Do strony głównej


Zwycięstwo nad ostatnim wrogiem

Przypadki wskrzeszenia z martwych


Według błogosławieństwa
Jego Świątobliwości Patriarchy Moskiewskiego
i całej Rusi Aleksija II

 

Wstęp

Śmierć – jeden z najbardziej porażających faktów ludzkiego bytu. Nie ma nikogo, komu udałoby się ją ominąć, jest ona wspólnym losem, nieuniknionym zakończeniem naszej drogi. I chyba nikt nie mógłby tego zakwestionować: o tym, że śmierć jest, przekonany, chyba, każdy. Ale czym jest śmierć – odpowiedź na to pytanie dla człowieka wierzącego i dla ateisty będzie całkiem inna.

Dla niewierzącego śmierć – naturalna, uwarunkowana koniecznością tragedia, koniec wszelkiego istnienia, przejście w niebyt.

Ale nie tak dla prawosławnego chrześcijanina, wyznającego, że Bóg nie jest Bogiem martwych, ale żywych (Łk.20:38). Wiara w Powszechne Zmartwychwstanie, w sprawiedliwą odpłatę, w przyszłe życie wieczne – jest jedną z głównych podstaw prawdziwie chrześcijańskiego światopoglądu.

Jednakże jak często, zwłaszcza w naszych czasach, można usłyszeć te zadziwiająco beztroskie i zarazem tak straszne słowa: „O czym wy mówicie! Kto wam powiedział, że to wszystko będzie, czyż stamtąd ktokolwiek powracał?” Co na to powiedzieć? Wspomnieć o wskrzeszeniu przez Pana czterodniowego Łazarza, syna naińskiej wdowy, córki Iaira? Ale dla niewierzącego rozmówcy ewangeliczne świadectwo – nie argument. Argumentem jest tylko to, co można zobaczyć, w czym można przekonać się samemu.

I, pewnie, właśnie dlatego w naszych czasach, czasach niewiary i jakiejś strasznej obojętności wobec wszystkiego, co dotyczy sfery ducha, Pan tak często przedstawia nam takie niezbite dowody i przekonania o istnieniu świata pozagrobowego, jak powrót do życia ludzi, którzy przeszli już faktyczną śmierć. Ludzi, którzy doświadczyli już innego bytu i mogą to doświadczenie przekazać innym.

Wskrzeszenie z martwych – to cud, który wstrząsa zarówno powracającego do tego świata, jak i bezpośrednich świadków i obserwatorów. Człowiek był martwy, jego ciało, już bez życia, ostygłe, lada chwila miało spocząć we wnętrzu ziemi… I ten człowiek znów jest z nami! W życiu wielu ludzi zetknięcie się z taką oczywistą realnością pozaziemskiego bytu wywoływało radykalną przemianę: ateistów przemieniało w ludzi głęboko cerkiewnych; wierzących rozbudzało ze snu zaniedbania, z tej duchowej śpiączki, w którą, niestety, pogrążonych jest wielu z nas, zmuszało z całą powagą odnieść się do przygotowania do przejścia z czasowości w wieczność. Do tego przygotowania, w którym to i zawiera się, w istocie, sens naszego ziemskiego istnienia, życia.

„Zwyczajny” zaś współczesny człowiek o wieczności myśli rzadko: tymczasowe i ziemskie jest bliższe i bardziej upragnione. I kiedy już niezależnie od jego woli przychodzi konieczność podsumowania przebytej drogi, to, okazuje się, nie jest on do tego gotowy. Przecież, nie pamiętając o wieczności, jak można przygotować się do niej? W międzyczasie to nieprzygotowanie – jest najstraszniejszym błędem, jaki może popełnić człowiek w swoim życiu. Najstraszniejszym dlatego, że nie można go naprawić. Po śmierci już nie ma pokajania, już nie ma możliwości zmienić cokolwiek w swoim – wiecznym – losie, każdy przyjmie tylko to, co przygotował sobie sam: swoim życiem, swoimi czynami. I dlatego, choć Zmartwychwstanie i będzie Powszechnym, ale dla jednych będzie ono zmartwychwstaniem do życia wiecznego, a dla innych – strasznym zmartwychwstaniem potępienia, osądzenia (patrz: Ew. Jana 5:29).

Nikt z nas nie zna swojej godziny, śmierć nie liczy się z niczym, ona zabiera starych i młodych, słabych i pełnych sił, tych, którzy zmęczyli się już tym życiem, i tych, którzy jeszcze pragną rozkoszować się nim. I dlatego tak ważne jest to, co Święci Ojcowie nazywali pamiętaniem śmierci, – pamiętaniem o swoim odejściu z tego życia. Tak ważnym jest, że, według słów priepodobnego Ioanna Lestwicznika, „jak chleb bardziej niezbędnym jest niż jakikolwiek inny pokarm, tak myśl o śmierci potrzebniejsza jest niż jakiekolwiek inne działania”.

Ale niezwykle ważnym jest również rozumienie, co właściwie oczekuje człowieka po śmierci i jak należy przygotowywać się do niej. Przecież często ludzie, jeśli i rozmyślają jednak o śmierci, to nabierają o niej i o tym co po niej następuje najbardziej fałszywego wyobrażenia, całkowicie rozmijającego się z nauką Cerkwi Prawosławnej i dlatego tym szybciej gubiącego człowieka.

Na Zachodzie, w szczególności, w USA, fenomen śmierci przyciąga do siebie uwagę nie tylko ludzi wierzących i duchowych, ale i ludzi nauki. W ostatnich dziesięcioleciach pojawiło się tam wielu tak zwanych „tantologów”, prowadzących badania w tej nieznanej wcześniej dla nauki dziedzinie. Najbardziej znani z nich – Raymond Moody, Elisabeth Kubler-Ross, Michael Sabom i szereg innych. Wyniki ich badań zdjęły swego rodzaju „tabu” z tematu pozagrobowego życia, stawiając świat przed obliczem niepodważalnej prawdy: rzeczywiście, po śmierci ciała osobowość człowieka kontynuuje swoje istnienie.

Ale jakie są owoce uznania tego faktu na Zachodzie, w środowisku, dalekim od Prawosławia? Innymi słowy, jaki jest stosunek zachodniego człowieka do zagadnienia życia i śmierci po powrocie ze świat innego bytu? W charakterze odpowiedzi na to pytanie przytoczymy kilka bardzo charakterystycznych fragmentów ze znanej książki Raymonda Moody „Życie po życiu”:

„Ja sądzę, że to doświadczenie (śmierć kliniczna) zdecydowało o czymś w moim życiu. Byłem jeszcze dzieckiem, miałem zaledwie dziesięć lat, kiedy to się stało, ale i teraz zachowałem absolutne przekonanie o tym, że jest życie po śmierci; nie mam co do tego nawet cienia wątpliwości. Ja nie boję się umrzeć”.

„Kiedy byłem małym chłopcem, to, bywało, bałem się śmierci. Zdarzało się, budziłem się w nocy, płakałem i urządzałem histerie… Ale po tym doświadczeniu nie boję się śmierci. To uczucie zniknęło. Już nie czuję się okropnie na pogrzebach”.

„Ja teraz nie boję się umrzeć. To nie znaczy, że pragnę śmierci albo że chcę umrzeć wprost w tej chwili. Nie chcę żyć tam teraz, ponieważ myślę, że powinienem żyć tu. Ale nie boję się śmierci, ponieważ wiem, dokąd pójdę po tym, jak opuszczę ten świat”.

„Życie podobne jest do zamknięcia w więzieniu. Ale w tym stanie my po prostu nie rozumiemy, jakim więzieniem jest dla nas nasze ciało. Śmierć jest jak uwolnienie, wyjście z więzienia”.

A oto dla porównania całkiem inne przykłady – z Lestwicy (Drabiny) priepodobnego Ioanna.

Nie omieszkam opowiedzieć ci powieści i o Isichii, mnichu góry Horeb. On prowadził wcześniej najbardziej niedbałe życie i wcale nie troszczył się o swoją duszę; w końcu, zapadłszy w śmiertelną chorobę, przez około godzinę wydawał się całkiem martwy. Kiedy odzyskał świadomość, błagał wszystkich nas, abyśmy natychmiast od niego odeszli, i, zamknąwszy drzwi swojej celi, przeżył w niej dwanaście lat, nikomu nigdy nie powiedziawszy ani małego, ani wielkiego słowa i nic nie jedząc oprócz chleba i wody; ale, siedząc w zamknięciu, jak przed obliczem Pańskim, przerażał się i ubolewał nad tym, co widział podczas śmieci klinicznej, i nigdy nie zmieniał stylu swego życia, ale ciągle był jakby poza sobą i nie przestawał cicho przelewać ciepłych łez. Kieda zaś zbliżał się do śmierci, my, wyważywszy drzwi, weszliśmy do jego celi i, po wielu prośbach, usłyszeliśmy tylko te słowa: „Przebaczcie, – powiedział on, – kto zdobył pamięć o śmierci, ten nigdy nie może zgrzeszyć”. My zdumieliśmy się, widząc, że w tym, który wcześniej był tak niedbały, nagle zaszła tak błogosławiona zmiana i przeobrażenie”…

Ten obraz stosunku do śmierci, ta zadziwiająca nieustraszoność i beztroska, które tak dobrze widzimy we fragmentach książki Mooda, – jest wynikiem strasznego uwiedzenia, całkiem naturalnego dla ludzi, żyjących w środowisku świata o całkowitym zapomnieniu Boga albo też mających o Bogu błędne, zniekształcone pojęcie. Przecież człowiek odchodzi z tego życie nie po prostu przemieszczając się do jakiegoś „nowego wymiaru”. Nie, on odchodzi dlatego, aby stanąć przed sądem Boga który go stworzył. I dlatego tylko dla człowieka, żyjącego według przykazań ewangelicznych, który jeszcze w tym życiu całkowicie podporządkował wolę swoją woli Bożej, śmierć może być pożądana, jako odpoczynek po trudach, jako zdobycie oczekiwanej nagrody. Tylko ten, kto odchodzi z tego życia w pokajaniu, z sumieniem, pogodzonym z Bogiem i bliźnimi, może nie bać się śmierci. A dla człowieka, który przeżył życie bez Boga i poza Cerkwią, człowieka-grzesznika, śmierć jest naprawdę okrutna (patrz Ps.33:22).

Takie jest właśnie pojęcie o śmierci i pośmiertnym losie człowieka Cerkwi Prawosławnej i taki właśnie charakter mają te świadectwa, które przedstawiane są w tym zbiorze. Składa się on z dwóch części. Pierwsza zawiera przypadki, związane z cudownym powrotem do życia ludzi, którzy już umarli. Druga – przypadki, w których sam fakt śmierci, jako takiej nie jest zawarty, ale za to bardzo wyraźnie przedstawione są doświadczenia pozaziemskiego bytu, jako porażające i niepodważalne świadectwo realności innego, niż ziemskie, życia.

Przypadki i wydarzenia te, niewątpliwie, zadziwiające, nadprzyrodzone, zasługują na wszelką uwagę już same w sobie. Jednak cel tego wydania widzimy nie tylko w tym, aby jeszcze raz opowiedzieć o nich, a w tym, aby rozbudzić w czytelnikach pamięć o kruchości i szybkim przemijaniu tego życia, o konieczności przygotowywania się do przejścia w życie wieczne, i jeśli dla kogoś posłuży ono motywacją dla ożywienia w sobie takiego pamiętania, to, z pewnością, ten niewielki redaktorski trud nie był daremny.

 

Nieprawdopodobne dla wielu, ale prawdziwe wydarzenie

…Zobaczyłem, że stoję jeden pośrodku sali; po prawej mojej stronie, obstąpiwszy coś półkolem, stłoczył się cały personel medyczny. Zdziwiła mnie ta grupa: w miejscu, gdzie ona stała, było łóżko. Cóż teraz przyciągało tam uwagę tych ludzi, na co oni patrzyli, kiedy mnie tam już nie było, kiedy stałem na środku sali?

Podszedłem i spojrzałem tam, gdzie patrzyli wszyscy. Tam, na łóżku, leżałem ja! Nie pamiętam, abym doświadczył czegoś podobnego do strachu na widok mego sobowtóra, ogarnęło mnie tylko zdziwienie: jak to możliwe? Czułem że jestem tu, tymczasem i tam też ja…

Zechciałem dotknąć, wziąć się prawą ręką za lewą – moja ręka przeszła na wskroś, spróbowałem złapać siebie za talię – ręka znów przeszła przez korpus, jak przez pustą przestrzeń… Zawołałem lekarza, ale atmosfera, w której się znajdowałem, okazała się zupełnie dla mnie nieodpowiednia: ona nie przyjmowała i nie przekazywała dźwięków mego głosu, i zrozumiałem swoje całkowite odosobnienie od wszystkich otaczających, swoje dziwne osamotnienie, i ogarnął mnie paniczny strach. Było rzeczywiście coś strasznego w tej niewypowiedzianej samotności.

Spojrzałem, i dopiero teraz pojawiła się przede mną po raz pierwszy myśl: czy nie przydarzyło się to, co w naszym języku, języku żywych ludzi, określa się słowem „śmierć”? przyszło mi to do głowy dlatego, że moje leżące na łóżku ciało miało całkowicie wygląd umarłego.

Wyobcowanie od wszystkiego otaczającego, rozdwojenie mojej osobowości szybciej mogłoby mi dać zrozumieć co się stało, gdybym wierzył w istnienie duszy, był człowiekiem religijnym, ale tego nie było, i kierowałem się tylko tym, co czułem, a odczuwanie życia było tak wyraźne, że byłem tylko zakłopotany dziwnym zjawiskiem, będąc całkowicie nie w stanie łączyć moje odczucia z tradycyjnymi pojęciami o śmierci, to znaczy, odczuwania i świadomości siebie, myśleć, że ja nie istnieję.

Wspominając i przemyślając później swój ówczesny stan, zauważyłem tylko, że moje umysłowe zdolności działały i wtedy z taką zadziwiającą energią i szybkością…

Zobaczyłem, jak staruszka-niania przeżegnała się: „No, Carstwo mu Niebieskie”, i nagle zobaczyłem dwóch Aniołów. W jednym z jakiegoś powodu rozpoznałem Anioła-stróża, a drugiego nie znałem. Wziąwszy mnie pod ręce, Aniołowie wynieśli mnie prosto przez ścianę z sali na zewnątrz. Zmierzchało już, padał gęsty, spokojny śnieg. Widziałem go, ale zimna i w ogóle zmiany między temperaturą w sali i zewnętrzną nie odczuwałem. Najwyraźniej, podobne rzeczy utraciły dla mego przemienionego „ciała” swoje znaczenie. Zaczęliśmy się szybko wznosić do góry. I, w miarę tego jak wznosiliśmy się, memu wzrokowi otwierała się coraz większa i większa przestrzeń, i w końcu przyjęła ona tak przerażające rozmiary, że ogarnął mnie strach od świadomości mojej marności wobec tej niekończącej się pustyni… Idea czasu wygasła w moim umyśle, i nie wiem, ile jeszcze wznosiliśmy się do góry, jak nagle dał się słyszeć na początku jakiś niewyraźny szum, a potem, wypłynąwszy skądś, do nas z krzykiem i rechotem zaczął przybliżać się tłum jakichś brzydkich istot.

- Biesy! – uświadomiłem sobie z niezwykłą szybkością i zdrętwiałem od jakiegoś szczególnego, nieznanego mi przerażenia. – Biesy! – O, ileż ironii, ile najszczerszego śmiechu wzbudziłaby we mnie jeszcze kilka dni wcześniej czyjaś opowieść nie tylko o tym, że widział on własnymi oczyma biesów, ale że dopuszcza on istnienie ich jak znanego rodzaju stworzeń! Jak i przystało na wykształconego człowieka końca XIX wieku, pod tą nazwą rozumiałem złe skłonności, namiętności w człowieku, dlatego i samo to słowo miało u mnie znaczenie nie nazwy, a terminu, określającego znane pojęcie (poziom mentalności). I nagle to „znane pojęcie” stanęło przede mną jako żywe uosobienie!

Otoczywszy nas ze wszystkich stron, biesy z krzykiem i wrzaskiem domagały się, aby oddano mnie im, starały się jakoś schwycić mnie i wyrwać z rąk Aniołów, ale, widocznie, nie odważyły się tego zrobić. Wśród ich niewyobrażalnego i obrzydliwego dla słuchu, jak sami byli dla oczu, wycia i wrzasku wychwytywałem czasem słowa i całe frazy.

- On nasz, on wyrzekł się Boga, – nagle prawie jednym głosem zawołały one i przy tym już z taką zuchwałością rzuciły się na nas, że ze strachu na chwilę zamarła we mnie wszelka myśl.

- To kłamstwo! To nieprawda! – opamiętawszy się, chciałem krzyknąć, ale usłużna pamięć związała mi język. W jakiś niepojęty sposób przypomniało mi się takie maleńkie, nieistotne wydarzenie, w dodatku odnoszące się jeszcze do dawno minionej epoki mojej młodości, o którym, jak się wydaje, ja nawet przypomnieć sobie nigdy nie mogłem. (Tutaj opowiadającemu przypomniał się przypadek, kiedy podczas rozmów na oderwane tematy jeden ze studentów-kolegów powiedział: „Ale po co ja mam wierzyć, skoro równie dobrze mogę wierzyć i w to, że Boga nie ma? I, być może, Go i nie ma?” Na co on odpowiedział: „Być może, i nie ma”).

Oskarżenie to, widocznie, było dla biesów najsilniejszy argumentem mojej zguby, one jakby zaczerpnęły z niego nową siłę dla odwagi atakowania mnie i już ze wściekłym rykiem zakręciły się wokół nas, blokując nam dalszą drogę.

Przypomniałem sobie o modlitwie i zacząłem się modlić, wzywając na pomoc wszystkich świętych, których znałem i czyje imiona przyszły mi na myśl. Ale to nie wystraszyło moich wrogów. Żałosny ciemnota, chrześcijanin jedynie z nazwy, prawie po raz pierwszy przypomniałem sobie o Tej, Która nazywana jest Obrończynią rodzaju chrześcijańskiego.

Ale, prawdopodobnie, gorący był mój poryw do Niej, prawdopodobnie, tak przepełniona była przerażeniem dusza moja, że ja, tylko przypomniawszy, wymówiłem Jej imię, jak nagle pojawił się na nas jakiś biały obłok, który zaczął szybko zasłaniać wstrętne zgromadzenie biesów. On ukrył je przed moimi oczyma, zanim zdążyły oddalić się od nas. Ryk i rechot ich słychać było jeszcze długo, ale na podstawie tego, jak on stopniowo słabł i stawał się przytłumiony, mogłem zrozumieć, że straszny pościg zostawił nas…

Następnie weszliśmy w strefę światła. Światło wychodziło zewsząd. Było ono tak jasne, jaśniejsze niż słoneczne. Wszędzie światło, i nie ma cieni. Światło było tak jasne, że nic nie mogłem widzieć; jak w ciemności. Próbowałem zasłonić oczy ręką, ale światło swobodnie przeszło i przez rękę. I nagle z góry, władczo, ale bez gniewu, rozległy się słowa: „Nie gotowy”, i zaczął się mój szybki ruch w dół. Znów zostałem zwrócony do ciała. I pod koniec Anioł-stróż powiedział: „Ty słyszałeś Boże postanowienie. Wejdź i przygotowuj się”.

Obaj Aniołowie stali się niewidzialni. Pojawiły się uczucia skrępowania i chłodu oraz głęboki smutek i tęsknota za straconym. Straciłem przytomność i obudziłem się w sali na łóżku.

…Lekarze, obserwujący K. Ikskula, poinformowali, że wszystkie kliniczne objawy śmierci były widoczne i stan śmierci trwał 36 godzin.

(kskul K. „Niewiarygodne dla wielu, ale prawdziwe wydarzenie”. Troickij listok Nr 58. Siergijew Posad, 1910 r.).

 

Powrót z martwych we współczesnej Grecji
(Opowiedziane przez archimandrytę Kipriana, ihumena monasteru świętych Kipriana i Iustiny. Fili, Grecja)

Około czterech lat temu zadzwoniono do nas z prośbą udzielenia Świętej Eucharystii pewnej starszej kobiecie, wdowie, żyjącej na przedmieściu Aten. Ona była starostylną (starokalendarzystką, świętowała wg starego stylu) i, będąc prawie całkiem przykuta do łóżka, nie mogła bywać w cerkwi. Choć zwykle nie dokonujemy takich duszpasterskich posług poza monasterem i kierujemy ludzi do parafialnego duchownego, tym niemniej w tym przypadku miałem jakieś uczucie, że powinienem iść, i, przygotowawszy Święte Dary, wyszedłem z monasteru.

Zastałem chorą, leżącą w biednym pokoiku: nie posiadając swoich środków, ona zależna była od sąsiadów, którzy przynosili jej jedzenie i inne niezbędne rzeczy. Postawiłem Święte Dary i zapytałem ją, czy chce z czegoś wyspowiadać się. Ona odpowiedziała: „Nie, od trzech lat nie ma nic na moim sumieniu, z czego już się nie wyspowiadałam, ale jest jeden stary grzech, o którym chciałabym wam opowiedzieć, choć i wyznawałam go wielu duchownym”. Odpowiedziałem, że, jeśli już go wyznawała, to nie powinna czynić tego ponownie. Ale ona nalegała, i oto co mi opowiedziała.

Kiedy była młoda i tylko co wyszła za mąż, około 35 lat temu, zaszła w ciążę w czasie, kiedy jej rodzina była w bardzo trudnej sytuacji. Pozostali członkowie rodziny nalegali na aborcję, ale ona stanowczo odmówiła. Mimo wszystko w końcu uległa groźbom teściowej, i operacja została wykonana. Medyczna kontrola konspiracyjnych operacji była bardzo prymitywna, w wyniku czego dostała ona poważnej infekcji i po kilku dniach umarła, nie mając możliwości wyspowiadać się ze swego grzechu.

W chwili śmierci (a było to wieczorem) poczuła, że dusza jej odłącza się od ciała tak, jak to zwykle opisują: dusza jej pozostawała w pobliżu i patrzyła, jak ciało obmywają, odziewają i układają do trumny. Rano ona poszła za procesją do cerkwi, obserwowała nabożeństwo pogrzebowe i widziała, jak trumnę wstawiono do karawanu, aby odwieźć ją na cmentarz. Dusza jakby leciała nad ciałem na niewielkiej wysokości.

Nagle na drodze pojawiło się dwóch, jak ona opisywała, „diakonów” w lśniących szatach. Jeden z nich czytał zwój. Kiedy samochód przybliżył się, jeden z nich podniósł rękę, i samochód zamarł. Szofer wysiadł, aby zobaczyć, co stało się z silnikiem, a tymczasem Aniołowie zaczęli rozmawiać ze sobą. Ten, który trzymał zwój, zawierający, niewątpliwie, listę jej grzechów, oderwał się od czytania i powiedział: „Szkoda, na jej liście jest bardzo ciężki grzech, i jest ona przeznaczona do piekła, ponieważ nie wyspowiadał się z niego”. „Tak, – powiedział drugi, – ale szkoda, że ona zostanie skazana, ponieważ ona nie chciała tego uczynić, a zmusiła ją rodzina”. „Bardzo dobrze, – odpowiedział pierwszy, – jedyne, co można zrobić, – to odesłać ją z powrotem, aby mogła wyznać swój grzech i pokajać się w nim”.

Przy tych słowach ona poczuła, że ciągnie ją z powrotem w ciało, do którego ona w tym momencie odczuwała nieopisany wstręt i odrazę. Po chwili ona ocknęła się i zaczęła stukać z wnętrza trumny, która była już zamknięta. Można wyobrazić następującą po tym scenę. Wysłuchawszy jej historię, którą przedstawiłem tu w skrócie, podałem jej Święte Priczastije i odszedłem, sławiąc Boga, Który darował mi to usłyszeć…

(Hieromnich Sierafim (Rouz) „Dusza po śmierci” Sankt Petersburg, 1994 r.).

 

Ożyli nieboszczycy

W mieście Rosław smoleńskiej guberni żyła biedna szlachcianka Oknowa, mająca tu własny dom. Po długiej chorobie ona umarła; według zwyczaju, umyli ją i położyli do trumny, a trzeciego dnia zebrani duchowni przygotowywali się już wynosić jej ciało z domu do cerkwi, gdy, ku powszechnemu zdumieniu, ona podniosła się z trumny i usiadła: wszyscy przerazili się i, kiedy przekonali się, że ona żyje, wyjęli ją z trumny i położyli z powrotem do łóżka. Jej choroba po ożyciu nie ustąpiła. Zmartwychwstała żyła jeszcze kilka lat.

O tym wydarzeniu (które miało miejsce na początku 30-ch lat XIX wieku) ona opowiadała następująco: „Kiedy ja umierałam, to widziałam siebie wzniesioną do góry po powietrzu i zostałam postawiona przed jakimś strasznym sądem, (należy rozumieć, na mytarstwo1), gdzie stałam przed jakimiś mężczyznami bardzo groźnie wyglądającymi, przed którymi była otwarta wielka księga; sądzili oni mnie bardzo długo: w tym czasie byłam niewypowiedzianie przerażona, tak, że kiedy teraz o tym przypomnę, zaczynam drżeć; tu przedstawiano wiele uczynków moich, uczynionych od młodości, nawet te, o których całkiem zapomniałam i nie uważałam za grzech. Według łaski Bożej, jednak, wydawało mi się, wybaczono mi wiele i już miałam nadzieję być usprawiedliwioną (rozgrzeszoną), jak jeden groźny mąż surowo zaczął żądać ode mnie odpowiedzi, dlaczego źle wychowałam swego syna, tak że on wpadł w rozpustę i ginie z powodu swego postępowania. Ja ze łzami i drżeniem usprawiedliwiałam się, przedstawiając nieposłuszeństwa syna i że on zdemoralizował się, będąc już pełnoletnim. Bardzo długo ciągnął się sąd za syna, wtedy nie słuchali ani próśb, ani zawodzenia mego; w końcu, ten groźny mąż, zwróciwszy się do drugiego, powiedział: puśćcie ją, żeby ona przyniosła pokajanie i opłakała, jak należy, grzechy. Wtedy jeden z Aniołów wziął, popchnął mnie i poczułam, jakbym opuszczała się na dół, i, ożywszy, zobaczyłam siebie leżącą w trumnie; obok mnie zapalone świece płoną i duchowni w szatach śpiewają.”

- Nie tak surowo za pozostałe grzechy sądzona byłam – mówiła ona – jak za syna, i tego dręczenia nie da się wypowiedzieć.

Opowiadała również Oknowa, że jej syn całkiem zdemoralizował się, nie żyje z nią, i nie ma możliwości i nadziei poprawić go.

* * *

Pewna pobożna kobieta, spędzająca wszystkie swoje dni na modlitwie i w poście, miała wielką wiarę w Przenajświętszą Władczynię naszą Bogarodzicę i zawsze błagała Ją o opiekę. Ta kobieta zawsze dręczona była przez sumienie z powodu jakiegoś popełnionego przez nią w młodości grzechu, którego z powodu fałszywej wstydliwości nie chciała ujawnić swemu spowiednikowi, ale sygnalizując o nim, mgliście wyrażała się takimi słowami: „Kajam się i w tych grzechach, których albo nie wyjawiłam, albo nie pamiętam”. Na osobności zaś, w sekretnej modlitwie, codziennie kajała się w owym grzechu Bożej Matce, zawsze błagając Władczynię, żeby Ona na sądzie Chrystusowym wstawiła się za nią o przebaczenie grzechu. W ten sposób, dożywszy do głębokiej starości, ona umiera; kiedy na trzeci dzień przygotowywano się oddać jej ciało ziemi, nagle zmarła zmartwychwstała i mówi wystraszonej i zdumionej swojej córce: „Podejdź do mnie bliżej, nie bój się; poproś mego spowiednika”.

Kiedy przyszedł kapłan, to ona przy wszystkich zebranych ludziach powiedziała: „Nie bójcie się mnie. Miłosierdziem Bożym i wstawiennictwem Przeczystej Jego Matki zwrócona jest dusza moja dla pokajania. Ledwie odłączyła się dusza moja od ciała, jak w tejże chwili ciemne duchy otoczyły ją i szykowały się zawlec ją do piekła, mówiąc, że warta jest tego za to, że z powodu fałszywej wstydliwości nie odkrywała skrytego swego grzechu, uczynionego przez nią w młodości. W tak okrutnej chwili pojawiła się skora Pomocnica Przenajświętsza Władczyni nasza i jak gwiazda poranna albo jak błyskawica natychmiast rozpędziła mnóstwo złych duchów i, rozkazawszy mi wyspowiadać się z grzechu przed ojcem duchowym, nakazała duszy mojej wrócić do ciała. Tak więc, teraz jak przed tobą, ojcze święty, tak i przed wszystkimi wyznaję mój grzech: chociaż w ciągu życia byłam pobożna, ale grzech, który leżał na sumieniu moim, i który od młodości wstydziłam się wyznać ojcom duchowym, sprowadziłby mnie do piekła, jeśli by nie wstawiła się za mną Matka Boża”.

Powiedziawszy to, ona wyznała grzech swój, i potem, skłoniwszy głowę swoją na ramię córki, przeniosła się do wiecznego i szczęśliwego życia.

„Tajemnice świata pozagrobowego”. Archimandryta Panteleimon. M., 1996 r.

 

1. Mytarstwa powietrzne – w teologii prawosławnej miejsca, które napotyka dusza po śmierci i opuszczeniu ciała, w swej drodze do nieba; w miejscu tym dusza napotyka demony które starają się swoimi oskarżeniami ściągnąć duszę do piekła

 

Umierająca (drętwiejąca)
(Opowiadanie duchownego)

Jak dużo czasem kryje się cudownej, niebiańskiej miłości w chłopskim sercu! Ale kto pomyśli aby brać stąd lekcje dla chrześcijańskiego nauczania?

Opowiem o pewnej pracowitej Pelagii, żyjącej sześćdziesiąt lat temu we wsi Szipiłowce, Kostromskiego powiatu. Ta chłopka żyła w jednym domu, z dwiema synowymi, których mężowie większą część roku byli nieobecni z powodu pracy zarobkowej. Domek u nich był maleńki i skromny: oprócz jednej ciasnej chatki, w której oni się mieścili, na podwórku był jeszcze chlew dla bydła domowego. Pelagia najpierw mieszkała z dziećmi w jednym pokoju; ale potem, dla skrytych nocnych trudów modlitwy i boskich rozmyślań, zaczęła wychodzić do sieni, gdzie też spędzała całe noce, i kładła się spać dopiero przed świtem. W końcu, żeby ukryć swoje trudy od ludzkich oczu, ona postanowiła na stałe wyprowadzić się do chlewu, w którym była maleńka izdebka gdzie ona mogła się modlić, i tylko czasami nocowała z nią jedna ukochana jej synowa. Ona nie chciała, żeby ktokolwiek, oprócz tej synowej, widział jej modlitwę. Póki synowa siedziała w tej izdebce i zajmowała się rękodziełem, Pelagia wychodziła do sieni i modliła się. (w dawnej zabudowie wiejskiej chlew i chatka stanowiły często jeden niewielki budynek – przyp. E. M.)

Jedzenie jej było najprostsze; ona nawet wymyśliła sobie specjalny pokarm: gęsto rozbełtywała żytnią mąkę, i to surowe ciasto spożywała zamiast chleba, a i tego bardzo mało, inny zaś pokarm przyjmowała rzadko. Dniami ona, według zwyczaju, przędła len, i zarobione pieniądze rozdzielała na dwie części, jedną oddawała do cerkwi, a drugą – biednym, przy tym tak, że podchodziła w nocy do domu biednego i cicho kładła swoją ofiarę na okno, trochę je uchyliwszy, albo rzucała pieniędzmi w biednego.

Pewnej nocy ciężko pracująca, według swego zwyczaju, modliła się w sieni, a synowa spała w izbie. Nad ranem synowa przebudziła się i zobaczyła, że teściowa jej stoi na kolanach w modlitewnej postawie. Postawszy kilka minut w strachu i zmieszaniu, ona powiedziała do niej: „Matulu, oj matulu!” – ale odpowiedzi nie było: matula jej była już chłodna. Tu przyszła i druga synowa w celu domowych zajęć. Widząc, że teściowa ich zmarła, one ubrały nieboszczkę i położyły ją na stole; a na trzeci dzień położyły do trumny i zbierały się już wieźć ją do cerkwi, jak nagle twarz jej ożyła, ona otworzyła oczy, odchyliła rękę i przeżegnała się. Rodzina wystraszyła się i rzuciła się w kąt do pieca. Po jakimś czasie, zmartwychwstała powiedziała cichym głosem: „Dzieci!.. Nie bójcie się, ja żyję”, – a potem uniosła się, usiadła i przy pomocy rodziny wstała z trumny. „Uspokójcie się, dzieci – znów powiedziała ona. – Przestraszyliście się, uważając mnie za martwą? Nie, naznaczone jest mi jeszcze trochę pożyć. Bóg, według dobroci Swojej, pragnie zbawienia każdemu i, tajemniczymi losami kieruje nas do szczęśliwości, tak wszystko urządza, żeby i sama śmierć i powrót do życia służyły dla wielu na pożytek!”

Co z nią było, kiedy uważano ją za zmarłą, o tym ona prawie nic nie mówiła: tylko ze łzami przekonywała swoje dzieci żyć pobożnie i unikać wszelkiego grzechu, twierdziła, że wielkie szczęście oczekuje sprawiedliwego na niebie i straszne męki – bezbożnych w piekle! Potem ona kontynuowała jeszcze życie w trudach przez sześć tygodni, ze wzruszeniem kierując swoje duchowe oczy w stronę niebiańskiej ojczyzny i, w końcu, przesiedliła się w niebiańskie komnaty.

(Nowgorodsk. „Rajskie kwiaty z Ruskiej ziemi”, M., 1891).

 

Cuda swiatitiela Ioasafa

Wasze Wysokopriepodobije, ojcze archimandryto Jewgienij!

Mam zaszczyt poinformować Was o cudownym przywróceniu zdrowia mego syna dzięki modlitwom swiatitiela Ioasafa, spoczywającego relikwiami w Swiato-Troickim monasterze w Biełgorodzie. Pożądane byłoby, aby to przywrócenie zdrowia zostało uznane za cudowne z Waszej strony, i ze strony innych, czytających ten list; w przeciwnym razie nie można będzie umieścić go w szeregu cudów, dokonanych według modlitw swiatitiela Ioasafa. To było tak: 29 sierpnia 1881 r. urodził się u mnie pierwszy syn, którego na świętym chrzcie nazwano Aleksandrem; miesiąc po narodzinach nawiedził go nieproszony gość – kaszel, zwany „koklusz”. Zwróciłem się do lekarzy, ale oni nie pomogli mu w chorobie; jeden z nich nawet powiedział: „Ojcze Ioannie, powiem wam szczerze: środków na wyleczenie kokluszu nie mamy, i dlatego nie martwcie się więcej; on może minąć sam albo po 6 tygodniach, albo po 3 miesiącach, a jeśli przeciągnie się do pół roku, to uważajcie waszego syna za umarłego”.

I rzeczywiście wychodziło tak: 22 stycznia 1882 roku mój syn Aleksander, pięciomiesięczne niemowlę, doszedł do tak słabego stanu fizycznego, że nie było żadnej nadziei na jego dalsze ziemskie istnienie, a 23 stycznia ja, idąc do cerkwi aby sprawować nabożeństwa, jutrznię i liturgię, pobłogosławiłem go i powiedziałem matce, swojej żonie: dziś, według wszelkiego prawdopodobieństwa, synek nasz umrze; powiedziawszy to poszedłem do cerkwi. Po odsłużeniu nabożeństw pośpiesznie wróciłem do domu i pierwszym obowiązkiem pośpieszyłem spojrzeć na syna, ale przed nim zobaczyłem matkę całą we łzach, szlochającą i płaczącą nianię, a potem już zobaczyłem syna z półzamkniętymi, mętnymi i nieruchomymi oczami; wziąłem go za ręce, i one mi powiedziały, że życie w nich ustało: były chłodne i trudno było podnieść je od piersi: wychudzenie całego organizmu było tak porażające, że trudno wyrazić. Potem zacząłem płakać i, będąc we łzach, w myślach zwróciłem się po pomoc do miejscowego świętego Bożego – swiatitiela Ioasafa z następującymi słowami: „Prieoswiaszczenniejszij Ioasafie, za prawdziwą prawosławną wiarę twoją i dobre uczynki wysławił ciebie Pan niezniszczalnością twego ciała (relikwii), daj i nam możliwość wysławiania ciebie i wraz z tobą Boga, cudownego w świętych Swoich, – uczyń tak, aby syn mój umierający ożył (przy tym obiecałem pojechać pokłonić się relikwiom z nim i jego matką i siostrą)”, – ale nie zdążyłem powiedzieć tak, zakończyć swoich modlitw, jak syn otworzył oczy i w tej że chwili zaczął pokazywać ich ruchy, a potem uśmiech; po około dwóch godzinach zaczął wydawać się nam chudziutkim, ale nie umierającym, a kaszel jego od tego dnia całkowicie ustał. W miesiącu maju bieżącego 1882 roku obietnicę swoją spełniłem. Ojcu Wieniaminowi, skarbnikowi monasteru, zgłosiłem o cudownym przywróceniu zdrowia swego syna i jednocześnie wyraziłem swoje życzenie o tym, aby to cudowne przywrócenie zdrowia było zapisane w księdze cudów, dokonanych dzięki modlitwom prieoswiaszczenniejszeho Ioasafa, ale on poradził mi zgłosić o tym pisemnie, na co się zgodziłem.

Mój nieżyjący już rodzic opowiadał o średnim moim bracie, który obecnie jest duchownym w Gajworońskim powiecie, wsi Kriukowo, Ioasafie. On urodził się, według słów nieboszczyka rodzica, martwy. Ojcu żal było widzieć go takiego; on zwrócił się do Boga z takimi słowami: „Panie, za co pozbawiłeś Ty mnie szczęścia widzieć syna żywego i czym ja zgrzeszyłem, że przeze mnie on teraz nie będzie godzien Carstwa Niebieskiego?!”. Potem zaczął czytać akatysty: do Syna Bożego i Jego Matki, Carycy Niebiańskiej – i podczas czytania akatystu do Bożej Matki w myślach zwrócił się z prośbą o darowanie życia do priepodobnego Ioasafa i do swojej prośby dodał, że jeśli on ożyje, to nazwie go Ioasafem, i ten w tejże chwili krzyknął; potem został zaproszony kapłan, odbył się Sakrament Chrztu, w którym niemowlę otrzymało imię Ioasaf.

O napisanym w tym liście zaświadczam, że napisane jest tak, jak się stało, według czystego chrześcijańskiego sumienia, i potwierdzam podpisem i przyłożeniem cerkiewnej pieczęci.

17 grudnia 1882 roku. Kurskiej guberni Tomskiego powiatu, wsi Suchowołżskiego, duchowny Ioann Fieofiłow.

(„Biełgorodzki cudotwórca”. Żywot, dzieła, cuda i wysławienie swiatitiela Ioasafa, biskupa Biełgorodzkiego. M., 1997r.).

 

Ojciec Ioann Kronsztadzki wskrzesza umarłych

Żona O-wa, całkiem zdrowa i postawna kobieta, mająca już troje czy czworo dzieci była jeszcze raz w ciąży i przygotowywała się zostać matką kolejnego dziecka. I nagle coś się stało.

Kobieta poczuła się niedobrze, temperatura wzrosła do czterdziestu, kompletna bezsilność i nieznane jej dotąd bóle nieznośnie męczyły ją od wielu już dni.

Byli wezwani, rozumie się, najlepsi lekarze i położnicze gwiazdy Moskwy, których, jak wiadomo nigdy nie brakowało w mieście pirogowskich klinik. Wysłano również telegram do Kronsztadu do ojca Ioanna…

Wieczorem tego samego dnia z Kronsztadu przyszła krótka depesza: „Wyjeżdżam kurierskim, modlę się do Pana, Ioann Siergijew”.

Ojciec Ioann Kronsztadzki już i wcześniej dobrze znał rodzinę O-wych i bywał u nich w domu podczas swoich przejazdów przez Moskwę. I, wezwany telegramem, on już drugiego dnia, około południa wszedł do mieszkania O-wych na Miasnickiej, w którym do tego czasu zebrał się cały tłum krewnych i znajomych, pokornie i z czcią czekających w dużym salonie, sąsiadującym z pokojem, gdzie leżała chora.

- Gdzie Liza? – zapytał o. Ioann, wchodząc swoim zwykłym pośpiesznym krokiem do salonu. – Zaprowadźcie mnie do niej, a sami wszyscy zostańcie tu i nie hałasujcie.

Ojciec Ioann wszedł do sypialni umierającej i szczelnie zamknął za sobą drzwi. Ciągnęły się minuty – długie, ciężkie, które złożyły się pod koniec w całe półgodziny. W salonie, gdzie zebrał się tłum bliskich, było cicho, jak w grobowcu. I nagle drzwi prowadzące do sypialni, głośno otworzyły się na oścież. W drzwiach stał siwy starzec w pasterskiej sutannie, włożonym na nią stareńkim epitrachelionem, z rzadką rozczochraną siwiutką bródką, z niezwykłą twarzą, czerwoną od przeżytego modlitewnego napięcia i dużymi kroplami potu.

I nagle prawie zagrzmiały słowa, które wydawały się strasznymi, pochodzącymi z innego świata. „Pan Bóg zechciał uczynić cud! – powiedział ojciec Ioann. – Zechciał uczynić cud i wskrzesić martwy płód! Liza rodzi chłopczyka…”

„Nic nie można zrozumieć! – powiedział ze zmieszaniem jeden z profesorów, którzy przyjechali do chorej na operację, dwie godziny po odjeździe ojca Ioanna do Kronsztadu. – Płód żyje. Dziecko porusza się, temperatura spadła do 36,8. Ja nic, nic nie rozumiem… Ja twierdziłem i twierdzę teraz, że płód był martwy i że już dawno zaczęło się zakażenie krwi”.

Nic nie mogli zrozumieć i inne gwiazdy nauki, których karety co jakiś czas podjeżdżały do bramy. Tejże nocy pani O-wa pomyślnie i szybko urodziła całkiem zdrowego chłopczyka, którego ja wiele razy spotykałem potem u T. na Karetno-Sadowej ulicy jako wychowanka Katkowskiego Liceum.

Jewgienij Wadimow.

* * *

List kniazia Lwa Aleksandrowicza Biegildiejewa (Sofia, Russki Inwalidzki Dom):

W szacunku przed błogosławioną pamięcią zmarłego o Ioanna Kronsztadzkiego, uważam za swój święty obowiązek, jako świadectwo wielkiej siły jego modlitwy, przekazać następujące.

To było w 1900 roku. Ja byłem oficerem 19 brygady artylerii, znajdującej się w mieście Winnica, Podolskiej guberni, i mieszkałem tam z matką i siostrą.

W styczniu czy lutym tego roku zachorowałem najpierw na tyfus brzuszny, a potem na tyfus nawracający. Mój stan był bardzo ciężki. Lekarze, wyczerpawszy wszystkie środki, będące w ich dyspozycji, tracili wszelką nadzieję. Wtedy mama, na moją prośbę, posłała telegram do o. Ioanna, prosząc o jego modlitwy. Po tym straciłem świadomość; mój stan był tak beznadziejny, że mama, gorąco mnie kochająca, nie chcąc widzieć mnie umierającym wyszła do drugiego pokoju. Lekarz, zaleciwszy wstrzykiwanie kamfory dla podtrzymania pracy serca, odszedł na jakiś czas. Przy mnie pozostali siostra, będąca nieodstępnie przy moim łóżku, i jeden z moich przyjaciół z brygady, dyżurujący według kolejki podczas mojej choroby. Siostra twierdzi, że zraz przestałem oddychać, puls ustał i leżałem jak martwy, ale ona wytrwale kontynuowała wstrzykiwanie, przypisane przez lekarza. Po jakimś czasie zauważyła we mnie oznaki życia: zacząłem oddychać i pojawił się puls. Zacząłem ożywać. Ten moment, jak przypuszczamy, zbiegł się z momentem otrzymania przez o. Ioanna telegramu. Potem powoli zacząłem poprawiać się i wyzdrowiałem. Ja, siostra i mama (teraz nieżyjaca) twardo wierzyliśmy, że siłą modlitwy o. Ioanna zostałem wskrzeszony, inni zaś – że zostałem uzdrowiony”.

Ten list kniazia Ł. A. Biegildiejewa dawałem przeczytać starszemu profesorowi Belgradzkiego uniwersytetu na wydziale patologii, doktorowi medycyny Dmitrijowi Mitrofanowiczowi Tichomirowowi. Jednocześnie zadałem mu pytanie: „Czy mogły wstrzykiwania kamfory przywrócić kniazia do życia?”.

Na to profesor odpowiedział mi: „Po dwóch tyfusach, po ustaniu czynności mózgu, po ustaniu oddychania i pulsu wstrzykiwanie kamfory nie mogło przywrócić kniazia do życia. Tu, niewątpliwie, był cud o. Ioanna Kronsztadzkiego”.

(Surskij I. K. „Ojciec Ioann Kronsztadzki”. M., 1994 r.).

 

Wskrzeszenie umarłej po modlitwach starca-świeckiego Fieodora Sokołowa

Poniżej przytoczony jest fragment opisu życia sprawiedliwego naszych dni, opracowanego na podstawie opowieści przyjaciół i czcicieli starca-świeckiego Fieodora († 8/21 czerwca 1973 r.) przez profesora G. M. Prochorowa.

Latem 1923 czy 1924 roku starec Fieodor wybrał się na Syberię kupić jajek i masła. Przejeżdżał wieczorem przez pewną wieś. I widzi: przy domu zgromadził się duży tłum ludzi. Powiedziano mu: „Tu umarła samotna kobieta; a ma ona wiele dzieci, i wszystkie są małe”.

Starec poprosił o przenocowanie w tym domu. Kiedy wszyscy ludzie rozeszli się, on położył umarłej na piersi krzyżyk, który podarował mu pewien miłujący Boga, który chodził pieszo do Jerozolimy i stamtąd przyniósł ten krzyż.

Starec Fieodor zaczął się modlić za kobietę, i Pan ją wskrzesił. Starec pomógł jej wstać i o świcie wyjechał z tej wsi.

Istnieją setki pisemnych świadectw uzdrowienia po modlitwach starca. Pan uzdrawiał przez starca tak wielu ludzi naraz, że wszystkie przypadki uzdrowień nie można było zapisać. Ponadto, władze komunistyczne czyniły starcowi i jego czcicielom liczne ograniczeni, uciski.

(„Prawosławne cuda w XX wieku”. M., 1993 r.).

 

O znoszeniu cierpień bez narzekania

Na początku lat czterdziestych XIX wieku w jednej z południowych guberni Rosji, Charkowskiej czy Woroneżskiej, nie pamiętam, zdarzyło się następujące znamienite wydarzenie, o którym wtedy nie jedna wiarygodna osoba pisemnie informowała nieżyjącego już starca Optyńskiej Pustelni batiuszkę o. Makarija.

Żyła tam wdowa, z pochodzenia należąca do wyższej klasy, ale w wyniku różnych okoliczności doprowadzona do najbiedniejszej i najwstydliwszej sytuacji, tak że z dwiema swoimi młodymi córkami znosiła wielką nędzę i smutek i, nie widząc z nikąd pomocy w swojej beznadziejnej sytuacji, zaczęła narzekać najpierw na ludzi, potem na Boga. W takim stanie duszy ona zachorowała i umarła. Po śmierci matki sytuacja dwóch sierot stała się jeszcze bardziej nie do wytrzymania. Starsza z nich również nie powstrzymała się od narzekania i również zachorowała i umarła. Młodsza, która została, przepełniła się żalem i ubolewaniem jak z powodu śmierci matki i siostry i z powodu swojej samotności, tak i z powodu swego skrajnie bezradnego położenia; i w końcu też ciężko zachorowała. Jej znajomi, współczujący jej, widząc, że zbliża się jej śmierć, zaproponowali aby wyspowiadała się i priczastiłaś Świętych Darów, co ona uczyniła; a potem przekazała i prosiła wszystkich, aby, jeśli umrze, nie pochowali jej do powrotu ulubionego przez nią ojca duchowego, który w tym czasie był z jakiegoś powodu nieobecny. Wkrótce po tym ona i umarła; ale dla spełnienia jej prośby nie śpieszono się z pogrzebem, oczekując na przyjazd wspomnianego kapłana. Mija dzień za dniem – ojciec duchowy zmarłej, zatrzymany jakimiś sprawami, nie wraca, a tymczasem, ku ogólnemu zdziwieniu wszystkich, ciało zmarłej wcale nie podlegało rozkładowi, i ona, choć zimna i bez oddechu, bardziej wyglądała na śpiącą, niż na umarłą. Wreszcie, dopiero ósmego dnia po jej śmierci, przyjechał jej ojciec duchowy i, przygotowawszy się do służenia, chciał ją pochować następnego dnia, po jej śmierci już dziewiątego. Podczas nabożeństwa pogrzebowego nieoczekiwanie przyjechał, chyba z Petersburga, jakiś jej krewny i, uważnie przyjrzawszy się twarzy leżącej w trumnie, zdecydowanie powiedział: „Jeśli chcecie, służcie nabożeństwo pogrzebowe, jak wam pasuje; zaś pogrzebać jej ja za nic nie pozwolę, ponieważ nie widać w niej żadnych oznak śmierci”. Rzeczywiście, tego też dnia leżąca w trumnie obudziła się, i, kiedy zaczęli ją pytać, co z nią się działo, odpowiedziała, że rzeczywiście umarła i widziała wypełnione niewypowiedzianym pięknem i radością rajskie osiedla. Potem widziała straszne miejsca męczarni i tu wśród męczonych widziała swoją siostrę i matkę. Potem słyszała głos: „Ja posyłałem im smutki w ich ziemskim życiu dla zbawienia ich; jeśliby one wszystko znosiły z cierpliwością, pokorą i dziękczynieniem, to za przecierpienie krótkotrwałych ucisków i ubóstwa stałyby się one godne wiecznej radości w błogosławionych, szczęśliwych osiedlach które widziałaś. Ale narzekaniem swoim one wszystko zepsuły; za to teraz męczą się. Jeśli chcesz być z nimi, idź i ty narzekaj”. Z tym słowami umarła powróciła do życia.

(„Zbór listów Optyńskiego starca hieroschmnicha Amwrosija”. Część I. Listy do świeckich. M., 1995 r.).

 

Wyzwolenie z czepliwych objęć śmierci, która już nastała

Fieodor G. Giunie – Rosjanin, luterańskiego wyznania, mieszkaniec miasta Edmund w Kanadzie – już wiele lat cierpiał na ostre wrzody żołądka, i żadne leczenia nie przynosiły mu ulgi. 19 lipca 1952 roku zaczął się u niego wewnętrzny krwotok. Zawieziono go do szpitala, gdzie w związku ze skrajnym zagrożeniem życia, od razu poddany został operacji. Podczas tej operacji bicie jego serca nagle ustało, i on „odszedł”. Jednak po masażu serca, trwającym określoną ilość minut, ono znów zaczęło bić. Jego żonie i dzieciom, czekającym w szpitalu na efekt operacji, powiedziano, że dłużej niż dziesięć minut serce nie może pozostawać bez bicia: „Ale my przecież nie wiemy dokładnie, jak długo serce waszego męża pozostawało bez bicia, – powiedział lekarz. – Widocznie, czas śmierci, która nastała, był dłuższy, niż te dziesięć minut, gdyż dopływ tlenu do mózgu był już przerwany; w wyniku tego proces rozkładu mózgu już się zaczął ze wszystkimi oznakami śmiertelnej agonii. Nawet gdyby on przypadkiem pozostał przy życiu, jego mózg byłby uszkodzony do końca życia”. Jego żona, która w tym czasie był prawosławną tylko z nazwy, pisze:

„Następnego dnia zaczęły się u niego konwulsje; przywiązano go do łóżka; zaczęła się straszna agonia. Pozostawał nieprzytomny ponad tydzień. W tym czasie przyjaciółka naszej rodziny, pani Warwara Giriłłowicz, poradziła nam odsłużyć panichidę po błażennej Ksienii, mówiąc: „Oto zobaczycie, w ciągu pół godziny będzie mu lepiej!”. Ona dała mi fiolkę z watką w środku; w tej fiolce był kiedyś olejek z łampadki nad mogiłą błażennej Ksienii, i watka kiedyś była przesiąknięta tym olejkiem. Ona powiedziała mi, abym uczyniła znak krzyża na czole i piersiach mego męża i potem położyła fiolkę pod jego poduszkę. Nikt z nas w ogóle nie wiedział, kim była ta Ksienija, ale natychmiast zamówiłam panichidę w cerkwi i już od siebie poprosiłam, aby odsłużono też molebien przed Kurską ikoną Bożej Matki, ponieważ słyszałam, że wielu otrzymało pomoc po modlitwach przed tą ikoną. Oba nabożeństwa od razu zostały odsłużone. Pół godziny później mój mąż pierwszy raz otworzył oczy, wypowiedział moje imię i poprosił „oleju”. Pomyślałam, że jest głodny i prosi o jedzenie; ale on ledwie słyszalnie przemówił: „Teraz ja lepiej się czuję”. Wtedy zrozumiałam, o co on prosił, i jeszcze raz pomazałam go watką i przeżegnałam go, po czym on bardzo szybko zasnął. Od tego dnia zaczął się jego powrót do zdrowia.

Kiedy nasza córka zobaczyła go po raz pierwszy po tym, jak ostatecznie odzyskał świadomość, promieniujący radością ojciec powiedział jej: „Ja widziałem Aniołów; teraz będę żyć” – i ciągle prosił, aby pokazać mu „błękitną ikonę”. Po jakimś czasie, kiedy już nieco okrzepł, opowiedział następujące: czuł że znajduje się gdzieś wśród ciemnych tuneli, starając się ze wszystkich sił przedostać się przez rury w głębokich rynsztokach, gdzie było strasznie zimno. W tym momencie, kiedy on prawie już padał w jakąś ciemną jamę, u góry, na powierzchni ziemi, ukazała się mu stara kobieta w męskim ubraniu, w krótkim kaftanie i wysokich butach. Ona wzięła go za rękę i starała się kila razy go stamtąd wyciągnąć. Każdy raz, kiedy on czuł, że pada w jakieś błoto, ona ciągnęła go do góry i w końcu wyciągnęła z ciemnej jamy na światło. Tam on zobaczył, w co ta kobieta była ubrana, i również to, że ona ciągnęła za sobą sanie, na których leżała błękitna ikona Bożej Matki. Kobieta podeszła do jakiejś niedokończonej cerkwi i zaczęła podwozić na swoich saniach cegły do jej rusztowań. „Ja zaproponowałem jej swoją pomoc w tej robocie, ale odpowiedziała, że musi sama to wykonać”, – powiedział na zakończenie pan Giunie, który absolutnie nic nie wiedział o błażennej Ksienii. I dopiero po wizycie archimandryty Antonija (obecnego arcybiskupa San Francisco), który przywiózł mu książeczkę z opisem żywota błażennej Ksienii z jej wizerunkiem, zdał sobie sprawę, kim ona była, i wykrzyknął: „To ta sama kobieta, którą widziałem!””

Jego zdrowie wróciło z zadziwiającą szybkością. Pani Giunie pisze: „Kiedy odjeżdżaliśmy ze szpitala, starsza siostra miłosierdzia była wzruszona do łez: przecież nikt w szpitalu nie wierzył, że mój mąż pozostanie przy życiu! Kiedy podziękowałam lekarzowi, on powiedział: „Nie dziękujcie mi; to był Ktoś, stojący powyżej mnie”. A 26 sierpnia, w dniu pamięci swiatitiela Tichona Zadońskiego i oddania święta Przeobrażenia, mój mąż został przyjęty na łono Świętej Prawosławnej Cerkwi i od taj pory aktywnie uczestniczy w jej życiu, pełniąc obowiązki pomocnika cerkiewnego starosty”.

Całkiem niedawno panu Giuni nadarzyła się możliwość po raz pierwszy zobaczyć oryginał Kurskiej ikony Bożej Matki, kiedy odwiedził diecezję Edmomt. Z nabożnym drżeniem on patrzył na nią i od razu poznał tę wspaniałą, zaprawdę cudowną ikonę, ozdobioną błyszczącą jasno-błękitną szatą, dokładnie taką, jaką widział ją w tamtym świecie, wiezioną przez błażenną Ksieniję, która, będąc swoim jurodstwom (szaleństwem dla Chrystusa) ponad tym światem, otworzyła mu bramy do wiecznego zbawienia, nam zaś darując możliwość ujrzeć niezmierzone miłosierdzie Boże do ludzkości.

(„Prawosławne cuda w XX wieku”. M., 1993 r.).

 

Z wdzięcznością do błażennej Ksienii
(Opowieść usługującej w kaplicy)

Niedawno odwiedził nas pielgrzym z Niemiec. Kilka lat temu zmarła jego córka. Dziewczynka przeleżała godzinę bez oddychania. Lekarze wydali swoją decyzję: beznadziejna… A on w tym czasie gorąco modlił się do Ksienii. Nie zdążyłam zapytać, skąd on dowiedział się o naszej orędowczyni… Ale, najważniejsze, – dziewczynka ożyła, a potem wyzdrowiała.

Ojciec zaś obiecał wstąpić do seminarium. Do nas przyjechał już jako diakon – podziękować błażennej Ksienii.

(„Prawosławne cuda w XX wieku”. M., 1993 r.).

 

„Oni umęczyli Mnie i grzechami swoim”

W latach trzydziestych odszedł do Pana prawosławny chłopiec. Podczas nabożeństwa pogrzebowego on nieoczekiwanie podniósł się w trumnie i niepocieszenie zapłakał. Uspokoiwszy się, chłopiec powiedział, że pokazane mu było piekło. Grozy tego miejsca nie da się wyrazić ludzkimi słowami. Potem on zobaczył Przeczystą Matkę Bożą, modlącą się za mieszkańców gehenny i za świat, w złu leżący. Oblicze Jej, błyszczce cudownym pięknem, było umęczone, łzy jak grad toczyły się po nim. Zobaczywszy mnie, Ona powiedziała: „Ty nie zostaniesz tu, ty wrócisz na ziemię do ludzi. Powiedz im, że oni umęczyli Mnie grzechami swoimi: Ja nie mam już sił modlić się za nich, Ja słabnę… Niech oni zlitują się nade Mną!”.

(„Prawosławne cuda. Wiek XX”. Odessa, 1996 r.).

 

„Jak mi dobrze…”

…Przyjechały dwie kobiety z Finlandii. Jedna z nich, pochodząca z Sarowa, dziewięć lat temu wyszła za mąż za Fina. Rok temu doprowadziła go do Prawosławia. Teraz zamierzają wziąć ślub cerkiewny. Druga – pochodzi z Petersburga, a żyje w Helsinkach. Jej dwudziestoletni syn był 18 godzin bez oddychania. Nagle, opowiada ona, otwiera oczy i prosi, aby zaprosili batiuszkę z ruskiej cerkwi i ochrzcili go. Ochrzcili. On prosi o soborowanije (sakrament namaszczenia Olejem). Matka zaprosiła mniszkę, ta olejem go pomazała, a kiedy do nóg doszła, on uśmiechnął się i mówi: „Jak mi dobrze”. I z tym umarł.

(Z rozmowy ze skarbnikiem Sanaksarskiego monasteru Samarskiej eparchii ojcem Warfołomiejem. „Błahowiest”. Samara, nr 11, 1998 r.).

 

Siła modlitwy starca

Pewna kobieta jechała do Moskwy, do starca Aristoklija do Afońskiego zakonnego domu gościnnego, ze swoją córką. W drodze córka umarła. Hieroschimnich Aristoklij zlitował się nad tą kobietą i wskrzesił jej córkę swymi modlitwami. Taka była siła modlitw starca. Było to niedługo przed jego śmiercią w 1918 roku.

(Z kazania archimandryty Daniiła (Sarycziewa), mieszkańca Donskiego monasteru w Moskwie. Radiostacja „Radonież”, 10 lipca 1998 r.).

 

„Znaczy, i ja będę musiała odpowiadać…”

W przedpaschalnym programie 1998 roku na kanale „Moskowija” pokazano historię o wskrzeszeniu Walentyny Romanowej, która zginęła w katastrofie samochodowej. O tejże historii w radiostacji „Radonież” od 1 maja 1998 roku (transmisja na żywo), opowiadali mniszka Marina (Smirnowa) i archimandryta Amwrosij (Jurasow).

W 1982 roku Walentyna Romanowa miała wypadek samochodowy; w tym czasie była człowiekiem niewierzącym, nie cerkiewnym. W wyniku katastrowy dusza jej wyszła z ciała, i ona widziała wszystko, co potem z nią się działo. Jak odwieziono ją do reanimacji, jak lekarze bezskutecznie próbowali przywrócić ją do życia, a potem stwierdzili śmierć. Początkowo Walentyna nie zrozumiała, że umarła, bo odczucia i świadomość w niej pozostały: ona wszystko widziała, słyszała, wszystko rozumiała i próbowała mówić lekarzom, że żyje. Ale lekarze nie słyszeli jej głosu. Wtedy spróbowała szturchnąć ich pod rękę, ale nic z tego nie wyszło. Walentyna zobaczyła leżące na stole papiery i długopis i chciała napisać lekarzom notatkę, ale to też nie udało się. Taki stan wydał się jej bardzo dziwny, i w tym momencie pociągnęło ją w coś w rodzaju lejka, i ona wyszła w „inny wymiar”. Na początku Walentyna była sama, ale wkrótce zobaczyła po lewej stronie wysokiego mężczyznę. Bardzo się ucieszyła, że ktoś jest w tak nieznanym jej miejscu, i zapytała: „Mężczyzno, powiedz, gdzie ja jestem?”. Ale kiedy on obrócił się do niej i zobaczyła jego oczy, to zrozumiała, że nic dobrego oczekiwać od tego mężczyzny nie można. Ze strachu zaczęła od niego uciekać, ale po jakimś czasie zrozumiała, że nie wszystko tak straszne, ponieważ zobaczyła świetlistego Młodzieńca, który wziął ją pod opiekę. Wraz nim oni podbiegli do szklanej przegrody, za którą ukrywszy się, uratowali się od prześladowań pierwszego, strasznego mężczyzny.

I tu ona zobaczyła przed sobą bardzo głębokie urwisko, pod którym było mnóstwo mężczyzn i kobiet, w różnym wieku i różnych nacji. Z dołu unosił się nieznośny smród, sami zaś ludzie stale wypróżniali się i siadali na swoje odchody. Ona zapytała w myślach: „Co to jest”. I jakiś głos wyjaśnił jej, że to ci ludzie, którzy popełnili sodomskie grzechy.

W innym miejscu Walentyna zobaczyła mnóstwo dzieci i dwie kobiety, siedzące plecami do niej nie obracając się. Ona pomyślała: „Co to za dzieci?”. I znów, jakiś głos objaśnił, że są to dzieci nienarodzone, zabite w łonie, i że jej dzieci też są tu. Wtedy Walentynie przyszła myśl: „Znaczy, i ja będę musiała odpowiadać za swój grzech”. Potem jej pokazano inne miejsca męczarni, gdzie było napisane słowo POROKI1. Ona nie wiedziała, co to znaczy, ale kiedy po kolei pokazano jej, jakie męki odpowiadają każdemu porokowi, Walentyna zaczęła rozumieć, czym jest grzech i zapłata za niego.

W następnym miejscu zobaczyła ognistą lawę, i w tej lawie było mnóstwo głów, które to pogrążały się w ognistej rzece, to wynurzały się z niej. I ten sam głos znów wyjaśnił, że są to ludzie, zajmujący się wcześniej magią, czarami, wróżbami, ekstrasensoryką (jasnowidztwem, telepatią). Walentyna pomyślała: „Jakby i mnie nie znaleźć się w tej rzece”. Choć nie miała grzechów związanych z czarami, ale rozumiała, że w którymś z tych miejsc może być zostawiona na zawsze.

Potem ona zobaczyła drabinę, prowadzącą na Niebo. Po tej drabinie wspinało się mnóstwo ludzi; zaczęła się wspinać i ona. Przed nią wspinała się pewna kobieta, która zaczęła słabnąć i spełzać na nią. Walentyna zdała sobie sprawę, że jeśli przesunie się troszkę na bok, to kobieta spadnie w dół. W jej sercu przebudziło się miłosierdzie do upadającej kobiety i pragnienie pomóc jej. I jak tylko pojawiło się w niej to pragnienie, jej klatka piersiowa zaczęła się powiększać rozmiarami, tak że kobieta mogła oprzeć się łokciami i odpocząć i potem już kontynuowała wspinaczkę.

W ślad za nią zaczęła wspinać się Walentyna. I nagle znalazła się w takim miejscu, gdzie wszystko było zalane światłem; zewsząd wychodził aromat i łaska. I kiedy ona zdobyła nową wiedzę, kiedy zrozumiała, czym jest łaska, jej dusza została przywrócona do ciała, znajdującego się w szpitalu. Bezpośrednio przed nią, leżącą na kozetce, klęczał człowiek. Zobaczywszy, że Walentyna ożyła, on od razu powiedział: „Więcej nie umieraj, ja zwrócę wszystkie straty za twój uszkodzony samochód, tylko więcej nie umieraj”.

Jak się później okazało, Walentyna była martwa 3,5 godziny. Wydawałoby się krótki czas, ale jednak ogromny dla poznania losów duszy w tamtym świecie. Potem Walentyna spotykała się z protojerejem Andriejem Ustiużaninem i rozmawiała z nim, co również było pokazane na kanale telewizyjnym „Moskowija”. Niegdyś matka ojca Andrieja, Kławdija, również była martwa – trzy doby i również po swoim zmartwychwstaniu opowiadała o tym, co widziała w pozagrobowym świecie. Przypadek ten w radzieckich czasach chodził w zapiskach, a teraz stał się powszechnie znanym.

(Radio „Radonież”; transmisja na żywo. 1 maja 1998 r.; Borobiowskij Ju. „Toczka Omega”. M., 1999 r.).

1. Poroki – występki, wady, ułomności, skazy, zmazy, przeciwieństwa cnót.

 

Opowieść siostry Jewfrosinii

Dokument ten wzięty jest z pamiętnika ojca Mitrofana Sieriebrianskiego, duchownego Moskiewskiego Marfo-Mariinskiego monasteru, i poprzedzony jest napisem w rogu pierwszej strony: „Poświadczam swoim kapłańskim sumieniem, że wszystko zapisane przeze mnie ze słów siostry Jewfrosinii jest prawdą”.

Te słowa przypominają modlitwę kapłana podczas sprawowania spowiedzi przed Krzyżem i Ewangelią: „Ja zaś dokładnie świadkiem jestem”. W danym przypadku kapłan o. Mitrofan świadczy przed Bogiem nie po prostu o prawdziwości opowieści siostry Jewfrosinii, ale o jej prawdziwości w duchu i sensie miłości i prawdy Chrystusowej, tego, co odkrywane jest Krzyżem i Ewangelią.

Priepodobny Onufrij Wielki, którego Jewfrosinija zobaczyła, – sławny asceta IV wieku (pamięć jego świętowana jest 12 czerwca wg starego stylu / 25 czerwca wg nowego stylu, w dniu z błahowierną (wyznającą prawdziwą wiarę) kniahinią Anną Kaszinską). Przez sześćdziesiąt lat pełnił on w całkowitej samotności trud modlitwy w pustyni Tebaidy. „Człowiek Boży, – mówi o nim priepodobny Pafnutij, – spotkał, powitał mnie tam, od głowy do stóp pokryty białymi włosami i przepasany wokół bioder listowiem”.

Jaki może być związek między egipską pustynią Tebaidy IV wieku i prowincjonalnym miasteczkiem Charkowskiej guberni 1912 roku? Jak mogą one krzyżować się w cichym monasterze na Wielkiej Ordynce w Moskwie, gdzie niosła trudy ascetyczne siostra ostatniej Ruskiej Imperatorowej?

Jeszcze nic jakby nie zwiastuje strasznej rewolucyjnej burzy, ale u Pana wielka Kniahinia Jelizawieta i jej ojciec duchowy Mitrofan już są wyróżnieni blaskiem cierpienia za Chrystusa.

Zaprawdę tysiąc lat idących u Pana jak dzień wczorajszy, i święci Jego uczestniczą w Bożej radzie, uprzedzając z pomocą poszukującym zbawienia. Tam, gdzie życie wieczne, człowiekowi udaje się, jak zmartwychwstałemu Chrystusowi, wchodzić przez zamknięte drzwi; czas i przestrzeń nie istnieją.

W widzeniu siostry Jewfrosinii Wielka Kniahinia Jelizawieta i ojciec Mitrofan stoją razem z Priepodobnym Siergijem z Radoneża. Ich duchowe pokrewieństwo jest tajemne i jednocześnie oczywiste. Nie przypadkowo ojciec Mitrofan podczas postrzyżyn otrzymał imię Siergij, a Wielka Kniahinia przyjęła męczeńską śmierć 18 lipca, w dniu Priepodobnego Siergija.

Tak więc, z pamiętnika o. Mitrofana Sieriebrianskiego, duchownego monasteru miłosierdzia Marty i Marii: „Poświadczam swoim kapłańskim sumieniem, że wszystko zapisane przeze mnie ze słów siostry Jewfrosinii jest prawdą” (protojerej Mitrofan Sieriebrianskij).

„W 1912 roku, 25 czerwca o godzinie piątej wieczorem, bardzo zachciało się mi spać. Zadzwonili na całonocne czuwanie, a ja, nie mając sił oprzeć się, położyłam się i zasnęłam. Obudziłam się 26 czerwca o piątej wieczorem. Rodzina myślała, że umarłam, ale nagłość śmierci zmusiła ich wezwać lekarza, który powiedział, że żyję, ale śpię letargicznym snem.

Podczas tego snu dusza moja widziała dużo strasznego i dobrego, co opowiem po kolei. Widzę, że jestem zupełnie sama. Ogarnął mnie strach. Niebo ciemnieje. Nagle w oddali coś zajaśniało. Okazało się, że światło pochodzi od zbliżającego się do mnie starca z długimi włosami i długą brodą prawie do ziemi, w długiej przepasanej koszuli. Twarz jego tak promieniała, że nie mogłam patrzeć na niego i upadłam twarzą do ziemi. On podniósł mnie i zapytał: „Dokąd idziesz, służebnico Boża ?”. Ja odpowiadam: „Nie wiem”. Wtedy starec powiedział mi: „Stań na kolana” – i zaczął przypominać mi wszystkie moje grzechy, których zapomniawszy nie wyznałam na spowiedzi. Byłam przerażona i myślałam: „Któż to jest, że i myśli moje zna?”. A on mówi: „Ja święty Onufrij, i ty nie bój się mnie”. I przeżegnał mnie wielkim krzyżem. „Wszystko jest ci przebaczone. A teraz chodź ze mną, poprowadzę cię po wszystkich mytarstwach”. Bierze mnie za rękę i mówi: „Cokolwiek spotkamy – nie bój się, tylko ciągle żegnaj się i mów: zbaw mnie Panie. I myśl o Panu, wszystko minie”. Poszliśmy. Priepodobny Onufrij mówi: „Patrz na niebo”. Ja patrzę i widzę, że niebo jakby przewróciło się i zaczęło ciemnieć. Wystraszyłam się, a priepodobny Onufrij mówi: „Nie myśl złego, żegnaj się”.

Zrobiło się całkiem ciemno, ciemność rozganiało tylko światło, wychodzące od priepodobnego Onufrego. Nagle mnóstwo biesów przecięło nam drogę, tworząc łańcuch. Oczy ich jak ogień; krzyczą, hałasują, zamierzają pochwycić mnie. Ale jak tylko priepodobny Onufrij podnosił rękę i czynił znak krzyża, to biesy migiem rozbiegały się, pokazując kartki, zapisane moimi grzechami. Priepodobny powiedział im: „Ona pokajała się we wszystkich swoich grzechach na początku drogi”. I biesy natychmiast rozdarły kartki, jęcząc i krzycząc: „Otchłań jest nasza! Ona nie przejdzie!”.

Od biesów wychodził ogień i dym, co wśród otaczającej ciemności wywoływało straszne wrażenie. Ja cały czas płakałam i żegnałam się. Gorąca od ognia nie odczuwałam.

Nagle przed nami pojawiła się ognista góra, od której we wszystkie strony leciały ogniste iskry. Zobaczyłam tu mnóstwo ludzi. Na moje pytanie: za co oni cierpią? – priepodobny Onufrij odpowiedział: „Za swoje bezprawia. Oni wcale nie kajali się i umarli bez pokajania, nie uznając przykazań; teraz męczą się do Sądu”.

Idziemy dalej. Widzę: przed nami dwa głębokie wąwozy. Tak głębokie, że można nazwać bezdenną otchłanią. Popatrzyłam w wąwóz i zobaczyłam tam mnóstwo pełzających węży, zwierząt i biesów. Priepodobny mówi: „Ogień przeszliśmy. Jak przejść nam tę bezdenność?”. W tym czasie opuścił się jakby wielki ptak, rozpostarł skrzydła, i Priepodobny mówi: „Siadaj na skrzydła, i ja usiądę. Nie bądź małowierną, nie patrz w dół, a żegnaj się”. usiedliśmy i polecieliśmy. Długo lecieliśmy, starec trzymał mnie za rękę.

W końcu opuściliśmy się i stanęliśmy na nogi wśród węży, zimnych i miękkich, które uciekły od nas. Od mnóstwa węży powstawały całe wężowe góry. Pod jedną z takich gór zobaczyłam siedzącą kobietę. Jej głowa pokryta była jaszczurkami, z oczu leciały iskry, z ust robaki, węże ssały jej piersi, a psy trzymały w pyskach jej ręce.

Pytałam priepodobnego Ohufrija: „Co to za kobieta?”. On mówi: „To nierządnica. W życiu popełniła ona wiele grzechów i nigdy nie kajała się: teraz cierpi do Sądu. Jaszczurki na głowie – to za ozdabianie i malowanie włosów, brwi i w ogóle za ozdabianie twarzy. Iskry z oczu – za to, że oglądała różne nieczystości. Robaki – za to, że mówiła nieprzyzwoite słowa. Węże – to nierząd. Psy – za obrzydliwe dotyki”.

Idziemy dalej. Priepodobny Onufrij mówi: „Teraz dojdziemy do bardzo strasznego, ale ty się nie bój, żegnaj się”. Rzeczywiście, doszliśmy do miejsca, z którego szedł dym i ogień. Tam zobaczyłam ogromnego jakby człowieka świecącego się ogniem. Przy nim leży kula wielka, ognista, a w niej wiele ostrzy, igieł. I kiedy ten człowiek obraca kulę, to z igieł wychodzą ogniste ostrza, a między ostrzami biesy, tak że nie można przejść przez nie. Pytam: „Kto to?” Priepodobny Onufrij odpowiedział: „To syn diabła, rozpalający i zwodzący (uwodzący) chrześcijan. Kto podporządkowuje się mu i nie przestrzega przykazań Chrystusa, ten idzie na mękę wieczną. A ty żegnaj się, nie bój się”.

Szliśmy przez te druty swobodnie, ale ze wszystkich stron rozlegał się hałas i krzyk, wychodzące od mnóstwa biesów, stojących łańcuchami. Z nimi było też mnóstwo ludzi. Priepodobny Onufrij wyjaśnił mi, że ludzie dlatego są razem z biesami, ponieważ służyli im za życia i nie kajali się; tu oczekują na Straszny Sąd.

Potem podeszliśmy do ogromnej ognistej rzeki, w której wielu ludzi, i stamtąd niosą się krzyki i jęki. Zaniepokoiłam się na widok rzeki, ale starec uklęknął, kazał i mi uklęknąć i patrzeć na niebo. Tak też uczyniłam i zobaczyłam Archanioła Michaiła, który przeciągnął do nas żerdź. Priepodobny Onufrij wziął za koniec, i ona przerzuciła się przez rzekę, jakieś trzy arszyny1 od ognia. Ja choć bardzo bałam się, ale żegnałam się i przy pomocy Priepodobnego przeszłam na drugą stronę, znalazłszy się przed ścianą.

Przeszliśmy przez wąskie drzwi z trudem i wyszliśmy na ogromne śnieżne lodowe góry, na których było mnóstwo ludzi, i oni wszyscy drżeli. Szczególni poraził mnie jeden, który siedział w śniegu po szyję i krzyczał: „Ratujcie, ratujcie!”. Chciałam pomóc mu, ale priepodobny Onufrij powiedział: „Zostaw go, on zimą nie wpuszczał do swego domu ojca swego, i ten zamarzł; niech sam za siebie odpowie. W ogóle ludzie są tu za to, że z chłodnym sercem odnosili się do Boga i bliźnich”.

Potem podeszliśmy do przepięknej i szerokiej rzeki, gdzie priepodobny starec postawił mnie na deskę i sam poszedł po wodzie. Na drugiej stronie było przepiękne pole, pokryte zielenią, trawą i lasem. Kiedy przechodziliśmy przez nie, to zobaczyliśmy mnóstwo zwierząt, które łaskały się do priepodobnego Onufrija.

Przeszliśmy pole i podeszliśmy do przepięknej wysokiej góry, na której były trzy schody, jakby z żelatyny, i płynęły z góry dwanaście strumieni najczystszej wody. Przed górą zatrzymaliśmy się. Priepodobny Onufrij mówi: „Widziałaś wszystko straszne, za co ludzie cierpią. Żyj więc według przykazań Pańskich. Wszystko to przeszłaś za dwa dobre uczynki”. Ale nie powiedział za jakie. „Teraz odzieję cię w inne odzienie, i powinnaś się wspinać, ale nie po tych schodach”.

Priepodobny Onufrij całą mnie oblał wodą ze strumienia, umył, i, moja błękitna suknia, nie wiem, gdzie się podziała. Starec włożył na mnie białą koszulę, zrobił z trawy pas i przepasał mnie. Z liści zrobił czapeczkę i kazał włazić na górę.

Bardzo trudno mi było, ale starec podstawiał swoje ręce, i stopniowo podlazłam do połowy góry, ale tak się wyczerpałam, że starec pozwolił kontynuować drogę po schodach, przy czym prowadził mnie za rękę i trzy razy przeżegnał. Potem starec wprowadził mnie do cerkwi, postawił na środku i powiedział: „Bądź duszą cała w Bogu, tu jest rajskie mieszkanie”. Boże mój, jakie piękno! – zobaczyłam tam wiele cudownych przybytków o nieopisanym pięknie; drzewa, kwiaty, aromat, niezwykłe światło. Starec podprowadza mnie do jednego przybytku i mówi: „To przybytek niewiast Marfy i Marii”. Przybytek zbudowany nie z kamieni, a cały pokryty zieleniną i kwiatami. Okna świecą się na wskroś. Przy drzwiach, po obu stronach, z zewnątrz, stoją Marfa i Maria z płonącymi świecami w rękach.

Z Priepodobnym stanęliśmy pod drzewem. Widzę: Aniołowie niosą sześciu osłabionych ludzi do tego przybytku, a za nimi poszło tam wielu ludzi: chorych, ślepych, chromych, w podartych ubraniach i wiele dzieci. Pytam: „Czyż ten przybytek jest tak wielki, że może pomieścić tak wielu ludzi?”. Starec odpowiada: „Może pomieścić cały świat chrześcijan. Oto i ty jesteś niewielka, i w tobie jest cały świat. Pokochaj wszystkich czysto, a o sobie zapomnij, i znienawidź ciało, które służy wszystkim namiętnościom. Postaraj się uśmiercić ciało, a duszę przyozdób dobrymi uczynkami. Popatrz, niosą sparaliżowanego człowieka”. „Kogo to niosą?” – zapytałam. „Brata w Chrystusie, – odpowiedział Priepodobny, – jego niosą wielce cierpiący pasterz Mitrofan i wielce cierpiąca Wielka Kniahinia Jelizawieta”.

Zobaczyłam Wielką Kniahinię Jelizawietę Fiodorownę w białym mundurze, na głowie welon, na piersiach biały krzyż. Ojciec Mitrofan też był w białym odzieniu, na piersiach taki sam biały krzyż. Ja całkiem nie wiedziałam do tego czasu o istnieniu Marfo-Maryjnego przybytku miłosierdzia. Jelizawiety Fieodorownej i ojaca Mitrofana nie znałam i nie widziałam.

Kiedy oni zrównali się ze świętymi Marfą i Marią, to oboje, Jelizawieta Fiedorowna i ojciec Mitrofan, pokłonili się im. A potem święte Marfa i Maria też weszły do przybytku, a za nimi i my. Przybytek w środku był przepiękny. Ojciec Mitrofan i Jelizawieta Fiedorowna znów wyszli z przybytku, już sami, i też z płonącymi świecami. Podeszli do nas i pokłonili się priepodobnemu Onufrijowi, który zwrócił się do nich i powiedział im: „Poręczam wam tę pątniczkę i przybyszkę i błogosławię pod waszą opiekę”.

Starec przy tym kazał mi pokłonić się do ziemi ojcowi Mitrofanowi i Jelizawiecie Fiodorownej. Oboje oni pobłogosławili mnie wielkim krzyżem. Ja mówię: „Zostanę z wami”. Ale starec odpowiedział: „Pójdziesz jeszcze, a potem przyjdziesz do nas”. Poszliśmy. Gdzie tylko spojrzę, wszędzie wysławiają Pana. Piękna raju opisać nie mogę. Jakiś inny świat: sady, ptaki, aromat; ziemi nie widać, wszystko pokryte, jak aksamitem, kwiatami. Gdzie tylko spojrzysz, wszędzie Aniołowie: jest ich wielkie mnóstwo.

Patrzę: Sam Chrystus Zbawiciel stoi, widać rany na rękach i nogach; oblicze i szaty promienieją, tak że patrzeć nie można. Upadłam na twarz. Obok Pana stała Przenajświętsza Bogarodzica z rozpostartymi rękoma. Cherubini i Serafini nieustannie śpiewali: „Raduj się2, Caryco!”

Tu też było mnóstwo męczenników i męczennic. Jedni byli odziani w szaty arcykapłańskie, drudzy w kapłańskie, trzeci w diakońskie. Inni zaś w przepięknych różnokolorowych odzieniach; u wszystkich wieńce (korony) na głowach. Priepodobny Onufrij mówi: „To są ci święci, którzy cierpieli za Chrystusa, wszystko znosili pokornie, z cierpliwością, szli Jego śladem. Tu nie ma smutku i cierpień, a zawsze radość”.

Widziałam tam znajomych którzy umarli. Widziałam tam niektórych, teraz jeszcze żywych. Święty Onufrij surowo powiedział: „Nie mów tym, którzy jeszcze żyją, gdzie ich widziałaś. Kiedy ciało umrze, to dusze ich będą przez Pana wzniesione tu, choć są oni i grzeszni, ale dobrymi uczynkami i pokajaniem dusze ich zawsze przebywają na niebie”.

Święty Onufrij posadził mnie i mówi: „Tu twoja nadzieja”. Zaczęło przechodzić mnóstwo świętych w różnych odzieniach: i w cudownych, i w ubogich; niektórzy z krzyżem w rękach. Priepodobny Onufrij bierze mnie za rękę i prowadza po raju. Wszędzie takie wychwalanie Boga i nieustająca pieśń: „Święty, Święty, Święty…” Płyną strumienie srebrzystej wody. Priepodobny Onufrij zawołał: „Każdy oddech niech wychwala Pana!”.

Weszliśmy z priepodobnym Onufrijem do pewnego cudownego miejsca, gdzie Aniołowie nieustannie śpiewają: Święty, Święty, Święty Pan Zastępów… Chwała Bogu na wysokościach… i: Alliłuja.

Przed nami otworzył się zadziwiający widok: w oddali, w nieprzystępnym świetle, zasiadał Pan nasz Jezus Chrystus. po jednej Jego stronie stała Boża Matka, a po drugiej – święty Ioann Poprzednik. Zastępy Archaniołów, Aniołów, Cherubinów i Serafinów otaczały Tron; mnóstwo świętych nieopisanego piękna stało koło tronu. Ciała ich lekko poruszające się, przezroczyste; odzienie błyszczce, różnokolorowe. Wokół głowy każdego oślepiający blask. Na głowach u niektórych korony z jakiegoś szczególnego metalu, lepszego niż złoto i brylanty, a na innych – wieńce z rajskich kwiatów. Niektórzy trzymali w rękach kwiaty albo gałązki palmowe.

Wskazując na jedną z nich, stojącą w prawym rzędzie, priepodobny Onufij powiedział: „To święta Jelizawieta, której ciebie poręczyłem”. Rzeczywiście zobaczyłam tę, do której już mnie podprowadzał priepodobny Onufrij, w widzeniu spraw ludzkich. Tam ona była wśród kalek, biedaków, chorych – ogólnie wśród cierpiących, którym służyła na ziemi. A tu zobaczyłam ją też, ale już w świętości, w zgromadzeniu świętych.

„Tak, ja widzę ją, – odpowiedziałam priepodobnemu Onufrijowi, – ale przecież ja nie jestem godna żyć z nią. Przecież ona święta, a ja bardzo grzeszna”. Priepodobny Onufrij powiedział: „Ona teraz jeszcze żyje na ziemi, naśladując życie świętych niewiast Marfy i Marii, zachowując duszę i ciało w czystości, czyni dobre uczynki; jej modlitwy i krzyż boleści, które znosi bez narzekań, wznoszą duszę jej na niebo. Ona też miała grzechy, ale przez pokajanie, poprawę życia ona idzie na niebo”.

Ze wzruszenia upadłam na ziemię. Pod nogami było coś w rodzaju krystalicznego zielonkawego nieba. Widzę: wszyscy święci parami podchodzą do Chrystusa i kłaniają się Mu. Poszli i Jelizawieta Fiedorowna z ojcem Mitrofanem i znów wrócili na swoje miejsca. Kniahinia Jelizawieta była odziana w lśniące szaty, wokół głowy blask i napis ze świetlistych liter: Święta wielce cierpiąca kniahinia Jelizawieta”. Jej ręce skrzyżowane na piersi, w jednej ręce złote Ukrzyżowanie. Przepiękne oblicze świętej lśni nieziemską radością i błogością; jej cudowne oczy wzniesione ku górze, w nich – święte modlitwy czystej duszy, która widziała Boga twarzą w twarz.

Obok świętej Jelizawiety po lewej stronie stał Priepodobny Siergij z Radoneża, a po prawej stronie – ojciec Mitrofan, w archijerejskiej szacie. Priepodobny Onufrij powiedział: „Ty nie myśl, że godna byłaś wszystko to widzieć i zostaniesz teraz tu. Nie, twoje martwe ciało oczekuje ciebie, to tylko twoja dusza jest ze mną. Kiedy zaś dusza twoja wejdzie w ciało i ty wrócisz znów na grzeszną wielce cierpiącą ziemię, która cała oblewa się krwią, to ja pobłogosławię cię do tego przybytku, gdzie spotkali ciebie kniahinia Jelizawieta i ojciec Mitrofan”.

Ja zapytałam: „Czyż jest na ziemi tak przepiękny przybytek?”. Święty odpowiedział: „Tak, jest, rozkwita i wznosi się na niebo, poprzez dobre uczynki i modlitwy. Uważaj więc, widziałaś wszystko dobre i złe; i wiedz, że bez Krzyża i cierpień tu nie wejdziesz, a pokajanie wszystkich grzesznych tu przyprowadza. Patrz: oto twoje ciało”. – Rzeczywiście, zobaczyłam swoje ciało, i przestraszyłam się. Priepodobny Onufrij przeżegnał mnie, i się przebudziłam.

Przez półtorej godziny nie mogłam mówić, a kiedy przemówiłam, to zaczęłam się jąkać. Poza tym odjęło mi nogi do kolan, i nie mogłam chodzić, nosili mnie. Lekarze nie mogli mnie wyleczyć. W końcu, 25 września 1912 roku przynieśli mnie do żeńskiego monasteru miasta Bohoduchowo Charkowskiej guberni, gdzie znajdowała się cudotwórcza Kapłunowska ikona Bożej Matki. 26 września przyjęłam Święte Dary Chrystusowe, odsłużono molebien przed tą ikoną, i kiedy podnieśli mnie do niej i przyłożyłam się (ucałowałam), to natychmiast wyzdrowiałam.

Wtedy przypomniałam sobie, co powiedział mi priepodobny Onufrij, kiedy byłam blisko Bożej Matki: „Tu twoja nadzieja”.

Jeszcze zaraz po śnie postanowiłam opuścić świat, a po uzdrowieniu nie mogłam już doczekać się odejścia do przybytku (monasteru). Zapraszali mnie wstąpić do Bohoduchowskiego monasteru, gdzie zostałam uzdrowiona. Ale powiedziałam mniszkom, że chciałabym odejść dalej od znajomych. Pytałam o święte Marfę i Marię, ale nikt nie znał monasteru, nazwanego ich imieniem. Pewnego razu przyjechałam do swego Bohoduchowskiego monasteru, i mniszki powiedziały mi: „Jewfrosinio, ty chcesz dalej odjechać od znajomych. Przyjechała siostra z monasteru Marfy i Marii; tam też wstąpiła nasza nowicjuszka Wasilissa”.

Usłyszawszy to byłam przerażona i zachwycona. Wkrótce otrzymałam odpowiedź od Wasilissy, że mogę jechać do Moskwy. 23 stycznia 1913 roku pojechałam i wstąpiłam do monasteru.

Przekazać nie mogę, czego doświadczyłam, gdy weszłam do świątyni monasteru i usłyszałam śpiew troparionu sprawiedliwym niewiastom Marfie i Marii”.

Zapisał ojciec Mitrofan 21 października 1917 roku

(„Asceci Marfo-Maryjnego monasteru miłosierdzia”. M., 2000 r.).

1. Arszyn – jednostka długości równa długości ręki od czubków palców do barku = 71,12 cm.

2. Raduj się – raduj się, witaj, bądź pozdrowiona.

 

Widzenie nowicjuszki Olgi

Widzenie nowicjuszki Olgi zostało zapisane w Kijowskim Pokrowskim monasterze dzięki trosce ihumeni Sofii (Griniewoj) w kwietniu 1917 roku. Młoda Olga była nowicjuszką monasteru w Rżiszczewie. Jeśli się nie mylę, ten monaster podlegał Pokrowskiemu.

21 lutego 1917 roku, we wtorek drugiej Niedzieli Wielkiego Postu, o godzinie 5 rano, Olga wbiegła do psałtirni i, uczyniwszy trzy pokłony do ziemi, powiedziała mniszce-lektorce, którą przyszła zmienić: „Proszę o wybaczenie, matuszka, i pobłogosławcie: przyszłam umierać”. Ni to żartobliwie, ni to poważnie mniszka odpowiedziała: „Bóg błogosławi, godzina odpowiednia. Szczęśliwa byłabyś, gdybyś umarła w tym wieku”. Olga w tym czasie miała około 14 lat.

Olga położyła się na łóżku w psałtirni i zasnęła, a mniszka kontynuowała czytanie. O wpół do siódmej rano siostra zaczęła budzić Olgę, ale ta nie poruszała się i nie odzywała. Przyszły inne siostry, też próbowały budzić, ale bezskutecznie. Oddech Olgi ustał i twarz przybrała martwy wygląd. Minęły dwie godziny w niepokoju sióstr i krzątaninie przy skostniałej. Olga zaczęła oddychać i z zamkniętymi oczami, w zapomnieniu przemówiła: „Panie, jak ja zasnęłam!”.

Olga spała trzy doby, nie budząc się. Podczas snu dużo mówiła takiego, że na jej słowa zwrócili uwagę i zaczęli zapisywać. Zapisane zostało z jej słów następujące.

„Tydzień przed wtorkiem drugiego tygodnia widziałam, – mówiła Olga, – we śnie Anioła, i on kazał mi we wtorek iść do psałtirni, aby tam umrzeć, ale abym nikomu o tym wcześniej nie mówiła. Kiedy we wtorek szłam rano do psałtirni, to, obejrzawszy się do tyłu, zobaczyłam straszydło w postaci psa, biegnącego na tylnych łapach w ślad za mną. Przestraszona rzuciłam się biec, i kiedy wbiegłam do psałtirni, to w kącie, gdzie ikony, zobaczyłam świętego Arcystratega Michaiła i obok śmierć z kosą. Wystraszyłam się, przeżegnałam się i położyłam się na łóżko, myśląc umierać. Śmierć podeszła do mnie, i straciłam czucia.

Potem świadomość mi wróciła, i zobaczyłam Anioła: on podszedł do mnie, wziął mnie za rękę i poprowadził po jakimś ciemnym i nierównym miejscu. Doszliśmy do rowu. Anioł poszedł naprzód po wąskiej desce, a ja zatrzymałam się i zobaczyłam „wroga” (biesa), który nęcił mnie do siebie, ale rzuciłam się uciekać od niego do Anioła, który był już po drugiej stronie rowu i mnie też wołał do siebie. Deska przerzucona przez rów, była tak wąska, że bałam się przez nią przechodzić, ale Anioł przeprowadził mnie, podawszy mi rękę, i poszliśmy z nim po jakiejś wąskiej ścieżce. Nagle Anioł zniknął z oczu, i natychmiast pojawiło się mnóstwo biesów, zaczęłam wzywać na pomoc Matkę Bożą; biesy migiem znikły, i znów pojawił się Anioł, i kontynuowaliśmy drogę. Doszedłszy do jakiejś góry, znów spotkaliśmy biesów z kartkami w rękach. Anioł wziął je z rąk biesowskich, przekazał je mi i kazał porwać. Na naszej drodze biesy pojawiły się jeszcze raz, i jeden z nich, kiedy zostałam w tyle za swoim niebiańskim przewodnikiem, próbował mnie przestraszyć, ale pojawił się Anioł, a na górze zobaczyłam stojącą w całej postaci Bożą Matkę i zawołałam: „Matko Boża! Ty chcesz zbawić mnie: zbaw mnie!”.

Upadłam na ziemię, i kiedy wstałam, to Matka Boża stała się niewidzialna. Zaczęło świtać. Po drodze zobaczyliśmy cerkiew, a pod górą – sad. W tym sadzie jedne drzewa kwitły, a inne były już z owocami. Pod drzewami wydeptane piękne ścieżki. W sadzie zobaczyłam dom. Zapytałam Anioła: „Czyj to dom?”. – „Tu mieszka mniszka Apollinarija”. To była nasza mniszka, która niedawno zmarła.

Tu znów straciłam z oczu Anioła i znalazłam się przy ognistej rzece. Musiałam przejść przez tę rzekę. Przejście było bardzo wąskie, i przechodzić można było po nim nie inaczej, jak przestępując noga za nogę. Ze strachem zaczęłam przechodzić i nie zdążyłam dojść do środka rzeki, jak zobaczyłam w niej straszną głowę z wytrzeszczonymi ogromnymi oczyma, otwartą paszczą i wysuniętym długim językiem. Musiałam przekroczyć przez język tego straszydła, tak się wystraszyłam, że nie wiedziałam, co robić. I tu nagle, po drugiej stronie rzeki, zobaczyłam świętą wielką męczennicę Warwarę. Pomodliłam się do niej o pomoc, i ona wyciągnęła do mnie rękę i przeprowadziła na drugi brzeg. I już kiedy przeszłam ognistą rzekę, to, obejrzawszy się, zobaczyłam w niej jeszcze i drugiego potwora – ogromnego węża z wysoko uniesioną głową i rozwartą paszczą. Święta wielka męczennica wyjaśniła mi, że tę rzekę musi przejść każdy i że wielu wpada w paszczę jednego z tych potworów.

Dalszą drogę kontynuowałam z Aniołem i wkrótce zobaczyłam bardzo długie schody, którym, wydawało się, i końca nie będzie. Wspiąwszy się po nich, doszliśmy do jakiegoś ciemnego miejsca, gdzie za ogromną przepaścią zobaczyłam mnóstwo ludzi, którzy przyjmą pieczęć antychrysta, – los ich w tej strasznej i śmierdzącej przepaści… Tam też zobaczyłam bardzo pięknego człowieka bez wąsów i brody. Ubrany był we wszystko czerwone. Z wyglądu wydał mi się na około 28 letniego. Przeszedł obok mnie bardzo szybko, a raczej przebiegł. I kiedy zbliżał się do mnie, to wydawał się nadzwyczaj pięknym, a kiedy przeszedł i popatrzyłam na niego, to wydał mi się diabłem. Zapytałam Anioła: „Kto to taki?”. „To, – odpowiedział mi Anioł, – antychryst, ten sam, który będzie męczyć wszystkich chrześcijan za świętą wiarę, za świętą Cerkiew i za imię Boże”.

W tymże ciemnym miejscu widziałam niedawno zmarłą mniszkę naszego monasteru. Miała na sobie żeliwną mantię (mnisze okrycie bez rękawów), którą cała była okryta. Mniszka starała się uwolnić się spod niej i mocno się męczyła. Podotykałam ręką mantię: ona rzeczywiście była żeliwna. Mniszka ta błagała mnie, abym poprosiła siostry modlić się za nią.

W tymże ciemnym miejscu widziałam ogromny kocioł. Pod kotłem rozpalony był ogień. W tym kotle kipiało mnóstwo ludzi; niektórzy z nich krzyczeli. Byli tam mężczyźni i kobiety. Z kotła wyskakiwały biesy i podkładały pod niego drwa. Innych ludzi widziałam tam stojących w lodzie. Byli w samych koszulach i trzęśli się z zimna; wszyscy byli bosi – i mężczyźni i kobiety.

Jeszcze widziałam tam ogromny budynek, i w nim też mnóstwo ludzi. Przez ich uszy przeciągnięte były żelazne łańcuchy, podwieszone do sufitu. Do ich rąk i nóg przywiązane były ogromne kamienie. Anioł wyjaśnił mi, że to wszystko ci, którzy w świątyniach Bożych zachowywali się kusząco-nieprzyzwoicie, sami rozmawiali i innych słuchali; za to i przeciągnięte są im łańcuchy w uszy. Kamienie zaś do nóg przywiązane są tym, którzy w cerkwi chodzili z miejsca na miejsce: sami nie stali i innym spokojnie stać nie pozwalali. Do rąk zaś kamienie przywiązane były tym, którzy nieprawidłowo i niestarannie kładli na siebie znak krzyża w świątyni Bożej.

Z tego ciemnego i strasznego miejsca z Aniołem zaczęliśmy wspinać się do góry i podeszliśmy do dużego błyszczącego białego domu. Kiedy weszliśmy do tego domu, zobaczyłam w nim niezwykłe światło. W tym świetle stał wielki kryształowy stół, a na nim postawione były jakieś niespotykane rajskie owoce. Za stołem siedzieli święci prorocy, męczennicy i inni święci. Wszyscy byli w wielobarwnych szatach, połyskujących cudownym światłem. Nad całym tym zgromadzeniem świętych Bożych Wybrańców, w niewyobrażalnym świetle, siedział na tronie przedziwnej piękności Zbawiciel, a po prawej Jego stronie siedział nasz Władca Nikołaj Aleksandrowicz, otoczony przez Aniołów. Władca był w pełnych carskich szatach, w błyszczącej białej narzucie i koronie i w prawej ręce trzymał berło. Otoczony był przez Aniołów, a Zbawiciel – przez wyższe Niebiańskie Siły. Z powodu jasnego światła na Zbawiciela z trudem mogłam patrzeć, a na ziemskiego cara patrzyłam swobodnie.

Święci męczennicy rozmawiali między sobą i radowali się, że nadeszły ostateczne czasy i że liczba ich wzrośnie, ponieważ chrześcijan wkrótce będą męczyć za Chrystusa i za nieprzyjęcie pieczęci. Słyszałam, jak męczennicy mówili, że cerkwie i monastery będą zlikwidowane, a wcześniej z monasterów będą wypędzać żyjących w nich. Męczyć zaś i prześladować będą nie tylko mnichów i duchowieństwo, ale i wszystkich prawosławnych chrześcijan, którzy nie przyjmą pieczęci i będą bronić imienia Chrystusowego, wiary i Cerkwi. Jeszcze słyszałam, jak oni mówili, że naszego Władcy już nie będzie i że czas wszystkiego ziemskiego zbliża się ku końcowi. Tam też usłyszałam, że pod rządami antychrysta Święta Ławra wzniesie się na niebo; wszyscy święci wybrańcy odejdą ze swoimi ciałami też na niebo, i wszyscy, żyjący na ziemi, wybrańcy Boży będą też porwani na niebo.

Z tej jadalni Anioł poprowadził mnie na inną wieczerzę. Stół stał podobnie jak pierwszy, ale nieco mniejszy. W wielkiej radzie siedzieli za stołem święci patriarchowie, metropolici, arcybiskupi, biskupi, archimandryci, kapłani, mnisi i świeccy w jakichś specjalnych odzieniach. Wszyscy ci święci byli w radosnym nastroju. Patrząc na nich, i sama doszłam do niezwykłej radości.

Wkrótce jako towarzyszka podróży jawiła mi się święta Fieodosija, a Anioł zniknął. Z nią poszłyśmy w dalszą drogę i wzniosłyśmy się na jakieś wspaniałe wzgórze. Tam był sad z kwiatami i owocami, a w sadzie wiele chłopców i dziewcząt w białych ubraniach. Ukłoniliśmy się sobie nawzajem, i oni cudownie zaśpiewali „Dostojno jest’”. W oddali zobaczyłam niewielką górę; na niej stała Matka Boża. Patrząc na Nią, byłam nieopisanie szczęśliwa. Święta męczennica Fieodosija poprowadziła mnie następnie do innych rajskich przybytków. Jako pierwszy na szczycie góry zobaczyliśmy nieopisanego piękna przybytek, otoczony ogrodzeniem z błyszczących przezroczystych białych kamieni. Wrota tego przybytku wydawały szczególny jasny blask. Na ich widok odczuwałam jakąś szczególną radość. Święta męczennica otworzyła mi wrota, i zobaczyłam cudowną cerkiew z takich samych kamieni, jak ogrodzenie, ale jeszcze jaśniejszych. Cerkiew była niezwykle wielka i piękna. Po jej prawej stronie był przepiękny sad. I tu, w tym sadzie, jak w widzianym wcześniej, jedne drzewa były z owocami, podczas gdy inne dopiero kwitły. Drzwi cerkwi były otwarte. Weszłyśmy do niej, i byłam porażona jej cudownym pięknem i niezliczonym mnóstwem Aniołów, którzy ją wypełniali. Aniołowie byli w białych błyszczących szatach. My przeżegnałyśmy się i pokłoniłyśmy się Aniołom, śpiewającym w tym czasie „Dostojno jest’” i „Ciebie, Boga, wychwalamy”.

Prosta droga z tego przybytku poprowadziła nas do drugiej cerkwi, we wszystkim podobnej do pierwszej, ale trochę od niej mniejszej, pięknej i jasnej. I ta cerkiew wypełniona była Aniołami, którzy śpiewali „Dostojno jest’”. Święta męczennica Fieodosija wyjaśniła mi, że pierwszy przybytek był wyższych zastępów Anielskich, a drugi – niższych.

Trzecim przybytkiem, który zobaczyłam, była cerkiew bez ogrodzenia. Cerkiew w nim była tak samo piękna, ale nieco mniej jasna. To był, według słów mojej towarzyszki, przybytek swiatitieli, patriarchów, metropolitów i biskupów.

Nie wchodząc do cerkwi, poszłyśmy dalej i po drodze widziałyśmy jeszcze kilka cerkwi. W jednej z nich – mnisi w białych szatach i kłobukach; wśród nich zobaczyłam i Aniołów. W innej cerkwi byli mnisi ze świeckimi mężczyznami. Mnisi byli w białych kłobukach, a świeccy w błyszczących wieńcach (koronach). W kolejnym przybytku – cerkwi – były mniszki we wszystkim białym. Święta męczennica Fieodosija powiedziała mi, że to schimniszki. Schimniszki w białych mantiach (szatach) i kłobukach, z nimi były świeckie kobiety w błyszczących wieńcach. Wśród mniszek rozpoznałam niektórych mniszek i nowicjuszek naszych, jeszcze żywych, i wśród nich – zmarłą matkę Agniję. Zapytałam świętą męczennicę, dlaczego niektóre mniszki w mantiach, a inne bez mantij, podczas gdy niektóre nasze nowicjuszki w mantiach. Ona odpowiedziała, że niektórzy, nie będąc godnymi mantii podczas życia na ziemi, będą godnymi jej w życiu przyszłym, i, przeciwnie, którzy otrzymali mantię podczas życia będą pozbawieni jej tutaj.

Idąc dalej, zobaczyłyśmy sad owocowy. Weszłyśmy do niego. W tym sadzie, jak we wcześniej widzianych, jedne drzewa były kwitnące, a inne z dojrzałymi owocami. Wierzchołki drzew splatały się ze sobą. Sad ten był piękniejszy od wszystkich poprzednich. Były tam niewielkie domki, jakby odlane z kryształu. W sadzie tym zobaczyliśmy Arcystratega Michaiła, który powiedział mi, że sad ten jest miejscem zamieszkania mieszkańców pustelni. W sadzie tym zobaczyłam najpierw kobiety, a idąc dalej, mężczyzn. Wszyscy byli w białych odzieniach, mnisich i nie mnisich.

Wyszedłszy z sadu, zobaczyłam w oddali na kryształowych błyszczących kolumnach krystaliczny dach. Pod tym dachem było dużo ludzi: mnichów i świeckich, mężczyzn i kobiet. Tu Arcystrateg Michaił stał się niewidzialny. Dalej ukazał się nam dom: był on bez dachu, zaś cztery jego ściany były z czystego kryształu. Ocieniał go wzniesiony jakby na powietrzu krzyż, oślepiająco błyszczący i piękny. W tym domu było mnóstwo mniszek i nowicjuszek w białych szatach. I tu między nimi zobaczyłam niektóre z naszego monasteru, jeszcze żyjące. Jeszcze dalej stały dwie kryształowe ściany, jakby dwie ściany domu, którego budowę rozpoczęto. Dwóch pozostałych ścian i dachu nie było. Wewnątrz, wzdłuż ścian, stały ławki: na nich siedzieli mężczyźni i kobiety w białych odzieniach.

Potem weszłyśmy do innego sadu. W tym sadzie stało pięć domków. Święta męczennica Fieodosija powiedziała mi, że te domki należą do dwóch mniszek i trzech nowicjuszek naszego monasteru. Wymieniła ich imiona, ale nakazała zachować ich imiona w tajemnicy. Koło domków rosły drzewa owocowe: przy pierwszym – cytrynowe, przy drugim – morelowe; przy trzecim – cytrynowe, morelowe i jabłoń, przy czwartym – cytrynowe i morelowe. Owoce wszystkich drzew były dojrzałe. Przy piątym drzew nie było, ale miejsca do posadzenia były już wykopane.

Kiedy wyszłyśmy z tego sadu, trzeba było zejść w dół. Tam zobaczyłyśmy morze; przez nie przeprawiali się ludzie: jedni byli w wodzie po szyję, u innych z wody widać było tylko ręce; niektórzy przepływali na łódkach. Mnie święta męczennica przeprowadziła pieszo.

Widziałyśmy jeszcze górę. Na górze w białych odzieniach stały dwie siostry naszego monasteru. Wyżej nad nimi stała Matka Boża i, wskazując mi na jedną z nich, powiedziała: „Oto daję tobie jako ziemskie matki”. Od oślepiającego światła wychodzącego od Carycy Niebiańskiej, zamknęłam oczy. Potem wszystko stało się niewidzialne.

Po tym widzeniu zaczęłyśmy wspinać się do góry. Cała ta góra usiana była cudownie pachnącymi kwiatami. Między kwiatami było mnóstwo ścieżek, rozchodzących się w różnych kierunkach. Cieszyłam się, że jest tu tak dobrze, i jednocześnie płakałam, że trzeba będzie rozstać się ze wszystkimi tymi cudownymi miejscami, i z Aniołami, i ze świętą męczennicą.

Zapytałam Anioła: „Powiedz mi, gdzie ja będę żyć?”. – I Anioł, i święta męczennica odpowiedzieli: „My zawsze jesteśmy z tobą. A gdzie by nie przyszło się żyć, cierpieć wszędzie trzeba”.

Tu znów zobaczyłam Arcystratega Michaiła. U towarzyszącego mi Anioła w rękach okazała się Święta Czasza, i on priczastił mnie, powiedziawszy, że inaczej „wrogowie” uniemożliwiliby mi powrót. Ja pokłoniłam się swoim świętym przewodnikom, i oni stali się niewidzialni, a ja z wielkim smutkiem znów ocknęłam się w tym świecie”.

Wszystko to ze słów Olgi zostało zapisane przeze mnie w Kijowie 9 kwietnia 1917 roku.

Dalej opowieść o widzeniach Olgi będzie prowadzona już z jej słów staricy matuszce Annie.

„W pierwsze dni swego snu, – tak opowiadała mi m. Anna, – Olga ciągle szukała we śnie krzyża noszonego na szyi. Z ruchów jej było widać, że komuś go pokazywała, komuś nim groziła, żegnała nim i sama się żegnała. Kiedy pierwszy raz przebudziła się, mówiła siostrom: „Tego wróg boi się. Ja nim groziłam i żegnałam, i on uciekał”.

Wtedy postanowiłyśmy dać jej do ręki krzyż. Ona mocno zacisnęła go w prawej ręce i nie wypuszczała go 20 dni tak, że siłą nie można było go od niej wyjąć. Przy przebudzeniu wypuszczała go z ręki, a przed zaśnięciem, znów brała do ręki, mówiąc, że jest jej potrzebny, że z nim jest jej łatwo.

Po 20 dniu już go nie brała, wyjaśniając, że przestali ją prowadzać po niebezpiecznych miejscach, gdzie spotykani byli „wrogowie”, a zaczęli prowadzać po przybytkach rajskich, gdzie nie było kogo się bać.

Pewnego razu podczas swego cudownego snu Olga, trzymając w jednej ręce krzyż, drugą rozpuściła swoje włosy, przykryła je chustką, która była na jej szyi. Kiedy przebudziła się, to wyjaśniła, że widziała przepięknych młodzieńców w koronach. Ci młodzieńcy też podali jej koronę, którą włożyła na swoją głowę. W tym to czasie, pewnie, i wkładała ona chustkę.

1 marca, w środę wieczorem, Olga, przebudziwszy się, powiedziała: „Wy usłyszycie co będzie dwunastego dnia”. Będące tu siostry pomyślały, że to dzień miesiąca i że w tym dniu z Olgą może wydarzyć się jakaś przemiana. Na te myśli Olga odpowiedziała: „W sobotę”. Okazało się, że to był 12 dzień jej snu. Tego dnia w naszym monasterze dowiedzieli się o wyrzeczeniu się Władcy od tronu. Jako pierwsza dowiedziałam się o tym telefonicznie z Kijowa ja. Kiedy wieczorem Olga przebudziła się, ja strasznie zaniepokojona powiedziałam jej: „Ola! Ola! Co to się stało: Władca opuścił tron!”.

Olga spokojnie odpowiedziała: „Wy dopiero dziś o tym usłyszeliście, a u nas tam dawno o tym mówili. Car już dawno tam siedzi z Niebiańskim Carem”. Zapytałam Olgę: „Jaka jest tego przyczyna?”. „Jaka była przyczyna Niebiańskiemu Carowi, że z Nim tak postąpili: wygnali, znieważyli i ukrzyżowali? Taka też przyczyna i temu Carowi. On – męczennik”. „Cóż więc, – pytam, – będzie?”. Olga westchnęła i odpowiedziała: „Cara nie będzie, teraz będzie antychryst, a tymczasem nowy rząd”. – „A co, to ku lepszemu będzie?”. „Nie, – mówi, – nowy rząd załatwi swoje sprawy, wtedy weźmie się za monastery. Szykujcie się, szykujcie się do tułaczki”. „Jaka tułaczka?” – „Potem zobaczycie”. „A więc co brać z sobą?” – pytam. „Tylko torebki”. – „A co w torebkach poniesiemy?”. Tu Olga powiedziała jeden starczy sekret i dodała, że i wszyscy to samo będą znosić.

„A co będzie z monasterami? – dalej dopytuję się. – Co zrobią z celami?”. Olga żywo odpowiedziała: „Wy zapytajcie, co z cerkwiami robić będą? Czyż same monastery uciskać będą? Będą prześladować wszystkich, kto będzie bronić imienia Chrystusa i kto będzie sprzeciwiać się nowemu rządowi i żydom. Będą nie tylko uciskać i wyganiać, prześladować, ale będą po stawach ciąć. Tylko nie bójcie się: boleć nie będzie, jakby suche drzewo ciąć będą, wiedząc, za Kogo cierpią”.

„Ale my, – mówię, – i w monasterze jedni drugich prześladujemy”. „To, – odpowiada, – nie zostanie policzone, ale to prześladowanie policzone będzie”.

Przy tej rozmowie siostry pożałowały Władcę: „Biedny, biedny, – mówiły, – nieszczęsny cierpiętnik! Jakie znosi pohańbienie!” Na to Olga wesoło uśmiechnęła się i powiedziała: „Przeciwnie, ze szczęśliwych jest najszczęśliwszy. On – męczennik. Tu pocierpi, a tam wiecznie z Niebiańskim Carem będzie”.

W 19 dzień swego snu, w sobotę 11 marca, Olga, przebudziwszy się, powiedziała mi: „Usłyszycie co będzie dwudziestego dnia”. Pomyślałam, że to dzień miesiąca, a Olga wyjaśniła: „W niedzielę”. W niedzielę 12 marca był 20 dzień jej snu… (Dalej widzenia nie dotyczą życia pozagrobowego i osoby Władcy)”.

…Po tym ona długo była w wielkim zamyśleniu i tęsknocie i płakała. Na pytania sióstr odpowiadała: „Jak mam nie płakać, kiedy już nie zobaczę nic z tego, co widziałam, a wszystko tutejsze, nawet i to, co wcześniej było mi miłe, wszystko jest mi teraz obrzydliwe, a tu jeszcze te wypytywania… Panie, szybciej by znów tam!”.

Kiedy potem zapisywano w Kijowie co działo się z Olgą, to ona powiedziała: „Piszcie – nie piszcie: i tak – nie uwierzycie. Nie ten czas teraz nastał. Chyba dopiero wtedy uwierzą, kiedy zacznie spełniać się coś z moich słów”.

Takie widzenia i cudowny sen Olgi. Tę Olgę i jej staricę widziałem, rozmawiałem z nimi. Z wyglądu Olga najzwyklejsza chłopska dziewczyna-podrostek, małogramotna, niczym z wyglądu nie wyróżniająca się. Oczy jej tylko przystojne były – promieniste, czyste, i nie było w nich ani kłamstwa, ani pochlebstwa. Bo jak było i kłamać, i udawać przed całym monasterem, i jeszcze w takich okolicznościach – prawie 40 dni bez jedzenia i picia?!!.. Ja uwierzyłem i wierzę: Amiń mówię wam: kto nie przyjmie Carstwa Bożego, jak dziecię, nie może wejść do niego (Łk.18:17).

(Niłus S. „Na brzegu Bożej rzeki”. SPb.,1996 r.; „Rosja przed Powtórnym przyjściem”. M., 1993 r.).

 

Mytarstwa
Ze wspomnień mniszki Siergii (Klimienko)

Zimą 1923/24 roku zachorowałam na zapalenie płuc.

Prze osiem dni utrzymywała się temperatura 40,8 stopni. Koło dziewiątego dnia choroby widziałam znamienny sen.

Już na samym początku, w półzapomnieniu, kiedy wysilałam się czynić modlitwę Jezusową, odciągały mnie wizje – przepiękne widoki przyrody, nad którymi dosłownie płynęłam. Kiedy wsłuchiwałam się w muzykę albo wpatrywałam się w cudowne pejzaże, zostawiając modlitwę, wstrząsała mną od nóg do głowy zła siła, i ja szybko zabierałam się za modlitwę. Czasami dochodziłam do siebie i widziałam wyraźnie wszystkie otaczające mnie okoliczności.

Nagle obok mego łóżka pojawił się mój ojciec duchowy, hieromnich Stiefan. On, spojrzawszy na mnie, powiedział: „Chodźmy”. Pamiętając całym sercem nauczanie Cerkwi odnośnie niebezpieczeństwa dowierzania widzeniom, zaczęłam odmawiać modlitwę „Da woskriesniet Boh…” Wysłuchawszy ją ze spokojnym uśmiechem, on powiedział: „Amiń” – i jakby zabrał mnie z sobą dokądś.

Znaleźliśmy się jakby we wnętrzu ziemi, w głębokim podziemiu. Pośrodku przepływał bystry potok z czarną wodą. Pomyślałam o tym, co by to oznaczało. I w odpowiedzi na moją myśl ojciec Stefan bez słów, odpowiedział mi myślą: „To jest mytarstwo za osądzanie. Osądzanie nigdy nie jest przebaczane”.

W głębokim potoku zobaczyłam moją znajomą, która wtedy jeszcze żyła. Z przerażeniem zaczęłam modlić się za nią, i ona jakby wyszła sucha. Sens widzianego był taki: jeśli by ona umarła w tym stanie, w jakim wówczas była, zginęłaby za grzech osądzenia, nie przykryty pokajaniem. (Ona, bywało, mówiła, że dzieci w celu odwrócenia od grzechu należy przyuczać osądzać (potępiać) źle postępujących ludzi). Ale ponieważ godzina jej śmierci nie nadeszła, to będzie mogła wielkimi boleściami oczyścić się.

Poszliśmy do źródła strumienia i zobaczyliśmy, że wypływa on spod ogromnych mrocznych, ciężkich drzwi. Czuło się, że za tymi wrotami – ciemność i przerażenie… „Cóż to jest?” – pomyślałam. „Tam mytarstwa za śmiertelne grzechy”, – pomyślał w odpowiedzi mi prowadzący. Słów między nami nie było. Myśl bezpośrednio odpowiadała na myśl.

Od tych strasznych, na głucho zamkniętych wrót zawróciliśmy z powrotem i jakby wznieśliśmy się wyżej. (Niestety, nie pamiętam całej kolejności widzianego, choć wszystkie widzenia przekazuję całkiem dokładnie).

Znaleźliśmy się jakby w sklepie gotowych ubrań. Na wieszakach dookoła wisiało mnóstwo ubrań. Było nieznośnie duszno i pyliście. I tu zrozumiałam, że te ubrania – moje myślowe pragnienia ładnych ubrań w ciągu całego życia. Tu też widziałam swoją duszę, jakby ukrzyżowaną, powieszoną na wieszaku, jak kostium. Dusza moja jakby przemieniła się w suknię i przebywała, dusząc się w nudzie i męczeniu. Drugi obraz cierpiącej duszy był tu w postaci manekina, posadzonego w klatce i starannie modnie ubranego. I ta dusza dusiła się od pustoty i nudy tych próżnych zarozumiałych pragnień, którymi cieszyła się w myślach podczas życia.

Zdałam sobie sprawę, że w przypadku mojej śmierci tu męczyłaby się, dusząc się, w pyle moja dusza.

Ale ojciec Stiefan poprowadził mnie dalej. Zobaczyłam jakby stragan z czystą bielizną. Dwie moje krewne (w tym czasie jeszcze żyjące) bez końca przekładały z miejsca na miejsce czystą bieliznę. Nic szczególnie strasznego jakby ten widok nie przedstawiał, ale znów powiało na mnie niewiarygodną nudą, umęczeniem ducha. Zdałam sobie sprawę, że taki byłby los moich krewnych, jeśli by do tego czasu umarły; one nie popełniały śmiertelnych grzechów, były dziewicami, ale nie dbały o zbawienie, żyły bez sensu, i ta bezcelowość przeszła by wraz z ich duszami do wieczności.

Potem zobaczyłam jakby klasę (salę lekcyjną), wypełnioną żołnierzami, z wyrzutem patrzącymi na mnie. I tu przypomniałam sobie o swojej niedokończonej pracy: kiedyś przyszło mi się zajmować z kalekimi żołnierzami. Ale potem odjechałam, nie odpowiadałam na ich listy i prośby, pozostawiwszy ich na wolę losu w trudny przejściowy okres pierwszych lat rewolucji…

Potem otoczył mnie tłum biedaków. Wyciągali do mnie ręce i mówili umysłem, bez słów: „Daj, daj!” Zrozumiałam, że tym biednym ludziom mogłabym pomóc za życia, ale czemuś nie uczyniłam tego. Nie dające się przekazać uczucie głębokiej winy i całkowitej niemożliwości usprawiedliwienia się wypełniło moje serce.

Poszliśmy dalej. (Jeszcze widziałam swój grzech, o którym nigdy nie myślałam, – niewdzięczność wobec służącej, właśnie to, że pracę jej przyjmowałam jako coś należnego. Ale obraz widzianego uległ zapomnieniu, w pamięci pozostał tylko sens).

Muszę powiedzieć, że przekazywać widziane obrazy jest mi bardzo trudno: one nie poddają się uchwyceniu słowami, wyostrzając się, przygasając.

Oto drogę przegrodziła nam waga. Na jedną szalę sypały się nieustannym strumieniem moje dobre uczynki, a na drugą padały z szumem i rozlatywały się dookoła z suchym trzaskiem puste orzeszki: to był symbol mego umiłowania próżnej sławy, poczucia własnej wartości. Najwyraźniej, te uczucia całkowicie pozbawiły wartości wszystko pozytywne, ponieważ szala z pustymi orzeszkami przeważyła. Dobrych uczynków bez domieszki grzechu nie było. Ogarnęło mnie przerażenie i smutek. Ale nagle skądś upadł na szalę pieróg czy kawałek tortu, i prawa strona przeważyła. (Wydało mi się, że ktoś dał mi „jako pożyczkę” swój dobry uczynek).

Oto zatrzymaliśmy się przed górą, górą pustych butelek, i ja z przerażeniem zdałam sobie sprawę, że to obraz mojej dumy, pustej, nadętej, głupiej. Prowadzący pomyślał mi w odpowiedzi, że gdybym umarła, to na tym mytarstwie musiałabym otwierać każdą butelkę, co stanowiłoby trud ponad siły i bezowocny.

Ale tu ojciec Stiefan machnął jakby jakimś gigantycznym korkociągiem, przedstawiającym sobą łaskę, i wszystkie butelki naraz otworzyły się. Ja, uwolniona, poszłam dalej.

Trzeba dodać, że szłam w mnisim odzieniu, choć w tym czasie tylko przygotowywałam się do postrzyżyn.

Starałam się iść śladami ojca duchowego, a kiedy jednak stąpałam obok, to wyłaziły węże i starały się mnie użądlić.

Ojciec duchowy początkowo był w zwykłym odzieniu mnisim, które przemieniło się potem w carską purpurową mantię (szatę).

Oto doszliśmy do buszującej rzeki. Stały w niej jakieś złe człekokształtne stworzenia, rzucające w siebie nawzajem z wściekłą złością grube kłody. Zobaczywszy mnie, zakrzyczały z jakąś nienasyconą złośliwością, pożerając mnie oczyma i pragnąc narzucić się na mnie. To było mytarstwo gniewu, przejawionego, niepowstrzymanego. Obejrzawszy się, zauważyłam, że za mną pełznie ślina, wielkości ludzkiego ciała, ale bezkształtna, z twarzą kobiety. Żadnymi słowami nie mogę przekazać nienawiści, iskrzącej się w jej natarczywie patrzących na mnie oczach. To była moja namiętność drażliwości i nerwowości, jakby identyczna z biesem drażliwości. Trzeba powiedzieć, że odczuwałam tam swoje namiętności, które rozwinęłam i odkarmiłam (wypielęgnowałam) w życiu, jako coś współistotne z biesami, pobudzającymi je.

Ta ślina cały czas chciała owinąć i udusić mnie, ale ojciec duchowy odepchnął ją, mówiąc w myślach: „Ona jeszcze nie umarła, może pokajać się”. Nieubłaganie, z nieludzką złośliwością patrząc na mnie, ona pełzła za mną prawie do końca mytarstw.

Następnie podeszliśmy do tamy czy zapory, w postaci jakby wału ze skomplikowanym systemem rureczek, przez które przesączała się woda. To był obraz mego gniewu powstrzymanego, wewnętrznego, symbol wielu przeróżnych myślowych złośliwych postanowień, mających miejsce tylko w wyobraźni. Gdybym umarła, musiałabym jakby przez wszystkie te rureczki przeciskać się, przecedzać się z niewiarygodnymi mękami. Znów ogarnęło mnie poczucie strasznej winy na którą nic nie mogłam odpowiedzieć. „Jeszcze nie umarła”, – pomyślał ojciec Stiefan i odprowadził mnie dalej. Długo jeszcze w ślad za mną niosły się krzyki i szaleńczy plusk z rzeki-gniewu.

Potem znów jakby wznieśliśmy się wyżej i trafiliśmy do jakiegoś pomieszczenia. W kącie, jakby odgrodzonym, stały jakieś potwory, brzydkie bezkształtne, które utraciły obraz człowieczeństwa, pokryte i na wskroś przesiąknięte jakąś odrażającą hańbą. Zrozumiałam, że są to mytarstwa za nieprzyzwoitość, sprośne grubiańskie anegdoty, brzydkie słowa. Z ulgą pomyślałam, że w tym to ja nie grzeszyłam, i nagle usłyszałam, jak te potwory strasznym głosem zaczęły mówić: „Nasza, nasza!” I z porażającą wyrazistością przypomniało mi się, jak ja, będąc dziesięcioletnią gimnazistką, pisałam w klasie z koleżanką jakieś bzdury na karteczkach. I znów ten brak reakcji, związany z najgłębszą świadomością winy, ogarnął mnie. Ale przewodnik z tymi samymi w myśli wypowiedzianymi słowami: „Jeszcze nie umarła” – odprowadził mnie. Nieopodal, jakby przy wyjściu z tego odgrodzonego zakątka, zobaczyłam swoją duszę w postaci figurki zamkniętej w szklanej bańce. To było mytarstwo za wróżenia. Poczułam tu jak poniża, uwłacza nieśmiertelną duszę wróżenie, przemieniając ją jakby w nieposiadający życia laboratoryjny preparat.

Dalej w przeciwległym kącie, jakby przez okno, prowadzące do sąsiedniego dolnego pomieszczenia, zobaczyłam niezliczone mnóstwo wyrobów cukierniczych, rozstawionych rzędami: to były zjedzone przeze mnie słodycze. Choć biesów tu nie widziałam, ale od tych troskliwie zebranych w ciągu mego życia przejawów nadmiernego dogadzania żołądkowi wiało biesowską jadowitością. Musiałabym znów to wszystko pochłaniać, już bez przyjemności, ale jak by na torturach.

Potem przeszliśmy koło basenu, napełnionego nieustannie wirującą rozżarzoną, jakby roztopioną, złocistą cieczą. To było mytarstwo za myślowo wypaczoną zmysłową pożądliwość, lubieżność. Srogą męką wiało od tej roztopionej poruszającej się cieczy.

Potem zobaczyłam duszę mego znajomego (jeszcze nie umarłego) w postaci cudownego według koloru i dziwnego kształtem kwiatka. Składał się on z dziwnych różanych płatków, złożonych w długą rurkę: ani łodygi, ani korzenia nie było. Ojciec duchowy podszedł, obciął płatki i, głęboko wsadziwszy je w ziemię, powiedział: „Teraz wyda owoce”.

Niedaleko stała dusza mego brata w drugim pokoleniu, cała na wskroś założona wojskową amunicją, jakby duszy, właściwie, nie było. Brat ten bardzo lubił sprawy wojskowe same w sobie, nie uznawał dla siebie żadnych innych zajęć.

Potem przeszliśmy do innego, mniejszego pomieszczenia, w którym stały dziwadła: giganty z malutkimi główkami, karzełki z ogromnymi głowami. Tu też stałam ja w postaci ogromnej martwej mniszki, jakby drewnianej. Wszystko to były symbole ludzi, prowadzących samoczynnie-ascetyczne życie, bez posłuszeństwa i kierownictwa: u jednych przeważały trudy cielesne, u innych był zbyt rozwinięty rozsądek. W stosunku do siebie zrozumiałam, że nadejdzie czas, kiedy porzucę posłuszeństwo ojcu duchowemu i umrę duchowo. (Tak też się stało, kiedy w 1929 roku ja, naruszywszy rady ojca Stiefana, odeszłam w schizmę, nie chcąc uznawać metropolity Siergija, przyszłego Patriarchy. Odłamawszy się od drzewa życia, rzeczywiście wewnętrznie wyschłam, obumarłam i jedynie za wstawiennictwem Przenajświętszej Przeczystej Władczyni naszej Bogarodzicy wróciłam na łono Cerkwi). Nogi moje jakby przymarzły do podłogi, ale po gorącej modlitwie Bożej Matki znów otrzymałam możliwość iść dalej za ojcem Stiefanem. To było nie mytarstwo, a jakby obraz przyszłych moich odchyleń od właściwej drogi do zbawienia.

Potem rozciągał się rząd ogromnych pustych świątyń, przez który długo ze zmęczeniem szliśmy. Ja ledwie ruszałam nogami i w myśli zapytałam ojca Stiefana, kiedy wreszcie skończy się ta droga. On natychmiast pomyślał mi w odpowiedzi: „Przecież to są twoje marzenia, po co tyle marzyłaś?” Świątynie, przez które przechodziliśmy, były bardzo wysokie i piękne, ale obce Bogu, świątynie bez Boga.

Czasami zaczęliśmy spotykać anałoje (pulpity cerkiewne), przed którymi ja, stając na kolana, spowiadałam się, podczas gdy przewodnik, oczekując, stał obok. Pierwszy kapłan, któremu spowiadałam się, był ojciec Piotr (protojerej naszego soboru, u którego ja rzeczywiście spowiadałam się pierwszy raz po tym sennym widzeniu). Dalej nie widziałam podczas spowiedzi kapłana, ale spowiadałam się często przy anałojach. Wszystko to mówiło mi o moim przyszłym życiu, o zbawieniu przez częsty Sakrament Spowiedzi.

Nagle usłyszeliśmy jakby bicie w bębny i, rozejrzawszy się, zobaczyliśmy w ścianie po prawej stronie ikonę swiatitiela Fieodosija Czernihowskiego, który dosłownie przypominał mi o sobie. Swiatitiel stał w kiwocie (ozdobnej ramie ikony) w pełni wzrostu, żywy. Przypomniałam sobie, że ostatnio przestałam się do niego modlić.

Potem, kiedy poszliśmy dalej, wyszedł nam na spotkanie światitiel Nikołaj Mirlicejski. Był cały różowy i złoty, jak płatek róży, przeniknięty złocistymi promieniami słońca. Moja dusza zadrżała od kontaktu ze świętością, i ja w przerażeniu upadłam na twarz. Zajęczały, zabolały męcząco wszystkie rany duszy, jakby obnażone i oświetlone od wewnątrz tą wstrząsającą bliskością ze świętością. Leżąc twarzą do ziemi, jednocześnie widziałam, jak swiatitiel Nikołaj pocałował ojca duchowego w policzek… Poszliśmy dalej.

Wkrótce poczułam, że Matka Boża może zstąpić do nas. Ale moja bezsilna kochająca grzech dusza rozpaczliwie zamiotała się z powodu niemożliwości bezpośredniego kontaktu ze świętością.

Poszliśmy i poczuliśmy, że blisko jest wyjście. Prawie przy samym wyjściu zobaczyłam mytarstwo pewnego mego znajomego, a po wyjściu – pewną mniszkę, którą jakby podrzucali na desce do góry. Ale tu obce grzechy wcale nie przyciągały mojej uwagi.

Potem weszliśmy do świątyni. Przedsionek był w cieniu, a główna część świątyni – zalana światłem.

Wysoko w powietrzu koło ikonostasu stała zgrabna figura dziewczyny niezwykłej urody i szlachetności, obleczona w purpurową szatę. Owalnym pierścieniem w powietrzu otaczali ją święci. Ta cudowna dziewczyna wydała mi się niezwykle znajomą, krewną, ale na próżno wysilałam się przypomnieć sobie, kim ona jest: „Kim jesteś, miła, droga, nieskończenie bliska?” I nagle coś wewnątrz mnie powiedziało, że to moja dusza, dana mi przez Boga, dusza w tym dziewiczym stanie, w jakim była po kąpieli chrztu: obraz Boży nie był w niej jeszcze skażony. Otaczali ją święci orędownicy, nie pamiętam, kto dokładnie, – jednego, pamiętam, był jakby w starożytnych szatach swiatitiela. Z okna świątyni lało się cudowne światło, oświetlając wszystko delikatnym blaskiem. Stałam i patrzyłam, zamierając.

Ale wtedy ze zmierzchowego cienia przedsionka podeszło do mnie straszne stworzenie na świńskich nogach, rozpustna baba, brzydka, niska, z ogromnymi ustami, z czarnymi zębami w poprzek brzucha. O okropność! Tym straszydłem była moja dusza w obecnym jej stanie, dusza, która zniekształciła obraz Boży, brzydka.

W śmiertelnej rozpaczy bez wyjścia zadrżałam. Potwór jakby chciał przylgnąć do mnie ze złośliwością, ale prowadzący odsunął mnie ze słowami: „Jeszcze nie umarła”, – i ja z przerażeniem podążyłam za nim do wyjścia. W cieniu, wokół kolumny, siedziały i inne podobne potwory – cudze dusze, ale nie do cudzych grzechów mi było.

Wychodząc, obejrzałam się i znów z tęsknotą zobaczyłam w powietrzu, na wysokości ikonostasu, tę drogą, bliską i dawno zapomnianą, straconą…

Wyszliśmy i poszliśmy drogą. I tu jakby zaczęło się przedstawiać moje przyszłe ziemskie życie: zobaczyłam siebie wśród starych, zawianych śniegiem monasterskich budynków. Otoczyły mnie mniszki, jakby mówiąc: „Tak, tak, dobrze, że przyszłaś”. Podprowadziły mnie do ihumena, też witającego moje przybycie. Ale ja z jakiegoś powodu strasznie nie chciałam tam zostać, sama sobie dziwiąc się we śnie, ponieważ w okresie życia (przed chorobą) już dążyłam do monastycyzmu.

Potem jakoś wyszliśmy stamtąd i znaleźliśmy się na pustynnej drodze. Obok niej z boku siedział majestatyczny starec z wielką księgą w rękach. My z ojcem duchowym stanęliśmy przed nim na kolana, i starec, wyrwawszy kartkę z księgi, podał ją ojcu Stiefanowi. Ten wziął ją i zniknął. Ja zrozumiałam – umarł. Zniknął i starec. Zostałam sama. W zakłopotaniu, ze strachem, poszłam przed siebie, dalej po pustynnej piaszczystej drodze. Ona doprowadziła mnie do jeziora. Była zachód. Skądś dochodził cichy cerkiewny dzwon. Na brzegu jeziora jak ściana stał bór. Zatrzymałam się w pełnym zdumieniu: drogi nie było. I nagle ślizgając się nad ziemią, w powietrzu przede mną pojawiła się postać ojca duchowego. W rękach miał kadzielnicę i surowo na mnie patrzył. Idąc w stronę lasu twarzą do mnie, on kadził i jakby wołał mnie. Poszłam za nim, nie spuszczając z niego oczu, i weszłam w gęstwinę lasu. On prześliznął się przez pnie drzew, jak duch, i cały czas kadził, nieodstępnie patrząc na mnie. Zatrzymaliśmy się na polance. Ja uklękłam i zaczęłam się modlić. On, bezszelestnie prześlizgując się wokół polanki i nie spuszczając ze mnie surowych oczu, okadził ją całą i znikł – ja się przebudziłam.

Kilka razy podczas tego snu dochodziłam do siebie, widziałam pokój, słyszałam oddech śpiącej krewniaczki. Świadomie nie chcąc kontynuacji snu, odmawiałam modlitwę, ale znów wbrew woli jakbym wychodziła z siebie.

Kiedy teraz ostatecznie się obudziłam, to wyraźnie zrozumiałam, że umieram, i tu całe swoje życie odczułam jako bezcelowe, które nie przygotowało mnie do wieczności.

„Na próżno, na próżno przeżyte życie”, – powtarzałam i z gorącą modlitwą przypadałam do Carycy Niebiańskiej, aby Ona wyprosiła mi czas na pokajanie. „Obiecuję żyć dla Syna Twego”, – wylało się z głębi mego serca. I w tymże momencie jakby błogosławioną rosą oblało mnie. Żaru jakby nie było. Poczułam lekkość, powrót do życia.

Przez okiennice, w szczelinie, ujrzałam gwiazdy, wzywające mnie do nowego odrodzonego życia…

Rano lekarz stwierdził moje wyzdrowienie.

(Mniszka Siergieja (Klimienko). „Minione rozwija zwój…”. M., 1998 r.).

 

Spotkanie z Panem

Wcześniej, kiedy tylko co przyszłam do prawosławnej wiary, wydawało mi się, że Pan, widząc naszą grzeszność, nie objawia nam więcej Swoich cudów. Ale to, co przydarzyło się mi wkrótce, zmusiło mnie myśleć inaczej. I gotowa jestem powiedzieć o wszystkim. Ale dlatego, chyba, zacznę po kolei.

Moja droga do Prawosławia okazała się nielekka i męcząco długa. Urodziłam się w okresie aktywnej budowy „raju na ziemi”, kiedy uparcie wciskano, że Boga nie ma, a sama „religia – to opium dla ludu”. Najbardziej oczerniane było Prawosławie. I w mojej duszy trwale zakorzenił się stosunek do wiary przodków jak do czegoś zacofanego i prymitywnego.

Ale pytanie, na czym polega sens ziemskiego bytu, zaczęło wzbudzać mnie dość wcześnie. I od dziecięcych lat próbowałam pojąć tajemnicę natury, studiując ją. Straciwszy na to nie jeden rok, nie otrzymałam jasnej zrozumiałej odpowiedzi. Intuicyjnie odczuwałam, że za materialnym przejawem życia istnieje życie nieznane i, być może, bardziej różnorodne i złożone. Domyślałam się, że wewnętrzna natura człowieka, jego dusza w jakiś sposób związana jest z niewidzialnym życiem. Pewnego czasu interesowałam się psychologią i filozofią. Ale różne teorie nie wzbudzały we mnie zaufania, i przestałam nimi interesować się.

W tym momencie w mojej świadomości już unosiło się pojęcie „Stwórca”, „Stworzyciel”. Ale uparcie unikałam pojęcia „Bóg”, które kojarzyło się mi z fanatyzmem. I w rezultacie z całą lekkomyślnością pogrążyłam się w bezkresne mnóstwo wschodnich wierzeń, tak kusząco obiecujących odkryć Prawdę. Nagle zaczęłam domyślać się, że mnie uparcie „prowadzają za nos”, starając się całkowicie odwieść od Prawdy.

Nie polegając już na swoje siły, uświadomiwszy sobie tylko pełną swoją nicość wobec Niepojętego, zaczęłam się modlić wtedy do Stwórcy z całą szczerością i rozpaczą, przepełniającą mnie: „Panie, przyprowadź mnie do Siebie! Wskaż drogę, prowadzącą do Ciebie, Prawdy!..”. Od tego momentu żyłam i oddychałam tylko tą wewnętrzną modlitwą-błaganiem.

I Pan wysłuchał mnie. I otworzył drogę do Siebie. Przyjęłam święty chrzest. Wkrótce Prawosławne wyznanie, głęboko wzruszywszy mnie, stało się jedynym sensem życia. Byłam wstrząśnięta tym, że całe życie chodziłam obok Prawdy, całkiem nie podejrzewając o tym. Być może, abym z większym szacunkiem ceniła wiarę przodków, Pan i doprowadził mnie do niej tak ciernistą drogą.

Na tym łaska i szczodrobliwość Najwyższego do mnie nie skończyła się. Nagle osiągnęłam niezwykły stan wewnętrznego spokoju i błogiego ukojenia, nieznanych mi wcześniej. Jednocześnie moje od dawna niezdrowe ciało w cudowny sposób nagle uwolniło się z niewoli licznych bolączek. Ciało ożywiło się, odczuwszy dawno zapomnianą młodzieńczą świeżość. I wydało mi się wtedy, że wszystkie te niezwykłe dary otrzymałam na zawsze.

Trwało tak nie jeden miesiąc, póki z gorliwością pojmowałam cerkiewne życie z jego zadziwiającymi Sakramentami. Na początku w ogóle nie zdawałam sobie sprawy, dlaczego dawane mi są te nowe siły. I zamiast tego aby pomnażać je i cenić, zaczęłam tracić je niemądrze i lekkomyślnie. Stopniowo coraz bardziej oddając się nietrwałej, kruchej próżności, zaczęłam lekceważyć nabożeństwa, zapominając o Sakramentach, tak odżywiających i oczyszczających duszę. I co było rezultatem? Wszystkie dary dane mi łaskawie z góry, tak samo nieoczekiwanie utraciłam. Wtedy to wszystkie moje poprzednie choroby wróciły do mnie, ale z większą siłą. A wewnętrzny spokój zastąpiło męczące duszę zamroczenie. Jakby łaska Boża wcale mnie nie dotykała.

W tym czasie miałam już czterdzieści lat. A na rękach późne dziecko, które miało zaledwie pięć i pół roku. Trzeba było opiekować się nim, karmić, ubierać je. I zapomniawszy o najważniejszym – o zbawieniu duszy, całkowicie pogrążyłam się w życiowym, codziennym wirze. Moje istnienie bez Boga znów zaczęło przypominać bezsensowny, gorączkowy, szaleńczy bieg, od którego ciągle odczuwałam tylko niesamowite zmęczenie.

Na moje szczęście, Pan znów spojrzał na mnie i usłyszał moje słabe, ale rozpaczliwe wezwanie. I tym razem On okazał Swoje bezgraniczne miłosierdzie. Jeszcze dzień przed tym, zupełnie nic nie podejrzewając, ciągle tak samo oddawałam się doczesnej krzątaninie. Pracowałam jako artysta malarz i starałam się wykonać na czas wielkie zamówienie. Gwałtownie pogarszające się zdrowie zmusiło mnie po skończeniu pracy natychmiast pójść do lekarza. Od dawna nie zwracałam się po pomoc medyczną. I oschłe słowa chirurga: „Jutro pilnie na operację…” – były dla mnie szokiem. Wewnątrz mnie wszystko nagle ostygło. Nagle całe moje życie, życie, w którym już nie było czasu na to, aby się zatrzymać i zastanowić się, nieoczekiwanie i ostro zatrzymało się, zastygnąwszy przed przerażającą niepewnością. „Jak też ja?.. Co więc będzie ze mną? Co będzie z moimi bliskimi, z moim małym dzieckiem? – myślałam. – Przecież operacja będzie po ogólna narkozą. A to oznacza niemałe prawdopodobieństwo mojej grzesznej duszy na zawsze opuścić ciało! Z czym stanie ona przed Panem?..”

Rozwiązując finansowe problemy rodziny, pracowałam dzień i noc, całkowicie zapominając o Bogu. Już ponad miesiąc nie chodziłam do cerkwi, nie spowiadałam się i nie przyjmowałam priczastija Świętych Darów. Nagromadzone grzechy w których się nie pokajałam obciążały duszę. Ale tak długie niechodzenie do świątyni usprawiedliwiałam przed swoim bolejącym sumieniem i przed Bogiem tymczasowymi okolicznościami, silnym zmęczeniem i brakiem czasu. Wraz z nieoczekiwaną wiadomością o tym co ma nastąpić, całe moje życie i jego wartości w mgnieniu oka przemieniły się. I w tę długą i męczącą noc przed operacją w ogóle nie spałam, myśląc o tym, że najważniejszym i jedynym pozostało mi teraz tylko zbawienie duszy. Świadomość swojej grzeszności doprowadzała do palącej rozpaczy. I wewnątrz mnie wszystko płonęło męcząco spalającym ogniem. Z trudem doczekawszy się ranka i zostawiwszy przygotowania do szpitala, pędem rzuciłam się do znanego mi monasteru do ojca duchowego, u którego wcześniej zawsze się spowiadałam, mając nadzieję, że on nie odmówi mi pomocy. Ku memu wielkiemu szczęściu, batiuszka był w monasterze. Ponad godzinę spędziłam na serdecznym pokajaniu i płaczu nad swoim grzechem. Pan Bóg był tak miłosierny, że nie odmówił mi i Priczastija Świętych Darów. Od razu zrobiło się mi lżej. Sakramenty zdjęły z mojej zamroczonej duszy wielki ciężar. A pouczenia duchownego, który nie zataił prawdy, nastawiał mnie na najgorsze, bardzo pomogły mi uporać się ze zwierzęcym strachem i prawidłowo przygotować się do operacji. W końcu uspokoiwszy się, oddałam się woli Najwyższego.

Cały pozostały czas do operacji ja tylko powtarzałam Modlitwę Jezusową. Starając się nie tracić jej, położyłam się na stół operacyjny. Kiedy „poszła” narkoza i w ustach odczułam chłodek, myśli zaczęły się rozpływać, jakby topnieć. I zdążyłam wypowiedzieć w myślach tylko: „Panie, w ręce Twoje…” Ale potem, zebrawszy siły, czując całą ważność tej modlitwy w tak odpowiedzialnym momencie swego życia, jednak dopowiedziałam: „…przekazuję duszę moją”.

Do tego przypadku nie raz miałam operacje pod ogólna narkozą. I każdy raz, kiedy dochodziłam do siebie, było jedynie odczucie głębokiego snu, bez widzeń sennych. A tym razem… Kiedy dopowiedziałam modlitwę, jakbym dokądś wyleciała. Przy tym świadomość nie opuszczała mnie ani na ułamek sekundy. Jakbym wynurzyła się w innym wymiarze. Przyznaję się od razu, że to, co zaczęło się ze mną dziać od tego momentu, było poza ziemskimi odczuciami i pojęciami. I przy całym ubóstwie ludzkiego języka nie podlega pełnemu opisowi. Ale mimo wszystko ośmieliłam się to zrobić, prowadzona wolą z góry.

…Nic we mnie i poza mną nawet z oddali nie przypominało ziemskiego. Wszystkie ludzkie doznania natychmiast znikły. Wszystko ziemskie odeszło, znikło bez śladu. Ale dokładnie wiedziałam, że to ja i że to wszystko dzieje się ze mną. Odczuwania siebie były tak nieziemsko jasne i pełne, że ludzkiemu umysłowi nie przedstawia się możliwość tego ocenić. Na ziemi zaś, obciążone ciałem, odczucia siebie są bardzo ograniczone i zamknięte na swoim „ja”. Ponadto świadomość ludzka, nieustannie rozdzierana potokiem myśli i nawałnicą emocji, nie ma jednolitości, o czym zrozumiałam po pewnym czasie, oceniwszy swój stan TAM.

Tak więc, moja świadomość była skoncentrowana jednocześnie jasno i wyraźnie. W następnej chwili nagle zachciało mi się określić siebie, uświadomić sobie: czym ja jestem, czym się okazuję? I moja świadomość nieoczekiwanie i niewidzialnie nagle oddzieliła się ode mnie samej. I zobaczyłam siebie z boku. I mogłam obejrzeć sama siebie bardzo szczegółowo. Po ziemskiemu to brzmi, co najmniej, dziwnie i nieprawdopodobnie. Ale TAM swoja realność i swoje prawa bytu, absolutnie nie podlegają naszemu pojmowaniu…

Jeśli mówić o czasie, to całe to wydarzenie działo się bardzo szybko. Ale i pojęcia czasowe TAM również są osobliwe, mają swoje cechy: czas TAM jakby istnieje w czasie. I moment, kiedy oglądałam siebie z boku był samodzielnym i pojemnym kawałkiem czasu w ogólnym biegu chwilowych wydarzeń, ani na chwilę nie zatrzymujących się.

W kolejnej chwili zobaczyłam przed sobą ogromną jasną przestrzeń, wywołującą spokojną, jasną radość. Ta niezmierzona jasna przestrzeń rozciągała się aż po horyzont, który był wyraźnie widoczny. A za sobą, czułam, była krawędź, oddzielająca mnie od przepaści (tak odczuwałam to miejsce, skąd tylko co „przyszłam”). Znajdowałam się jakby na płaszczyźnie, pod którą była ciemna i głucha bezdenność. Ta niewidzialna i nieznana płaszczyzna oddzielała tę przytłaczającą, gnębiącą, mroczną bezdenność od bezkresnej jasnej przestrzeni, w której teraz się znalazłam.

Jeszcze na ziemi, przed operacją, rozpaczliwie modliłam się o to, aby Pan dał mi jeszcze choć trochę czasu, choć ociupinkę jego, aby rozdać długi bliźnim. Męcząco błagałam Go o to, aby dał mi tę możliwość. I kiedy znalazłam się TAM, miałam w sobie tylko jeden cel. Wszystko we mnie było podporządkowane mu i skoncentrowane na tym celu. To było nieodparte pragnienie i aby też nieuniknienie trafić do NIEGO. Który był nad wszystkim i we wszystkim, Któremu podporządkowane jest wszystko co istnieje. Słowo „Bóg” w mojej świadomości w tym momencie nie istniało. Ale wyraźnie wiedziałam, że jest to Ostatnia Instancja, Decydujący o wszystkim, Sędzia. Musiałam trafić do NIEGO z PROŚBĄ. Z PROŚBĄ, którą przyniosłam z sobą stamtąd, skąd przed chwilą przyszłam, i nie było we mnie i dla mnie nic ważniejszego od niej. To było jedyne ważne dla mnie. Ja nawet nie zdawałam sobie sprawy, nie myślałam o tym, na czym polega ta prośba. Ale właśnie ta PROŚBA była jedynym napędowym czynnikiem, zmuszającym mnie z nieodpartym pragnieniem całą swoją istotą dążyć do NIEGO, – oto co wypełniało i przepełniało całą mnie.

Przez jakąś chwilę poczułam się zupełnie sama. Ale była to tylko chwila. Bo w następnej chwili (niezależnie ode mnie i mego zamiaru) nagle zaczął się ruch, w którym nie byłam już sama. I od razu poczułam tę czyjąś obecność, choć nie zobaczyłam jeszcze nikogo. Ale ktoś albo coś bardzo ciepłego, wielkiego, zaufanego nagle pojawiło się skądś obok mnie, opiekując się i towarzysząc mi w rozpoczętym nagle ruchu. Było uczucie, że tak nieoczekiwane pojawienie się kogoś dane było z wyższego łaskawego pozwolenia, z życzliwości dla mnie, która trafiłam w niezwykłe warunki, dla podtrzymania i ukierunkowania mnie. I od razu poczułam w sobie pewność i zaufanie do nieznanego przewodnika i spróbowałam przekazać swemu towarzyszowi swoje zamiary. Ale okazało się to całkiem niepotrzebnym, ponieważ on i bez mego powiadomienia wiedział wszystko o moich zamiarach tu. I, bezwarunkowo podporządkowując się memu głównemu pragnieniu-celowi, on pociągnął mnie za sobą.

Nieco się cofnę, aby uzupełnić swoją historię. Kilka dni po operacji odwiedziła mnie sąsiadka. Opowiedziałam jej bez żadnych szczegółów o tym, że podczas operacji „podróżowałam”. Wtedy ona przypomniała sobie, że ponad siedem lat temu, będąc również pod ogólną narkozą podczas operacji, też „podróżowała”. Zaczęła bardzo szczegółowo opisywać wszystko, i ja porażona byłam zadziwiającym podobieństwem (nawet w szczegółach) z moimi wrażeniami. Wrażenia jej podróży były tak silne, że pamiętała wszystko z nieblaknącą pod wpływem czasu wyrazistością oto przez ponad siedem już lat. Ale była w naszych „podróżach” jedna, i to bardzo znacząca różnica. A mianowicie: mojej znajomej TAM nikt nie towarzyszył, i ona przeżywała TAM uczucie bezmiernej samotności. Mogę jeszcze dodać, że ona wierząca w Boga osoba, ale nie prawosławna i nieochrzczona, przecząca że Chrystus jest Zbawicielem.

Teraz znów będę kontynuować o swojej podróży. Współpodróżnika, który kierował naszym ruchem, odczuwałam coraz wyraźniej i wyraźniej. Coraz bardziej uświadamiałam sobie, że on jest zobowiązany przez Czyjąś wyższą wolę pokazywać mi to wszystko i ja powinnam przejść całą tę trasę, wyznaczoną mi z góry. Ale jednak panował nade mną najbardziej tylko jeden cel – jak można najszybciej dostać się do NIEGO. Mój współpodróżnik, wydawało się, od razu wychwytywał to wszystko, co działo się we mnie. Każdy ruch we mnie od razu, jak myśl, był mu przekazywany, jakby podczas rozmowy dwóch dobrze rozumiejących się ludzi. Ale język naszej komunikacji z nim był całkowicie nie ludzki. Uchwyciwszy moje niecierpliwe pragnienie, mój przewodnik bezwarunkowo podporządkował się mi. Wkrótce znaleźliśmy się w ograniczonej przestrzeni, w której centrum był jakiś lejek. Ten lejek opadał w jakąś nieznaną przestrzeń pod naszą, jakby wewnątrz jej. W niezdecydowaniu zatrzymałam się całkiem blisko tego lejka. Zatrzymał się i mój przewodnik. Jakbyśmy czegoś oczekiwali, odczuwszy, że trzeba zatrzymać się.

Teraz nadarzyła mi się możliwość obejrzeć mego towarzysze ze wszelkimi szczegółami. On nie był ani mężczyzną, ani kobietą. Długie falowane włosy spadały z głowy na rozpostarte skrzydła i zlewały się z nimi w jedno. Była na nim szata, która zakrywała kończyny. Cały mój towarzysz – jego głowa, oblicze, długie rozpuszczone włosy, skrzydła i odzienie – migotały, mieniąc się kolorowymi falami, co było bardzo podobne do przemieniania się światła na perłowej powierzchni morskiej muszli. Jego ciało według jakości nie było podobne na zgrubne ludzkie ciało, a jakby składało się z nieprzezroczystego gęstego eteru. Aromat, który wychodził od mojego towarzysza, nie był po prostu zapachem. To był niezwykły cudowny duchowy aromat, któremu podobnego w ziemskich warunkach nigdy nie odczuwałam. Twarz jego, promieniowała nieziemskim spokojem, była delikatna i niezmącona. Na twarzy były i oczy, i nos, i usta. Ale wszystko to było jednym, bez wyraźnych granic i zarysów, jeszcze bardziej wyrażając tym łagodność i piękno oblicza.

Potem, na ziemi, próbowałam zrozumieć, dlaczego mój współpodróżnik był mi tak porażająco znajomy, jakby kogoś przypominał. Po jakimś czasie przypomniałam sobie. Tak, tak, bez wątpienia, – „Trójca” Andrieja Rublowa! Zadziwiające oblicza ikony odzwierciedlają tę samą niezmąconość i spokój, tę samą łagodność i przepiękność nieziemskiego uspokojenia (czynienia spokoju). I nawet zewnętrzne podobieństwo, proporcji oblicza i ciała bardzo zbliżone do wyglądu mego towarzysza, który bardzo przypominał, tym właśnie, obrazy ze staroruskich ikon. I przyszło mi na myśl, że w modlitewnym trudzie świętym ikonopiscom odkrywało się prawdziwe widzenie niewidzialnego świata, ukrytego przed grzesznymi, cielesnymi oczami.

Kiedy oglądałam swego towarzysza, on dał stanowczo mi zrozumieć, że jesteśmy u mego upragnionego celu. Przez cały czas naszego kontaktu wyraźnie odczuwałam jeszcze i to, że, podporządkowując się mi, był on jeszcze bardziej kierowany i podporządkowywany woli z góry, która niewidzialnie, ale nieoderwalnie kierowała nim cały czas. Jeszcze tak samo wyraźnie czułam, że mój towarzysz wiedział to, w co ja nie byłam wtajemniczona. Ale we mnie czemuś nie pojawiało się najmniejsze pragnienie dowiedzieć się więcej niż to, co było mi dopuszczone z góry.

W następnej chwili zobaczyłam, jak tacy jak ja, ze swymi przewodnikami, nagle pojawiając się skądś, błyskawicznie wpadają do lejka i znikają tam, jakby wciągani, zasysani do niego. Oni, jak bezbarwne przezroczyste cienie, migali jeden za drugim. Towarzysze trzymali swoich podopiecznych między skrzydłami, troskliwie przykrywając nimi swój bezcenny bagaż. Ta przestrzeń, gdzie zatrzymałam się ze swoim przewodnikiem z niezrozumiałego dla mnie na razie powodu, było dla nich tylko krótką chwilką na drodze podążania do ich celu. Mój towarzysz, odprowadzając spojrzeniem migające cienie, płynnie obrócił głowę, i zobaczyłam jego równie piękny profil. Przez jakiś czas on spokojnie obserwował co się dzieje, jakby czegoś oczekując. Nagle we mnie pojawiło się nieodparte ciągnięcie-pragnienie podążyć wraz ze wszystkimi w ten lejek. Ale mój współpodróżnik migiem wychwycił dziejące się we mnie i natychmiast dał mi zrozumieć, abym dołączyła do niego. Nie namyślając się, ja od razu, w jednej chwili znalazłam się pod jego rozpostartym prawym skrzydłem. I już stamtąd, jak z zaufanego schronienia, obserwowałam co się dzieje. Moja niecierpliwość narastała coraz bardziej i bardziej, i nie mogłam pojąć: na co my czekamy? Tak bardzo niecierpliwiłam się, aby podporządkować się ogólnemu ruchowi i podążyć w nęcący lejek. Ale mój towarzysz, zdawało się, wyczekiwał na moment powiedzieć mi to, czego sama powinnam była domyślić się i nie upierać się przy swoim. W końcu on powiedział mi: „Jeszcze nie pora”.

Powiedział mi to bardzo przekonująco i stanowczo. I ja od razu, bez wahania, zgodziłam się z nim, jakbym migiem zrozumiała wszystko. Że mi TAM nie pora. Od tego momentu nagle poczułam, jak zaczęłam przemieszczać się w dół, już w całkiem innej przestrzeni. Jakbym wypadła z tego wymiaru i opuszczałam się w dół, leciałam już sama, bez swego przewodnika. Ale jego nagłe zniknięcie wcale nie zaniepokoiło i nie przestraszyło mnie.

Spadałam przez białą mgłę, raczej, było to białe światło, i było mi przyjemnie, dobrze i spokojnie. Wszystkie moje pragnienia, które wcześniej zajmowały całą moją istotę i były najbardziej znaczącymi i ważnymi dla mnie, nieoczekiwanie znikły, rozpłynęły się, nie zostawiwszy śladu. Błogość, którą odczuwałam w zamian, nie da się wyrazić, ponieważ niczego choćby trochę podobnego w moim życiu nie doświadczałam (i w ogóle nie podejrzewałam czegoś podobnego). Wszystko wokół napełniało stan nieskończonej i bezgranicznej MIŁOŚCI do mnie i do tego co mnie otacza.

Była to wszechogarniająca MIŁOŚĆ, MIŁOŚĆ wychodząca z NIEGO, MIŁOŚĆ, która przenikała i obejmowała całą moją istotę, odzywała się we mnie dziecięcym oddaniem i równie bezinteresowną miłością do swego Stwórcy. Błogosławione drżenie, bezgraniczne szczęście wypełniało mnie. Cała jakbym istniała tylko dzięki tej drżącej miłości do NIEGO, jednocześnie całą sobą wchłaniałam MIŁOŚĆ, promieniującą od Najwyższego. I nie było ani granic, ani ograniczeń głębi tej wszystko obejmującej i wszystko przenikającej MIŁOŚCI. Wydawało się, że wszystko, co w ogóle istnieje, – to tylko MIŁOŚĆ i nic więcej.

Przez jakiś czas opuszczałam się tak, rozkoszując się nieziemskim spokojnym szczęściem i słodką błogością. Ale kiedy opuściłam się niżej i byłam już poza białym światłem, odczucia błogości znikły natychmiast i bez śladu. I natychmiast opanował mnie nieludzki krzyk-płacz. Jakbym opamiętała się: przecież nie potrafiłam przekazać MU najważniejszego, tego, ze względu na co pokonałam całą tę drogę. I uświadomienie tego pogrążyło mnie w przerażającą nie do opisania rozpaczliwość.

Skierowawszy „wzrok” do góry, zaczęłam wołać do Boga. W mojej świadomości pojawiło się już pojęcie-słowo „Bóg”. Wołałam do Niego z rozpaczą i płaczem, nieustannie powtarzając: „Panie, przebacz mi! Panie, zbaw moje dziecko!” – ale jeszcze nie słowami, a jakby całą swoją istotą. Uczucie smutku nie do zniesienia było we mnie niezmiernie głęboko. Jakbym straciła coś, co było jedynym sensem mego istnienia, i składałam się teraz tylko z nieludzkiego bólu, niepocieszalnego zawodzenia i nieprzerwanego jęczenia po Bogu. Tak, przecież straciłam tę bezgraniczną MIŁOŚĆ, i było to męczące, smutne, i nie do zniesienia dla mnie. Jakbym każdą sekundę umierała znów i znów, spalając się nieustannie od męczącego bólu, który mnie ogarnął.

Potem, na ziemi, ja bardzo często w myślach wracałam do wspomnień o tej bezgranicznej boskiej MIŁOŚCI i do wspomnień smutku nie do wytrzymania, porównując je. Chyba, nie przypadkowo pokazana mi była tak ogromna różnica tych stanów. Teraz one, te stany, jak dwa punkty między Bogiem i ciemnością, stale przypominają mi o sensie mego ziemskiego istnienia i o tym, do czego powinnam dążyć w tym życiu ze wszystkich sił. Pamięć o tym bólu i smutku, które doświadczyłam po oderwaniu od Boga, naprowadziła mnie na myśl, że nawet doświadczywszy tego, mogę jedynie niewyraźnie domyślać się o tej beznadziejności i cierpieniach, w jakich męczą się grzesznicy w piekle, nieutulenie wzywając do Boga. I straszny ból ich jest wielki nie tylko dlatego, że płoną oni w piekielnym ogniu, a i dla tego, że oderwani są od Boga, od Jego bezgranicznej MIŁOŚCI. I to oderwanie od Boga czyż nie jest płonięciem w piekle, a wyostrzone biesowskie męki i okrutne tortury czyż nie są skutkiem całkowitego oderwania i absolutnego niezabezpieczeni Boską MIŁOŚCIĄ? Teraz zrozumiałam, że ludzka istota, całkowicie zatroskana pochłaniającymi doczesnymi troskami, nie jest w stanie zrozumieć całej okropnej grozy i beznadziejności grzesznika, cierpiącego i marniejącego w piekle. Żyjemy na ziemi tak, jakby śmierć, z jej nieuchronnymi przemianami w istnieniu nie dotknie nas osobiście.

Mój beznadziejnie skruszony, żałosny płacz nie ustawał i coraz bardziej rozdzierał duszę. Tak trwało jeszcze jakiś czas… Ale nagle w pewnym momencie wyraźnie odczułam, że widzę Go. I Jego obecność natychmiast wypełniła wszystko białym światłem. Było to czymś potężnym i wszechogarniającym, nie posiadającym konkretnych form, wypełniającym sobą wszystko istniejące i promieniujące oślepiająco białe światło, światło niegasnącego Wiecznego Słońca. Oślepiający majestat Stwórcy wywołał we mnie jeszcze większe drżenie i silny płacz. Byłam wstrząśnięta i pochłonięta wszystkim, co mi się ukazało. Potem zauważyłam, że obok Niego jest jeszcze ktoś, ale dużo mniejszy, i jego zarysy ogólną sylwetką przypominały ludzkie: głowa i jakby górna część złożonych skrzydeł i barki, wszystko pozostałe było pogrążone w biały obłok-światło. Twarzy też nie widziałam, ponieważ ona również rozpływała się w białym świetle. Odczuwałam miłość i ciepło, wychodzące od niego według relacji do mnie, i jeszcze to, że był mi znajomym tym ciepłem i życzliwością do mnie. Ten ktoś, tak odczuwalnie mi znajomy, rozmawiał z NIM (Bogiem), i ja wyraźnie rozumiałam, że ta rozmowa bezpośrednio dotyczy mnie. On jakby wstawiał się za mną przed Bogiem. I w mój nie ustający ani na chwilę rozpaczliwy płacz nagle mimowolnie wdarło się niesamowitej siły skruszenie za moją grzeszność, które coraz bardziej się rozrastało.

I Pan, wydawało się, zwracał uwagę na mój płacz. I to, że w końcu byłam usłyszana przez Niego, zaczęło działać we mnie uspakajająco, jakby do mnie znów zaczęła powracać Jego utracona przeze mnie MIŁOŚĆ. Ale, o dziwo, mój skruszony płacz jak przedtem nie ustawał, stawał się coraz głębszy i silniejszy.

W pewnym momencie białe światło i wszystko, co ono zawierało, zaczęło znikać, jakby rozpuszczając się. I poczułam, że opuszczam się w gęstsze warstwy. Od kontaktu z tą gęstością odczucia stopniowo zaczęły zmieniać się na mniej przyjemne. Płacz-modlitwa we mnie jak przedtem nie ustawał, a co więcej, nasilał się, ale wyrażał już, wraz z pokajaniem, i głęboką wdzięczność Najwyższemu.

Opuszczałam się coraz niżej i niżej, aż nagle usłyszałam głosy już ziemskie, i urywki zdania: „…Ona budzi się…”. Choć cielesnych odczuć jeszcze nie było, ale w jakiś sposób czułam, że mnie dokądś przekładają. Zobaczyłam przed sobą białą mgłę i pomyślałam, że, być może, wracam z powrotem, tam, skąd tylko co spuściłam się. Potem zrozumiałam, że to była szpitalna ściana, pokryta białą kafelkową płytką. Ale wcześniej długo nie mogłam pojąć, gdzie jestem. Od jakiegoś momentu zdałam sobie sprawę, że wołam do Pana już na głos, ludzkim językiem. Czasem przerywałam swoją gorliwą modlitwę do Pana, aby zadać pytania skierowane do usłyszanych wcześniej głosów: „Gdzie jestem?.. Czy jestem na ziemi?.. Czy jestem człowiekiem?..”.

W odpowiedzi usłyszałam delikatny głos siostry, uspakajającej mnie twierdzącymi odpowiedziami. Stopniowo zaczęłam powoli uświadamiać, że to naprawdę ja, że jestem na ziemi i że już skończyło się wszystko to, co miało ze mną się zdarzyć, ale co dokładnie, – jeszcze nie zdawałam sobie sprawy.

Przed operacją bardzo się bałam, że mogę nie przebudzić się i że moi bliscy będą wstrząśnięci tą stratą, że będzie im bardzo ciężko beze mnie. I moje proszenie do NIEGO (do Boga) składało się z prośby o zostawienie mnie na razie jeszcze na ziemi, aby „rozdać długi bliźnim”. A co najważniejsze, bardzo silnie działała na mnie moja grzeszność. I doskonale zdawałam sobie sprawę, że nie mogę „odchodzić” przy tak złym stanie swoich spraw…

Mój rozpaczliwy krzyk-płacz ciągle trwał, i czułam, że mnie jakby palą rozżarzonym żelazem. Potem zrozumiałam, co paliło mnie tak nieznośnie. To były łzy. One strumieniem sączyły się z moich oczu, tak że całe ubranie pod szyją było mokre. Stopniowo całą mnie zaczął wypełniać doskwierający cielesny ból. I poczułam, jak powoli powracam do swego ciała.

Mój powrót do ciała był długi i nieprzyjemny. Zwłaszcza w pierwszej chwili uświadomienia tego co się dzieje. Poczułam nieprzyjemną ziemską ciężkość, która, jak roztopiony ołów, wlewała się we mnie, silne zmartwienie i głębokie rozczarowanie z powodu powrotu na ziemię.

Ale, nie patrząc na tak negatywne i nieprzyjemne odczucia, w mój płacz-krzyk, wraz z wdzięcznością, weszło jeszcze i uświadomienie sobie tego, że moja prośba została jednak usłyszana przez Niego…

Według słów pielęgniarki, ja ponad półtorej godziny wołałam do Boga rozpaczliwie i ze łzami. Z trudem przekonali mnie abym nie hałasowała, przecież w sali byli jeszcze chorzy, po czym przestałam modlić się na głos, ale kontynuowałam to w myślach jeszcze długo, dopóki nie wpadłam w senne zapomnienie.

Zaczęli operować mnie o godzinie szóstej wieczorem. O drugiej w nocy przebudziłam się, pamiętając wszystko bardzo wyraźnie. Coraz silniej i silniej zaczęło opanowywać mnie nieodparte pragnienie wstać i zapisać to wszystko, co mi się przydarzyło. Coraz bardziej narastało przekonanie o tym, że powinnam to zrobić nie dla siebie, a dla kogoś. Jakby ktoś przymuszał mnie to uczynić. W tym momencie miałam wrażenie, że to, co wydarzyło się ze mną TAM, jest tak naturalne i nie ma w tym nic szczególnego. Wydawało mi się wtedy, że każdej ludzkiej duszy bliskie są wszystkie te przeżycia, które ja TAM miałam, że to jest dostępne wszystkim… Ale narastające gdzieś z góry wymaganie jak wcześniej zmuszało mnie jakby odcisnąć, utrwalić, na papierze to, co zostało w mojej pamięci. I, ciągle podobnie zakłopotana z powodu niejasnych dla mnie wymagań z zewnątrz, w końcu wstałam z łóżka, podporządkowując się wezwaniom z góry, i z trudem panując nad osłabionym po narkozie ciałem, zapisałam wszystko.

Wcześniej nie zajmowałam się pracą pisarską. I mnie bardzo poraziło odczucie tego, że moją ręką jakby coś włada. Do świadomość skądś łatwo wpływało to, co powinnam zapisać. I uczynienie tego nie było zbyt wielkim wysiłkiem. W pewnym momencie nagle przyszła mi myśl: „Być może, komuś jest to koniecznie potrzebne; być może, ta opowieść o pozaziemskiej podróży pomoże komuś zdobyć wiarę w to, że nasze życie – to nie po prostu krótka i bezsensowna chwila na ziemi i sens tej krótkiej chwili jest tak ważny dla przyszłego wiecznego życia. A co najważniejsze, na moim przykładzie ktoś będzie mógł zdobyć wiarę w prawdziwego Boga”. Wcześniej, przed tym co mnie spotkało, często męczyły mnie mała wiara i wątpliwości. Przyszłam do Prawosławia jakieś dziewięć miesięcy wcześniej. A teraz naprawdę wiem: Bóg jest!

* * *

Po pewnym czasie postanowiłam uzupełnić swoje zapisy tym, co, mam nadzieję, może mieć jakąś wartość dla wierzącego człowieka.

Operacja ta była 14 marca 1996 roku, w okresie Wielkiego Postu. I to, co wydarzyło się ze mną podczas jej trwania, jestem przekonana, nie było snem. Niewątpliwie, była to realność. Wrażenia senne, z zasady, blakną i wycierają się z pamięci. Nawet najwyrazistsze wydarzenia codziennego życia stopniowo bledną i ulegają zapomnieniu. A to!.. Ja pamiętam wszystko, do najdrobniejszych szczegółów, tak wyraźnie!..

I to, co było ze mną bezpośrednio po operacji, również można odnieść do godnego podziwu. Zaprawdę, szczodrość Pana nie ma granic. On karze grzesznika z wielką miłością. Zaszczyciwszy mnie poważnym wypróbowaniem, On szczodrze wynagrodził mnie, odkrywszy zasłonę tajemniczego i niedostępnego dla wielu śmiertelników. I to, co zyskałam w ciągu krótkiej chwili wypróbowań (doświadczeń), głęboko weszło w moją duszę.

Po powrocie na ziemię jeszcze przez około trzy miesiące było uczucie, że nie całkiem wróciłam do ciała. Było uczucie, że jestem jakby nowonarodzonym dzieckiem. I cały świat odbierałam całkiem inaczej. To było niezwykłe uczucie jedności ze wszystkimi żyjącymi na ziemi, jakbym była jednym ciałem ze wszystkimi ludźmi, uczucie równości przed Najwyższym z każdym człowiekiem, nawet najbardziej ubogim i grzesznym. Bardzo mocno odczuwałam to, że jesteśmy dla Boga jedną całością, i dlatego pojawiła się we mnie głęboka świadomość odpowiedzialności za wszystkich. Czułam, że nie mam prawa krzywdzić swoich bliźnich i musimy żyć tylko wzajemną do siebie miłością. Było zadziwiająco głębokie uczucie miłości do wszystkiego ziemskiego – przyrody, roślin – zadziwiające uczucie rozkoszowania się każdym migiem ziemskiego bytu. We mnie jak gdyby zrodziło się uczucie szczerej wdzięczności za wszystko Najwyższemu. Za wszystko, co ze mną się działo, dzieje i może jeszcze się dziać. Było szczere pragnienie więcej nie grzeszyć i nie krzywdzić bliźnich.

Po operacji całkowicie zniknął strach o los dziecka. Zrozumiałam, jak Pan bezgranicznie kocha nas wszystkich i troszczy się o nas wszystkich, tylko my nie zawsze to rozumiemy i często sprzeciwiamy się Jego dobrej woli. I znacznie głębiej zdałam sobie sprawę, że każda nasza prośba do Boga, niewątpliwie, obowiązkowo będzie usłyszana.

Jednym z najcenniejszych nabytków, jakie TAM otrzymałam, był całkowity brak strachu przed śmiercią. Wcześniej, zanim uwierzyłam w Boga, często budziłam się nocami, przeżywając mrożący krew w żyłach, mogilny strach przed śmiercią. Życie z tak przerażającym końcem wydawało mi się wtedy bezsensowne i bezwartościowe, niepotrzebne. Widziałam, że my, ludzie, jak prymitywne owady, roimy się, krzątamy się w ziemskich troskach-namiętnościach, tworząc kruche i niedługowieczne budowle – budowle mrówek. I coraz bardziej rozumiałam, że człowiek uporczywie szuka w tym procesie sensu życia, wymyślając na usprawiedliwienie swojej krzątaniny (rojenia się) liczne i najbardziej złożone teorie bytu. I nie można już było ukryć przed sobą tego, że wszystko to migiem rozsypie się przy tak nieuniknionym i nieuchronnym fakcie, jak śmierć. Rozpowszechniona teoria bytu, że żyjemy dla przedłużenia rodzaju, również nie uspokajała mnie. I, widocznie nie pragnąc pogodzić się z przerażającą nieuchronnością, nieodstępnie starałam się znaleźć bardziej wiarygodne uzasadnienie ludzkiego istnienia. Intuicyjnie czułam, że jednak jest głębsze i bardziej niepodważalne uzasadnienie dla każdego ludzkiego życia. I oto, dzięki Prawosławiu, udało mi się radykalnie, gruntownie zmienić swój stosunek do ziemskiego życia i śmierci. Zrozumiałam, że życie którego my tak rozpaczliwie i kurczowo czepiamy się, obraca się tylko w proch u nóg Pana. A dane mi z góry doświadczenie realnie pokazało, że śmierci (w pojmowaniu niewierzącego człowieka) nie ma. A jest tylko uwolnienie od wszystkiego zbędnego i przeszkadzającego w zdobyciu jednolitości i celowości prawdziwego „ja” w nierozerwalnym związku z Bogiem. We mnie trwale weszła świadomość tego, że prawdziwa realność jest TAM, a nasza ziemska tak zwana realność – tylko mniemana, pozorna realność, nie więcej niż przyjmowana za rzeczywistość iluzja. I jeśli moją „podróż” można nazwać tylko pierwszym krokiem ku śmierci, to sama śmierć – jest wyzwoleniem od ziemskiego egzystowania w niekończących się męczących namiętnościach i cierpieniach.

Teraz śmierć dla mnie – już nie przerażająca nieuchronność, zaciemniająca umysł i rozsądek, wywołująca zwierzęcy strach przed nieznanym. Śmierć dla mnie jest teraz wyzwoleniem, darem Bożym. Ziemskie przebywanie, w porównaniu z niebiańskim, okazało się takim niezmiernie uciążliwym i przygniatającym, a niezapomniane wspomnienia o „białym świetle” tak słodko i błogo realnym, że zamienić ziemską wegetację na niebiański przybytek byłoby dla mnie teraz tylko szczęściem i marzeniem. Ale… jeszcze wtedy, kiedy byłam w drodze STAMTĄD, mną, zamiast przerażenia przed śmiercią, opanowało wszechogarniające przerażenie z powodu swojej grzeszności. A kiedy moja świadomość wróciła do ciała, strach przed grzechem całkowicie wyparł zwierzęcy strach przed śmiercią. I przerażenie od tego, że ja nie odkupiłam przed Bogiem swoich grzechów, jest tak wielkie, że zmusza więcej myśleć nie o rajskiej szczęśliwości, a o paleniu się w wiecznym ogniu. Teraz rozumiem, że jedynie śmierć prawego, bogobojnego człowieka – jest wybawieniem, a śmierć grzesznika jest straszna swoją beznadziejną rozpaczliwością. Zaczęłam coraz bardziej rozumieć, że Panu potrzebna jest tylko dusza, obmyta łzami pokajania.

Tak, ból (cierpienie) – to ciężkie wypróbowanie. Ale, prawdopodobnie, to jedyne, co może głęboko wstrząsnąć człowieka, zmusiwszy zmienić jego poglądy na samo ziemskie istnienie i odrodzić go do nowego życia. My tak nie cenimy tego daru – życia, zapominając o krótkiej chwili, darowanej przez Pana. Ja wyraźnie pamiętam, że TAM zachowały się u mnie najbardziej wyraziste cechy mego charakteru, które mną kierowały również TAM. To stanowczość i niespokojność, nieumiejętność czekania. Teraz mogę tylko wnioskować, że wychowywać swój charakter trzeba tu, na ziemi. TAM będzie już za późno. TAM będziemy tylko postawieni przed dokonanym faktem…

Niezwykłym w pierwszym okresie po operacji był stosunek do jedzenia. Nie ukryję, że przez całe życie jednym z moich grzechów było dogadzanie ciału (łakomstwo, obżarstwo, lubieżność), z którym albo skutecznie walczyłam, albo znów w nie wpadałam. W pierwszym okresie po operacji w ogóle nie chciało mi się jeść. Nie to żeby nie było fizycznej chęci, ale po prostu ten proces jedzenia nagle stracił dla mnie swoje znaczenie, stał się po prostu niezrozumiały. TAM dusza moja nasyciła się widzeniem Pana, i nic więcej nie potrzebowała. I żadnego innego zamiennika dla pokarmu duchowego ona nie oczekiwała, żyjąc nieziemską łaską. Tak był mi odkryty prawdziwie godny podziwu stan, kiedy ani ciało, ani dusza nie są obciążone zgrubnym fizycznym pokarmem (do którego w ogóle nie chciało mi się dotykać). Ale dusza moja jednak wróciła na ziemię, z powrotem do ciała. Nie było od tego ucieczki, trzeba było to przyjąć, jak wolę z góry. I ciało w końcu zażądało swego pożywienia. Na początku bardzo smuciłam się z tego powodu, że dusza coraz bardziej popada w stan uśpienia, stan otępienia i niepojętości. Mój związek z tym, co było TAM, z potężnego potoku przemienił się stopniowo w najcieńszą nitkę. Nitkę, która wciąż jednak wiąże mnie z tym światem. I związaniem tym udaje mi się przetrwać, przeżywać teraz w tym twardym obojętnym świecie. Tak, takim chłodnym i bezdusznym postrzegany jest świat ziemski w porównaniu z Niebiańskim…

Długi czas, po powrocie STAMTĄD, przemilczałam jeszcze o jednym wstrząsającym świadomość fakcie. Rozumiałam, że u większości ludzi on może wywołać uciążliwe przygnębienie. Ale teraz, po upływie czasu, stopniowo wróciwszy do zwykłego ziemskiego życia, zrozumiałam: to, co ukrywałam, może otworzyć oczy wielu ludziom na nasze prawdziwe ziemskie istnienie.

Pierwsze trzy dni po powrocie na ziemię były dla mnie wyjątkowo męcząco ciężkie. To, co ja, opuszczając się, zobaczyłam i odczułam od zetknięcia z ziemią, pogrążyło moją odnowioną duszę w stan ucisku. Ziemia ukazała mi się jak ogromne śmierdzące śmietnisko, zawalone górami rojących się na niej żywych ludzkich trupów. Ich rojenie się i tworzyło urojony, pozorny wygląd życia na ziemi. Od tych żywych ludzkich trupów wydobywał się straszny nieziemski smród, od którego dusiła się i niesamowicie, niewiarygodnie cierpiała moja dusza. Od tego ziemskiego koszmaru, którego wcześniej, żyjąc tu, nie dostrzegałam i którego nie podejrzewałam, moja dusza rwała się z powrotem na niebo. Wydawało mi się, że moja prawdziwa ojczyzna jest TAM, na niebiosach, a tu znalazłam się znów przez jakiś absurdalny przypadek, poprzez dziwną pomyłkę. Wróciłam STAMTĄD jak nowonarodzone niemowlę. Była u mnie pełna niezaradność tego nowonarodzonego, wrażliwego, bezbronnego dziecka i nieuchronność przed kontaktem ze straszną ziemską rzeczywistością, która przede mną się odkryła.

Szczególnie mocno ranił mnie bliski kontakt z ludźmi. U wielu z nich była ukryta silna agresja i gniew, i widziałam to z całą otwartością. Wydawało się, że ich gniewna zawartość zaraz wyleje się z nich, i oni tylko z trudem powstrzymują ten wewnętrzny nacisk. Ich nieludzkie spojrzenia, płonące skądś z wewnątrz, jak czerwone węgle; oczy, pełne gniewu i złośliwości, sprawiały mi niewiarygodny ból duszy. Było mi bardzo żal tych ludzi, i na początku szczerze płakałam za ich grzechy. Ale stopniowo kontakt z nimi stawał się dla mnie coraz trudniejszy. W pewnym momencie poczułam, że mój bolesny płacz za nich ustał, i uczucie krzywdy i żalu, które nagle się pojawiło, narastało.

To był żal z powodu tych ludzi, z powodu ich tak nieszczęsnego stanu, ale to nieznośnie boleśnie zaczęło dręczyć moją duszę. Ja opamiętałam się, pozbierałam się i zaczęłam modlić się już za siebie. Ale, widocznie, spóźniłam się… Ziemia rzeczywiście leży w złu. Przebywając tu, na ziemi, pozostajemy tylko łatwo podlegającymi zepsuciu, bezsilnymi ludźmi. I wraz z tym żalem weszło we mnie coś złego, coś przytłaczające i ciężkie, władczo spowijające wszystko wewnątrz, wywołujące stan uciążliwego przygnębiającego zamroczenia po jasnej, nieziemskiej radości.

Potem ciemne siły bezlitośnie narzuciły się na mnie, mszcząc się na mnie, jak odczułam, za moje odrodzenie. Przez bliskich i drogich mi ludzi ci „nieludzie” próbowali zniszczyć mnie i jasne we mnie. Z goryczą odczułam swoją bezradność, brak pomocy. I tylko nieprzerwana łączność z Bogiem – modlitwa i wiara – ratuje mnie.

Jakoś do monasteru, do którego chodzę na nabożeństwa, przyszedł daleko jeszcze nie stary człowiek. On bardzo podupadł od pijaństwa, i wychodził od niego nieprzyjemny cierpki zapach, ponieważ jego ubranie przesiąknięte było tym, co on wydalał pod siebie. Nie zauważyłam jak on znalazł się obok mnie, i od zapachu, który nagle uderzył w nos, mimowolnie obróciłam się. I pierwsze, co przyszło mi do głowy, było: jakże my ze swymi grzechami śmierdzimy, nie zauważając tego? I co muszą cierpieć nasi Aniołowie-stróże od nas?.. Drugie co pomyślałam: prawdopodobnie, Pan przyprowadził tego nieszczęśnika tu, do świątyni, podczas nabożeństwa nie na próżno. Jest to dobre przypomnienie nam, grzesznym, o naszym opłakanym, żałosnym stanie.

I Pan często przypomina o naszym prawdziwym stanie, posyłając nam snutki, zmartwienia i choroby. Później potwierdziło się, że moja choroba odnosi się do onkologii i po prostu nazywa się rakiem. Że zabieg chirurgiczny w moim ciele był ogólnie przeciwwskazany jej, ponieważ może pogorszyć sytuację, wywołując szybki rozrost przerzutów. Okazało się, że, w pośpiechu, chirurg popełnił błąd medyczny. I zamiast rzekomego tłuszczaka, który szybko rozrósł się przez ostatnie półtora miesiąca i wywołującego silne bóle głowy, on usunął guza onkologicznego.

Przed operacją samo słowo „rak”, jak i podejrzenie tej choroby u siebie, wywoływało we mnie przerażenie. Ale po tym co spotkało mnie TAM choroba ciała, wywołująca wcześniej nieludzką rozpacz, przestała być dla mnie straszna. Choroba duszy – oto co nabrało dla mnie sensu i zmusiło drżeć na myśl o jej skutkach. Uświadomienie tego, że choroba ciała jest tylko odbiciem choroby duszy, zmieniło mój stosunek do życia. W pewnym momencie poraziło mnie tajemne podobieństwo w brzmieniu dwóch słów – „rak” i „grzech”. Grzech – to rakowy obrzęk duszy, zrozumiałam. I jeśli w porę nie uniknąć grzechu, to on może całkowicie zawładnąć duszą i doprowadzić ją do zguby, śmierci. Wtedy śmierć ciała będzie tylko konsekwencją śmierci duszy. Nie wiem, co byłoby ze mną, jeśli bym przed operacją nie oczyściła swojej duszy pokajaniem. Boję się nawet myśleć o prawdopodobnym skutku. Podejrzewam, że, obciążona wieloma grzechami, moja dusza nie mogłaby podnieść się do góry. Szybciej, byłaby ona skazana na upadek w bezdenną przepaść…

Niektórzy znajomi patrzą na mnie teraz jak na skazaną beznadziejnie chorą, usiłując ukryć swoje współczucie. Ale sama wiem, że właśnie z tej choroby zaczęło się moje prawdziwe uzdrowienie, uzdrowienie mojej chorej duszy, porażonej opuchlizną grzeszności. I zdałam sobie sprawę, że ta operacja była bardziej na duszy, niż na ciele. Jakby usunęli ciężką, przytłaczającą zasłonę, oddzielającą mnie od Boga. Choć lekarz i popełnił błąd, ale sprawiać mu z tego powodu przykrości czy tym bardziej złorzeczyć mu nie myślę, ponieważ wierzę: wszystko wydarzyło się z wyższego na to pozwolenia. I bardzo wdzięczna jestem za wszystko Najwyższemu.

Czasami zastanawiałam się nad tym, dlaczego zaszczycona zostałam taką łaską. Za jakie takie zasługi darowane mi było doświadczyć tego wszystkiego? I nie znajdywałam odpowiedzi na to pytanie, wspominając o tym, że całe moje życie było tylko przestępstwem przed Bogiem. I myślę, że tylko wstawiennictwo moich głęboko wierzących przodków uratowało mnie od śmiertelnej przepaści, przy krawędzi której ja tak blisko stałam przez całe niemądre życie. Tak, tylko ich silna modlitwa przed Panem za niemądre ginące dziecko mogła uczynić takie cuda ze mną, rozpaczliwą grzesznicą. A modlitwa za mnie, przypuszczam, była silna, ponieważ wszyscy moi przodkowie i po linii mamy, i po linii ojca byli duchownymi. Męczeńska śmierć jednego z nich, protojereja Aleksija Porfirjewa, opisana w niedawno wydanej dwutomowej pracy hieromnicha Damaskina (Orłowsoho) „Męczennicy, wyznawcy i asceci pobożności Ruskiej Prawosławnej Cerkwi XX wieku”. O tym wszystkim dowiedziałam się, kiedy już doszłam do wiary i zaczęłam żywo interesować się, kim byli moi krewni, ponieważ mgliście pamiętałam, że jeszcze w dzieciństwie przypadkiem usłyszałam z rozmowy dorosłych o tym, że mój pradziadek był kapłanem. Potem dowiedziałam się z danych archiwalnych, że był on bardzo szanowanym w Niżnim Nowgorodzie protojerejem. Pozostali przy życiu krewni, mający w rodzinie znanych duchownych sług Prawosławnej Cerkwi, którzy przypłacili to życiem, skrupulatnie ukrywali przed nami, dziećmi, swoją, czasami bardzo straszną prawdę, ponieważ żyli w niewiarygodnie ciężkich warunkach prześladowań.

Za wszystko Panu naszemu chwała i teraz, i zawsze, i na wieki wieków. Amiń.

(Opowieść mieszkanki Sankt-Petersburga Natalii Siedowoj. „Łampada”, dodatek do prawosławnej gazety „Błahowiest’”. Samara, nr 1, 1998 r.).

Tłumaczenie Eliasz Marczuk