Na podstawie http://www.truechristianity.info/mysteries_of_the_afterworld_download.php tłumaczenie Eliasz Marczuk
Drukowanie „boskich”, „świętych” książek zawsze uważane było na Rusi za rzecz podobającą się Bogu i za prawdziwą ozdobę ascetycznych trudów życia mnisiego. W dawnych czasach mawiano: „Co koniowi uzda dla jego powstrzymywania, to człowiekowi „boskie” książki dla utrzymania (zachowania) go w świętej prawdzie i pobożności”. Albo jeszcze: „Nie można stworzyć i nie można wychować bogobojnego człowieka, bez pożytecznego dla duszy czytania, jak nie można zbudować statku bez gwoździ”. To na pożytecznym dla duszy czytaniu wypracowywał ruski naród ideały świętości, jasnością swego rozumu i sumienia, swoją prawdą, pokorą, pragnieniem bojaźni Bożej istotnie promieniał na cały świat, jak prawdziwy naród-Bogonosiec (naród noszący w swym sercu Boga). Dla moralno-religijnego wychowania narodu tłumaczono z greckiego na język rosyjski takie zbiory pożytecznych dla duszy ksiąg jak: 1) Paleje albo Zbiór opowieści z Pisma Świętego (Stary i Nowy Testament); 2) Prologi – wypowiedzi z Pisma Świętego i dzieł Ojców Cerkwi; 3) Złotostrój – wybrane miejsca z pouczających rozmów swiatitiela Ioanna Złotoustego; 4) Złoty łańcuch – wyciągi z dzieł Ojców Cerkwi różnych wieków i tak dalej, bez końca. A jakie niezliczone i nieocenione duchowe skarby pożytecznych dla duszy ksiąg były przez wieki nagromadzone w ruskich monasterach i bibliotekach! Gdzież podziało się całe to bogactwo rodzimego narodu?
W dni „pogłębiania” bezbożnej rewolucji, kiedy od razu podeptane zostało całe piękno Świętej Rusi, został zbezczeszczony i oddany całopaleniu i zniszczeniu również cały Duchowy skarb Historycznej Rosji. Uzupełnić tę lukę, uznał za dobro, archimandryta Pantielejmon, który niepojętymi Drogami Opatrzności Bożej urzeczywistnił wielki cud założenia na obczyźnie Swiato-Troickiego monasteru. Archimandryta Pantielejmon istotnie harmonicznie łączył w sobie przykładnego mnicha-administratora i sługi Cerkwi z najlepszymi cechami naszego ulubionego bohatera-oracza, Mikuły Sielaninowicza, którego za pracowitość pokochała „sama matka – wilgotna ziemia”. I jeśli Mikułę ludzie zawsze widzieli przy pracy, przy orce, z jego chudym konikiem – kobyłką Słowikiem, to archimandrytę Pantielejmona widzimy w polu: to on na traktorze-pługu „od brzegu do brzegu bruzdy podrzuca”; to przez całe dni nie złazi z buldożera, czyszcząc ziemię pod nowe zabudowy, a zimowe długie wieczory nad swoim zbiorem pożytecznego dla duszy czytania przesiaduje do późnej nocy. Dwadzieścia takich zbiorów wydał archimandryta! Wśród nich – taki, który wcale nie stracił na aktualności, jak „Tajemnice świata pozagrobowego”.
Nigdy jeszcze w historii ludzkości religia i nauka jednocześnie, autorytatywnie i tak uporczywie nie biły na alarm o możliwości szybkiego końca świata, jak widzimy to obecnie.
Opierając się na przepowiedzianych przez Samego Chrystusa Zbawiciela oznakach Jego Drugiego sławnego przyjścia na ziemię dla Strasznego i Sprawiedliwego Sądu, Cerkiew nasza, jak miłująca dzieci Matka usilnie wzywa do powszechnego pokajania, do zatraconej duchowości i godnego przygotowania się do nadchodzącego.
I nie tylko u wierzącego w pozagrobowe, wieczne życie człowieka, alei u wielu, zbyt przywiązanych do Ziemi i nigdy nie zastanawiających się nad wiecznymi tajemnicami życia pozagrobowego, mimowolnie (podświadomie) pojawiają się w świadomości stare, ale wiecznie młode i nieodstępne pytania dotyczące nieśmiertelności duszy, wyższego sensu i ostatecznego celu życia ludzkiego na Ziemi.
I rzeczywiście, czyż i w te dni, być może, ostatni czas przed końcem świata wszyscy ci, który całkowicie przywiązani są do materialnych dóbr ziemi i zaprzeczają życiu po śmierci, nie uznają potrzeby przerwania swojej szalonej „uczty podczas dżumy” i zastanowić się nad wiecznymi tajemnicami prawdziwego, miejsca ludzkości we wszechświecie, które od niepamiętnych czasów niepokoiły dociekliwy umysł człowieka? Czyż i teraz ludzkość, wymęczona udrękami i nie raz zachłystująca się krwią i łzami, nie zauważy potrzeby zajrzeć w przyszłość, którą do tej pory wyobrażali sobie w formie jakiejś pustki; w formie jakiegoś zapadnięcia się w otchłań niebytu i nieprzeniknionej ciemności w „wykopanej szpadlem głębokiej jamie”… i koniec?
Czyż nie pora wszystkim zastanowić się: czy to możliwe, aby cały wszechświat powstał przez ślepy przypadek, przez ślepy przypadek jest kontrolowany i mocą ślepego przypadku znów obróci się w nicość, a co potem? Pozostaje tylko podziwiać jak pomalutku zdrowo myślący człowiek, który nie zagłuszył jeszcze ostatecznie w sobie sumienia i rozumu, może jeszcze ciągnąć rzemyk swego istnienia na ziemi i nawet rozkoszować się nim przy swoim niemądrym negowaniu Pozagrobowego prawdziwego życia, porównując cały wszechświat do jakiegoś ogromnego okrętu, który nie wiadomo skąd się pojawił i niewiadomo dokąd płynie „bez steru i bez żagli”, nie znając żadnej cichej przystani, nie zastanawiając się nad ostatecznym celem tego ruchu statku w jakąś pustkę?
W naszych czasach strasznego wyzwania całemu Prawdziwemu Prawosławiu w jego wyjątkowej nieomylności; w naszych czasach triumfu „bezcerkiewnego chrześcijaństwa”, tonącego w zgubnej herezji przeciwko dogmatowi Cerkwi o samej jej istocie, z naruszeniem administracyjno-kanonicznego jej ustroju; w naszym czasie niebywałego odstępstwa od Boga w ogóle, z utratą wiary w nieśmiertelność ludzkiej duszy; w naszych czasach niespotykanego kryzysu światowego sumienia i moralnego bankructwa ludzkości, która znalazła się na duszącym ogniem, działającym już wulkanie duchowej i fizycznej zagłady – w te zaprawdę apokaliptyczne dni z cerkiewnego ogrodu rozbrzmiało zbawienne wezwanie archimandryty Pantielejmona – wzbudzić naszą uwagę i wzmocnić wiarę w życie wieczne.
Na stronicach całego dzieła archimandryty Pantielejmona czytelnik znajdzie duchowe perły Prawosławnej nauki, z najprostszymi i najjaśniejszymi odpowiedziami na wszystkie pytania ludzkiej dociekliwości, stale zapytującej o prawdziwe miejsce ludzkości we wszechświecie i o wyższy i ostateczny sens ludzkiego istnienia na Ziemi.
Zbiór skompletowany jest częściowo ze starych, rzadkich materiałów archiwalnych, jak również – z fragmentów cennych przedrewolucyjnych książek i uzupełniony osobistymi materiałami archimandryty Pantielejmona.
Prof. G. A. Znamienskij (USA).
Latem 1864 roku przybył do nas do wsi młody, około dwudziestopięcioletni człowiek, i zamieszkał w czyściutkim domku. Ten dżentelmen najpierw nigdzie nie wychodził, a po około dwóch tygodniach zobaczyłem go w cerkwi. Pomimo młodego wieku twarz jego była pomięta, zmarszczki miejscami leżały całymi składami i mimowolnie mówiły, że nie bez burz i wstrząsów minęła jego młodość. Zaczął często przychodzić do naszej cerkwi, i nie tylko w święta, ale i w dni powszednie można było widzieć go modlącego się gdzieś w kąciku, przy słabym migotaniu łampadki. On zawsze przychodził wcześnie, wychodził później niż wszyscy, i za każdym razem z jakąś szczególną bogobojnością całował krzyż. Oto co przekazał o sobie ten człowiek:
- Ojciec mój był drobnym ziemianinem w Ja-skiej guberni D. powiatu; należała do niego jedna wioseczka. Cicho, spokojnie płynęło moje życie i byłem wzorowym dzieckiem. Ale oto skończyłem dziesięć lat, i poszedłem do jednej ze średnich szkół świeckich. Ciężko mi było przyzwyczaić się do nowego życia; w szkole nie słyszałem już więcej tego ciepłego prawdziwie religijnego nauczania, jakie dawano mi w domu na każdym kroku. Na początku byłem religijny i często się modliłem, ale ta modlitwa była często przyczyną drwin moich kolegów. Wszyscy wychowankowie tej szkoły, bez nadzoru rodziców, byli strasznymi bluźniercami, i ich uszczypliwe szyderstwa sypały się gradem na moją głowę za moją religijność. Wsparcia nie miałem i moja chęć do modlitwy słabła z każdym dniem, na początku dlatego, że wstydziłem się kolegów, a potem zaniechanie modlitwy przerodziło się w już w przyzwyczajenie; dołączyłem do moich kolegów, i modlitwa już więcej nigdy nie przychodziła mi na myśl. Rozmowy i dyskusje nasze były najbrudniejsze, najbardziej niemiłe Bogu. Kpiny z Pisma Świętego, z nabożeństw, z gorliwości i religijności niektórych duchownych i prostych ludzi, – oto co było stałym tematem naszych rozmów. Na początku to wszystko mnie wstrząsało; potem czas i towarzystwo przytępiły we mnie i ten ostatni przejaw dobra, resztkę domowego wychowania. Ale bez względu na to jak bardzo się poniżyłem (upodliłem się) w tym środowisku, była we mnie świadomość tego, że grzeszę przed Bogiem; a jednocześnie dalej robiłem to samo, co i koledzy. Czas płynął; przeszedłem do ostatniej klasy i tu ostatecznie dokonał się mój upadek, i poprzednie kpiny ze świętych obrzędów i religijności ludzi przeszły w pełną prześmiewczość całej Boskiej religii. Stałem się patentowanym materialistą. Istnienie Boga, nieśmiertelność duszy, przyszłe życie pozagrobowe – wszystko to uważałem za wytwór fantazji i złośliwie śmiałem się ze wszystkiego. Krzyż, ten oręż naszego zbawienia, zrzuciłem z siebie i z jakąś pogardą popatrzyłem na niego… Kiedy stałem w cerkwi z polecenia władz, jak szydziłem, jak wyśmiewałem się z odprawianej Boskiej służby. Kiedy nastały postne dni, specjalnie starałem się jeść niepostne, żeby pokazać pełną pogardę do cerkiewnych postanowień. Święte ikony, żywoty świętych były głównym przedmiotem moich kpin. Zawsze przed przyjęciem Świętych Darów starałem się choć cokolwiek zjeść i potem dopiero szedłem do priczastija. Jednym słowem, w tym czasie byłem jakimś potworem, a nie człowiekiem.
Ale oto nadszedł czas mego wyjścia ze szkoły, i ot tu rzuciłem się z całą siłą w otchłań pohybla, i wielu, wielu pociągnąłem za sobą czystych, niewinnych ludzi!..
W ciągu jednego roku zmarli na cholerę moi dobrzy rodzice, i ich serdeczna modlitwa przed tronem Najwyższego, chyba, poprowadziła do poprawienia zbłądzonego syna. Po otrzymaniu wiadomości o ich śmierci wybrałem się do wsi do nich na mogiłę. Dziwne: jak bardzo byłem zwulgaryzowany, jak tylko śmiałem się ze wszystkich świętych uczuć człowieka, jednak przywiązanie do rodziców pozostało, i zobojętniały zdeprawowany umysł ustąpił głosowi serca – pragnieniu odwiedzenia mogiły – i nie wyśmiał go. Przypisuję to szczególnemu działaniu Opatrzności Bożej, dlatego że ten wyjazd w rodzinne strony był początkiem mego nawrócenia się. Przyjechawszy do rodzinnej wsi, zapytałem cerkiewnego stróża, gdzie jest mogiła takich to, i nie myśląc nawet, aby przeżegnać się przed cerkwią, udałem się na wskazane miejsce…
Oto mogiła już z dziesięć kroków przede mną, oto widzę już i świeży napis, ale… i nagle pociemniało mi w oczach, zaparło oddech, zakręciło się w głowie, i upadłem nieprzytomny na ziemię. Nie wiem, co tu ze mną się działo, tylko odzyskałem świadomość już w mieszkaniu, wynajętym przez mego sługę u jednego chłopa. Z opowiadań dowiedziałem się, że wszyscy otaczający mnie myśleli, że dostałem udaru, dlatego że byłem nieprzytomny, z purpurową twarzą i pianą przy ustach.
Na drugi dzień wstałem, jednak, całkiem zdrowy i, jak nie zachodziłem w głowę, nie mogłem wytłumaczyć sobie, skąd przydarzył mi się taki atak. Potem znów o tej samej porze dnia wybrałem się na mogiłę: ale jakież było moje zdziwienie, kiedy i tym razem zdarzyło się ze mną to samo, co wczoraj. Myśląc, że dopadła mnie padaczka, okresowo nawracająca w określonej porze dnia, na trzeci dzień pozostałem w domu, i ataku nie było. Ale kiedy poszedłem czwartego dnia i zacząłem tylko przybliżać się do mogiły, poprzedni atak znów się powtórzył. Wstawszy rano następnego dnia, spotkałem swego sługę jakiegoś wystraszonego, bojącego się mnie. Potem dowiedziałem się, że on od razu uznał, że w tych atakach jest coś niedobrego i że ja, znaczy, jestem zbyt grzeszny, skoro Bóg nie dopuszcza mnie do mogiły rodziców. Wtedy był on szczęśliwszy ode mnie: miał wiarę w Opatrzność, wiarę w Boga, a ja byłem żałosnym człowiekiem i nie chciałem rozpoznać w tym wszystkim palca Bożego. Jednak mnie dość zakłopotały (dały do myślenia) te dziwne ataki, i posłałem do najbliższego miasteczka po lekarza. Lekarz obiecał przybyć następnego dnia i w oczekiwaniu na niego zasnąłem o godzinie dwunastej w nocy. Rano zbudziłem się wcześnie, i – Boże mój! – strach wspominać: nie mogłem się poruszyć, język odmawiał posłuszeństwa; leżałem cały osłabiony, całe ciało moje było w ogniu, usta wyschły, odczuwałem straszne pragnienie i ostatecznie upadłem na duchu.
Zjawił się lekarz, zbadał mnie i dał lekarstwo. Zaczęło się leczenie… Na początku lekarz przypisywał mi leki bez problemu, ale potem długo-długo czasem przesiadywał przy mnie, zagryzając wargi, i pewnego razu, po sześciotygodniowym leczeniu, napisał mi na papierze: „Mając do czynienia z mężczyzną, ja zawsze otwarcie mówię o jego chorobie, jakby nie była ona niebezpieczna, pańska choroba jest niepojęta, pomimo moich wysiłków zrozumieć ją; dlatego, nie przewidując sukcesów moich starań, pozostawiam pana, aby oczekiwał, kiedy ona sama po sobie się odkryje”. Jakież było moje przerażenie, kiedy opuszczała mnie ludzka pomoc, na którą tylko pokładałem nadzieje! Inni mają nadzieję na pomoc wyższą, ale ją odrzucił mój zdeprawowany umysł. Z każdym dniem choroba moja pogłębiała się i komplikowała: na ciele pojawiły się pryszcze, które przemieniły się w ropiejące rany, od których rozchodził się smród, nie wiedziałem, co mam robić. Całe noce nie spałem i nie znajdywałem sobie spokoju.
Ale oto pewnego razu, tylko co zacząłem zasypiać, nagle czuję w swojej ręce czyjąś rękę. Drgnąłem, otworzyłem oczy i – Boże mój! – przede mną stała moja mama. Nie mogłem wyobrazić, w jaki sposób ona znalazła się przede mną… „A przecież ona umarła – pomyślałem – jakże ona przyszła do mnie?”. A tymczasem serce waliło we mnie. Mama moja była we wszystkim białym, i tylko w jednym miejscu widniała czarna plama; twarz jej była pochmurna, i cała ona była w jakimś półmroku. „Jestem twoją matką – zaczęła ona. – Twoje bezprawia i twoje rozwiązłe życie, pełne niewiary i bezbożności, doszły do Pana, i On chciał zniszczyć ciebie, zetrzeć z powierzchni ziemi. Ty nie tylko zgubiłeś siebie, ale nawet splamiłeś nas, i ta czarna plama na mojej duszy – to twoje ciężkie grzechy. Pan, mówię, chciał porazić ciebie, ale ojciec twój i ja modliliśmy się przed tronem Najwyższego za ciebie, i On zechciał nawrócić ciebie ku Sobie nie łaską, ponieważ ty tego nie mogłeś zrozumieć, a surowością. On wiedział, że jedynie mogiła nasza jest tu tobie droga, i dlatego nie dopuścił ciebie do niej, poraziwszy nadprzyrodzona chorobą, abyś uznał nad sobą wyższą siłę, odrzuconą przez ciebie, ale ty nie nawróciłeś się. Dlatego Bóg posłał mnie do ciebie – to ostatni środek dla twojej poprawy. Ty nie uznawałeś Boga, przyszłego życia, nieśmiertelności duszy – oto tobie dowód życia pozagrobowego: ja umarłam, ale przyszłam i rozmawiam z tobą. Uwierz więc w odrzucanego przez ciebie Boga. Przypomnij twoją matkę, która życia nie żałując starała się uczynić z ciebie prawdziwego chrześcijanina!”.
Przy tych słowach jej twarz bardziej spochmurniała, w pokoju rozległy się jej szlochania i wstrząsnęły całą moją duszą… „Jeszcze raz błagam ciebie – kontynuowała matka – wróć do Boga. Ty nie wierzysz i, być może, myślisz wytłumaczyć moje zjawienie się tobie zaburzeniem twojej wyobraźni, ale wiedz, że twoje wyjaśnienia są fałszywe, i ja swoim duchowym bytem teraz stoję przed tobą: i na dowód tego, oto tobie krzyż, który odrzuciłeś – przyjmij go, inaczej zginiesz. Uwierz, i twoja choroba uzdrowi się w cudowny sposób. Pohybel i wieczne piekło tobie, jeśli ty mnie odrzucisz!”: Tak powiedziała matka i skryła się. Ja oprzytomniałem i zobaczyłem w ręce swój maleńki krzyżyk.
Wszystko to do najbardziej ukrytych głębin wstrząsnęło moją duszę; sumienie powstało z całą siłą, niedawne przekonania rozpadły się, i ja w ciągu minuty, wydaje się, cały się odrodziłem, jakieś słodkie, niepojęte uczucie pojawiło się w piersiach… W tym momencie wszedł mój sługa, trzymając w rękach ikonę z obrazem Życiotwórczego Krzyża. Według jego propozycji przyłożyłem się do niej… Nie mogę bez wzruszenia wspominać tej cudownej chwili: natychmiast poczułem się zdrowo: członki stały się posłuszne, język zaczął swobodnie mówić, na miejscu strupów pozostały same tylko, plamki… Ja wstałem i pierwszą moją rzeczą było pomodlić się przed ikoną, którą przyniósł sługa. Potem poszedłem do cerkwi i tam modliłem się, i ileż było szczerości w tej nieudawanej modlitwie! Od razu też wybrałem się na drogą mogiłę, całowałem ją i płakałem, i te gorące łzy omywały poprzednie moje życie i były pokajaniem marnotrawnego syna.
(Niżniehorodzkie Eparchialne Wiadomości, 1865, Nr 24.
* * *
Przytoczymy tu przepiękne opowiadanie, wzięte w skrócie z książki znanego rusko-halickiego protojereja Ioanna Naumowicza.
„Dziadek Onufry pewnego razu opowiedział swemu wnukowi Nikołajowi następującą historię o jasnowidzącej córce właściciela ziemskiego tej posiadłości, gdzie oni żyli.
- Bogaci byli nasi właściciele ziemscy – tak zaczął on swoje opowiadanie – strasznie bogaci, i dzieci im Bóg też posłał, ale te u nich jakoś ciągle nie rosły. Bywało, urodzi się dziecko mocne, zdrowe, ale jak tylko zacznie piąty roczek – nagle szybko umiera, jakby kosą skoszone. Tak umarło u nich dziesięcioro dzieci, i wszystkie w piątym roku. Ile nieboszczka pani zamartwiała się, ile nie rozdawała pieniędzy ubogim, na cerkiew – nic nie pomagało.
Zmarło dziesiąte dziecko, i pięć lat po tym dzieci u nich już nie było. Jedzie ona, bywało na cmentarz, każe rozebrać kamienne mogiłki, odkryć trumienki, – płacze nad nimi, zamartwia się – do nieprzytomności. Obrzydły im już wszelkie majątki, bo i rzeczywiście: po cóż człowiekowi to wszystko, kiedy nie ma on ani jednego dziecka? Ale oto przychodzi raz do nich do dworu ubogi staruszek, całkiem siwy, stary-staruśki. Pani wyszła do niego, podała srebrną monetę, i mówi: „Módl się, dziadku, żeby Pan zmiłował się nad nami”. A dziadek jej odpowiada: „Zmiłuje się Pan miłosierny nad wami, zmiłuje się, tylko nie krzywdźcie ludzi, bądźcie łaskawi dla nich. Jedźcie no do Poczajowa, do ławry, howiejcie (przygotowujcie się do przyjęci Św. Eucharystii poprzez modlitwę i post – przyp. E. M.) tam trzy dni, potem wyspowiadajcie się i przyjmijcie priczastije, i niech mnisi odsłużą wam zamówioną Liturgię z akatystem do Bogurodzicy, a wy całą tę służbę żebyście oboje stali na kolanach, kiedy będzie czytana Ewangelia, możecie wstać z kolan”. Pani posłuchała się, dała dziadkowi jeszcze taką monetę, i sama pobiegła do pana – a ubogi tymczasem gdzieś znikł.
O czym tam oni rozmawiali – nie wiadomo, ale jutro pan kazał zaprzęgać konie, i pojechali do Poczajowa.
Czy to modlitwy mnichów, czy miłosierdzie Boże, tylko po tym roku – wielka radość u naszych panów: posłał i Bóg znów córkę, i ochrzcili ją Anną. Tego dnia kiedy ją chrzcili sprosił pan swoich zarządców, pisarzy i wszystkich nadzorców i powiedział im tak: „Patrzcie, żeby we wszystkich moich posiadłościach nigdzie śladu nie było ani pałki, ani bicza. Kto z was śmie uderzyć kogokolwiek z ludzi moich – straci posadę! Komu uczyniono jakiś ucisk, krzywdę – za wszystko wynagrodzić; niczyjej krzywdy i ucisku nie życzę”.
I rośnie ich dziewczynka, rośnie – nie dziecko, a prawdziwy anioł: tak przystojna i przepiękna, że, wydaje się, cały świat obejdź, drugiej takiej nigdzie nie znajdziesz. Mija już piąty rok, w którym wszystkie starsze dzieci umierały – państwo od trosk nie mają spokoju ani w dzień, ani nocą: ciągle pielęgnują, i pieszczą ją, i chronią. W piątym tym też roku wiozą ją do Poczajowa, do tego stareńkiego mnicha, który przepowiedział im Boże miłosierdzie. I czyta mnich nad nią modlitwę i Ewangelię, dwunastu innych mnichów służą soborową Liturgię – i obmywają ją rodzice Poczajowską wodą, i wszystko co kto tylko wskaże – modlitwę jaką czynić, czy ofiarę dokądś przynieść, wszystko to ochoczo czynią.
Pan Bóg, jakby, zmiłował się nad nimi: dziewczynce poszedł szósty roczek, a ona rośnie sobie, roztacza piękno na radość rodzicom, jak kwitnący mak, – takiej ślicznotki, mówię ci, ani przedtem, ani później u nas nikt nie widział. Ale jeszcze piękniejsza była jej duszyczka. Bywało, każdego dnia idzie do cerkwi na liturgię, stoi tam skromnie, statecznie i ze strachem, – jak teraz widzę ją przed sobą, milutką! – i modli się gorąco i ze wzruszeniem; a po zakończeniu Boskiej służby rozdaje ubogim pieniądze i wszystkim wdowom, biedakom, wszystkim, kto nie ma sił sam pracować i się utrzymać, poleca przychodzić i posyłać do dworu po mąkę, kaszę, słoninę i wszelkie dobro. Za to u nas w dzielnicy wszyscy o niej, o panience Annie, tylko mówili, jak o prawdziwym aniele, stróżu i pocieszycielu.
I wyrosła panna przepiękna, i ze wszystkich stron zaczęli przyjeżdżać do niej kawalerowie: ten bogaty, ten jeszcze bogatszy, jeden piękny, drugi jeszcze piękniejszy; ale nikogo nie polubiła. Ona ciągle tylko czyta święte księgi, ciągle tylko modli się, i czyni dobro, dzieła miłosierdzia.
Minęło Annie osiemnaście lat, i była ona zawsze zdrowa i wesoła, jak młodziutka sarenka w leśnym gąszczu. Nikt nawet nie myślał, żeby jej w losie przypadł nie taki ślub, o jakim marzyli jej ojczulek z matulą. W sam Wielki Piątek, kiedy my zbieramy się do płaszczanicy (grobu Pańskiego), zaczęli ludzie mówić, że panna Anna zachorowała. Na drugi dzień, powóz za powozem, pędzą już do naszej dzielnicy lekarze ze Lwowa; przebyli u nas kilka dni, myśleli, zgadywali i rozjechali się, powiedziawszy, że takiej choroby nikt nigdy nawet nie widział. Płakali ludzie w całej dzielnicy z końca w koniec, nawet żydostwo, i to modliło się w swojej „szkole”, i nie było człowieka, który by gorąco za nią się nie modlił. A choroba jej, rzeczywiście, była wyjątkowa, niewidzialna. Z rana rozmawia ze wszystkimi, na żadną chorobę nie uskarża się, tylko na twarzy zrobiła się bledsza, i ciała straciła, i tak była słaba, że ręki nie mogła podnieść. A jak godzina dwunasta wybije, od południa znaczy, zamknie oczy i leży jak martwa, ustami tylko porusza, i ciągle mówi, mówi, mówi!
I tak cudownie, miły mój, mówiła wszystkie takie słowa, że ja sam nigdy bym nie uwierzył, jeżeli bym swoimi uszami nie słyszał. Mówiła o duszach ludzkich, dokąd one po śmierci odchodzą, i opowiadała, że ona ich widzi i rozmawia z nimi. Każdego poznawała, i przy tym każdego takimi słowami pouczała, uczyła, że nikt z będących tam nie mógł powstrzymać się od łez. Chociaż oczy jej ciągle były zamknięte – palcami księgę czytała, mówiła, która godzina na zegarze, co do minuty, kiedy zegar przykładano jej do serca, i o każdym ze znajomych wszystko wiedziała, i gdzie co na świecie się dzieje – zgadywała. Starzy państwo oboje zachorowali; przy niej była tylko jej wierna starsza pokojowa panienka, i inni słudzy, a ludzie walili do niej patrzeć, jakby na cud jaki. Ale kiedy przychodził ciężko przed Bogiem grzeszny, na przykład, żył z oszustwa, z krzywdy ludzkiej, albo bezbożnik jakiś, w Boga niewierzący, albo taki, co lubi niepotrzebne, zgniłe słowa mówić, albo przeklinać, albo taki, co źle w małżeństwie żył, zły przykład dawał dzieciom, – to człowiek ten był jeszcze na dworze, a ona już widziała go duchem i mówiła: Nie puszczajcie do mnie tego człowieka (albo tej kobiety): to bezbożny człowiek, jak on wejdzie, dostanę skurczy”.
Mikołaj. I ty też byłeś u niej, i widziałeś ją, i słuchałeś jej rozmowy?
Onufry. Po całej okolicy rozeszła się pogłoska, że panienkę Annę dopadła choroba, i to nie prosta: w sennym widzeniu ona wszystko wie i cudowne mowy mówi. Zaczęli walić do niej ludzie tłumem – idą i idą do dworu, jakby na bazar czy do cerkwi do objawionej ikony. Ja najpierw nie uwierzyłem – wiem przecież, ludzie nasi najczęściej z głupoty gadają, i jeszcze, jak się mówi, do tego co było różne niebyłe wymyślać lubią; ale potem i mnie wzięła ochota odwiedzić dwór. Idę, ale tu akurat spotkał mnie nieżyjący dziś batiuszka, ojciec Andrej Lewickij, i pyta:
- Czy byłeś w dworze, czy widziałeś panienkę Annę?
- Teraz oto wybrałem się – odpowiadam. – Ale nie mogę wszystkiego dobrze pojąć, batiuszka, co to tak ludzie do niej walić zaczęli? Idą i jadą bez końca!
- Warto iść i jechać, mój miły! Jest na co popatrzeć, jest też co posłuchać. Takie rzeczy nieczęsto dawane są widzieć i słyszeć człowiekowi.
- Cóż to takiego? – mówię. – Czy naprawdę, batiuszka, ojcze duchowy, ona święta?
- Rzeczywiście święta, dlatego że dusza czysta i bogobojna, – odpowiada batiuszka. – Jeśli i był w niej jakiś grzech, to tylko najzwyklejszy, i ona oczyściła go swoimi dobrymi uczynkami. Ona, czy ty rozumiesz, jest jasnowidząca.
- A co to takiego jasnowidząca? Ja tego słowa nie rozumiem.
- Od dawna, mój synu, bywali ludzie cnotliwi i czyści, przed Bogiem, którzy otrzymywali od Boga taką łaskę, że nie tylko jaśniej widzieli tutejsze, ziemskie, ale jeszcze za życia, w tym świecie, wznosili się duszą swoją ponad ziemię i widzieli rzeczy świata pozagrobowego. Taka jasnowidząca właśnie jest Anna. Ona, czy widzisz, cała żyje w Bogu, w modlitwie, w dobrych uczynkach miłosierdzia i współczucia, i ona rzeczywiście była „nie od świata tego”. Dlatego że świat nasz – świat zły, fałszywy, nieczysty, grzeszny. Ona pojawiła się tu tylko na krótki czas, żeby pokazać innym, jak żyć sprawiedliwie, życiem podobającym się Bogu. Dlatego teraz nadchodzi koniec jej ziemskiego życia, i odchodzi ona do swojej prawdziwej, niebiańskiej ojczyzny, do czystych i jasnych duchów, ale póki jeszcze odejdzie, mówi nam o niebiańskim, żebyśmy się pokajali i zaczęli całkiem inne życie, jeśli chcemy otrzymać zbawienie.
- Wy byliście już u niej, batiuszka?
- Byłem, ona kazała poprosić mnie do siebie, jak tylko zaniemogła, pierwszego dnia, i prosiła, żebym od niej nie odchodził. Przebyłem tam cztery dni, ale więcej nie mogłem wytrzymać jej rozmowy: kto tylko ją słyszał, wszyscy nie mieli sił aby powstrzymać się od płaczu.
- Cóż ona mówiła?
- Pierwszego dnia, jak tylko wpadła w ten swój sen, kazała poprosić pana z panią i wszystkich sług, wszystkich dworzan, i powiedziała przy mnie, że umrze na pewno, ale żeby nikt po niej nie płakał, dlatego że odchodzi do takiego miejsca, gdzie nie ma ani biedy, ani zmartwień; ale żeby żyli wszyscy po chrześcijańsku, w modlitwach, w miłości, i w dobrych świętych uczynkach.
- To ty, ojcze Andrej – rzekła ona. – Dziękuję, że przyszedłeś odwiedzić!
A potem do Timofieja sługi:
- Podejdź bliżej, Timofiejku, ty wierny sługo mój, i przyjacielu, i bracie mój miły! Nie płacz, po co płakać! Dlaczego wy wszyscy płaczecie? I ty, ojcze Andreju, płaczesz?
Ja nie mogłem wymówić słowa, dusiły mnie łzy, bezmierny smutek ścisnął całą moją duszę! Wypłakawszy się dowoli, opanowałem się i powiedziałem:
- Jakże z waszego powodu nie płakać, kiedy pani taka chora! My wszyscy was kochamy, panienko, pani nasza miła! Dusza mimowolnie stęka i boli!
- Nie nazywaj mnie ani panią, ani panienką – mówi – to ziemskie słowa. Tam, dokąd ja teraz idę, nie ma takich słów. Jeden tylko Bóg – Pan całego świata, my wszyscy – bracia i siostry, i ja, widzisz, mówię do ciebie „ty”.
- I ona wszystko tak – pytam – z zamkniętymi oczami mówiła?
- Póki była w tym śnie, stale miała oczy zamknięte, ale widziała każdego, kto do niej przychodził, wszystkich poznawała, każdemu mówiła coś wyjątkowego. My nawet dawaliśmy jej książki i zamknięte listy, i ona palcami je czytała, nie oczami, a właśnie palcami, lepiej powiedzieć – duchem swoim, jakimś szczególnym czuciem. Dlatego to ludzie w takim śnie nazywani są jasnowidzącymi, że oni widzą przez okładkę, co napisane jest w książce, i przez kamienne ściany, co dzieje się na dworze, i przez tysiące kilometrów, co gdzie dzieje się w świecie.
Mikołaj. Jak to tak? Znaczy ona znała przyszłość, co powinno się wydarzyć?
Onufry. Nie, tego ona nie znała, przyszłości nie przepowiadała i o niczym takim, co jeszcze tylko miało się wydarzyć, oprócz swojej śmierci, nie mówiła. Kiedy pytaliśmy ją w sprawie przyszłości – kto ile lat przeżyje, na przykład, czy coś innego, ona albo milczała, albo odpowiadała krótko: „Bóg wie”.
Mikołaj. Ja nie rozumiem, jak to możliwe, żeby ona widziała tak daleko, przez tysiące kilometrów, gdzie co na świecie się dzieje!
Onufry. Dusza bez ciała, albo, jak mówi się słuszniej, poza ciałem, całkiem inaczej widzi wszystko i wie, niż jak dusza w ciele, dlatego że ziemskie ciało grube, ciężkie i trzyma duszę jak w więzieniu, pod swoim panowaniem, w niewoli.
Mikołaj. No, a jej że dusza czyż była nie w ciele?
Onufry. Taka była Boża wola, że, i nie całkiem jeszcze oddzieliwszy się od ciała, mogła ona już wznieść się do innego świata.
Mikołaj. Ja po prostu z jakiegoś powodu nie mogę uwierzyć, żeby tak mogło być naprawdę!
Onufry. Jeśli mi nie wierzysz, uwierz apostołowi Pawłowi. On też opowiada, że znał dwóch podobnych ludzi, jednego „uniesionym będącego nawet do trzeciego nieba”, drugiego – „uniesionym będącego do raju i słyszącego niewypowiedziane słowa”. Znaczy, już w czasach apostoła Pawła wśród tych ludzi, którzy zwrócili się do Chrystusa było dwóch takich, którzy jeszcze za życie wznieśli się duchem, jeden do trzeciego nieba, a drugi znacznie wyżej, do samego raju, i ten drugi słyszał tam jakieś słowa, których człowiek nawet wypowiedzieć nie może, i sił nie ma.
Mikołaj. Cuda mi opowiadasz dziadku! Ale mów dalej, co jeszcze opowiadał ci nieboszczyk ojciec Andrej?
Onufry. Przekażę tobie tylko w skrócie, dlatego że opowiadać wszystko zabrałoby zbyt dużo czasu. Mówił on mi jeszcze, że Anna trzy dni opowiadała o piekle. Zjawił się jej w pierwszym dniu choroby, duch, Anioł-przewodnik, który prowadzał ją po tych miejscach nieszczęścia, które my nazywamy piekłem. Opowiadała o ciemności i strasznych mękach, w których przebywają wielcy grzesznicy, ci, którzy za życia tu, na ziemi, sprzeciwiali się Bogu i Jego przykazaniom, ale długo patrzeć na to ona nie mogła, tylko ciągle powtarzała: „Ludzie, ludzie, bracia! Czcijcie obraz Boży – duszę swoją, kochajcie Boga i bliźniego, wychwalajcie Boga i mocno zachowujcie Jego przykazania, żeby nie przyjść do tego nieszczęsnego miejsca! Każdy, kto trafi tu – będzie bezmiernie i nieskończenie żałować swojej głupoty, dlatego że tu grzesznik przeklina godzinę kiedy się urodził; ale najbardziej męczą się ci, którzy innych doprowadzali do grzechu, uczyli złego”. Kiedy mówiła o tych mękach, łzy płynęły jej z oczu, a ludzie, słuchając jej, płakali, i wielu było takich, którzy szczerze się kajali.
Mikołaj. Jednakże, wszystko to ona mówiła we śnie?
Onufry. Tak, we śnie. Kiedy bardzo się męczyła i nie mogła znosić tego, co widziała, natychmiast kazała aby ją budzić.
Mikołaj. Jakże to budzić?
Onufry. Ty pewnie myślisz – tak budzić, jak budzi się śpiącego? Całkiem nie tak, dlatego że można było poruszać ją, nawet mocno ukłuć czymś ostrym, – ona nic nie czuła. Żeby zbudzić się, ona kazała przyłożyć szkło sobie do serca, i tylko po tym otwierała oczy i była tak zmęczona, wyczerpana, że nie mogła wypowiedzieć słowa. Kiedy wypytywano ją o to, o czym ona we śnie mówiła, ona nic nie pamiętała.
Mikołaj. A o życiu na niebie też mówiła?
Onufry. O tym chcę ci teraz opowiedzieć jak naoczny świadek, dlatego że ja byłem u niej już czwartego dnia, razem z ojcem Andriejem Lewickim. Kiedy weszliśmy, ona już leżała we śnie z zamkniętymi oczyma, ale od razu obu nas poznała i wymówiła szeptem nasze imiona. Podeszliśmy do niej; ona leżała na plecach ze skrzyżowanymi rękoma – jak nieboszczka, tylko ciut-ciut zauważalnie oddychała! Potem nagle przemówiła:
- Ach widzę światło, przepiękne światło! O, jak tu słodko, jak przyjemnie! Słyszę w oddali ciche dźwięki – ach, jaki cudowny śpiew! Ale to nie ziemski śpiew, nie ziemskie głosy – to taki śpiew, że i powiedzieć wam nie mogę, dlatego że w ludzkim języku nie ma do tego słów!
- A jest teraz przy tobie twój przewodnik, Anno.
- Jest, ale on już nie tak smutny, jak w te dni, kiedy chodziliśmy po miejscach ciemnych, pośród ciemnych i nieszczęsnych duchów. Ach, jaki on teraz przepiękny, jaki jasny! Nie mogę napatrzeć się na jego piękno, nie mogę naoddychać się i nasycić się tą miłością, która rozlana jest po całym tym niebiańskim powietrzu i napełnia sobą wszystko!
- A czy widzisz, Anno, jakichś błogosławionych (dobrych) duchów?
- Widzę, i sama już jestem między nimi.
- Czy widzisz kogoś ze znajomych?
- Widzę wielu znajomych.
- A kogo widzisz najbliżej?
- Starą babcię Siemionownę z naszej wsi, którą niedawno chowaliśmy, której nikt nie chciał odprowadzić po chrześcijańsku do mogiły, dlatego że była biedna, nie było za co przyjęcia sprawić, wódki kupić, – co za obrzydliwość! – ona rozmawia ze mną. Ona tu nie jest stara, a przepiękna, cudownie przepiękna, przeobrażona.
- A jak ty ją poznałaś?
- Dusze tu wszystkie między sobą się znają, dlatego że widzą wszystko jasno.
- A co ona tobie mówi?
- Dziękuje za to, że koszule jej uszyłam i ciało jej odprowadzałam do mogiły.
- Czyż to taka dobra sprawa – odprowadzać nieboszczyka do mogiły?
- Tak, to oznacza miłość, a miłość jest najwyższa. Przycichał trochę, jakby ze zmęczenia, potem znów mocniej zaczęła oddychać, i znów przemówiła.
- Ludzie, bracia moi! Iluż między wami takich grzeszników, co nigdy nie myślą o życiu pozagrobowym, nie chodzą do cerkwi z lenistwa, nie modlą się, oddają się niedobrym myślom, czynią złe uczynki, nie troszczą się o nic poza ciałem! A czym jest nasze ciało? Marną powłoką, podobną do tej, jaką zrzucają z siebie skrzydlate owady wylatując na wolne powietrze. O, jak chciałabym opowiedzieć wam wszystko, co tu widzę, ale nie mogę!
- Dlaczego nie możesz, Anno? – zapytał ojciec Andrej. – Opowiedz nam wszystko, opowiedz! My chcemy wiedzieć, co tam będzie.
- Nie można opowiedzieć. U was na ziemi nie ma na to słów, a u mnie w piersi – siły. Jeżeli by każda kropelka mojej krwi przemieniła się w tysiąc języków, i każdym z tych języków mogłabym mówić tak, jak umiał mówić święty Jan Złotousty, zrozumcie, – mimo wszystko nie byłabym w stanie przekazać i jednej stutysięcznej części tego szczęścia i tego piękna, jakie tu widzę. O, proście braci waszych, sąsiadów, przyjaciół, błagajcie ich, przekonujcie, – niech porzucą grzeszne życie, niech kajają się i zaczną od nowa żyć uczciwie, po chrześcijańsku: wtedy wszyscy będą szczęśliwi, błogosławieni.
- A na czym polega to szczęście, Anno? Co stanowi tę szczęśliwość?
- Miłość, miłość! Święta miłość, która panuje tu między wszystkimi błogosławionymi duchami!
- A co jeszcze?
- Piękno i majestat, nieskończona głębia i wysokość i szerokość dzieł Bożych! To gwiaździste niebo staracie się poznawać na ziemi – obliczacie, domyślacie się, i mimo wszystko mało wiecie o nim, a tu wszystko jest widoczne i jasne. A jak nieskończone są te gwiazdy i piękno i wielkość ich, jak nieskończone jest szczęście – widzieć i poznawać dzieła Boże i wysławiać Boga!
- A duchy mogą wznosić się go tych gwiazd, dokąd tylko zechcą?
- Mogą, dokąd tylko zamyślą i zapragną, ale tylko na taką wysokość która według ich sił: jest i takie piękno, którego nie może znieść (wytrzymać, przyjąć) nawet duch czysty, dopóki jeszcze doskonalej się nie oczyści, jeszcze bardziej nie zbliży się do Boga.
- A czy ty daleko widzisz?
- Nie, teraz jeszcze nie daleko, dlatego że nie jestem jeszcze całkiem wolna od ciała. Ono jeszcze ciągnie mnie do waszej ziemi. Jutro ciało moje jeszcze bardziej osłabnie, i przewodnik mój poprowadzi mnie wyżej. O, jak ja pragnę widzieć wszystkie cuda piękna, których teraz nie byłabym w stanie znieść!
- Jak to nie byłabyś w stanie znieść?
- A tak, podobnie do robaka, przyzwyczajonego o urodzenia ryć w ziemi. Ziemski robak nie ma sił znosić światło słoneczne, i kiedy wyrzucony zostanie na słońce, on wije się, marszczy się i ginie: tak i dusza, zrodzona na ziemi, nie może od razu znieść działania wyższego niebiańskiego piękna i szczęśliwości.
- A tam wszyscy są sobie równi?
- Wszyscy równi miłością, ale nie wszyscy równi doskonałością. I tam są stopnie doskonałości i stopnie szczęśliwości.
- Któż tam jest postawiony najwyżej?
- I w tym niebie, gdzie jestem teraz, widzę niektórych duchów w koronach. Oni tu bardziej niż wszyscy inni lśnią. Przewodnik mój mówi: „To nauczyciele i oświeciciele narodów!”. Ich zasługa przed Bogiem największa, im tu najwyższy szacunek. Po to są nauczyciele, aby całym umysłem i całym sercem uczyli poznawać rzeczywistość i prawdę, w cerkwi to czy w szkole, słowem lub w piśmie – rozpowszechniając światło Boże i miłość do Boga i bliźniego między ludźmi i narodami. Ale bieda temu nauczycielowi i temu duchowemu pasterzowi, który na próżno zajmuje tylko swoje miejsce, albo źle uczy, zły przykład daje sobą innym! Tacy tu nie przyjdą!
Kiedy ona to powiedziała, przypomniałem sobie naszego nieboszczyka nauczyciela Leonowicza i pytam:
- Anna, powiedz mi, czy widzisz ty tam mego nauczyciela Leonowicza?
- Nie, nie widzę.
- Dlaczego?
- Dlatego, że on wyżej, dużo wyżej – mój przewodnik to mówi. Ale można go tu poprosić.
- W jaki sposób?!
- Duchy z wyższych niebios mogą przychodzić na niższe stopnie, tylko niższym na wyższe nie można.
- I ty poprosisz go, Anna?
- Przewodnik mój poprosi. Trzy minuty czasu na to trzeba.
Ojciec Lewicki spojrzał na zegar, i kiedy minęło równiutko trzy minuty, ona powiedziała:
- Widzę go – przepiękny, ukoronowany! Wszystkie tutejsze duch oddają mu cześć, sławią go pieśniami. Ach, jakie to wszystko cudowne, jak przepiękne. – Nie mogę nawet wam powiedzieć! O, jeśli bym mogła choć częściowo opisać wam to, co tu widzę! Ale to niemożliwe, to nie dla was, ziemskich!
- A do nas. Na ten świat, czy schodzą czasem duchy z drugiego świata?
- Schodzą i ukazują się niektórym w widzeniach sennych, którzy zasługują na to, uczestniczą podczas nabożeństw za ich dusze, chociaż one nie potrzebują naszych modlitw, ale radują się z naszej miłości. O, idę dalej, wznoszę się wyżej i wyżej, i coraz mocniej i jaśniej odczuwam tutejsze niewypowiedziane szczęście, błogość! Rozbudźcie mnie, ponieważ nie mam sił dłużej go wytrzymać.
Ojciec Lewicki przyłożył jej szklankę do piersi, ona zbudziła się i otworzyła oczy. Kiedy zaczęliśmy opowiadać jej, co ona mówiła, – ona nic nie pamiętała i nie mogła mówić, dlatego że dusza jej, wstąpiwszy z powrotem do ciała, widziała już tylko świat ziemski – pokój, pościel i ludzi, ją otaczających.
Była bardzo zmęczona i słaba, ale, kiedy proponowano jedzenie – nic nie przyjmowała, czym ona żyła – niepojęte. Ale ja, synku; nigdy bym nie skończył, gdybym zaczął wszystko opowiadać. Dlatego powiem ci tylko, że panienka Anna potem jeszcze trzy dni mówiła o niebie, i coraz wyżej i wyżej wznosiła się, – widziała świętych, i opowiadała o nich, i nas pouczała aby czcić ich pamięć, postępować według ich nauk, żeby osiągnąć wieczne zbawienie i niebiańskie życie. O, któż może opowiedzieć, co myśmy słyszeli! Od jej słów najbardziej zatwardziały i okrutny grzesznik nie mógł nie płakać, jak dziecko, i wielu ludzi nawróciło się na prawą drogę, – pijacy przestali pić, gwałciciele i oszuści bliźniego i różni grzesznicy kajali się.
Czwartego dnia pod wieczór chora powiedziała, że równo pięć minut po siódmej jej dusza całkiem uwolni się od ciała, i poleciła siebie rozbudzić. Kiedy zbudziła się, poprosiła do samego łóżka ojca Andrieja Lewickiego i pocałował jego rękę, pocałowała potem wierną swoją przyjaciółkę i nieodstępną pielęgniarkę podczas choroby – starszą pokojówkę panienkę Marię; poleciła objąć i pocałować za nią ojca i matulę, pocieszyć ich i poprosić, żeby nie płakali; ale oni oboje leżeli chorzy bez pamięci, i lekarze nikogo do nich nie dopuszczali; pożegnała się ze wszystkimi, poleciła wezwać wszystkich domowników-dworzan, dziękowała im za służbę i wszystkich błogosławiła. W tym momencie wszczął się bezmierny płacz: wszyscy płakali, u mnie samego łzy lały się trzema strumieniami, dlatego że nigdy takiej śmierci nie widziałem. Kiedy zegar pokazywał pięć po siódmej, chora głęboko westchnęła, i dusza jej opuściła przepiękne ziemskie jej ciało. Nigdy nie widziałem takiego przepięknego, anielskiego oblicza, nigdy nie zauważyłem u nieboszczyka takiego jasnego i radosnego uśmiechu, jak u naszej panienki Anny, kiedy odziano ją w białą suknię, trumnę i całą ją obsypano kwiatami…
Na pogrzebie Anny było wielkie mnóstwo ludzi ze wszystkich wsi, i wielu panów zjechało się z daleka, i wszyscy płakali, dlatego że wszyscy stracili w niej ziemskiego anioła („Czterech przewodników dobrego życia”).
* * *
Pewien duchowny w szesnastym roku swego życia małżeńskiego stracił mądrą i pobożną żonę. Rozłąka z nią mocno go poraziła. Głęboki smutek i niewypowiedziana tęsknota opanowały go. Wpadł w depresję i poszedł niebezpieczną drogą, zaprzyjaźniwszy się z alkoholem.
- Nie wiem – mówił sam owdowiały duchowny – czy długo szedłbym tą zgubną drogą i dokąd bym doszedł, jeśli by nie powstrzymała mnie moja nieboszczka żona. Ona przyszła do mnie w sennym widzeniu i, wykazując szczere współczucie w mojej sytuacji, powiedział mi:
„Przyjacielu mój! Co z tobą? Wybrałeś niebezpieczną drogę, na której poniżysz siebie w opinii ludzi, a najważniejsze – możesz pozbawić się błogosławieństwa Bożego, które do tej pory spoczywało na naszym domu. Masz taką godność, w której mała plamka wydaje się wielką; jesteś na takim miejscu, w którym widać ciebie z każdej strony; masz sześć nieopierzonych piskląt, dla których powinieneś być teraz ojcem i matką. Przestałeś już cenić swoją godność, swoje zasługi i ten szacunek, który miałeś u wszystkich? Czyż twoje dobre imię, życie, zasługi potrzebne były tylko dla jednej twoje żony? Pomyśl, mój przyjacielu. O tym, proszę ciebie i błagam, rozsądź zdrowo i pośpiesz zejść z tej drogi, na której ty, ku wielkiemu memu smutkowi, tak nieprzemyślanie stanąłeś. Ty smucisz się z powodu rozłąki ze mną, ale, jak widzisz, związek nasz nie jest przerwany; my i teraz możemy mieć duchowe kontakty z sobą, a w życiu pozagrobowym możemy na wieki się zjednoczyć, jeżeli będziesz tego godzien. Ty skarżysz się na pustkę w sercu twoim: napełniaj tę pustkę miłością do Boga, do dzieci i braci twoich, karm duszę chlebem anielskim, jak lubiłeś nazywać słowo Boże, i lubiłeś im karmić siebie i rodzinę swoją, módl się go Boga za mnie i za siebie i za dzieci nasze i dusze tobie powierzone”. Ten głos ukochanej żony mojej głęboko przeniknął w duszę moją i dobroczynnie podziałał na mnie. Przyjąłem go, jak głos Anioła stróża mego, jak głos Samego Boga, napominającego mnie, i postanowiłem wszystkimi siłami przeciwstawić się pokusie i dzięki Bogu – przy jego pomocy, przezwyciężyłem pokusy i twardą nogą stanąłem na właściwą drogę („Strannik”, 1865, lipiec).
Nowicjuszka Tichwińskiego Wwiedieńskiego monasteru (Nowgorodzkiej guberni) o imieniu Fiekła 5 grudnia 1902 roku, po przyjęciu Świętych Darów, przyszedłszy z cerkwi po liturgii, poczuła się słabo i niezwykle zachciało się jej spać, tak że zdążyła tylko zdjąć z jednej nogi skarpetę, i tak zasnęła i spała dwadzieścia i pół godzin. Podczas snu zaczęła drżeć, ciężko stękać, łzy płynęły jej z oczu, całą ją mocno wstrząsało, jakby od strasznego przerażenia; to nagle zamierała, tak że ledwie można było zauważyć jej oddech, a po całej twarzy i na kończynach wystąpił pot; wiele z mniszek przychodziło popatrzeć na nią; wszyscy myśleli, że do rana ona nie dożyje.
O godzinie jedenastej wieczorem wezwano felczera; on stwierdził, że puls u niej normalny, ale rozbudzić jen nie mógł; próbował podnieść powiekę, ale ona nie unosiła się; ust też nie można było otworzyć; dawał wąchać amoniak, ale żadnych oznak przebudzenia nie było widać, tak ją też zostawiono do tej pory, póki sama się przebudziła.
Od trzeciej po południu do szóstej wieczorem ciągle się uśmiechała; chociaż były drgawki, ale było widać, że nie z przerażenia, a z radości. W ciągu tych trzech godzin trzy razy głośno powiedziała: „Panie”, a sama ciągle się uśmiechała. Potem uczyniła ruch rękoma, jakby starała się coś złapać, i głośno na całą celę powiedziała: „Caryco Ty Niebiańska”. Potem leżała spokojnie i ciągle się uśmiechała; jeszcze raz powiedziała głośno „Panie” – i potem zbudziła się.
Opowiadanie nowicjuszki Fiekły
Kiedy zasnęłam, widzę, idzie do mnie moja rodzona siostra Piełagia, która zmarła trzynaście lat temu na suchoty, w szesnastym roku życia, panienka. Na głowie miała wianuszek, suknia biała; i powiedziała do mnie z uśmiechem: „Chodź ze mną”. I ja poszłam z nią. Szłyśmy polem prosto i doszłyśmy do tak ciemnego miejsca, że i powiedzieć trudno, a po tej i drugiej stronie rowy: w jeden z nich mnisi wpadali, a w drugi wychodzili. Tu siostra moja ukryła się, a do mnie przyszło dwóch młodzieńców, jasnych, pięknych, takich, jakich u nas nawet nie ma, i powiedzieli mi: „Pójdźmy”. Ja zapytałam ich, za co ci mnisi wpadają do rowu? Młodzieńcy odpowiedzieli mi: „Za swoje niedbałe życie w monasterze; oni padają i wstają znów, dlatego że nie ma teraz na ziemi nauczycieli i kierowników i zbawiać się będą jedynie tylko poprzez choroby i cierpienia”.
Jeden z nich skrył się, a drugi został ze mną i powiedział mi: „Czuwaj i żegnaj się i pójdziemy dalej”. Wziął mnie mocno za rękę i poszliśmy. Miejsce było ciemne, ciasne, szedł bardzo szybko, tak że ja z trudem nadążałam za nim. Nagle pojawiły się straszydła (tak ona nazwała demonów); w ich rękach była wielka karta, cała zapisana słowami. Oni podnieśli ją do moich oczu i ja zobaczyłam tam wszystkie swoje grzechy, od młodości zapisane.
W tym czasie znów zjawił się drugi młodzieniec, i zobaczyłam u niego skrzydła i domyśliłam się, że to był Anioł-stróż. On surowym głosem powiedział: „Nie śmiejcie dziś straszyć tej duszy, ona pryczastiła się (przyjęła Św. Eucharystię), i nie pokazujcie się przed nami”. Tu ja zobaczyłam, że karta zrobiła się całkiem czysta, wszystkie moje grzechy zniknęły i straszydła skryły się.
Wtedy z pierwszym młodzieńcem poszłam przed siebie, zaś Anioł stróż skrył się. droga była bardzo ciasna, tak że ja z wielkim trudem szłam bokiem za swoim przewodnikiem po ciemnych schodach, na których straszydła, choć się i pojawiały, ale nie chwytały mnie. Z młodzieńcem podeszliśmy do wielkich pieców, było ich trzy; przy piecach były straszydła, one biegały z hakami, a w piecach na rusztach były jakby drwa, które płonęły, a straszydła wyciągały je z pieców, jakby głownie, i obijali je młotem. Nagle z głowni robił się człowiek i z silnym rykiem znów rzucał się do pieca; tu ja bardzo się przestraszyłam, bałam się, że trafię tam samo, ale młodzieniec uśmiechnął się i powiedział mi: „Przeżegnaj się i pójdziemy dalej”. Kiedy odeszliśmy, zapytałam go, za co ci ludzie wsadzeni są do tych strasznych pieców? Młodzieniec odpowiedział mi: „tu trafiają ci chrześcijanie, którzy tylko według imienia byli chrześcijanami, a rzeczy czynili nieprzyzwoite: nie czcili świąt, kłócili się brzydkimi słowami, ucztowali od wczesnego rana. Czuwaj i żegnaj się”, – powiedział mi młodzieniec i poszliśmy dalej.
Przyszliśmy do bardzo ciemnego miejsca, tu zobaczyłam dwie wysokie drabiny, demonów na nich było bardzo dużo; po jednej stronie tych drabin była przepaść, po drugiej – wielka kadź napełniona wrzącą smołą; do tej kadzi wrzucano człowieka który bardzo jęczał, a wokół kadzi było mnóstwo ludzi. Zapytałam młodzieńca, za co tych ludzi wrzucają do kadzi? On mi odpowiedział: „Za zło i za pychę, to bezinteresowny (nie przynoszący żadnej korzyści) grzech; a przepaść – za oszczerstwo i osądzanie”.
Dalej poszliśmy tą samą drogą i przyszliśmy ku domowi, w którym nie było sufitu, a z tego domku było słychać krzyk i wizg. Kiedy weszliśmy do niego, to zobaczyłam mnóstwo ludzi: jedni z nich byli ubrani bardzo skąpo, inni – całkiem nadzy – siedzieli jeden do drugiego plecami, jakby nie widząc siebie nawzajem. Nagle ten domek zachwiał się, zakipiał, i ja zapytałam młodzieńca, dlaczego to? Młodzieniec odpowiedział mi: „Teraz przybyła tu grzeszna dusza”. A na moje pytanie, dlaczego ci ludzie siedzą i nie widzą się nawzajem, młodzieniec odpowiedział: „Ci ludzie żyli na ziemi beztrosko, nie zostawili po sobie ani złego ani dobrego, o nich teraz nikt nie pamięta i się za nich nie modli; dlatego i tu nie widzą ani mąk ani pociechy. Modlitwą za nich można by było ich odkupić, ale modlić się nie ma komu”.
Z domu wyszliśmy i znów szliśmy tak samo wąską drogą, i usłyszałam jeszcze z daleka szum i wizg. Kiedy znów podeszliśmy do takiego samego domu, zobaczyliśmy, że było w nim bardzo dużo ludzi: wszyscy siedzieli skłoniwszy głowy na piersi. Tu młodzieniec zostawił mnie i ja się wystraszyłam, kiedy zobaczyłam straszydła, które zaczęły mnie straszyć: swymi długimi rękami chciały mnie schwycić rzucić na wagę, która stała pośrodku domu i na której ważono dobre i złe uczynki; bardzo się wystraszyłam, cała zatrzęsłam się. Nagle zobaczyłam, że zjawił się Anioł-stróż i przyniósł moją chustkę, którą kiedyś dałam biednemu, rzucił ją na wagę, i chusteczka przeważyła wszystkie moje złe uczynki. Ucieszyłam się i wyszłam z domu; zaś Anioł stróż znów się skrył: zjawił się przy mnie znów młodzieniec i poszliśmy z nim dalej, ale on szedł tak szybko, że nie nadążałam za nim i słabłam ze zmęczenia. Młodzieniec dodawał mi odwagi i mówił: „Żegnaj się i czuwaj”. Żegnałam się i robiło się mi lżej.
Znów podeszliśmy do budynku, wokół którego był smród i wizg. W tym budynku zobaczyłam kobietę, która siedziała pośrodku, suknia była na niej cała w krwawych plamach, na głowie, jak wianek obwinęła się pijawka i było dużo różnych robaków; wokół szyi też obwiła się – żmija i swoją paszczą wpijała się jej w wargi, ogonem uderzała po uszach; druga większa żmija obwinęła się wokół nóg i paszczą sięgała do piersi i wpijała się w nią; kobieta przywoływała mnie ręką i prosiła aby jej pomóc. Obok niej był przykuty jakby baran, ale z twarzą ludzką. Zrobiło się mi tu strasznie, zaczęłam błagać przewodnika, żeby nie opuszczał mnie, i wyszliśmy z budynku. Zapytałam go, za co ta kobieta cierpi tu? On odpowiedział: „To nierządnica, ona na ziemi cała oddała się swoim namiętnościom, a tu otrzymuje zapłatę za swoje uczynki”.
Idąc dalej, znów podeszliśmy do budynku bardzo dużego i wysokiego; w dole tego budynku była duża przepaść z silnym płomieniem. Pośrodku budynku był filar, owinięty wężami, na tym filarze były zamocowane jakby prycze. Wszystkie one chwiały się, ludzi na tych pryczach było bardzo dużo, wszyscy byli bardzo straszni, a straszydła wszystkich tych ludzi rzucały do przepaści, zdzierając z nich ubrania, demony zaś hakami z tej przepaści ciągnęli ich do dolnej przepaści bezdennej, gdzie oni tonęli. Bardzo się bałam, że i mnie tam wrzucą. Tu był taki smród, że się dusiłam od niego; gady rozwarły na mnie paszcze i chciały połknąć, a u jednego gada było trzygłowy. Nagle na powietrzu zjawia się święta wielkomęczennica Barbara z czaszą w rękach; młodzieniec zostawił mnie tu samą. Ona powiedziała mi: „Nie bój się”. wtedy znów przyszedł do mnie Anioł-stróż i powiedział: „Oto co znaczy w poniedziałek post wszystkim Aniołom”. Ja zapytałam: „Za jakie grzechy cierpią ci ludzie?” On odpowiedział: „Za grzechy sodomskie”.
Potem przyprowadził mnie młodzieniec do szklanej bramy; przez nią zobaczyłam ogromną komnatę, pośrodku były nakryte stoły, na nich kipiały samowary, stały wina, a na talerzach były myszy, żaby i różna nieczystość. Przy tym stole siedzieli ludzie, a inni tańczyli w płomieniach, i wszyscy ci ludzie bardzo krzyczeli, jakby czegoś żądając, a straszydła oblewały ich wrzątkiem. Młodzieniec na moje pytanie odpowiedział: „Oni nie czcili świąt, rano w czasie liturgii, pili, jedli i upijali się”. Niedaleko od tych ludzi całe mnóstwo tańczyło w płomieniach: przestaną tańczyć, a ich zmuszają znów tańczyć. „To za to – powiedział młodzieniec – że oni podczas cerkiewnej służby tańczyli i zajmowali się różnymi grami, rozrywkami”.
Przy tych domach zobaczyłam kobietę, która chodziła i szczękała zębami, w jej ustach był chlorek rtęci, ona starała się to wyplunąć go, to połknąć – i nie mogła. Młodzieniec powiedział, że to za słodkie jedzenie.
Tu znów poszliśmy do domku niewielkiego i tam zobaczyłam kilka osób, podwieszonych za środek brzucha, i za język do sufitu oni bardzo stękali. Zrobiło się mi bardzo strasznie i zapytałam młodzieńca, za co oni tak powieszeni? „To ludzie kumowie (o samodzielnym, niezależnym, pomyślnym, zadowolonym z życia człowieku – przyp. EM) – odpowiedział on – żyli źle, mieli cielesny związek między sobą”.
Potem znów poszliśmy ciemną, ciasną drogą i podeszliśmy znów do domu; kiedy weszliśmy do niego, to zobaczyłam, że jakiś człowiek stoi pośrodku domu, w jego uszy wciągnięte rozgrzane do czerwoności łańcuchy i końcami przykute do dwóch przeciwległych ścian, u drugiego język wyciągnięty, i dwa straszydła rżną go gorącym tępym nożem, a u trzeciego z uszu bucha płomień. Ja z wielkim strachem zapytałam młodzieńca, za co takie męczarnie? On mi odpowiedział: „Pierwszy rozmawiał w cerkwi podczas nabożeństwa, za to piłują mu język, a drugi stał nieuważnie, nie słuchając śpiewu i czytania, kręcił głową, i oto za to ona przykuta u niego tu łańcuchami. U trzeciego bucha płomień z uszu, ten człowiek słuchał oszczerstw i przekazywał je innym”
Z tego domu przyszliśmy do lodowej studni, przy której siedziała kobieta i rozlewała chochlą wodę na obie strony. Zapytałam młodzieńca, co robi ta kobieta? On odpowiedział mi: „Ona za swego życia sprzedawała mleko i dolewała do niego wodę, oto i za to zmuszono ją teraz oddzielać wodę od mleka”.
Od tej studni była ciemna, ciasna droga; młodzieniec szedł szybko, jakby frunął, a mnie już ciągnął za rękę, dlatego że nie mogłam nadążać za nim. Powiedziałam mu, że nie mogę dalej iść, on zaś powiedział mi: „Czuwaj, żegnaj się i idź”. Poczułam, że weszliśmy na drabinę, przeszliśmy dwa stopnie i weszliśmy na trzeci: nagle ku naszym nogom upadł człowiek i zwalił się w otchłań, która była pod drabiną. Straszydła znów zaczęły się pojawiać i bardzo się przestraszyłam. Kiedy przeszliśmy drabinę, zapytałam przewodnika, za co ten człowiek został wrzucony w otchłań? On mi odpowiedział: „Ten człowiek przeszedł wszystkie mytarstwa (próby), a oto tego nie przeszedł, dlatego że był okrutny i nielitościwy”.
Idąc od tej drabiny, znów ledwie nadążałam za młodzieńcem, ponieważ on szedł szybko. Nagle usłyszałam straszny szum, a przed sobą zobaczyłam płomień. Przewodnik mój tu się skrył a ja znalazłam się koło ognistej rzeki, w której woda bardzo się falowała, ale nie takimi falami, które bywają od wiatru, a jakoś szczególnie się kręciła; w tej rzece ludzi było bardzo dużo; przez tę rzekę przerzucone były dwie cieniutkie żerdzie, i zobaczyłam swego przewodnika po drugiej stronie rzeki. On powiedział mi: „Przechodź tu”. A ja mówię mu, że się boję wpaść do rzeki i nie mogę iść. „Chodź, nie bój się – mówi mi młodzieniec – przecież mnie znasz”. – „Nie, ja nie znam ciebie – odpowiadam mu – u nas nie ma takich jak ty”. On znów do mnie mówi: „Ty znasz mnie, od młodości mnie lubiłaś, modliłaś się do mnie i ja przyprowadziłem i urządziłem ciebie w monasterze, a teraz mnie zapomniałaś, oto już dwa lata, i nie modlisz się do mnie”. – „Nie, ja nie znam ciebie” – odpowiedziałam mu znów. – Ja jestem wielkomęczennik Gieorgij”, – powiedział on mi, i z tymi słowami znów przybliżył się do mnie. A przed nim straszydła goniły mnie, mówiąc, że nikt nie ucieknie przed tą rzeką.
Święty wielkomęczennik Gieorgij wziął mnie za rękę i poprowadził przez rzekę, a Anioł leciał. Po obu stronach utworzyły się dwie ściany, tak że nie widziałam rzeki i bez strachu przeszłam na drugą stronę ze świętym wieklomęczennikiem Georgijem i poszliśmy brzegiem rzeki; ludzi było w niej mnóstwo, wszyscy oni jakby starli się wyskoczyć, ale znów pogrążali się i głośno krzyczeli: „O, okropnie, okropnie mi”.
W rzece zobaczyłam znajomego chłopa z naszej wsi, który krzyczał do mnie: „Po co ty tu, idź stąd, ty nie wytrzymasz nawet jednej iskry tego ognia”. W tym czasie poczułam, że iskra upadła mi na rękę (lewą) i drgnęłam. Zapytałam świętego wielkomęczennika Gieorgija, za jakie grzechy tu cierpią ludzie? On odpowiedział mi: „Tu będą wszyscy samobójcy i chrześcijanie, którzy tylko nazywali się chrześcijanami, ale uczynki czynili nie chrześcijańskie, wszyscy ci ludzie będą niżej niewiernych w tej rzece, i uwolnić duszę z tej rzeki jest bardzo trudno, trzeba dużo modlitw i wysiłku dla tego uwolnienia”.
Ciągle szliśmy brzegiem, ludzi w rzece było coraz mniej i mniej, w końcu, podeszliśmy do szerokiego mostu, przeszliśmy go. Nagle zobaczyłam głęboki śnieg, był silny wiatr i zamieć, tak że szłam z wielkim trudem, ledwie wyciągając nogi; było strasznie zimno, czułam, że całe moje ciało zaczyna stygnąć z zimna. Wtedy święty wielkomęczennik Gieorgij powiedział mi: „Czuwaj i żegnaj się”. Poszliśmy ku wielkiemu polu, było ono pokryte lodem; lód był bardzo gruby i znów była silna zamieć, święty Gieorgij skrył się ode mnie. I tu poznałam mnichów (po ubraniu); siedzą oni, włosy u nich rozpuszczone, wszyscy trzęsą się z zimna i mocno szczękają zębami; zrobiło się mi ich żal, i myślę, za co to ci mnisi trafili tu? I, nie widząc świętego Gieorgija, ja i ze swego powodu się przestraszyłam, myślałam, i ja będę musiała tu zostać. Ale oto poczułam, że mnie jakby ciepłem ogarnęło i nagle zobaczyłam obok siebie świętego Gieorgija, który powiedział mi: „Ci mnisi żyli w monasterze i, nosząc szatę Carycy Niebiańskiej, żyli beztrosko, niedbale pełnili posłuszeństwo i narzekali na posiłki. Tam, na ziemi, oni dużo trzepali językami, a tu Pan zmusił ich trzepać zębami, ale według modlitw Carycy Niebiańskiej oni wybawieni są od wiecznego ognia”.
Od tego pola poszliśmy dalej; czułam, że robi się coraz cieplej i cieplej, niezwykłe światło rozlewało się po tym miejscu, przez które szliśmy; nagle zobaczyłam ogromne pole, pokryte trawą i kwiatami; pośrodku przepływała niewielka rzeka. Święty Gieorgij powiedział: „To ziemia obiecana i pokorni ją odziedziczą”.
Zrobiło się mi tak radośnie i wesoło, że zaczęłam się uśmiechać, i im dalej szliśmy, tym większa stawała się trawa i kwiaty piękniejsze; światło stawało się takie, jakby nie jedno słońce świeciło. Pośród tego pola stał ogromny chram, a w pobliżu niego przechodni korytarz, gdzie wisiało dużo czarnych mantij (szat mnisich), w których są grzebani, zamieniają je na białe. A kto nie jest godny, ci będą czarni, jak głownie, i widziałam kilku takich, ale nie poznałam; im nie ma męki, ani ognia; oni niegodni, aby rozwiązano im ręce.
Weszliśmy na ganek i usłyszałam śpiew, ale tak cudowny, że nie ma słów aby go przekazać. Śpiewano: „Święty, Święty, Święty”, i „Zmartwychwstanie Chrystusowe widząc”. Wewnątrz cerkwi było takie piękno, że i opowiedzieć nie można: drzwi prowadzące do świątyni, były jakby z korali i lśniły różnymi ognikami. W świątyni było bardzo dużo kolumn, dokoła nich stały mniszki; według obszerności chramu wydawało się ich mało. Poznałam niektóre żywe jeszcze nasze mniszki i nowicjuszki, ale święty Gieorgij powiedział mi: „Wrócisz z powrotem do życiowego morza, nie mów nikomu o żywych, kogo tu widziałaś, żeby oni, dowiedziawszy się o sobie, nie wywyższyli się. Co nie zabronione, to wszystko możesz powiedzieć”.
W chramie było tak cudownie dobrze, że ja mimowolnie wykrzyknęłam: „Panie, Ty…” Pośrodku świątyni była ogromna góra, jakby kryształowa, mieniła się ona różnymi tęczami, chciałam spojrzeć na szczyt, ale tam było tak jasno, że mnie od razu oślepiło i szybciej opuściłam głowę. Święty Gieorgij powiedział mi: „Chram ten przygotowany jest dla ostatnich mnichów, ale mało ich będzie: nie ma teraz na ziemi nauczycieli i kierowników, i nieliczni mogą się zbawić, ale za to jaką błogość (szczęśliwość) Pan przygotował im!” Zachwycając się całym tym pięknem, mogłam tylko mówić: „Panie, Panie…”.
Nagle święty Gieorgij powiedział: „Patrz, patrz, oto Caryca Niebiańska zstępuje tu”. Spojrzałam i zobaczyłam Majestatyczną Niewiastę, niewypowiedzianego piękna, w koronie i purpurze. Ona opuszczała się po powietrzu, uśmiechała się i blisko podlatuje do mnie, tak że ja chciałam obiema rękoma schwycić Ją, i wykrzyknęłam: „Caryco Ty Niebiańska”. Ona uśmiechnęła się, przeżegnała mnie trzy razy i cicho powiedziała: „Święty Gieorgij, wróć tę duszę z powrotem”.
Święty Gieorgij powiedział mi: „Módl się do Niej, módl się zawsze. Ona jest Obrończynią wszystkich chrześcijan, dzień i noc Ona modli się przed Synem i Bogiem, a zwłaszcza modli się za mnichów, żeby oni nie zhańbili szaty Jej, którą noszą”.
Tu ja zobaczyłam, że wszyscy parami Idą przykładać się (całować uwielbieniem, dotykać czołem), i ja ze świętym Gieorgijem przykładałam się. Na anałoju (pulpicie cerkiewnym) leżała Ewangelia i ikona Znamienija Bożijej Matieri (Znaki Bożej Matki).
Kiedy wyszliśmy ze świątyni, to poszliśmy do chramu obok, ale dużo mniejszego. Pośrodku chramu – trzy stoły, wokół tych stołów stali wspaniali młodzieńcy, siedziały dzieci i wyplatali wianki z różnych kwiatów, które były nasypane na wszystkich stołach w wielkim mnóstwie; młodzieńcy ci uczyli dzieci pleść winki; wszyscy razem bardzo ładnie śpiewali „Alliłuja”.
Wśród tych dzieci zobaczyłam swego siostrzeńca, który zmarł w tym roku: on, zobaczywszy mnie uśmiechnął się, ale nie podszedł do mnie, i zrobiło się mi bardzo przykro, że on nie zagadał ze mną. Stałam tu długo, i nie chciało się mi wychodzić, ale święty Gieorgij wziął mnie za rękę i wyszliśmy z chramu. Na moje pytanie, dla kogo wyplatają te wianki, święty Gieorgij odpowiedział: „Dla sprawiedliwych (pobożnych)”.
Niedaleko od tego chramu zobaczyłam trzy monastery; święty Gieorgij powiedział: „To monastery Wwiedienskich Ihumenij”.
Kiedy podeszliśmy do nich, to z jednego monasteru wyszła (niedawno zmarła) nasza ihumeni Rafaiła, ona zwróciła się do mnie i powiedziała: „Ty, Fiokłuszka, już tu? A ja ciebie jeszcze nie wezmę, ty musisz jeszcze potrudzić się w swoim monasterze”. Jeszcze zapytała mnie, jak żyjemy, i kiedy zaczęłam jej opowiadać, ona powiedziała mi: „Ja wiem, wszystko wiem. Pomóż, Panie, matuszce Appolinarii, ja za nią i za wszystkie siostry modlę się”.
Kiedy Matuszka odeszła ode mnie, poszłam ku pięknemu domkowi; u drzwi domku zobaczyłam swoją staricę (starica – starsza w zgromadzeniu, przełożona – przyp. E. M.) mniszkę Ludmiłę, ona otworzyła drzwi i radośnie powiedziała: „A, i ty przyszłaś tu, przecież tobie jeszcze wcześnie, ja jeszcze nie wezmę ciebie”. Ona wprowadziła mnie do celi, gdzie było mnóstwo ikon, tu u niej było bardzo dobrze. Potem ona usiadła przy stole i coś pisała. Nagle dał się słyszeć dzwon i starica powiedziała: „Teraz idź do domu, a mi trzeba iść na Liturgię”.
Kiedy wyszłam od niej, to spotkałam matuszkę Poliksieniję; ona bardzo się ucieszyła, kiedy mnie zobaczyła, i powiedziała: „Ach Fiokłuszka, ty już tu? Ale przecież tobie jeszcze wcześnie”. Mocno mnie objęła i pokazała swoją celę: to był piękny parterowy domek. Ona powiedziała: Ja wszystko wiem, modlę się za swoich posługujących w celi i żal mi ich”.
Kiedy ona odeszła, ja spotkałam pierwszą moją staricę (starszą przy mleczarni na bydlęcym podwórzu). Ona też bardzo się ucieszyła, mocno mnie objęła, mówiąc: „I ty, Fiokłuszka, przyszłaś do nas?”. Ja zapytałem ją: „Matuszka, przecież wy – umarłyście, czy dobrze tu wam?” – „Wcześniej było niezbyt dobrze – odpowiedziała ona – sama wiesz, z ludźmi żyłam, dużo grzechów było; ale siostry przez sześć tygodni wymodliły za mnie, teraz mi dobrze”.
Ona odeszła ode mnie, ja zostałam stojąc pośród pola, tu się zjawił święty Gieorgij, i poszliśmy dalej. Potem było coraz ładniej; w oddali widniały wrota, nagle zobaczyłam, że pośród pola idą mnisi, coraz więcej zastępów, w białych, jasnych i brokatowych mantiach, w złotych i srebrnych koronach.
Szło wielu biskupów w złotych szatach, w koronach i z krzyżami; w piątym zastępie poznałam swego duchownego, o bardzo dobrym życiu.
Przed mnichami szli ihumeni z pastorałami; poznałam dużo swoich zmarłych sióstr, niektóre riasoforne były w białych mantiach ze złotymi koronami, a inne w białych ze srebrnymi koronami, u niektórych były bukiety z cudownych kwiatów. Wszystkie znajome mniszki kłaniały się mi i uśmiechały się, a jedna nowicjuszka powiedziała: „Fiokłuszka, i ty przyszłaś do nas! Ale nie całkiem – wrócisz z powrotem”.
Na czele duchowieństwa szedł biskup w mitrze, cały w złocie i z krzyżem w ręce. W piątym zastępie poznałam trzech hieromnichów (kapłanów-mnichów) wielkiego Tichwińskiego monasteru, w tym również ojca Kławdiana, z krzyżem w rękach. Wszyscy oni byli weseli i wszyscy jakby w jednym wieku, około trzydziestoletni; a nie mnisi szli po brzegach z obu stron, ich było tak wielu, jak w powietrzu komarów; wszyscy wchodzili we wrota.
Nagle zjawił się przy mnie siwy staruszek w lśniącej szacie i w krzyżach, poznałam w nim swiatitiela Nikołaja:
„Chodźmy, teraz trzeba wrócić z powrotem”. I poszliśmy z nim. Tu ja nikogo nie widziałam; przyszliśmy na inne pole, podobne do naszej łączki-polanki, tylko bieg rzeki jakby inny, z kierunku wschodniego; na tym polu zobaczyłam swoje mniszki i nowicjuszki, koszące trawę, a niektóre grabiły siano, i pogodnie było u nich; one śpiewały bardzo ładnym głosem: „Prieswietłyj Anhieł moj Hospodień” (Najjaśniejszy Anioł mój Pański).
Nagle w powietrzu coś jakby błysnęło i zobaczyłam niewielki wianuszek na tym miejscem, gdzie pracowały nasze: on był złoty i robił się coraz większy i większy; to się podnosił, to znów się opuszczał; a ze wschodu idzie jakby ihumeni z laską w rękach, i żegna ciągle wszystkich, ale nie poznałam, która to ihumeni.
Tu ja obejrzałam się i popatrzyłam za rzekę, było tam bardzo ciemno. Na samym brzegu stały nasze żyjące w monasterze; włosy miały rozpuszczone, one, widocznie, chciały przejść na tę stronę, ale tylko podejdą bliżej, brzeg rzeki zacznie się obwalać, i one zamiast tego, żeby się przybliżać, ciągle się oddalały; zrobiło mi się ich bardzo żal. Nagle, w tym momencie zjawił się przy mnie w szatach liturgicznych z krzyżem o. Kławdian. On powiedział mi: „Nie mów nikomu, kogo widziałaś za rzeką, one, być może, dzięki miłosierdziu Bożemu pokajają się”.
Po tych słowach znów zobaczyłam obok siebie swiatitiela Nikołaja, on powiedział mi: „Teraz pójdziemy, ja odprowadzę ciebie”. I rzeczywiście, przyszliśmy do celi, i on skrył się.
Nagle otwierają się drzwi do celi i wchodzi zmarła nasza matuszka ihumeni Rafaiła, w brokatowej błyszczącej mantii i wieńcu na głowie. Za nią wchodzi druga mniszka, wysoka, czarna, a szata na niej jeszcze jaśniejsza, na głowie korona; ona stała za matuszką ihumenią i uśmiechała się, a matuszka podeszła do mnie i powiedziała: „Oto ty jesteś teraz chora, posoboruj się (przyjmij Sakrament Namaszczenia Olejem Świętym) i wyzdrowiejesz”. Przy tym matuszka trzy razy przeżegnała mnie. Ja zapytałam: „Matuszka, kto to z wami?”. Matuszka odpowiedziała mi: „To nasza prawowierna caryca, schimniszka Daria”. Ona stoi i uśmiecha się, z daleka przeżegnała mnie i obie się skryły.
Potem przebudziłam się, obrzuciłam wzrokiem całą celę, i jak brudna i mroczna ona mi się wydała po tym, co widziałam. Na początku nikogo nie poznałam, kto był przy mnie, tacy wydali mi się nieładni, czarni, po tych, jakich widziałam w polu i którzy szli w zastępach.
Nieco później całkiem doszłam do siebie, poznałam wszystkich i pierwsze słowo moje do nich było: „Dziewczyny, nie czyńcie nikomu zła. Co będzie wam na tamtym świecie za zło, strach nawet pomyśleć”.
Po tym widzeniu sennym ona przeleżała w łóżku piętnaście dni, była bardzo słaba, można powiedzieć, znajdowała się między życiem i śmiercią, bardzo się bała, całe noce paliła się lampa, każdej nocy dwie albo trzy przychodziły do niej spać, z jedną swoją starszą ona bała się zostawać. Tak była słaba, że kiedy trzeba było wstać z pościeli i nie zdążyli jej przytrzymać, to padała na podłogę.
Dziewiętnastego dnia wieczorem ją soborowano, z trudem na razie mogła stać; podczas Ewangelii podtrzymywano ją pod ręce, po przeczytaniu zaś ostatniej ona poczuła siłę, jakąś szczególną radość, i od tego dnia zaczęła się poprawiać, i teraz jest całkiem zdrowa, chodzi na wszystkie posłuchania (wypełnia wszystkie polecenia); jej strach też minął.
Dziewczyna ta żyje w monasterze siedemnaście lat, prawie niegramotna, z trudem czyta Psałterz, całymi dniami wypełnia monasterskie posłuchania, prowadzi bardzo dobry tryb życia, ofiarna w pracy, potulna, skromna, jednym słowem, żyjąca w bojaźni Bożej. Obecnie ma trzydzieści trzy lata; kilka lat żyła przy chorej staricy i pielęgnowała ją pokornie bez narzekania. Na początku ona nawet źle rozmawiała, ponieważ w ich wiosce, w Ołonieckiej guberni wyjątkowy dialekt. O losach sprawiedliwych i grzesznych ona ma małe pojęcie, tak że wyobraźnia na nią nie mogła działać” (Wzięte z Poczajewskiego Listka, także z Atoskiego Listka, wydanego przez monaster Wozniesienija Hospodnia, na którym zaznaczono: „Przedrukowane z dozwolonego przez cenzurę”).
Pewien chory, tracąc cierpliwość, z zawodzeniem prosił Pana, aby ukrócił jego męczeńskie życie.
„Dobrze – powiedział choremu Anioł, który przyszedł do niego pewnego razu – Pan, jako niewypowiedzianie dobry, zgadza się na twoją modlitwę. On przerywa twoje tymczasowe życie, tylko pod warunkiem: czy się zgadzasz, zamiast jednego roku cierpień na ziemi, przebyć trzy godziny w piekle? Twoje grzechy wymagają oczyszczenia przez cierpienie twego własnego ciała; powinieneś być w słabościach jeszcze rok, dlatego że jak dla ciebie, tak i dla wszystkich wierzących nie ma innej drogi do nieba, oprócz krzyżowej, ustalonej (utorowanej) przez bezgrzesznego Bogoczłowieka. Ta droga już tobie sprzykrzyła się na ziemi; wypróbuj, co znaczy piekło, dokąd idą wszyscy grzesznicy; zresztą, tylko spróbuj przez trzy godziny, a tam – dzięki modlitwom Świętej Cerkwi będziesz zbawiony”.
Cierpiący zamyślił się. Rok cierpienia na ziemi – to okropnie długi czas. „Lepiej więc przecierpię trzy godziny”, – powiedział on, w końcu, Aniołowi. Anioł łagodnie przyjął na swoje ręce jego męczeńską duszę i, zamknąwszy ją w głębinach piekła, oddalił się od cierpiącego ze słowami: „Za trzy godziny przyjdę po ciebie”.
Panujący wszędzie mrok, ciasnota, dolatujące dźwięki niewytłumaczalnych zawodzeń grzeszników, widzenie złych duchów w ich piekielnej brzydocie, wszystko to zlało dla nieszczęsnego męczennika w niewypowiedziany strach i mękę.
On wszędzie widział i słyszał tylko cierpienie, i ani półgłosu radości w niezmierzonej otchłani piekła: jedne tylko ogniste oczy demonów iskrzyły się w głębokiej piekielnej ciemności i pędzały przed nim ich olbrzymie cienie, gotowe zgnieść go, zeżreć i spalić swoim geheńskim oddechem. Biedny męczennik aż zakrzyczał; ale na jego krzyk i zawodzenie odpowiadała tylko piekielna przepaść swoim zamierającym w dali echem i bulgotaniem geheńskiego płomienia. Wydawało się mu, że już całe wieki cierpień upłynęły: z minuty na minutę oczekiwał na świetlistego Anioła.
W końcu cierpiący zwątpił w jego zjawienie się i, zgrzytając zębami, zajęczał, zaryczał, z całych sił, ale nikt nie zwracał uwagi na jego zawodzenie. Wszyscy grzesznicy, którzy męczyli się w piekielnej ciemności, byli zajęci sobą, tylko swoimi własnymi mękami.
Ale oto spokojne światło anielskiej chwały rozlało się nad przepaścią. Z rajskim uśmiechem podszedł Anioł do naszego męczennika i zapytał:
- Co, jak się masz, bracie?
- Nie myślałem ja, że w anielskich ustach mogło być kłamstwo – wyszeptał ledwie słyszalnym, urywającym się od cierpienia głosem cierpiący.
- Co takiego? – powiedział Anioł.
- Jak to co takiego? – rzekł cierpiący. – Obiecałeś zabrać mnie stąd po trzech godzinach, a tymczasem całe lata, całe, zdaje się, wieki minęły w moich niewypowiedzianych męczarniach!
- Jakie lata, jakie wieki? – pokornie i z uśmiechem odpowiedział Anioł. – Godzina dopiero upłynęła od czasu kiedy stąd wyszedłem, i dwie godziny jeszcze masz tu być.
- Jak dwie godziny? – w przerażeniu zapytał cierpiący. – Jeszcze dwie godziny? Och, nie mogę cierpieć , nie mam siły! Jeśli tylko można, jeśli tylko jest wola Boża, błagam ciebie – zabierz mnie stąd! Lepiej na ziemi będę cierpiał lata i wieki, nawet do ostatniego dnia, do samego przyjścia Chrystusa na sąd, tylko wyprowadź mnie stąd. Nie do wytrzymania! Zlituj się nade mną! – z jękiem wykrzyknął cierpiący, wyciągając ręce do jasnego Anioła.
- Dobrze – odrzekł Anioł – Bóg, jak Ojciec hojności, zadziwi ciebie Soją łaską.
Przy tych słowach cierpiący otworzył oczy i widzi, że po dawnemu jest w swoim łożu choroby. Wszystkie zmysły jego były skrajnie wyczerpane; cierpienia ducha odezwały się i w samym ciele; ale on od tej pory ze słodyczą cierpiał i znosił swoje cierpienia, przywołując sobie w pamięci okropność piekielnych męczarni i dziękując za wszystko miłosiernemu Panu („Listy swiatogorca”),
Długi czas przy N. cerkwi niezmiennie służył jako cerkiewny starosta Gawriił Iwanowicz Gonczar, niewiele nie dosłużywszy do pięćdziesięciolecia. Nie było ani jednych wyborów, na których parafianie mówiliby co innego, niż jedne i te same słowa: „U nas nie ma nikogo sprawiedliwszego niż Gawriił Iwanowicz, gorliwszego do świątyni Bożej, o tym to i mówić nie ma co, boimy się nawet pomyśleć, jak można go zmienić, prosimy, żeby do samej śmierci opiekował się niezmiennie”. I służył on przy cerkwi do samej swojej śmierci, którą dostąpił zaszczytu przyjąć w piątek Paschalnego tygodnia.
Był on szczerości idealnej, łagodności niezmiernej i miłości prawdziwie chrześcijańskiej. Bóg nie darował mu dzieci, żył z żoną, bratem i bratankiem. Nikt nigdy nie widział go nawet minuty bez zajęcia i, Bogu wiadomo, że ciągle też czynił modlitwę umysłu. Z wyglądu był podobny do świętego starca Sierafima Sarowskiego, umarł też w roku jego kanonizacji.
Żadnych napojów alkoholowych i tytoniu on nie używał i innych zawsze łagodnie „karał” za nietrzeźwość i fajkę. Nawet kiedy przyjmował Święte Dary, i to zapijał czystą wodą. Służyłem z nim w ostatnie lata jego życia, ale wszyscy ludzie mówili, że znają dziadka Gawriiła, jako abstynenta, ile pamiętają.
Kilka razy wypytywałem go, dlaczego jest tak surowym abstynentem, co, będąc chorym, lekarza nie posłuchał, i czy pił kiedyś wino; dziadek wykręcał się i zaczynał mówić o czymś innym. Na rok przed jego śmiercią jechaliśmy razem do miasta (on ofiarował niewielką kwotę pieniędzy wiecznym wkładem* na potrzeby cerkwi i modlitwę za siebie). Zwykle milczący, dziadek tym razem był rozmowny i dużo opowiadał o Świętej Ziemi i Afonie, gdzie on zachorował i przeżył z miesiąc. Poraziło go, abstynenta, tam bardzo to, że przy każdym posiłku wszystkim dawne było wino, i jemu dawano… „A mi nie można…”
Oto i tu uprosiłem dziadka opowiedzieć, dlaczego mu nie można nawet małej czarki słabego wina z wodą wypić.
„Byłem ja jedynym synem u ojca, wszystkiego było u nas pod dostatkiem. Rodzice moi uczyli mnie mądrości-rozumu i woli mi nie dawali. Ale, wiadomo, młodzieżowa sprawa: zbierają się na wieczorynki, wynajmują muzykę, piją alkohol, a na alkohol, i na prezenty dziewczętom kradną u rodziców wszelkie zboże (ziarno). I ja byłem taki, i chociaż ojciec i karał mnie, ale ja ciągle wykręcałem się, a z naszego domu można było długo ciągnąć niespostrzeżenie. Przyzwyczaiłem się do wieczorynek, i na wieczorynkach zacząłem się wciągać: bez wódki już nudzić się zaczynałem. A tu ojciec zmarł. Wolność miałem, matki się nie słuchałem. Ożeniła mnie matka, myślała że się poprawię, a ja stałem się całkiem straconym człowiekiem, i przepadłbym, jeśliby Pan nie spojrzał na mnie.
Zdarzyło się, że powiozłem raz do miasta sprzedawać furę mąki. Sprzedawszy, wypiłem tam dobrze, jechałem do domu z przyjaciółmi i drogą też wszyscy piliśmy.
Jak przyjechaliśmy do domu, nie pamiętam. Oto, batiuszka, są ludzie, którzy nie wierzą, że będą wieczne męki, wieczny ogień, myślą że piekła nie ma, a ja, potępieniec, już na tym świecie męczyłem się wiecznymi mękami ognistymi i każdej minuty o tym pamiętam, chociaż było to dawno.
Przebudziłem się i widzę, że dookoła ogień, czuję, że jestem związany, ani rękoma, ani nogami nie ruszę, i stoją wokół mnie… (on nigdy nie wymieniał imienia biesowskiego i przy tym zawsze się żegnał) i palą oni mnie ogniem, ale nie takim, jak na ziemi, ten można ścierpieć, a straszniejszym. I to tak boleśnie, i tak gorąco (ciut nie z płaczem mówił on), jakby teraz to było, a przecież już ponad pięćdziesiąt lat minęło, jak byłem w mękach, a jakby tej nocy one były! A ogień to okrutny, i przypiekają mnie i palą, a sami to… i powiedzieć nie można!..
Zbawicielu mój, Matko Boża! Zacząłem błagać w tym momencie, a mękom i końca nie ma. Myślałem, że cały wiek już upłynął, a wszystkiego męczyłem się jedną godzinę. Widocznie, Pan ukarał mnie dla opamiętania się, i się zlitował.
Nagle od razu wszystko znikło, czuję, że rozwiązały się ręce i nogi, obróciłem się i widzę: przed obrazami pali się łampadka (sprawa była w samo Uspienije) (święto Zaśnięcia Bogarodzicy), i na kolanach stoi moja matka, i ze łzami modli się. I oto tu ja przypomniałem sobie i zrozumiałem, że prawdziwie powiedziano: „Matczyna modlitwa z dna morza podniesie”. I mnie matczyna modlitwa uwolniła z mąk piekielnych.
Wstałem zdrowy, jakbym alkoholu i do ust nie brał. Matka opowiedziała, że koń przywiózł mnie bez czucia. Wnieśli jak martwego, i położyli na ławie, oddechu nie dało się zauważyć. Matka zaczęła ze łzami się modlić… Od tej pory ja tej godziny przez całe życie zapomnieć nie mogę.
Jakże będzie nam, grzesznikom, jeśli tak będziemy się męczyć cały wiek! Panie Miłosierny, ukarałeś Ty mnie raz na ziemi, ukarz jeszcze tu wiele razy okrutnymi mękami, ale wybaw od wiecznych mąk”.
Pytam: „Czy opowiadałeś ty, dziadku, o tym komukolwiek?” – „Było raz, oprócz ojca duchowego (w Kijewo-Pieczerskiej ławrze, dokąd on corocznie chodził w Wielkim Poście, chociaż i w swojej cerkwi pościł i przystępował do spowiedzi Eucharystii bardzo często), opowiadałem pewnemu człowiekowi, ale on roześmiał się i powiedział, że to mi po pijanemu przywidziało się. Bóg z nim, więcej ja już nikomu nie opowiadałem, oprócz oto was, batiuszka”.
I mądrze robił dziadek, że nikomu o tym nie mówił. On radował się, że Pan oświecił go i nie chciał bezowocnymi rozmyślaniami i wyjaśnieniami dopuścić wroga rodzaju ludzkiego znów skłonić siebie na drogę zatracenia.
Takie pouczenia bywają nierzadko, ale one często przechodzą bez śladu dla korzyści pouczanych, bowiem starają się wytłumaczyć je naturalnymi przyczynami, zapominając, że w świecie, a zwłaszcza w żuciu człowieka, wszystko dzieje się nie z powodu jakichś naturalnych przyczyn, a według Opatrzności Bożej” („Kormczij”, nr 18).
*Wieczny wkład – forma kredytu państwowego przekazywana na własność banku lub innej instytucji kredytowej, która jest zobowiązana wypłacać oprocentowanie depozytu na rzecz określonych organizacji lub osób występujących w roli inwestorów.
W latach sześćdziesiątych mieszkałam we wsi Krasnoje, w posiadłości Rajewskiego, z synem Wiktorem – tak opowiada Biernaskoni, sześćdziesięciopięcioletnia staruszka. To nadzwyczajny dzieciak, żywy, mądry nad wiek rozwinięty, i przy tym wyróżniał się nadzwyczajną pobożnością. Wszyscy wokół go lubili, nie wyłączając zwykłych ludzi. Kiedy skończył pięć lat zachorował na dyfteryt (błonicę). Pewnego ranka mi mówi: „No, mamo, ja powinienem dziś umrzeć, i dlatego ty mnie wykąp, żebym mógł przyjść do Boga czyściutkim”. Zaczęłam protestować, że to mu poszkodzi, że może się przeziębić, ale on uparcie żądał kąpieli, i uległam jego prośbie, – umyłam go, ubrałam w czystą bieliznę i położyłam do łóżeczka. „A teraz, mamo, daj mi tu obrazek ten, który jak tak lubię – poprosił, i ja spełniłam jego prośbę.
„Szybciej, mamo, daj mi do ręki świeczkę, ja zaraz umrę” – żądał dzieciak, i ja zapaliłam woskową świecę i włożyłam mu do ręki. „Cóż, teraz wybacz i żegnaj, mamo!” – były to ostatnie słowa dziecka: on zamknął oczy i natychmiast umarł.
Dla mnie strata tego dziecka była niepocieszonym smutkiem, dniem i nocą płakałam, w niczym nie znajdowałam pocieszenia. Ale oto pewnego razu zimą, zbudziwszy się rano usłyszałam z lewej strony mego łóżka głos mego syna Wiktora, który wołał mnie: Mamo, mamo, ty nie śpisz?”.
Zaskoczona, odpowiedziałam: nie, nie śpię, i obróciłam głowę w tę stronę, skąd rozległ się głos, i – o cud! – zobaczyłam mego Wiktora, stojącego w jasnym odzieniu i smutno patrzącego na mnie. Wydawało się, że światło szło wprost od niego, dlatego że w pokoju było o tyle ciemno, że bez tego nie mogłabym go zobaczyć. On stał tak blisko mnie, że moim pierwszym odruchem było rzucić się ku niemu i przycisnąć do serca; ale ledwie ta myśl przemknęła w mojej głowie, jak on uprzedził mnie: „Mamo, ty mnie nie dotykaj, mnie nie można dotykać”. I przy tych słowach odsunął się trochę do tyłu. Zaczęłam w milczeniu zachwycać się nim, a on w międzyczasie mówił dalej: „Mamo, ty ciągle płaczesz po mnie, dlaczego ty płaczesz? Przecież mi tam dobrze, ale byłoby jeszcze lepiej, jeśli ty byś mniej płakała. Ty nie płacz”. I zniknął.
Dwa lata potem Wiktor znów się mi zjawił na jawie, kiedy byłam w sypialni: „Mamo, po co ci Ola, ona jest tobie niepotrzebna” – powiedział on. (Ola to moja córka, która w tym czasie miała około roczku.) Kiedy zapytałam, czyż i ja zabiorą, on powiedział: „Ona jest niepotrzebna”, – i znikł. Dwa tygodnie przed jej śmiercią on znów się zjawił i powiedział: „Mamo, Ola jest tobie zbyteczna: wszyscy u ciebie są duzi, ona będzie tobie tylko przeszkadzać”. Byłam przekonana, że córka moja umrze, i dwa tygodnie później, wróciwszy do domu, wcale się nie zdziwiłam, kiedy niania oznajmiła, że dziecko ma gorączkę i następnie po dwóch dniach moja Ola zmarła” (Rebus” 1893, nr 2).
****
U mnicha Iony zmarł syn Kosma, nowicjusz w Czudowym monasterze. W piątek przed Łazarzową sobotą, około północy, Iona wstał poprawić łampadkę i widzi, że drzwi otworzyły się, wchodzi jego syn w białej koszuli, a za nim dwóch chłopców, przepięknie ubranych.
- Kosma, dlaczego ty przyszedłeś, nie dotykaj mnie, ja się ciebie boję – powiedział ojciec.
- Nie bój się, batiuszka, ja nic nie zrobię – odpowiedział on i pocałował ojca.
- Dzieciaki, wy nie odchodźcie, nie zostawiajcie mnie samego z nim – poprosił Iona. – Jak ci, tam, Kosma?
- Dzięki Bogu, batiuszka, jest mi dobrze.
Ojciec jeszcze chciał o coś zapytać, ale syn wstał i pośpiesznie powiedział: „Wybacz, batiuszka, muszę odwiedzić starca” – i, nie powiedziawszy jakiego, wyszedł z chłopcami z celi („Monasterskie listy”).
****
„W nocy z 28 na 29 września śniło się mi – przekazuje hrabia M. W. Tołstoj – jakoby stoję u siebie w pokoju i słyszę z gościnnego rozlegające się głosy dzieci. Patrzę – przechodzą obok mnie do pokoju różne dzieci i między nimi Wołodia, nasz umarły syn. Ja z radością rzuciłem się ku niemu, on uśmiecha się do mnie swoim poprzednim anielskim uśmiechem. Ja wyciągam do niego ręce:
- Wołodia, to ty? On rzucił się mi na szyję, i mocno, mocno mnie objął. – Gdzie ty, radości moja, ty u Boga?
- Nie, ja jeszcze nie u Boga, ale szybko będę u Boga.
- A czy dobrze tobie?
- Dobrze, lepiej niż u was. A u was ja często bywam, ciągle przy was. Ja ciągle prawie sam, tylko Maria Magdalena ze mną bywa. Czasem bywa mi tęskno.
- Kiedy ci tęskno?
- Zwłaszcza kiedy płaczą po mnie. A pociesza mnie, kiedy za mnie się modlą, kiedy dają za mnie biednym. Ja ciągle modlę się, modlę się za mamusię, za was, za braci, za Paszę (siostrę), za wszystkich, kto mnie lubi. Miłą moja mamusię obejmijcie za mnie, o tak, mocno.
- Ty spotkałbyś się z nią, radości moja.
- Spotkam się, na pewno się spotkam.
- Kiedy więc?
- Kiedy płakać przestanie.
Tu dał się słyszeć z korytarza głos mojej żony, odwróciłem się ku niej, potem spojrzałem z powrotem – jego już nie ma.
Zbudziłem się z silnym biciem serca, tak wzruszony, że nie mogłem powstrzymać się od głośnego szlochania, którym rozbudziłem swoją żonę. I w tejże chwili przelałam na papier co widziałem we śnie słowo w słowo tak, jak było” (M Pohodin. „Prosta mowa o mądrych rzeczach”).
****
Pewien lekarz, o imieniu Giennadij – opowiada błogosławiony Augustyn – wątpił w nieśmiertelność duszy i przyszłe życie. Pewnego razu we śnie widzi on młodzieńca, który mówi mu:
- Idź za mną.
O podążył za nim i przyszedł do jakiegoś miasta. Potem, po jakimś czasie, ten że młodzieniec zjawił się mu we śnie po raz drugi i zapytał:
- Czy ty mnie znasz?
- Bardzo dobrze – odpowiedział lekarz.
- A dlaczego ty mnie znasz?
- Ty prowadzałeś mnie do jakiegoś miasta, gdzie ja słyszałem niezwykle przyjemny śpiew.
- Co, ty widziałeś miasto i słyszałeś tam śpiew we śnie czy na jawie?
- We śnie.
- A to, że teraz ja z tobą rozmawiam, we śnie czy na jawie ty słyszysz?
- We śnie – odpowiedział ten.
- Gdzież ciało twoje w tej chwili?
- W mojej pościeli.
- A czy ty wiesz, że w tej chwili ty nic nie widzisz twoimi cielesnymi oczyma?
- Wiem.
- Czym więc są te oczy, którymi teraz widzisz mnie?
Lekarz nie wiedział, co odpowiedzieć, ale młodzieniec powiedział mu:
- Jak w tej chwili ty widzisz i słyszysz mnie, chociaż oczy twoje są zamknięte i wszystkie zmysły twoje są bezczynne, tak będziesz żyć ty po twojej śmierci: ty będziesz widzieć, ale oczyma duchowymi, dlatego nie wątp, że po tym życiu będzie drugie życie” (A Calmet).
****
Pewien nasz znajomy, człowiek z wyższym wykształceniem, zasługujący na pełne zaufanie, A.N.S., opowiedział następujące wydarzenie ze swego życia.
Kilka lat temu – mówił on – pokochałem pewną dziewczynę, z którą miałem zamiar zawrzeć związek małżeński i już był wyznaczony dzień naszego ślubu. Ale na kilka dni przed ślubem narzeczona moja przeziębiła się, dostała szybo postępującej gruźlicy i po trzech-czterech miesiącach zmarła. Jakże wielki był to dla mnie cios, ale czas zrobił swoje – ja zapomniałem o narzeczonej albo, przynajmniej nie ubolewałem po niej już tak, jak z początku po jej śmierci.
Wypadło mi pewnego razu służbowo przejeżdżać przez pewne miasto naszej Ja-skiej guberni, gdzie miałem rodzinę, u których zatrzymałem się jedną dobę. Na noc odstąpili mi samodzielny pokój. Ze mną był pies, mądry i oddany. Noc była, pamiętam jak teraz, księżycowa, choć czytaj. Tylko co zacząłem zasypiać, jak słyszę, mój pies zaczyna warczeć. Wiedząc, że on nigdy na próżno nie warczy, pomyślałem, że, pewnie, w pokoju niechcący zamknięto kota, albo przebiegła mysz. Uniosłem się z pościeli, ale nic nie zauważyłem, pis zaś mocniej i mocniej warczał, widocznie czegoś się bał; patrzę – a u niego sierść stoi dęba. Zacząłem uspakajać go, ale pies bardziej i bardziej się bał. Razem z psem i ja mimowolnie czegoś się wystraszyłem, chociaż z natury nie byłem tchórzem; i to tak wystraszyłem się, że na mojej głowie włosy stawać zaczęły. Godne uwagi jest to, że przerażenie moje wzmagało się w miarę przerażenia mego psa, i doszło do takiego stopnia, że, wydaje się, jeszcze chwila, i ja, prawdopodobnie, bym zemdlał. Ale pies mój zaczął uspokajać się, a wraz z nim i ja zacząłem się uspokajać i w tym też czasie zacząłem jakby odczuwać czyjąś obecność i oczekiwałem pojawienia się, sam nie wiedząc kogo. Kiedy całkowicie się uspokoiłem, nagle do mnie podchodzi moja narzeczona i, całując mnie, mówi: „Witaj A. N.! Ty nie wierzysz, że za grobem jest życie, oto ja przyszłam do ciebie, patrz na mnie, widzisz – żywa, nawet całuję ciebie. Wierz więc, mój przyjacielu, że ze śmiercią nie kończy się życie człowieka”. Przy tym ona wskazała mi, co przeczytać z Pisma Świętego o pozagrobowym życiu i z innych różnych duchowych utworów. Ona powiedziała mi coś jeszcze, o czym zabroniła opowiadać innym. Kiedy wstałem następnego dnia, zobaczyłem siebie całkiem posiwiałego za jedną noc, tak że moi krewni przestraszyli się, kiedy zobaczyli mnie przy porannej herbacie.
Muszę się przy tym przyznać, że do tego wydarzenia ja w nic nie wierzyłem – ani w Boga, ani w nieśmiertelność duszy, ani w życie pozagrobowe; kilka lat nie chodziłem do cerkwi, pozostając bez spowiedzi i Świętego Priczastija, śmiałem się ze wszystkich duchownych; posty, święta i święte obrzędy Prawosławnej Cerkwi dla mnie nie istniały. Ale teraz, według łaski Bożej, stałem się znów chrześcijaninem, człowiekiem wierzącym i nie wiem, jak dziękować Bogu, że On wyrwał mnie z otchłani zgubnych błądzeń.
****
Mój ojciec, będąc bardzo chorym, prosił mnie abym go odwiedził – opowiada pewien urzędnik. – Żył on ode mnie daleko, w Chicago. On wierzył w powrót na ziemię dusz, które odeszły, ale nigdy mu nie udawało się przekonać w tym mnie. Kiedy zajechałem do niego, on powiedział, że bardzo się cieszy, że mnie widzi, ponieważ już niedługo zostało mu żyć na ziemi.
- Jak to – powiedziałem – czyż wy rzeczywiście myślicie, że szybko umrzecie?
- Nie – odpowiedział on – ja nie umrę, a tylko opuszczę moje ciało; ja szybko przejdę do świata duchowego, obleczony w duchowe ciało, i chciałem ciebie zobaczyć, żebyś obiecał mi jedno. Kiedy ja przejdę do innego świata, to przyjdę i pokażę się tobie. Obiecaj mi: kiedy zobaczysz i poznasz mnie, to uwierzysz, że dusze mogą wracać i przyznasz to publicznie.
Na to odpowiedziałem mu:
- Dobrze, ojcze, ale teraz nie powinniście mówić o śmierci, być może, wyzdrowiejecie, i pożyjecie jeszcze długo.
- Ja mówię tobie, że nie umrę – zaprotestował on – i będę żyć, ale ty więcej nie ujrzysz mnie w mojej ziemskiej powłoce po tym naszym spotkaniu. Nie zapomnij więc swojej obietnicy.
Kiedy żegnałem się z nim, on był spokojny i czuł się dobrze, ale powtórzył, że wkrótce przejdzie do świata duchowego i stamtąd przyjdzie do mnie.
Po około dziesięciu dniach po moim powrocie do domu, nie otrzymując innych wiadomości od ojca, postanowiłem urządzić koleżeński obiad dla kilku moich przyjaciół.
Musiałem spędzić cały dzień na krzątaninie i położyłem się spać z myślą o jutrzejszym dniu i o przygotowaniach zaplanowanego obiadu. Tylko co zdążyłem zasnąć, jak nagle od razu się zbudziłem, bez zwyczajnego dla mnie czasu pośredniego między mocnym snem a przebudzeniem. Rozejrzałem się dookoła, szukając, co mianowicie mogło mnie rozbudzić. I oto w przeciwległym końcu pokoju zobaczyłem jasne światło, w rodzaju jakby jasnej plamy wielkości mojej dłoni. Zacząłem bacznie wpatrywać się w nie i upewniłem się, że światło nie mogło przeniknąć znikąd z zewnątrz. To było delikatne, białe światło, podobne do blasku księżyca, poruszające się falami i drżące, jakby żywe. Wkrótce świetlista plama zaczęła przybliżać się do mnie, ciągle powiększając i powiększając jednocześnie swoją objętość. Wydawało się, ona poruszała się w moją stronę. Kiedy ona się przybliżyła, zacząłem stopniowo dostrzegać w niej postać pełnego wzrostu. Ojciec stał przede mną tak, tak że mogłem szczegółowo obejrzeć wszystkie rysy jego twarzy. Nic w nim nie zmieniło się, tylko twarz wydawała się młodsza, mniej zmęczona, niż była podczas naszego ostatniego spotkania, i cała figura jego była prostsza i bardziej rześka. On przemówił, i głos jego był tak podobny do głosu mego ojca, że nie mogłem już więcej wątpić. Uśmiechając się swoim czułym uśmiechem, on powiedział:
- Czy ty pamiętasz swoją obietnicę? Oto przyszedłem do ciebie, jak wcześniej powiedziałem.
- Ojcze, czy ty umarłeś? – zapytałem go.
- Nie, zaprotestował on – ja nie umarłem, ja żyję, opuściłem tylko moje ziemskie ciało, oblekłem się teraz w ciało duchowe i przebywam w pokoju i spokoju. – I dodał: – Ty nie powinieneś zapominać o swojej obietnicy.
Nie rozumiem, dlaczego nagle zapytałem go:
- Ojcze, która teraz godzina?
- Dokładnie cztery minuty po dwunastej – odpowiedział on.
- Więc ty umarłeś w nocy? – zapytałem.
- Powtarzam tobie – odpowiedział on – ja nie umarłem, jestem całkiem żywy, chcę, abyś ty spełnił swoją obietnicę.
Następnie on pożegnał się ze mną, i jego figura rozsypała się w świetlisty obłok i stopniowo znikła tak samo, jak się pojawiła – wydawało się, mrok pochłonął ją.
Następnego dnia, kiedy zebrali się u mnie przyjaciele na proszony obiad, nagle, podczas obiadu, rozległ się dzwonek u drzwi i przyniesiono mi telegram następującej treści: „Ojciec zmarł dziś o północy” („Rebus”, 1889, nr49).
****
Kniaź Władimir Siergiejewicz Dołhorukij, będąc posłem przy dworze pruskim, zaraził się tam wolnomyślicielstwem, tak że nie wierzył ani w Boga, ani w życie pozagrobowe. Dowiedziawszy się o tym, rodzony brat jego, kniaź Piotr, nie raz pisał do niego listy, w których przekonywał: „Wierz, bracie, że bez prawdziwej wiary nie ma na ziemi szczęścia, że wiara zasadniczo niezbędna jest dla przyszłego życia” i itp. Ale wszystko było na próżno. Kniaź Władimir Siergiejewicz śmiał się z przekonań pobożnego brata.
Pewnego razu on, wróciwszy od króla i czując silne zmęczenie, rozebrał się w pośpiechu, padł na łóżko i szybko się zdrzemnął. Nagle słyszy, że ktoś odciąga jego zasłonę, przybliża się do niego i chłodną ręką dotyka jego ręki, nawet ściska ją. On patrzy, widzi brata i słyszy od niego: „Wierz!”. Uradowany nieoczekiwanym pojawieniem się, kniaź chce rzucić się objąć brata, ale nagle widzenie znika. On pyta sług: „Gdzie podział się brat?” – i usłyszawszy od nich, że żadnego brata oni nie widzieli, stara się przekonać siebie, że to sen, marzenie, ale słowo „wierz” nie przestaje rozlegać się w jego uszach i nie daje mu spokoju.
On zapisał datę, godzinę i minutę widzenia i wkrótce otrzymał wiadomość, że tego samego dnia, godziny i minuty zmarł jego brat kniaź Piotr Siergiejewicz.
Od tej pory on stał się pobożnym i wierzącym chrześcijaninem, i o tym widzeniu często mówił innym (Mnich Mitrofan, „Jak żyją nasi zmarli”).
****
W naszych czasach – tak opowiada pewien eremita – był brat Ioann, który pełnił posłusznie lektora. Jakiś czas po swojej śmierci on zjawił się nie we śnie, a na jawie swemu duchowemu ojcu Sawie. Ioann stał we drzwiach celi nagi i opalony jak węgiel. Z gorzkimi łzami on upraszał sobie o jałmużnę i przebaczenie, wyznając swemu ojcu duchowemu swój utajony grzech, za który on teraz tam się męczy, i prosi powiedzieć o tym grzechu wszystkim braciom mnichom, inaczej on (spowiednik) sam będzie odpowiadać po śmierci” („Prolog”, 23 sierpnia).
W naszej Cerkwi, od dni świętych Apostołów, nie było czasu, kiedy by chrześcijanie nie modli i się za swoich zmarłych braci i to w dodatku podczas dokonywania najważniejszego ze swoich nabożeństw. Pierwszą liturgię ułożył św. Apostoł Jakub, brat Pański, i w niej jest następująca modlitwa: „Panie, Boże duchów i wszelkiego ciała, wspomnij prawosławnych, których my wspomnieliśmy i których nie wspomnieliśmy, od Abla sprawiedliwego aż do dnia dzisiejszego, Sam daj im spoczynek w miejscu żywych, w Carstwie Twoim, w rozkoszach raju, na łonie Abrahama, i Izaaka, i Jakuba, Świętych Ojców naszych, skąd odeszła choroba, smutek i wzdychanie, gdzie przebywa światłość oblicza Twego i oświeca zawsze”.
Modlitwa cerkiewna jest taką wszechmocną siłą, która przenika niebiosa, wznosi się do samego Tronu Wszechwładcy, schodzi nawet do otchłani piekła i wyprowadza stamtąd więźniów na wolność. Towarzyszą jej i wzmacniają ją modlitwy wszystkich świętych, najbardziej zaś wszechmocna modlitwa Czcigodniejszej od Cherubinów, Matki Bożej.
Za każdym razem, kiedy przynoszona jest przebłagalna ofiara Ciała i Krwi Syna Bożego, jest tu obecny i modli się z nami Sobór Aniołów i Świętych Bożych. Za każdym razem, kiedy podczas Liturgii wspominani są umarli bracia nasi, dusze ich dostępują zaszczytu stać tu wraz z Aniołami i modlić się o swoje zbawienie. Z jakim drżącym pragnieniem dusza twego krewnego, być może, oczekuje, kiedy pójdziesz do cerkwi Bożej powierzyć kapłanowi wspomnieć ją przy wielkim i strasznym sprawowaniu Liturgii i sam pomodlisz się za nią wraz z całą Cerkwią. Bowiem tylko w ten sposób ona może uczestniczyć w przynoszonej przebłagalnej Żertwie (Ofierze). Jaką radością i pocieszeniem napełni się ona, kiedy, wezwana do świątyni Bożej wspomnieniem, stanie tu przed Tronem Bożym z zastępem Aniołów, będzie błagać Pana z całą Cerkwią o łaskę, prosić o przebaczenie grzechów swoich i o dobrą odpowiedź na Strasznym Sądzie Chrystusowym! Jak niewytłumaczalna radość, zachwyt i błogość ogarnie ją, kiedy i jej cząstka, wraz z innymi, opuszczona zostanie do Świętej Czaszy, zanurzy się w Najświętszej Krwi Syna Bożego, z modlitwą sprawującego Liturgię: „Obmyj, Panie, grzechy wspomnianych tu Krwią Twoją!”.
Oto bezcenna usługa, oto niezastąpiona niczym pomoc, którą możesz okazać zmarłym krewnym swoim każdego dnia, jeśli zechcesz być życzliwym i współczującym wobec ich pozagrobowego losu. Czy chcecie przynieść coś w darze zmarłym krewnym waszym? Poślijcie im tam poprzez ręce ubogich i cierpiących, dajcie jałmużnę według sił swoich w ich imieniu i bądźcie pewni, że dar wasz dojdzie do adresatów, a gwarantem tego – Sam Pan nasz Jezus Chrystus: „Ponieważ uczyniliście jednemu z tych braci Moich najmniejszych, – mówi On – Mnie uczyniliście”. A On, Wszechmocny, czyż może pozostawać dłużnikiem wobec nas, choćby na krótko? On, Wszechmiłosierny Wszechszczodry, czyż nie odda stukrotnie duszom, które odeszły od nas, za każdy dobry uczynek w ich imieniu? On, Najsłodszy Pocieszyciel wszystkich cierpiących, czyż nie znajdzie, czym ucieszyć dusze zmarłych naszych braci, jeśli my ucieszymy w jego Imię choćby jedną duszę, cierpiącą na ziemi?
Być może, duchowy głód i pragnienie prawdy Bożej dręczy duszę brata twego i krewnego. Nakarm więc w jej imię głodnego, napój pragnącego, i Pan nasyci ją pojawieniem się najjaśniejszego dla samych Aniołów Oblicza Swego i napoi ją ze źródła łaski Życiotwórczego Ducha Świętego. Być może, pozbawiona dobrych uczynków i zbezczeszczona nieczystościami grzechów dusza krewnego twego wstydzi się przed świętymi aniołami, ukrywa się przed Obliczem Bożym? Odziej w jej imię nagiego, obmyj nogi utrudzonego wędrowca, przyjmij pod dach i zapewnij spokój przybyszowi, i Pan Miłosierny oblecze ją odzieniem zasług Swoich i obmyje nieczystość jej Krwią Swoją.
Być może, prześladowana i goniona przez złe duchy dusza brata twego szuka dachu i ochrony, ale nie znajduje ich z powodu niegodności swojej? Obroń w imię jego prześladowanego przed prześladowcą, przyjmij i daj schronienie bezdomnemu sierocie albo biednej wdowie, i Pan rozpostrze nad duszą brata twego przykrycie miłosierdzia Swego, i zły duch oddali się od niej ze strachem, a święci Aniołowie ogrodzą, okryją ją przykryciem skrzydeł swoich.
Być może, związana jak mętami, sieciami grzechów dusza przyjaciela twego męczy się nie widząc Oblicza Bożego, przebywa w ciemności i mroku, daleko od jasnego zgromadzenia sprawiedliwych? Odwiedź w jej imię zamkniętych w więzieniu więźniów, ulżyj sercu ich współczuciem, uciesz ich pomocą której możesz udzielić, i Pan pośle świętych Aniołów swoich pocieszyć ją w smutkach, uradować ją obietnicą łaski Swojej.
Być może, przesiedliwszy się do duchowego świata, nie przenosząc się do niego wcześniej rozmyślaniami o Bogu, nie przyuczywszy swego smaku do jego duchowych rozkoszy, nie zbliżywszy się modlitewnie z jego świętymi przybytkami, dusza brata twego czy krewnego weszła do niego, jak do kraju obcego, nie znajdując sobie pokrewnych w tym niebiańskim Jeruzalem? Daj schronienie w jej imię wędrowcy, przyjmij i daj odpoczynek nie mającemu gdzie głowy skłonić, i Pan daruje jej jeden z jasnych przybytków w domu Ojca Niebieskiego i wszyscy Aniołowie i dusze sprawiedliwych przyjmą ją do swego świetlistego grona.
Czy chcecie czasem porozmawiać z waszymi zmarłymi?.. Rozmawiajcie z nimi poprzez Słowo Boże. To takie wszechmocne słowo, którego słucha i któremu posłuszne jest wszystko, co na niebiosach i na ziemi i pod ziemią, które słyszą również będący w grobach. To tak władcze i carskie słowo, którego boją się i drżą złe duchy, którego słuchają z czcią Święci Aniołowie, które rozumieją dusze zmarłych w wierze.
Dusze zmarłych, odosobnione od świata widzialnego, oddalone od zgiełku życia, pragną tego słowa, jak manny z nieba.
Odwiedzając cmentarz, zaśpiewajcie święte pieśni Dawida, różne inne modlitwy – to dostarczy zmarłym niewypowiedzianą przyjemność i radość, albo przeczytajcie z modlitewnym wspominaniem zmarłych Świętą Ewangelię, – uradujecie ich bardziej, niż raduje nas najprzyjemniejsza wiadomość o niespodziewanym szczęściu.
Taka niebiańska rozmowa ze zmarłymi i dla nas, żyjących, jest najlepszym pocieszeniem w świecie: ona ożywia serce, wywyższa duszę, oświeca umysł, doprowadza cały duch nasz do niebiańskiego zachwytu…
O, na ile bylibyśmy czyściejsi, wznioślejsi i doskonalsi i sercem, i duszą, jeśli byśmy częściej rozmawiali w ten sposób ze zmarłymi braćmi naszymi! Jakie radosne i dla nich i dla siebie spotkanie z nimi przygotowalibyśmy sobie na wypadek własnej śmierci!
„Oto co możemy zrobić zmarłym naszym krewnym – mówi św. Dimitrij Chersoński. – Pozostańmy w prawdziwej miłości do nich, abyśmy i my otrzymali duchową pomoc w godzinę swojej śmierci, a po śmierci wspomną i oni nas z miłością tam, jak my z miłością wspominamy ich tu; niech powitają i oni nas ciesząc się i z radością tam, jak my ze łzami i modlitwą odprowadzaliśmy ich stąd”.
Św. Jan Złotousty pisze: „Nie na darmo uprawomocnione jest przez Apostołów czynić przed Strasznymi Darami wspominanie o zmarłych: Apostołowie wiedzieli, że wielka bywa z tego korzyść dla zmarłych, wielkie dobrodziejstwo. Nie na darmo bywają modlitwy, nie na próżno jałmużna: wszystko to ustanowił Duch Święty, pragnąc, abyśmy my otrzymali pożytek od siebie nawzajem, bowiem dobroczynność żywych ku pamięci zmarłych zbawia jednych i drugich. Jeśli zmarły jest grzeszny, to my swoją miłością i troską możemy dużo mu pomóc, i z miejsca mroku i smutku przenieść go do jasnego świata bezgranicznego szczęścia, a jeśli zmarły jest sprawiedliwy, to on sam, przebywając przed Tronem Bożym, odpowie na naszą miłość gorącą modlitwą za naszą duszę, przebywającą jeszcze w życiu ziemskim”.
Ci, którzy przeszli za grób, jak sprawiedliwi, tak i grzesznicy, po prywatnym sądzie nie otrzymują jeszcze ostatecznej zapłaty, którą ma jeszcze otrzymać pełny człowiek, tzn. po połączeniu się duszy z ciałem, co nastąpi w momencie zmartwychwstania ciał ludzkich”.
Niewierzący mówią: „Jak to ciało zmartwychwstanie, kiedy ono dawno rozłożyło się, obróciło się w proch?”. Bogu jest łatwiej, wygodniej zebrać i złożyć proch ciała ludzkiego, rozproszony po powierzchni ziemi, niż nam pozbierać ubranie nasze, porozrzucane po pokoju, i żadne części naszych ciał, jakby nie były one rozproszone, choćby nasze ciała rozłożyły się, choćby były one spalone – nie przepadają dla Boga. One przechodzą w te żywioły, z których wzięte ręką Wszechwładnego (Augustyn, arcybiskup Niżniegorodzki).
Według nauki naszej Cerkwi sprawiedliwi znajdują się we wstępnej błogości, a grzesznicy – w stanie wstępnych mąk. Teraźniejszy wiek (czas) jest czasem pośrednim pomiędzy dwoma przyjściami Chrystusa, i teraźniejsze życie każdego człowieka jest więc tym czasem, kiedy Chrystus przyszedł zbawić świat, a nie sądzić go. Czas sądu – przed nami, to przyszły wiek, w którym nastąpi wskrzeszenie umarłych i ostateczna końcowa decyzja o pozagrobowym losie każdego człowieka.
Obecne nasze życie, pomimo wszelkich zmartwień, którymi jest ono przepełnione, powinno wzbudzić w żyjących na ziemi uczucie największej wdzięczności dla Boga za możliwość uzyskania przebaczenia grzechów sobie i zmarłemu. Święta Cerkiew nasza, która codziennie sama modli się z przynoszeniem Bezkrwawej Żertwy za wszystkich prawosławnych chrześcijan, daje nam przykład miłości i pamięci o zmarłych. Módlmy się więc i my za nich, ale żeby nasza modlitwa była ważna (skuteczna) – niezbędna jest bogobojność, gorliwość i pokora w samej modlitwie. Modlitwa nasza, jak za żywych, tak i za zmarłych, bywa szczególnie dobroczynna wtedy, gdy łączy się z przynoszeniem za nich Bezkrwawej Żertwy. To najmocniejszy i najskuteczniejszy środek uproszenia (uzyskania) łaski Bożej.
Tak więc, jeśli całym sercem pragniecie pomóc waszemu zmarłemu i robicie wszystko, czego uczy Św. Cerkiew – w żaden sposób nie dopuszczajcie wątpliwości w jego zbawienie. Wiedzcie, że ta wątpliwość – to chytrość złego ducha, dlatego że gdyby zmarły nie był godzien zbawienia, to wy nie bylibyście dopuszczeni do wstawiennictwa za niego, jak świadczy św. Ioann Damasceński, że „na modlitwę za niegodnych zbawienia zmarłych Bóg nikogo nie stawia: ani rodziców, ani żony, ani męża, ani krewnych, ani przyjaciół; na takich zmarłych wypełnia się proroctwo: „Nieszczęśni są ci ze zmarłych, za których nie modlą się na ziemi żywi!”.”
Do Strasznego Sądu jest pora pomagać jedni drugim i zmieniać pozagrobowy stan naszych relacji. Wszystkim zmarłym za których przynoszona (składana) jest Bezkrwawa Ofiara – tym samym przynoszeniem zmywane są grzechy, i zmarli otrzymują możliwość przejścia w lepszy stan. Po Bezkrwawej Ofierze drugim według mocy środkiem do zmywania grzechów zmarłego służy jałmużna. Święty Jan Złotousty mówi: „Zaszczyć (uczcij) zmarłego jałmużną i dobrym uczynkiem, albowiem posłuży to do zbawienia od wiecznych mąk”.
Jeśli jesteście biedni – nie martwcie się, pamiętajcie, że lepta (drobny pieniążek) biednej wdowy była w oczach Zbawiciela droższa od wszystkich bogatych datków. Pewien bogobojny człowiek mówi tak: „Jeśli ty idziesz do cerkwi i masz mało pieniędzy i zastanawiasz się: czy dać ubogiemu, czy postawić świecę – to lepiej daj ubogiemu, a sam bądź świecą Bogu: płoń wiarą i świeć miłością do całego Bożego świata”.
„Bóg jest miłością” – mówi kochany uczeń Chrystusa. Zbawiciel zaś Sam o Sobie powiedział, ż jest On życiem, a więc, życie jest miłością, a miłość jest życiem. Jak wieczne jest życie, tak też wieczna jest miłość, ona nieśmiertelna, „ona nigdy nie znika” – uczy apostoł Paweł. I ona razem z duszą przechodzi poza grób do carstwa miłości, gdzie bez miłości nikt nie może być.
Miłość, wzmocniona i uświęcona wiarą, płonie za grobem do Źródła miłości – Boga, i do bliźnich, pozostających na ziemi. Jak czułą rodzicielską miłością kochają zmarli rodzice swoich pozostających na ziemi dzieci-sierot! Jak mocną miłością kochają małżonkowie którzy się przesiedlili pozostałych na ziemi owdowiałych! Jaką anielską miłością kochają przesiedlone za grób dzieci swoich pozostających na ziemi rodziców! Jak szczerą i czułą miłością kochają odeszli z tego życia bracia, siostry, znajomi i wszyscy prawdziwi chrześcijanie pozostających tu swoich krewnych i przyjaciół, z którymi połączyła ich wiara. Jak wielkie mnóstwo dusz oczekuje nas tam!
„Tam – mówi niezapomniany Wyszenski swiatitiel Fieofan – duszę witają (spotykają) wszyscy, za których ona się modliła i do których ona się modliła w ciągu swego ziemskiego życia. Jakież to pocieszające! Jak łaskawy jest Pan dla naszej duszy, że poleca witać ją od razu przy wstępowaniu do nieznanej jej krainy wszystkim, za kogo ona się wstawiała i do kogo sama przybiegała (uciekała się) po pomoc”.
Tę siłę wiary, to odczucie „życia przyszłego wieku”, spokojną, radosną śmierć przy pełnym pojednaniu (pogodzeniu się) z życiem daje naszym podwiżnikam (szermierzom cnót chrześcijańskich, ascetom) religia Chrystusa, religia, przemieniająca zwykłych ludzi – w ludzi życia, pełnych prawdziwych podwihow (wyczynów, trudów ascetycznych), prawdziwej samoofiarności (poświęcenia). Wszystko to dała im religia, którą oni poznali na drodze doświadczenie poprzez swój podwih.
Oto co mówi nam nasz Nauczyciel Cerkwi: „Człowiek, póki w niedbalstwie (tzn. nie w życiu w Chrystusie), boi się godziny śmierci, a kiedy przybliży się do Boga, wtedy znika ten strach”. „Zdobądź czystość w uczynkach (sprawach) twoich, aby zajaśniała dusza twoja w modlitwie, żeby pamięcią o śmierci zapalała się radość w umyśle twoim”. A inny mówi: „Żyjący w miłości, zbierze (pożnie) życie od Boga w tym świecie jeszcze, w odczuwanym tu, już pachnie powietrze zmartwychwstania”.
Tym stanem duszy, która posiadła Ducha Świętego, tłumaczone jest dostojeństwo przejścia sprawiedliwego ze świata ziemskiego do świata duchowego, i popatrzcie, jak spokojnie i radośnie umierają prawdziwie wierzący chrześcijanie! Żeby zrozumieć religijne prawdy, trzeba poznać doświadczalnie ich życiotwórczą i zbawienną siłę. Poprzez obserwację jedynie zrozumieć ich nie można, trzeba je przeżyć, bowiem przeznaczone są one dla życia.
Nieszczęście naszego współczesnego życia polega na tym, że my, jeśli szczerze poszukujemy religijnej prawdy, to staramy się zrozumieć ją tylko umysłem, podczas gdy można je poznać jedynie poprzez życie. Jeśli chcemy poznać chrześcijaństwo, to powinniśmy zacząć żyć po chrześcijańsku, tylko wtedy poznamy Chrystusa. Samym umysłem (rozumem) poznać (pojąć) Go nie można. A tymczasem niewierząca część społeczeństwa poszukuje Chrystusa tylko w sposób racjonalny. I nic dziwnego, że nie znajduje. Przecież tylko czyści sercem ujrzą Boga. Trzeba oczyścić się, trzeba zacząć żyć po chrześcijańsku, a wtedy przyjdzie do nas Zbawiciel, jak przyszedł On do Tomasza, i ujrzymy Go i uwierzymy w Niego („Zjawienia się zmarłych ze świata pozagrobowego od głębokiej starożytności do naszych dni”, kapłan D. Bułhakowskij, i inne źródła).
Pismo Święte daje nam dokładną definicję śmierci: „I wróci się proch do ziemi, tak jak nią był, a duch powróci do Boga, Który go dał” (Koh. 12, 7). Znaczy śmierć jest rozłączeniem duszy i ciała. Kiedy dusza opuszcza ciało, wtedy nazywamy człowieka martwym. Samo ciało bez duszy nie stanowi człowieka, ono – trup, a nie człowiek; tak samo jak i dusza bez ciała jest duchem, a nie człowiekiem.
Ciało człowieka samo w sobie, bez duszy – martwe, bez niej ulega ono rozkładowi, próchnieniu i, w ten sposób traci życie. Czas od oddzielenia duszy od ciała aż do Drugiego przyjścia Chrystusa na ziemię w Piśmie Świętym nazwany jest „cieniem (namiotem) śmierci”.
Śmierć ciała jest jakby naturalnym tymczasowym snem, sprzyjającym odnowieniu sił duszy i ciała; to jest jakby zakopanie w ziemi nasienia, które musi rozpaść się, aby wypuścić z siebie korzeń nowego życia, żeby wydać z siebie zielona roślinę z kwiatami i owocami w wieczności.
Widząc umierającego, nie na to patrz, że on zamknąwszy oczy leży milcząc, ale na to, jak on zmartwychwstanie i otrzyma niewytłumaczalną, zdumiewającą i cudowną chwałę; od tego co widzisz wznieś myśli ku nadziei na przyszłe. Umierający gnije, rozkłada się i zamienia się w proch i pył. Cóż z tego? Trzeba radować się, bo ten, kto chce przebudować zrujnowany zniszczony dom, najpierw wyprowadza z niego żywych, potem burzy go i od nowa wznosi lepszy. Wyprowadzeni nie smucą się z tego powodu, albowiem zwracają uwagę nie na widoczne rozwaliny, ale wyobrażają przyszły, choć i nie widoczny jeszcze budynek. To samo czyni też Bóg. On, burząc nasze ciało, najpierw wyprowadza z niego duszę, w nim żyjącą, jakby z jakiegoś domu, aby potem, wzniósłszy je w lepszej postaci, znów wprowadzić do niego duszę z większą sławą („Chrześcijańskie Czytanie”, 1842).
Tak więc, śmierć jest przeznaczeniem każdego człowieka, losem nieuniknionym – nie minie jej nikt; albowiem, jak mówi prorok Dawid: „Czy jest ktoś, kto by żył, a nie zaznał śmierci?” (PS. 88 (89), 49).
Jednak nie ma nic bardziej niewiadomego, jak dzień czy godzina śmierci: „Bo też i nie zna człowiek swego czasu” (Koh. 9, 12) – mówi Pismo Święte.
Wszystkim wiadomo, że umrzemy, ale kiedy? Nie wiemy, ponieważ śmierć nie bada i nie wyznacza czasu, nie liczy ile lat przeżył człowiek, nie oczekuje starości, nie oszczędza młodości, nie zwraca uwagi na to, czy przygotował się człowiek do przyszłego życia, czy nie – kosi wszystkich; ona podobna jest do rolnika, który wyszedł z kosą na łąkę, i nie patrzy i nie oddziela kwiatów od trawy, a kosi po kolei wszystko, czy będzie to trawa stara, czy ledwie wyrośnięte kwiatki, i następnie wszystko skoszone razem suszy i zbiera w stogi, albo do przygotowanych w tym celu pomieszczeń; dlatego i prorok Dawid mówi: „Człowiek, jako trawa dni jego, kwitnie jak kwiat na polu, tak przekwitnie, jakby wiatr przejdzie w nim, i już go nie będzie, i nie pozna już swego miejsca” (PS. 102 (103), 15-16).
Z Pisma Świętego wiemy że prarodzice nasi – Adam i Ewa, od których wywodzi się cały rodzaj ludzki, stworzeni byli nieśmiertelnymi: „I stworzył Bóg człowieka, na obraz Boży stworzył go: męża i żonę stworzył ich, …i wetchnął w osobę jego tchnienie życia: i stał się człowiek istotą żywą” czytamy w księdze Rodzaju, (Rdz. 1,27; 2,7).
Skąd zaś i kiedy pojawiła się śmierć? To samo Pismo Święte uczy, że jest ona następstwem grzechu. Poprzez grzech śmierć przyszła na świat (Rz. 5, 12). – mówi apostoł Paweł. Śmierć otrzymała swoją nazwę od Samego Boga w tym czasie, kiedy jej jeszcze nie było, ponieważ Pan Bóg przykazał prarodzicom naszym Adamowi i Ewie nie spożywać owoców z drzewa poznania dobra i zła, powiedziawszy: „w ten dzień w który zjecie od drzewa tego, śmiercią umrzecie” (Rdz. 2, 17).
Z wyżej powiedzianego wyraźnie widać, że śmierć jest określoną, według niezmiennego sądu Bożego, konsekwencją grzechu, która przez praojców rozpowszechniła się na cały rodzaj ludzki, ponieważ sąd Boży, wypowiedziany prarodzicom: „ziemia jesteś i do ziemi odejdziesz” (Rdz. 3, 19), odnosi się też do każdego człowieka, jako potomka pierwszych ludzi, dlatego i apostoł Paweł mówi: „ludziom postanowione raz umrzeć, a potem sąd” (Hbr. 9, 27).
Diabeł w postaci węża, kusząc prarodziców, mówił: „Nie umrzecie śmiercią… będziecie jak bogowie” (Rdz. 3, 4-5). Oni uwierzyli mu, zjedli zakazany owoc, ale ciało ich nie otrzymało boskości, a zostali wypędzeni z raju słodkości i podpadli pod karę śmierci, i nie tylko sami, ale i ich dzieci, i cały rodzaj ludzki. Będąc do upadku w grzech jak bogowie nieśmiertelni, niecierpiący i niechorujący, zaraz po upadku utracili boskość i nieśmiertelność, i śmierć przyjęła nad nimi, a przez nich również nad wszystkimi, swoje panowanie; dlatego też prorok Dawid mówi: „Ja rzekłem: bogowie jesteście, i synowie Najwyższego wszyscy. Wy zaś jako ludzie umrzecie (Ps. 81 (82), 6-7).
Jeśli zaś według szczególnie łaskawej Opatrzności Bożej nie wszystkim odkryta jest godzina śmierci, to tym bardziej, powinniśmy zadbać i modlić się o to, żeby koniec nasz był bezbolesny i spokojny i abyśmy o każdej porze, zawsze, gotowi byli stanąć i dać na Strasznym Sądzie Chrystusowym dobrą odpowiedź ze swego życia, spędzonego na ziemi. I dla tego musimy stale pamiętać o godzinie śmierci:
„Pamiętaj o końcu twoim – mówi Przemądry – i nigdy nie zgrzeszysz” (Syr. 7, 39), – i w przypadku upadku w grzech, szybciej spowiadaj się przed swoim duchowym ojcem, nie odkładając pokajania z dnia na dzień, z powodu naszej beztroski i niedbalstwa. „Jeszcze zdążymy pokajać się, kiedy przyjdzie starość”, – tak mówią tylko leniwi i niemądrzy, albowiem nie wiemy nawet tego czy dożyjemy do jutra. Kto nam powiedział, że jesteśmy długowieczni, a poza tym, czyż nie często nam zdarza się widzieć młodych ludzi, opanowanych przez tak ciężkie choroby, którym nie do skruchy w grzechach, ponieważ u cierpiących dusza bywa zajęta przez strach przed samą śmiercią. Jakie może być zwrócenie się do Pana, jakie pokajanie w przeszłym, kiedy cierpienia ciała, szarpanego (dręczonego) przez śmierć, albo pozostawią człowieka całkiem nieprzytomnym, albo słabo przytomnego bez jakiegokolwiek męstwa i siły? Nie. Przygotowywać się do śmierci trzeba zawczasu. Wtedy i bardziej oświeci nas myśl o śmierci i więcej zbierzemy owoców dla wieczności. Wtedy to będziemy urządzać życie swoje tak, że nigdy nie będziemy bać się przejścia do wieczności. Przy każdym spotkaniu z silną pokusą, przed groźnym spojrzeniem śmierci będą wygasać w nas niemoralne namiętności, a czysty ogień miłości do Pana będzie płonąć w nas, nie przygasając.
Prawdziwy chrześcijanin spotyka śmierć nie jak groźne straszydło, ale jak zwiastun pokoju. Śmierć przychodzi do niego nie po to, żeby rozłączyć go z Jezusem Chrystusem, Który wypełnił za nas prawdę zakonu, ale po to, żeby złączyć z Nim. Jeśli zaś nie tak wyobrażają sobie śmierć, to znaczy, że nie znają drugiego życia, oprócz ziemskiego, innych dóbr, oprócz dóbr czasowych, innego Boga, oprócz bogów wieku (świata) tego.
W takim przypadku nieszczęsna jest ta dusza, której nie chcą budzić strachem śmierci z jej snu; nieszczęśni ci ludzie, którzy troszczą się o to, jakby nie dopuścić do swoich uszu wiadomości o śmierci. To znaczy to samo, co tonącemu w falach zabrać deskę, na której on mógłby się uratować. Im więcej śmierć będzie straszyć nas, tym szybciej znikać będzie urok grzechu, tym bardziej będziemy cenić talenty, wręczone nam przez Boga.
Prawda, nikt z nas nie mówi sobie, że nie ujrzy śmierci, jednak, czyż nie wielu żyje tak, jakby wcale nie myśleli umrzeć? Wszyscy znamy wyrok Prawdy wiecznej: „Ziemia jesteś i do ziemi odejdziesz”. Nasi znajomi, nasi przyjaciele na naszych oczach spełniają to na sobie. A nas ten wyrok nie dotyczy?
Odprowadzamy innych do drugiego świata, a czy przygotowujemy siebie do tejże drogi? Przeciwnie, czyż myśl o śmierci nie jest duszy naszej tak „bliska” jak gość niemiły, którego i chłodno przyjmujemy i wyprowadzamy jak najszybciej? Czyż nie tak rzadko zapada w duszę naszą, jak jeden raz chłodno przyjęty znajomy? Jeśli tak, to nie ma co się dziwić, że tak mało żyjemy dla dobrego.
W kim nie ma nadziei na życie pozagrobowe, ten nie może nazywać się prawdziwym chrześcijaninem, dlatego, że z prawdziwym chrześcijaństwem powinna być połączona nadzieja i oczekiwanie pojawienie się Chrystusa i przyszłego życia. („Wieczne pozagrobowe tajemnice”).
Straszna rzecz – nagła śmierć. Jest ona mieczem gniewu Bożego za nasze grzechy. Jasno to widzimy z przypowieści o bogaczu i Łazarzu. Bogaty był chciwy, sługą ciała i zachcianek. On całkiem zapomniał o śmierci, o nieśmiertelności duszy i o Bogu. Przykleił się umysłem swoim i sercem do bogactw ziemskich i umarł nie jak człowiek, wierzący w Boga, a jak bezbożny, który utracił wszelką wiarę; nie jak człowiek, mający nieśmiertelną duszę, a jak umarły duszą; nie jak rozumny człowiek, a jak głupie zwierzę. Za wszystkie te grzechy bogaty właśnie umarł, według woli Bożej, śmiercią wymuszoną – nagłą. Że on umarł nie naturalnie, a skosiła go, według nakazu Bożego, nagła śmierć, – widzimy to z tej samej przypowieści. W niej Sam Bóg demaskuje nieszczęsnego grzesznika i oznajmia mu straszną egzekucję nagłej śmierci: „Głupcze, tej nocy duszę twoją zabiorą od ciebie” (Łk. 12, 20). Przy tym Bóg odkrył i przyczynę tak strasznego osądzenia – wadę chciwości, beztroskę i niedbalstwo o duszę swoją i o koniec życia ziemskiego.
Tak, zgubna jest dla duszy naszej nagła śmierć! Albowiem w jakim stanie zastanie nas moment śmierci, w takim pozostaniemy i będziemy wiecznie. Po śmierci przecież ani cnotliwy nie zmienia się z cnotliwego w niemoralnego, ani grzesznik – z niemoralnego w cnotliwego. Potwierdza to i Boski Eklezjasta, mówiąc: A jeśli drzewo upadnie na południe, czy też na północ, na miejscu, gdzie upadnie, tam leży (Koh. 11, 3). To znaczy: jakiego miejsca godnym będzie człowiek w godzinę śmierci swojej, tam też trafi i przebywa w nieskończone wieki wieków.
My, nieszczęśni, stale grzeszymy, i grzech stale depcze nam po piętach. Jeden czas poświęcamy objadaniu się i opijaniu; drugi – spędzamy w spokoju, beztrosce, zachciankach, pozostały – poświęcamy kradzieżom, nieprawdom, zabójstwom, wrogości, gnębieniu i prześladowaniu braci! Kiedy nie grzeszymy? Obelgi, oszczerstwa, osądzanie, kłamstwo, brzydkie słowa nie przestają wychodzić z naszych ust. Kiedy nie uczestniczymy w pysze, samochwalstwie (umiłowaniu sławy), nikczemnej mściwości i podstępnej, przewrotnej wyobraźni? Prawie nigdy! Grzech ciągle nas otacza, ciągle oddaje członki nasze w niewolę (na służbę) nieczystości i nieprawości (Rz. 6, 19).
Kiedy przed śmiercią miłujący człowieka Bóg posyła na nas srogą chorobę, wtedy ona, przyszedłszy, ogłasza nam, jakby drugi Isajja (Izajasz), mówiąc: „Tak mówi Pan: rozporządź domem twoim, bo jesteś umierający” (Iz. 38, 1). Jak donośna trąba ogłasza ona: „Człowieku! Przygotowuj się do życia przyszłego”. Czuje wtedy człowiek rozłączenie ze światem, widzi wtedy, że bezużyteczne są mu teraz i bogactwo, i sława, i mądrość, i w ogóle wszelkie wszelkie skarby ziemskie. Krewni i przyjaciele chorego proszą wtedy jego duchowego ojca, żeby on mógł się pokajać, płakać, zwrócić się do Boga, wyznać grzechy swoje i zjednoczyć się ze Zbawicielem Jezusem Chrystusem, poprzez przyjęcie Przeczystego Ciała i Krwi Jego. Niewątpliwie, jest wtedy nadzieja, że taki może zbawić się i zostać nie na miejscu mąk, ale na miejscu błogości. Ale kiedy nagle, jak nadlatujący huragan, jak trąba powietrzna, śmierć wyrwie życie, kiedy człowiek będąc w siłach, zdrowy i oddany grzechu, w jednej chwili stanie się niemy i bez czucia, jaka wtedy może być nadzieja na zbawienie? Gdzie wtedy pokajanie? Gdzie spowiedź? Gdzie nawrócenie? Ani krewny, ani przyjaciel, ani duchowny nie mogą pomóc wtedy, choćby kto i chciał, starał się i bardzo pragnął. Wtedy nagle przyjdą okrutni, dręczący, torturujący duszę nieszczęsnego. Tej nocy duszę twoją zabiorą od ciebie (Łk. 12, 20).
Śmierć, niewątpliwie, jest nieunikniona i straszna, i zapobiec, albo ominąć jej w końcu nie można; ale możemy przygotować siebie do niej – zorganizować sprawy ziemskie i dołożyć starań i trosk o swoją duszę. Uwolniwszy się od wszystkich ziemskich trosk, przygotujmy i ulżyjmy swojej duszy pokajaniem, wyspowiadaniem grzechów, uwolnijmy się od wyrzutów sumienia i odgońmy od siebie nadmierny strach mąk i w Sakramencie Priczaszczenija zjednoczmy się z Chrystusem. W wyniku tego zamieszka w sercu naszym ufność (nadzieja) na miłosierdzie Boże, oczekiwanie wiecznego pokoju, nadzieja nieśmiertelnego Carstwa, uspokajający się a nawet całkiem zanikający żal z powodu rozłąki ze światem. Nic nie pozostanie wtedy smutnego i strasznego, oprócz wysiłku rozłączenia duszy z ciałem. Aniołowie miłosierni i światli otoczą wtedy nas i daleko przepędzą zastępy diabelskie. Oni osłodzą gorycz śmierci, złagodzą jej trudność, odpędzą strach duszy, i radując się, wezmą naszą duszę. Błogosławiony ten, kto dostąpił zaszczytu takiej śmierci. On cicho i łagodnie powie z Dawidem: W spokoju razem usnę i odpocznę (Ps. 4, 9).
Kiedy zaś przydarzy się nam śmierć nieoczekiwana, nagła, kiedy zastanie nas w naszych nieprawościach, jakże straszna będzie dla nas, jak zgubna! Zobaczymy i poczujemy wtedy, że zawisł nad nami jej obnażony miecz, i że natychmiast, w jednej chwili, odejdziemy do wieczności. Pragnęlibyśmy wtedy całą siłą duszy, uczuć i myśli uniknąć tego, ale ucieczka już niemożliwa. Chcielibyśmy wydać przedśmiertne rozporządzenia w sprawie domu swego, ale myśli nasze zmętnieją, pomysły znikną. Chcielibyśmy się pokajać, wyspowiadać się z grzechów swoich przed duchownym, ale język nasz nie będzie nam posłuszny, i same usta się zamkną, i gorzko odczujemy, że umieramy w grzechach i przygotowani jesteśmy dla diabła i aniołów jego.
Przyczyni to nam straszne męki, przerażenie i kompletną rozpacz. Biesy mroczne i niemiłosierne, demaskując uczynki nasze i dręcząc duszę naszą, będą gnębić nas. W końcu, dusza nasza w niewypowiedzianych mękach odłączy się od ciała – porwana zostanie gwałtem. Bieda temu człowiekowi, który w ten sposób zakończy swoje życie, bowiem jest to ta właśnie śmierć, o której prorok Dawid powiedział: Śmierć grzeszników okrutna (Ps. 33, 22).
My, ludzie, nie tylko nie znamy czasu naszej śmierci, ale nie wiemy też tego, jaki będzie nasz koniec: czy łagodna i pokorna przyjdzie ona do nas, czy okrutna i bestialska. Czy uprzedzi ona nas jakimś znakiem czy dopadnie jak złodziej w nocy. Czy da nam jakiś czas na pokajanie, czy migiem porwie nas ze wszystkimi nieprawościami naszymi? Nic nie jest nam wiadome. Dlaczegoż taka nieznajomość, niewiedza o godzinie śmierci i jej rodzaju? Ale tak urządził miłujący człowieka Bóg, dla naszego zbawienia, właśnie dlatego, że nieznajomość godziny śmierci rodzi strach, strach – wstrzemięźliwość, a wstrzemięźliwość przecina okazje do grzechu i upadku.
Dalej, nieznajomość godziny śmierci wzbudza uwagę; a uwaga – pragnienie, które jest pierwszą przyczyną cnoty. Pozostawione nam w niewiedzy – dobry czy okrutny będzie koniec nasz dlatego, żeby się bać, żeby unikać grzechu, i, oddalając się od wad, coraz większe odnosić sukcesy w dobrodziejstwach, cnotach. Dlatego przygotujmy się do wieczności i do przejścia do wieczności, nazywanego śmiercią, podczas życia ziemskiego, w tym przedsionku wieczności. Życie ziemskie nie jest właściwym życiem; to nieustająca walka między życiem a śmiercią, i my chwiejemy się między nimi, ciągle odchylając się to do tego, to do drugiego, a oni walczą o nas. Jeśli ocenimy należycie tę krótką chwilę, na którą postawieni jesteśmy tu, na ziemi, porównawszy ją z niezmierzoną i majestatyczną wiecznością, to stwierdzimy, że jedynie prawidłowe wykorzystanie ziemskiego życia, tzn. przygotowanie się do wieczności, będzie dla nas korzystne, pożyteczne („Wieczne pozagrobowe tajemnice”, Swiato-Pantielejmonowski monaster na Afonie).
W Kijewo-Pieczerskiej ławrze było dwóch mnichów, kapłan Tit i diakon Jewagrij. Kilka lat żyli z sobą tak przyjaźnie, że pozostali bracia podziwiali ich jednomyślność… Ale wróg rodzaju ludzkiego od prawieków sieje chwasty pośród pszenicy! On też zasiał między nimi wrogość, gniewem i nienawiścią tak ich zaćmił, że nie mogli bez złości nawet spojrzeć na siebie. Kiedy odprawiając Bożą służbę, jeden z nich szedł z kadzielnicą po cerkwi, to drugi odchodził na bok, żeby nie poczuć kadzidła; a jeśli czasem ten ostatni pozostawał na swoim miejscu, to pierwszy przechodził od niego jak można najdalej. Złość trwała dość długo; i oni, nie pogodziwszy się między sobą, mieli odwagę przynosić Bezkrwawą Ofiarę Bogu… Ileż bracia radzili im, żeby odłożyli gniew i żyli między sobą w pokoju i zgodzie, wszystko było na próżno!
Pewnego razu kapłan Tit ciężko zachorował. Zwątpiwszy w życie, on zaczął gorzko płakać z powodu swego grzechu i posłał do nieprzyjaciela swego prosić o przebaczenie; ale Jewagrij nie chciał nawet o tym słyszeć i zaczął okrutnie przeklinać go. Bracia, współczując z powodu tak ciężkiego zbłądzenia, siłą przyprowadzili go do umierającego. Tit, zobaczywszy swego wroga z pomocą innych wstał z łóżka i padł przed nim, ze łzami błagając o przebaczenie, ale Jewagrij był tak nieludzki, że odwrócił się od niego i ze wściekłością krzyknął: „Ani w tym, ani w przyszłym życiu nie chcę z nim się pogodzić!”. On wyrwał się z rąk braci, zamierzając uciec, ale w tejże chwili upadł na ziemię.
Mnisi chcieli go podnieść, ale jakże się zdziwili, zobaczywszy że jest martwy i tak wychłodzony, jakby zmarł jakiś czas temu! Ich zdziwienie wzrosło jeszcze bardziej, kiedy kapłan Tit, w tym samym czasie wstał z łoża boleści, jakby nigdy nie był chory. Przerażeni tak niezwykłym wydarzeniem, otoczyli Tita i jeden przez drugiego pytali: „Co to znaczy?” – „Będąc ciężko chorym – odpowiedział on – dopóki ja, grzeszny, złościłem się na brata mego, widziałem Aniołów, którzy odstąpili ode mnie i płakali z powodu zatracenia duszy mojej, a duchów nieczystych radujących się. Oto powód, dlaczego najbardziej ze wszystkiego pragnąłem pogodzić się z nim; ale jak tylko przyprowadziliście go tu, i ja pokłoniłem się mu, a on zaczął przeklinać mnie, zobaczyłem, że jeden groźny Anioł poraził go kopią ognistą, i nieszczęśnik martwy upadł na ziemię; a mi tenże Anioł podał ręce i podniósł (uzdrowił) z łoża boleści”.
Mnisi opłakali okrutną śmierć Jewagrija, i od tej pory bardziej niż przedtem zaczęli strzec się, aby nigdy nie zaszło słońce w ich gniewie; albowiem rozpamiętywanie (pamięć) krzywdy (mściwość) jest wadą najstraszniejszą i tak samo obrzydliwą przed Bogiem, jak i zgubną w społeczeństwie. Chrześcijanie! Człowiek stworzony jest na obraz i podobieństwo Boże: co za wyróżnienie! Ale uwierzcie, że pamiętający krzywdy (mściwy) nie posiada go: on bardziej jest bestią niż człowiekiem („Czetji-Miniei” (Minieje Czytane), 27 luty).
Ikonoburczy car Konstantin Kopronim, straciwszy wszelką nadzieję podważyć (przekupić) prepodobnego Stiefana łaskami i darami, zamierzał przed obliczem Świętej Cerkwi zhańbić jego imię, obarczając niewinnego starca grzechem, którym brzydzą się nawet młodzi, ale dobrze wychowani ludzie. Na zniesławienie wraz z nim skazano pewną młodą mniszkę, o imieniu Anna, i przekupiono jej służącą, żeby fałszywie świadczyła na niewinnych.
Bezwstydna kobieta zrobiła wszystko, czego żądali prześladowcy. Anna przy wszystkich ludziach została wyprowadzona z cerkwi postawiona przed sądem. Przy przesłuchaniach obecny był sam Kopronim i żądał tylko jednego: żeby ona przyznała się do przestępstwa, po czym obiecywał jej wszelkie carskie łaski. Ale kiedy ani łaski, ani fałszywe zeznania jej służącej, ani same męki, bolesne i haniebne, nie mogły zachwiać jej nieugiętości, to oprawca był zmuszony zostawić prepodobnego Stiefana w spokoju.
Tymczasem, Kopronim uznał za wskazane, aby wynagrodzić oszczerczynię, aby i inni w podobnych przypadkach chętniej spełniali jego wolę. Ona została wydana za mąż za pewnego urzędnika i po pewnym czasie urodziła bliźniaków. Ale oszczercy i krzywoprzysięscy! Drżyjcie, widząc karę, jaką na głowę tej przestępczyni zesłał Ten, Kto w grzmocie i błyskawicy niegdyś przemówił: „Nie składaj fałszywego świadectwa”. Pewnej nocy, kiedy ona spała ze swoimi dziećmi, nagle oni zdziczeli i, nabrawszy niesamowitej siły, schwycili brodawki matki i zaczęli pić mleko jej nie jak niemowlęta, ale jak skimny (młode lwy), tak że ona nie mogła uwolnić się od nich. W ten sposób, wściekając się nad swoja matką, oni wtedy też uśmiercili ją, i sami, potomkowie żmii, zginęli wraz z nią („Ucziliszcze Błahoczestija” (Szkoła pobożności).
Iwan Afanaśjewicz Praszcziew, młody oficer, uczestniczył w stłumieniu polskiego buntu w 1831 roku. Ordynansem u niego był w tym czasie Naum Sierieda. W jednej ze strzelanin Sierieda został śmiertelnie ranny i, umierając, poprosił on Praszcziewa przesłać matce jego trzy złote, które posiadał.
- Obowiązkowo wypełnię twoje polecenie – odpowiedział Praszcziew – i nie tylko te trzy złote, ale do twego dołożę jeszcze za twoją wierną służbę.
- Czymże ja wam, wasze błahorodije (wasza wysokość, szlachetność), odwdzięczę się – stękając wyrzekł umierający.
- A oto, jeśli umrzesz, przyjdź do mnie z tamtego świata tego dnia, kiedy będę musiał umrzeć.
- Tak jest, wasze błahorodije – odpowiedział Sierieda i wkrótce umarł.
Pewnego razu, korzystając ze wspaniałej pogody (to było po trzydziestu latach po śmierci Sieriedy), Praszcziew, jego żona, córka i jej kawaler byli w sadzie nocą. Pies, stale będący przy Praszczewie, nagle skoczył po alejce, jak zwykle bywało, kiedy zobaczy obcego. Za nim podążył Praszcziew, i cóż on widzi – podchodzi do niego Sierieda.
- Ty co, Sierieda, powiesz? Czyż dziś dzień mojej śmierci? – zapytał Praszcziew.
- Tak jest, wasze błahorodije, ja przyszedłem wypełnić wasz rozkaz, dzień waszej śmierci nastał – odpowiedział nieziemski posłaniec i skrył się.
Praszcziew natychmiast przygotował się do śmierci według chrześcijańskiego obrzędu, wyspowiadał się i priczastiłsia Świętymi Darami, wydał wszystkie niezbędne polecenia. Ale śmierć nie następowała. Około godziny jedenastej wieczorem siedemnastego maja Praszcziew był ze wszystkimi domownikami w sadzie; nagle rozległ się kobiecy krzyk: u Praszcziewa, jak u swego pana ziemianina, prosiła o pomoc żona kucharza: za nią gonił jej mąż; kucharz był pijany, w takim stanie on zawsze uważał żonę za zdrajczynię i bił ją. Kucharz podskoczył do Praszcziewa i nożem zadał mu w brzuch śmiertelną ranę, od której ten natychmiast umarł („Niwa”, 1880).
Przed śmiercią do prepodobnego Marka Fraczeskiego przyszedł prepodobny Sierapion. Prepodobny Mark powitał Sierapiona z serdeczną radością i powiedział mu: „Bóg posłał mi ciebie, abyś ty świętymi rękoma przygotował do pogrzebu moje pokorne ciało”. Po godzinie powiedział: „Bracie Sierapionie! Przebądź tę noc bez snu ze względu na moje rozłączenie (duszy od ciała – przyp. E.M.)!”. Obaj stanęli na modlitwę. Po zakończeniu modlitwy, Mark powiedział do Sierapiona: „Ciało moje po odejściu moim połóż w tej pieczarze w pokoju (spokoju) Chrystusowym, drzwi pieczary zagródź kamieniami i idź do siebie, a tu nie przebywaj”. Sierapion prosił go, aby wziął i jego z sobą, ale ten powiedział mu: „Ty nie tu powinieneś umrzeć, ale na swoim miejscu”. Jeszcze dodał: „Wielki dzień dzisiejszy, jest on mi lepszy od wszystkich dni mego życia, dlatego że dziś odłącza się dusza moja od cierpień cielesnych i idzie odpocząć (przebywać w pokoju) w przybytku niebieskim; dziś ciało moje spocznie od licznych trudów i chorób; dziś przyjmie mnie światłość pokoju mego”.
Przy tych słowach pieczara napełniła się światłem, jaśniejszym od słońca, w powietrzu unosił się aromat. Prepodobny Mark wziął Sierapiona za rękę i powiedział mu: „Niech moje martwe ciało, gdzie trudziło się podczas tego życia, tam też przebywa do powszechnego zmartwychwstania, tu mój dom chorób, trudów i zgryzot. Ty, Panie, odłącz duszę moją od ciała, dlatego że ze względu na Ciebie przecierpiałem głód, pragnienie, nagość, mróz, znój i wszelką niewygodę; Sam, Władyko, odziej mnie odzieniem chwały w strasznym dniu przyjścia Twego; spoczywajcie więc oczy i nogi moje, strudzone w całonocnym staniu (trudzie); odchodzę z życia czasowego, wszystkim zaś pozostającym życzę zbawienia się. Zbawiajcie się wszyscy na miłość Boską!”.
Po pouczeniu, całując Sierapiona, powiedział mu: „Zbawiaj się i ty, Sierapionie! Zaklinam cię Bogiem, nic nie bierz z pokornego mego ciała”. Kiedy Sierapin zapłakał, z nieba był głos: „Przynieście Mi naczynie, wybrane z pustyni (pustelni), przynieście Mi wykonawcę prawdy, doskonałego chrześcijanina wiernego sługę. Chodź, Mark, chodź! Spocznij w światłości radości i życia duchowego!” Mark powiedział do Sierapiona: „Uklęknijmy, bracie!” Wtedy był głos archanielski do Marka: „Wyciągnij ręce twoje!”. Ten głos słyszał Sierapion.
Sierapion natychmiast wstał i ujrzał duszę świętego, od związków cielesnych już uwolnioną, i rękoma anielskimi jasno-białym odzieniem okrywaną, i na niebo wznoszoną („Czetji-Miniei”, 5 kwiecień).
Prepodobna Afanasija, otrzymawszy powiadomienie o godzinie śmierci na dwanaście dni przed, nie jadła i nie piła, a obecnym siostrom mówiła: „Opiewajcie i wychwalajcie Boga zawsze!”. Kiedy nastał dwunasty dzień, ona nie dokończyła czytania Psałterza i powiedziała: „Pomóżcie mi, osłabionej; idźcie do cerkwi i dokończcie czytanie Psałterza, ja nie mogę skończyć: siły moje osłabły!”. One, płacząc, zapytały ją do którego psalmu doczytała? Ona odpowiedziała: „Dziewiętnasty w ustach moich i więcej nie mogę”. Siostry wyszły do cerkwi i dokończyły czytanie Psałterza.
Siostry zaś które zostały, Marina i Jewpraksija, zapłakały. Ona objęła je, pocałowała: „Dziś rozstaniemy się, a przyszłym życiu zobaczymy się!”. Oblicze jej zajaśniało jak słońce. Ona powiedziała: „W dniu święta nie opuszczajcie służby. Śpiew cerkiewny niech będzie dobry. Sierotom, ubogim i wdowom stwórzcie instytucję według sił. Po Boskiej Liturgii oddajcie moje biedne ciało ziemi!” Po tym zamknęła usta, zmrużyła oczy i spoczęła w Panu, zasnąwszy ogólnym snem śmierci. Zmarła wieczorem przed 14 sierpnia („Czetji-Miniei”).
Kiedy nastał czas umierać wielkiemu Sisonowi, rozjaśniała twarz jego, i on powiedział siedzącym u niego ojcom: „Oto przyszedł abba Antonij”. Pomilczawszy nieco, powiedział: „Oto zastęp proroków przyszedł”. Potem rozjaśniał bardziej i powiedział: „Oto przyszedł zastęp Apostolski”. I znów bardziej rozjaśniało oblicze jego; on zaczął z kimś rozmawiać.
Starcy prosili go by powiedział, z kim rozmawia? On odpowiedział: „Aniołowie przyszli wziąć mnie; ale ja błagam ich, aby zostawili mnie na krótki czas dla pokajania”. Starcy powiedzieli mu: „Ojcze! Ty nie potrzebujesz pokajania”. On odpowiedział im: „Zaprawdę nie wiem o sobie, czy zacząłem się kajać”. A wszyscy wiedzieli, że jest doskonały.
Tak mówił i odczuwał prawdziwy chrześcijanin, nie patrząc na to, że podczas życia swego on wskrzeszał martwych jednym słowem i był przepełniony darami Świętego Ducha.
I jeszcze bardziej zajaśniało oblicze jego, zajaśniało jak słońce. Wszyscy ulękli się. On powiedział im: „Patrzcie, – Pan przyszedł i rzekł: „Przynieście Mi naczynie wybrane z pustyni ”. Z tymi słowami oddał ducha. Błysnęła błyskawica i pomieszczenie napełniło się aromatem. Tak skończył ziemski bieg jeden z wielkich świętych Bożych („Patierik Skitskij”).
W Kostromskiej guberni, Wetłużskiego okręgu, we wsi Cz. żył pewien pobożny chłop Filipp.
Od młodych lat chłop ten pokochał cerkiew Bożą, i dlatego, jak w dzieciństwie, tak samo po zawarciu związku małżeńskiego, nie opuszczał żadnej służby Bożej, bez względu na to, że wioska w której on żył, znajdowała się dziesięć kilometrów od wsi w której była cerkiew, za co sąsiedzi szybko przezwali go świętoszkiem.
W towarzystwie krewnych i znajomych Filipp nigdy pierwszy nie zaczynał rozmowy, a zawsze lubił słuchać rozmowy innych; ale jak tylko rozmowa schodziła do osądzania kogokolwiek, pobożny Filipp, jakby nie słyszał jej początku, natychmiast zaczynał rozmowę na inny temat, najczęściej religijny, i tym nierzadko odciągał innych od dalszego obgadywania.
Za jakie by zajęcie Filipp nie wziął się, on przystępował do niego nie inaczej, jak z wezwaniem pomocy Bożej – za co Pan szczodrze nagradzał go Swoimi darami; jeśli zaś usilne trudy jego czasem nie były nagradzane, to i w takim przypadku Filipp nie śmiał wypowiedzieć ani jednego słowa narzekania; nigdy i niczego nie zazdrościł innym, i zawsze był zadowolony ze swego losu.
Ale niedługo Filipp cieszył się szczęściem: Opatrzności Bożej, dla niezbadanych Jego celów, podobało się wypróbować cierpliwość Filippa, jak niegdyś sprawiedliwego Iowa, aby i o nim nienawidzący dobra nie powiedzieli tegoż, co niegdyś powiedział naczelnik o Iowie: „Czy na darmo Filipp czci Boga? Czyż nie On błogosławił dzieła rąk jego? Ale niech wyciągnie On rękę Swoją dotknie go: czyż nie wyprze się Filipp Jego?”. W dwudziestym piątym roku życia Filippa dopadła choroba: całe ciało jego pokryło się ranami, wydającymi nieznośny zgniły zapach.
Widząc cierpiącego Filippa w tak żałosnym stanie, nienawidzący go szydzili: „Oto nasz święty jeszcze za życia gnije”.
Rzeczywiście, choroba nieszczęśnika w krótkim czasie rozwinęła się do tego, że w wielu miejscach pod skórą jego zalęgły się robaki, które, przegryzając skórę i również w miejscach zdrowych, pomału-powoli rozprzestrzeniły się po całym ciele, i w ciągu dwóch lat jego choroby do tego nasiliły się, że nocą robaki wyłaziły z niego całymi rojami i pokrywały całą jego pościel.
O czystość łóżka chorego i zaspokojeniu jego potrzeb powinna była troszczyć się jego żona Fieodosija, kobieta bardzo przekornego charakteru, która często mówiła mu, że śmierć widocznie zapomniała o nim, na co cierpliwy męczennik zwykle odpowiadał: „Tak! Widocznie za moje ciężkie grzechy Pan nawiedził mnie poprzez tak ciężką chorobę, ale cóż robić? Widocznie Pan, Któremu służyłem od dzieciństwa mego, wie, że dla mnie najlepiej i wygodniej iść do Niego nie drogą dobrobytu, z którego dotychczas korzystałem, a drogą cierpienia: trzeba i pocierpieć”.
Po upływie dwóch lat choroba ta nie tylko nie obiecała swego końca, a, przeciwnie, z każdą godziną, wyraźnie coraz bardziej i bardziej nasilała się tak, że Filipp, przewidując bliski koniec swoich cierpień, prosił żonę aby szybciej zaprosiła kapłan dla pożegnania go poprzez udzielenie Świętych Darów. Życzenie jego było niezwłocznie spełnione; i on, dostąpiwszy zaszczytu przyjęcia tej drogocennej Świętości, po odejściu duchownego, z uśmiechem na ustach, powiedział żonie swojej: „Fieodosjuszka! Ach, jak mi teraz zrobiło się lżej, właśnie od tej chwili jak batiuszka priczastił mnie!”.
Po krótkim czasie cierpienia jego wznowiły się jeszcze mocniej, i on, przez miesiąc, całkowicie osłabłszy ciałem, po raz drugi zapragnął zaprosić kapłana, żeby on soborował (namaścił) go Olejem Świętym i jeszcze raz uczynił godnym przyjąć Święte Ciało i Krew Zbawiciela, ale tym razem prośba jego nie została spełniona, i na życzenia jego żona tylko z gniewem odrzekła: „No-no! Czyż dawno się pryczaszczałeś?”. Na taką odmowę męczennik odpowiedział jej głośnym płaczem, i cały ten dzień, spędził w modlitewnych westchnieniach i we łzach.
Po nastaniu wieczora żona chorego zostawiła go samego, wyszła na wieczór do sąsiada i wróciła nie wcześniej niż o północy – cierpiący zaś, zasmucony odmową w jego prośbie, cały wieczór spędził we łzach, a około północy, w stanie czuwania, dostąpił zaszczytu następującego pocieszającego widzenia: pokój, w którym on, cierpiąc z powodu bolesnej choroby, leżał beznadziejnie około dwa i pół roku, nagle napełnił się niezwykłym światłem, i stanęła przed nim Dziewica, niewyobrażalnego piękna, z dwoma majestatycznymi młodzieńcami. Zbliżywszy się do jego łóżka, Ona czułym głosem powiedziała mu: „Nie bój się i nie smuć, Filippie! Ty wkrótce mnie zobaczysz – Ja Osobiście ciebie powitam”. Potem jeden z młodzieńców, przepiękny na twarzy, który też podszedł do jego pościeli, czymś pomazał mu na kształt krzyża czoło i piersi i dał coś wypić; drugi zaś, bardziej majestatyczny z wyglądu, z oddali trzykrotnie okadził go, i wszyscy troje nagle stali się niewidzialni.
Kiedy wróciła żona, Filipp powiedział jej: „Ach ty głupiutka – wyszłaś! A u mnie przed chwilą jacy goście byli! Ja, naprawdę, nie widziałem takich jak żyję”, – i szczegółowo, jak tylko mógł, opowiedział jej wszystko co widział i dodał: „Ach, jak mi teraz lekko! Patrz no, gdzie moje rany?”. Rzeczywiście, żona jego długo stała w wielkim zdumieniu, nie znajdując na jego ciele najmniejszych śladów dawnych wrzodów. Ale cierpliwy męczennik, dostąpiwszy zaszczytu otrzymania uzdrowienia od nieznanych mu, tejże nocy oddał w pokoju swego ducha, sam nawskrzyż złożywszy ręce na piersi.
Trzeciego dnia po śmierci ciało jego zostało przeniesione do cerkwi dla dokonania nad nim rytu pogrzebu. Kapłan tej parafii tego samego dnia oddalił się z domu ponad piętnaście kilometrów aby odsłużyć molebien w domu swego duchowego syna, kupca drugiej gildy W.S., przed lokalnie czczoną Tołgską ikona Bożej Matki, która z cerkwi tam i z powrotem niesiona była przez liczne zgromadzonych ludzi i przy dźwięku dzwonów.
Po odsłużeniu molebna, kapłan z usługującymi udał się do domu, przed ikoną, i, zastawszy ciało męczennika w cerkwi, niezwłocznie przystąpił do czynu pogrzebu, żeby zakończyć go i zdążyć z tymi że przysługującymi odprowadzić ciało na cmentarz przed powrotem ikony. Ale ledwie tylko zdążyli oni wyjść na ganek cerkiewny z ciałem jego, jak zaczęło się dzwonienie, witające niesioną z powrotem ikonę Carycy Niebiańskiej. W taki sposób ciało zmarłego męczennika Filippa niesione było z dzwonieniem do samego cmentarza, w odległości kilometra, a tu akurat spotkali się i niosący Tołgską ikonę Bożej Matki i niosący ciało zmarłego. Spełniło się przepowiedziane przez Carycę Niebiańską (do Której, jak zaświadczało wielu, zmarły za życia modlił się ze szczególną czcią), że Ona, przychodząca na dwa dni przed śmiercią dla pocieszenia w obrazie przepięknej panny, powita go, i że on ujrzy Ją.
Przy tak nagłym nieoczekiwanym spotkaniu niosący ikonę Carycy Niebiańskiej i ciało zmarłego odczuli w sobie jakieś szczególne uczucie czci wobec dróg Opatrzności Bożej, a niektórzy spośród krewnych w nadmiarze uczucia rozpłakali się. Inni zaś z towarzyszących ikonie Carycy Niebiańskiej i zmarłemu, na których spotkanie nie wywołało, wydawało się, nawet najmniejszego wrażenia, mówili: „Aj tak świętoszek! Jaki szczęśliwy! Patrzcie no: nikogo jeszcze z dzwonem nie odprowadzano do grobu, a ty dostąpiłeś zaszczytu” (kapłan A. Preobrażenskij, „Strannik”, 1864).
Innokientij, arcybiskup Chersoński i Tawryjski mówi: „Z dawnych opowieści widać, że wiara w nieśmiertelność duszy stale związana była z wiarą w przyjścia zmarłych. Opowieści o tym są niezliczone… Są pojawienia się zmarłych albo ich działania, które nie podlegają wątpliwości, chociaż takie są rzadkie” („Dzieła”, t. 7).
Nikanor, arcybiskup Chersoński i Odesski, mówiąc w jednej ze swoich nauk o życiu pozagrobowym, zapewnia: „Takich faktów można by było naliczyć niemało, które są całkiem wiarygodne dla osób, prawdziwie czcigodnych i zasługujących na wiarę… fakty wiarygodne, rzeczywiste, możliwe, ale nie można powiedzieć, że zgodne z ustalonym przez wolę Bożą zwykłym porządkiem rzeczy” (Strannik” 1887).
Wielu z uczonych i pisarzy, zagranicznych i naszych ojczystych, nie tylko sami wierzą w przychodzenie zmarłych i opowiadają niezwykłe przypadki z własnego życia, ale przekonują innych nie wątpić w to. Tak, Augustyn Calmet, żyjący w drugiej połowie siedemnastego wieku, znany w swoim czasie jako pisarz historyczny i jako komentator Pisma Świętego, pisze: „Odrzucać możliwość i rzeczywistość zjawiania się i działania dusz które odeszły tylko na tej podstawie, że są one niewytłumaczalne na podstawie praw świata ziemskiego, tak samo jest całkowicie bezprawne, jak bezprawnym byłoby odrzucanie możliwości i rzeczywistości zjawisk fizjologicznych na tej podstawie, że one są niewytłumaczalne na podstawie tylko praw zjawisk czysto mechanicznych” („O zjawianiu się duchów”).
„Miałem kolegę z seminarium, z którym się przyjaźniłem i w ciągu nauki teologii razem mieszkaliśmy na kwaterze – zapisał w swoim pamiętniku protojerej N. Sokołow. – To syn bochłowskiego duchownego Nikołaj Siemionowicz Wiesiołoje. Po zakończeniu seminarium on został nauczycielem szkoły powiatowej, a ja po skończeniu akademii zostałem duchownym w Chersonie. Ale pewnego razu on przyśnił się mi tak, że zrozumiałem, że on już nie żyje. Napisałem do jego ojca i otrzymałem odpowiedź, że syn jego zmarł, akurat tego dnia i o tej godzinie, kiedy widziałem go we śnie. Śniło się mi, jakoby jestem na chersońskim cmentarzu obok zniszczonego piramidalnego pomnika, w którym z powodu wypadnięcia kamieni powstał otwór szerokości około pięciu wierszków (dwudziestu pięciu centymetrów). Z ciekawości wlazłem przez otwór do wewnątrz pomnika. Potem chciałem wyleźć z powrotem, ale nie znalazłem otworu w ciemnościach. Zacząłem łamać kamienie, i błysnęło światło. Wyłamawszy większy otwór, wyszedłem i znalazłem się w przepięknym sadzie. Na jednej z alejek nagle na spotkanie idzie Wiesiołoje.
- Nikołaj Siemionowicz, jak tu trafiłeś? – zawołałem?
- Ja zmarłem, i oto widzisz… – odrzekł on.
Twarz jego świeciła, oczy błyszczały, piersi i szyja były obnażone. Rzuciłem się ku niemu, żeby go pocałować, ale on odskoczył do tyłu i, odsuwając mnie rękoma powiedział: „Ja umarłem, nie zbliżaj się”. Ja jakbym uwierzył, że on na tamtym świecie, i wystraszyłem się. Spojrzałem na niego, zauważyłem, że twarz jego była wesoła, i strach mój znikł. Wiesiołoje przeszedł obok mnie, ja poszedłem z im razem, nie dotykając się do niego.
- Ja żyję, chociaż i umarłem, umarłem i żyję mimo wszystko, – powiedział on. Słowa jego wydały mi się tak logiczne, że nie mogłem wcale się im sprzeciwić. Kiedy zbliżyliśmy się do starego piramidalnego pomnika, Wiesiołoje powiedział: „Żegnaj, ty pójdziesz do domu – i wskazał mi na otwór. Ja polazłem i zaraz się zbudziłem” (Dodatek do „Chersońskich eparchialnych wiadomości”, 1891, nr 11).
W 1871 roku należący do chóru cerkiewnego A. Ja., przeżywszy nie więcej niż dwadzieścia cztery lata – opowiada jarosławski arcybiskup Nił – umarł na cholerę. Po dziesięciu dniach od śmierci, właśnie rankiem 16 lipca przyszedł on do mnie we śnie.
Na nim był znany mi surdut, tylko wydłużony do pięt. W momencie zjawienia się siedziałem przy stole w swoim salonie, a on wszedł z pokoju dość szybkim krokiem, jak to zawsze było, okazawszy mi oznaki szacunku, przybliżył się do stołu i, nie powiedziawszy ani słowa, zaczął wysypywać na stół spod kamizelki miedziane pieniądze z małą domieszką srebra.
Ze zdziwieniem zapytałem:
- Co to znaczy? – On odpowiedział:
- Na spłatę długu. (Trzeba zauważyć, że dzień wcześniej przychodzili od fotografa H., oznajmiając, że według ksiąg Ja. Jest winien cztery ruble). To mnie bardzo poraziło, i kilkakrotnie powtórzyłem:
- Nie, nie, nie potrzebne są twoje pieniądze, sam zapłacę twój dług.
Przy tych słowach Ja. ostrożnie powiedział mi:
- Mówcie ciszej, żeby inni nie usłyszeli.
Na wyrażoną zaś przeze mnie gotowość zapłacenia jego długu, on nie protestował, a pieniądze niezwłocznie zgarnął ręką ze stołu. Lecz gdzie je położył, nie udało się mi zauważyć, a, wydaje się, one od razu znikły.
Następnie wstawszy od stołu, zwróciłem się do Ja. z pytaniem:
- Gdzie przebywasz ty, który odszedłeś od nas?
- Jakby w zamkniętym zamku.
- Czy wy macie jakiś kontakt z Aniołami?
- Dla aniołów jesteśmy obcy.
- A z Bogiem macie jakiś związek?
- O tym powiem kiedyś później.
- Może razem z tobą jest Misza? (Misza – też chórzysta, chłopiec, mieszkający w jednym pokoju z Ja. I zmarły ze cztery lata wcześniej).
- Nie razem.
- Kto zaś jest z tobą?
- Wszelki motłoch.
- Czy macie jakieś rozrywki?
- Żadnej. U nas nawet dźwięków nie słychać nigdy, bo duchy nie rozmawiają z sobą.
- A jedzenie jakieś u duchów jest?
- Ni-nie… – Te dźwięki zostały wypowiedziane z wyraźnym niezadowoleniem i, oczywiście, ze względu na niestosowność pytania.
- A ty jak się czujesz?
- Ja tęsknię.
- Jak można w tym pomóc?
- Módlcie się za mnie: oto do tej pory nie służą za mnie zadusznych Liturgii.
Przy tych słowach dusza moja zmartwiła się, i zacząłem przepraszać nieboszczyka, że nie zamówiłem sorokousta (czterdziestodniowej modlitwy), ale że na pewno to zrobię. Ostatnie słowa wyraźnie uspokoiły rozmówcę.
Potem on poprosił o błogosławieństwo, i pobłogosławiwszy go, zapytałem:
- Czy trzeba prosić kogoś o pozwolenie na oddalenie się?
Odpowiedź zawierała się w jednym słowie: tak. I słowo to wypowiedziane było przeciągle, smutno i jakby pod przymusem.
Tu on ponownie poprosił o błogosławieństwo, i jeszcze raz go pobłogosławiłem. Wyszedł ode mnie drzwiami zwróconymi w stronę Tugowej góry, na której spoczywają jego prochy („Duszepoleznyje razmyszlenija”, 1881).
Uważam za szczególną przyjemnością opowiedzieć przekaz z rękopisów naszej monasterskiej biblioteki o wędrówkach jednego z pokornych ascetów-Mołdawian po przybytkach niebiańskich. Ale kim jest ten asceta, w jakim monasterze się trudził i jak miał na imię – nie wiemy. Widzenie starca, trwające trzy rodziny, w ciągu prawie całej jutrzni, podobne do pełnego łaski widzenia błogosławionego Andrieja, jurodiwego (szaleńca Chrystusowego), którego pamięć obchodzimy 2 października. Wydarzyło się to na świętej górze Atos w marcu 1854 roku. To niezwykłe widzenie bardzo wyraźnie charakteryzuje niesprawiedliwość wszystkich przeróżnych protestantów i sekciarzy, jak, na przykład, studytów, baptystów, paszkowitów i innych odrzucających wstawiennictwo za nas Matki Bożej i świętych przed Tonem Trójjedynego Boga. Żeby zdemaskować ich, a prawosławnych utwierdzić i wzmocnić w swojej świętej prawosławnej wierze, w całości przytaczamy widzenie atoskiego starca.
„Pewnego razu w czwartek, o godzinie szóstej wieczorem, tj. po zachodzie słońca w przeddzień, – mówił starec – wstałem na jutrznię i, wszedłszy do cerkwi, ulokowałem się w formie* (Formą nazywane są mnisie miejsca w cerkwi, z rozkładanymi ławkami do siedzenia w czasie czytania), kiedy bracia zaczynali służyć połunoszcznicu (północne czuwanie); i rozmyślając o niepojętej głębi bytu Bożego, że tylko On jest Panem, Stwórcą i Twórcą wszechświata; i że dla zbawienia ludzi przyjął naszą naturę i, uczyniwszy się człowiekiem, został ukrzyżowany i pogrzebany, – poczułem takie wzruszenie w moim sercu, taka radość ogarnęła moją duszę i ukoiła umysł, że od obfitości słodkich uczuć – łzy jak strumienie płynęły z moich oczu; i niezmierzona miłość Boża napełniła całą moją istotę.
Wtedy otworzyło się serce moje, z którego jakby jedna droga wznosiła się do Tronu Bożego, i, łącząc się w jedno z umysłem i uczuciami, dawało pełną wolność płomiennej modlitwie; i każde słowo modlitwy wyrażane było z głębi duszy. Tu odczułem miłość do bliźnich, i zacząłem modlić się za tych, którzy ubliżyli mi i potępili mnie; i z radości serca dusza moja była w zachwycie (w uniesieniu). Ale, przebywając w tym wzruszającym stanie, jednocześnie odczuwałem też, że jestem w cerkwi, i widziałem, że bracia modlili się. Nie mając zaś sił dłużej stać na nogach – rozłożyłem ławkę formy i przysiadłem, nie przestając w myślach modlić się. Wtedy do tego stopnia skupiony byłem na miłości Bożej, że nie byłem w stanie zaznać spokoju na ziemi, i czym bardziej żywiłem do Pana miłość i śmiałość – rozwiewał się strach mój wobec Niego i bardziej triumfowała dusza moja z tego powodu, tak że nie mogłem kontynuować ani zaczętej, ani innych modlitw, odczuwałem tylko serdeczne pragnienie miłości Bożej, które jak płomień ognisty płonęło w moim sercu: dusza przylepiała się do Boga i tylko o Nim wyobrażała; łzy jak strumienie płynęły z oczu, i przebywałem w pełnym zachwycie i pokorze. Ale niespodziewanie oddawszy się jakiemuś zapomnieniu, nie widziałem już ani cerkwi, ani braci, i nie słyszałem tego, co było czytane, i nagle znalazłem się wśród rozległego i bogatego pola, które ozdobione było wspaniałymi drzewami i kwiatami, wydającymi cudowny aromat. Piękna i wspaniałości tego pola nie można ani opisać, ani opowiedzieć językiem ludzkim, dlatego że przepełnione ono było takim światłem, jakby świeciło siedem słońc, a w oddali widać było niezliczone mnóstwo ludzi, młodych i obleczonych w lśniące odzienie, którzy byli bardzo stateczni, i twarze ich świeciły bardziej, niż słońce – i chodzili bardzo spokojnie, cicho. Na widok tego wszystkiego radowała się dusza, i w zdziwieniu pytałem sam siebie: do kogo należy ta winnica; co to za ludzie i jak się tu znaleźli? Z tą myślą poszedłem dalej, i, przeszedłszy jeszcze trochę, zobaczyłem mnóstwo innych, stojących razem, byli młodzi, w różnym wieku, silni ciałem, i twarze ich wyrażały głęboką pokorę, a piękno ich było do tego stopnia olśniewające, że lśniło bardziej niż słońce. Oni byli ubrani po wojskowemu.
Na widok tych ludzi zatrzymałem się i zachwycała się dusza moja, podziwiając ich urodę i przybranie. Wtedy usłyszałem spośród tych ludzi głos, nazywający mnie po imieniu: „Jak wiadomo nam wszystkim, brat nasz N. ma wielkie życzenie przyjść do Cara: kto więc z nas podejmie się być jego przewodnikiem?”. I zgłosił się jeden z nich, młody wiekiem, który, prześcigając pięknem i siłą wszystkich pozostałych i lśniąc jak księżyc między gwiazdami, wydawał się starszym nad innymi, i zwracając się do całego zgromadzenia, powiedział: „Ja będę jego przewodnikiem, albowiem jak wiecie, on, żywiąc do mnie szczególną miłość, dniami i nocami prosił mnie o to, i ja nie raz już wstawiałem się za nim przed Bogiem”. Powiedziawszy to, on skierował się do mnie, a ja, tymczasem, dziwiłem się, myślałem: ani razu nie miałem okazji widzieć tych ludzi – gdzież oni widzieli mnie, skąd znają moje imię, i jak się dowiedzieli, że ja pragnę przyjść do Cara? Kiedy zaś sławny rycerz podszedł do mnie i z wesołym obliczem powiedział: „Chodź za mną i pójdziemy do Cara”, – prosiłem zostawić mnie, mówiąc: „Kimże ja jestem, żeby mieć śmiałość stanąć przed Carem?” – i pytałem, czego chce ode mnie Ten Car, do Którego on ma mnie zaprowadzić, i co to za Car i kim jest on sam? Wtedy, lekko się uśmiechając, rycerz wesoło kontynuował: „Ty chyba żartujesz, że nie znasz tego Cara, do Którego mam ciebie zaprowadzić? I czyż ty nie znasz mnie, w tym czasie, kiedy lubisz mnie, i błagasz mnie dniami i nocami? I oto przyszedłem zaprowadzić ciebie do Cara, i teraz, gdybyś nawet chciał, – nie mogę ciebie zostawić; tak więc, podążaj za mną”. Nie mając co odpowiedzieć na to, podążyłem za nim, i chciałem dowiedzieć się i jeszcze raz zapytać, kim on jest, że okazuje mi tyle dobrego, dlatego że do tej pory nie rozpoznawałem go i jednocześnie wstydziłem się zapytać, myśląc, że być może zdążę jeszcze dowiedzieć się później, tym bardziej że w duszy żywiłem do niego pewien i szacunek i niepokój, widząc go obok siebie.
Kiedy przeszliśmy dużą przestrzeń od tej cudownej winnicy, która już się skończyła, nikogo więcej nie było, za wyjątkiem mnie i mego przewodnika, podeszliśmy do jednej wąskiej drogi, która ciągnęła się tak daleko, że nie było widać jej końca; będąc zamkniętym między dwiema wysokimi ścianami, ona ledwie pozwalała przejść jednemu człowiekowi. To wywołało we mnie pewien strach, dlatego że miejsce było zbyt niebezpieczne; ale na widok swego przewodnika, znów się uspokoiłem. Wtedy przewodnik mój trochę się zatrzymał i, patrząc na mnie czule zaczął mówić: „Bracie, dlaczego niepokoi się twoja dusza, i opanowało ciebie przygnębienie? Dlaczego umysł twój jest rozproszony, i nie wznosi modlitw do Boga? Czyż nie wiesz ty, ile traci człowiek, kiedy zapomina o modlitwie i zajmuje się tylko sobą; i ile otrzymuje, jeśli nieustannie ucieka się do zbawiennego imienia Jezusa Chrystusa? Taki człowiek, pozbywając się cierpień i grzechów, posiada w sobie Świętą Trójcę i osiąga miłość Bożą tak doskonałą, której i ty, częściowo, według łaski Bożej nieoczekiwanie dostąpiłeś zaszczytu. Ale osiągając szczęście, dlaczego nie dbasz o nie, i czy długo jeszcze będziesz trwać w głębokim śnie lenistwa i nie opamiętasz się? Przypomnij sobie, bracie, swoją poprzednią gorliwość, z której teraz całkowicie zrezygnowałeś, kiedy Pan nie zmuszał ciebie, a ty sam dobrowolnie wierzyłeś, że Dziewica i Matka Boża jest pośredniczką i orędowniczką twego zbawienia, i czy nie stałeś się już niegodnym, żeby Miłosierna przygotowała ciebie do drogi za twoją niewierność? Widocznie wolisz lenistwo od miłości Bożej; ale czy wiesz, ile niewypowiedzianego miłosierdzia wylał na ciebie Pan i, nie zważając na twoje niedbalstwo, jak wielka jest Jego miłość do ciebie!”. Kiedy mój przewodnik mówił to, słowa jego dotykały (wzruszały) mnie do głębi duszy i z pokornym sercem powtarzałem: „Panie Jezusie Chrystusie, zmiłuj się nade mną!”. I ta szczera modlitwa, pozbawiona obcych myśli i skupiająca cały mój umysł, tak była przepełniona miłością Bożą, radosnym uczuciem i siłą, że migiem rozwiała mój strach. Wtedy przewodnik mój, znów zwróciwszy się do mnie powiedział: „Teraz ty sam widzisz, że lepiej przebywać w modlitwie, i jeśli zawsze chcesz przebywać w takim stanie ducha i zdobyć zbawienie, unikaj zgubnego lenistwa i, w myślach pokładaj całą swoją nadzieję na imię Jezusa Chrystusa i Pani naszej Bogarodzicy, staraj się prowadzić życie tak, jak żyłeś przedtem, w nieustannym dokonywaniu dobrych uczynków (spraw), według przykazań Bożych. Pamiętaj i zachowuj również ściśle i moje pouczenie, za każdym razem, kiedy coś ci się przydarzy, spowiadaj się dokładnie, i ani jednej nawet myśli nie ukrywaj przed twoim ojcem duchowym”. Z tym zaczęliśmy iść wąską szczeliną i, wszedłszy wyżej, zobaczyłem przed sobą krzyż, który jakby wskazywał nam drogę. Dotarłszy do tego krzyża, przewodnik, a za Nim i ja zatrzymaliśmy się i, ocieniwszy się (ogrodziwszy siebie) trzykrotnie znakiem krzyża, z modlitwą: „Krzyżowi Twemu kłaniamy się, Chrystusie, i święte zmartwychwstanie Twoje śpiewamy i wysławiamy”, – znów kontynuowaliśmy drogę, i po długim czasie przeszliśmy na drugą stronę. Stamtąd widać było takie miejsce, że strach i drżenie ogarnęłoby tego, kto by je ujrzał, dlatego że był to głęboki, jak bezdenna przepaść, wąwóz, taki straszny i mroczny, że trudno było określić jak jest długi, szeroki i jak bezgranicznie głęboki. Po drugiej stronie bardzo daleko widniała wysoka góra, sięgająca nieba.
Zamiast mostu przez tę przepaść położone było okrągłe bierwiono grubości około 20 centymetrów, którego jeden koniec przylegał do naszej drogi, a drugi – do skraju przeciwległej góry; i przejście to było tym bardziej straszne, że bierwiono przy podmuchu wiatru chwiało się na przepaścią, jak liść na drzewie. Kiedy zaś podeszliśmy bliżej do tej przepaści i przejścia, strach i drżenie ogarnęły mnie znów, bowiem zobaczyłem, że będziemy musieli przejść po leżącym bierwionie, i ile nie patrzyłem na wszystkie strony, nigdzie za wyjątkiem tego bierwiona, nie zauważyłem ani jednego miejsca, które dawałoby możliwość przejść przez mroczną przepaść na drugą stronę. Wtedy przewodnik mój zwrócił się do mnie z pewną lekcją: „Ty znów – powiedział on – nie troszczysz się o modlitwę i znów się boisz! Daj mi swoją rękę”. Podałem mu prawą rękę i, w ten sposób, zaczęliśmy iść po strasznej kładce, która po kilku krokach tak się rozkołysała, jak liść na drzewie, i kiedy popatrzyłem na obie strony przepaści, dusza zamarła ze strachu – nie decydowałem się iść dalej, i tylko obecność przewodnika, trzymającego mnie za rękę, znów mnie natchnęła (dodała odwagi), i tak kontynuowaliśmy podróż.
Zatrzymawszy się po pewnym czasie, przewodnik polecił mi ze znakiem krzyża wezwać na pomoc imię Pani naszej Bogarodzicy i Zawsze Dziewicy Marii. I, o cud! Kiedy spełniłem, co powiedział mi przewodnik, i powtarzałem: „Przenajświętsza Bogarodzico, pomagaj mi!” – taka odwaga pojawiła się we mnie, że byłem całkiem spokojny, bez względu na to, że kładka jak pajęczyna uginała się pod nami. Pomyślnie dotarłszy do końca, szybko podeszliśmy do podstawy góry, gdzie przewodnik zostawił moją rękę, dodając, że nie mam czego więcej się bać. Ale z miłości, którą żywiłem do niego, nie chciałem zostawić go i dalej trzymałem go za rękę. Przeszedłszy jeszcze trochę, zaczęliśmy wspinać się na górę, szczytu której, ile nie patrzyłem, nie było widać. Ta góra była bardzo urwista, jednak kiedy zatrzymaliśmy się, zobaczyłem, że wszystkie zbocza góry pokryte są drzewami oliwkowymi. Byłem zdumiony i dziwiłem się, skąd wzięło się tu takie mnóstwo oliwek!
Wkrótce osiągnęliśmy, w końcu, szczyt i, idąc dalej, podeszliśmy do wielkich wrót, które były otwarte, gdzie przewodnik, a za nim i ja ocieniliśmy się najpierw trzykrotnie znakiem krzyża; a potem, mijając wrota, weszliśmy do środka.
Przed nami znów odkryło się wielkie pole, obszerne, jak sklepienie nieba, i nigdzie nie było widać jego końca, ani wszerz, ani wzdłuż; a piękna i wspaniałości jego nie można nawet opisać, dlatego że język ludzki nie jest w stanie ich wypowiedzieć, ani rozum ludzki nie może zrozumieć tej doskonałości, która tam była; bowiem pole to było zasadzone przeróżnymi cudownymi drzewami i ozdobione wspaniałymi kwiatami, przepełnionymi przyjemnymi aromatami. Słońce, które świeciło tam, nie było jak zwykłe słońce, – ale jakby było siedem słońc, i tak radosne było to miejsce, że wzruszyło się serce moje, i pragnąłem tam zostać. Ale przewodnik powiedział mi: „Stąd ty przejdziesz jeszcze inne miejsca, znacznie bardziej zachwycające niż to, i na koniec ujrzysz Samego Cara”.
Z tą radosną wiadomością poszliśmy przez przepiękną winnicę, i zobaczyłem z daleka mnóstwo ludzi, odzianych w mnisie szaty – nie czarnego, a purpurowego koloru, lśniącego jak słońce: oblicza ich lśniły bardziej niż słońce, a wygląd tych mnichów i piękno były niepojęte. Jedni z nich byli młodzi, a niektórzy leciwi; i kiedy podeszliśmy bliżej, oni radośnie przyjęli nas i pozdrawiali mego przewodnika, mówiąc: „Raduj się, wielkomęczenniku Gieorgij – oblubieńcu Chrystusa!”. Przewodnik, ze swojej strony, też pozdrawiał ich: „Radujcie się i wy, oblubieńcy Chrystusa prepodobni!”. Potem wszyscy oni, nazywając mnie po imieniu, wesoło zwrócili się do mnie ze słowami: „Synu N. jaka korzyść człowiekowi, jeśli on cały świat zdobędzie, a duszę swoją zgubi! Bez względu na to ile by on nie żył, ile by nie spełniały się jego marzenia i nie doświadczałby wszystkich doczesnych rozkoszy, – wybije godzina śmierci, i całe życie jego minie, jak sen. Tobie też wyda się całe życie twoje jednym cieniem, jeśli tylko otrząśniesz się z lenistwa swego, i zaczniesz żyć tak pobożnie, jak żyłeś wcześniej i, ugodziwszy spodobawszy się Panu, staniesz się godnym Niebiańskiego Carstwa, i wiecznej z nami szczęśliwości. Ale jeśli skończysz życie swoje w niedbałości, to wiesz co oczekuje leniwych i grzeszników którzy się nie pokajali. Synu! Nie wybierz mrocznej przepaści zamiast tutejszego Carstwa; nie lgnij do lenistwa bardziej, niż do miłości Jezusa Chrystusa, Który wszystko, co widziałeś, urządził właśnie dla twego zbawienia. Przypomnij sobie z jakiego stopnia doskonałości upadłeś, ile straciłeś i dokąd się pogrążyłeś? Wróć i przypadnij do miłosierdzia Bożego; i my nie przestaniemy błagać Pana o twoje zbawienie”. Powiedziawszy to oni znów zwrócili się do przewodnika, mówiąc: „Gieorgij, umiłowany Chrystusa, miej wszelką opiekę nad tą duszą i przedstaw ją Carowi, tym bardziej, że masz do Niego wielką śmiałość”. Potem odłączyliśmy się od nich i znów poszliśmy, ale kiedy usłyszałem, że przewodnikiem był wielkomęczennik Gieorgij, dopiero wtedy go poznałem, i zrozumiałem te słowa, skierowane do mnie, kiedy po raz pierwszy on wykazał gotowość prowadzić mnie, i na pytanie: „Kto z nas będzie mu przewodnikiem?” – on odpowiedział: „Ja, dlatego że on żywi do mnie szczególną miłość; i często uważał mnie za pośrednika przed Bogiem i orędowałem za niego”. Bowiem, rzeczywiście, od samego dzieciństwa miałem do wielkomęczennika Gieorgija szczególny szacunek przed innymi świętymi, i wielokrotnie prosiłem o wstawiennictwo przed Bogiem w sprawie mego zbawienia. W taki sposób, poznawszy w osobie swego przewodnika świętego wielkomęczennika Gieorgija, najpierw trochę uląkłem się, a potem z obfitości uczuć i serdecznego wzruszenia, przepełniających moją duszę – objąłem go, i całowałem dość długo. Potem poszliśmy dalej: przeszedłszy trochę, zobaczyłem z daleka niewielką liczbę prawiednikow (żyjących zgodnie z wolą Bożą, sprawiedliwych), obleczonych w mnisie szaty, takie same, jakie widziałem wcześniej na prepodobnych; oni mieli przed pozostałymi znaczącą chwałę i oblicza ich świeciły mocniej niż słońce. Wtedy zapytałem swego przewodnika, co to za ludzie, obleczeni taką chwałą? To obecni mnisi – odpowiedział św. Gieorgij – którzy bez kierowników i rad innych samodzielnie własną wolą dorównali pobożnością dawnym mnichom i, skończywszy swoje życie w dobrych uczynkach, spodobali się Panu”. Potem znów zapytałem, w jakiż sposób znaleźli się na ziemi tacy wybrani ludzie, kiedy obecnie na świecie całkiem zubożały dobre uczynki? „Rzeczywiście – powiedział przewodnik – takich ludzi teraz na ziemi jest bardzo mało; ale kto w te dni, według sił swoich, uczyni choć małe dobro – spodoba się Bogu i wielkim będzie nazwany w Carstwie Niebiańskim; albowiem małe, bez przymusów i pouczeń innych, przyjęte będzie przez Pana za wielkie. Bracie – kontynuował przewodnik – w obecnym czasie zubożały dobre uczynki: wzmogła się niemoralność, ukorzeniła się nieprawda, zapomniana została miłość, utracona wierność i w ustach ludzi wyschło słowo Boże. Wszędzie triumfuje oszustwo i niegodziwość; zamiast miłości nastała wrogość; zamiast miłosierdzia – okrucieństwo; zamiast prawdy – nieprawda; umysły napełniły się złymi pomysłami i podobne uczynki do tego stopnia się namnożyły, że wszyscy przylgnęli do zła, i prawie nie ma nikogo, kto żyłby pobożnie. Dlatego-to czyniący teraz choćby mało dobra podobają się Bogu”.
W taki sposób kontynuując drogę na rozmowach, przeszliśmy jeszcze trochę na wschód tą cudowną winnicą, kiedy przed nami pojawił się wysoki, obszerny i wspaniały pałac, którego ściany trudno był z czymkolwiek porównać: one, wydawało się, zrobione są z czystego złota: a blask, wychodzący od nich, oświetlał całą jego okolicę. Sława i wspaniałość tego pałacu niepojęta dla ludzkiego umysłu. Tu ja jeszcze zapytałem mego przewodnika o ten najwspanialszy pałac, na co on odpowiedział, że to pałac Cara, przed Którym mamy się stawić.
Wkrótce podeszliśmy do wysokich wrót pałacu, które były otwarte. Wtedy, osłoniwszy się trzykrotnie znakiem krzyża, weszliśmy przez wrota na otwarte miejsce, skąd widoczna była cała górna (niebiańska) okolica, której przestrzeń jest niezmierzona. Wpadłem w skrajne zdumienie patrząc na takie piękno, którego ludzkie oko nigdy nie widziało. Znajdowało się tu niezliczone mnóstwo Świętych, okrytych wielka chwałą. Tu przewodnik wziął mnie za prawą rękę, i przeszliśmy jeszcze przez wrota – na wschód, które były misternie wykonane z drogocennych kamieni. Na prawej stronie wrót był obraz: widok Zbawiciela, siedzącego na Tronie; a na lewej – Bożej Matki. Wszedłszy we wrota, ujrzałem znów mnóstwo ludzi, trzymających w rękach krzyże i gałązki i odzianych w jednakowe mnisie szaty – purpurowe i błyszczące, jak błyskawica; oblicza ich były nieopisanego piękna. Nasze przybycie oni powitali z wielką radością, i słodko pozdrawiali mnie: „Bracie, czy długo mamy na ciebie czekać, i dlaczego ty sam nie starasz się o to?”. Potem zwróciwszy się do mego przewodnika, powiedzieli: „Gieorgij! Ty wziąłeś go na swoją porękę, kiedyż przyprowadzisz go do nas?” – „Kiedy będzie na to wola Boża” – odpowiedział im Gieorgij. Oni wziąwszy mnie za ręce pieścili i pocieszali. Tu św. Gieorgij podszedł do obrazu Przenajświętszej Bogarodzicy i zaczął wzruszająco śpiewać: „Dostojno jest’ jako woistinu błażiti Tia Bohorodicu…” (Godnym jest zaprawdę wielbić Ciebie Bogurodzico…) Po zakończeniu troparionu, trzykrotnie przeżegnaliśmy się, pokłoniwszy się ikonie Bożej Matki. Wtedy św. Gieorgij wziął mnie za rękę i powiedział: „Wszystko co ty teraz widzisz, uczyniono dlatego, żebyś nie wątpił w zobaczone i usłyszane przez ciebie, i nie pomyślał, że to urok i podburzenie wroga”.
Wtedy wszyscy błogosławieni odeszli od nas, a ja z moim przewodnikiem zostaliśmy przy wrotach, które nagle same z siebie się otwarły, i dał się słyszeć głos: „Wielka łaska Twoja, Panie, do synów człowieczych!”. Stojąc u wrót, zachwycałem się wszystkim co widziałem i słyszałem. Kiedy wrota otwarły się, zobaczyłem wielką cerkiew, wypełnioną nieopisanym światłem. Pośrodku cerkwi stał wysoki wspaniały Tron, na którym zasiadał Car sławy, otoczony licznym zgromadzeniem Świętych: hieromnisi i mnisi stali w białych szatach, inni – jak rycerze uzbrojeni: Oblicze Cara było podobne do oblicza Zbawiciela, przedstawionego na ikonie u wrót, przez które przechodziliśmy; wyglądał młodo i niewypowiedzianie pięknie; obleczony w archijerejskie szaty, a na głowie korona z drogocennych kamieni. Piękna, majestatu i chwały Cara – nie można ani opisać, ani wypowiedzieć ludzkim językiem. Światłem, wychodzącym z oblicza Cara, oświetlony był cały chram, i zgromadzenie sprawiedliwych było jakby połączone jednym blaskiem z Carem. Jeśli można byłoby zebrać w jedno miejsce tysiąc tysięcy i milion milionów słońc, to i wtedy nie byłoby takiego blasku, jakim świeciło oblicze Cara.
Tymczasem jak stałem u wrót cerkwi i kontemplowałem (oglądałem z zachwytem, przeżywałem) to czego nie można w pełni odebrać i pojąć, przewodnik mój wszedł do cerkwi, żeby pokłonić się Carowi, a ja pozostawałem na miejscu. Św. Gieorgij, wróciwszy z powrotem, powiedział mi: „Dlaczego stoisz? Pójdź razem ze mną i pokłonimy się Władyce” – i tylko zamierzałem wejść do cerkwi, nagle słyszę głos Cara: „Gieorgij, zostaw go u drzwi; albowiem on nie jest godny wejść do chramu, nie mając szaty weselnej”. Głos ten wywarł na mnie pewien strach; ale potem całkowicie się uspokoiłem, dlatego że miłość, która napełniła moją duszę, nie dawała miejsca dla strachu. Zostawiwszy mnie u drzwi, św. Gieorgij sam wszedł do cerkwi, gdzie zgromadzenie świętych z honorem go witało, jakby jednego z wielmożów Cara, i Sam Car sławy, kiedy Georgij podszedł do Niego, wstał ze Swego Tronu i radośnie całował jego twarz.
Wtedy przewodnik mój trzykrotnie pokłonił się Carowi i pocałował Jego stopy i, w końcu, z pokorą powiedział: „Panie! Dla Krwi, którą Ty przelałeś na krzyżu za grzeszników, wybacz mu i nastaw na drogę zbawienia. Wielkie miłosierdzie Twoje, Władyko, i niezmierzone łaski (dobrodziejstwa) Twoje!” – „Gieorgij, – odpowiedział mu Pan – ty znasz Moją przychylność, jaką Ja zaszczyciłem go na początku, pokazawszy mu strzeżone tajemnice Mojej miłości, pomimo faktu, że inni trudzili się bardziej niż on, i nie dostąpili tego zaszczytu. Ale ponieważ on został niedbałym i wolał uroki świata, bardziej niż Mnie, to i nie jest godny Mojej dobroci”. Wtedy św. Gieorgij zaczął błagać Władykę: „Panie, błagam Ciebie, wybacz mu, i objaw na nim dla wysławienia imienia Swego dobroć i miłosierdzie Twoje, jeśli on i nie jest godzien tego. Ty widzisz jego dobre zamiary, i nie opuszczaj go!..” – i długo błagał on Pana o zmiłowanie się nade mną. „Gieorgij, umiłowany Mój! – odpowiadał mu Pan, – widzę Ja upadek świata: przykazania Moje nie są wypełniane; w miejsce słowa Mego nastała niegodziwość; w miejsce miłości – nienawiść, wrogość; w miejsce prawdy – nieprawda. Zubożała wierność, odrzucona pokora, a rozpowszechniło się kłamstwo, oszustwo, pycha. Zamiast czystości – nierząd, cudzołóstwo; i to czynią nie tylko świeccy mężczyźni i niewiasty, ale nawet duchowni i mnisi. Sodomą stała się ziemia i ludzie powtórnie krzyżują Mnie, ale Ja wszystko cierpię pokornie – bez gniewu, oczekując ich pokajania…”
Św. Gieorgij znów przypadł do stóp Władyki i błagał: „Panie! Przypomnij o krwi, którą ja przelałem z miłości do Ciebie, i błagam Ciebie, Władyko, daruj mi tę duszę, wybacz jej i zaszczyć czaszą (kielichem), której on pragnie!” – „Gieorgij – powiedział mu Władyka – niech będzie spełniona prośba twoja”. Nagle w lewej ręce Władyki pojawiła się złota czasza, napełniona piciem podobnym do wina, którą on pobłogosławił prawą ręką i, podając ją św. Gieorgijowi, powiedział: „Tę czaszę miłości Mojej podaj wypić mu”. Przyjąwszy czaszę od Władyki, św. Gieorgij przyniósł ją do mnie, i ja, trzykrotnie przeżegnawszy się, całą wypiłem. Picie to było tak słodkie, że z niczym ziemskim nie można było go porównać; w jednej chwili dusza i serce moje zapłonęły jak płomień ognisty miłością do Boga. Kiedy św. Gieorgij zwrócił czaszę Władyce i znów stanął przed Carem sławy, ja już nie miałem sił pozostawać na swoim miejscu, i śmiało wszedłem do chramu, podszedłem do Cara sławy i, upadłszy do nóg Jego, z czułością całowałem je, i dusza moja tak uwrażliwiła się miłością do Boga, że nie mogłem już podnieść się na nogi. Wtedy usłyszałem głos do mego przewodnika: „Gieorgij! Weź go i idźcie; niech on całkowicie oczyści siebie, żeby mógł osiągnąć (zdobyć) miłość Moją, którą on stracił, i niech przygotowuje się przyjąć czaszę, którą Ja go nawiedzę”. Następnie przewodnik mój podniósł mnie za prawą rękę i razem, kłaniając się w nogi Carowi Sławy, złożywszy trzy pokłony, wyszliśmy z cerkwi, i wrota same się zamknęły.
W drodze powrotnej nas znów spotkali święci, których widzieliśmy wcześniej, i mówili mi: „Bracie, postaraj się, my ciebie oczekujemy”. Zacząłem prosić swego przewodnika, św. Gieorgija, abym został tu i nie wracał na ziemię. „Z woli Bożej – odpowiedział on mi – powinieneś wrócić na ziemię po to, żebyś dobrymi uczynkami – wypełnieniem przykazań Bożych, oczyścił się, jak złoto w palenisku”. Okrywszy się trzykrotnym znakiem krzyża, poszliśmy z powrotem ze wspaniałej wesołej winnicy, gdzie znów znaleźliśmy niewielkie zgromadzenie mnichów, którzy powitali nas z radością. Idąc stamtąd, weszliśmy na wysoką górę, gdzie, trochę zatrzymawszy się, zachwycałem się miłym dla oka położeniem góry, obsadzonej ze wszystkich stron drzewami oliwkowymi. Kiedy zeszliśmy z tej góry, mi znów ukazała się ta straszna przepaść, przez którą już przechodziliśmy. Zszedłszy z góry przewodnik mój wziął mnie za rękę, i my znów bez jakiegokolwiek już strachu z mojej strony wstąpiliśmy na kładkę i poszliśmy po niej. Na samym środku św. Gieorgij zatrzymał się, i, zwróciwszy się do mnie, powiedział: „Mój miły bracie! Postaraj się o Carstwo Niebieskie i bój się je stracić. Ty widzisz miłosierdzie Boże nad tobą? Uważaj więc, nie bądź niewdzięcznym wobec Zbawiciela swego, Który pokazał ci niewidzialne. Staraj się pozyskać miłość Jego, i przygotowuj się wypić czaszę, posłaną tobie według woli Władyki naszego: wtedy łaska Boża, i wstawiennictwo Carycy Niebiańskiej zawsze będą z tobą, i ja nie opuszczę ciebie”. Potem, przeżegnawszy mnie trzy razy, powiedział: „Przenajświętsza Bogarodzico, pomóż słudze Twemu” – i stał się niewidoczny, a ja zostałem nad samą otchłanią najgłębszego piekła.
Nagle dał się słyszeć straszny grom i hałas z przepaści, i dziki krzyk: „Teraz on został sam! Pójdźmy i zrzućmy go do przepaści! Chodźmy szybciej, póki nie przyszedł Gieorgij!”. A bierwiono leżące jako kładka przez przepaść, kołysało się jak liść na drzewie. Wtedy, popatrzywszy po obu stronach otchłani, pomyślałem: „Panie! Kto może okazać tu pomoc człowiekowi!”. Nagle usłyszałem głos, podobny do grzmotu: „Tylko dobre uczynki i miłosierdzie Przenajświętszej Bogarodzicy!”. Tu grom i hałas i straszne głosy z przepaści, i zgrzytanie zębów ucichło, i ja doszedłem do siebie”.
Oto radosne i pocieszające opowiadanie starca-Mołdawianina o swoim pouczającym i jednocześnie pocieszającym widzeniu.
Rzeczywiście, wielu z chrześcijan – mnichów i świeckich, wznosząc swoje modlitwy do Pana Boga, modli się i do Bożej Matki i do świętych mieszkańców niebios, wybierając z nich, według pewnych przypadków lub motywów serca, jedni jednych świętych Bożych, a inni – innych. Także i w modlitwach do Pana Boga proszą o pomoc przed Nim, po pierwsze, Bożą Matkę, potem – siły bezcielesne, swego Anioła-stróża, świętego, którego imię noszą, i niektórych świętych imiennie, i wszystkich w ogóle. Mądry w Bogu ojciec nasz, prepodobny Fieognost, mówi: „Jeśli chcesz, pokażę ci i inną drogę do zbawienia, czy lepiej do beznamiętności. Dokuczaj Stwórcy swemu, z całych sił, modlitwami, żeby nie zboczyć od oczekującego ciebie celu, orędownikami przed Nim zawsze czyniąc wszystkie niebiańskie siły i wszystkich świętych, i z Przenajświętszą Bogarodzicą”.
W jednej z zamoskworeckich cerkwi 1871 roku zmarł ojciec diakon I. Sz., mój rodzony brat, od szalejącej wtedy cholery, która w ciągu kilku godzin zagnała go do grobu, pomimo młodych lat i mocnych sił. Tak bardzo jak go kochałem, tak bolesna była mi jego strata. Ze smutku wpadłem w przygnębienie, które opuszczało mnie tylko podczas snu i modlitwy. A modliłem się za duszę jego z całego serca, doprowadzany (motywowany) do tego zarówno miłością do zmarłego, jak też jeszcze świadomością jego niepełnej przedśmiertnej spowiedzi, którą odbył on w męczących, powodowanych cholerą skurczach. Wkrótce po śmierci on zjawił się mi we śnie jak żywy. Z całą świadomością, że on przeszedł do drugiego świata, zacząłem rozmowę o mytarstwach.
- Ty, pewnie, przechodzisz teraz mytarstwa – pytam go.
- Tak – odpowiada.
- Powiedz, jak przechodzisz?
- Bardzo trudno – powiedział – i oto dlaczego: u diabłów, okazuje się, wszystko jest zapisane, ko w czym zgrzeszył, nawet myśli, jakie czasem mimowolnie budziły się w duszy i przemykały z prędkością błyskawicy, na które nie zwracaliśmy uwagi, zapominając o nich i nie kajając się w nich, i te mimowolne i przelotne grzechy są ujawniane na mytarstwach i same dusze wtedy przypominają je sobie i uświadamiają, jak rzeczywiście będące.
Przy tym on wyjął spod poły sutanny tablicę, jakby kartonową, rozmiarem trochę większą od ćwiartki papieru listowego, która z jednej strony cała była zapisana grzechami tak drobno i gęsto, jakby pokryta czarnym makiem.
- I oto, powiedział on – takich tablic było dla mnie dwadzieścia pięć, z których siedem wygładziłem przedśmiertelną spowiedzią, a osiemnaście zostało ze mną.
Potem zapytałem go, czy puszczają zmarłych na ziemię na spotkania?
- Tak, puszczają – odpowiedział.
- Więc przychodź do mnie częściej – powiedziałem mu – ale on natychmiast znikł. Po tym widzeniu wzmogłem modlitwę za niego, ale w ciągu dziesięciu lat on ani razu nie przyszedł do mnie.
Kiedy Pan zaszczycił mnie łaską kapłaństwa, to ja, korzystając z bliższego przebywania przy Tronie Bożym, niż w stanie diakoństwa, jeszcze gorliwiej zacząłem modlić się o pokój duszy kochanego brata, i oto w piątym roku mego kapłaństwa on się zjawił, ale nie mnie, a pewnej mojej parafiance K. M., która wyróżniała się pobożnym życiem i szczególnie gorliwymi modlitwami za zmarłych. Pewnego ranka, nieoczekiwanie, prosi ona mnie, przez posłańca, aby przyjść do niej w ważniej sprawie.
Ona pyta, czy miałem brata, zmarłego w stanie duchownym? „Był diakon” – odpowiadam. I zaczęła opisywać go tak dokładnie, jakby widziała go żywego, i następnie opowiedziała co następuje: „Tej nocy on przyszedł do mnie i mówi:
- Powiedz memu bratu, że pięć tablic jeszcze zostało wyczyszczonych.
- Kim jest twój brat?
- Tutejszym kapłanem.
- O jakich tablicach mówisz?
- On już wie, tylko powiedz koniecznie.
- A czemuż nie poszedłeś do niego?
- Zjawię się u niego, kiedy wszystkie tablice będą wyczyszczone – odpowiedział i znikł.
Oto dlaczego posłałam po was – powiedziała czcigodna parafianka – żeby poznać tajemnicę snu”.
Opowiedziałem jej o zjawieniu się mi nieboszczyka brata wkrótce po jego śmierci i o tablicach, i teraz to uświadomiłem sobie, że to zjawienie się go mi było nie zwykłe, za jakie uważałem je przedtem, miało swoje znaczenie, i zacząłem czekać spełnienia jego obietnicy. W piątym roku mego oczekiwania otrzymałem wiadomość o zjawieniu się go mojej parafiance, przez którą on prosił mnie o szczególne modlitwy w Wielki Czwartek: „Tak trzeba według moich grzechów” – powiedział on, co ja, oczywiście, spełniłem z możliwą gorliwością, i każdego roku ten Wielki Dzień, kiedy ustanowiona została przez Pana Bezkrwawa Ofiara za grzechy, przypomina mi jego prośbę, którą zawsze uważam dla siebie za święty testament.
W ósmym roku po tym, czyli, w trzynastym roku po śmierci (Zauważmy, że liczba lat modlitwy pokrywa się z liczbą tablic niezatartych grzechów) mego oczekiwania osobistego przyjścia brata, w końcu on zjawił się mi we śnie, jak obiecał, żeby powiadomić mnie o swojej wolności o grzechów. To zjawienie się było bardzo krótkie. Siedzę niby przy biurku, nagle wchodzi z sąsiedniego pokoju nieboszczyk brat w sutannie, jak żywy, i idąc obok mnie z tyłu krzesła, mówi wyraźnie: „Teraz jestem wolny” – i staje się niewidzialny. Czyż ta, bardzo logiczna seria przyjść zmarłego nie służy za oczywisty znak istnienia związku między światem pozagrobowym i ziemskim? Same zjawienia się o wyraźnie znaczącym charakterze czyż nie są głosem z tamtego świata, który niech posłuży ziemskim mieszkańcom jako przekonujący dowód, że nasze dusze nie przestają istnieć, ale przechodzą do innego świata, duchowego, gdzie oczekują je mytarstwa z oskarżeniami ich z powodu najmniejszych grzechów i nieczystych myśli, nawet przelotnych, i że modlitwy, wznoszone za zmarłych, przyczyniają się do przebaczenia ich grzechów i uwolnienia od cierpień, zwłaszcza jeśli modlitwy przynoszone są przy Bezkrwawej Żertwie („Duszepoleznoje cztienije”. 1898).
W rocznicę po śmierci mojej rodzonej matki uczestniczyłem na nabożeństwie w jednej z Starodubskich cerkwi, przy czym do licznych wielbicieli zmarłej, którzy zebrali się w cerkwi aby modlić się za zmarłą, powiedziałem wylewające się pod wpływem synowskiego uczucia słowo (mowę), w którym, jak umiałem, odkryłem przed słuchaczami potrzebę modlitwy za zmarłych. O słowie tym przypomnieli na pominkowym obiedzie zebrani bliscy znajomi, aby pocieszyć staruszka ojca mego. „Tak, batiuszka, – zwrócił się do mnie jeden z obecnych, który miał wyższe wykształcenie teologiczne i zajmował odpowiedzialne stanowisko kierownika młodzieżowego – ja sam na sobie doświadczyłem siły modlitwy za zmarłych bliskich i głęboko wierzę w to, że serdeczna modlitwa podoba się Bogu i jest miła zmarłym. Kiedy byłem na służbie w Kijowie, miałem jednego znajomego mnicha Kijowo-Pieczerskiej ławry. Pewnego dnia wieczorem, kiedy on był u mnie, poprosiłem go, aby pomodlił się za bliskich mi zmarłych. I co? W nocnym widzeniu zjawiają się do mnie rodzice moi i przynoszą mi wdzięczność pokłonem.
Jak potem dowiedział się opowiadający, senne widzenie miał w tym czasie, kiedy sługa Boży spełnił prośbę wyjmując cząstki na świętej proskomidii w jednej z cerkwi Kijowo-Pieczerskiej ławry (kapłan N. G. B-ski, „Kormczij” 1891).
W naszych czasach, pełnych niewiary i wątpliwości, kiedy włamują się do „świętego świętych” człowieka, do jego duszy – po to, aby dokonać całkowitego zburzenia, żeby odebrać wiarę w nieograniczony i rozumny byt, wiarę w to, czym on podtrzymuje ziemskie i smutne życie – byłoby bardzo pożyteczne i zbawienne dla duszy dzielić się wiarygodnymi faktami ze swego życia, między krewnymi i znajomymi, odnośnie cudów, uzdrowień i niezwykłych zjawień się dusz z innego świata.
Ale, niestety, wszystko to pozostaje skryte, często z powodu fałszywego wstydu, czasem z powodu zazdrosnego strzeżenia cudownych zdarzeń przed obcym spojrzeniem; tymczasem prawdziwe opowiadania o cudownych uzdrowieniach i o niezwykłych zjawieniach się mogłyby poszerzyć moralno-religijne horyzonty chrześcijanina i wzmocnić go w wierze w niedrzemiącą (czuwającą) Opatrzność Bożą. Z wielką uwagą i najwyższym zainteresowaniem przeczytałem (pięć – sześć lat temu) kilka obszernych tomów dzieła hieromnicha Mitrofana o tym, jak żyją za grobem nasi zmarli, i przyznaję, mało znalazłem w tym dziele tego materiału, którego szukałem. Prawda, masa tu naukowego żmudnego wysiłku i dowodów bytu, zaczynając omal nie od dnia stworzenia świata aż do dziś, tu konsekwentnie, krok po kroku, przeanalizowany jest religijny i kulturowy rozwój ludzkości, przy czym udowadnia się, że prawie nie było na świecie ludzi, na jakim by stopniu rozwoju oni nie byli, którzy nie mieliby żadnego wyobrażenia o najwyższej wszechmocnej istocie – Bogu i o kontynuacji życia za grobem; niemało tu teologicznych i filozoficznych rozważań, ale bardzo mało wiarygodnych historycznych faktów o zjawieniu się dusz ze świata pozagrobowego. Pojedyncze przypadki zjawienia się dusz we Francji, Italii i jeszcze gdzieniegdzie… i na tym kończy się lista zdarzeń. Czy może ten aktualny życiowy materiał wyczerpać pięcioma-dziesięcioma faktami? Oczywiście, nie! Ich tysiące w Św. Ewangelii, Listach Apostolskich, Czytanych-Miniejach, historii, czasopismach, w podaniach i legendach w miastach i wsiach – ale one są albo zapomniane albo ukryte pod korcem.
Pierwsze wieki chrześcijaństwa w całym blasku i majestacie udowadniają całym ciągiem faktów byt Boży i nieśmiertelność duszy ludzkiej; średnie – robią krok wstecz, chrześcijaństwo mieszają z pogaństwem, zamiast prawdziwej wiary wprowadzają się w ludzi przesądy, i w na szeroką skalę praktykowana jest magia, rozkwitają różne demoniczne nauki.
W naszych czasach mają wzięcie modne przesądy: hipnotyzm, kręcenie stołem i spirytyzm, w związku z wywoływaniem przez medium dusz zmarłych, na życzenie, w dowolnym czasie i czemuś tylko przy mrocznym oświetleniu i bezwarunkowej ciszy. Ale, według nauki teologów, pod postacią dusz zmarłych zjawiają się złe duchy w obrazie tej czy innej osoby. Teraz zainteresowanie jest buddyzmem, i za cel życia stawia się zanurzenie w nirwanę (w bezsensowną hibernację (śpiączkę), w której nie ma ani życia, ani śmierci). Teraz bardziej, niż kiedykolwiek, trzeba podzielić się pouczającymi opowiadaniami ze świata nadprzyrodzonego, a także wiadomościami o cudach, które do tej pory nie trafiły do druku. Dlatego przekażę dawno słyszane przeze mnie szczere opowiadanie pewnego czcigodnego wdowca jereja (prawosławnego kapłana), rodowitego sybiraka.
Swoje opowiadanie on zaczął tak: „Owdowiałem stosunkowo młodo. Długo tęskniłem za swoją małżonką, ale żeby nie wpadać w rozpacz, pijaństwo, a z nimi i w inne grzeszne występki, postawiłem sobie za zasadę możliwie najczęściej służyć Boską Liturgię i podczas niej modlić się za drogą nieboszczkę. To stałe czuwanie dawało mi względny spokój, jednakże, przy tym wszystkim w żaden sposób nie mogłem powstrzymywać się od odwiedzania grobu mojej żony. Tu, w oddali od ludzkiego zgiełku i domu, dawałem pełną wolność swoim łzom i nierzadko narzekałem na los, zapytując: komu i dlaczego potrzebna była tak szybka śmierć żony?.. Podczas jednego z takich odwiedzin miejsca spoczynku matuszki wydarzyło się ze mną coś niezwykłego, i to coś odzwyczaiło mnie od częstych spacerów na mogiłę, nad którą prawie codziennie wylewałem potoki gorzkich łez. Wydarzyło się następujące. Kiedy byłem całkowicie pochłonięty myślą o ciężkiej stracie swojej małżonki, nagle wyraźnie, w świetle księżyca, zauważyłem sylwetkę kobiety, schodzącej po zboczu góry ku miejscu w którym się znajdowałem; ona była odziana w „dyplomatkę” i w suknię kropka w kropkę, jak u mojej żony. Zainteresowałem się i zacząłem przyglądać się uważniej w poruszający się obiekt, żeby dowiedzieć się, co to za jedna mogłaby być o tak późnej porze i w tak odludnym miejscu. Ale oto postać zaczęła zarysowywać się coraz jaśniej i wyraźniej i o, radości!.. W zbliżającej się kobiecie poznałam swoją żonę, jej chód – ona tak samo jak za życia, ostrożnie schodziła niżej, w moim kierunku, lewą ręką przytrzymując suknię. Wreszcie, podeszła blisko do mnie. U mnie z radości zakręciło się w głowie – zapomniałem, że przede mną nieboszczka, i zamierzałem w oszołomieniu zapomnienia, rozmawiać z żoną i zarzucić jej długą nieobecność, ale… w porę opamiętałem się i się opanowałem: radość momentalnie przemieniła się w przerażenie, czułem jak włosy na głowie stają mi dęba, zrozumiałem, że przede mną swoim duchowym bytem stoi moja matuszka, i właśnie „ona”, a nie wyobrażenie rozstrojonego mózgu, nie zjawa, stworzona przeze mnie – nie, to – moja małżonka, którą oto tu pochowaliśmy. Jednakże, ona dalej stała przede mną i tak imponująco, surowo i z wyrzutem, milcząc, patrzyła na mnie oczami, jakby chciała przeniknąć w moja duszę. Po mnie przeszedł chłód, kolana moje drżały, byłem bliski omdlenia. Zebrawszy w końcu cały hart ducha, uczyniłem w kierunku żony znak krzyża i – widzenie znikło, jakby wyparowało. Od tej pory więcej modliłem się, mniej płakałem i tęskniłem, przyjąwszy jej pełne wyrzutu spojrzenie za zakaz zakłócania jej grobowego spokojnego odpoczynku swoimi narzekaniami, do niczego nieprowadzącymi, jedynie do załamania własnego zdrowia” („Tobolskie eparchialne wiadomości”, 1906).
Na początku mojej posługi duszpasterskiej na wsi zauważyłem, że moi parafianie, oprócz wielu innych moralnych niedociągnięć, szczególnie zarażeni byli przyzwyczajeniem do używania brzydkich słów. I starzy i młodzi, bez najmniejszych wyrzutów sumienia, stale używali brzydkich słów w swoich domach i na podwórkach. Natychmiast zacząwszy walkę z różnego rodzaju wadami swoich podopiecznych, szczególnie uzbroiłem się przeciwko ich wulgarności. I w cerkwi, i w szkole, i w domach parafian, i na podwórkowych zgromadzeniach ich demaskowałem i piętnowałem tę wadę. Walka przyniosła dobre rezultaty: brzydkie słowa najpierw przestały ogłaszać podwórka, a potem zaczęły całkiem znikać. Ale oto 2 listopada ubiegłego roku, spacerując po swoim sadku, byłem niemile zdumiony i oburzony strasznymi „matami” (przekleństwami), które wybuchły na drodze biegnącej miedzy między ogrodami i polami. Zobaczyłem chłopca, około szesnastoletniego, Wasilija Matwiejewa Ławrowa, który, który bijąc kijem w niczym niewinne woły, obsypywał je wyszukanymi, ordynarnymi przekleństwami. Na moje wyrzuty chłopak usprawiedliwiał się tym, że drażniły go woły, powoli wlokące beczkę z pozostałościami po destylacji, i że on chętnie by nie przeklinał, ale nie może sobie z tym poradzić. Wytłumaczywszy ohydę i grzeszność wulgarności, przekonywałem chłopca aby niezwłocznie i na zawsze porzucił swoje złe przyzwyczajenie. Chłopiec na moje pouczenia nie zwrócił należnej uwagi i tegoż samego dnia został poddany straszliwej karze Bożej.
Kierując się znów z pozostałościami z gorzelni do dworu, on znów zaczął obsypywać woły uderzeniami i wulgaryzmami. Jak nagle rozległ się ogłuszający trzask, beczka momentalnie pękła, i wrzące pozostałości oblały chłopca od głowy do nóg. Cierpienia i jęki zostały usłyszane. Niezwłocznie został odesłany do szpitala, gdzie przeleżał około trzech miesięcy. Po jego wyjściu ze szpitala rozmawiałem z nim o nieszczęściu które go spotkało, które on sam w całości przypisuje sprawiedliwej karze Bożej za grzech wulgarności” („Kormczij”, 1905).
Czasem dusze, jeszcze przebywające w ciele, cierpią pewne męki od demonów, co, zresztą, bywa z jednymi dla ich własnego opamiętania się, a z innymi dla opamiętania się słyszących.
„Był chłopiec – pisze św. Grigorij Dwojesłow – o imieniu Fieodor. Chłopiec niespokojny, który wstąpił do mego monasteru nie tyle z chęci, ile z musu. Nic dziwnego, że było mu ciężko, kiedy ktokolwiek mówił mu o zbawieniu; on nie mógł nie tylko czynić, ale nawet słuchać dobrego. Oszukując, wpadając w gniew, przeklinając, on pokazywał, że nigdy nie nauczy się świętego życia. Podczas zarazy, która niedawno zniszczyła wielką część naszego miasta, on, będąc porażonym w biodro, zbliżał się ku śmierci. Kiedy był już przy ostatnim oddechu, zebrali się bracia, żeby pomodlić się o wyjście jego duszy. Jego ciało już w kończynach zamarło, jedynie w piersiach tylko jeszcze pozostawało ciepło życia. Ale bracia tym gorliwiej zaczęli modlić się za niego, że widzieli go szybko zbliżającym się do śmierci. Nagle on zaczął wołać do stojących przed nim braci, i swoimi silnymi okrzykami nawet przerywał ich modlitwy: „Odejdźcie – krzyczał – odejdźcie! Ja oddany jestem potworowi na pożarcie, i z powodu waszej obecności on nie może mnie pożreć. Oto on połknął moją głowę swoją paszczą, zostawcie, żeby on więcej mnie nie męczył; niech robi, co chce. Jeśli jestem oddany mu na pożarcie, to dlaczego z waszego powodu to się przewleka?”. Wtedy bracia zwrócili się do niego z następującymi słowami: „Cóż ty mówisz, bracie? Uczyń na sobie znak świętego krzyża”. – „Chcę się przeżegnać – odpowiedział on – ale nie mogę: łuski tego gada przygniatają mnie”. Kiedy usłyszeli to bracia, to, upadli na ziemię, zaczęli jeszcze mocniej i ze łzami modlić się o zbawienie go. I oto znów chory zaczął krzyczeć: „Dziękuję Bogu! – krzyknął on. Potwór, który zaczął mnie pożerać, uciekł; on nie mógł utrzymać się, odpędzany waszymi modlitwami. Teraz pomódlcie się za grzechy moje, ponieważ gotów jestem nawrócić się, i postanowiłem zostawić świeckie życie”.
I ten człowiek, prawie, jak już powiedziano, umarły, wrócił do życia i całym sercem nawrócił się ku Bogu. Zmieniwszy się w duszy, on długo jeszcze cierpiał od ran i, w końcu, dusza jego uwolniła się od ciała.
Był pewien Chrizorij – kontynuuje św. ojciec – mąż bardzo znany w tym świecie, ale tak samo zepsuty, jak i bogaty, nadęty pychą, oddany rozkoszom ciała swego, w zdobywaniu bogactw rozpalany ogniem chciwości. Ale ponieważ Pan chciał położyć kres dla takiego zła, to dopuścił temu człowiekowi popaść w chorobę cielesną. Kiedy on zbliżał się do śmierci, to w tej samej godzinie, kiedy dusza jego gotowa już było opuścić ciało, nagle widzi on otwartymi oczyma straszne postacie, widzi mroczne duchy, stojące przed nim i usiłujące porwać go do bram piekielnych. On zaczyna trząść się, blednąć, oblewa się potem, głośnymi krzykami uprasza o odroczenie; silnym i strasznym głosem zaczyna wołać swego syna, o imieniu Maksim (którego widziałem potem już jako mnicha): „Maksim – wołał go – chodź szybciej! Ja nigdy nie czyniłem tobie zła; podtrzymaj mnie swoją modlitwą!”. Przyszedł stropiony Maksim, zebrała się też rodzina. Płacząc i lamentując. Ale tych, których obecność tak strasznie przerażała go, tj. złych duchów, oni sami nie mogli widzieć. Zaś obecność ich oni zauważyli według jego niepokoju, bladości, drżeniu. Bojąc się ich mrocznego wyglądu, on obracał się na swojej pościeli to na tę, to na drugą stronę; leżał na lewym boku, ale, nie mogąc znieść ich widoku, obracał się do ściany, ale i tam one się mu ukazywały. Kiedy zaś po silnych napięciach on zwątpił w możliwość uwolnienia się od nich, to zaczął głośno wołać: „Odroczcie choć do rana! Odroczcie choć do rana!”. I z tymi okrzykami uwolnił się z więzów ciała.
Jasne, że on widział nie z własnego powodu, ale ze względu na nas, aby jego widzenie przyniosło pożytek nam, których nawrócenia jeszcze łaskawie oczekuje wielka cierpliwość Boża” (Z dzieła św. Grigorija Dwojesłowa „Rozmowy o życiu italiańskich ojców i o nieśmiertelności duszy”).
Kiedy byłem na Nowym Afonie (na Kaukazie), przyszło się mi spowiadać pewnego mieszczanina, A. P. Pisarewskiego. W rozmowie ze mną po spowiedzi, on opowiedział mi nadzwyczajne zdarzenie, które mu się przytrafiło, i upoważnił mnie powszechnie oznajmić o nim dla pożytku współbraci w wierze. „Pewnego razu – mówił on – jechałem w parę koni, w powozie, z ładunkiem około pięćdziesięciu pudów (1 pud = 16,38 kg), i zasnąłem. Konie, schodząc z góry kłusem, wywróciły powóz, który całym ciężarem przywalił mnie. Na szczęście, zdarzyło się to we wsi. Czterech ludzi z trudem uwolnili mnie spod ciężaru i, ponieważ byłem nieprzytomny, to zaczęli oblewać mnie zimną wodą, abym odzyskał przytomność.
Kiedy byłem nieprzytomny, zobaczyłem dwóch strasznych barbarzyńców, którzy zbliżyli się do mnie i mówią: „Ta dusza nasza, dlatego że zmarła bez pokajania”. Ku wielkiemu swemu pocieszeniu ujrzałem z drugiej strony dwóch Aniołów w białych szatach, którzy powiedzieli barbarzyńcom: „Jakie macie prawo mówić, że dusza wasza?” – i zaczęli sprzeczać się z nimi. Barbarzyńcy przedstawiali Aniołom wszystkie grzechy, które popełniłem od młodości do dnia dzisiejszego, nawet zapomniane przeze mnie grzechy wspominali i wyjątkowo mocno osądzali mnie za wulgaryzmy i oszczerstwa. Wszystko co oni mówili było istną prawdą. Aniołowie w obronie mnie przedstawiali moje dobre uczynki, ale barbarzyńcy wygrali. Poczułem strach i przerażenie, ciągle myślałem: oto zaraz wrzucą mnie w otchłań piekła. Wtedy powiedział Anioł: „Oto jaki dobry uczynek uczynił ten człowiek – pewnego razu w nocy on przywiózł chleba, kaszy i mąki pewnej biednej rodzinie i podał to wszystko potajemnie przez okno, mówiąc sam w sobie: „Przyjmijcie, ze względu na Pana”, – a sam pośpiesznie skrył się. Ta rodzina do tej pory modli się do Boga za niego”. Jałmużna biednym i ich modlitwa uratowały i usprawiedliwiły mnie. Barbarzyńcy tylko powiedzieli na to: „Jeśli on zostanie przy życiu, jeszcze więcej nagrzeszy”. – „Nie wasza sprawa – odrzekli Aniołowie – zajmować się tym. Jeśli zgrzeszy, to i pokaja się”, – i odpędzili barbarzyńców. Więcej nic nie widziałem i nie słyszałem: odzyskałem przytomność”.
Widzenie to, głęboko utrwaliło się w duszy Pisarewskiego, za każdym razem, gdy popełnia on jakiś grzech, wzbudza się w nim serdeczne pokajanie i on stara się zgładzić go spowiedzią, modlitwą i jałmużną.
Czasem jakby dla doświadczalnego przekonania grzesznika w tym, co oczekuje go po śmierci, Pan Bóg przenosi na jakiś czas jego duszę do innego świata poprzez stan nieprzytomności i, podnosząc zasłonę, skrywającą od nas stan dusz umarłych naszych braci, pokazuje grzesznikowi, jak straszne tortury i męki oczekują go za grobem.
Isichij Choriewit („Prolog”, 3 października), żyjąc wśród pustelników (eremitów), długo i uparcie pod mnisim odzieniem ukrywał pożądliwe serce. Ani przekonywania braci, ani przykład ich surowego życia nie działały na obłudnika: od pierwszych on odgradzał się maską cnoty, starannie ukrywając swoje słabości; do ostatnich zatwardziałe serce było całkowicie obojętne. Łaska Boża przeniknęła jednakże i przez tę skorupę hipokryzji (obłudy): po godzinnej nieprzytomności podczas choroby Isichij spędził dwanaście lat w zamknięciu w najsurowszych trudach pokajania („Uroki i primiery christijanskoj wiery”, o. Grigorij Diaczenko).
Nasi ludzie opowiadają wiele podobnych przykładów. Oto dwa takie przykłady, zapożyczone przez nas z rękopisów, przechowywanych w ruskim Pantieleimonowym monasterze na Atosie.
I
W mieście Rosław Smoleńskiej guberni żyła biedna szlachcianka Oknowa, która miała tu własny dom. Po długiej chorobie ona umarła; ją według zwyczaju, obmyto i położono do trumny, a na trzeci dzień zebrani duchowni przygotowywali się już wynosić jej ciało z domu do cerkwi, jak, ku ogólnemu zdumieniu, ona podniosła się z trumny i usiadła: wszyscy przerazili się, i kiedy przekonali się, że ona żyje, wyjęli ją z trumny i położyli znów do łóżka. Jej choroba po ożyciu nie minęła. Zmartwychwstała żyła jeszcze kilka lat.
Ja będąc w Rosławie w 1836 roku, słyszałem od wszystkich o tym niezwykłym zdarzeniu, chodziłem do niej do domu zastałem ją na pierwszym spotkaniu już rozbitą paraliżem; ona opowiadała mi następujące:
„Kiedy ja umierałam, to widziałam siebie wzniesioną do góry po powietrzu i zostałam postawiona przed jakimś strasznym sądem, jak sądzę, na mytarstwo, gdzie stałam przed jakimiś mężami bardzo groźnie wyglądających, przed którymi była otwarta wielka księga; sądzili oni mnie bardzo długo: w tym czasie byłam niewypowiedzianie przerażona, tak, że kiedy teraz o tym przypomnę, zaczynam drżeć; tu przedstawiano wiele uczynków moich, uczynionych od młodości, nawet te, o których całkiem zapomniałam i nie uważałam za grzech. Według łaski Bożej, jednak, wydawało mi się, wybaczono mi wiele i już miałam nadzieję być usprawiedliwioną (rozgrzeszoną), jak jeden groźny mąż surowo zaczął żądać ode mnie odpowiedzi, dlaczego źle wychowałam swego syna, tak że on wpadł w rozpustę i ginie z powodu swego postępowania. Ja ze łzami i drżeniem usprawiedliwiałam się, przedstawiając nieposłuszeństwa syna i że on zdemoralizował się, będąc już pełnoletnim. Bardzo długo ciągnął się sąd za syna, wtedy nie słuchali ani próśb, ani zawodzenia mego; w końcu, ten groźny mąż, zwróciwszy się do drugiego, powiedział: puśćcie ją, żeby ona przyniosła pokajanie i opłakała, jak należy, grzechy. Wtedy jeden z Aniołów wziął, popchnął mnie i poczułam, jakbym opuszczała się na dół, i, ożywszy, zobaczyłam siebie leżącą w trumnie; obok mnie zapalone świece płoną i duchowni w szatach śpiewają.
Nie tak surowo za pozostałe grzechy sądzona byłam – mówiła ona – jak za syna, i tego dręczenia nie da się wypowiedzieć”.
Opowiadała Oknowa, że jej syn całkiem zdemoralizował się, nie żyje z nią, i nie ma możliwości i nadziei poprawić go.
II
Pewna pobożna kobieta, spędzające wszystkie swoje dni na modlitwie i w poście, miała wielką wiarę w Przenajświętszą Władczynię naszą Bogarodzicę i zawsze błagała Ją o opiekę. Ta kobieta zawsze dręczona była przez sumienie z powodu jakiegoś popełnionego przez nią w młodości grzechu, którego z powodu fałszywej wstydliwości nie chciała ujawnić swemu spowiednikowi, ale sygnalizując o nim, mgliście wyrażała się takimi słowami: „Kajam się i w tych grzechach, których albo nie wyjawiłam, albo nie pamiętam”. Na osobności zaś, w sekretnej modlitwie, codziennie kajała się w owym grzechu Bożej Matce, zawsze błagając Władczynię, żeby Ona na sądzie Chrystusowym wstawiła się za nią o przebaczenie grzechu. W ten sposób, dożywszy do głębokiej starości, ona umiera; kiedy na trzeci dzień przygotowywano się oddać jej ciało ziemi, nagle zmarła zmartwychwstała i mówi wystraszonej i zdumionej swojej córce: „Podejdź do mnie bliżej, nie bój się; poproś mego spowiednika”. Kiedy przyszedł kapłan, to ona przy wszystkich zebranych ludziach powiedziała: „Nie bójcie się mnie. Miłosierdziem Bożym i wstawiennictwem Przeczystej Jego Matki zwrócona jest dusza moja dla pokajania. Ledwie odłączyła się dusza moja od ciała, jak w tejże chwili ciemne duchy otoczyły ją i szykowały się zawlec ją do piekła, mówiąc, że warta jest tego za to, że z powodu fałszywej wstydliwości nie odkrywała skrytego swego grzechu, uczynionego przez nią w młodości. W tak okrutnej chwili pojawiła się skora Pomocnica Przenajświętsza Władczyni nasza i jak gwiazda poranna albo jak błyskawica natychmiast rozpędziła mnóstwo złych duchów i, rozkazawszy mi wyspowiadać się z grzechu przed ojcem duchowym, nakazała duszy mojej wrócić do ciała. Tak więc, teraz jak przed tobą, ojcze święty, tak i przed wszystkimi wyznaję mój grzech: chociaż w ciągu życia byłam pobożna, ale grzech, który leżał na sumieniu moim, i który od młodości wstydziłam się wyznać ojcom duchowym, sprowadziłby mnie do piekła, jeśli by nie wstawiła się za mną Matka Boża”. Powiedziawszy to, ona wyznała grzech swój, i potem, skłoniwszy głowę swoją na ramię córki, przeniosła się do wiecznego i szczęśliwego życia.
Z powodu grzesznej niemocy ludzi w tajemnicy czynione są nie tyle dobre uczynki, ile złe, przestępcze, albowiem każdy czyniący złe, nie idzie ku światłu żeby nie ujawniły się uczynki jego. Ale wszystko, uczynione w tajemnicy, choćby najgłębszej, strzeżonej, na pewno musi się ujawnić, jeśli nie w tym czasowym życiu, to w przyszłym, wiecznym. O czym zapewnia nas słowo Samego Pana Jezusa Chrystusa: nie ma bowiem nic ukrytego, co by nie miało wyjść na jaw (Mk. 4, 22).
Proponowane opowiadanie o prawdziwym wydarzeniu, uzupełnia sobą mnóstwo przykładów, świadczących o tym, że słowa Boże nie przeminą (Mt. 24, 35).
W mieście Baku, w składzie morskich pododdziałów, przebywał szeregowy Piotr Fiedorowicz Lebiediew, który poszedł na służbę z mieszczan miasta Krasnowo Jara, Astrachańskiej guberni. Był on żonaty, żona nazywała się Olimpiada Pietrowna. Dzieci u nich było dużo, ale wszystkie one umierały niemowlętami; żył tylko jeden pięcioletni syn Paweł, kiedy w 1858 roku urodził się im jeszcze syn, dali mu imię Gawriił. Nowonarodzony był tak słaby, że rodzice jego bali się, aby nie umarł nieochrzczony i dlatego postanowili natychmiast go ochrzcić. Wkrótce znaleźli się i wosprijemniki (rodzice chrzestni): pisarz załogi marynarki wojennej P. I. Iwanow i żona służącego z nimi szeregowego, o nazwisku też Iwanowa, Nastazja Pietrowna. Przygotowawszy, co było trzeba, chrzestni, a z nimi i babka maleństwa, siedemdziesięcioletnia staruszka, wybrali się go chrzcić.
Obawy rodziców dziecka rzeczywiście potwierdziły się: wkrótce po tym, jak kum z kumą i babką wrócili, zaczęto zauważać, że niemowlę staje się słabsze i słabsze i, po nie więcej niż dwóch godzinach, zmarło.
Chrzciny zamieniły się w przygotowania do pogrzebu. Szkoda było rodzicom swego zmarłego syna, ale mieli pociechę w tym, że Bóg dał w porę dokonać nad nim święty Sakrament Chrztu, „przyprowadzić do chrześcijańskiej wiary”. Ponieważ rodzona matka, która nie odzyskawszy sił po porodzie, leżała w łóżku, to przygotowaniem do pogrzebu zajęła się matka chrzestna: szyła, co było potrzebne, ubierała i stroiła swego zmarłego chrześniaka. Obecni przy tym znajomi Lebiediewych zauważyli, że matka chrzestna zmarłego cały czas była w wesołym nastroju i często uśmiechała się „nie na miejscu”. W innej sytuacji wesoły nastrój kumy, oczywiście, nie zwróciłby na siebie uwagi; ale w tym momencie on wcale nie pasował do smutnego wydarzenia i jawnie wyrażać go rzeczywiście było „nie na miejscu” i nieprzyzwoicie. Niewłaściwą wesołość kumy przypisywano wtedy nie czemu innemu, jak wpływowi zbędnego kieliszka, wypitego podczas życzeń „z okazji nowonarodzonego syna”. Ale później będzie widać, że przyczyna tego była inna.
Noworodka pochowano, wspomniano na obiedzie pogrzebowym, i potem codzienne życie potoczyło się swoją zwykłą drogą.
Minęło osiem lat… W 1866 r. żona Lebiediewa – Olimpiada Pietrowna mocno zachorowała na febrę i została odesłana na leczenie do miejscowego szpitala wojskowego. Pewnego razu wieczorem zauważono, że chorej pogorszyło się i że umiera. Posłano po męża, a on po Irinę Pietrowną, żonę ich współsłużącego, z którą chora była w bardziej przyjacielskich stosunkach, niż z innymi, i często nazywała ją siostrą.
Przyszli. Widząc, że Olimpiada Pietrowna leży nieruchomo z zamkniętymi oczyma, myśleli, czy nie zmarła ona; ale lekarz powiedział im, że ona żyje, ponieważ są oznaki życia. Oni długo byli przy chorej, ale ta nie odzyskiwała świadomości; w takim stanie ją też zostawili.
Na drugi dzień wieczorem Irina Pietrowna znów przyszła do szpitala odwiedzić chorą, która była w poprzednim stanie, nieprzytomna.
Jej mąż już tam był. Po pewnym czasie chora nagle drgnęła i, otwierając oczy, powiedziała:
- Szybciej, szybciej, ubierajcie mnie, kładźcie…
- Gdzie ciebie kłaść?
- Do trumny.
- Co ty, Bóg z tobą! Czyż żywych ludzi kładą do trumny?
- Ja żyję?
- Oczywiście, że żyjesz.
Chora zakryła twarz rękoma i jakby z żalem powiedziała:
- Ach, lepiej by umrzeć! Dlaczego ja nie umarłam, zostałam…
Mąż chorej i Irina Pietrowna podnieśli ją i posadzili na łóżku, oparłszy o ścianę. Trochę odczekawszy ona, zwróciwszy się do męża, powiedziała:
- Pietia, proszę ciebie, ze względu na Boga, przestań przeklinać. Jeśli byś wiedział, co tam za to będzie… Przestań, proszę ciebie.
Prośbę tę chora powtórzyła kilka razy.
Trzeba powiedzieć, że mąż chorej, rzeczywiście, miał grzeszne przyzwyczajenie prawie ciągle przeklinać i używać brzydkich słów.
- Dlaczego ty chciałaś umrzeć? – zapytała chorą Irina Pietrowna.
- Ach, Pietrowna! Ja grzeszna miałam zaszczyt widzieć, jak święci Aniołowie wzięli i ponieśli duszę jakiejś ubogiej kobiety, która zmarła w mieście (szpital i koszary znajdowały się półtora kilometra od miasta). Widząc to, i ja chciałam wtedy umrzeć, żeby i moja dusza została uhonorowana takim zaszczytem… A oto dziś był tu pogrzeb jakiegoś oficera; z honorami chowano go; ale jak duszę jego odprowadzano? Ja też widziałam, jak ona była otoczona – ale nie przez Aniołów, a przez straszne biesy; ich było bardzo dużo, i wszystkie krzyczały: „To nasza…”. A jak nieznośny był smród… Panie, wybaw od takiej Śmierci!..
Najpierw słowa chorej przyjęliśmy było za majaczenie chorej wyobraźni, ale potem wzięliśmy je pod uwagę, ponieważ tego dnia rzeczywiście był pogrzeb zmarłego oficera marynarki wojennej, lejtnanta (podporucznika) K. Ale nie mogliśmy pojąć, jak chora to widziała, kiedy ona cały dzień, a i poprzedzającą noc była w stanie nieprzytomności? Tymczasem chora kontynuowała:
- Jeszcze widziałam wszystkie nasze zmarłe dzieci. One, zobaczywszy mnie, rzuciły się do mnie ze słowami: „Mamo, mamo!” – jedne z boków, drugie na plecy do mnie, i wszystkie z radością otoczyły mnie…
- A Pawełka widziałaś? – zapytał mąż. Syn Paweł zmarł mając siedem lat, dwa lata po Gawriile, w 1860 roku.
- I Pawełka widziałam: on rzucił się mi wprost na piersi… Dzieci tam bardzo dużo – całe zastępy i wszystkie w szeregach: jedne niższe, drugie – wyższe, a tam za nimi jeszcze wyższe… Patrzę – wszystkie nasze dzieci zgromadziły się wokół mnie: tylko jednego Gani (Gawriiła) nie ma. Zapytałam: a gdzież Gania? Tu jakiś mąż powiedział mi: „Oto on” – i podniósł brzeg kocyka, który trzymał na rękach. Ja spojrzałam i zobaczyłam Ganię, ale bez ruchu i czarnego jak głownia. Zapytałam, dlaczego on taki czarny?
- Dlatego, że nieochrzczony – odrzekł mąż.
- My go chrzciliśmy – powiedziałam.
- Nie, on umarł nieochrzczony – powtórzył mąż.
To opowiadanie chorej, które było wzbudziło szczególne zainteresowanie jej męża i Iriny Pietrowny, w końcu, znów doprowadziło ich do wątpliwości: czy chora nie majaczy? Ona mówi, że Gania nie był ochrzczony, kiedy oni bardzo dobrze pamiętali, że ochrzczono go w samym dniu narodzin, w którym on też umarł.
Chora, jakby zauważając ich zwątpienie w swoje słowa, powiedziała: „Tak, biedny Gania nie został ochrzczony; tak powiedziano mi tam… – i dodała, – jeszcze mi tam powiedziane było kilka słów, ale ja nie mogę przekazać ich ani wam ani nikomu – nie pozwolono”.
Żeby przekonać się o prawdziwości opowiedzianego przez żonę odnośnie Gani, Lebiediew, po radzie Iriny Pietrowny, natychmiast udał się do kuma, mieszkającego w koszarach, w pobliżu szpitala – sprawdzić, co on powie. Po krótkim czasie, Piotr Fiedorowicz wrócił i wzburzonym głosem powiedział:
- Irina Pietrowna! Przecież Gania rzeczywiście nie był ochrzczony.
Następnie z jego opowiadania wyjaśniło się następujące: Przyszedłszy do kuma, Lebiediew szczegółowo opowiedział mu widzenie żony i potem zapytał, czy to prawda, że Gania nie został ochrzczony? Widać było, że tak nieoczekiwane i niezwykłe zdemaskowanie poraziło kuma, zmieszało go, i on od razu powiedział, że Gania, rzeczywiście, nie był ochrzczony. „W tym nasz grzech” – dodał, i zaraz wyjaśnił przyczynę bezprawnego występku. On, tj. P. I. Iwanow, miał nieślubny związek z żoną swego współsużącego, z tą właśnie, która razem z nim poproszona była przez Lebiediewych za chrzestną ich syna Gawriiła. Odmówić spełnienia prośby bez widocznej do tego przyczyny oni nie zdecydowali się z powodu fałszywej obawy, żeby w wyniku odmowy nie domyślono się o ich bezprawnym związku i, świadomi swego grzechu, który nie pozwalał im być chrzestnymi przy dokonaniu świętego Sakramentu Chrztu, oni dogadali się, a i babkę do tego przekonali, żeby maleństwa nie chrzcić, a tylko udawać, że jest ochrzczony, ale nie w cerkwi, a w mieszkaniu babki. Tak też zrobili. Zabrali się i poszli jakby do cerkwi chrzcić dziecko, spędzili jakiś czas u babki i potem wrócili. Śmierć dziecka, która nastąpiła tegoż dnia, jak widać, przyniosła ulgę sumieniom jego rzekomych chrzestnych, uzasadniając ich nadzieje „uwolnienia od grzechu”, i dlatego matka chrzestna nie mogła nawet ukryć nastroju swojej duszy, kiedy przygotowywała dziecko do pogrzebu. Nabożeństwo pogrzebowe służył kapłan, dający nowonarodzonemu modlitwę i wymieniający jego imię, którego chrzestny ojciec postarał się uprzedzić, że dziecko „nie dożyło do chrztu w cerkwi i że ochrzciła je babka”. Pochowawszy chrześniaka, rzekomi jego chrzestni całkiem się uspokoili z myślą, że postępek ich jest całkowicie ukryty, pogrzebany wraz z dzieckiem, i nikt o nim nie dowiedział się i się nie dowie.
I oto – po ośmiu latach, kiedy zaczęli zapominać o popełnionym grzechu, pozbawiającym niewinne dziecko błogosławionych darów św. chrztu – nieoczekiwanie pojawia się zdemaskowanie w tym grzechu i to zdemaskowanie niezwykłe – ze świata pozagrobowego! Sumienie nie dopuściło Iwanowa zataić popełnienie przez niego ciężkiego grzechu – i on przyznał się do niego (P. I. Iwanow, którego osobiście znałem, już nie podlega sądowi ziemskiemu: on zmarł trzy czy cztery lata temu. Drugiej uczestniczki – kumy N. P. Iwanowoj nie było w Baku w tym czasie, kiedy nastąpiło to odkrycie: dwa lata po śmierci niemowlęcia Gawriiła, jej mąż poszedł na emeryturę, i ona z nim wtedy też wyjechała w rodzinne strony i nie wiadomo czy żyje; a babka też skończyła ziemskie bytowanie i stawiła się na sąd Cara Niebiańskiego. – Autor)
Choroba Lebiediewoj nie tylko nie zelżała, ale nasiliła się, skomplikowała się: po całym ciele odkryły się rany, sprawiające jej straszny ból. Często ona mówiła odwiedzającej ją koleżance Irinie Pietrownej, żeby ta wcale nie bała się jej choroby, która nie jest zaraźliwa, a jej dana jest za grzechy: trzeba cierpieć. I ona cierpiała, znosząc straszne cierpienia z niezwykłą wytrwałością aż do samej śmierci, która nastąpiła półtora miesiąca po opisanym wyżej jej widzeniu. Po pół roku po jej śmierci mąż odszedł na emeryturę i wyjechał.
Według opowiadania Iriny Pietrowny, Lebiediewa posiadała prawdziwie chrześcijańskie cechy duszy: łagodna, cicha, niezłośliwa, ona z nikim nigdy nie kłucia się, nie przeklinała, a i męża swego stale powstrzymywała od przekleństw i zarzucała wulgarność; posty surowo przestrzegała i chodziła na wszystkie cerkiewne Nabożeństwa; jedynie tylko czasem choroba albo wyjątkowe jakieś sprawy rodzinne mogły powstrzymać ją od pójścia do cerkwi Bożej.
Niech obdarzy ją Pan Bóg niebiańskim szczęściem, przygotowanym dla kochających Go! (P. Ruskow, 1893)
W naszej parafii szczególnym szacunkiem cieszy się pewien starszy chłop, człowiek gramotny, rozsądny, uczciwy i mądry, zajmujący z pożytkiem jedną z funkcji społecznych. Ale nie zawsze był on takim. Żona jego, skromna, prosta kobieta, pewnego razu, rozgadawszy się o swoim życiu-byciu, między innymi wspomniała, że za młodu widziała dużo nieszczęścia i przelała niemało łez, dlatego że mąż jej prowadził bardzo niemoralne i nierozsądne życie. Rozmówczyni jej tak była zdziwiona jej słowami, że na początku pomyślała, że opowiadająca, pewnie, była tak nieszczęśliwa w pierwszym małżeństwie że mówi nie o obecnym mężu, tym szanownym człowieku.
- Nie, moja droga – odpowiedziała ta – ja, jako panna, sierota, byłam wydana za niego, wdowca, i od tej pory z nim żyję.
- A co to takiego wydarzyło się z nim? I od czego on mógł nie tylko się poprawić, ale i zasłużyć na powszechny szacunek? – zapytała ją rozmówczyni.
- Ach, to Matula Caryca Niebiańska ujęła się. A jak to wszystko było, zaraz ci opowiem, droga ty moja!
Było to jesienią, nastały wielkie chłody, i troje moich dzieci leżało z ospą prawie przy śmierci. Czyż to nie wielkie zmartwienie dla matczynego serca? Ale nie jedno to zmartwienie miałam w tym czasie: mężulek mój miał w sąsiedniej wsi zakład farbiarski i tam przeważnie pomieszkiwał, tam też, w miejscowej karczmie, często również przepijał swoje zarobki. I oto, jak teraz pamiętam, nastało święto ku czci Kazańskiej ikony Bożej Matki; wczesnym rankiem przychodzi do nas do domu nasza sąsiadka i opowiada, że mój mąż znów zapił beznadziejnie, przepił nawet całe ubranie z siebie i został tylko w koszuli. Nie pierwszy raz już zdarzało się mi słuchać i widzieć jego wstrętne pijaństwo, ale tym razem, przy śmiertelnej chorobie moich dzieciaczków, już bardzo to mnie poraziło, upadłam na ławkę i zaszlochałam z rozpaczą w sercu. Sąsiadka aż się wystraszyła z mego powodu; zaczęła minie uspakajać, ale, widząc, że nie jest w stanie mnie uspokoić, przypomniała, że dziś święto wielkie i namówiła mnie pójść z nią do cerkwi pomodlić się do Boga: „A może lżej ci będzie, ulży choć troszkę na sercu – mówiła ona – a dzieci teściowa tymczasem przypilnuje”. Nie wiedząc, co robić z powodu swego srogiego nieszczęścia, wstałam, płacząc, i poszłam do cerkwi. W cerkwi, kiedy przyszłyśmy tam, śpiewali bardzo wzruszająco: „Zastupnice usierdnaja!..” (Obrończyni gorliwa). Łzy polały się u mnie jak rzeka, upadłam na kolana i płakałam, i modliłam się, a serce moje jakby rozrywało się na części z biedy. Nikogo wokół siebie nie widziałam, słyszałam tylko z tyłu szept:
- Co to ona tak płacze? Czy u niej ojciec z matką umarli?
- Nie – mówią inni – u niej dawno nie ma ani ojca, ani matki, życie ma bardzo ciężkie, mąż jej to…
Ja jeszcze bardziej się rozpłakałam, jeszcze goręcej modliłam się: „Matulu! Obrończyni Ty moja! Jakże ja mam żyć?!.. Nie odejdę od Ciebie, obroń! Ujmij się za mną, sierotą gorzką!..” I ujęła się Caryca Niebiańska! Usłyszała moją łzawą, gorzką modlitwę. Ach! I teraz nie zapomnę: przyszłam do domu, patrzę i oczom nie wierzę: mąż mój w domu i nie pijany. U mnie nagle jakoś się wyrwało: „Cóż to, Panie!.. Al trzeźwiejesz?” – „Tak” – odpowiedział cichutko, a sam patrzy tak bojaźliwie. I opowiedział on, droga moja, że jak wstał rano, tak i wybrał się do karczmy „poleczyć kaca”: podszedł do samych drzwi, wziął już za klamkę, tylko nagle jakby ktoś krzyknął na niego: „Wracaj! Idź do domu!”. On, nie oglądając się, rzucił się do ucieczki, w przerażeniu, nie zastanawiając się, kto mógłby tak odpędzić go, i tak przyszedł do domu nie rozumiejąc, co się z nim dzieje. Kiedy zaś ja, z biedy i radości jednocześnie, płacząc, zaczęłam opowiadać, jak byłam w cerkwi i jak błagałam Carycę Niebiańską, Obrończynię, to i zrozumieliśmy z nim ze strachem i wielką radością, że to Ona, Matula, Obrończyni nasza, zatroszczyła się o nas przed Bogiem i zawróciła męża od tej zguby. I od tego dnia, droga ty moja, choćby kroplę jaką wziął w usta do dnia dzisiejszego, a już ponad dwadzieścia pięć lat minęło od tego. Tak oto, wiesz, my każdego roku 22 października, na Kazańską, i molebień służymy od tej pory, jak obiecaliśmy. I Kazańską ikonę Bożej Matki w tym czasie zamyśliliśmy napisać (namalować) na pamiątkę naszej radości i wdzięczności Obrończyni. Sam mąż zaś nawet do Moskwy wtedy po nią jeździł. A jeszcze jak oczekiwaliśmy go z ikoną, też godna podziwu sprawa była! Siedzę całą noc, i ogień u mnie się palił, ciągle czekam go, tylko nagle dziewczynka moja patrzy na mnie i pyta:
- Mamusiu, przyjechał tiatiuś?
- Nie – mówię – nie przyjechał jeszcze.
- A jakże nie przyjeżdżał, ja go teraz o tu widziałam w białej-przebiałej koszuli! A ikona to nowa i na ławeczce stała, gdzież ona?
Zrobiło mi się nieswojo, zaczęłam przekonywać swoją dziewczynkę, że jej to się przyśniło.
- Nie, mamusiu, ja ni spałam, ja cały czas patrzyłam na ciebie i na ojczulka, i na ikonę.
Wkrótce rzeczywiście przyjechał mąż mój z ikoną. I uradowaliśmy się wszyscy, że doprowadził Pan abyśmy otrzymali taką radość w swoim domu.
- Tak-to, kochana – zakończyła swoją opowieść kobieta – i do grobu będę pamiętać, jak wielką łaskę uczyniła nam Obrończyni nasza, Caryca Niebiańska” („Kałuskie eparchialne wiadomości”).
W trzecim tygodniu Wielkiego Postu, w 1868 roku, mój parafianin ze wsi Woskriesienskoje, chłop S. I. poszedł do swego stogu po słomę. Wiatr w tym czasie był niezwykle silny. Wziąwszy słomy, ile trzeba, on poszedł z powrotem, ale ponieważ wiatr przeszkadzał mu iść, to on, według swego wstrętnego przyzwyczajenia zaczął przeklinać. Głupi, nie zastanowił się, Kto każe wiać wiatrowi i Kto nim rządzi. On nie pomyślał, że Bóg wydaje wiatry ze Swoich skarbców (Jr. 10,13), odgania morze wiatrem (Wj. 14, 21), i że On też zakazuje wiatrom (Mt. 8, 26). Nie myśląc i nie zastanawiając się nad tym, Sawwa, tak nazywał się mój parafianin, szedł i przeklinał – i za to zuchwałe i niemądre znieważenie Samego Pana został surowo ukarany: nie doszedłszy jeszcze do swego domu, on nagle oniemiał…
Wtedy pojął nieszczęsny, że ta nagła niemota – to kara Boża za wulgarne słowa – ze skruszonym sercem i łzami zwrócił się do Pana Boga z serdecznym pokajaniem za swoje grzechy (podczas spowiedzi zadowoliłem się ruchami jego głowy i ręki), obiecał Bogu więcej tak nie grzeszyć, i przemiłosierny Pan po dwudziestu jeden dniach otworzył jego usta i on zaczął znów mówić.
Wielki jest Bóg sprawiedliwy, ale też wielce miłosierny! On nie chce śmierci grzesznika, ale żeby nawrócił się ten i był żywy („Strannik”, 1868).
Jak dużo czasem kryje się cudownej, niebiańskiej miłości w chłopskim sercu! Ale kto pomyśli aby brać stąd lekcje dla chrześcijańskiego nauczania?
Opowiem o pewnej pracowitej Pelagii, żyjącej sześćdziesiąt lat temu we wsi Szipiłowce, Kostromskiego powiatu. Ta chłopka żyła w jednym domu, z dwiema synowymi, których mężowie większą część roku byli nieobecni z powodu pracy zarobkowej. Domek u nich był maleńki i skromny: oprócz jednej ciasnej chatki, w której oni się mieścili, na podwórku był jeszcze chlew dla bydła domowego. Pelagia najpierw mieszkała z dziećmi w jednym pokoju; ale potem, dla skrytych nocnych trudów modlitwy i boskich rozmyślań, zaczęła wychodzić do sieni, gdzie też spędzała całe noce, i kładła się spać dopiero przed świtem. W końcu, żeby ukryć swoje trudy od ludzkich oczu, ona postanowiła na stałe wyprowadzić się do chlewu, w którym była maleńka izdebka gdzie ona mogła się modlić, i tylko czasami nocowała z nią jedna ukochana jej synowa. Ona nie chciała, żeby ktokolwiek, oprócz tej synowej, widział jej modlitwę. Póki synowa siedziała w tej izdebce i zajmowała się rękodziełem, Pelagia wychodziła do sieni i modliła się. (w dawnej zabudowie wiejskiej chlew i chatka stanowiły często jeden niewielki budynek – przyp. E. M.) Jedzenie jej było najprostsze; ona nawet wymyśliła sobie specjalny pokarm: gęsto rozbełtywała żytnią mąkę, i to surowe ciasto spożywała zamiast chleba, a i tego bardzo mało, inny zaś pokarm przyjmowała rzadko. Dniami ona, według zwyczaju, przędła len, i zarobione pieniądze rozdzielała na dwie części, jedną oddawała do cerkwi, a drugą – biednym, przy tym tak, że podchodziła w nocy do domu biednego i cicho kładła swoją ofiarę na okno, trochę je uchyliwszy, albo rzucała pieniędzmi w biednego.
Pewnej nocy trudząca się, według swego zwyczaju, modliła się w sieni, a synowa spała w izbie. Nad ranem synowa przebudziła się i zobaczyła, że teściowa jej stoi na kolanach w modlitewnej postawie. Postawszy kilka minut w strachu i zmieszaniu, ona powiedziała do niej: „Matulu, oj matulu!” – ale odpowiedzi nie było: matula jej była już chłodna. Tu przyszła i druga synowa w celu domowych zajęć. Widząc, że teściowa ich zmarła, one ubrały nieboszczkę i położyły ją na stole; a na trzeci dzień położyły do trumny i zbierały się już wieźć ją do cerkwi, jak nagle twarz jej ożyła, ona otworzyła oczy, odchyliła rękę i przeżegnała się. Rodzina wystraszyła się i rzuciła się w kąt do pieca. Po jakimś czasie, zmartwychwstała powiedziała cichym głosem: „Dzieci!.. Ni bójcie się, ja żyję”, – a potem uniosła się, usiadła i przy pomocy rodziny wstała z trumny. „Uspokójcie się, dzieci – znów powiedziała ona. – Przestraszyliście się, uważając mnie za martwą? Nie, naznaczone jest mi jeszcze trochę pożyć. Bóg, według dobroci Swojej, pragnie zbawienia każdemu i, tajemniczymi losami kieruje nas do szczęśliwości, tak wszystko urządza, żeby i sama śmierć i powrót do życia służyły dla wielu na pożytek!”
Co z nią było, kiedy uważano ją za zmarłą, o tym ona prawie nic nie mówiła: tylko ze łzami przekonywała swoje dzieci żyć pobożnie i unikać wszelkiego grzechu, twierdziła, że wielkie szczęście oczekuje sprawiedliwego na niebie i straszne męki – bezbożnych w piekle! Potem ona kontynuowała jeszcze życie w trudach przez sześć tygodni, ze wzruszeniem kierując swoje duchowe oczy w stronę niebiańskiej ojczyzny i, w końcu, przesiedliła się w niebiańskie komnaty (Nowgorodsk. „Rajskie kwiaty z ruskiej ziemi”, 1891).
„Chrześcijańskiego końca życia naszego, bezbolesnego, niewstydliwego, spokojnego i dobrej odpowiedzi na Strasznym Sądzie Chrystusowym u Pana prosimy”. Ważne są też inne prośby w tej ektenii (litanii), ale, wydaje się, wspomniana prośba szczególnie powinna zajmować nasze myśli podczas modlitwy w chramie Bożym. Nikt z nas, jakich by mocnych sił nie posiadał, jakby się nie chwalił dobrym zdrowiem – nie może z całkowitą pewnością powiedzieć: ja przeżyję tyle-to lat; jeszcze nie pora mi umierać. Śmierć przychodzi najczęściej bez naszej wiedzy – znienacka. I szczęśliwy ten, kto gorliwie prosi Pana aby posłał mu niewstydliwą spokojną śmierć. Ku ogólnemu pocieszeniu naszych prawosławnych rodaków, są i obecnie tacy szczęśliwcy, którym Pan Bóg posyła nie jedno tylko pocieszenie umrzeć niewstydliwie – po chrześcijańsku, ale i zaszczyca taką łaską, że posyła na ziemię Anioła śmierci – powiedzieć człowiekowi: przygotuj się, Ja przyszedłem wziąć duszę twoją.
Oto żywy przykład takiej prawdziwie chrześcijańskiej śmierci.
Około dwadzieścia kilometrów od mojej rodzinnej miejscowości, w niewielkiej miejscowości Carewskiego powiatu, żył pewien czcigodny staruszek – emerytowany diakon. Będąc obdarzonym przez naturę zdrowym rozsądkiem i krzepkim zdrowiem, on, jako sługa ołtarza, wypełniał swoje diakońskie obowiązki z gorącą gorliwością i bogobojnością, w pozostałym zaś czasie wszystkie swoje siły i troski poświęcał na pracę w sadzie. Niedaleko od rodzinnej chaty, na malowniczym zboczu góry, otoczonej na dole maleńką rzeczką i wspaniałymi zalewowymi łąkami, był ten sad, w którym przez długi czas, od wczesnej wiosny i do głębokiej jesieni, staruszek się trudził. Być w sadzie, oddychać świeżym powietrzem, okopywać drzewa owocowe, przycinać na nich stare suche gałęzie, leczyć różnego rodzaju środkami słabe rośliny, rozsadzać nowe drzewa, cieplej opatulać je na zimę i dziękować Bogu za zebrane owoce – było dla niego wszystkim na świecie.
Nie wiem, czy za jego służbę cerkiewną, czy za jego trudy w swoim sadzie, czy, być może, za jakieś szczególne dobre uczynki, które widział tylko Bóg – koniec jego życia cechował się (był wyróżniony) oto jakim rzadkim przypadkiem.
W grudniu 1860 roku, na dwa dni przed wigilią Bożego Narodzenia, ojciec diakon wybrał się ze swoim robotnikiem niedaleko, do miasta K., po różne zakupy pod święto. Załatwiwszy wszystkie sprawy, on już wracał do domu i był, jak sam potem opowiadał swojej rodzinie, około sześciu kilometrów od swojej miejscowości; nagle, widzi jakiegoś młodzieńca średniego wzrostu, o szczerej otwartej twarzy, otoczonej wspaniałymi jasnymi włosami, odzianego w jakąś dziwną białą odzież. Widzi, że nieznajomy siedzi na saniach obok niego i uważnie patrzy mu w twarz. Starzec zbladł ze strachu, ale, zebrawszy trochę siły, zapytał swego sąsiada:
- Kim jesteś, dobry człowieku?
- Śpiesz się szybciej do domu, ty dziś umrzesz – padła odpowiedź.
Słowa te, same w sobie, wydały się staruszkowi dziwne, i dlatego po chwili milczenia on zapytał:
- Co z ciebie za człowiek, że przepowiadasz mi śmierć? Ja czuję się całkiem zdrowo i nie rozumiem, jak mogę tak szybko umrzeć?
- Powiedz swemu robotnikowi, żeby szybciej poganiał konia. Ja – Anioł śmierci, posłany przez Boga, aby wziąć twoją duszę.
Tu dopiero otworzyły się duchowe oczy starca, i on rozpoznał w nieznajomym Anioła śmierci. Jak rozejrzał się dookoła na Boży świat, jak przypomniał sobie swoją rodzinę i kochany sad – zapłakał staruszek, jak małe dziecko, i postanowił prosić Anioła, żeby on, przynajmniej, dał czas dojechać szczęśliwie do domu i zdążyć przygotować się do śmierci. Na wszystkie te prośby i łzy była jedna odpowiedź:
- Śpiesz się, śpiesz się szybciej!
- Z kim to ty tam gawędzisz, ojcze diakonie? – zapytał robotnik, obróciwszy się do swego gospodarza.
- Czyż ty nie widzisz, z kim? – zaczął starzec i obrócił się w tę stronę, gdzie siedział Anioł, ale jego już ani na saniach, ani obok nie było!
Przyjechawszy do domu, i nie zdążywszy jeszcze przestąpić przez drogi próg – starzec zażądał u swoich domowników ciepłej wody i czystej bielizny; jednego syna posłał po kapłana, drugiego – po świece i ładan (kadzidło). Domownicy zaczęli pytać, dlaczego te wszystkie przygotowania; staruszek w krótkich słowach opowiedział im wszystko co się wydarzyło z nim w drodze i starał się, w miarę możliwości, uspokoić rodzinę. Wkrótce bez zwłoki przyszedł kapłan z psalmistą.
- Co to ty, Ilja Polikarpowicz, wymyśliłeś? Niedługo święto Boże, jeszcze choćby trochę!
- Trzeba wypełnić świętą wolę Bożą, ojcze Trofimie; już nie, nie jestem już mieszkańcem na białym świecie! Żyjcie wy, a moim kościom pora na miejsce!
Trzeba było spojrzeć w tym czasie na twarz czcigodnego starca, z jakim niewzruszonym spokojem patrzył on na wszystkie przygotowania do odejścia z tego świata. Na wszystkie westchnienia i gorzkie łzy domowników i bliskich znajomych on ze zdecydowaną stanowczością odpowiadał:
- A płakać to wy przestańcie, lepiej dziękujcie Bogu za Jego wielką łaskę dla mnie, grzesznego.
Po spowiedzi i przyjęcia Św. Darów, staruszek zaczął w oczach słabnąć.
- No, teraz połóżcie mnie do łóżka, a wy, batiuszka, postarajcie się szybciej posoborowat’ mnie (udzielić Sakramentu Świętych Olejów)!
Położono staruszka do łóżka, i zaczęło się jeleosiaszczenije (namaszczenie olejami). „Panie, przyjmij duszę moją w pokoju!” – wyrzekł leżący. Wszyscy zwrócili się do niego i ze zdziwieniem zauważyli, że on lewą ręką pociera twarz, a prawą jakby coś odpędza od siebie. Tak on nie przestawał robić do czytania trzeciej Ewangelii – akurat do tego miejsca, gdzie jeden z uczniów faryzeuszy, przejawiając gotowość podążać za Zbawicielem, powiedział Mu: Panie, pozwól mi wpierw pójść, i pogrzebać ojca mego. Jezus zaś rzekł mu: idź za Mną, i zostaw umarłym pogrzebać swoich umarłych (Mt. 8, 21-22). Przy ostatnim słowie starca nie było już na tym świecie („Strannik”, 1875).
Pewna kobieta, moja parafianka, wyjawiła mi wielkie zwoje zmartwienie, prosząc o modlitewną pomoc i duszpasterska radę, jak ma się uwolnić od tego zmartwienia. Ono zawierało się w następującym:
„Miałam dwoje dzieci – mówiła ta nieszczęsna kobieta – dziewczynka dwunastolatka i trzyletni chłopczyk. Posłałam pewnego razu swoją córkę po pewną rzecz do sąsiada, a ta, jak dziecko, zabawiła się z innymi na podwórku, i dlatego wróciła do domu nieszybko. Wyprowadziło to mnie z cierpliwości, i ja w porywie gniewu powiedziałam coś złego: „Żebyś ty zdechła!”. Tego samego dnia córka moja zachorowała i wkrótce zmarła. Obmywszy ciało zmarłej, zaczęłam wybierać się do miasta (kobieta ta była mieszkanką Podhorodzkiego przedmieścia) żeby kupić, co należy do pogrzebu córki, a mój trzyletni syn przylepił się do mnie: „Weź mnie z sobą, mamo!”. Ja odmawiam, a on jeszcze bardziej kaprysi i ryczy: weź, i weź! I tak mam biedę, a on tu się przyczepił. Straciłam panowanie i powiedziałam: „Odczep się ode mnie! Żebyś przepadł!” – i poszłam sobie do miasta, zostawiwszy dziecko ryczeć, ile zechce. Kiedy zaś wróciłam do domu, to zastałam syna swego chorego, a następnie, po kilku dniach, on zmarł… Teraz ten mój syn, co noc zjawia się we śnie i mówi mi: „Mamo, za co ty mnie zabiłaś?”. Nie daje to mi spokoju ani w dzień, ani w nocy… Nauczcie mnie, co mam robić, żeby uspokoić mego syna i samej się uspokoić? Nałóżcie na mnie jakąś epitymię za moje grzechy”.
Udzieliwszy, według swego obowiązku, zmartwionej matce odpowiedniego pouczenia, żeby na przyszłość była ostrożniejsza w słowach, wyznaczyłem dla uspokojenia jej niespokojnego sumienia epitymię, a w sprawie syna poradziłem jej, żeby w ciągu czterdziestu dni podawała prosforę na proskomidię za pokój duszy swego syna, który zmarł, jak ona przypuszcza, z powodu jej przekleństwa. Tę radę ona wypełniła. Później poinformowała mnie, że choć, jako matka, bardzo ubolewa z powodu śmierci syna, ale on więcej nie zjawia się jej we śnie.
Był koniec lipca. Nieznośny upał. Słońce nieruchomo stoi na czystym bezchmurnym niebie i oblewa ziemię rozżarzonymi promieniami. Cisza… Ani najmniejszego ruchu wiaterku, odświeżającego duszne powietrze. Po obu stronach drogi jak we śnie stoją zakurzone drzewa. Nie poruszy się ani jeden listek, długie, gęste cienie drzew, przecinając drogę, leżą ciemnymi plamami. Droga prowadzi do wsi Fłorowo, należącej do mego znajomego ziemianina Siemiona Pawłowicza Rynina. Oto w końcu ukazała się wieś. Na pagórku widać cerkiew. Pozłocony jej krzyż płonie w słońcu jasnym blaskiem. Dalej widać pola, upstrzone laszkami (kopkami) skoszonego zboża. Zza gęstych drzew mignął dach pańskiego domu. Otoczony on obszernym starym sadem, w którym rosną stuletnie dęby, lipy i mnóstwo przeróżnych drzew owocowych. Z jednej strony sad opływa głęboka, fantazyjnie wijąca się w swoich brzegach, pokrytych miejscami drobnymi krzakami i trzcinami, rzeka. Zastałem Siemiona Pawłowicza, właściciela domu i sadu, siedzącego w cieniu wielkiego drzewa. Była też tu i jego żona, kobieta trzydziestocztero-trzydziestopięcioletnia i trzech sąsiednich ziemian też ze swymi rodzinami. Towarzystwo o czymś gorąco dyskutowało.
- Wszystko to wymysły – mówił jeden z gości – gra próżnych fantazji, brednia.
Podszedłem do rozmówców. Przywitałem się.
- Oto, batiuszka – zwrócił się do mnie gospodarz – rozmawiamy teraz o zjawieniach się ze świata pozagrobowego. Piotr Piotrowicz – wskazał on jednego ze swoich towarzyszy – nie wierzy w takie zjawiska. Powiedzcie nam, proszę, czy mogą być i czy rzeczywiście bywają zjawiania się zmarłych nam, żyjącym na ziemi?
Takich zjawisk – powiedziałem – odrzucać nie można i trzeba być bardzo zuchwałym, żeby na to się zdecydować. Można by było przytoczyć wiele przypadków, gdzie pojawienia się potwierdzone są całkowicie bezspornymi dowodami, a więc, powinny być przyjęte, jak fakty, namacalnie udowadniające prawdziwość przyjść ze świata pozagrobowego. – Przy tym opowiedziałem kila przypadków, o których trafiło się mi przeczytać i, między innymi, o widzeniu metropolity Płatona, tj. o przypadku, opowiedzianym przez samego władykę. Porozmawiawszy w ten sposób przez jakiś czas, goście powoli zaczęli rozchodzić się po sadzie. My z gospodarzem też udaliśmy się pospacerować po cienistych alejkach sadu.
Ze mną samym – zaczął rozmowę Siemion Pawłowicz, kiedy zostaliśmy we dwóch – kilka lat temu zdarzył się zadziwiający przypadek, o którym oprócz mnie do tej pory nikt nie wie. Po śmierci matki – ojca swego nie pamiętam – zostałem spadkobiercą bogatej posiadłości. Miałem wtedy dwadzieścia cztery lata. Pozostawiony samemu sobie, zacząłem prowadzić najbardziej nieporządne i hulaszcze życie. Ciągłe hulanki z kolegami, gra w karty i inne, temu podobne, były normalnym moim zajęciem. Tak trwało ze dwa lata. O Bogu, o cerkwi, o postach nawet wzmianki nie było, chociaż moja nieboszczka matula była głęboką chrześcijanką i surowo przestrzegała zasad Prawosławnej Cerkwi, w posłuszeństwie której i mnie starała się wychować. Raz, około godziny czwartej po południu, siedzę w swoim gabinecie, zamyśliwszy się nad otwartą książką (w domu oprócz mnie i mego lokaja, który przebywał przez dwa pokoje ode mnie, nikogo nie było). Nagle cicho otworzyły się drzwi w moim pokoju. Obejrzałem się i zdrętwiałem. Na progu stała moja nieboszczka matka i surowo na mnie patrzyła. Potem wskazała na ikonę Zbawiciela, wiszącą u mnie, trzykrotnie ocieniła mnie znakiem krzyża i oddaliła się delikatnie i często stąpając, jak robiła to za życia. Chciałem pobiec do niej, ale nie mogłem ruszyć się z miejsca; chciałem krzyknąć, ale i język przykleił się do mojej krtani. Dopiero po około pięciu minutach byłem w stanie podnieść się i odszukać swego sługę.
- Iwan – powiedziałem – ty nikogo nie widziałeś?
- Nikogo.
- I nic nie słyszałeś?
- Słyszałem – powiedział – jakby kroki w kierunku waszego gabinetu; pewnie, ktoś przychodził do was.
- Tak – odpowiedziałem – był u mnie drogi gość.
I potem zaprzestałem wszelkich dalszych wypytywań w tej sprawie. Zjawienie się mojej matki głęboko poraziło mnie i zmusiło mocno zastanowić się nad moim ówczesnym stanem moralnym. I gdyby nie było tego zjawienia się, Bóg wie, co ze mną by było! Być może, przepadłbym w życiowym grzęzawisku, jak przepadło wielu moich dawnych kolegów.
Tak – zakończył swoją opowieść Siemion Pawłowicz – cudowne i niepojęte są drogi, którymi Ojciec Niebiański przyciąga dusze i serca grzeszników do pokajania i zbawienia! („Kormczij”, 1898, nr 36).
Mocno trwożyła mnie myśl, aby opuścić monaster i iść do świata. Zgadzając się z tą myślą, z niespokojnym sercem, całkowicie wpadłem w rozpacz i podjąłem decyzję na pewno wyjść w świat. To było w czwartek, a zamierzałem zostać w monasterze tylko do niedzieli. Następnego dnia, w piątek rano, budzący, chodzący, według monasterskiego porządku, budzić braci na jutrznię, rozbudził również mnie: ale ja, według zwykłego mego lenistwa, położyłem się znów na łóżko poczekać, kiedy zadzwonią na jutrznię, i zasnąłem. Nagle we śnie pokazało się mi: jakobym umarł i to umarł bez pokajania; siedzę nad swoim ciałem i bardzo płaczę; wydawało mi się, że będę zasądzony na wieczne męki w piekle. W tym płaczu mówię: Panie, jeśli bym wiedział, że umrę tej nocy, poszedłbym do spowiednika, pokajałbym się, uprosiłbym braci, aby pomodlili się za mnie”. A może, myślę, pomęczywszy się trochę, ja znów zmartwychwstanę, żeby pokajać się? Wyobrażam sobie Bożą sprawiedliwość, ale i miłosierdzie i mówię: „Panie do gniewu nie skory i wielce miłosierny. U człowieka to niemożliwe, u Boga zaś wszystko jest możliwe”.
W tej chwili zjawił się mi młodzieniec o przepięknej twarzy, w białym lśniącym jedwabnym odzieniu, przez piersi przepasany nawskrzyż różową taśmą; podchodzi do minie, bierze mnie za rękę i prowadzi gdzieś w ciemne miejsce. Ach! Co ja tam zobaczyłem! Siedzi mnóstwo nagich ludzi, jedni gorzko płaczą, inni żałosnym głosem jęczą, a niektórzy zgrzytają zębami, rwą na sobie włosy i krzyczą: „Bieda nam, bieda nam, oj bieda! Oj nieszczęście!”. Przy tym widowisku serce moje przepełniło się strachem i rozpaczą, tak że cały się zatrzęsłem. Młodzieniec, prowadzący mnie, mówi: „Na to miejsce męki szeroką drogą przyszli; chodźmy, ja pokażę tobie, dokąd prowadzi ciasna droga, miejsce do którego przychodzą poprzez liczne boleści (zmartwienia)”. Jak tylko młodzieniec wypowiedział te słowa, zjawił się drugi, całkiem podobny do pierwszego, i nazwał go po imieniu, ale nie mogę przypomnieć jego imienia; bierze on mnie za rękę i mówi do pierwszego, prowadzącego mnie: „Pójdziemy do trumny, tam zaczęli śpiewać panichidę”. Wydało się mi, że weszliśmy do naszego soboru: tu trumny i ciała nie widziałem, tylko słyszałem śpiew: „Twój ja jestem, zbaw mnie” i „Błogosławiony jesteś Panie, naucz mnie oprawdanijem* Twoim”. Zrobiło mi się bardzo wesoło. Pierwszy młodzieniec mówi: „Przy śpiewie panichidy duszy zawsze robi się wesoło”.
Nagle wydało się mi, że stoimy przed jakimiś wspaniałymi wrotami, i widzę: u wrót mnóstwo Aniołów w białych lśniących odzieniach; oblicza ich niewypowiedzianego piękna; zamierzaliśmy wejść w głąb wrót; ale dwaj przewodnicy, będący ze mną weszli bez przeszkód, a ja zostałem na zewnątrz wrót; mnie nie wpuścili stojący tam Aniołowie i słyszę jak jeden z nich mówi: „Napisane jest, nic nieczystego nie wejdzie tu”. Jeden mój przewodnik, obróciwszy się do tyłu, powiedział Aniołom: „Puśćcie go, Bóg miłosierny jest dla niego”. Po jego wypowiedzi Aniołowie rozstąpili się na obie strony, i ja tylko co wstąpiłem na próg wrót, jak rozległ się głos wspaniałej pieśni: „Te wrota Pańskie, sprawiedliwi wejdą w nie”.
Śpiew ten był tak miły, że rozkoszowałem się nim z zachwytem i, wydawało się, nie mogłem w pełni nacieszyć się tą radością. Kiedy weszliśmy do wnętrza chramu, zobaczyłem w nim mnóstwo ludzi różnych klas i w różnym wieku; jedni z nich trzymali w rękach krzyże, drudzy – gałązki drzew, trzeci – kwiaty, niektórzy – świece, a inni nic nie mieli w rękach, ale byli zachwyceni i radośni. Powietrze było delikatne i przyjemne, niebieskawego koloru. Anioł który był ze mną powiedział: „Patrz, to pokój** ludzi świeckich, chodźmy dalej, pokażę tobie pokój mnichów, którzy potrudzili się w monasterze”. Wydało mi się, że idziemy po schodach do góry, i ośmieliłem się zapytać prowadzącego mnie:
- Pozwólcie poznać wasze imię?
- Moje imię Posłuszanie. Pamiętaj wiec, że posłusznie prowadzi ciebie do Carstwa Niebieskiego.
Tylko co Anioł wymówił te słowa, znaleźliśmy się przed wielkimi wrotami niepostrzeżenie weszliśmy do jakiegoś przybytku, nieporównywalnie lepszego od pierwszego, lśniącego promiennym światłem, piękna niewypowiedzianego. Anioł mówi: „To pokój mnichów”. Pragnąc bardziej nacieszyć się pięknem tego Przybytku, patrzę w lewo i widzę jakby obłok; na nim siedzi mnóstwo Aniołów, oni wyplatają wieńce z kwiatów. Kwiaty były przeróżne, ale takiego piękna i przyjemności dla wzroku, że – nie wiem, czy są podobne w przyrodzie czy nie. Zapytałem oprowadzającego mnie Anioła:
- Komu te wieńce? – On odpowiedział:
- Pracującym Bogu gorliwie i cierpliwie; znoszącym boleści (smutki) ofiarnie i z samopoświęceniem; jest powiedziane: Zrzuć swą troskę na Pana, a On cię podtrzyma; nie dopuści nigdy, by miał się zachwiać sprawiedliwy (Ps. 54 (55), 23), cierp i ty, cierpienie zwycięży wszystkie smutki. Sam Pan powiedział: w cierpliwości (wytrwałości) waszej zdobądźcie (zyskajcie) dusze wasze. Potrudzisz się trochę, za to będziesz mieć pokój tu ze świętymi ojcami: wszyscy oni poprzez cierpliwość otrzymali chwałę. Życie ziemskie to nic innego, jak wychowanie dziecka. Napisane: jeśli nie będziecie, jak dzieci, nie wejdziecie do Carstwa Niebieskiego, przeanalizuj, poznaj cechy dziecka i naśladuj je (weź z niego przykład).
Idziemy dalej przez tenże Przybytek, ciesząc się przyjemnością niebiańskiego piękna; wydało mi się, dolina nieograniczonej przestrzeni, w której były nasadzone kwitnące drzewa; niektóre były z owocami, nie mogłem pojąć z jakimi. Widać było rzeki czystych wód, od drzew i kwiatów całe powietrze napełniało się przyjemnym aromatycznym zapachem, Anioł, wskazując to miejsce, mówi mi:
- Apostoł Paweł, ujrzawszy chwałę, przygotowaną kochającym Boga, pragnął odejść i z Chrystusem być (Flp. 1, 23). Prorok Dawid, duchem widząc to samo, mówił: Oto pokój mój… tu zamieszkam (To jest miejsce mego odpoczynku na wieki, tu będę mieszkał) (Ps. 131 (132), 14) i, z cierpliwością oczekując, wzywał: Jak miłe są przybytki Twoje, Panie Zastępów! Dusza moja pragnie i tęskni do przedsieni Pańskich (Ps. 83 (84), 2-3). Kiedyż więc przyjdę i jawię się przed obliczem Bożym? (Ps. 41 (42), 3. Słyszysz, ile przytoczyłem ci świadectw: uważaj, nie zgaś zapalonej lampki wiary, staraj się naczynie twoje napełnić olejem dobrych uczynków, żebyś z radością mógł spotkać Niebiańskiego Oblubieńca Chrystusa. Jeśli będziesz taki, jak teraz, ja zawsze będę z tobą – powiedział Anioł. Pójdźmy do Tronu Pana Wszechwładcy Jezusa Chrystusa.
I szliśmy dalej Przybytkiem, rozkoszując się cudownym niebiańskim pięknem: przed sobą, pośrodku chramu, zobaczyłem chór Aniołów, drugi chór stał z lewej strony, trzeci – z prawej. Kiedy podeszliśmy do Aniołów, stojących pośrodku chramu, oni rozstąpili się na obie strony, dali nam przejść bez przeszkód i patrzą na nas, uśmiechając się. Kiedy zaczęliśmy przechodzić między nimi, Dwóch Aniołów delikatnie uderzyli mnie po ramionach i powiedzieli: „Błogosławiony (szczęśliwy) jesteś, młodzieńcze, że porzuciłeś świat od młodości, pokochawszy Chrystusa” i zaczęli śpiewać: „Pańskie opiewajcie dzieła i wywyższajcie po wsze czasy”. Widzę po lewej stronie stoją podobne do naszych trzy anałojczyki (pulpity cerkiewne): na pierwszym leżał Krzyż, ozdobiony kwiatami; na drugim – Ewangelia, ozdobiona złotem, na trzecim – ikona Znamienija Bożijej Matieri (Znaku Bożej Matki), i oto mnóstwo mnichów podchodzi przykładać się parami. Odziani byli w białe szaty i szli z wielką bogobojnością. Z przodu szli ihumeni, za nimi archimandryci, potem hieromnisi, mnisi i nowicjusze. Anioł, wskazując mi ręką, powiedział:
- To mnisi, którzy potrudzili się w tej pustelni. Nazywał każdego z nich po imieniu, ale imion ich nie pamiętam.
Pytam:
- Gdzież ojciec Ioann? (Niedługo wcześniej zmarł riasoforny*** mnich) – Anioł odpowiedział:
- On tu
- I można go zobaczyć?
- Nie, zobaczysz go później; pójdźmy i my przyłóżmy się. Wtedy i my poszliśmy, też we dwóch. Kiedy podeszliśmy do Krzyża, Anioł powiedział: „Przeżegnaj się” – i sam się przeżegnał, przyłożyliśmy się do Krzyża, Ewangelii i ikony. Wtedy prawy chór zaczął śpiewać: „Krzyżowi Twemu kłaniamy się, Władyko”; środkowy, który był po środku chramu: „Oświeć mnie światłem Ewangelii Twojej”. Potem wyszły wszystkie na środek chramu i zaczęły śpiewać: „Wychwala dusza moja Pana i uradował się duch mój w Bogu Zbawicielu moim”. Przy tej pieśni cały chram wypełnił się takim aromatem, że umysł nie może wyobrazić; śpiew był tak cudowny, przyjemny i słodki dla serca, i byłem tak zachwycony i radosny, że nie mogę wyrazić słowami. W tym chramie ikonostasu nie było: zamiast ikonostasu widziałem ogromna zasłonę różowego koloru, i w całym chramie promieniało światło jaśniejsze od słońca, tak że nie można było patrzeć do góry od silnego blasku. Wtedy Anioł powiedział mi:
- Teraz pora tobie na jutrznię; tylko pamiętaj, że imię moje Posłuszanie. Teraz widziałeś chwałę, przygotowaną kochającym Boga; nie żałuj więc, że poszedłeś do monasteru, albowiem tego duchowego schronienia (azylu) wielu pragnęło, ale, nie będąc wybranymi, nie mogli osiągnąć.
Przebudziłem się. Serce moje drżało ze strachu i radości. Poszedłem na jutrznię i nie rozumiałem, gdzie jestem, w cerkwi czy nie, stojąc cały pogrążony w rozmyślaniach o tym co widziałem.
*Oprawdanije – prawo, postanowienie, obowiązek; obrona; rozgrzeszenie
**Pokoj – komnata; odpoczynek, spokoje przebywanie
***Riasofornyj mnich – kandydat (nowicjusz), który otrzymał od przełożonego prawo noszenia riasy (sutanny) i kłobuku (mniszego nakrycia głowy)
Pewnego razu zaprosił mnie pewien mój parafianin, właściciel ziemski B., aby w dniu imienin odsłużyć molebien. Po zakończeniu molebna wszyscy goście zaszumieli i zaczęli rozmawiać, a jedna szacowna z wyglądu dama, jeszcze mi nie znajoma, bogobojnie stała i, wydawało się, ciągle jeszcze chciała się modlić. W końcu, wykonała trzy pokłony do ziemi i, zwróciwszy się do mnie, poprosiła o błogosławieństwo. „To – matula moja, która obdarowała mnie swoim przyjazdem” – powiedział mi szanowny gospodarz. Wymieniwszy się z nią pozdrowieniami (słowami powitania), na zaproszenie gospodarza usieliśmy obok siebie i zaczęliśmy rozmowę. Najpierw rozmawialiśmy to o tym to o tamtym; w końcu zaczęliśmy rozmawiać o sprawach poważniejszych, na temat wiary. Widać było, rozmowa ta bardzo ciekawiła moją nową znajomą. Słuchała mnie z uwagą, ale mówiąc, często z sensem i bez sensu dodawała słowa: Panie! Grzechów młodości mojej i niewiedzy mojej nie wspomnij.
Na początku przyjąłem to za porzekadło, ale, zauważywszy przy tym ciężkie westchnienia, postanowiłem zapytać, czy te słowa to zwykłe porzekadło, czy mają one jakieś szczególne znaczenie w jej życiu. „Ach, batiuszka – powiedziała ona – czyż można święte słowa zamieniać w porzekadło? Jeśli chcecie, opowiem wam dziwne zdarzenie z mego życia, którego te słowa dotyczą. Pójdźmy do oddzielnego pokoju. Ja wam, jak duszpasterzowi, opowiem, wszystko opowiem”. Jej prośba została spełniona, i ona zaczęła:
„Mam ponad osiemdziesiąt lat. Czuję, że niedaleko już koniec mego ziemskiego życia, i dlatego kłamać mi nie wypada: znaczy, wierzcie, ojcze święty, że to co powiem wcale nie będzie wymyślone, a całkowicie prawdziwe.
O, Panie! Grzechów młodości mojej i niewiedzy mojej nie wspomnij. Jeśli na kimś – kontynuowała ona – to właśnie na mnie grzesznej okazał Pan Bóg w cudowny sposób łaskę Swoją. Jeśli by nie Jego wszechobecna łaska, być może, na zawsze zgubiłabym duszę swoją, gnuśniejąc w strasznym swoim błędzie. Ja urodziłam się od bogatych i szlachetnych rodziców, prawosławnego wyznania, ale ani z bogactwa ich, ani z prawosławia nie udało się mi skorzystać w mojej młodości. W wieku około siedmiu lat zostałam zupełną sierotą i zostałam wzięta na wychowanie przez stryjeczną babcię, bardzo biedną szlachciankę, żyjącą tylko z jałmużny. Ale to jeszcze nie bieda: bieda w tym, że moja babcia była zatwardziałą staroobrzędówką (starowiercą), albo, słuszniej, odszczepieńcem sekty „bezduchowników”, w którą i mnie, jako mało świadomą i będącą pod pełnym jej panowaniem, szybko uwiodła. Posiadłość rodziców moich oddano, jak zwykle, do dyspozycji opiekunów (kuratorów), którzy nie tylko nie zwracali żadnej uwagi na moje wychowanie, ale i samo mienie zrujnowali i, w wyniku intryg mego wuja sporządziwszy fałszywe dokumenty, przekazali je jemu w posiadanie. Gramoty mnie nie uczono; a i prawdę powiedziawszy, umiejętność czytania i pisania w tych czasach dla kobiet była rzeczą całkiem niepotrzebną. Niedobry wujek, kiedy osiągnęłam pełnoletniość, żeby dogodnie władać niesprawiedliwie zagarniętym mieniem, znając skrajną biedę mojej babci i mój brak doświadczenia, chciał wydać mnie za mąż za swego pańszczyźnianego sługę. Ale Bogu, Ojcu sierot i nieszczęsnych, podobało się urządzić inaczej.
W tym samym czasie wyszedł do rezerwy niedaleki nasz sąsiad – ziemianin, porucznik gwardii A. P. B. posiadając dość ubogi majątek, on chciał poprzez ożenek zapewnić sobie przyszłość. Sąsiedzi-ziemianie, nie znając dokładnie moich okoliczności, rekomendowali mnie jako dobrą i bogatą pannę. Jako wykształcony młody człowiek, on szybko nawiązał z nami znajomość i zaczął ubiegać się o moją rękę. Jego tytuł, uprzejmy stosunek i życzliwość wobec babci – wszystko przemawiało na jego korzyść. Pozostawała jedna przeszkoda: kawaler był, naszym zdaniem, sujetnyj (próżny) (tak wcześniej nazywaliśmy prawosławnych). Ale rady innych i tę przeszkodę wyeliminowały: babcia dała słowo, ale z tym, żeby mnie nie tylko odwodzić od poprzedniej wiary, ale dać mi pełną swobodę modlić się po swojemu i nie przeszkadzać jeździć do sekciarskiej kaplicy. Zgoda nastąpiła, i wzięliśmy ślub.
Nadzieje mego męża na mój bogaty posag nie spełniły się. Dużo trzeba było starań i wydatków, żeby majątek, według prawa należący do mnie, wyrwać z rąk niedobrego wujka; a nieboszczyk A. P. był człowiekiem obcym wszelkich procesów sądowych, a i środki do tego miał bardzo ograniczone, i postanowiliśmy, położyć całe nadzieje na Pana Boga, żyć, jak zechce Jego święta wola. Nadzieja nas nie zawiodła. Zająwszy się w niewielkiej posiadłości męża gospodarstwem, mieliśmy dostateczne utrzymanie dla siebie i dla naszej rodziny, którą nas Bóg błogosławił.
Dużo czasu upłynęło od mego zamążpójścia, a ja ciągle tkwiłam w mojej niegodziwości. Mój nieboszczyk mąż był człowiekiem dobrym, kochał mnie szczerze, nie wspominał mi o zmianie wiary i zawsze gotów był nawet uprzedzać moje życzenia. Widać było, że różnica wiary bardzo go niepokoiła; ale zawsze umiał to ukrywać. Były chwile, kiedy przychodziła mi na myśl wyższość wiary prawosławnej; ale, dopóki nie nadeszła pora mego odrodzenia, myśl ta szybko mnie opuszczała. Mnie szczególnie zadziwiało prawdziwie chrześcijańskie życie mego męża i święcie wypełniane przez niego religijne obrzędy. Na przykład, w Wielkim Poście, kiedy, bywało, howieł (poszcząc i modląc się przygotowywał się do prziczastija) – zje kolację (co zachował przez całe życie) w poniedziałek i do przyjęcia Świętych Darów (w niedzielę) nic nie je, a nawet po przyjęciu Św. Darów napije się tylko herbaty i dopiero późnym wieczorem zje kolację. Tylko modlitwa i czytanie pożytecznych dla duszy ksiąg były w tym czasie jego pokarmem. Rozmyślając o tym wielkim jego trudzie, wyobrażałam sobie, że to zależy od jego mocnej budowy (on i zimą zawsze ubierał się lekko i chodził boso). Korzystając, według łaski Bożej, i sama z kwitnącego zdrowia, próbowałam też to spełnić, ale nie mogłam i połowy wytrzymać, i, w końcu, zapytałam: jak może on pościć tak cały tydzień? Czy zależy to od sił ludzkich, czy jest temu inna przyczyna? On nachmurzył brwi – znak, że nie podoba się mu to pytanie – i pomilczawszy, zaczął mówić. „Jeśli byś ty…” – i natychmiast zamilkł, zakończywszy zaczętą wypowiedź ciężkim westchnieniem. Ja od razu zrozumiałam, że on chciał tym napomknąć, że gdybym wyznawała prawdziwą wiarę, to mogłabym wypełnić co on wypełniał – tylko nie chciał złamać danego babce słowa nie nawracać mnie (jak sam potem wyjaśnił) i nie chciał mówić dalej. Tym razem i ja zamilkłam i poszłam na swoje pokoje. Jakiś bezwiedny smutek wypełnił moją duszę, w sercu czułam jakąś pustkę, i omal nie płakałam, sama nie wiedząc dlaczego. Postawione przeze mnie pytanie i jego niedokończona odpowiedź tak mnie poruszyły, że ja prawie tylko o tym myślałam.
Cały rok ta myśl nie opuszczała mnie i, w końcu, postanowiłam poruszyć poprzednie pytanie. To znów było w Wielkim Poście, po przyjęciu przez męża Świętych Darów. Pogratulowawszy mu wypełnienia obrzędu (jak wcześniej nazywałam), zapytałam: „Czyż naprawdę lekko jest ci tak pościć?”. Druga moja próba była pomyślniejsza. On nie zmienił swego jasnego spojrzenia, które zawsze miał po przyjęciu Świętych Darów, i z uśmiechem powiedział. „To nie od naszych sił zależy, a od pomocy Bożej: na to trzeba czasu, żeby zasłużyć na taką łaskę, trzeba podporządkować ciało duchowi, karmić je modlitwą i słowem Bożym, i zwłaszcza nieginącym (wiecznym) pokarmem – Ciałem i Krwią Chrystusa, których tak zwani starowiercy, z powodu swojej upartej niewiedzy, nie przyjmują” – i potem zamyślił się.
„Mów dalej, mów – powiedziałam radośnie – ja wiem czego ty się boisz, ale ja ci pozwalam”. – „Tak, przyjacielu mój – kontynuował on – wielką sprawą jest zdobyć wiarę prawdziwą, gdzie wszystko skłania człowieka ku Bogu, gdzie są potrzebne Sakramenty, uświęcające go, gdzie jest duchowy pokarm, karmiący jego duszę, czy lepiej ubóstwiające ducha, umysł zaś karmiące gościnnie, czego wasza wykrzywiona wiara nie ma”.
Ostatnie słowa, oczywiście, według podszeptu wroga, mocno mnie obraziły, i ja z niezadowoleniem powiedziałam: „Dość! Ja twojej wiary nie znieważam, a ty zaczynasz potępiać moją, nazywając ją wykrzywioną. Tam, za grobem, dowiesz się, kto z nas ma rację, kto winien”.
On nachmurzył brwi i poszedł do swego gabinetu, jakby niechcący powiedziawszy: „Sprawę i tu widać” – i potem, zwróciwszy się do mnie z niezadowoleniem, ale dość spokojnie kontynuował: „Sama się prosiłaś!”. Ja, też zdenerwowana odeszłam do swoich pokoi. Smutek większy niż przedtem opanował mnie, i szczerze żałowałam, że sprowokowałam go do tej rozmowy. Ale myśl o tej rozmowie jednak mnie nie opuszczała. Starałam się być wesoła, ale skryty smutek męczył mnie. O, Panie! Grzechów młodości mojej i niewiedzy mojej nie wspomnij.
W końcu, Pan Bóg, nie chcący śmierci grzesznika, ale aby się nawrócił i był żywy, nie opuścił i mnie Swoim miłosierdziem: przyszła pora i na moje nawrócenie. To było w tymże roku, w wigilię Bohojawlenia Hospodnia (Chrztu Pańskiego). Żyliśmy w chutorze, około siedmiu kilometrów od cerkwi. Każdego roku nieboszczyk mój A. P. wybierał się do cerkwi po świętą wodę i mi proponował wybrać się do swojej kaplicy, ale tym razem, nie wiedząc dlaczego, mi tego nie zaproponował, a w pośpiechu wybrał się i pojechał, z nikim nie pożegnawszy się. Ponad godzinę smutek i przygnębienie męczyły mnie, a potem nagle jakaś radość napełniła duszę. Tylko niecierpliwe pragnienie szybciej zobaczyć męża trochę przyciemniało moją radość. Często patrzyłam okno, w tę stronę, skąd on powinien był jechać. W końcu, szary konik pojawił się i, zamiast radości, ogarnął mnie jakiś strach.
Ponieważ mieszkaliśmy na chutorze, to kapłan tegoż wieczoru nie zdążał przyjeżdżać do nas ze świętą wodą, a przyjeżdżał następnego dnia. Drogo ceniąc (jak i trzeba) wieczorową świętą wodę, mąż miał zwyczaj na świętą wodę brać z sobą zielony dzban z pokrywką (który i teraz przechowuję jako najdroższy (testamentowy)), i, po wejściu do przedpokoju zaczął śpiewać święty wiersz: Wo Iordanie krieszczajuszczusia Tiebie, Hospodi… a wchodząc do salonu otwierał pokrywę, wlewał świętą wodę do przygotowanego spodka, kropił dom i wszystkich służących w towarzystwie całej naszej rodziny i wszystkich dworzan (oprócz mnie, dlatego że ja, jak pozornie prawosławna, wychodziłam do swojej sypialni). Ale tym razem, dzięki Bogu dopomagającemu, i ja zostałam w salonie. Świętą pieśń, jak zwykle, zaczął on śpiewać jeszcze na progu domu, a wszedłszy do salonu, zaczął zdejmować z dzbanka pokrywę – i cóż? Ledwie tylko pokrywa została zdjęta, jak pokazało się nam, że z niego błyskawicznie wypłynęły trzy płomieniste strumyki i rozlały się po całym pokoju. Odczuliśmy niezwykły aromat i mimowolnie wszyscy upadliśmy na kolana, a u męża nawet kropidło wypadło z rąk, i ledwie utrzymał dzbanek. Przez kila minut wszyscy byliśmy w przerażeniu i w jakimś odrętwieniu i nie mogliśmy powiedzieć do siebie słowa – i pieśń ucichła w ustach śpiewającego. Ja pierwsza ocknęłam się jakby z letargu i pierwsza przerwałam milczenie. Pierwszym słowem było, aby natychmiast posłać po prawosławnego duchownego. Posłałam sługę z listem, aby prosił kapłana o przyłączenie mnie do Prawosławnej Cerkwi. Dobry i zawsze spełniający prośby pasterz nie zwlekał spełnić mojej prośby. Nie mogę wam wyrazić, jaka radość napełniła moją duszę po przyłączeniu się do tej Cerkwi, w której się urodziłam i od której odpadłam; ale radość tę zastępował czasem smutek, że tak długo kostniałam (tkwiłam w zacofaniu) w moim błądzeniu. Wyjątkowo smuciło mnie to, że dobra moja opiekunka zmarła w schizmie. Czcigodny pasterz długo rozmawiał ze mną na tematy wiary: to pouczając mnie, to przekonując o miłosierdziu Bożym, to zachęcając do dalszych trudnych czynów chrześcijańskich i, na koniec, zaproponował abym pojechała na Bohojawleńską Jutrznię (Jutrznię święta Chrztu Pańskiego). Wszyscy udaliśmy się do cerkwi Bożej. Z taką niecierpliwością oczekiwałam na rozpoczęcie wspólnego Nabożeństwa w tej Cerkwi, w łonie której byłam ochrzczona i w której w międzyczasie, tak długo, jako zbłąkana owca, nie bywałam! Oto zaczęło się czytanie Wielkiego Powieczerza i cała zamieniłam się w słuch: każde święte słowo łowiłam z pragnieniem i starałam się przekazać je sercu; każdy prawie werset przywiązywałam do siebie i znajdowałam w nim pociechę, gdy wtem usłyszałam słowa: Panie! Grzechów młodości mojej i niewiedzy mojej nie wspomnij. Te słowa jakoś szczególnie podziałały na moją duszę, one rozbudziły we mnie dawne, minione, moje. Wydawało mi się, że Prorok jakby dla mnie, grzesznej, właśnie napisał te słowa. Tak, myślałam, widać, sprawa to nie małoważna – grzech młodości i niewiedzy, kiedy tak wielki mąż, jak prorok Dawid, modlił się o to. Jakże mi nie modlić się i nie utrwalić (odcisnąć) tych słów w moim sercu, kiedy moja młodość upłynęła w strasznym grzechu – w oderwaniu od świętej Cerkwi i w niewiedzy?
Po jutrzni zostałam dopuszczona do spowiedzi, a po Liturgii Boskiej dostąpiłam zaszczytu przyjęcia Świętych Darów Chrystusowych. Radosny, wyjątkowy i wiekopomny był dla mnie ten dzień: dostąpiłam zaszczytu stać się córką prawdziwej Cerkwi Chrystusowej. Ważne i wiekopomne były też powiedziane wyżej słowa, dlatego że one stale mi powtarzały, że miałam straszny grzech i, dlatego, powinnam stale się modlić o to, żeby Pan Bóg wybaczył go i nawet nie wspomniał.
A żeby nie być w niewiedzy, postanowiłam uczyć się gramoty. Ale kogo wziąć za nauczyciela? Kto zdecyduje się uczyć już dość starą kobietę? Los padł na starszego syna mego A. i on to nauczył mnie czytać i pisać, ile mógł przekazać i ile ja mogłam pojąć. Od tej pory czytam właśnie Boże księgi i w nich znajduję pouczenie i pocieszenie, dziękując Bogu, który zesłał mi Swoją niewypowiedzianą łaskę”.
Tak skończyła dama swoje opowiadanie, dodając: „Panie, grzechów młodości mojej…”. Ja swoją drogą, podziękowałem jej za ciekawą dla mnie historię jej życia i prosiłem o pozwolenie przekazać (jeśli to będzie możliwe) dla pouczenia innym. „Chociaż – odpowiedziała ona – historię tę wielu zna, żyją nawet świadkowie tego cudownego zdarzenia, ale proszę was o przekazanie do publicznej wiadomości po mojej śmierci”.
Na dniach dowiedziałem się od czcigodnego jej syna, że ona już zmarła („Strannik”, 1861).
W Grodnie jest objawiona ikona Ostrobramskiej Bożej Matki. Swoją nazwę ikona otrzymała od tego, że pojawiła się na szpiczastym (ostrym) wierzchołku Ostrobramskich wrót miasta. Wkrótce po zjawieniu się ikony nastąpiło tyle cudownych uzdrowień, że mieszkańcy Grodna uwierzyli całą duszą w swoją niebiańską Opiekunkę i do tej pory chronią z nieudawaną miłością dany im z nieba skarb. Zdjęcie tej cudotwórczej ikony po raz pierwszy zobaczyłam w domu mojej znajomej B. O. Łopuchinoj. Wielka była jej nadzieja pokładana w świętej ikonie, dlatego że w ich własnej rodzinie wydarzył się cud, mający ogromny wpływ na całe życie jednego z jej bliskich krewnych.
Oto jak opowiedziała mi ona to wydarzenie.
„Krewny mój ze strony matki, W. I. K. był uczciwy, mądry, wykształcony, bogaty. Tylko brakowało najszlachetniejszej, najlepszej cechy rozumu i serca – mianowicie wiary w Boga i miłości do Niego. Wszystko święte u niego lekko stawało się przedmiotem bluźnierstwa i znieważenia, on w oburzający sposób jawnie głosił swój ateizm. Szczęśliwy i dumny ze swojego godnego pozazdroszczenia losu, zapomniał on, że ziemskiemu szczęściu, jak i biedzie, jeden i ten sam koniec, to mogiła, a za nią – życie wieczne, w którym zażądane zostanie sprawozdanie z uczynków życia doczesnego. Strach było nam słuchać jego niemądrych przekonań. Ani rady, ani prośby – nic nie pomagało, a los, jakby umyślnie, rozpieszczał zatwardziałego szaleńca. Wszystko mu się udawało; jego życie płynęło lekko i jasno, ani jednej, zdaje się, gorzkiej minuty nie było w jego losie, i dlatego on nie potrzebował obrony i pocieszenia od Boga, ani od ludzi. Być może jednak, za dobre uczynki i niezachwianą wiarę dawno zmarłej jego matki, zbawienie nieszczęsnego głupca wzięła na Siebie Sama Matka Boska. Ona poprzez Swoje wstawiennictwo powstrzymywała do pewnego czasu sprawiedliwie karzącą rękę Swego ukochanego Syna, pragnąc w cudowny sposób nawrócić grzesznika na prawdziwą drogę. W końcu, nadeszła godzina pouczenia zbłąkanego. Otrzymawszy urlop K. (on był wojskowym) przejeżdżając przez Grodno był u jednej ze swoich znajomych, która zajmowała antresole wysokiego dwupiętrowego domu. Pokój, w którym oni przebywali, miał okna w kierunku wybrukowanej ulicy. Z nimi siedział przy stole z preclem w rękach trzyletni syn gospodyni. Wyobraźcie sobie ich przerażenie – kiedy nagle dał się słyszeć straszny przenikliwy krzyk: „Pożar! Pożar!” – a jednocześnie w dole widać było kłęby czarnego, gęstego dymu: długie, pomalowane olejną farbą schody płonęły już w dwóch miejscach. I nie było od kogo oczekiwać pomocy: na górze, oprócz ich trojga nie było nikogo. I teraz to, po raz pierwszy w życiu boleśnie zabiło serce K. On był tak zdezorientowany, że nawet zapomniał o grożącym im niebezpieczeństwie. Ale u gospodyni mieszkania uczucia macierzyńskiej miłości do syna przezwyciężyły uczucia przerażenia i rozpaczy: ona schwyciła swoje dziecko i ze słowami: „Matko Boża, powierzam Ci mego syna, uratuj go!” – rzuciła go przez okno na kamienne płyty ulicy, a sama upadła nieprzytomna w tymże pokoju. W tym momencie dopiero K. doszedł do siebie: „Pomóż i mi, niewiernemu, abym uwierzył w Ciebie, Święta Obrończynio” – zawołał z kolei K. i, pochwyciwszy nieprzytomną panią H., pobiegł w dół po płonących stopniach schodów.
I uratowała go Matka Boża, nie odrzuciła błagania grzesznika. Uratowała nie tylko jego ciało przed doczesnymi cierpieniami, ale także duszę przed przyszłymi wiecznymi mękami. Całkiem opamiętał się K. na ulicy, kiedy zobaczył siedzące nietknięte dziecko spokojnie dojadające swego precla. I zadziwiający cud! Dziecko jakby nie było rzucone przez matkę z wysokości drugiego piętra, a ostrożnie przeniesione na drogę. Przenajświętsza Dziewica uchroniła też matkę, która z mocną wiarą powierzyła Jej swoje maleństwo. Od tej chwili Cerkiew zyskała wiernego syna w osobie uratowanego odstępcy. K. nabył sobie niewielką emaliową ikonkę Ostrobramskiej Bożej Matki i nigdy z nią się nie rozstawał. Obrazek ten uratował go przed śmiercią również drugi raz. Podczas węgierskiej kampanii w pewnej potyczce z nieprzyjacielem, w której on uczestniczył, skierowana wprost w jego piersi kula odskoczyła, wcisnąwszy tylko trochę w ciało wiszącą na szyi ikonkę Matki Bożej. Od tej pory K. już ostatecznie oddał się pod Jej świętą opiekę: wstąpił do monasteru i jego pokajanie było tak szczere, wiara tak głęboka, że w stosunku do niego w zupełności mogą być użyte Ewangeliczne słowa Samego Zbawiciela o grzesznej kobiecie: odpuszczono jej liczne grzechy, bo bardzo umiłowała (Łk. 7, 47)” („Strannik”, 1867).
W gazecie „Sowriemiennyje Izwiestija”, wydwanej kilka lat temu w Moskwie, niejaki W. Kazancew opisywał następujące niezwykłe wydarzenie.
Ojciec jego był człowiekiem, mało starającym się o należyte wypełnienie obowiązków religijnych. Przypadkiem trafił do skitu (samotni) Nikołajewskiej Piesnoszskiej pustelni, około osiemdziesięciu kilometrów od Moskwy. Sprawa była w czasie Uspienskiego Postu.
„Wchodzę do cerkwi – opowiadał ojciec p. Kazancewa – widzę wielu wiernych przygotowujących się do Eucharystii, kupuję świecę i oczekuję na przybycie spowiednika. W końcu, do cerkwi wprowadzono pod rękę o. Sawwatija, zarządzającego samotnią. On był ślepy. Jak teraz widzę jego dosłownie woskową twarz i długą, mocno pożółkłą brodę. Po uczynieniu zwykłej reguły przyłożeniu się do św. ikon, on włożył epitrachelion i, wprowadzony po rękę na ambonę, zaczął z pamięci głośno odmawiać modlitwę przed spowiedzią. W jej połowie jego głos urwał się i on, uczyniwszy dwa pokłony do ziemi przed ikoną Zbawiciela, znów zaczął odmawiać. Ale znów jego głos urwał się, wtedy, zwróciwszy się do ludzi, powiedział: „Dzieci świętej matki Cerkwi! Między nami jest jeden nie jej syn. Podejdźcie każdy osobno i powiedzcie swoje imiona”. Przygotowujących się było około sześćdziesięciu osób; wszyscy podchodzili i mówili. Kiedy kolejka doszła do mnie, i tylko co powiedziałem swoje imię, jak twarz o. Sawwatija stała się groźna: „Wyjdź won, ty nie jesteś synem Cerkwi, ty wzgardziłeś Ciałem i Krwią Chrystusa”. Ja stałem, jak porażony piorunem; w oczach mi pociemniało: nie pamiętam, jak wyszedłem z cerkwi. Po wielu moich prośbach o. Sawwatij zgodził się wyspowiadać mnie i udzielić Eucharystii, ale pod warunkiem, że tydzień spędzę z nim w jego celi.
- Nie trzeba dodawać – kończy swoje opowiadanie Kazancew – że o pogardzeniu wobec Świętych Sakramentów Cerkwi od tej pory i wzmianki nie było” („Kormczij”, 1901).
Indywidualny sąd Boży nad duszami, według nauki Cerkwi, poprzedzony jest badaniem połączonym z dręczeniem, czy egzaminowaniem ich w tak zwanych mytarstwach* przez które one przechodzą w strefie powietrza, i gdzie złe duchy, będąc w swojej strefie (Ef. 6, 12), zatrzymują je i demaskują wszystkie grzechy, uczynione przez nie w życiu. Uczniowi prepodobnego Wasilija Nowego (żyjącego w pierwszej połowie X wieku), Grigorijowi, odkryte zostały w widzeniu okoliczności godziny śmierci i chodzenia po mytarstwach błażennej Fieodory.
Kiedy Grigorij, prosił ją opowiedzieć o swojej śmierci i o okolicznościach, towarzyszących jej śmierci następujących po niej, to ona z wyjątkowymi szczegółami opowiedziała mu następujące: „Synu Grigorij! O straszną rzecz zapytałeś mnie, o której i wspominać jest okropnie.
Kiedy nadeszła godzina mojej śmierci, zobaczyłam twarze, których nigdy nie widziałam, usłyszałam słowa, których nigdy nie słyszałam. Cóż powiem? Okrutne i ciężkie nieszczęścia, o których nie miałam pojęcia, spotkały mnie z powodu moich uczynków; ale dzięki modlitwom i pomocy naszego ojca Wasilija uwolniłam się od nich. Jak opowiedzieć ci ten cielesny (fizyczny) ból, ciężar i cierpienie, którym poddawani są umierający? Jakby kto całkiem obnażony, upadłszy w wielki płomień, palił się, topniał i zamieniał się w popiół; tak niszczony jest człowiek przez śmiertelną chorobę w gorzką godzinę rozłąki duszy z ciałem.
Kiedy zbliżałam się do końca mego życia, i nadszedł czas mego przejścia do życia wiecznego, to zobaczyłam mnóstwo etiopów (czarnych barbarzyńców), którzy otoczyli moje lóżko. Twarze ich były ciemne, jak sadza i smoła, oczy ich – jak rozpalone węgle, widok tak straszliwy i przerażający, jak sama ognista gehenna. Oni zaczęli burzyć się i szaleć jak psy, inni wyli, jak wilki. Patrząc na mnie, oni wściekali się, grozili, rzucali się na mnie, zgrzytali zębami, i gotowi byli pożreć mnie; jednocześnie, jakby oczekiwali na samego sędzię, który miał przyjść, przygotowywali karty i rozwijali zwoje, na których były zapisane wszystkie moje złe uczynki. Moja nieszczęsna dusza ogarnięta była przez wielki strach i drżenie. Nie tylko męczyła mnie gorycz śmiertelna, ale i groźny wygląd i wściekłość etiopów był dla mnie jakby drugą okrutniejszą śmiercią. Odwracałam moje oczy we wszystkie strony, żeby nie widzieć strasznych ich twarzy i nie słyszeć ich głosu, ale nie mogłam od nich się uwolnić – oni wszędzie się zataczali; pomagającego mi nie było.
Kiedy całkiem straciłam siły, to zobaczyłam dwóch jasnych Aniołów Bożych, w postaci niewypowiedzianie pięknych młodzieńców, idących do mnie. Oblicza ich lśniły, spojrzenie przepełnione było miłością; włosy ich były jak śnieg, białe ze złotawym połyskiem, szaty ich błyskały, jak błyskawice; byli przepasani złotymi pasami. Zbliżywszy się do mego łóżka, stanęli po jego prawej stronie, cicho ze sobą rozmawiając. Zobaczywszy ich, uradowałam się i z przyjemnością na nich patrzyłam.
Czarni etiopi wzdrygnęli się i odstąpili nieco dalej. Jeden ze świetlistych młodzieńców, z gniewem zwracając się do ciemnych, powiedział: „O, bezwstydni, przeklęci, mroczni i złośliwi wrogowie rodzaju ludzkiego! Dlaczego zawsze pierwsi przychodzicie do umierających, i gadką waszą zastraszacie i trwożycie każdą duszę, rozstającą się z ciałem? Ale nie bardzo się cieszcie, dlatego że tu nic nie znajdziecie. Jest Boże miłosierdzie dla tej duszy, i nie ma wam w niej ani udziału ani przeznaczenia”. Kiedy anioł przestał mówić, etiopy zachwiali się, wszczęli krzyk i gadkę, zaczęli pokazywać moje złe uczynki, popełnione od młodości, i krzyczeli: „Nic z niej nie mamy? A to czyje grzechy? Czyż nie ona to uczyniła?”. Tak krzycząc, oni stali i oczekiwali na śmierć. I oto przyszła śmierć, porykując jak lew, z wyglądu bardzo straszna, podobna do człowieka, ale bez ciała, zbudowana z samych ludzkich kości. Przyniosła różne narzędzia do męczenia: miecze, strzały, kopie, sierpy, piły, siekiery i inne nieznane narzędzia. Ujrzawszy to, pokorna moja dusza zadrżała ze strachu. Święci Aniołowie powiedzieli śmierci: „Nie przeciągaj, uwolnij tę duszę od cielesnych związków; szybko i spokojnie uwolnij: ona nie ma wielu ciężkich grzechów”. Śmierć przystąpiła do mnie, wzięła małą siekierę i odcięła mi nogi, potem ręce; potem innymi narzędziami obezwładniła mi wszystkie członki, oddzieliwszy je po stawach jeden od drugiego. Straciłam ręce, nogi, całe moje ciało obumarło, i już nie mogłam się poruszać. Potem odcięła mi głowę – nie mogłam wprawiać w ruch mojej głowy, która stała się mi obca. Potem ona rozpuściła w czaszy (kielichu) jakąś mieszaninę i, przyłożywszy do moich ust, na siłę napoiła mnie. Tak gorzkie było to picie, że dusza moja nie mogła znieść go: wzdrygnęła się i wyszła z ciała.
Świetliści Aniołowie natychmiast wzięli ją na swoje ręce. Obejrzawszy się do tyłu, zobaczyłam moje ciało leżące bez tchu i nieruchome. Jakby ktoś, zdjąwszy odzież swoją i rzuciwszy ją, stał i patrzył na nią; tak właśnie ja patrzyłam na ciało moje i dziwiłam się. W tym czasie jak święci Aniołowie trzymali mnie, demony, będące w postaciach etiopów, obstąpili nas, krzycząc: „Mnóstwo grzechów ma ta dusza; niech odpowiada za nie!” – i pokazywali grzechy moje, a święci Aniołowie zaczęli szukać dobrych moich uczynków i znajdowali dzięki łasce Bożej wszystko, co przy jej pomocy uczyniłam. Oni zebrali wszystko, co kiedykolwiek dobrego uczyniłam: czy dałam jałmużnę ubogim, czy nakarmiłam głodnego, czy napoiłam pragnącego, czy odziałam nagiego, czy wędrowca wprowadziłam do domu i ugościłam, czy posłużyłam sługom Bożym, czy odwiedziłam chorego i w więzieniu siedzącego i pocieszyłam go; czy przychodziłam z gorliwością do świątyni Bożej i modliłam się z usilnymi łzami, czy uważnie słuchałam czytań i śpiewów cerkiewnych, czy przynosiłam do świątyni kadzidło i świece, czy napełniałem olejem cerkiewne łampady do oświetlenia cerkiewnych ikon i całowałam ikony z czcią; czy pościłam i powstrzymywałam się w środy, piątki i wszystkie posty, czy czyniłam pokłony i noc spędzałam na czuwaniu, czy wzdychałam do Boga i płakałam z powodu swoich grzechów, czy spowiadałam się przed ojcem duchowym z serdeczną skruchą za grzechy i starałam się czynić za nie zadośćuczynienia; czy współczułam cierpiącym, pocieszałam płaczącego i podawałam mu pomocną dłoń, pomagałam komu w dobrej sprawie, a od złej odwracałam; czy sama odwracałam oczy moje od próżności i powstrzymywałam język od przeklinania, kłamstwa, oszczerstwa i próżnej gadaniny – i wszystkie inne, najmniejsze dobre moje uczynki, jeden za drugim, święci Aniołowie zebrali i przygotowywali aby położyć na wagę przeciwko złym moim uczynkom.
Etiopy, patrząc na to, zgrzytali na mnie zębami swoimi, dlatego że chcieli natychmiast wyrwać mnie z rąk anielskich i sprowadzić na dno piekła. W tym samym czasie niespodziewanie zjawił się tam prepodobny Wasilij i powiedział świętym Aniołom: „Święci Aniołowie! Ta dusza dużo posłużyła dla spokoju mojej starości, i dlatego modliłem się o nią do Boga, i Bóg darował ją mi”. Powiedziawszy to, on wyjął zza pazuchy jakby woreczek ze złotem i oddał go Aniołom ze słowami: „Oto skarb modlitw przed Panem za tę duszę! Kiedy będziecie przechodzić podniebne mytarstwa, i złe duchy zaczną ją dręczyć, to wy odkupujcie ją tym od jej długów (spłacajcie tym jej długi).
Powiedziawszy to odszedł. Zaś złe duchy, zobaczywszy dar prepodobnego Wasilija, najpierw stały w osłupieniu, potem podniosły płaczliwe krzyki i stały się niewidoczne. Wtedy znów zjawił się święty Boży Wasilij, niosąc z sobą wiele naczyń czystego oleju i drogocennej mirry, które wszystkie, jedne po drugich wylana mnie, od czego napełniłam się duchowym aromatem i poczułam, że przemieniłam się i stałam się bardzo jasną. I znów powiedział Aniołom prepodobny: „Kiedy wy, światli Aniołowie, uczynicie wszystko, niezbędne dla tej duszy, wtedy wprowadźcie ją do przygotowanego mi przez Pana przybytku, i tam niech zostanie”. Po czy stał się niewidzialny; a święci Aniołowie wzięli mnie, i po powietrzu poszliśmy na wschód.
(Mytarstwo 1-e). Kiedy szliśmy od ziemi ku niebiańskiej wysokości, to na początku spotkały nas duchy powietrzne pierwszego mytarstwa, na którym rozliczane są grzechy czczej gadaniny, to jest rozmów nierozsądnych, obrzydliwych, niegodnych. Zatrzymaliśmy się, i wyniesiono przed nas liczne zwoje, gdzie zapisane były wszystkie słowa, od młodości wypowiedziane przeze mnie niepotrzebnie i nierozsądnie, a zwłaszcza, jeśli wyrażały one cokolwiek haniebnego i bluźnierczego, jak często bywa na języku młodych ludzi.
Widziałam zapisane tam wszystkie swoje niedorzeczne wypowiedzi, wulgaryzmy, wszystkie światowe bezwstydne pieśni, niesforne okrzyki, śmiech i chichot. Wszystkim tym złe duchy demaskowały mnie, wskazując czas i miejsce, kiedy, gdzie i z kim zajmowałam się próżną rozmową i rozgniewałam Boga swoimi nieprzyzwoitymi słowami. Ja milczałam, wstydziłam się trzęsłam się ze strachu, ale Aniołowie położyli co nieco z moich dobrych uczynków, a brakujące uzupełnili ze skarbu, podarowanego przez prepodobnego Wasilija, i tym wykupili mnie.
(Mytarstwo 2-e). Stamtąd poszliśmy wyżej i zbliżyliśmy się do mytarstwa kłamstwa, na którym rozliczane jest wszelkie kłamliwe słowo, to znaczy, krzywoprzysięstwo, daremne wzywanie imienia Bożego, fałszywe świadectwo, niespełnienie danych Bogu obietnic, nieszczere i nieprawdzie wyznanie grzechów i temu podobne. Duchy tego mytarstwa złe i wściekłe; one zatrzymały nas i zaczęły szczegółowo doświadczać. Ale ja zdemaskowana zostałam tylko w dwóch: pierwsze, co zdarzyło się mi kiedy skłamałam w nieważnych sprawach, i nawet nie uważałam tego za grzech; drugie, że z powodu fałszywego wstydu, nieszczerze spowiadałam się przed moim ojcem duchowym. A krzywoprzysięstw, fałszywych świadectw i temu podobnego bezprawia we mnie nie znaleźli, według łaski Chrystusa. Święci Aniołowie na tym mytarstwie przeciw moim grzechom położyli coś z moich dobrych uczynków, a więcej modlitwy mego ojca duchowego wykupiły mnie – i poszliśmy wyżej.
(Mytarstwo 3-e). Osiągnęliśmy mytarstwo, rozliczającego osądzenie i oszczerstwa. Tu zatrzymano nas, i ja zrozumiałam, jak ciężki jest grzech osądzania bliźniego, i jak wielkie zło oczerniać kogoś, osądzać, zniesławiać, ganić, przeklinać i wyśmiewać czyjeś niedostatki. Takich grzeszników okrutni dręczyciele dręczą, jak antychrystów, którzy zagarnęli sobie prawo sądu nad innymi. Ale we mnie, z łaski Chrystusa, niewiele tych grzechów znaleziono, dlatego że ja we wszystkie dni mego życia gorliwie starałam się nikogo nie osądzać, nikogo nie oczerniać, nikogo nie wyśmiewać i nikogo nie besztać. Tylko czasem słuchając innych, jak oni – osądzają, zniesławiają albo wyśmiewają się z kogoś, zdarzało się i mi trochę zgadzać się z nimi w myślach albo, przez nieostrożność, dodać swoje słowo, i natychmiast spostrzegałam się i się powstrzymywałam; ale i same zamiary dręczyciele zaliczyli jako osądzenie i oszczerstwo. I tu Aniołowie wykupili mnie darem modlitwy prepodobnego Wasilija i poszli ze mną wyżej.
(Mytarstwo 4-e). Doszliśmy do mytarstwa łakomstwa, i natychmiast wybiegły na spotkanie złe duchy z nadzieją znalezienia sobie zdobyczy. Twarze ich były szkaradne, podobne do twarzy rozkosznych obżartuchów i wstrętnych pijaków. Obszedłszy nas, jak psy, natychmiast pokazały spis wszystkich wydarzeń obżarstwa, kiedy jadłam potajemnie albo ponad potrzebę, albo z rana, nie pomodliwszy się i nie ogrodziwszy się znakiem krzyża, brałam się za jedzenie, albo w święte posty jadłam przed dokonaniem cerkiewnego nabożeństwa. Przedstawili też wszystkie przypadki mego pijaństwa, nawet pokazywali te same puchary, kieliszki i pozostałe naczynia, z których upijałam się w określonym czasie, na konkretnych ucztach, z takimi to współbiesiadnikami. I wszelkie moje łakomstwo szczegółowo wystawili na widok i radowali się, jakby otrzymawszy już mnie w swoje ręce. Ja drżałam, widząc takie zdemaskowanie, i nie wiedziałam, co powiedzieć w obronie. Ale święci Aniołowie, wyjąwszy wystarczająco daru prepodobnego Wasilija, położyli to przeciwko moim grzechom i wykupili mnie. Zobaczywszy wykup, złe duchy zakrzyczały: „Bieda nam! Przepadły nasze trudy i nadzieje!” – i rzucili w powietrze swoje zapiski o moim łakomstwie, a ja radowałam się – i poszliśmy dalej.
Kiedy szliśmy dalej, święci Aniołowie rozmawiali między sobą tak: „Rzeczywiście wielką pomoc ma ta dusza od świętego Bożego Wasilija, i gdyby nie jego modlitwy, to dużo biedy przecierpiała by ona w podniebnych mytarstwach”. A ja, nabrawszy odwagi, powiedziałam im: „Mnie, się wydaje, święci Aniołowie, że nikt żyjących na ziemi nie wie, co tu się dzieje i co oczekuje duszę po śmierci”. Ale Aniołowie odpowiedzieli: „A czyż nie świadczy o tym Pismo Święte, czytane w świątyniach i głoszone przez duchownych? Tylko ludzie zamiłowani (uzależnieni) w ziemskiej próżności, nie dbają o to, i, uważając za największą przyjemność codzienne objadanie się i pijaństwo, zawsze jedzą bez miary i upijają się, zapominając o strachu Bożym. Mając brzuch swój zamiast Boga, oni nie myślą o życiu przyszłym i nie przypominają sobie powiedzianego w Piśmie: Biada wam przesyceni teraz! gdyż będziecie cierpieć głód (Łk. 6. 25).
Jednak, kto z nich jest litościwy i miłosierny dla ubogich i żebraków i pomaga potrzebującym pomocy, ten łatwo otrzymuje od Boga przebaczenie swoich grzechów i ze względu na swoje miłosierdzie do bliźnich przechodzi mytarstwa bez przystanku. Powiedziano w Piśmie: jałmużna bowiem od śmierci uwalnia i ukrywając grzech wszelki oczyszcza; czyniący jałmużny i prawdy nasyceni będą życiem (Tb. 12, 9). A kto nie stara się jałmużną oczyścić swoich grzechów, ten nie może uniknąć mrocznych mytników (celników), którzy sprowadzają ich do piekła i trzymają w pętach do strasznego sądu Chrystusowego. I ty nie uniknęłabyś tu okrutnej doli, jeśli nie otrzymałabyś skarbu modlitw prepodobnego Wasilija”.
(Mytarstwo 5-e). W takiej rozmowie doszliśmy do mytarstwa lenistwa, gdzie grzesznicy ponoszą karę za wszystkie dni i godziny, spędzone w nieróbstwie. Tu też zatrzymywani są darmozjady, żyjące z cudzej pracy, a sami nie chcący pracować, i najemnicy, biorący zapłatę, ale nie wypełniający swoich obowiązków. Tam też rozliczani są ci, którzy nie dbają o wysławianie Boga, lenią się w dni świąteczne i niedziele chodzić do cerkwi na poranne nabożeństwa, na Boską Liturgię i inne święte służby. Tam też badane jest przygnębienie i niechlujstwo ludzi jak świeckich tak i duchownych, i rozpatrywane niedbalstwo każdego o swoją duszę – wielu stąd sprowadzanych jest do przepaści. I ja byłam tam długo badana i nie mogłabym uwolnić się od długów, jeśli by święci Aniołowie nie uzupełnili moich niedostatków darami prepodobnego Wasilija.
(Mytarstwo 6-e). Stamtąd przyszliśmy do mytarstwa złodziejstwa, gdzie choć i byliśmy zatrzymani na pewien czas, ale, dawszy niewiele wykupu, poszliśmy dalej: dlatego że nie znaleziono na mnie kradzieży, oprócz całkiem małoważnych przypadków w moim dzieciństwie, zaistniałych z powodu niewiedzy.
(Mytarstwo 7-e). Mytarstwo umiłowania bogactwa i skąpstwa przeszliśmy bez zatrzymywania, dlatego że ja z łaski Bożej, nigdy w życiu moim nie troszczyłam się o wielkie zdobycze i nie byłam srebrolubna, zadawalałam się tym, co Bóg dawał, i nie byłam skąpa, ale, co miałam, szczerze rozdawałam potrzebującym.
(Mytarstwo 8-e). Wzniósłszy się wyżej, napotkaliśmy mytarstwo lichwiarstwa, gdzie badani i torturowani są dający pieniądze za bezprawne procenty, i wszyscy inni, bogacący się kosztem swoich bliźnich, łapówkarze i przywłaszczających cudze. Dręczyciele, nie znalazłszy na mnie lichwiarstwa, zgrzytali zębami ze złości, a my, dziękując Bogu, poszliśmy wyżej.
(Mytarstwo 9-e). Przed nami ukazało się mytarstwo nieprawdy, gdzie badane i karane są niesprawiedliwe osądzenia (sądy), z korzyści usprawiedliwiające winnych i skazujące (osądzające) niewinnych, również ludzie, nie dający najemnikom ustalonej zapłaty, albo w handlu stosujący niesprawiedliwą wagę czy miarę, i w ogóle wszyscy, czyniący jakąkolwiek niesprawiedliwość. Ale my, z łaski Bożej, przeszliśmy to mytarstwo bez problemu i bardzo mało daliśmy na odkupienie moich grzechów.
(Mytarstwo 10-e). Mytarstwo zawiści przeszliśmy nie zapłaciwszy nic, dlatego że ja nigdy nie zazdrościłam. Tu też dręczą za brak miłości, nienawidzenie braci, brak życzliwości i nienawiść; ale, dzięki miłosierdziu Chrystusa, Boga naszego, ja okazałam się niewinna w tych grzechach, i chociaż widziałam wściekłość biesów, ale już nie bałam się ich, i my, radując się, poszliśmy wyżej.
(Mytarstwo 11-e). Przeszliśmy też mytarstwo pychy, gdzie wyniosłe, aroganckie duchy dręczą za pyszałkowatość (samochwalstwo), zarozumiałość, pogardę wobec innych i wywyższanie się; tu dręczone są dusze ludzi również za nie oddawanie należnej czci rodzicom, rządowi i władzy, postawionej od Boga, i nieposłuszeństwo wobec ich. Położyliśmy tu bardzo mało dla odkupienia mnie, i byłam wolna.
(Mytarstwo 12-e). Wznosząc się dalej ku niebu, napotkaliśmy mytarstwa gniewu i wściekłości. Szczęśliwy jest człowiek, który żyjąc nie gniewał się. I oto znów najstarszy ze złych duchów był tu i siedział na tronie, przepełniony gniewem, wściekłością i pychą. On wściekle i gniewnie rozkazał będącym tu swoim sługom męczyć i rozliczać mnie. Ci, oblizując się jak psy, zaczęli donosić na mnie nie tylko wszystko to, co ja rzeczywiście kiedykolwiek ze wściekłością czy gniewem powiedziałam, czy komuś słowem zaszkodziłam, ale i to, że ja kiedyś z gniewem popatrzyłam na swoje dzieci albo po prostu ukarałam je. Wszystko to przedstawili bardzo wyraźnie, pokazawszy nawet czas, kiedy to się działo, i te osoby, na które ja kiedyś wylewałam swój gniew, i, powtórzywszy nawet oryginalne moje słowa, które wtedy wypowiedziałam, powiedzieli, przy jakich ludziach było to przeze mnie wypowiedziane. Na wszystko to Aniołowie odpowiedzieli, dając ze skarbonki, i ruszyliśmy wyżej.
(Mytarstwo 13-e). Za tym ukazało się przed nami mytarstwo złopamiatstwa (pamiętania doznanej krzywdy z zamiarem zemsty), gdzie bez miłosierdzia odpytywani i torturowani są ci, którzy w sercach swoich żywią złość na bliźniego i odpłacają złem za zło. Miłosierdzie Pańskie i tu zbawiło mnie, dlatego że na nikogo nie złościłam się i nie pamiętałam zadanych mi krzywd, a, przeciwnie, zawsze, według sił, okazywałam miłość i łaskę do obrażających mnie, zwyciężając zło dobrem. Nic tu nie zapłaciliśmy i, radując się w Panu, poszliśmy dalej.
Wtedy odważyłam się zapytać Aniołów którzy mnie prowadzili: „Powiedzcie mi, skąd ci straszni władcy powietrzni znają tak szczegółowo wszystkie złe uczynki ludzi, i to nie tylko jawne, ale i tajne?”. Aniołowie odpowiedzieli mi tak: „Każdy chrześcijanin po świętym Chrzcie otrzymuje od Boga przydzielonego mu Anioła-stróża, który, niewidzialnie chroni człowieka, poucza go w dzień i w nocy na wszelkie dobre sprawy i zapisuje wszystkie jego dobre uczynki, za które człowiek mógłby otrzymać od Boga łaskę i wieczną nagrodę w Carstwie Niebiańskim. I książę ciemności, pragnący doprowadzić do zguby cały rodzaj ludzki, też naznacza jednego ze złych duchów, aby i on, chodząc w ślad za człowiekiem, śledził wszystkie złe jego uczynki i, zachęcając go swoimi intrygami do takich uczynków, zapisywał wszystko złe, co człowiek uczyni. Taki zły duch roznosi do mytarstw wszystkie grzechy człowieka, i stąd znane one są powietrznym książętom. Kiedy zaś dusza rozstaje się z ciałem i chce iść do Stwórcy swego na niebo, to złe duchy zabraniają tego, pokazując jej uczynione przez nią grzechy, i jeśli dusza ma więcej dobrych uczynków, niż grzechów, to one nie mogą zatrzymać jej; a jeśli grzechów znajdzie się więcej, niż dobrych uczynków, to one zatrzymują duszę na jakiś czas, zamykając ją w ciemnicy niewiedzy Boga i męczą, ile siła Boża pozwoli im męczyć ją, póki ta dusza poprzez modlitwy Cerkwi i jałmużny bliskich nie otrzyma przebaczenia.
Ludzie wierzący w Świętą Trójcę, przyjmujący jak można najczęściej Święte Dary Ciała i Krwi Chrystusa Zbawiciela, bezpośrednio wstępują do nieba, bez wszelkich przeszkód, a święci Aniołowie są obrońcami, i święci wybrańcy Boży modlą się o zbawienie dusz takich ludzi, którzy przeżyli sprawiedliwie. O niegodziwych zaś i wyznających fałszywą wiarę heretykach, którzy nie dokonują w swoim życiu nic pożytecznego, którzy żyją tylko niewiarą i herezją, nikt nie troszczy się i Aniołowie nic nie mogą powiedzieć w ich obronie.
Jeśli zaś jakaś dusza okaże się tak grzeszną i nieczystą przed Bogiem, że nie będzie dla niej żadnej nadziei na zbawienie, to złe duchy natychmiast sprowadzają ja do otchłani, gdzie i dla nich samych przygotowane jest miejsce wiecznej męki. Tam zgubione dusze przetrzymywane są do Drugiego Przyjścia Pana, a potem, po połączeniu ze swoimi ciałami, będą z diabłami męczyć się w gehennie ognistej. I to jeszcze zauważ – powiedzieli Aniołowie – że tą drogą wznoszą się i podlegają próbom w mytarstwach tylko ci, którzy są oświeceni wiarą i świętym Chrztem, a niewierzący tu nie przychodzą, dlatego że jeszcze przed rozłączeniem z ciałem duszami swoimi należą do piekła, i kiedy umierają, to biesy bez jakichkolwiek wypróbowań i badań, biorą ich dusze, jak należną im zdobycz i sprowadzają do przepaści.
(Mytarstwo 14-e). Rozmawiając tak, doszliśmy mytarstwa zabójstwa, na którym dręczą nie tylko za rozbój, ale i za każdą ranę, za każde uderzenie, zadane bliźniemu, za popychanie z gniewem i szturchnięcia. Mało tu dawszy, poszliśmy dalej.
(Mytarstwo 15-e). Przeszliśmy obok mytarstwa czarodziejstwa, wróżb, zatruć, przywoływania biesów. Tutejsze duchy z wyglądu podobne do gadzin, węży i żab, straszne i wstrętne. Z łaski Bożej nie znalazły we mnie nic, i poszliśmy dalej odprowadzani krzykiem demonów: „O, przyjdziesz do mytarstwa nierządu, zobaczymy, jak uwolnisz się stamtąd!”.
Kiedy wznosiliśmy się wyżej, ośmieliłam się zapytać świętych Aniołów, czy wszyscy chrześcijanie przechodzą przez te mytarstwa, i czy nie ma możliwości przejść mytarstwa bez tortur i prób? Aniołowie odpowiedzieli: „Nie ma innej drogi dla duszy, wznoszącej się na niebo; wszystkie idą tą drogą, ale nie wszystkie bywają dręczone, jak ty, a tylko podobni dobie grzesznicy, którzy nie w pełni spowiadali się ze swoich grzechów, z powodu fałszywego wstydu zatajając przed ojcem duchowym wstydliwe swoje uczynki. Kto bowiem na spowiedzi szczerze wyznaje wszystkie swoje złe uczynki, i żałuje i kaja się w tym co uczynił, to grzechy niewidzialnie są ścierane przez Boże miłosierdzie. I kiedy taka pokajana dusza przychodzi tu, powietrzni dręczyciele, otworzywszy swoje księgi, nie znajdują w nich nic zapisanego, i taka dusza, radując się, wznosi się do Tronu Bożego”.
Złe duchy, które też znajdują się w mytarstwach, otworzywszy swoje pisma, nic w nich nie znajdują, bowiem Duch Święty czyni niewidzialnym wszystko napisane. Duchy złe widzą to, one wiedzą, że wszystko zapisane przez nich zostało wytarte dzięki spowiedzi, i bardzo ubolewają wtedy. Jeśli człowiek jeszcze żyje, to one starają się znów na tym miejscu wpisać jakiekolwiek inne grzechy.
Zaprawdę wielkim zbawieniem jest dla człowieka spowiedź!.. Ona wybawia go od wielu bied i nieszczęść, daje możliwość bez przeszkód przejść wszystkie mytarstwa i zbliżyć się do Boga. Niektórzy nie spowiadają się mając nadzieję, że będzie jeszcze czas i na zbawienie, i dla pozbycia się grzechów; inni po prostu wstydzą się na spowiedzi wypowiedzieć duchownemu swoje grzechy – oto tacy to ludzie będą sprawdzeni na mytarstwach surowo. Są też tacy, którzy wstydzą się wypowiedzieć wszystkiego jednemu ojcu duchowemu, a wybierają kilku, i jedne grzechy jednemu spowiednikowi odkrywają, inne – drugiemu i tak dalej; za taką spowiedź będą ukarani i niemało przecierpią przy przejściu z mytarstwa do mytarstwa.
Jeślibyś i ty dokonała dokładnej spowiedzi w twoich grzechach i otrzymała ich rozgrzeszenie, starając się później uczynić za nie możliwe zadośćuczynienie dobrymi uczynkami, to nie byłabyś poddana tym groźnym dręczeniom na mytarstwach. Jednak bardzo pomogło ci to, że dawno już przestałaś grzeszyć śmiertelnie i pozostałe lata swego życia spędzałaś cnotliwie (w dobrych uczynkach), a zwłaszcza pomogły tobie modlitwy prepodobnego Wasilija, któremu ty dużo i ofiarnie posłużyłaś”.
(Mytarstwo 16-e). Rozmawiając w ten sposób podeszliśmy do mytarstawa nierządu, na którym rozliczany jest nie tylko wszelki nierząd, ale i rozpustne marzenia, myślowe rozkosze, nierządne spojrzenia, niemoralne dotknięcia i namiętne obmacywania. Książę tego mytarstwa obleczony był w nieczyste i śmierdzące odzienie, poplamione krwawą pianą, i mnóstwo biesów stało przy nim. Zobaczywszy mnie oni zdziwili się, że zdążyłam już przejść tyle mytarstw, i wynieśli zapiski o wszystkich moich uczynkach nierządu. Biesy demaskowały mnie, pokazując osoby, miejsca i czas – z kim, kiedy i gdzie ja grzeszyłam w mojej młodości. Milczałam i trzęsłam się ze wstydu i strachu; ale święci Aniołowie powiedzieli biesom: „Ona dawno już porzuciła sprawy nierządu, i ostatni czas swego życia spędziła w czystości, wstrzemięźliwości i poście”. A biesy odpowiedziały: „I my wiemy, że ona dawno już przestała grzeszyć, ale nie szczerze spowiadała się przed swoim duchowym ojcem i nie otrzymała od niego należytego nakazu odpokutowania (zadośćuczynienia) za grzechy, dlatego jest nasza! Albo zostawcie ją nam, albo wykupcie dobrymi uczynkami”. Aniołowie położyli dużo z dobrych uczynków, a jeszcze więcej z daru prepodobnego Wasilija, i ledwie uwolniłam się od strasznej biedy.
(Mytarstwo 17-e). Doszliśmy do mytarstwa cudzołóstwa, gdzie rozliczane są grzechy ludzi, żyjących w małżeństwie, ale niedochowujących sobie wierności i nie chroniących swego łoża od nieczystości, a także rozpustne porwania, uprowadzenia i gwałty. Tu też surowo karane są rozpustne upadki osób, które poświęciły się Bogu i obiecały żyć dla Chrystusa, ale nie zachowały czystości. I ode mnie dużo należało się na tym mytarstwie; złe duchy już oskarżyły mnie i chciały wyrwać z rąk Aniołów, ale Aniołowie długo spierali się z nimi, przedstawiając wszystkie moje późniejsze trudy i wysiłki, i ledwie wykupili mnie – nie tyle moimi dobrymi uczynkami, które położyli tu wszystkie do ostatniego, ile skarbem ojca mego Wasilija, z którego też bardzo dużo położyli na wagę przeciwko memu bezprawiu i, wziąwszy mnie, poszli dalej.
(Mytarstwo 18-e). Zbliżyliśmy się do mytarstwa grzechu sodomskiego, na którym rozliczane są wszelkie nienaturalne grzechy, kazirodztwa i inne paskudne rzeczy, dokonywane potajemnie, o których nawet wspominać jest wstyd i strach. Książę tego mytarstwa był najobrzydliwszy ze wszystkich biesów, wybrudzony gnojem i smrodem, tacy też byli i słudzy jego; smród od nich był nie do zniesienia, brzydota niewyobrażalna, wściekłość i okrutność niewypowiedziana. Oni otoczyli nas, ale, z łaski Bożej, nic nie znalazłszy we mnie, uciekli od nas ze wstydem, a my poszliśmy dalej.
I powiedzieli mi święci Aniołowie: „Widziałaś, Fieodora, straszne i obrzydliwe mytarstwa nierządu! Wiedz więc, że mało która dusza przechodzi je bez zatrzymania i wykupu, dlatego że cały świat leży w złych pokusach i nieczystościach, i wszyscy ludzie są pożądliwi (lubieżni, miłują rozkosze). Mało kto chroni siebie przed nieczystościami rozpusty, nierządu i uśmierca w sobie cielesne pożądania. Dlatego i mało kto przechodzi tu swobodnie: bardzo wielu, doszedłszy do mytarstw rozpusty, tu ginie. Wodzowie mytarstw rozpusty chwalą się, że oni najwięcej ze wszystkich tutejszych dręczycieli napełniają duszami ludzkimi ognistą gehennę piekła. A ty, Fieodora, dziękuj Bogu, że już przeszłaś tortury rozpusty, dzięki modlitwom prepodobnego Wasilija, ojca twego, i już nie zobaczysz strachu”.
(Mytarstwo 19-e). Po tym podeszliśmy do mytarstwa herezji, gdzie rozliczane są nieprawe mędrkowania o wierze, odstępstwo od prawosławnego wyznania wiary, niewiara, wątpliwości w wierze, obgadywanie świętości i pozostałe temu podobne. Ja przeszłam to mytarstwo bez dochodzenia, i oto byliśmy już niedaleko od wrót niebiańskich.
(Mytarstwo 20-e). Ale spotkały nas złe duchy ostatniego mytarstwa – niemiłosierdzia i braku litości. Bezlitośni tu dręczyciele, i książę ich okrutny, z wyglądu oschły i ponury. Tu bez litości rozliczane (dręczone) są dusze niemiłosierne. Jeślibyś ty i największe trudy znosił, przemęczał się postem, nieustannie modlił się i zachowywał czystość cielesną, ale był niemiłosierny, taki z tego mytarstwa zrzucany jest do piekielnej przepaści i nie otrzyma litości na wieki. Ale my, dzięki łasce Chrystusa, przeszliśmy bezproblemowo przez to miejsce, przy pomocy modlitw prepodobnego Wasilija.
I oto zbliżyliśmy się do wrót niebiańskich; weszliśmy w nie, radując się, że pomyślnie przeszliśmy gorzkie próby w mytarstwach. Wrota te były jak kryształ, a budowle, które tu się znajdowały, połyskiwały jak gwiazdy. Stojący tu młodzieńcy w złotych szatach z radością przyjęli nas, zobaczywszy, że dusza uniknęła gorzkich wypróbowań powietrznych mytarstw…
Kiedy szliśmy wewnątrz nieba, weseląc się i radując z powodu zbawienia, woda, będąca nad ziemią, rozstąpiła się, a za nami znów się złączyła. Przyszliśmy na pewne straszne miejsce; byli tu bardzo piękni młodzieńcy, w ognistych szatach. Zobaczywszy, że Aniołowie niosą mnie, oni powitali nas, radując się z tego, że dusza moja jest zbawiona dla Carstwa Bożego; oni szli razem z nami i śpiewali Boską pieśń.
Kiedy szliśmy, to najpierw jeden obłok zstąpił na nas, a następnie drugi; przeszedłszy jeszcze trochę, zobaczyliśmy wysokość (górę) niewytłumaczalną; na niej był tron Boży, bardzo biały, oświecający wszystkich, stojących przed nim. Wokół niego stali młodzieńcy bardzo piękni, olśniewający, odziani w piękne szaty, i co tobie, synu mój Grigorij, opowiedzieć o tym?.. wszystko tam jest takie, że nie można ani pojąć, ani wytłumaczyć; rozum mrocznieje zdumieniem, i pamięć znika, i ja zapomniałam gdzie jestem.
Święci Aniołowie doprowadzili mnie do Tronu Bożego, i ja pokłoniłam się niewidzialnemu Bogu; następnie usłyszałam głos, mówiący: „Przejdźcie z nią i pokażcie jej wszystkie dusze sprawiedliwych i grzesznych i wszystkie przybytki świętych, znajdujące się w raju, i bezbożnych w otchłaniach piekła, i potem dajcie jej pokój, gdzie wskaże święty Mój Wasilij”.
Udaliśmy się po nieznanej drodze i przyszliśmy do przybytku świętych. Co o nich powiem? Jestem zdumiona… tam były rozmaite komnaty, misternie i pięknie urządzone; oczywiście, uczynione ręka Bożą, jak mówi się w Piśmie: „W miejscu cienistym, w miejscu zielonym, w miejscu spokojnym”.
Widząc to wszystko, byłam zdumiona, byłam bardzo wesoła i radośnie na wszystko patrzyłam. Święty Anioł pokazywał mi, objaśniając: „To – przybytki apostołów, a to – prorocze i innych męczenników, a inne przybytki – biskupów, prepodobnych i sprawiedliwych”. Wszystkie one były podobne do carskiego grodu.
Kiedy weszliśmy do środka i znaleźliśmy się pośrodku tych przepięknych przybytków, to święci powitali nas i ucałowali. Wszystko tu pełne było chwały i radości duchowej, przyjemnie pachnących kwiatów, spokoju i aromatu.
Były tu komnaty przeróżne, urządzone tylko przez Ducha Bożego. Zobaczyliśmy tam mnóstwo dzieci, triumfujących i weselących się. Zapytałam oprowadzających mnie Aniołów: „Co to za zgromadzenie świetlistych dzieci, triumfujących wokół tego świętego starca?”. Aniołowie odpowiedzieli mi, że to patriarcha Abraham, zgromadzenie dzieci – to chrześcijańskie maleństwa.
Potem udaliśmy się oglądać okolice raju, których piękna po prostu nie można opisać. Jeśli zacznę wszystko opowiadać o tym, co widziałam i słyszałam, to ogarnia mnie strach i drżenie.
Potem poprowadzili mnie do piekła, gdzie Pan zamknął szatana, związawszy go. Tam widziałam straszne męki. Stamtąd poprowadzili mnie na zachód, i tam widziałam takie same straszne męki, przygotowane dla grzeszników. Wszystko to pokazywali mi Aniołowie mówiąc: „Widzisz, od jakich bied jesteś zbawiona, dzięki modlitwom, świętego wybrańcy”.
W strasznych mękach grzesznicy krzyczeli i błagali o zmiłowanie się nad nimi. Widziałam wiele męczarni, o których trudno nawet opowiedzieć.
Kiedy obeszliśmy to wszystko i obejrzeliśmy, to jeden z Aniołów, towarzyszących mi, powiedział: „Wiesz, Fieodora, że w świecie jest obyczaj: w czterdziestym dniu po śmierci pozostający przy życiu czynią pamięć po zmarłych; tak więc tam, na ziemi, dziś wspomina ciebie Wasilij prepodobny”.
Tak więc, teraz, duchowe moje dziecko, Grigorij, po czterdziestu dniach odłączenia się mojej duszy od ciała, jestem w tym miejscu, które przygotowane jest dla prepodobnego ojca naszego Wasilija. Ty jeszcze w świecie i prepodobny Wasilij też; on poucza (ukierunkowuje) wszystkich, przychodzących do niego, na drogę prawdy i, zmuszając pokajać się, wielu nawraca ku Bogu.
Chodź za mną, wejdziemy do wewnętrznego mego pokoju, w którym przebywam, i ty obejrzysz go. Tu niedawno, przed twoim przyjściem, był prepodobny Wasilij. Poszedłem za nią, i weszliśmy tam razem. Kiedy weszliśmy, to zobaczyłem, że jej szaty były białe jak śnieg.
Weszliśmy do pałacu ozdobionego złotem; pośrodku niego były przeróżne drzewa z przepięknymi owocami i, popatrzywszy na wschód, zobaczyłem wspaniałe komnaty, jasne, wysokie. Był tu wielki stół do posiłków, na którym stały złote naczynia, bardzo drogie, wywołujące podziw. W naczyniach tych były różne warzywa, od nich wydobywały się wspaniałe wonności.
Był tu i prepodobny Wasilij. On siedział na cudownym tronie. Tu też przy stole stali ludzie, ale nie tacy, jak żyją na ziemi i mający ciało, nie! Ci byli otoczeni jakby słonecznymi promieniami, mieli tylko ludzki obraz.
Kiedy jedli ze stołu tego, to on znów się napełniał. Wszystkim im wspaniali młodzieńcy podawali potrawy. Kiedy ktoś z ucztujących przy stole chciał pić, to, wlewając napój w swoje usta, doświadczał słodyczy duchowej. Długie godziny oni spędzali przy stole. Zaś służący im młodzieńcy byli przepasani złotymi pasami, a na głowach ich były wieńce (korony) zrobione z drogocennych kamieni.
Fieodora podszedłszy do prepdobnego, prosiła go za mnie. Prepodobny, popatrzywszy na mnie, z radością poprosił do siebie. Zbliżyłem się, pokłoniłem się mu, zgodnie ze zwyczajem, do ziemi. On cicho powiedział mi: „Bóg zmiłuje się nad tobą i wybaczy ci, synu mój!.. On – Wszechmiłosierny wynagrodzi ciebie wszelkimi niebiańskimi dobrami”. Podniósłszy mnie z ziemi, on kontynuował: „Oto Fieodora. Ty tak bardzo pragnąłeś ją widzieć, i tak bardzo mnie o to prosiłeś; oto teraz ją widzisz, gdzie ona, i jakiego dostąpiła zaszczytu jej dusza w tym pozagrobowy życiu; patrz więc teraz na nią”.
Fieodora, z radością popatrzywszy na mnie powiedziała: „Bracie Grigorij! Litościwy Pan za to, że ty myślałeś o mnie z pokorą, spełnił twoje pragnienie, dzięki modlitwom prepodobnego ojca naszego Wasilija”.
Prepodobny, zwróciwszy się do Fieodory, powiedział jej: „Idź z nim i pokaż mój sad: niech zobaczy jego piękno”. Wziąwszy mnie za prawą rękę, ona przyprowadziła mnie do ściany, w której były złote wrota i, otworzywszy je, wprowadziła mnie do sadu. Zobaczyłem tam nadzwyczaj piękne drzewa; liście na nich były złote, drzewa były ozdobione kwiatami i wydawały niezwykle przyjemny aromat. Takich wspaniałych drzew było niezliczone mnóstwo; ich gałęzie od ciężaru owoców nachylały się do ziemi. Wszystko to mnie poraziło. Fieodora, zwróciwszy się do mnie, zapytała: „Czemu się dziwisz?.. Oto, gdybyś widział sad, nazywany rajem, który zasadził Sam Pan na wschodzie, jak wtedy byś się zdziwił! Na pewno porażony byłbyś jego wielkością i pięknem; ten w porównaniu z rajem – to nic”.
Błagałem Fiodorę, aby powiedziała mi, kto zasadził ten sad. Podobnego nigdy nie widziałem… Ona odpowiedziała, że nie mogłem widzieć nic podobnego ponieważ znajduję się jeszcze na ziemi, a tu wszystko nieziemskie, i życie tu oni wszyscy prowadzą nieziemskie.
Tylko życie pełne trudów i potu, jakie prowadził prepodobny ojciec nasz Wasilij od młodości do głębokiej starości, tylko usilne modlitwy i wyrzeczenia, jakie on znosił, śpiąc na gołej ziemi, cierpiąc często znój i mróz, odżywiając się tylko ziołami, zanim wszedł do Konstantynopola – tylko takie ascetyczne życie posłużyło do zbawienia jemu samemu i przez niego wielu ludziom; tylko za takie życie i za modlitwy podobnych ascetów Bóg daje w życiu pozagrobowym te przybytki.
Kto w swoim ziemskim życiu znosi dużo boleści i bied, kto przestrzega surowo przykazań Pańskich i ściśle je wypełnia, ten otrzymuje nagrodę i pocieszenie w życiu pozagrobowym. Święty psalmopiewca Dawid powiedział: „Owoce trudów swoich spożyjesz”.
Kiedy Fieodora powiedziała, że życie na niebie różni się od życia ziemskiego, to ja odruchowo dotknąłem siebie, jakbym chciał sprawdzić, czy jestem jeszcze w ciele i, oczywiście, upewniłem się w tym. Uczucia i myśli moje były czyste i duch mój radował się ze wszystkiego co widziałem. Zechciałem wrócić do pałacu tymi samymi wrotami, przez które wszedłem. Wszedłszy tam, nie zastałem przy stole nikogo.
Pokłoniwszy się Fieodorze, wróciłem do domu, i w tym samym momencie przebudziłem się i rozmyślałem: gdzie ja byłem, czym było to wszystko, co widziałem i słyszałem.
Wstawszy ze swego łóżka, wybrałem się do ojca Wasilija, żeby od niego dowiedzieć się, czy było to widzenie od Boga czy od biesów. Przyszedłszy do niego, według zwyczaju, pokłoniłem się do ziemi. On pobłogosławił mnie, kazał usiąść blisko siebie i zapytał: „Czy wiesz, synu, gdzie ty byłeś tej nocy?”.
Udając że nie wiem o co chodzi, odpowiedziałem: „Nigdzie, ojcze, ja nie byłem: spałem w swoim łóżku”. Prepodobny powiedział: „Słusznie, ty rzeczywiście ciałem spoczywałeś na swoim łóżku, ale duchem ty byłeś w innym miejscu i wiesz wszystko, co pokazano tobie tej nocy.
Ty widziałeś Fieodorę; kiedy podchodziłeś do wrót Carstwa Niebiańskiego, ona spotkała ciebie z radością, wprowadziła do tego domu, pokazała tobie wszystko, opowiedziała o swojej śmierci i o wszystkich mytarstwach, które przeszła.
Czyż nie według mego polecenia poszedłeś na podwórze, gdzie widziałeś cudowny stół i zadziwiające jego urządzenie; czyż nie ty widziałeś tam warzywa: jaka ich słodycz, jakie kwiaty, jakie picie, i jacy młodzieńcy służyli przy stole?
Czyż nie ty stałeś, patrząc na piękno tych komnat?.. Kiedy ja przyszedłem, czyż nie pokazałem tobie Fieodory, którą tak pragnąłeś widzieć, żeby od niej dowiedzieć się, co zasłużyła otrzymać za swoje pobożne życie?
Czyż nie wzięła ona ciebie, na moje polecenie, i czy nie ona wprowadziła ciebie do świętego miasta?.. Czyż nie to było w twoim widzeniu tej nocy? Jakże ty mówisz, że nic takiego nie widziałeś?”. Kiedy usłyszałem to od świętego, to już wcale nie wątpiłem, że to nie było marzenie, że nie był to sen, ale rzeczywiste widzenie, posłane przez Pana Boga.
Rozmyślałem sam w sobie: jak wielki przed Bogiem ten prawiednik (żyjący zgodnie z wolą bożą człowiek, sprawiedliwy, święty), który był tam i ciałem i duszą, i wie wszystko co ja widziałem i słyszałem. Zapłakałem i powiedziałem: „Prawda, święty ojcze, wszystko było tak, jak ty opowiedziałeś, i ja dziękuję Miłującemu człowieka Władyce, Panu naszemu Jezusowi Chrystusowi, Który pozwolił mi wszystko to widzieć, nacieszyć się widzeniem tak wielkich cudów i ukierunkował mnie przybiegać (uciekać się) do ciebie, aby stale przebywać pod ochroną twoich modlitw.
Święty powiedział mi: „Jeśli, synu Grigorij, dokonasz swojej życiowej drogi prawidłowo, nie uchylając się od Boskich przykazań, to po śmierci złe duchy, żyjące w mytarstwach powietrznych, nic nie będą mogły zrobić tobie, jak sam słyszałeś od Fieodory; przeszedłszy mytarstwa, będziesz błogosławiony (szczęśliwy) i będziesz przyjęty tam, gdzie byłeś niedawno duchem i gdzie widziałeś Fieodorę, gdzie i ja, wielki grzesznik, pokładając nadzieje na Chrystusa, Który obiecał mi darować Swoją łaskę, spodziewam się otrzymać widziany przez ciebie przybytek.
Słuchaj, synu, co ja mówię tobie, ale zachowaj tajemnicę ojca twego, ponieważ chcę wcześniej od ciebie umrzeć, a później ty pójdziesz za mną, po długim czasie, wychowawszy siebie w dobrych sprawach (uczynkach), jak powiedział mi Pan.
Zachowaj wszystko, co powiedziałem, póki żyję, żeby nikt nie dowiedział się nic z tego co słyszałeś.
Ty zaś, jeśli chcesz się potrudzić i moje skromne życie zostawić nie bez pamięci, a jak jest w zwyczaju opisywać życie tych, którzy trudzili się w cnotach i dobrych uczynkach, to opisz je.
Opisz, właściwie, nie moje życie, a tę Boską łaskę, która ukierunkowywała mnie i wzmacniała w ciągu całego mego życia, która dawała mi możliwość czynić nie tylko dobre uczynki, ale i cuda.
Ty odtwórz wszystko, co widziałeś i słyszałeś, żeby i czytającym i słuchającym wszystko posłużyło na pożytek. Przede wszystkim zaś przekaż w swoim piśmie, że Pan, jeśli zechce, wszystkim pomaga i czyni wielkie cuda, i o tych to cudach, które widziałeś, opowiedz wszystko po kolei, żeby ci, którzy poznają, wysławili Boga, szczodrego w dobrych rzeczach.
Strzeż się od sieci złego w każdym czasie dnia i nocy, póki nie przywoła ciebie Pan”.
Prepodobny, opowiedziawszy mi o tym i jeszcze o mnóstwie innego, pomodlił się i odpuścił mnie. („Czytane Minieje”, 26 marca).
*Mytarstwa – przejścia; komory celne; przykre doświadczenia, stany; biedowanie; różne stany, jaki przechodzi dusza, po opuszczeniu ciała, w wędrówce z ziemi do nieba.
Sprawiedliwość Boża dokonuje sądu nad chrześcijańskimi duszami, które odeszły ze swoich ciał, za pośrednictwem Aniołów – jak świętych, tak i złych. Pierwsi, w czasie ludzkiego życia notują wszystkie dobre jego uczynki, a drudzy zapisują wszystkie złe jego uczynki. Kiedy dusza chrześcijanina zaczyna wznosić się ku niebu, prowadzona przez świętych aniołów, wtedy duchy ciemności przedstawiają jej grzechy jej, nie zatarte przez pokajanie.
Istotę nauki o mytarstwach można zobaczyć w Słowie świętego Kiryłła, arcybiskupa Aleksandryjskiego, o odejściu duszy, które zwykle drukowane jest przy jednej z cerkiewnych ksiąg – „Uporządkowanego Psałterza”.
„Przy rozstaniu duszy z ciałem – mówi się tu – staną przed nami, z jednej strony, byty i moce niebiańskie, z drugiej – władze ciemności, źli światorządcy, powietrzni naczelnicy mytarstw, i demaskatorzy i ręczyciele za nasze czyny… Ujrzawszy ich, dusza zaniepokoi się, wzdrygnie się, zadrży i w popłochu i przerażeniu będzie szukać sobie obrony u Aniołów Bożych, ale, nawet będąc przyjęta przez świętych Aniołów i pod ich opieką przechodząc podniebną przestrzeń wznosząc się na wysokość, ona napotka różne mytarstwa (jakby niejakie szlabany czy urzędy celne, na których pobierane są cła), które będą zagradzać jej drogę do Carstwa, będą zatrzymywać i powstrzymywać jej dążenie do owego.
Na każdym z tych mytarstw zażądane będzie sprawozdanie z poszczególnych grzechów. Pierwsze mytarstwo – grzechów, dokonanych za pośrednictwem ust i języka; drugie mytarstwo – grzechów wzroku; trzecie mytarstwo – grzechów słuchu; czwarte mytarstwo – powonienia; piąte mytarstwo – wszystkich nieprawości i obrzydliwych uczynków z użyciem rąk. Do dalszych mytarstw odnoszą się: złość, nienawiść, zawiść, umiłowanie próżnej sławy i pycha… Krótko mówiąc – każda namiętność duszy, wszelki grzech w podobny sposób będą mieć swoich mytników (celników) i dręczycieli. Przy tym będą obecne też siły Boskie, i tłum duchów nieczystych: i jak pierwsi będą przedstawiać cnoty (dobre uczynki) duszy, tak ostatni – demaskować jej grzechy, uczynione słowem czy dziełem, myślą czy zamiarem. Tymczasem dusza znajdując się miedzy nimi, będzie w strachu i drżeniu niepokoić się, póki, wreszcie, według swoich postępków, uczynków i słów albo będąc osądzoną, zostanie zamknięta w łańcuchy, albo, będąc usprawiedliwiona, uwolni się (albowiem każdy związywany jest łańcuchami własnych grzechów). I jeśli za czcigodne i pobożne życie swoje ona okaże się godną, to przyjmą ją Aniołowie, i wtedy ona już bez strachu podąży do Carstwa, w asyście sil świętych… Przeciwnie, jeśli okaże się, że ona prowadziła życie niedbałe i niewstrzemięźliwe, to usłyszy straszny głos: niech zabrany zostanie bezbożny, niech nie widzi sławy Pańskiej (Iz. 26, 10), wtedy opuszczą ją Aniołowie Boży i wezmą straszne demony; i dusza, związana nierozwiązalnymi łańcuchami, zrzucona zostanie do krainy mrocznej i ciemnej, do miejsc otchłani, więzień podziemnych i ciemnic piekielnych…
Nie można objaśnić tej skrajnej katastrofy; nie można wypowiedzieć tego bólu (chorób), którymi porażone zostaną dusze, tam przebywające i zamknięte; żadne usta ludzkie nie są w stanie wyrazić ich strachu i drżenia i żadne słowo człowiecze nie jest w stanie przedstawić ich płaczliwego położenia. One będą jęczeć nieustannie i bez przerwy, i nikt nad nimi się nie zlituje, będą wzywać z otchłani i nikt ich nie usłyszy.
Wtedy – gdzie pochwały świata tego? Gdzie próżna sława? Gdzie pokarm, gdzie rozkosz? Gdzie dostatek i przesyt? Gdzie marzycielskie plany? Gdzie spoczynek? Gdzie pokój? Gdzie podziękowania? Gdzie piękno? Gdzie męstwo ciała? Gdzie urok kobiecy, złudny i zgubny? Gdzie bezwstydne zuchwalstwo? Gdzie piękne odzienia? Nieczysta wstrętna rozkosz grzechu? Gdzie uwodzeni przez obrzydliwą namiętność homoseksualizmu? Gdzie pomazujący się i okadzający się olejkami i wonnościami? Gdzie ucztujący z perkusjami i gęślami?
Gdzie podziała się duma żyjących bez jakiejkolwiek bojaźni? Gdzie zamiłowanie do pieniędzy i majątków i wynikający z tego brak miłosierdzia? Gdzie nieludzka pycha, obrzydzająca wszystkich i podsuwająca szacunek tylko do samego siebie? Gdzie pusta i próżna ludzka sława? Gdzie nieczystość i niezaspokojone pożądanie? Gdzie wielkość, majestat i panowanie? Gdzie car? Gdzie książę? Gdzie szef? Gdzie naczelnik? Gdzie szczycący się mnóstwem swego bogactwa, niewspółczujący biednym i lekceważący Boga? Gdzie teatry, widowiska i rozrywki? Gdzie bluźniercy, klauni i szydercy i beztrosko żyjący? Gdzie delikatne stroje i miękkie posłania? Gdzie wysokie budynki i szerokie wrota? Gdzie żyjący bez strachu?
Wtedy, zobaczywszy siebie bez tego wszystkiego, przerażą się; przeraziwszy się krzykną; zmieszawszy się, poruszą: ogarnie ich drżenie i bóle, jak rodzącą, i, unoszeni przez burzliwy wicher, ulegną zniszczeniu. Gdzie mądrość mądrych, piękne słowa krasomówców i próżna uczoność? Niestety, zataczali się i chwiali jak pijani, cała ich mądrość zawiodła (PS. 106 (107), 27). Gdzie jest mądry, gdzie uczony, gdzie badacz wieku tego? (1 Kor. 1, 20).
O, bracia, pomyślcie, jacy powinniśmy być, mający zdać podobne sprawozdanie z każdego swego postępku, i wielkiego i małego. Nawet za każde próżne słowo odpowiemy przed Sprawiedliwym Sędzią (Mt. 12, 36). Z drugiej strony, jacy powinniśmy być w tę godzinę, aby otrzymać łaskę u Boga, żeby gdy będziemy odłączani od siebie (jeden od drugiego) stanąć po prawicy Cara Niebiańskiego? W jakim stopniu musimy przygotować się do tej niewypowiedzianej radości, żeby usłyszeć najsłodszy głos Cara panujących skierowany do tych, którzy będą po prawej Jego stronie: Przyjdźcie, błogosławieni Ojca Mego, odziedziczcie Carstwo przygotowane dla was od stworzenia świata (Mt. 25,34). Wtedy odziedziczymy skarby, czego oko nie widziało, i ucho nie słyszało, i co do serca ludzkiego nie wstąpiło, a co przygotował Bóg miłującym Go (1 Kor. 2, 9); i wtedy to już nie będzie niepokoić nas żaden smutek, żadna choroba i obawa. Częściej rozmyślajmy o tym.
Wyobrażajmy też sobie nieskończoną mękę grzeszników i to, jakiego wstydu będą oni doznawać przed sprawiedliwym Sędzią, kiedy, przyprowadzeni na straszny sąd, nie będą mogli powiedzieć ani jednego słowa na swoja obronę. Jakiej hańbie poddani będą, kiedy zostaną oddzieleni na lewą stronę Cara! Jaki mrok okryje ich, kiedy Pan przemówi do nich w Swoim gniewie iw swojej zapalczywości ich strwoży (Ps. 2, 5), kiedy powie im: Idźcie ode Mnie, przeklęci, w ogień wieczny, przygotowany diabłu i jego aniołom. (Mt. 25, 41).
O bieda, bieda! Jakiż smutek i boleść, jakież cierpienie, jaki strach i drżenie ogarnie ducha ich, kiedy usłyszą groźny głos wszystkich mocy niebiańskich: Niech odejdą grzesznicy do piekła (Ps. 9, 18). O bieda, bieda! Jaki podniosą płacz, zawodzenie i szlochanie prowadzeni na gorzkie wieczne męki! Jak będą jęczeć, rzucać się i się zadręczać!
Bieda mi, bieda mi! Jakie to miejsce, gdzie płacz i zawodzenie, zgrzytanie zębów, tak zwany tartar, przed którym i sam diabeł drży! O bieda! Jakaż ta gehenna z niegasnącym ogniem, który płonie i nie oświetla!
O bieda, bieda! Jakiż ten nie zasypiający i jadowity robak! Bieda, bieda! Jakaż tamtejsza ciemność zewnętrzna, nigdy niczym nie oświetlana! O bieda, bieda! Jakie te nielitościwe i okrutne anioły, które postawione są być przy mękach, bowiem one bezlitośnie hańbią i okrutnie biją!
Męczeni wzywają tam usilnie, i nie ma nikogo, kto by ich uratował; wzywają do Pana – i nie usłyszy ich. Wtedy zrozumieją, że wszystko ziemskie, życiowe – pustość, i to, co uważali za skarb, tu obrzydnie: czym się rozkoszowali, to okaże się bardziej gorzkie od żółci i wszelkiej trucizny.
Bieda grzesznikom! Oto sprawiedliwi stoją po prawicy Cara, a oni płaczą. Teraz, kiedy grzesznicy szlochają, sprawiedliwi triumfują, sprawiedliwi w chłodku, grzesznicy w męce i nieszczęściu. Bieda grzesznikom! Oni są potępiani, sprawiedliwi wysławiani. Bieda grzesznikom: kiedy sprawiedliwi rozkoszują się wszelkimi skarbami, oni we wszelkim niedostatku cierpią biedę. Bieda grzesznikom: kiedy sprawiedliwi są uszczęśliwiani, oni poniżani. Sprawiedliwi w świętości, grzesznicy zaś w pohańbieniu. Sprawiedliwi w świętych przybytkach, grzesznicy w wiecznym wygnaniu. Sprawiedliwi usłyszą: Przyjdźcie, błogosławieni Ojca Mego, odziedziczcie Carstwo przygotowane dla was od stworzenia świata (Mt. 25,34).
Sprawiedliwi – w raju, grzesznicy – w niegasnącym ogniu. Sprawiedliwi rozkoszują się, grzesznicy mocno cierpią. Sprawiedliwi triumfują, grzesznicy męczą się związani. Sprawiedliwi śpiewają, grzesznicy płaczą. Sprawiedliwi ogłaszają trójświętą pieśń, grzesznicy opłakują swoje po trzykroć potępienie. Sprawiedliwi doświadczają słodyczy śpiewu, grzesznicy cierpią swoją nieszczęsną pohybel. Sprawiedliwi na łonie Abrahama, grzesznicy we wrzących falach bieliala (szatana).
Sprawiedliwi – w spokoju, grzesznicy – w zamęcie. Sprawiedliwi są oraszani, grzesznicy opalani płomieniem. Sprawiedliwi weselą się, grzesznicy usychają w gorzkim smutku. Sprawiedliwi – w majestacie, grzesznicy w rozkładzie (gniciu). Sprawiedliwi wznoszą się, grzesznicy spychani są niżej. Sprawiedliwi otaczani są światłością, grzesznicy przebywają w mroku.
Sprawiedliwi radują się, grzesznicy przeżywają niepokój. Sprawiedliwi nasadzają się oglądaniem Boga, grzeszników niszczy płomień ognisty. Sprawiedliwi – naczynia wybrane, grzesznicy – naczynia gehenny. Sprawiedliwi – oczyszczone złoto, wypróbowane srebro, drogocenne kamienie; grzesznicy – drwa, łodygi, siano, podpałka dla ognia.
Sprawiedliwi – carska pszenica, grzesznicy – zgubne chwasty. Sprawiedliwi – wybrane siemię (ziarna), grzesznicy – plewy, pokarm ognia. Sprawiedliwi – Boska sól, grzesznicy – smród i fetor. Sprawiedliwi – czyste Boże chramy, grzesznicy – ohydne mieszkania demonów.
Sprawiedliwi – w jasnym pałacu, grzesznicy – w bezdennej przepaści. Sprawiedliwi – w blasku promienistego światła, grzesznicy – w burzliwym mroku. Sprawiedliwi – z Aniołami, grzesznicy – z demonami. Sprawiedliwi triumfują z Aniołami, grzesznicy szlochają z demonami. Sprawiedliwi – pośród światłości, grzesznicy pośród ciemności. Sprawiedliwi pocieszani są przez Świętego Ducha Pocieszyciela, grzesznicy rozdzierani są w mękach z demonami.
Sprawiedliwi stoją przed Tronem Władyki, grzesznicy stoją przed nieprzebytym mrokiem. Sprawiedliwi zawsze otwarcie patrzą na Oblicze Chrystusa, grzesznicy niezmiennie stoją przed obliczem diabła.
Sprawiedliwi uczą się tajemnic Bożych od Aniołów, grzeszników uczą swoich tajemnic demony. Sprawiedliwi wznoszą swoje modlitwy, grzesznicy – nieustanny płacz. Sprawiedliwi przebywają w niebiańskich mieszkaniach, grzesznicy spełzają na dół. Sprawiedliwi – na niebie, grzesznicy w otchłani.
Sprawiedliwi – w wiecznym życiu, grzesznicy w zatraceniu śmiertelnym. Sprawiedliwi – w ręce Bożej, grzesznicy – tam, gdzie diabły. Sprawiedliwi – w obcowaniu z Bogiem, grzesznicy – z szatanem.
Bieda grzesznikom, kiedy będą oddzieleni od sprawiedliwych! Bieda grzesznikom, dlatego że uczynki ich są ujawniane i myśli serc są ogłaszane. Bieda, grzesznikom, dlatego że przebiegłe zamiary ich są demaskowane, i sploty niegodziwych myśli są rozplątywane i rozliczane i pomysły są ważone! Bieda grzesznikom, dlatego że znienawidzeni są przez świętych Aniołów i wstrętni dla świętych męczenników! Bieda grzesznikom, dlatego że wypędzani są z pałacu! Bieda im, bo jakież wtedy pokajanie. Bieda, jakiż wtedy smutek, jakaż wtedy obcość, bieda, jakaż wtedy burza!
Strasznie jest być odłączonym od świętych, jeszcze straszniej rozstawać się z Bogiem. Haniebnie mieć związane ręce i nogi i zostać wrzuconym w ogień. Boleśnie smutno być odesłanym do zewnętrznej mrocznej ciemności, żeby zgrzytać zębami i topnieć, ciężko nieustannie męczyć się. Strasznie, kiedy zapieka się język od płomieni; żałośnie jest prosić o kroplę wody i nie otrzymywać. Gorzko być w ogniu, wołać i nie otrzymywać pomocy.
Nieprzebyta gęstwina i niezmierzona przepaść. Zamknięty nie ucieknie stamtąd; nie będzie wyjścia uwięzionemu, nieprzebyta więzienna ściana: okrutne straże; więzienie mroczne, więzy nie do rozwiązania, okowy nie do zdjęcia.
Słudzy tego piekielnego ognia są dzicy i wściekli. Straszne i męczące narzędzia: pazury twarde i niezniszczalne; ścięgna wołowe okrutne; smoły mętne i wrzące; gnijący plac widowiska; podłogi rozpalone do czerwoności węgla; żar nieznośny; robak śmierdzący i cuchnący. Na wyrok nie ma mowy o uniewinnieniu. Twarze silnych pohańbione. Właściciele stali się ubogimi, carowie żebrakami. Mędrcy stali się nieukami. Słodko mówiący – niemymi i nieprzyjemnymi, bogaci – szalonymi.
Nie słychać nieszczerych mów pochlebców. Krętactwa chytrości wyjawione. Nieprawda lichwiarzy wykryta. Smród dusi powonienie miłujących pieniądze. Zdemaskowana została ukryta zgnilizna obłudników. Dostosowane do win wymierzone rany – wszystko ujawnione i ogłoszone. Bieda grzesznikom, dlatego że są nieczyści, wstrętni i obrzydliwi przed Bogiem!
Jak ziemskie i skalane stały się ich dusze. Jak śmierdzą ich ciała od rozpusty, od rozwiązłego nienasycenia i nierządnego przesycenia! Jak oni zbezcześcili ciało i duszę, nie zachowując szaty świętego Chrztu! Jak bez wstydu i uczucia hańby oddawali się objedzeniu i rozwiązłości, pijaństwu, napełniając nadmiernie swoje brzuchy; nie przebywali we wstrzemięźliwości i nie zadowalali się koniecznym zaspokojeniem swoich potrzeb, ale, używając bogactwa swego na zmysłowe przyjemności, jak świnie walali się w zmysłowych rozkoszach, spędzili dni i lata swego życia w obrzydliwych myślach, złych zamiarach, czczych rozmowach i rozpustnych pieśniach!
Jak w oślepieniu zdradzili swoje serce, nie wziąwszy do rozumu tego, że połączyli się z Chrystusem i wyparli się diabła. Jak oddalili się od prostej drogi, chodzący w ciemności niewiedzy, oddawszy się snu lenistwa i pogrążywszy się na dno gehenny! Jak wyobcowali się światła cnót, pokochawszy grzeszną ciemność, żeby chodzić szeroką rozległą drogą zła!
Jak oni zapomnieli o przyjściu Pana Boga i Zbawiciela naszego Jezusa Chrystusa i o Jego niezliczonych i niezbadanych dobrodziejstwach! I, oczyściwszy się wodą Chrztu Bożego, uświęciwszy się Świętym Duchem i przystroiwszy się mirem duchowej radości, dla błahej, nikczemnej i nie wartej uwagi rozkoszy, wzgardzili tak wielkimi darami i uczynili siebie niewolnikami ducha rozpusty i cudzołóstwa?
Bieda, tym którzy odrzucili usynowienie Bogu i oddali się rozkoszom świata! Bieda, podążającym za światowym mędrkowaniami! Bieda, chodzącym w nocy grzechu!
Bieda, porzucającym jasny dzień poznania Boga! Bieda, oddającym się złemu zwyczajowi śmiechu! Bieda, przyozdabiającym się po to, aby złowić duszę w nieczyste rozkosze rozpusty! Zaprawdę, przyozdabianie siebie jest wędką diabła; dla tych, którzy pragną i poszukują zbawienia, jest ono nieznane.
Bieda, oczerniającym się nawzajem! Bieda donosicielom i czyniącym waśnie i bunty! Bieda, przysięgającym w imię rozkoszy! Bieda, krzywoprzysięzcom! Bieda, obżartuchom, których bogiem jest brzuch (Flp. 3, 19).
Bieda, pijakom! Błogosławiony, kto w obecnym życiu poniża i upokarza siebie ze względu na Boga; on wywyższony będzie przez Najwyższego Boga, wysławiony przez Aniołów i nie stanie na sądzie po lewicy!
Błogosławiony człowiek, który przebywa w modlitwie, cierpliwości i potach, z radością stoi na czuwaniach, walczy i odpędza sen, klęka podczas wysławiania Boga, uderza się w piersi, podnosi ręce ku gurze, wznosi oczy na niebo do Pana, rozmyśla o Zasiadającym na tronie chwały, o Badającym serca i łona (Ap. 2, 23; 4, 10).
Bowiem taki cieszyć się będzie wiecznymi skarbami i stanie się przyjacielem, bratem, synem i dziedzicem Bożym; oblicze jego zajaśnieje, jak słońce w dniu sądu w Carstwie Niebiańskim. Kto kocha prawdę, ten staje się przyjacielem Bożym, a kto stale kłamie, ten przyjaciel demonów. Nienawidzący pochlebstwa pozbywa się klątwy.
Kto znosi pokusy, ten zostaje ukoronowany, jak wyznawca broniący wiary, przed tronem Chrystusa. Kto w biedzie narzeka i złości się, gdy zdarzy się smutek wpada w przygnębienie i bluźni, ten wpadł w zabłądzenie i nie ma ufności (nadziei).
Pokorny, cichy, skromny otrzyma pochwałę od Boga, Aniołowie mu służą i ludzie szanują. A człowieka gniewliwego, zaciekłego i zgryźliwego Bóg nienawidzi; taki odżywia się owocami goryczy biesowskiej, pije wino żmijowej wściekłości i nieuleczalną truciznę jadowitego węża.
Czyści sercem oglądają i podziwiają sławę Bożą; ci zaś, którzy splugawili swój własny umysł i dokonali zła, widzą diabła. Rozmyślający o nieprzyzwoitym i szkodliwym dla bliźniego usuwają siebie od komunii (łączności) z Bogiem. Namaszczający się aromatycznymi kremami, nacierający swoje twarze wybielaczami i różami i obwieszający się kamieniami, aby skusić i oczarować dusze innych do nieczystych pragnień i niestosownych pożądliwości, w satanistyczne przyjemności – takim w dniu sądu nie ma miejsca między pobożnymi i wiernymi; ale będą oni męczyć się na równi z gardzącymi przykazaniami Bożymi.
Kto namiętnie spogląda na cudzą dobroć i piękno, ten pozbawia siebie rajskiego piękna. Cieszący się z grzechów innych, sami wpadają w grzech. Pragnący cudzego tracą swoje i giną. Hardzi, miłujący sławę, pochlebcy potępieni są z diabłem. Obłudnicy męczą się z szatanem.
Karmiący ciało ponad miarę i potrzebę pozostawiają duszę głodną. Kto grzeszy z namysłem i bez przymusu i nie kaja się, ten męczy się z niewiernymi. Ci, którzy mówią: „W młodości pogrzeszymy, w starości pokajamy się”, są w pohańbieniu i kuszeniu u demonów, dlatego że świadomie i dobrowolnie grzeszą, lub wyrażają zgodę na grzech – i pokajania nie są godni, a w młodych latach sierpem śmierci są zżęci, jak Ammon, car Żydowski, który rozgniewał Boga swoimi nieczystymi zamiarami i obrzydliwymi myślami (2 (4) Kr. 21, 19-24).
Znikczemnieli w mędrkowaniach swoich i zamroczyło się bezmyślne serce u tych, którzy mówią: „Jutro pokajamy się, a dziś pogrzeszymy”; tacy marnują i dzisiejszy dzień, bezczeszczą ciało, brudzą swoją duszę, i zamraczają rozsądek, zaćmiewają myśli i zagłuszają sumienie – a nie pomyślą, że jutro oni, być może, porwani zostaną przez śmierć.
Kto nie opłakuje upadku w nierząd, kto nie szlocha nad grzechem cudzołóstwa, kto nie ubolewa z powodu zbezczeszczenia homoseksualizmem i gorzko nie płacze z powodu obrzydliwości onanizmu (masturbacji), nikt z takich grzeszników nie jest zdolny szczerze kajać się w poprzednich grzechach i unikać przyszłych. Ci, którzy nie poszukują tego, co utraciła ich dusza, nie zdobyli i tego, co przemienia się w zbawienie; ci, którzy nie liczą, jak dokładają stratę do straty, nie tylko nie otrzymują zysku, ale i tracą głowy; ci, którzy nie trudzą się mądrze i nie czuwają w modlitwach, trafiają do niewoli swoich próżnych (zabieganych) i haniebnych myśli, a zniewoleni, niechcący i wbrew woli, pracują (służą) złym obyczajom.
Kto nieuważnie uczestniczy w nabożeństwie, ten bardzo dużo traci. Kto nie słucha z chęcią i uwagą Pisma Świętego, a oddaje się sennemu lenistwu, ten razem z pięcioma niemądrymi niewiastami zamknięty zostanie na zewnątrz pałacu Niebiańskiego Oblubieńca.
Lekceważący post, jako środek do zbawienia, pogrążają się w łakomstwo (obżarstwo) pokonywani są przez grzech, atakujący żądzą rozpusty (nierządu). Nieprzestrzegający przykazań Bożych porażani są przez demonów i skazywani na gehennę ognistą.
Oddalający się od Świętej Cerkwi i priczastia Świętych Darów bywają wrogami Bożymi i przyjaciółmi demonów. Herezje bezbożnych heretyków będą pohańbione, rodzaj niewiernych zginie, podobnie i hordy Izraelitów, usta bogoburczych Żydów zostaną zamknięte.
Kiedy zasiądzie sądzić Badający serca i łona, ostrzejszy od wszelkiego miecza obosiecznego, dochodzący nawet do rozdzielenia ducha i ciała, członków i mózgów, i Sądzący pomysły i myśli serdeczne, – wtedy zobaczysz nie jakąś część z mnóstwa, ale wszystko odkryte, wszystko ujawnione.
Wtedy wilka nie ukryje owcza skóra i zewnętrzna powierzchowność uczynków nie przykryje wewnętrznych pomysłów. Nie ma stworzenia, które nie byłoby znane Stwórcy, ale wszystko nagie i wyjawione przed oczami Jego.
Uzbrójmy się więc w Boże przykazania przeciwko namiętnościom ciała, ukorzmy harde pomysły; stańmy do walki z diabłem, oświetlmy myśli duchową rześkością, stłummy grzeszne żądze (pragnienia), zatroszczmy się o zdobycie gotowość i miłość do modlitwy, trzeźwy (rozsądny) umysł, rześką myśl, czyste sumienie, stałą wstrzemięźliwość, gorliwy post, nieobłudną miłość, prawdziwą czystość, nieskalaną cnotliwość, nie schlebiającą pokorę, postarajmy się zdobyć nieustanne śpiewanie psalmów, czytanie bez samochwalstwa, klęczenie bez pychy, modlitwę nieskąpą, życie czyste, prawdę w słowach, gorliwą gościnność, jałmużnę bez zastanowienia, miłą Bogu cierpliwość.
Powstrzymajmy potoki żółci (złości), zniszczmy gniew, oddalmy od siebie przygnębienie, odetnijmy wściekłość, odrzućmy smutek, wysuszmy chciwość, abyśmy nie bali się powszechnej śmierci, tego żniwiarza rodzaju człowieczego, nie ulęknijmy się niszczyciela ludzi. Prawdziwa śmierć to ta, która oddala duszę od Boga. Bóg jest życiem; kto odłącza siebie od Niego, ten umiera, i nie ma śmiałości (ufności) do Boga, dlatego że oddalił się od Życia.
Prawdziwa śmierć – od diabła. Ojciec śmierci – diabeł – stoi, jak mocno uzbrojony wojownik, żeby napaść na nas w święte dni i obalić pod swoją władzę, i potem powiedzieć: pokonałem Chrystusowych wojowników, pokazawszy im kobiece piękno; oczarowałem ich słuch; zniszczyłem w pysze i łakomstwie, uwikłałem w pożądaniach: uwiodłem pijaństwem; odrzuciłem od Boga i obaliłem w przepaść nierządu, cudzołóstwa.
Nie pozwólmy nieczystym demonom zakpić z nas; my mamy Boga, Który jest naszym Zbawicielem, niszczycielem demonów. Mając na sobie to śmiertelne ciało, nie unikniemy śmierci, ale nie panikujmy, i stańmy mężnie do zwycięstwa w walce z nieczystymi demonami.
Jeśli będziemy mieć w sercu strach Boży, i w duszy będziemy nosić pamięć o śmierci, to niech zbroją się na nas wszystkie demony, ale nie uczynią nam żadnej szkody; a one okażą się baranami, bez sukcesu uderzającymi o ścianę, ponieważ napotkają naszą niezniszczalną ścianę, ponieważ z nami będzie Pan Bóg nasz, do którego należy chwała, cześć i władza na wieki wieków. Amiń (Św. Cyryl Aleksandryjski, ze „Słowa na odejście duszy”).
Mytarstwa przechodzą również dusze świętych, którzy spodobali się Bogu poprzez swoje czcigodne życie. Ale oni okryci są łaską Bożą i przechodzą mytarstwa powietrzne niezwykle szybko i z wielką sławą. Ich wznosi na niebo Święty Duch, Który podczas ich ziemskiej wędrówki nieustannie wpajał im pragnienie odłączyć się od ciała i być z Chrystusem (Flp. 1, 23).
O Marku Fraczeskim mówi się, że on przeszedł przestrzeń podniebną, jak błyskawica, w ciągu godziny („Minieje-Czytane”, 5 kwietnia, patrz także strona 88).
Najbardziej szczegółowe opowiadanie o przechodzeniu mytarstw można czytać w żywocie prepodobnego Wasilija Nowego („Minieje-Czytane”, 26 marca, także strona 160).
Kiedy zmarł prepodobny Makarij Wielki, demony ustawiły się szeregami na swoich mytarstwach, żeby obserwować procesję (przejście) duchonośnej (mającej w sobie Ducha Świętego) duszy. Ona zaczęła się wznosić. Ciemne duchy, stojąc daleko od niej, krzyczały ze swoich mytarstw: „O, Makarij! Jakiej sławy jesteś godny!”. Pokorny mąż odpowiedział im: „Nie! Jeszcze boję się, dlatego że nie wiem, czy uczyniłem coś dobrego!”. Z innych, wyższych, mytarstw znów krzyczały powietrzni władcy: „Istotnie, ty uciekłeś nam, Makarij!” – „Nie – odpowiadał on – ja jeszcze muszę uciekać”. Kiedy zaś wstąpił on w niebiańskie wrota, złe duchy, szlochając ze złości i zazdrości, krzyczały: „Istotnie, uciekłeś ty nam, Makarij!”. On odpowiedział im: „Ogradzany mocą mego Chrystusa, uniknąłem waszych kaźni” („Skitskij Patierik”).
W żywocie św. Antonija Wielkiego znajdujemy następujące opowiadanie. Pewnego razu przed przyjęciem pokarmu około godziny dziewiątej, stanąwszy pomodlić się, św. Antonij czuje w sobie, że jest wniebowzięty umysłem, a co najdziwniejsze, widzi sam siebie, jakby był poza sobą, i jakby ktoś wznosi go po powietrzu, w powietrzu zaś stoją jakieś ponure i straszne osoby, które chcą przegrodzić mu drogę do wznoszenia się. Przewodnicy Antonija sprzeciwiali się im, żądali sprawozdania, czy podlega Antonij jakiejkolwiek odpowiedzialności wobec nich, ale ponieważ oskarżyciele nie mogli o nic go obwinić, to wolną i niewzbronioną stała się jego droga. I nagle widzi on, że jakby wraca i wchodzi sam w siebie, i znów staje się poprzednim Antonim. Św. Antonij zdziwił się, zobaczywszy, z jak wieloma wrogami oczekuje nas walka, i z jakimi trudami musi przechodzić człowiek w powietrzu. I wtedy przypomniał sobie, że właśnie w tym sensie powiedział Apostoł: według władcy rządy powietrzne (Ef. 2, 2), bowiem wróg ma w powietrzu władzę podjąć walkę z przechodzącymi po nim (to znaczy po powietrzu), próbuje przegrodzić im drogę. Dlatego też szczególnie radził Apostoł: Przyjmijcie całą zbroję Bożą, abyście mogli stawić opór w dniu srogim (Ef. 6, 13), aby pohańbiony był wróg, nie mogący powiedzieć o nas nic złego (Tt. 2, 8). (Z Żywota św. Antonija Wielkiego).
Prepodobny Zosima, sołowiecki asceta-szermierz, przeszedł mytarstwa w ciągu dziesięciu dni: zjawiwszy się dziesiątego dnia po swojej śmierci swemu uczniowi Daniłowi, powiedział, że przeszedł wszystkie mytarstwa i wszedł do zgromadzenia prepodobnych („Minieje-Czytane”, 12 kwietnia).
O pośmiertnym stanie naszych dusz odkryte nam jest w słowie Bożym i uczeniu Cerkwi tyle, ile nam trzeba; a niektóre – dlatego nie jest odkryte, że nie jest potrzebne; co zbędne jest dla nas w teraźniejszym życiu, a także dlatego, że byłoby niepojętym, nie do przyjęcia. Święty Apostoł Paweł, jeszcze za życia ziemskiego dostąpiwszy zaszczytu przeniknąć w tajemnicę przyszłego, kiedy wniebowzięty był do raju, powiedział, że słyszał tam niewypowiedziane słowa, których człowiekowi nie można przekazać (2 Kor. 12, 4).
Prawosławna Cerkiew uczy, że dusza człowieka po odłączeniu się od ciała przyprowadzana jest do Boga na sąd, który, w odróżnieniu od powszechnego, sądu ostatecznego, nazywany jest osobistym, dlatego że dokonywany jest nie uroczyście przed obliczem całego świata i ma na celu nie wieczność, jak sąd ostateczny, a tylko czas do powszechnego zmartwychwstania. A że ten sąd rzeczywiście będzie miał miejsce, przekonujemy się z Pisma Świętego. Apostoł Paweł powiedział: Postanowione jest ludziom raz umrzeć, a potem sąd (Hbr. 9, 27). Z przypowieści Zbawiciela o bogatym i Łazarzu też wyraźnie widać, że po śmierci natychmiast następuje znana decyzja o losie, według uczynków zmarłego, więc, odbywa się sąd. Niewątpliwa rzeczywistość takiego sądu wypływa jeszcze jak z pojmowania ziemskiego życia jako drogi wypróbowania, tak i z pojęcia o Bogu, Stwórcy, Sędzi i Wynagradzającym nas; dlatego też mówi syn Syracha, przytaczając wierzenie Cerkwi Starotestamentowej: A łatwo jest Bogu, w dniu śmierci oddać człowiekowi według uczynków jego (Syr. 11, 26).
W celu rozliczenia (dręczenia) dusz, przechodzących przestrzeń powietrzną, ustanowione są przez władze ciemności oddzielne sądy i straże w wspaniałym porządku. Według warstw podniebnych, od samego nieba stoją strażnicze zastępy upadłych duchów. Każdy oddział zarządza odrębnym rodzajem grzechu i rozlicza za niego duszę, kiedy dusza osiągnie tę sekcję. Powietrzne straże biesowskie i sądy nazywane są w pismach Ojców mytarstwami.
Ta nauka o mytarstwach przedstawiona przez Kiryłła Aleksandryjskiego, istniała w Cerkwi i przed św. Kiryłłem i potem – we wszystkich kolejnych wiekach.
Stąd widać, że mytarstwa – to nic innego, jak osobisty sąd, którego dokonuje nad ludzkimi duszami niewidzialnie Sam Pan Jezus poprzez Aniołów, dopuszczając do tego i oszczerców (oskarżycieli) naszych braci (Ap. 12, 10), złych duchów – sąd, na którym przypominane są duszy i bezstronnie oceniane przed nią jej uczynki, i po którym określany jest jej znany los.
O stanie sprawiedliwych dusz do powszechnego sądu tak mówi Pismo Święte: po pierwsze, one po wyjściu z ciała nagradzane są za trudy życia ziemskiego szczęściem; tak, sprawiedliwy Łazarz zaraz po śmierci odniesiony został na łono Abrahama, i rozbójnikowi który pokajał się na krzyżu powiedział Pan: Dziś będziesz ze Mną w raju (Łk. 16, 19-22; 23, 43). Po drugie, one będą rozkoszować się spokojem i wolnością od smutków i cierpień, przebywać w kontaktach ze sprawiedliwymi i Aniołami, i służyć Bogu chwalebnymi pieśniami i modlitewnym wstawiennictwem za żyjących na ziemi. Ale ten stan nie jest jeszcze stanem ostatecznym. Pełna chwała i szczęśliwość każdego, według jego zasług, nastąpi dopiero po sądzie powszechnym, kiedy przyjdzie Pan w wyznaczonym dniu i ogłosi sąd ostateczny, którego wyroki nigdy się nie zmienią.
O stanie dusz grzesznych odkryte jest, że są one oddalone od oblicza Bożego, zamknięte w ciemnicy upadłych duchów, albo w piekle – miejscu ciemnym i męczącym, uświadamiają sobie i odczuwają utratę szczęśliwości, odczuwają wyrzuty sumienia i na próżno starają się same poprawić swoje żałosne położenie (Łk. 16, 24-31).
Ale niejednakowy będzie ich stan, a odpowiedni do moralnego stanu każdej oddzielnej duszy. I znów, ten ich stan nie jest ustalony na zawsze i ostatecznie, a przejściowy – dla jednych w zatwardziałość i wieczny brak pokajanie w złym, a dla drugich – w nadzieję na łaskę Bożą i życie wieczne.
Modlitwa, według nauki Pisma, może mieć wpływ również na świat dusz, które od nas odeszły, rozciąga swoją moc na obszar piekła. Przytoczyliśmy wyżej słowa Apostolskie o grzechu śmiertelnym; i Zbawiciel powiedział, że jest grzech, niewybaczalny ani w tym życiu, ani w przyszłym (Mt. 12, 32). Więc, jeśli jest grzech śmiertelny, za który nie ma sensu modlić się, który nie zostanie wybaczony ani w teraźniejszym, ani w przyszłym życiu, tak też są grzechy nie śmiertelne, za które modlitwa może być całkiem bardzo owocna.
Napisałem te linijki dla pouczenia was, przyjaciele. W nich ukrywa się głęboki sens, ja was w tym zapewniam. Przyjemnie jest wam żyć w zdrowiu, dzielić radość rodziny, posiadać pełną swobodę i bogactwa ziemi. Te dary są drogocenne, ale są wielokrotnie lepsze u Stwórcy całego wszechświata dary radości dla nas. Jeśli zaczniecie dążyć do Niego, i całą duszą, wasze życie przemieni się, otworzy się inny świat. Ten zamęt ziemski obrzydnie wam wtedy, serca wasze zapłoną tu miłością do niebios. Żadna wtedy bieda szkody wam nie przyniesie, i wasz okręt bez problemów popłynie przez morze życia.
I. F. Czudin.
Święta Prawosławna Cerkiew, jak troskliwa matka, dba o swoje dzieci, za życia uprasza dla nich u Boga zdrowia, we wszystkim powodzenia i odpuszczenia grzechów, i po śmierci wznosi za nich częste modlitwy do Boga, na przykład podczas połunoszcznicy*, jutrzni*, wieczerni* i powieczierija* ona prosi o wybaczenie grzechów i pokój dla nich ze świętymi.
Ale szczególnie podczas Boskiej Liturgii święta Cerkiew wzywa do Boga za zmarłych, twardo wierząc, że Najświętszą Krwią Boskiego Odkupiciela naszego Pana Jezusa Chrystusa zmywane są grzechy wszystkich wspominanych podczas Liturgii. To wspominanie przede wszystkim ważne jest w ciągu pierwszych czterdziestu dni po śmierci, dlatego że czterdziestego dnia wypowiadany jest sąd Boży o duszy, rozstrzygający jej los do Strasznego Sądu. Dlatego oto rekomenduje się służyć i zamawiać za zmarłego „sorokousty” (intencyjne modlitwy przez czterdzieści dni). Pożytek, ważność i moc tych modlitw poświadczona jest wieloma przykładami nie tylko w żywotach świętych, ale i w ustnych i pisemnych przekazach od początku chrześcijaństwa aż do dnia dzisiejszego.
Pewnego razu wielki asceta św. Makary Egipski, idąc przez pustynię, zobaczył na drodze ludzką czaszkę. „Kiedy ja – mówi on – dotknąłem czaszki palmową laską, to ona coś powiedziała mi. Ja zapytałem ją:
- Kim jesteś? – Czaszka odpowiedziała:
- Ja byłem naczelnikiem pogańskich kapłanów.
- Jak wam, poganom, jest na tamtym świecie? – zapytał Makary.
- Jesteśmy w ogniu – odpowiedziała czaszka – płomień ogarnia nas od nóg do głowy, i my nie widzimy się nawzajem; ale kiedy ty modlisz się za nas, wtedy zaczynamy trochę widzieć jeden drugiego, i to przynosi nam pocieszenie” („Christianskoje Cztienije” cz. 2, 1821).
* połunoszcznica, jutrznia, wieczernia i powieczierije – nabożeństwa w cyklu dziennym; zobacz: http://www.parafia.sidcom.pl/parafia/azy/krog.html
* * *
Święty Grigorij Dwojesłow opowiada taki przypadek. Pewien brat, będący w jego monasterze, za złamanie ślubu nieposiadania (ubóstwa), dla strachu innych, po śmierci pozbawiony był cerkiewnego pogrzebu i modlitwy w ciągu trzydziestu dni, a potem ze współczucia dla jego duszy trzydzieści dni zanoszona była za niego Bezkrwawa Ofiara z modlitwą. W ostatnim z tych dni zmarły zjawił się w widzeniu żyjącemu rodzonemu swemu bratu i powiedział: do tej pory ja okrutnie cierpiałem, teraz zaś jest mi dobrze, i ja przebywam w świetle, albowiem dziś wstąpiłem do wspólnoty”. W taki sposób, poprzez zbawienną Bezkrwawą Ofiarę zmarły brat uniknął kary („Sobiesiedowanija Grigorija Dwojesłowa”, t. 4, r. 55).
* * *
Podczas życia prepodobnego Benedykta – opowiada św. Grigorij Dwojesłow – były dwie poszczące, które, słynąc ze świętości życia, miały nieszczęsną namiętność dużo mówić, i to dużo fałszywego i szkodliwego. Święty starec błagał je, aby powstrzymywały swój język i za nieposłuszeństwo groził im nawet odłączeniem od Cerkwi. Ale namiętność do kłamstwa tak zakorzeniła się, że i groźba nie powstrzymywała ich. Po kilku dniach one umarły. Pochowano je w cerkwi. Kiedy diakon podczas Liturgii wygłaszał: „Katechumeni, wyjdźcie”, one, jako odłączone wychodziły precz z cerkwi, co widzieli niektórzy czcigodni chrześcijanie. Kiedy powiedziano o tym Benedyktynowi, to święty mąż posłał do cerkwi, gdzie one były pogrzebane, prosforę, poleciwszy wyjąć z niej cząstkę za pokój ich dusz i wspomnieć je w modlitwie. Potem już nikt nie widział, żeby one wychodziły z cerkwi, i wierni zrozumieli, że modlitwa przebłagała Boga, i one otrzymały od Niego przebaczenie („Sobiesiedowanija Grigorija Dwojesłowa”, t. 2, r. 23).
* * *
W „Prologu” mówi się, że błogosławiony Łukasz miał rodzonego brata, który i po wstąpieniu do stanu zakonnego mało troszczył się o swoją duszę. W stanie takiej beztroski dopadła go śmierć. Błogosławiony Łukasz, ubolewając, że jego brat nie przygotował się należycie do śmierci, błagał Boga, aby odkrył mu los brata.
Pewnego razu widzi starec duszę brata we władzy złych duchów i zaraz po widzeniu posyła obejrzeć jego celę. Posłani znaleźli tam pieniądze i rzeczy, z czego starec zrozumiał, że dusza jego brata cierpi, między innymi, za złamanie ślubu nieposiadania. Wszystko znalezione starec rozdał ubogim za spokój jego duszy.
Potem, podczas modlitwy, starcu odkryło się w widzeniu następujące: Aniołowie światłości sprzeczają się ze złymi duchami o duszę zmarłego brata. Starec słyszy krzyk złych duchów: „Dusza nasza, ona dokonywała naszych dzieł!”. Ale Aniołowie mówią im, że ona uwalnia się spod ich władzy jałmużną, rozdaną za nią. Na to złe duchy protestują: „Czyż nieboszczyk rozdał jałmużnę? Czyż nie ten starec?” – i wskazali na błogosławionego Łukasza. Asceta odpowiedział: „Tak, ja dałem jałmużnę, ale nie za siebie, a za tę duszę”. Pohańbione duchy, usłyszawszy odpowiedź starca, rozproszyły się, i starec uspokojony widzeniem, przestał ubolewać z powodu losu brata („Prolog”, 12 sierpnia).
* * *
W żywocie prepodobnej ihumeni Afanasij znajdujemy następujące opowiadanie. Ihumeni Afanasija przed swoją śmiercią przykazała siostrom swego monasteru karmić ubogich w imię jej pamięci do czterdziestu dni. Tymczasem, siostry zapraszały biedaków tylko dziesięć dni, a później z powodu niedbalstwa, nie wypełniały testamentu swojej byłej przełożonej. I co? Ihumeni Afansija zjawia się siostrom, mówiąc: „Niech wszystkim wam będzie wiadome, że czynione do czterdziestu dni za duszę zmarłego jałmużny i karmienie głodnych skłania Boga do okazania łaski. Jeśli dusze zmarłych są grzeszne, to przez to otrzymują one od Boga odpuszczenie grzechów; a jeśli sprawiedliwe, to dobroczynność za nie służy ku zbawieniu czyniących dobro” („Minieje-Czytane”, 12 kwietnia).
* * *
Jest dużo przykładów z których widać, że zmarli oczekują modlitwy za siebie, zjawiając się we śnie albo w stanie czuwania, proszą o nie, pokazując to w różnych znakach lub obrazach.
Tak św. Grigorij Dwojesłow opowiada, że pewien prezbiter miał zwyczaj myć się w cieplarniach. Pewnego razu przyszedłszy do łaźni, zastał tam jakiegoś nieznajomego mężczyznę, który zaczął pomagać my rozebrać się. Nieznajomy zdjął z prezbitra buty, i wziął jego odzież na przechowanie. Kiedy prezbiter wyszedł z łaźni, to on podał mu ręcznik do wytarcia potu, pomógł mu się ubrać, i wszystko to robił z wielkim szacunkiem.
Powtarzało się to kilkakrotnie, to znaczy prezbiter ten przychodził do łaźni, spotykał nieznajomego człowieka, który, milcząc, usługiwał mu. Chcąc wyrazić wdzięczność za serdeczność, prezbiter pewnego razu, idąc do łaźni, wziął z sobą dwie prosfory, żeby dać je nieznajomemu; i oto, jak zwykle, on spotkał go. Następnie, kiedy wychodził z łaźni, poprosił o przyjęcie prosfor na znak miłości do niego.
Nieznajomy z płaczem powiedział mu: „Dlaczego dajesz mi je, ojcze? To święty chleb, ja nie mogę go spożywać. Ty widzisz przed sobą byłego niegdyś właściciela tego miejsca, ale za grzechy moje jestem skazany na służenie tu po śmierci. Jeśli zaś chcesz wynagrodzić mnie, przynieś ten chleb za grzechy moje w ofiarę Wszechmocnemu Bogu. I kiedy przyjdziesz tu myć się i nie zastaniesz mnie, wiedz, że modlitwa twoja została usłyszana przez Boga”. Powiedziawszy to nieznajomy natychmiast stał się niewidzialny.
Wtedy prezbiter zrozumiał, że nieznajomy człowiek, który do tej pory zjawiał się w łaźni, aby mu służyć, był duchem. Prezbiter spędził cały tydzień płacząc i modląc się o wybaczenie jego grzechów, przynosząc każdego dnia Bezkrwawą Ofiarę. Po tygodniu on znów przyszedł do łaźni, i już nie zastał tu więcej nieznajomego, i potem nigdy nie spotykał go („Sobiesiedowanija Grigorija Dwojesłowa”, t. 4, r. 55).
„Wróciwszy z zautreni pierwszego dnia Paschy – opowiada A. T. B., – położyłam się spać i ledwie zdrzemnęłam się, jak u samego wezgłowia usłyszałam, że ktoś gorzko płacze. Serce ścisnęło mi się z litości; bojąc się otworzyć oczy, lękliwie zapytałam: „Nadia, to ty, moja droga?” – bałam się usłyszeć odpowiedź, bo przyszło mi do głowy, że, być może, moja siostra Nadia, która dawno zmarła, nie otrzymawszy szczęśliwości w życiu wiecznym, przyszła do mnie, aby prosić o modlitwy, ale na moje pytanie czułym smutnym dziewczęcym głosem, drżącym od płaczu, padła odpowiedź:
- Nie, ja nie Nadia.
- Więc kim pani jest – zapytałam. – Proszę powiedzieć, co pani trzeba? Ja wszystko uczynię.
Wtedy szloch nasilił się i płacząca odpowiedziała:
- Jestem Barbara N. W imię Boga, pomódlcie się za mnie, wspomnijcie mnie na Liturgii!
Ja obiecałam i szlochy ucichły. Otworzyłam oczy, w pokoju już było widno, i nikogo nie było.
Kiedy przyjechali do nas krewni B. N., zapytałam zięcia mego męża, jak nazywała się jego siostra, która niedawno zmarła w Moskwie? On odpowiedział „Barbara Nikołajewa”. Wtedy opowiedziałam moje widzenie. On był porażony i niezwłocznie zatroszczył się o modlitwę za swoją siostrę” („Duszepoleznyje razmyszlenija”, 1882, nr 5).
* * *
Moja siostrzenica Juleńka mieszka u nas już siedem lat – opowiada pani D. – Wzięłam ją trzyletnim dzieckiem zaraz po śmierci jej matki, mojej siostry. Teraz ona skończyła dziesięć lat. Do ostatniej chwili ona była dziewczynką zdrową i wesołą i dobrze się uczyła. Raz rankiem ona mówi do mnie: „Ciociu, ja widziałam moja mamusię, ona obiecała przyjść do mnie na jawie, i powiedziała, żebym się jej nie bała”.
Trzy dni później, też rankiem, Jula powtarzała lekcje z geografii. Nagle wstała i poszła w kierunku drzwi, jakby do kogoś na spotkanie, powiedziawszy przy tym: „Mamusia przyszła”. Potem wyciągnęła rękę i podniosła głowę, jakby do otrzymania czyjegoś pocałunku, i usiadła na krzesło obok drugiego, na którym, jak nam powiedziała, przysiadła jej mama.
Potem Jula mówiła, że matka kazała jej przekazać mi to i tamto. Przy tym zaczęła mówić o takich rzeczach, które były jej całkiem nieznane, a najważniejsze – niedostępne w jej wieku. Na przykład opowiedziała fakt z przeszłości, znany tylko nieboszczce i mi, i przekazywała takie rozważania w jej imieniu, jakich żadne dziesięcioletnie dziecko nie tylko nie mogłoby wymyślić, ale nawet przekazać z sensem. Później prowadziliśmy z nieboszczką siostrą poprzez Julę całe rozmowy. Przyjścia te powtarzały się często w ciągu całych sześciu miesięcy i całkiem do nich przyzwyczailiśmy się. Jedno miejsce w salonie było, widocznie, ulubione przez odwiedzającą z pozagrobowego świata – na nim ona zwykle siadała i zaczynała rozmowę z córką.
„Powiedz cioci – powiedziała ona pewnego razu – że mogłabym stać się widzialną i dla niej, ale ona nie wytrzyma i może zachorować, dlatego to ja i rozmawiam z nią przez ciebie, dzieci mniej nas się boją, niż dorośli”. Bardzo często ona prosiła modlić się za nią, i jakoś raz zamówiła odsłużyć po niej zaupokojną obiednię (Liturgię za pokój duszy) i panichidę.
Wszyscy wtedy wybraliśmy się do cerkwi. Nasz duchowny już przyzwyczaił się do naszych opowiadań i przestał się dziwić. Gdy tylko zaczęła się Liturgia, jak Juleńka powiedziała: „Oto i mama przyszła ze swoją koleżanką” – i przy tym poszła do kogoś dla nas niewidzialnego, na spotkanie, z kimś przywitała się i, wróciwszy na swoje miejsce, dodała, „one obie stanęły na kolana przed carskimi wrotami”. Na początku panichidy Juleńka poinformowała: „Mamusia powiedziała, że ona potrzebuje nie takiej panichidy, a suhubą (szczególną). Ja podeszłam do duchownego i powtórzyłam mu prośbę nieboszczki, przy czym zapytałam, czy rzeczywiście jest suhuba (szczególna) panichida. „Tak ona się nie nazywa – powiedział kapłan, – ale mimo wszystko rozumiem, co wam trzeba – to bardzo obszerna służba za pokój duszy, służona przeważnie w monasterach. Dobrze, odsłużę taką”.
Kiedy zaśpiewał „So swiatymi upokoj”, Juleńka powiedziała: „Mamusia płacze, modli się i mówi: gdzież mi ze świętymi, żeby chociaż trochę się uspokoić”.
Podczas jednej ze swoich wizyt ona powiedziała Juleńce: „Ojciec twój niedługo się ożeni, ale ty się nie bój, macocha twoja będzie dobra i bardzo ciebie pokocha; nawet zostawi ci w spadku cały swój majątek”. Przepowiednia ta spełniła się dosłownie.
Po upływie sześciu miesięcy ona oświadczyła, że jej misja się skończyła i ona już nie będzie przychodzić. Pod koniec swoich odwiedzin siostra przychodziła z jedną przyjaciółką, też zmarłą, zupełnie nieznaną Juli, ale dobrą moją znajomą, i od tej nie raz otrzymywałam pozdrowienia, wszystko poprzez Juleńkę. Siostra ciągle prosiła mnie modlić się za nią, chociaż do te pory my, otwarcie mówiąc, nie bardzo byliśmy religijni, a teraz na prośbę siostry zaczęłam bardzo często chodzić do cerkwi” („Rebus”, 1884, nr 41).
* * *
Archimandryta Simieon, żyjąc w Jekatierinosławiu, przyjaźnił się z pewną szlachetną rodziną. Ojciec tej rodziny umarł w 1844 roku. W tym czasie o. Simieon służył już w Woroneżu. W osieroconej rodzinie była córka Luba, która chorowała na suchoty. Szóstego sierpnia tegoż roku chora przyjęła Święte Dary, nie zdejmując z siebie żałobnego stroju. Matka zwróciła jej uwagę, dlaczego ze względu na priczastije nie zdjęła z siebie żałoby, na co ta odpowiedziała: „Ja piętnastego się wystroję”. I rzeczywiście, w dniu Uspienija Bożej Matki ona włożyła na siebie kompletny stój ślubny, posłała po duchownego i znów przyjęła Święte Dary. Potem poprosiła czytać jej modlitwy na odejście duszy, i podczas czytania ich, zwracając się do swego zmarłego ojca, jakby był przy niej, powiedziała: „Tatuśku, miły tatuśku, poczekajcie”. Z ostatnim, słowem modlitwy na odejście odleciała jej dusza.
W tym samym dniu i godzinie, kiedy ona umarła w Jekatierinosławiu, o. Simieon zobaczył w Woroneżu na jawie ojca zmarłej dziewicy, który powiedział mu: „Wy w Jekatierinosławiu musicie pocieszyć rozpaczających, Lubka jest ze mną, ale wy i o nas nie zapominajcie” („Monasterskie pisma”, 1884).
* * *
2 lipca 1893 roku dla Jego Eminencji Martiniana, biskupa Taurydy i Symferopolu, zjawili się proboszcz Pietropawłowskiej cerkwi o. Dimitrij Kojko i jeden z miejscowej inteligencji, człowiek z wyższym wykształceniem. Oni opowiedzieli mu następujące:
W nocy na 30 czerwca wspomniana osoba miała sen, że podszedł do niego jakiś oficer z zakrwawionym opatrunkiem na głowie i prosił go o przekazanie duchownemu Pietropawłowskiej cerkwi pytanie, dlaczego ten nie modli się za niego, jak również nie modli się do tych świętych Bożych, których relikwie znajdują się w ofiarowanej przez niego ikonie, przy czym dodał, że 20 lipca, na Eliasza, tej ikonie minie dwieście lat. Ten, który widział sen niezwłocznie rano udał się do proboszcza Pietropawłowskiej cerkwi i opowiedział mu swój sen. Na to o. Dmitrij zauważył, że w cerkwi nie ma dwustuletniej ikony, ponieważ sama cerkiew istnieje od 1805 roku, jak również nie ma ikon z cząstkami relikwii, ale że zdziwiło go zjawienie się oficera we śnie, ponieważ w cerkwi jest ikona, którą, jak opowiadał mu jego poprzednik, protojerej Rudniew, już nie żyjący, w czasie kampanii Krymskiej przywiózł jakiś oficer i zostawił w cerkwi pod warunkiem, że jeśli on wróci z Sewastopola, to weźmie ikonę z powrotem , jeśli zaś nie wróci, to ofiarowuje ją do świątyni.
Nieznany oficer nie wrócił i ikona została w cerkwi. Ta zbieżność zachęciła o. Dmitrija Kojko obejrzeć tę świętość, przy czym o. Dmitrij, jak osobie, opowiadającej sen, tak później władyce, poświadczył, że, będąc czternaście lat przy cerkwi, on ani razu nie otwierał tej ikony. Natychmiast posłał po diakona i wszyscy trzej wybrali się do cerkwi, aby obejrzeć ikonę.
Ikona reprezentowała cyprysową deskę, na której w starodawnym stylu przedstawiono Przenajświętszą Trójcę, a także oblicza kilku świętych. W specjalnym zagłębieniu znajdował się srebrny krzyż. Kiedy go z wielkim trudem wyjęli, to okazało się, że on otwiera się i w jego środku znajduje się cząstka relikwii św. Łazarza, św. wielkomęczennika Fieodora Stratiłata, św. apostoła i ewangelisty Łukasza i św. pierwszego męczennika i archidiakona Stefana.
Napisy wskazywały, że były tu jeszcze inne cząstki, w tym pierwoomuczennicy Fiekły. Ale oglądających oczekiwało jeszcze większe zdziwienie: w dole krzyża ledwie zauważalnym dekoracyjnym pismem był wygrawerowany napis, głoszący: 7201 rok od stworzenia świata, a więc, ikona miała właśnie dwieście lat. Kiedy poinformowano o tym Jego Eminencję Martiniana, to władyka wydał zarządzenie, żeby w tej cerkwi codziennie była służona litania za dusze żołnierzy, którzy zginęli na polu walki za Wiarę, Cara i Ojczyznę („Swiet”, 1893).
* * *
W pewnej parafii w związku ze śmiercią duchownego jego miejsce zajął inny. Ale, ku niezadowoleniu parafian, nowo wyznaczony jerej po kilku dniach po pierwszym nabożeństwie, odsłużonym przez niego w cerkwi, odszedł do wieczności.
Został wyznaczony nowy kapłan. Po przyjeździe do parafii objął obowiązki, i pierwszej niedzieli poszedł do cerkwi na nabożeństwo. Wszedłszy do ołtarza, duchowny mimo woli przeżył straszny szok: w pobliżu Priestoła (Tronu Bożego) stał nieznajomy mu kapłan w pełnym obleczeniu, ale ręce i nogi miał skute żelaznymi łańcuchami. Nie rozumiejąc, co to znaczy, nowy duchowny, jednak, nie stracił ducha i przystąpił do służenia Boskiej Liturgii.
Jak tylko zakończona została służba, ku nowemu zdziwieniu służącego Obiednię, przywidzenie znikło. Celebrujący jerej zrozumiał, że widziany przez niego kapłan jest mieszkańcem świata pozagrobowego; ale co oznaczało niezwykle jego zjawienie się w tak strasznym stanie, nie mógł odgadnąć. Jedno tylko zauważył: że nieznajomy mu więzień i współbrat, w ciągu całej służby, nie wypowiedział ani słowa, i tylko, od czasu do czasu wznosił skute ręce, wskazując na jedno miejsce w ołtarzu, na którym najwyraźniej nic szczególnego nie było. To samo powtórzyło się podczas następnej służby, z tą jedynie różnicą, że nowy duchowny po wejściu do ołtarza przede wszystkim zwrócił uwagę na to miejsce, na które wskazywała zjawa. W kącie na podłodze, w pobliżu żertwiennika (stołu ofiarnego), on zauważył stary niewielki worek. Kiedy rozwiązał go, to znalazł w nim niemałą ilość kartek z imionami umarłych i żywych, jakie zwykle podawane są dla wspomnienia podczas modlitwy na proskomidii. Jakby za sugestią z góry duchowny zrozumiał, że kartki te za życia stojącego tu skutego jego współbrata, byłego proboszcza tejże cerkwi, prawdopodobnie, nie zostały przeczytane przez niego w swoim czasie. Dlatego, zacząwszy służbę, on w pierwszej kolejności wspomniał na proskomidii imiona żyjących i umarłych, ile było ich w zapiskach i w tym momencie zobaczył, jak ważną usługę okazał mieszkańcowi tamtego świata, bowiem ledwie zdążył skończyć czytanie pominalnych (intencyjnych) kartek, jak żelazne okowy w jednej chwili spadły z rąk i nóg więźnia, a sam on podszedł do służącego kapłana i, nie mówiąc ani słowa, pokłonił się mu do nóg („Strannik”, 1867, t.1).
* * *
U sekretarza twerskiego Urzędu Dobroczynności Publicznej, Sielinina, w 1850 roku zmarł nagle rodzic, diak jednej z wiejskich cerkwi. Syn dowiedziawszy się o śmierci ojca, wpadł w głębokie przygnębienie. Długo dręczyło ono jego serce. Ale po upływie roku po śmierci swego rodzica, odwiedziwszy rodzinną wieś, Sielinin nieco się pocieszył, zwłaszcza tym, jak sam powiedział, że widział mogiłę ojca w pobliżu samego klirosa (podwyższenia dla chórów przy ikonostasie), na którym śpiewał nieboszczyk. Jednak niespokojne myśli o pozagrobowym losie zmarłego rodzica nie opuszczały go do tej pory, póki nie zjawił się mu ojciec we śnie.
Pewnego razu w dniu Ducha (drugi dzień Św. Trójcy), podczas Liturgii, on wyjątkowo gorliwie modlił się za ojca, i tejże nocy przyśnił się mu nieboszczyk, który, podszedłszy, pokłonił się do nóg. „Zlitujcie się, ojczulku, za co wy kłaniacie się do nóg swemu synowi” – zapytał Sielinin. Ale ten, nie odpowiadając, pokłonił się drugi raz i trzeci raz i potem już powiedział: „Dziękuję, miły synu, że ty mnie nie opuszczasz” – i stał się niewidzialny. („Strannik”, 1864).
* * *
28 lutego 1831 roku zmarł w Moskwie generał piechoty Stiepan Stiepanowicz Apraksin. W młodym wieku on blisko zapoznał się z kniaziem Wasilijem Władimirowiczem Dołhorukowym. Oni obaj służyli w jednym pułku: pierwszy w randze pułkownika, drugi – majora. Dołhorukow zmarł w 1789 roku w kompletnej biedzie, tak że nie było środków aby go pogrzebać. Jego przyjaciel Stiepan Stiepanowicz Apraksin urządził na swój koszt pogrzeb i pominki kniazia; wydawało się, oddał ostatnią przysługę, jak rodzonemu bratu.
Trzeciego dnia po pogrzebie zmarły Dołhorukow zjawił się swemu dobroczyńcy. Tajemniczy gość przepowiedział swemu miłosiernemu przyjacielowi długie i pomyślne życie na ziemi i obiecał zjawić się niedługo przed jego śmiercią. Po tym fakcie Apraksin był szczególnie wrażliwy na potrzeby biednych i cieszył się zawsze, kiedy zdarzała się mu okazja do dobroczynności.
Minęło czterdzieści dwa lata i, wierny swojej obietnicy, kniaź Dołhorukow powtórnie odwiedził starca-generała. Przede wszystkim kniaź przypomniał o sobie i o tym dobrodziejstwie, jakie było okazane mu wiele lat wstecz, potem przekonywał swego przyjaciela, aby przygotowywał się do śmierci przez dwadzieścia dni, obiecał jeszcze raz odwiedzić go na trzy dni przed śmiercią i wyszedł z pokoju. Apraksin uwierzył w słowa zwiastuna zza grobu: wyspowiadał się, przyjął Święte Dary i oświęcił się olejami. Na trzy dni przed śmiercią on zaprosił do siebie na noc pewnego swego przyjaciela. O godzinie jedenastej w nocy zjawił się Dołhorukow i zaczął rozmowę z Apraksinym. Obecny przyjaciel opowiadał potem wielu, że podczas rozmowy Apraksina z Dołhorukowem on odczuwał mimowolny strach, chociaż obecnego księcia nie widział, ale głos jego słyszał. Po trzech dniach Apraksin zmarł („Duszepoleznoje Cztienije”, 1867, cz. 1).
* * *
„W kraju moim – mówi błogosławiony Kir-Łuka – umarł kniaź i został pochowany jak należy. Pewnego razu przechodząc obok cmentarza, zobaczyłem przy pewnej mogile człowieka, czarnego, jak wygasły węgiel. On wołał mnie do siebie. Ja podszedłem i oto co usłyszałem: „Ja napisałem w testamencie moim rozdać biednym pozostawione przeze mnie pieniądze za zbawienie mojej duszy, i ten mój testament nie jest spełniony do tej pory. Powiedz, żeby rozdali koniecznie, a inaczej ja na zawsze pozostanę w tej sytuacji (w tym stanie), w jakim mnie widzisz” („Prolog”, 24 sierpnia).
* * *
Ilinij młodszy opowiada, że w Atenach był bardzo piękny dom, w którym, jednak, nikt nie mieszkał, ponieważ zjawiała się w nim zjawa. Pewnego razu do tego miasta przybył filozof Atenagoras i dowiedziawszy się, że wskazany dom sprzedaje się po bardzo niskiej cenie, kupił go i przeprowadził się mieszkać. Pierwszej zaś nocy, kiedy Atenagoras, według zwyczaju czytał i pisał, nagle rozległo się brzękanie jakby żelaza i potem zjawił się starzec, skuty łańcuchami. Starzec podszedł do Atenagorasa, ale ten nie zwrócił na niego uwagi, kontynuując pisanie. Zjawa uczyniła znak, żeby Atenagoras szedł za nim, ale filozof, ze swojej strony uczynił mu znak, żeby przybysz zaczekał, i, jak przedtem, kontynuował pisanie. Potem wziął świecę i poszedł za przybyłym staruszkiem.
Wyszli na podwórko, i tu nagle w pewnym miejscu zjawa zniknęła w ziemi. Atenagoras, wcale nie wystraszywszy się, zaznaczył to miejsce, wyrwawszy trochę trawy. Na drugi dzień on powiadomił o zajściu miejskie władze. Kiedy zaczęto kopać ziemię we wskazanym miejscu, odkryto kości skutego łańcuchami człowieka. Kości oddano do normalnego pochówku, i staruszek w łańcuchach więcej w domu nie zjawiał się („Duszepoleznyje razmyszlenija”, 1883).
* * *
Pewien duchowny podczas Liturgii ze szczególną gorliwością modlił się za zmarłych, tak że jeśli ktoś raz dał mu kartkę dla wspomnienia zmarłego, on wypisywał imiona w swojej książeczce i, nie mówiąc o tym podającemu, wspominał całe życie. Przy przestrzeganiu tej zasady u niego powstała książeczka z tak wielotysięcznym zbiorem imion, że musiał rozdzielić ją na działy i wspominać po kolei.
Zdarzyło się, że on popełnił jakieś uchybienie i groziło mu usunięcie z parafii. Sprawa została skierowana do Moskiewskiego metropolity Filareta, i kiedy wielebny już szykował się wydać rezolucję o usunięciu go, nagle poczuł jakiś ciężar w ręce. Metropolita odłożył podpisanie do następnego dnia. Nocą widzi on sen: przed oknami zebrał się tłum ludzi różnego szczebla i wieku. Tłum o czymś głośno tłumaczy i zwraca się z jakąś prośbą do metropolity.
- Co wy ode mnie chcecie? – pyta arcypasterz. – I co z was za petenci?
- Jesteśmy duszami, które odeszły i zjawiły się do ciebie z prośbą: zostaw nam duchownego i nie usuwaj go z parafii.
Wrażenie od tego widzenia było tak wielkie, że Filaret nie mógł uporać się z nim po przebudzeniu i kazał wezwać do siebie duchownego. Kiedy ten się zjawił, metropolita zapytał go:
- Jakie dobre uczynki masz za sobą? Odkryj mi.
- Żadnych, władyko – odpowiedział duchowny – należy mi się kara.
- Czy modlisz się za zmarłych? – zapytał metropolita.
- Jakże, władyko, mam zasadę: kto raz da zapiskę, ja już stale na proskomidii wyjmuję cząstki za nich, tak że parafianie narzekają, że u mnie proskomidia jest dłuższa od liturgii, ale ja już inaczej nie mogę.
Wielebny ograniczył się do przeniesienia duchownego do innej parafii, wyjaśniwszy mu, kto był orędownikiem za niego („Strannik”, 1862, maj).
* * *
Jeden z atoskich ascetów odkrył znanemu ojcu Sierafimowi następujące: „Przyczyną mego wstąpienia do monasteru było widzenie we śnie pozagrobowego losu grzeszników. Po dwumiesięcznej chorobie byłem mocno osłabiony. W tym stanie widzę dwóch młodzieńców, którzy do mnie przyszli. Oni wzięli mnie za ręce i powiedzieli: „Chodź za nami!” Ja, nie odczuwając choroby, wstałem, obejrzałem się na swoje łóżko i zobaczyłem, że moje ciało leży spokojnie na pościeli. Wtedy zrozumiałem, że opuściłem ziemskie życie i powinienem znaleźć się w świecie pozagrobowym.
W osobach młodzieńców rozpoznałem Aniołów, z którymi się zabrałem. Pokazano mi ogniste miejsca męczarni; słyszałem tam krzyki cierpiących. Aniołowie, pokazując mi za jaki grzech jakie wyznaczone jest ogniste miejsce, dodali: „Jeśli i ty nie porzucisz swoich przyzwyczajeń do grzesznego życia, to – oto i twoje miejsce kary!”.
Następnie jeden z Aniołów wziął z płomieni jednego człowieka, który był czarny, jak węgiel, cały opalony i od nóg do głowy zakuty. Wtedy obaj Aniołowie przystąpili do męczennika, zdjęli z niego okowy – i wraz z nimi znikła cała jego czarność: on stał się czysty i jasny, jak anioł. Potem Aniołowie oblekli go w błyszczące szaty, podobne do światła.
„Co znaczy ta zmiana tego człowieka?” – zdecydowałem się zapytać Aniołów. „To grzeszna dusza – odpowiedzieli Aniołowie – była odłączona od Boga za swoje grzechy i powinna była wiecznie płonąć w tym ogniu; tymczasem, rodzice tej duszy dawali dużo jałmużny, czynili częste wspomnienia modlitewne na Liturgii, służyli panichidy, i oto dzięki modlitwom rodziców i modlitwom świętej Cerkwi, Bóg ulitował się i grzesznej duszy darowane zostało całkowite wybaczenie. Ona wybawiona jest od wiecznej męki i teraz stanie przed obliczem swego Pana i będzie radować się wraz ze wszystkimi jego świętymi”.
Kiedy widzenie skończyło się, doszedłem do siebie i co zobaczyłem? Wokół mnie stali i płakali, przygotowywali ciało moje do pogrzebu” („Strannik”, 1862, maj).
Wybitny myśliciel, świecki, ale głęboko zaznajomiony z literaturą teologiczną, przekazał Jego Eminencji Nikanorowi, arcybiskupowi Odessy, następujące.
Pewien kaukazczyk siedział nocą w swoim mieszkaniu i czytał książkę. Podnosi głowę – i widzi naprzeciwko siebie w kacie mgłę. Macha ręką, żeby mgłę rozpędzić, ale z mgły wyodrębnia się jasna postać jego narzeczonej, która w tym czasie była daleko w Rosji. On odruchowo pada przed nią na kolana. Narzeczona kładzie mu wianek na głowę i znika we mgle. (On długo czuł na głowie jakby okrąg wianka.) Idzie natychmiast do swoich rodziców i opowiada o widzeniu. Zapisali dzień i godzinę, i co? W tym dniu jego narzeczona zmarła („Strannik”, 1887).
* * *
Pewien znany działacz Słowiańskiego Towarzystwa Dobroczynnego, opowiadał Jego Eminencji Nikanorowi, o swoim bracie oficerze. Brat jego w pewnym mieście jechał powozem z przyjacielem z wieczornej imprezki. Przyjechał i wszedł do swego mieszkania, a przyjaciel pojechał dalej do swego mieszkania. Wchodzi brat do gabinetu, w towarzystwie ordynansa, a za biurkiem, plecami do nich, siedzi jego przyjaciel, z którym on tylko co się pożegnał. Ordynans mówi: „Ot i nie zauważyliśmy jak on wszedł”. Brat spojrzał w twarz siedzącemu, i widzi straszną śmiertelną twarz przyjaciela. W tej samej chwili sługa przyjaciela przybiegł zameldować, że pan dopiero co wrócił do domu i umarł („Strannik”, 1887, wrzesień).
* * *
U Jewdokii Pietrowny Jełaginoj zaniemógł syn Rafaił. Gorąco kochany chłopczyk miał około dwóch lat. On mocno cierpiał, i matka, nie spuszczając go z oczu, siedziała przy jego łóżeczku. Niespodziewanie spojrzała na drzwi i w tej chwili widzi wchodzącą Marię Andrejewną Mojjer, swoją przyjaciółkę. Jewdokija Pietrowna nagle zrywa się z krzesła, i biegnie do niej na spotkanie z okrzykiem: „Masza!”. Ale w drzwiach nikogo już nie ma. Jewdokii Pietrownej zrobiło się głupio. Tej samej nocy i o tej samej godzinie Maria Andrejewa zmarła w Derpcie, jak później otrzymano wiadomość (Z utworów W. A. Żukowskiego, t. 4).
* * *
W 1858 roku, będąc na służbie w Moskwie – opowiada Władimir Engelgard – na początku lutego byłem oddelegowany w sprawach służbowych do Archangielska. Przed samym odjazdem napisałem list do mojej matuli żyjącej w Petersburgu, przekonująco prosząc ją o zaoczne pobłogosławienie mnie na podróż. Następnie niezwłocznie wyruszyłem. Zatrzymawszy się na jednej stacji odpocząć i nie zdążywszy położyć się na tapczan, ja, ku swemu skrajnemu zaskoczeniu, nagle widzę kilka kroków ode mnie moją matulę w towarzystwie mojej siostry, zmarłej w 1846 roku. Porażony tym niepojętym widzeniem, nie mogłem ani się poruszyć, ani ruszyć się z miejsca, tylko uważnie i, przyznaję, z jakimś niepojętym strachem, patrzyłem na drogie osoby, które mi się zjawiły. Matula całkiem jak żywa pobłogosławiła mnie znakiem krzyża. Ja nagle wziąłem zapałkę, i zapaliłem świecę, i w jasnym pokoju widzenie znikło!.. To wydarzenie miało miejsce z 12 na 13 lutego 1858 roku o godzinie trzeciej rano. Przybywszy do Archangielska, otrzymałem list od zięcia z wiadomością, że tej samej nocy matula moja zmarła” („Duszepoleznoje Cztienije”, 1870).
* * *
Kiedy Łomonosow płynął przez morze z zagranicy do swojej ojczyzny, zdarzył się z nim przypadek, którego nigdy nie mógł zapomnieć. Michaił Wasiljewicz widział we śnie swego ojca, wyrzuconego w wyniku katastrofy morskiej na wyspę na Morzu Białym, pamiętaną z młodości, dlatego że niegdyś był on ze swoim ojcem przybity do niej przez burzę.
Jak tylko przyjechał do Sankt-Petersburga, jak pośpieszył dowiedzieć się o ojcu od swoich ziomków i usłyszał, że on jeszcze ubiegłej jesieni wybrał się na połów ryb i od tej pory nie wracał, i dlatego przypuszczają, że przydarzyło się mu nieszczęście. Łomonosow tak był porażony tą wiadomością, jak wcześniej swoim widzeniem sennym, i dał sobie słowo wybrać się w rodzinne strony, odszukać ciało nieszczęsnego ojca na tej samej wyspie, na której on mu się przyśnił i z honorami pochować. Ale ponieważ zajęcia w Sankt-Petersburgu nie pozwoliły Łomonosowowi wykonać tego zamiaru, to on z kupcami wracającymi z Sankt-Petersburga na jego ojcowiznę, posłał do tamtejszych swoich krewnych list i powierzył bratu wykonać to przedsięwzięcie.
Jego życzenie zostało spełnione tegoż lata: grupa chołmogorskich rybaków, przybiwszy do wskazanej wyspy, rzeczywiście odnalazła martwe ciało Wasilija Łomonosowa, które też powierzono ziemi („Historia Carskiej Akademii Nauk”, Sankt-Petersburg, t.2 str. 312).
* * *
Hrabina Jelisawieta Iwanowna, żona Władimira Grigorjewicza Orłowa, przed zamążpójściem była druhną (dwórką, pokojówką) carycy Jekatieriny P. Podczas gdy Najwyższy dwór był w Carskim Siole (1767 r.) Jelisawieta Iwanowna zajmowała się akurat swoją toaletą w obecności kilku młodych przyjaciółek, w tym hrabiny Jelisawiety Kiryłłowny Razumowskoj.
Wesołe żarty i śmiech i ożywiały ich rozmowę. W międzyczasie, w pełnym rozproszeniu Jelisawieta Iwanowna skierowała swój wzrok na okno z widocznym zaniepokojeniem na twarzy, spojrzała jeszcze raz z wielkim zdziwieniem i, popatrzywszy po raz trzeci, nagle podskoczyła z fotela, mówiąc: „Ojczulek przyjechał! On podchodzi do okna”. Pobiegły do sadu, ale na próżno wszędzie szukały Stakelberga, jego nie było ani w domu, ani w ogrodzie.
Głęboki smutek zastąpił radość na czole czulej córki. Na próżno przyjaciółki starały się przekonać ją, że widzenie było spowodowane grą wyobraźni. Młoda Stakelberg powtórzyła, że trzy razy widziała swego ojca, że najpierw sama nie chciał wierzyć swoim oczom, i wciąż ze smutkiem tęskniła.
Przy stole podczas obiadu u carycy dwórki bawiły się kosztem łatwowiernej przyjaciółki. Monarchini zapragnęła poznać temat ich rozmowy, i kniaź I. S. Baratinski spełnił jej wolę. „Uspokój się – powiedziała Monarchini – twego ojca nie ma w Petersburgu. On nie mógłby przyjechać tu bez mego pozwolenia. Tobie się to wydało. Radzę, jednak, z ciekawości zapisać to widzenie”. Po kilku dniach otrzymano wiadomość z Rygi o śmierci Stakelberga, i okazało się, że on umarł w tym samym dniu i godzinie, kiedy zjawił się córce („Słownik wyjątkowych ludzi ziemi rosyjskiej”).
* * *
Wkrótce po zostaniu oficerem, mój stryjek, Łoggin Iwanowicz Grecz, udał się do armii działającej przeciwko Turkom – opowiada w swoich notatkach N. I. Grecz. – Zmarł on w 1772 roku od zarazy w Jassach. On był ulubieńcem swojej mamy i, jak mówi rodzinne podanie, zjawił się jej w chwili swojej śmierci. Moja babcia, a jego mama pewnego razu po obiedzie położyła się odpocząć; wkrótce wybiegła ze swojej sypialni zaniepokojona i pytała domowników: „Gdzie on?. Ja jeszcze nie spałam”. „Kto?” – pytają ją domownicy. „Jak kto? Syn mój, Łoggin Iwanowicz! Ja zaczęłam zasypiać, nagle usłyszałam szmer, otworzyłam oczy i widzę, że on przechodzi ostrożnie, zatrzymując się przy drzwiach sypialni, żeby mnie nie zbudzić. Gdzie on? Nie ukrywajcie go”. Ją przekonali, że Łoggin Iwanowicz nie przyjeżdżał, i że ona to sobie wymarzyła, i ona ze łzami przekonała się o swojej pomyłce. W tym czasie wszedł do pokoju jej zięć Biezak. Dowiedziawszy się o tym co zaszło, on zamyślił się i, wyjąwszy z kieszeni notatnik, zapisał dzień i godzinę tego wydarzenia. Po dwóch tygodniach otrzymano list: o tej samej godzinie Łoggin Iwanowicz zmarł” (Z notatek N. I. Grecza).
Pewna pobożna staryca o imieniu Paraskiewa, rozmawiając ze mną na różne religijne tematy, opowiedziała mi następujące wydarzenie ze swego życia: „Ojciec mój – mówiła – na nieszczęście zmarł nagłą śmiercią bez spowiedzi i pryczastija Św. Darów Chrystusa.
Wiedząc, że nieboszczyk był człowiekiem grzesznym, jak i my wszyscy, podatny na wszelkiego rodzaju słabości, zwłaszcza nietrzeźwości, od czego, myślę, nastąpiła jego nagła śmierć, ja w ciągu czterdziestu dni ze szczególną gorliwością modliłam się za pokój jego duszy, każdego dnia w miarę możliwości dawałam jałmużnę żebrakom i, w szczególności, prosiłam służących duchownych o wyjmowanie cząstki podczas służenia Liturgii za jego duszę, a służba u nas, jak wiecie, odprawiana była codziennie. W końcu czterdziestu dni widzę sen: pokazało się mi jakieś obszerne ciemne miejsce, w końcu którego w kącie stoi mój ojciec, ale tylko małego wzrostu według tego, jaki on miał za życia. Nagle on mówi mi dość wyraźnie:
- Pasza! Przecież ja żyję!
- A dlaczego jesteś taki mały? – zapytałam.
- Mały jestem za grzechy moje – powiedział – tylko ty dalej módl się do Boga za mnie, karm głodnych, zwłaszcza nie zapominaj o proskomidii, i ja urosnę.
I jeszcze coś mówił, ale ja teraz tego nie pamiętam. Na koniec powiedział jeszcze głośno: „Paszeńka! Módl się do Boga; przecież ja żyję!”. Na tym moje widzenie skończyło się”.
Czyż trzeba do tego coś dodawać? Nic, oprócz tego, że mamy obowiązek modlić się za wszystkich zmarłych ojców i braci naszych, aby zmiłował się nad nimi Pan według wielkiego miłosierdzia Swego, zwłaszcza zaś nie porzucać naszych modlitw za nich w trakcie trwania Boskiej Liturgii. Słyszałem to opowiadanie dawno, ale zapisałem ku pamięci 26 grudnia 1870 roku. („Strannik”, 1880).
Pewien arcybiskup, okrutnie cierpiący z powodu ataków melancholii, gorliwie prosił Boga sobie o pomoc. Raz w czasie wieczornej modlitwy on zauważył, że w jego przedpokoju rozeszło się światło, które stopniowo nasilało się i, w końcu, otoczyło jego samego. Tu on zobaczył jakąś kobietę i, wpatrzywszy się w nią, poznał zmarłą swoją matkę. „Dlaczego tak gorzko płaczesz, synu mój? – powiedziała ona. – Czy ty rozumiesz o co prosisz Pana? Dla Pana nietrudno jest spełnić twoją prośbę, ale czy wiesz co przez to stracisz? Ty i sam nie wiesz, o co sobie prosisz”. I, udzieliwszy mu kilku pouczeń, stała się niewidzialna („Listy swiatogorca”).
* * *
20 kwietnia 1851 roku w Trojce-Siergijewoj ławrze zmarł hieromnich o. Simieon, którego pochowano z należnym honorem. Na drugi dzień po pogrzebie, wczesnym rankiem, jeden z jego duchownych dzieci M. siedział u siebie na łóżku będąc niepokojony myślami o opuszczeniu monasteru. Ale oto czuje on, że ktoś jest przy nim; podniósłszy głowę, widzi o. Simieona, który, podszedłszy do niego z wesołą twarzą pokręciwszy głową mówi: „Źle jest tobie oddawać się grzesznym myślom – walcz i przeciwstawiaj się im, a monasteru obiema rękoma się trzymaj” („Monasterskie pisma”).
* * *
„To było dawno, kiedy uczyłem się jeszcze w szkole handlowej – opowiada pisarz Kielsijew. – Mieszkałem na stancji, niedaleko od szkoły, a ojciec mój z rodziną mieszkali w na wyspie Wasiljewskiej. On był urzędnikiem w urzędzie celnym i zajmował państwowe mieszkanie w pobliżu Giełdy. Zajęty pracą, odwiedzał mnie rzadko. Pewnego razu nocą, kiedy nie położyłem się jeszcze spać i czytałem jakąś książkę, będąc sam w pokoju, widzę – drzwi otwierają się i do pokoju wchodzi mój ojciec, taki blady, smutny. Wcale nie zdziwiłem się z jego przyjścia znając jego troskę o mnie. On podszedł prosto do mnie i mówi: „Wasia, ja przyszedłem pobłogosławić ciebie… Żyj dobrze i ni zapominaj o Bogu”. Powiedziawszy to, ojciec pobłogosławił mnie, jak należy, i skrył się, tzn. wyszedł przez te same drzwi.
Te odwiedziny nie wywarły na mnie, jak rzecz zwykła, żadnego wrażenia. Ale jakież było potem moje zdziwienie? Nieco później po wyjściu mego ojca pukają do mnie. Otworzywszy drzwi, zobaczyłem furmana, który przyjechał po mnie. On powiedział mi, że ojciec mój tylko co umarł. I rzeczywiście, jak się okazało, on umarł nie więcej jak godzinę temu, prawie w tym samym czasie, kiedy widziałem go u siebie w pokoju. Tu stało się mi jasne: ojciec pobłogosławił mnie będąc już zmarłym” („Rebus”, 1884, nr 11).
* * *
„Pewnego razu wieczorem, czy raczej już w nocy – opowiadał imperator Pawieł I* – ja w towarzystwie kniazia Kurakina i dwóch sług szedłem petersburskimi ulicami. Spędziliśmy wieczór w pałacu przy rozmowach i tytoniu i zamyśliliśmy dla odświeżenia pospacerować incognito (dyskretnie) przy księżycu. To był w najlepszą porę naszej wiosny, oczywiście, nie południowego klimatu.
Rozmawialiśmy nie o religii, i o niczym poważnym, a przeciwnie, była wesoła atmosfera. Kurakin sypał dowcipami na temat napotkanych. Księżycowe światło było tak jasne, że można by było przy nim czytać i, dlatego cienie były bardzo intensywne.
Przy skręceniu w jedną z ulic nagle widzę w głębi bramy wysoką chudą figurę, owiniętą w płaszcz, w stylu hiszpańskiego, i w wojskowym, nasuniętym na oczy, kapeluszu. On jakby na kogoś czekał.
Gdy tylko go minąłem, on wyszedł i zaczął iść obok mnie z lewej strony, nie mówiąc ani słowa. Nie mogłem dojrzeć ani jednej rysy jego twarzy. Wydało mi się, że jego nogi, stąpając na płyty chodnika, wydają straszny dźwięk, jakby kamień uderzał o kamień. Byłem zdumiony, i uczucie które mnie ogarnęło wzmogło się jeszcze, kiedy poczułem lodowaty chłód w moim lewym boku, od strony nieznajomego.
Wzdrygnąłem się i, zwróciwszy się do Kurakina, powiedziałem:
- Los posłał nam dziwnego towarzysza.
- Jakiego towarzysza? – zapytał Kurakin.
- Pana, idącego po mojej lewej stronie, którego, wydaje się, można zauważyć po hałasie, jaki robi.
Kurakin ze zdziwienia wytrzeszczył oczy i powiedział, że nikogo nie ma po mojej lewej stronie.
- Jak? Ty nie widzisz tego człowieka między mną i ścianą domu?
- Wasza wysokość, wy idziecie przy samej ścianie i fizycznie niemożliwym jest, żeby ktokolwiek był między wami i ścianą.
Ja wyciągnąłem rękę, i istotnie poczułem kamień. Ale mimo wszystko nieznajomy tu był, i szedł ze mną krok w krok, i dźwięk jego kroków, jak uderzenia młota, rozlegały się po chodniku. Popatrzyłem na niego uważniej niż przedtem, pod kapeluszem połyskiwały oczy tak błyszczące, jakich nie widziałem nigdy wcześniej, ani później. One patrzyły prosto na mnie, i wywoływały jakiś zaczarowujący efekt.
- Ach – powiedziałem Kurakinowi – ja nie mogę przekazać tobie, co czuję, ale dzieje się we mnie coś wyjątkowego.
Drżałem nie ze strachu, ale z zimna. Czułem, jak coś wyjątkowego przenikało wszystkie moje członki i wydawało się mi, że krew zamarzła w moich żyłach. Nagle spod płaszcza, zakrywającego usta tajemniczego towarzysza, rozległ się głuchy i smutny głos: „Paweł!”. Byłem pod panowaniem jakiejś nieznanej siły i machinalnie odpowiedziałem: „Co wam trzeba?” – „Paweł!” – znów powiedział głos, tym razem, jednak, życzliwie, ale z jeszcze większym odcieniem smutku. Nie mogłem wypowiedzieć ani słowa. Głos znów nazwał mnie po imieniu, i nieznajomy zatrzymał się. Ja czułem jakąś wewnętrzna potrzebę zrobić to samo.
- Paweł! Paweł! Biedny kniaź!
Ja zwróciłem się do Kurakina, który też się zatrzymał:
- Słyszysz? – zapytałem go.
- Nic nie słyszę – odpowiedział ten – kompletnie nic.
Jeśli chodzi o mnie, to ten głos i do tej pory rozlega się w moich uszach. Uczyniłem rozpaczliwy wysiłek nad sobą, i zapytałem nieznajomego, kim jest i czego potrzebuje?
- Kim jestem?.. Biedny Pawle! Ja ten, kto uczestniczy w twoim losie i kto chce, abyś nie szczególnie przywiązywał się do tego świata, dlatego że nie pozostaniesz w nim długo. Żyj zgodnie z prawami sprawiedliwości, i koniec twój będzie spokojny. Bój się wyrzutów sumienia: dla wdzięcznej duszy nie ma dotkliwszej (czulszej) kary.
O poszedł znów, patrząc na mnie tym samym przenikliwym wzrokiem. I jeśli wcześniej zatrzymałem się, kiedy zatrzymali się on, tak i teraz poczułem konieczność pójść, tylko dlatego, że poszedł on. On nie mówił i ja nie czułem szczególnej potrzeby mówić do niego. Szedłem za nim, dlatego że on teraz kierował mną.
Trwało to około godziny. Dokąd szliśmy, nie wiem. W końcu przyszliśmy na wielki plac między mostem przez Newę i budynkiem Senatu. On poszedł prosto do pewnego, jakby zawczasu wyznaczonego miejsca placu, gdzie w tym czasie wznoszony był pomnik Piotra Wielkiego; ja, oczywiście, szedłem za nim i potem on się zatrzymał.
- Żegnaj, Paweł! – powiedział on. – Ty jeszcze mnie zobaczysz.
Przy tym kapelusz jego uniósł się, jakby samoistnie, oczom moim ukazał się orli wzrok, smagłe czoło i surowy uśmiech mego pradziadka Piotra Wielkiego. Kiedy doszedłem do siebie ze strachu, jego już przede mną nie było”.
Do jakiego mianowicie czasu odnosi się to widzenie określić można tylko w przybliżeniu. Wielki kniaź opowiadał je 10 lipca 1782 roku w Brukseli w obecności Oberkirch, która, zapisawszy jego opowieść, zaświadcza, że Pawieł Pietrowicz był szczerze i głęboko przekonany w realności swego widzenia. Ponieważ towarzyszem carewicza podczas tego widzenia był kniaź Kurakin, który wrócił do Petersburgu ze swojej zagranicznej podróży dopiero w 1772 roku, widzenie Pawła Pietrowicza powinno mieć miejsce w latach 1773-1782 („Rosyjskie archiwum” 1869, nr 3).
*On był wtedy jeszcze wielkim kniaziem
* * *
Metropolita Płaton opowiada następujące wydarzenie ze swego życia: „Kiedy byłem biskupem Donu, zjawił mi się imperator Nikołaj Pawłowicz, to było pod koniec czterdziestodniowej modlitwy po zmarłym monarsze. Siedzę u siebie, pora była około północy, przed niedzielą, siedzę i czytam kolejne kazanie pewnego duchownego, na którym była skupiona cała moja uwaga. Tak więc wyobraźnia była nieaktywna i nie przygotowała mnie na nic. Po prawej stronie mego stołu były drzwi do recepcji i jak zwykle były na oścież otwarte. Siedzę, zagłębiony w czytanie kazania, co-nieco bazgram w nim, i naglę czuję, że uderzyło mnie coś w prawy bok, uderzyło lekko, jakby dziecięcą gumową piłeczką, rzuconą z otwartych drzwi. Nie mogłem nie spojrzeć w tę stronę, spojrzałem i co ukazało się moim oczom?
W drzwiach stoi w całym swoim carskim majestacie nieco pochylony w bok, pan imperator Nikołaj Pawłowicz, kierując na mnie swój orli wzrok. I to nie było jakieś mgliste, złudne zjawisko, nie, widzę niezapomnianego mego cara jak żywego i wszystko w nim, do najmniejszego szczegółu, ukazało mi się w namacalnych zarysach. Czyż mogłem nie wpaść w trwożne zmieszanie?
Patrzę na przybyłego ukochanego cara, i on przenikliwie, majestatycznie i, jednocześnie, dobrodusznie patrzy na mnie. I to było nie na chwilę. Mimowolni pojawiło się w mojej duszy pytanie: czy wstać i się pokłonić? Ale jak kłaniać się zjawie? A z drugiej strony, jak nie pokłonić się carowi?
Podnoszę się, i w tych sekundach wyraźny, cudowny obraz wielkiego z carów ziemskich zaczął powoli przemieniać się mgliste widmo, zaczął znikać, nie ruszając się z miejsca, i znikł; ale ja nie zapłakałem i oto od tej pory rzadziej zaczęły padać z moich oczu łzy przy wspomnieniach o niezapomnianym carze Rosyjskiego Carstwa.
Nie wiem – dodał metropolita, zwróciwszy się do słuchających opowiadania – czy uwierzycie w to? Ale nie zapominajcie, jestem stary i chociaż niegodny, ale sługa ołtarza Pańskiego, i nie mam żadnej potrzeby mówić kłamstwa czy wymysłu” („Nowoje Wriemja”, 1893, kwiecień).
* * *
„17 września zjawiłem się u metropolity Fiłareta ze zwykłym referatem o stanie monasteru – opowiada namiestnik, archimandryta Antonij (metropolita był w tym czasie w Troice-Siergijewoj ławrze). – Po moim raporcie, Jego Eminencja mówi:
- Dziś widziałem sen i powiedziano mi: „Strzeż się daty 19-go”.
Na to ja odpowiedziałem mu:
- Władyko święty, czyż można wierzyć w sny i doszukiwać się w nich jakiegokolwiek znaczenia? Jakże można w dodatku zwracać uwagę na tak niekonkretną wskazówkę? Dat 19-go bywa w roku dwanaście.
Wysłuchawszy tego, on z uczuciem serdecznego przekonania powiedział mi:
- Nie sen ja widziałem, przyszedł do mnie mój rodzic i powiedział te słowa, ja myślę, od tej pory każdego 19-go priczaszczatsia Świętych Darów. – Ja powiedziałem, że to jest dobre życzenie.
Dwa dni potem, 19 września, we wtorek podczas liturgii w domowej cerkwi on priczastiłsia Św. Darów. W październiku on był w Moskwie i 19-go, w czwartek, tam przyjął Święte Dary w swojej domowej cerkwi. Wkrótce nastał listopad, w którym nieszczęsna data 19-go wypadała w niedzielę.
Przedtem cały czas władyka czuł się dobrze i lekko, przyjmowała gości, gorliwie zajmował się sprawami, czasem wyjeżdżał z domu. W tygodniu przed 19-ym przyjmował jednego ze swoich miłośników, który przy pożegnaniu przekazał mu prośbę pewnej szanownej damy, tak szanującej biskupa, że pragnęła być u niego i przyjąć jego błogosławieństwo. Władyka powiedział: „Niech przyjedzie, tylko przed 19-ym”. Tak głęboko zagnieździła się w nim myśl o dacie 19-go.
18-go listopada, w sobotę, władyka mówi do swego pomocnika hierodiakona Parfienija, że jutro będzie służyć Liturgię w swojej domowej cerkwi, i żeby wszystko było przygotowane do służby. Staruszek Parfieniej, wyróżniający się bezpośredniością i szczerością, postanowił zwrócić uwagę starcu-metropolicie, że ten zmęczy się służbą i nie będzie w stanie, być może, służyć na święto Wprowadzenia (22 listopada)*, że lepiej byłoby odsłużyć wtedy. Ale władyka zwrócił mu uwagę: „To nie twoja sprawa, powiedz, że ja jutro służę”. On odsłużył Liturgię i tegoż dnia, 19-go, zmarł” („Prosta mowa o zawiłych sprawach”, M. Pogodni).
*Większość dat w tej książce podanych jest według kalendarza w starym stylu
* * *
Zatwornik Gieorgij (Maszurin) opowiada w zapisce, znalezionej w jego papierach po śmierci, następujący fakt.
„Kiedy wszystko spoczywało w spokojnej ciszy w najgłębszej głuchej mocy, i moja matka spoczywała na swoim łożu, nagle cały jej pokój rozjaśniał światłem. Otworzyły się drzwi, wzmogło się światło, zjawił się duchowny, będący jej spowiednikiem i już trzy lata spoczywający w grobie, i przyniósł w swoich rękach ikonę. Cicho zbliżył się do jej łóżka pobłogosławił obrazem będącą w radosnym drżeniu i ogarniętą strachem swoją duchową córkę i ogłosił jej upragnione słowa te: „W imię Ojca, i Syna, i Świętego Ducha. Bóg da ci syna Gieorgija. Oto tobie i obraz świętego wielkomęczennika Gieorgija”.
Niewypowiedzianie uradowana Bożym błogosławieństwem, ona przyłożyła się do świętego obrazu i, przyjąwszy w swoje ręce postawiła w świętym kąciku. Na tym widzenie się skończyło”.
Ten cudowny sen się spełnił: Anna urodziła syna Gieorgija. Historię cudownego widzenia sennego zatwornik Gieorgij zakańcza słowami: „Wszystko to miałem szczęście słyszeć od samej mojej rodzicielki” (Z zapisków zatwornika Gieorgija).
* * *
Hieromnich Anikita (w świecie Siergiej Szachmatow), usłyszawszy o chorobie swojej czcigodnej matki, wybrał się do niej, żeby się pożegnać i otrzymać błogosławieństwo na wstąpienie do monasteru, ale zastał ją już bez życia.
Gorzko płakał z tego powodu, że ona nie zdążyła go pobłogosławić. Pobożna matka nie zwlekała pocieszyć go swoim zjawieniem się. W czasie lekkiego snu ona jawiła się mu z jasną twarzą i powiedziała: „Pobłogosławić dużo, a pozwolić można” (O życiu i trudach hieromnicha Anikity).
* * *
„Byłam jeszcze małą dziewczynką – opowiada pewna dama – kiedy zdarzyło się mi być świadkiem niezwykłego następującego wydarzenia, które do samej śmierci, zachowało się w mojej pamięci. Pewnego razu wieczorem, tylko co położyłam się do łóżka, pogasiwszy świece, nagle widzę, ku największemu memu zdziwieniu, przed kominkiem, nie całkiem jeszcze wygasłym, siedzi jakiś duchowny i grzeje sobie ręce. Według swojej sylwetki, powierzchowności i postawy on podobny był do jednego z naszych wujków, protojereja, niedaleko mieszkającego od nas. Natychmiast powiadomiłam o tym siostrę, która spała razem ze mną. Ona spojrzała na kominek i zobaczyła to samo widzenie, przy czym w siedzącym również rozpoznała naszego wujka.
Ogarnął nas wtedy niewypowiedziany strach, i zaczęłyśmy z całych sił krzyczeć i wzywać pomocy. Nasz ojciec, śpiący w sąsiednim pokoju, rozbudzony tymi rozpaczliwymi krzykami, wyskoczył z łóżka i przybiegł do nas ze świecą w rękach. Przywidzenie znikło. Następnego ranka otrzymaliśmy list, z którego dowiedzieliśmy się, że nasz wujaszek protojerej zmarł tego samego dnia i o tej godzinie, kiedy go widziałyśmy” („Petersburska Kartka”, 1883).
* * *
W przeddzień święta Świętej Pięćdziesiątnicy biskup Tulski Dimitrij widział sen, że jest on w odesskim katedralnym soborze. Na archijerejskiej ambonie stoi arcybiskup Odesski Innokientij, ze zwitkiem papierów. Wręczając zwitek biskupowi Dimitrijowi, on powiedział: „Ojcze Dimitrij, dokończcie”. Okazało się potem, że arcybiskup zmarł w przeddzień Pięćdziesiątnicy i Jego Eminencja Dimitrij został wyznaczony na jego następcę. (Dodatek do „Chersońskich wiadomości eparchialnych”, 1887).
* * *
W mieście Święciany, wileńskiej guberni, pewien szlachcic pochował swoją żonę, zmarłą w ostatnim miesiącu ciąży. Dziecko, zdaniem lekarzy, też zmarło. I szlachcic w ten sposób stracił od razu dwie drogie mu istoty… Strata ta podziałała na niego wyjątkowo… Wróciwszy z pogrzebu do domu, on poszedł do swego pokoju i położył się na tapczanie, starając się zasnąć dlatego, żeby choć trochę uspokoić się od biedy. Zamiast ulgi, sen przyniósł mu, coś zupełnie innego…
Tylko co zamknął on oczy, jak całkiem wyraźnie zobaczył obok tapczanu swoją żonę wraz z dzieckiem. Z jej oczu płynęły łzy, ona wyciągała do męża ręce i żałosnym głosem mówiła: „Dlaczego ty pogrzebałeś nas żywych?.. Dlaczego?”. Szlachcic zerwał się; na jego czole wystąpiły grube krople zimnego potu. W pokoju nie było nikogo. On przeżegnał się i, myśląc, że mu po prostu wydało się, znów się położył na tapczanie.
Po kilku sekundach widzenie znów się powtórzyło. Tym razem twarz żony była zmieniona okropnym cierpieniem… Dziecko leżało u jej nóg martwe, szeroko rozłożywszy rączki, z posiniałą twarzą i wypadłymi z orbit oczami. Szlachcic nie wiedział co ma robić. Pogrzeb jego żony odbył się rano i on do głębokiej nocy chodził po pokojach swego domu, bojąc się zasnąć i zobaczyć przerażający obraz.
W końcu, nocą fizyczne zmęczenie i wstrząs duszy zrobiły swoje. On nie mógł dłużej walczyć ze snem, położył się i trzeci raz zobaczył żonę i dziecko. Żona stała przed nim i z wyrzutem szeptała: „Ty pogrzebałeś nas żywych, ty żywych nas pogrzebałeś”. Szlachcic nie wytrzymał. Rano ledwie w oknie pokazał się świt, on pobiegł na cmentarz i zmusił grabarzy rozkopać mogiłę. Kiedy otworzono trumnę, oczom obecnych ukazał się przerażający widok: kobieta w grobie urodziła i leżała martwa twarzą w dół, gorączkowo wbiwszy zęby w poduszkę… Dziecko też było martwe („Petersburska gazeta”, 1893, nr 208).
* * *
Przeważnie zmarli zjawiają się w momencie swojej śmierci tylko jednej osobie, ale zdarza się, że widzi ich kilka osób jednocześnie. „Kilka lat temu – opowiada W. Strit – siedziałem u siebie w domu z kolegami na podeście schodów, prowadzących z naszych górnych pokojów do dużych sieni. Dokąd wychodziły pokoje ojca, matki i siostry. Nagle wszyscy słyszymy głośne stukanie do drzwi. Mama też je słyszała i krzyknęła do mnie, żebym poszedł otworzyć. Nie zdążyłem zbiec ze schodów, jak drzwi otworzyły się same i do sieni weszła moja ciotka, starsza siostra mojej matki. Ona skierowała się prosto do salonu. „Dlaczego to ciotka Talbota przeszła prosto do salonu?” – zdziwiliśmy się wszyscy, i poszliśmy za nią do salonu. Ale tam, ku wielkiemu naszemu zdziwieniu, nikogo nie zastaliśmy.
„Prawdopodobnie usłyszymy o jej śmierci” – powiedział ojciec, zapisując dzień i godzinę jej zjawienia się. Wieczorem tegoż dnia otrzymaliśmy depeszę, zawiadamiającą nas o śmierci ciotki. Ona zmarła o trzeciej w dzień, właśnie o tej godzinie, kiedy widzieliśmy jej zjawienie się” („Petersburska Kartka”, 1892, nr 112).
* * *
Ziemianin W. Drocianski, mieszkający we wsi Kutiłowo, miał brata, dawno chorującego na suchoty (gruźlicę). W tym czasie, kiedy u Drocianskiego gościło kilu sąsiadów, otrzymał on list od żony chorego brata, która pisała, że choroba jej męża przybrała groźny charakter, i prosiła niezwłocznie przyjechać do umierającego. List ten pokazał on gościom i powiedział, że jutro rano pojedzie do brata.
Wyszedłszy z salonu do przedpokoju, żeby wydać odpowiednie zarządzenia służbie, on ze zdziwieniem zobaczył przed sobą brata, zdejmującego z siebie palto. „Co za mistyfikacja*” – krzyknął on i wrócił do pokoju, żeby ogłosić swoim domownikom o przyjeździe brata i pokazać ostatniemu tylko co otrzymany list. Po minucie on wraca do przedpokoju do brata, ale nie zastaje go ani tam, ani w całym domu. Drocianski pyta sług i gości, przy czym okazało się, że ci ostatni, a zwłaszcza, jeden z gości, dokładnie Żel, całkiem wyraźnie widzieli brata w przedpokoju, ale wyjaśnić, w jaki sposób on mógł nagle zniknąć, oni nie mogli.
Na drugi dzień, z rana, Drocianski otrzymuje telegram o śmierci brata o godzinie jedenastej wieczorem poprzedniego dnia, akurat w tym czasie, kiedy on się zjawił („Rebus” 1893).
*Mistyfikacja (z gr. mystikós tajemny od mýstes wtajemniczony) – celowe wprowadzanie w błąd, udawanie kogoś innego, tworzenie pozorów lub aranżowanie fałszywych instytucji, sytuacji.
* * *
Moja praca wymaga pełnienia dyżurów w szpitalu – opowiada doktor Wakułowskij. – dyżury te trwają dobę i czasem bywają nadzwyczaj męczące, tak że w nocy nie udaje się wyspać: to wezwą do chorego, to przywiozą człowieka, wymagającego natychmiastowej pomocy. Pewnego razu, podczas dyżuru, było to minionej zimy, tylko co położyłem się spać, jak nagle ktoś stuka. Otwieram drzwi – widzę felczera:
- Wasza wysokość, w piątej sali taki-to chory bardzo źle się czuje.
- Dobrze – powiedziałem – zaraz idę. Wchodzę po schodach i widzę – stoi chory, w szlafroku. „Dlaczego nie śpisz?” – powiedziałem, i nagle go nie ma. Zrobiło się nieprzyjemnie. Przychodzę do sali, a felczer mówi: „Przed chwilą umarł”. Przykładam rękę do czoła – zimne, badam puls – nie bije, kładę rękę na serce – wszystko ciche. Zmarły – wykapana twarz tego, co spotkałem na schodach. Nikomu o tym nie opowiadałem, tylko zapisałem ten przypadek w swoim notatniku. Wróciwszy do dyżurki, nie mogłem od razu położyć się spać, a usiadłem pisać i napisałem artykuł z okazji stulecia urodzin W. A. Żukowskoho, który pojawił się potem w Rosyjskiej gazecie „Słowo”. Widocznie mózg mój nie był nastrojony na jakąkolwiek fantazję, o czym nie wahaliby się opowiadać inni, jeśli bym zamyślił opowiedzieć im ten fakt. Znaczy nie halucynacją było to, że zobaczyłem przed sobą zmarłego pacjenta” („Rebus”, 1882, nr 49).
* * *
„W roku śmierci mojej matuli – opowiada weteran, służący w konnej artylerii na początku tego stulecia – otrzymałem od niej list, w którym ona informuje mnie, że wybiera się na całe lato w odwiedziny do mnie. To było w końcu zimy. Odpowiedziałem jej, że będę niezwykle zadowolony i przygotuję wszystko, aby zapewnić jej pełny spokój.
Wiedząc jak ona lubi kwiaty i wszelkiego rodzaju luksusy, odnowiłem większą część domu, zwróconą do sadu i przylegającą do oranżerii, a sobie zostawiłem połowę, wychodzącą oknami na podwórze. Wieczory były jeszcze dość długie i ja, według swego zwyczaju, każdego wieczoru po herbacie odpoczywałem na swoim posłaniu i coś czytałem. Pewnego razu, leżąc w sypialni, nagle widzę, drzwi mego pokoju otwierają się i wchodzi matula. Natychmiast wyskoczyłem z łóżka i, zapiąwszy szlafrok, rzuciłem się ku niej na spotkanie, mówiąc: „Matulu, jak ja się cieszę, że wy przyjechaliście”, całkiem zapominając, że to jeszcze zima i że w domu nie było żadnego wcześniejszego poruszenia, zwiastującego jej przybycie. Ona uczyniła kilka kroków do mnie, wnikliwie popatrzyła na mnie i znikła. Ja byłem porażony. W pierwszej chwili nawet nie mogłem załapać, że mamy dopiero koniec zimy, a kiedy doszedłem do siebie, to gotów byłem zapewniać, że to istotnie matula była u mnie, tak realne było to widzenie.
Po o koło dwóch tygodniach od tego wydarzenia, otrzymałem list od siostry Praskowii Iwanowny, która informowała, że matula zmarła akurat w ten dzień i godzinę, kiedy zjawiła się mi w tulskiej wsi” („Rebus”, 1887, nr 1).
* * *
W USA, w mieście Filadelfia, był dom, znany jako „niespokojny”, tak że nikt nie decydował się w nim zamieszkać. Pewnego razu, do tego miasta przyjechały dwie siostry z zamiarem zamieszkania tu. One szukały sobie mieszkania i ktoś wskazał im ten dom. Właściciel niespokojnego domu zgodził się wpuścić je bez jakiejkolwiek opłaty, nie ukrywając, jednak, przyczyny, z powodu której dom długo pozostaje niezamieszkały. Siostry wprowadziły się mieszkać do strasznego domu.
Przez pierwsze dwa-trzy dni nic szczególnego nie zauważyły. Ale oto pewnej nocy, kiedy one położyły się już spać, w domu wszczął się jakiś niepojęty szum, tak że one mimowolnie przestraszyły się. Wstawszy z pościeli, jedna z nich zapytała: „Kto tu i czego potrzebuje?”. Nagle, jakby z ziemi pojawił się nieznajomy mężczyzna i mówi: „Oto dawno by tak mnie zapytali, dlatego właśnie dawałem o sobie znać na wszelki sposoby. Ja proszę was o pomoc mi, a w czym konkretnie, wysłuchajcie mnie. Kilka lat temu byłem właścicielem tego domu. Pewnego razu przyjechał do mnie mój siostrzeniec-sierota, któremu zaproponowałem, aby u mnie zamieszkał. On był biednym człowiekiem. Miałem zamiar zostawić mu cały majątek, ponieważ oprócz niego nie miałem żadnych krewnych. Pokochałem go i nic przed nim nie ukrywałem, tak że on wiedział, że maiłem dużo pieniędzy. Pewnego razu w nocy on zarżnął mnie i ciało moje ukrył w tym samym pokoju pod podłogą, a pieniądze, sto tysięcy dolarów, ukradł, i tejże nieszczęsnej nocy wyjechał z tego miasta pociągiem i teraz żyje pod obcym nazwiskiem daleko stąd.
Proszę was powiadomić o tym policję, która znajdzie mego trupa pod podłogą i przekaże do należytego pogrzebu, i ja wtedy będę spokojny”.
Na drugi dzień, siostry powiadomiły o tym kogo trzeba, i rzeczywiście znaleziono pod podłogą szkielet człowieka, który też oddano ziemi według chrześcijańskiego obrządku. Od tej pory w domu zrobiło się spokojnie (opowiedziane ustnie przez pewnego inteligentnego człowieka). Dwa lata po tym widzeniu, on spokojnie zmarł klęcząc podczas modlitwy („Pożyteczne dla duszy czytania”. 1868).
* * *
Pewna pobożna kobieta przed swoją śmiercią opowiedziała swemu przyjacielowi następujące.
„Ubiegłej nocy zjawiła się mi we śnie nieboszczka moja siostra.
- Moja droga, ty zbyt boisz się swojej bliskiej śmierci – powiedziała – czy chcesz dowiedzieć się, czym jest śmierć?
- Tak, chcę.
- Dobrze, siostro, ja pokażę tobie, czym jest śmierć. Patrz, oto ona!
Tu przybyła spokojni pochyliła się na kanapę, i natychmiast z jej ciała i wyłonił się wyjątkowo delikatny, jasny obraz człowieka: to była śmierć. A potem się obudziłem” („Pożyteczne dla duszy rozmyślania”. 1882, nr 5).
* * *
W „Mohilowskich eparchialnych wiadomościach” był opis następującego wydarzenia z życia metropolity Płatona.
„W moim życiu – mówił metropolita – jest pewne wydarzenie, podczas którego widziałem cień innego człowieka, i to tak żywo i wyraźnie, jak oto teraz widzę was. To było w latach trzydziestych, kiedy byłem inspektorem w Sankt-Petersburskiej Duchownej Akademii. Wśród naszych studentów był Iwan Kryłow, z Orłowskiego seminarium, którego poznałem kiedy byłem tam nauczycielem. Uczył się on nieźle, dobrze się zachowywał i ładnie wyglądał. Raz przychodzi on do mnie i prosi, żeby pozwolić mu pójść do szpitala. Ja myślę sobie: „Pewnie on jest wycieńczony, niech go tam pokarmią dobrze i on się poprawi. A być może i pracę semestralną tam napisze. Mija jakiś czas, ja nic o nim nie słyszę, doktor nic nie mówi. Ale oto, raz, leżę na kanapie i czytam książkę, patrzę – stoi Kryłow i prosto patrzy na mnie. Twarz jego widzę tak wyraźnie, jak oto was, ale ciało jego było, jakby we mgle czy obłoku. Spojrzałem na niego. On… Mną wstrząsnęło. Zjawa jakby uniosła się ku oknu i znikła. Ja jeszcze rozmyślałem, co to mogłoby znaczyć, słyszę pukanie do moich drzwi, wchodzi szpitalny stróż i mówi mi:
- Student Kryłow Bogu duszę oddał.
- Czy dawno? Zapytałem zaskoczony.
- A oto z pięć minut, tylko przyszedłem do was.
Oto zechciejcie rozwiązać tę tajemnicę – powiedział arcypasterz, zwracając się do wszystkich obecnych podczas opowiadania. Wszyscy milczeli. – Wszystko to – zakończył władyka – niezbicie udowadnia nam pewien tajemniczy związek między nami i duszami zmarłych” („Mohilowskie Eparchialne Wiadomości”, 1883).
* * *
„Idąc przez skit – tak opowiada jeden z braci mnichów Troice-Siergijewoj ławry – zaszedłem do umierającego Wukoła, nowicjusza nieboszczyka schimnicha Mojsieja. W tym dniu, kiedy byłem u niego udzielono mu sakramentu soborowanija (namaszczenia olejami). Ujrzawszy go w stanie zadowolenia, zapytałem:
- Co, o. Wukoł, zabierasz się w drogę?
- Tak, batiuszka, pomódl się, aby posłał mi, grzesznemu, Pan Swoją łaskę.
- Ukłoń się ode mnie swemu o. Mojsieju.
- Ja dziś – mówi chory – widziałem się z nim, on był u mnie i oto tu czytał akafist Bogarodzicy, a mnie, jak i wcześniej bywało, zmusił śpiewać refreny, i tak całą regułę wypełnił przy mnie. I powiedział mi z radością: „My z tobą i tam będziemy razem żyć, pozwolono mi przyjść odprowadzić ciebie tam”. Pomodliliśmy się z nim jeszcze, i ja jakbym całkiem był zdrowy, on mnie przeżegnał i odszedł. Więc ja, batiuszka, czekam i doczekać się nie mogę, kiedy pośle Pan, aby przeprowadzić mnie stąd. Ojciec Mojsiej powiedział, że tam jest niewypowiedzianie dobrze” (Monasterskie pisma, 35).
* * *
W pewnej wsi mieszkała czcigodna para: staruszek, emerytowany duchowny, ojciec G., i staruszka, jego żona. Żyli oni dość długo na świecie i, jak się mówi, dusza w duszę. Ojciec G. zyskał swoim życiem szacunek – u wielu w okolicy. To był człowiek dobrych starych czasów, gościnny, życzliwy i dobry. Ale wszystkiemu bywa na świecie koniec: ojciec G. zaniemógł, zaległ w łóżku i, pożegnany ostatnimi chrześcijańskimi Sakramentami, cicho i spokojnie przeszedł do wieczności, zostawiwszy gorzko opłakującą go towarzyszkę życia. Oto i minął już rok po jego śmierci. Staruszka, żona jego, w przeddzień rocznej modlitwy za niego po różnych krzątaninach położyła się trochę odpocząć. I oto widzi we śnie nieboszczyka męża. Z radością rzuciła się do niego i zaczęła wypytywać go, co z nim i gdzie teraz przebywa? Nieboszczyk odpowiada: „Chociaż i nie mam obowiązku z tobą rozmawiać, ale ponieważ i za życia nie miałem przed tobą żadnych tajemnic, to powiem, że, z łaski Bożej, nie jestem w piekle; niedługo i ty pójdziesz za mną, szykuj się do śmierci za trzy tygodnie od tego dnia”.
Nieboszczyk powoli się oddalił, jakby nie chciał z nią się rozstać, a staruszka, przebudziwszy się, radośnie zaczęła wszystkim opowiadać o swoim spotkaniu ze zmarłym mężem. I rzeczywiście, dokładnie trzy tygodnie później ona spokojnie umarła. („Duszepoleznoje Cztienije”, 1868, cz. 1).
* * *
„Jeden z bogonośnych (mających w sercu Boga) ojców – jak zapisał św. Ioann Damaskin – miał ucznia, żyjącego niedbale. Kiedy ten uczeń zaskoczony został przez śmierć w takim moralnym stanie, to miłujący człowieka Pan, po modlitwach, przyniesionych ze łzami przez starca, pokazał mu jego ucznia, objętego płomieniem do szyi. Kiedy zaś jego starec dużo trudził się i modlił się o wybaczenie grzechów zmarłemu, to Bóg pokazał mu młodzieńca, stojącego w ogniu po pas. Potem, kiedy dobroduszny mąż dołożył do swoich trudów nowe wysiłki, to Bóg w widzeniu ukazał go starcu całkowicie uwolnionym od męczarni” (Słowo o zmarłych w wierze, „Chrześcijańskie Czytanie”, cz. 26, 1827).
* * *
„Ojciec mój wiedział o swojej śmierci kilka lat wcześniej – przekazuje pewien S. – i oto jak to było mu odkryte. W przeddzień imienin z 31 grudnia na 1 stycznia zobaczył on we śnie swego ojca, Michaiła Wasiljewicza, który oznajmił mu o szybkim ich spotkaniu w lepszym świecie.
- Ty umrzesz – powiedział mu mój dziadek – 2 stycznia w dniu również mojej śmierci.
- Jak! – wykrzyknął mój ojciec – tak szybko?
- Nie, ty umrzesz w środę.
I rzeczywiście, po kilku latach, w pierwszą środę, która wypadła drugiego stycznia, mój ojciec umarł” („Pożyteczne dla duszy czytanie”, 1862, kwiecień).
* * *
Pod koniec ubiegłego stulecia właściciel ziemski Z., człowiek jeszcze nie stary, obarczony liczną rodziną i mający przy tym ograniczony majątek, był dla swojej rodziny jedyną oporą.
Ale oto pewnego razu Z. beznadziejnie zachorował i wyraźnie zaczął zbliżać się do śmierci; lekarze odmówili leczenia. Przybita biedą żona opłakiwała chorego męża, jak zmarłego, wyobrażając swoją rozpaczliwą sytuację. Widząc to wszystko beznadziejnie chory mąż zaczął w myślach prosić Boga aby przedłużył mu życie, póki on urządzi starszych synów i, w ten sposób, zostawi pod ich opieką swoje młodsze dzieci. Po tej modlitwie on zasnął i przespał dość długo. Obudziwszy się, natychmiast prosi do siebie żonę i informuje ją, że widział we śnie arcypasterza Białogrodzkiego Iosafa Gorlenko, którego pamiętał jeszcze jako żywego. Arcypasterz w sennym widzeniu powiedział mu, że według miłosierdzia Bożego, ze względu na niewinne maleństwa dane mu jest jeszcze dwadzieścia lat życia. Ale po dwudziestu latach, dokładnie w ten dzień Pan wezwie go do Siebie.
Opowiedziawszy swój sen, chory poprosił żonę żeby wszystko z jego słów zapisała do modlitewnika, co zostało spełnione, i beznadziejnie dotąd chory Z. zaczął, ku zdziwieniu rodziny i leczących go lekarzy, szybko poprawiać się i wkrótce całkiem wyzdrowiał.
Równo po dwudziestu latach, w wyznaczonym dniu, Z. spoczął wiecznym snem na rękach swoich synów i córek, już urządzonych i zabezpieczonych, z dziękczynną modlitwą na ustach.
Jego modlitewnik z notatką do dziś przechowywany jest przez potomnych, jak rodzinna cenność („Pożyteczne dla duszy czytanie”, 1868).
* * *
„Rodzice nasi przeważnie mieszkali w swojej posiadłości – opowiada hrabina G. Cz-owa, – i tak się kochali, że przeżyli jedno drugie bardzo niewiele. Wkrótce po ich śmierci nadeszło cerkiewne święto (odpust) w naszej posiadłości. Ja i wszystkie moje siostry byłyśmy już zamężne, ale pod ten dzień zbieraliśmy się całą rodziną do tej posiadłości, żeby razem pomodlić się za naszych drogich nieboszczyków. To było latem. Wszystkie miałyśmy ładne głosy i zwykle śpiewałyśmy na klirosie (na chórze przed ikonostasem).
W przeddzień święta, po obiedzie, wszyscy siedzieliśmy w salonie, z którego szklane drzwi wychodziły na taras, a z tarasu było wejście do sadu. Siostry śpiewały, przygotowując się śpiewać następnego dnia podczas Liturgii ku pamięci rodziców ulubiony ich koncert. Ja zaś byłam nie całkiem zdrowa i w śpiewce nie uczestniczyłam, a siedziałam w końcu salonu naprzeciwko szklanych drzwi, rozmawiałam z ciotecznym bratem. Tego dnia siostry śpiewały niezwykle pięknie; słuchając ich, myślałam: ot, gdyby żyli nasi rodzice, jacy oni byliby zadowoleni, słuchając tego koncertu. Patrząc na brata, coś do mnie mówiącego, nagle nieświadomie spojrzałam na drzwi, wychodzące na taras i o, przerażenie! W drzwiach stoi moja matka w prostej białej kapocie i białym czepku z falbankami, jak była pochowana, i wnikliwie patrzy na mnie. Nie wierząc swoim oczom i myśląc, że to wyobraźnia rysuje mi jej obraz, zaczęłam patrzeć w dół; po minucie wznoszę oczy, a on tylko zbliżyła się do mnie.
Wstałam i poszłam ku niej na spotkanie. Jak tylko ja się ruszyłam, ona zaczęła cofać się do drzwi, twarzą do mnie, nie odwracając się. Przybliżyłam się do niej, a ona ciągle się cofała, cały czas wnikliwie patrząc na mnie. Tak ona zeszła z tarasu do sadu i ja w ślad za nią. W alejce ona zatrzymała się. Ja też się zatrzymałam i chciałam wziąć ją za rękę, mówiąc: „Ja za tobą”. Ale ona wyraźnie powiedziała: „Nie dotykaj mnie, tobie jeszcze nie pora”. Potem wyrzekła jeszcze kilka słów, powtórzyć ich nie mogę; następnie uśmiechnęła się, twarz jej jakby rozjaśniła się jakimś szczęściem, i ona powoli zaczęła oddzielać się od ziemi, wznosić się do góry, stając się coraz bardziej zwiewną i zniknęła w przestrzeni” („Współczesne Wiadomości”, 1874, nr 19).
* * *
Kiedy szwedzka królowa Ulryka zmarła w swoim zamku i została położona w trumnie, to w przedpokoju oddział gwardii przybocznej trzymał żałobną wartę. W południe zjawiła się w poczekalni ukochana królowej hrabina Stenbock ze stolicy Sztokholmu i dowódca warty prowadził ją do ciała królowej. Ponieważ ona długo nie wracała, kapitan gwardii otworzył drzwi i z przerażenia osłupiał. Wtedy pośpieszyli do niego obecni oficerowie i wyraźnie zobaczyli przez otwarte drzwi królową, siedzącą w swojej trumnie i obejmującą hrabinę Stenbock. Widzenie wydawało się jakby pływające w powietrzu, ale szybko zamieniło się w gęstą mgłę; a kiedy mgła rozproszyła się, ciało królowej leżało w trumnie jak przedtem, a hrabiny Stenbock niegdzie nie było w zamku. Natychmiast posłano kuriera z wiadomością o tym do Sztokholmu i została przywieziona odpowiedź, że hrabina Stenbock nie opuszczała stolicy, ale zmarła w tym czasie, kiedy widziano ją w objęciach królowej. Wtedy sporządzono o tym wydarzeniu protokół i podpisali go wszyscy, którzy widzieli to zjawisko („Historyczne i statystyczne czasopismo” (The Historical and Statistical Journal) 1815).
* * *
W Teofiiolu wydarzył się taki fakt. Od dawna w samotności żyła tu bardzo poważana, wyjątkowo pobożna wdowa w czcigodnym wieku. A. Ona bardzo blisko była z przyjaciółką swoich młodzieńczych lat D. Ale nieoczekiwanie nierozłączne przyjaciółki tak mocno się pokłóciły, że A. nagle zachorowała, i przykazała swoim krewnym nie wpuszczać na pogrzeb D., jeśli ta do niej, umarłej, przyjdzie się pożegnać. Kapłan, wezwany o godzinie jedenastej w nocy aby udzielić chorej ostatnich Sakramentów, dowiedział się o nieprzejednanej wrogości szanownej wdowy z jej dawną przyjaciółką i zaczął namawiać chorą aby wybaczyła w duszy D. i dopiero wtedy przystąpi do przyjęcia Św. Darów. Chora posłuchała swego duchowego ojca. Tejże nocy D., nic nie wiedząc o nagłej chorobie A. wśród mocnego snu budzi się od uczucia czyjejś realnej obecności i słyszy błagający o wybaczenie głos A. Przebudziwszy się, ona zapaliła świecę, ale nikogo nie znalazła w swoim pokoju. Wkrótce ona znów zasnęła. Ale nagle D. słyszy krzyk córki swojej, dziewczyny czternastolatki: „Mamo, chodź tu, tu A. chodzi. Oto ona, oto poszła, patrz!”. D. zapala świecę i znów nikogo i niczego. Zegar pokazywał godzinę trzecią w nocy. Matka i córka całkiem wyraźnie odczuwały obecność A. Na drugi dzień D. otrzymuje wiadomość, że A. zmarła równo o trzeciej w nocy. Po pogrzebie, duchowny, zgodnie z poleceniem zmarłej, wraz ze świadkami opisał cały jej majątek, leprze rzeczy złożył do kufrów i wysłał do plebanii do przyjazdu syna, absolwenta Akademii Sztuk Pięknych; zaś różne pudełeczka i woreczki porzucano do kąta, jak niepotrzebne rupieci. Po dwóch dniach od śmierci A., przychodzi do duchownego wystraszona, zdenerwowana siostrzenica nieboszczki i mówi: „Dziś zjawiła się mi moja ciotka A. i poleciła wam, batiuszka, przekazać, że wy niedobrze rozporządziliście jej majątkiem, nażyte potem i krwią dla syna, porzucaliście w kąt”.
Poszli do domu, zaczęli przeglądać pudełka i znaleźli wśród szmatek pięćset rubli. Po kilku dniach, zdaje się szóstego po śmierci, A. zjawia się z tą że realną namacalnością kapłanowi i, jakby we wdzięczności, mówi: „Nie bój się choroby swojej, a bój się oto czego” – i ostrzegła go. Rzeczywiście, według świadectwa czcigodnego kapłana, przepowiednie jej sprawdziły się. („Chersońskie Eparchialne Wiadomości”, 1886).
Za panowania greckiego imperatora Mauritiusa był w Tracji okrutny i bezlitosny rozbójnik. Złapać go w żaden sposób nie mogli. Błogosławiony imperator, usłyszawszy o tym, posłał rozbójnikowi swój krzyż i kazał powiedzieć mu, żeby się nie bał – co oznaczało przebaczenie wszystkich jego przestępstw, pod warunkiem poprawy. Rozbójnik wzruszył się, przyszedł do cara i przypadł do jego nóg, kajając się za swoje przestępstwa. Po niewielu dniach, on zachorował, i umieszczony został w hospicjum, gdzie we śnie widział Straszny Sąd.
Przebudziwszy się i widząc nasilenie choroby i przybliżanie się śmierci, on zwrócił się z płaczem ku modlitwie i mówił w niej tak: „Władyko, miłujący ludzi Carze! Który zbawiłeś przede mną podobnego mi rozbójnika, objaw na mnie łaskę Twoją: przyjmij płacz mój na łożu śmierci, jak przyjąłeś Ty tych, którzy przyszli o godzinie jedenastej, którzy nie dokonali nic godnego; tak przyjmij i moje gorzkie łzy, oczyść mnie nimi i przebacz. Nie żądaj ode mnie nic więcej; już nie mam czasu, wierzyciele zbliżają się. Nie szukaj i nie wypróbowuj – nie znajdziesz we mnie żadnego dobra; wyprzedziły mnie niegodziwości moje, osiągnąłem wieczór; niezliczone są złe uczynki moje. Jak przyjąłeś Ty płacz apostoła Piotra, tak przyjmij ten mój płacz, i zmyj rękopisy grzechów moich. Siłą miłosierdzia Twego zniszcz moje grzechy”. Tak spowiadając się w ciągu kilku godzin i wycierając łzy chusteczką, rozbójnik oddał ducha swego.
W godzinę śmierci starszy lekarz hospicjum widział sen: do łóżka rozbójnika przyszli jakby murzyni z kartami, na których były spisane liczne grzechy rozbójnika; potem dwóch przepięknych młodzieńców-dworzan przynieśli wagę. Murzyni położyli na jednej szali napisane na rozbójnika, ta szala przeważyła, a przeciwległa jej podniosła się do góry. Święci Aniołowie powiedzieli: „Nie mamy my tu czegoś? Cóż możemy mieć – odrzekł jeden z nich – kiedy nie więcej niż dziesięć dni, jak on powstrzymał się od mordu? Jednak – dodał – poszukajmy czegokolwiek dobrego”.
Jeden z nich znalazł chusteczkę rozbójnika, przemoczoną jego łzami, i powiedział drugiemu: „Jakby, ta chusteczka napełniona jego łzami”. Połóżmy ją na drugą szalę, a z nią Bożą miłość do człowieka, i zobaczymy co będzie? Jak tylko położyli chusteczkę na szalę, ona natychmiast przeważyła i zniweczyła wszystkie rękopisy, będące na drugiej. Aniołowie wykrzyknęli jednogłośnie: „Zaprawdę niezwyciężona jest Boża miłość do człowieka!”. Wziąwszy duszę rozbójnika, oni poprowadzili ją z sobą; murzyni zaszlochali i uciekli ze wstydem.
Zobaczywszy ten sen, lekarz poszedł do hospicjum, przyszedłszy do łóżka rozbójnika, zastał go jeszcze ciepłego, opuszczonego przez duszę; chusteczka nasiąknięta łzami, leżała na jego oczach. Dowiedziawszy się od będących przy nim o pokajaniu, przed Bogiem, lekarz wziął chusteczkę, pokazał ją imperatorowi i powiedział mu: „Monarcho! Wychwalajmy (rozsławmy) Boga, i pod twoją władzą zbawiony został rozbójnik”.
Jednak – bardzo rozsądnie kończy opowieść tę przekazujący nam ją – znacznie lepiej jest w odpowiednim czasie przygotowywać siebie do śmierci i wyprzedzać straszną jej godzinę pokajaniem” („Prolog”, 17 października).
* * *
W minionym stuleciu w K. zmarła kobieta, około trzydziestoletnia Maria N. W wieku około dwudziestu lat ona została wydana za mąż za rzemieślnika A.N. Rok po ślubie jej mąż poszedł do wojska, i biedna młoda kobieta, przeżywszy po tym cztery lata skromnie i czcigodnie, uległa potem pokusie i zaczęła prowadzić życie nieporządne. Duchowy ojciec Marii nierzadko przekonywał ją, aby nawróciła się do życia w czystości i pokajała się w poprzednich postępkach, ale zawsze otrzymywał pokorną odpowiedź: „Postaram się, batiuszka, poprawić się, postaram się”. Ale pomimo obietnic i, niewątpliwie, prawdziwego wysiłku, aby poprawić się, potok pokus i zgorszeń znów wciągał ją w grzech. W ten sposób, biedna kobieta przeżyła wiele lat na zmianę, to w grzechu, to w pokajaniu, to znów w grzechu. Ale oto pewnego dnia wzywają spowiednika Marii dla udzielenia ostatnich Sakramentów. „Czy długo Maria choruje?” – pyta on i dowiaduje się, że ona około trzech miesięcy cierpi już na obrzęk płuc i często z jakiegoś powodu smuci się i płacze.
Przy spowiedzi duchowny widział Marię w serdecznej skrusze, i, jednocześnie, ponad wszelkie nadzieje, w wielkiej, prawie radosnej ufności na miłosierdzie Zbawiciela. Ona opowiedziała, że przez te trzy miesiące swojej choroby, dużo cierpiała z powodu wyrzutów sumienia przy wspomnieniach swoich grzechów i podczas myśli, że nie skorzystała w swoim czasie z nastawień (pouczeń) swego duchowego ojca i pewnego pobożnego starca-pielgrzyma, że nie mogła poprawić się od swoich słabości; nierzadko wpadała w przygnębienie i pełną rozpacz, ale jednocześnie, przy tych mrocznych myślach, czuła, że jakiś głos mówił w jej sercu: „Ty lepiej popłacz z powodu swoich grzechów – a może, Pan miłosierny i wybaczy tobie; przecież u Niego łaski więcej, niż w morzu kropli”. To był głos dobroci Bożej, wzywającej dusze do pokajania i dający nadzieję na miłosierdzie Zbawiciela wobec grzesznych. I Maria płakała, płakała od głębokiego uczucia pokajania całe dnie i noce, i jeszcze błagała Pana, aby darował jej całe morze łez. I po wielu obfitych łzach stawało się lekko na jej duszy.
„Minionej nocy – dodała ona – było mi wyjątkowo ciężko. Wróg starał się odebrać mi wszelką nadzieję na zbawienie. Męczyłam się i już nie wiedziałam, co robić, jak nagle, nie wiem – czy w sennym zapomnieniu, czy na jawie – zjawił się starzec, którego z rok temu przyjęłam do siebie chorego i wyczerpanego, przyjęłam jak ojca i, po jego wyzdrowieniu, obszyłam, obmyłam i, oddawszy mu na drogę swoje futerko, daleko odprowadziłam, słuchając jego mądrych pouczeń i prosząc go, aby modlił się za mnie, grzeszną. Ten starzec powiedział mi surowym głosem: „Mario, ty grzeszysz jeszcze i przeciwko Bożemu miłosierdziu?.. Ten, Który wziął na Siebie grzechy całej ludzkości, czyż nie może podnieść i twoich? Który przecierpiał za nasze grzechy, czyż raduje się ze zguby biednych grzeszników? Czyż nie wiesz jak łaskawie przyjmował On wielkich grzeszników i przebaczał im, jeśli uciekali się do Jego miłosierdzia.
Módl się i ufaj. Popatrz na mnie. Oto i ja przedstawiam Mu w orędownictwo za ciebie ukojoną przez ciebie moją starość i to ubranie, najdroższą carska purpurę; czy poznajesz ją? Tylko jedną ją miałaś, ale ofiarowałaś ją ze względu na Chrystusa i w imię miłości do bliźniego – przebywający w miłości w Bogu przebywa, i Bóg przebywa w nim (1 Jana 4, 16), – mówi umiłowany uczeń Chrystusa. Czyż myślisz, że u Zbawiciela mniej jest miłości dla ciebie, niż ty mogłaś okazać jej dla wędrownego biedaka i dla Niego?”.
Tu ja uważniej przyjrzałam się starcowi i zobaczyłam na jego łagodnej i jasnej twarzy radosny uśmiech, a futerko moje na nim, błyszczące jak promienie słoneczne. „Pokój tobie, córko moja” – powiedział jeszcze starzec i skrył się…
Od tej pory, batiuszka, odczuwam w sobie jakiś cudowny, niewytłumaczalny spokój i, przeczuwając bliski swój koniec, zapragnęłam wyspowiadać się z moich ciężkich grzechów i otrzymać wasze błogosławieństwo i przebaczenie w tym, że wielce grzeszna nie słuchałam waszych rad i pouczeń. Wybaczcie, batiuszka, wybaczcie mi, w imię Boga – albo na wieki będę z tego powodu płakać”.
Co tu pozostawało robić spowiednikowi, jak nie płakać razem z pokornie kajającą się grzesznicą, albo nie – tą, która już obmyła mnóstwem łez głębokiego, serdecznego pokajania, swoje grzechy, już usprawiedliwioną przed sądem Biorącego grzechy świata, ale jeszcze pragnącą na wieki je opłakiwać?
Maria wieczorem tegoż dnia odeszła w pokoju. Wkrótce po wyjściu spowiednika, ona pożegnała się ze wszystkimi będącymi przy niej, i więcej nie rozmawiała już z nikim ani słowa, czy to dlatego że straciła mowę, czy, dlatego że myślami swoimi była w głębi swego płonącego miłością serca – i nikt nie widział i nie słyszał, jak oddała ona Miłującemu grzeszników swą pokorną duszę…
Pewien święty powiedział: „Pokora i miłość to dwa wielkie skrzydła, na których wznoszą się na niebo” („Pożyteczne dla duszy czytanie”, 1861).
* * *
W Egipcie pewna dziewica, o imieniu Taisija, zostawszy sierotą, zamyśliła przemienić swój dom na hospicjum dla mnichów ze skitu. Minęło wiele czasu, w ciągu którego ona przyjmowała i pocieszała ojców. W końcu, jej majątek wyczerpał się, i zaczęła cierpieć biedę. Zapoznali się z nią ludzie mający złe zamiary i odwrócili ją od dobrych, cnotliwych uczynków; ona zaczęła prowadzić złe, nawet rozpustne życie.
Ojcowie, usłyszawszy to, bardzo się zasmucili, oni wezwali abbę Ioanna Kołowa i powiedzieli mu: „Słyszeliśmy o siostrze Taisii, że ona zrujnowała się. Kiedy ona była bogata, okazywała nam swoją miłość; i my teraz pokażemy naszą miłość do niej i pomożemy jej. Potrudź się odwiedzić ją”.
Abba Ioann przyszedł do niej i powiedział staruszce stojącej na straży u wrót, żeby zameldowała o nim swojej pani. Ta odpowiedziała: „Wy, mnisi, zjedliście cały majątek jej”. Abba Ioann powiedział: „Zamelduj jej; ja dostarczę jej wielki pożytek”. Staruszka zameldowała. Młoda pani powiedziała jej. „Ci mnisi, ciągle pielgrzymując przy Morzu Czarnym, znajdują perły i drogocenne kamienie; pójdź, przyprowadź go do mnie”.
Abba Ioann przyszedł i usiadł obok niej i, spojrzawszy na jej twarz, skłonił głowę i zaczął gorzko płakać. Ona powiedziała mu: „Abba, czego ty płaczesz?”. On odpowiedział: „Widzę, że szatan gra (bawi się) na twojej twarzy, więc jak mi nie płakać? Czym nie spodobał ci się Jezus, że zwróciłaś się do wstrętnych Mu działań?”. Ona, usłyszawszy to, zadrżała i powiedziała mu: „Ojcze! Czyż jest dla mnie pokajanie?”. On odpowiedział: „Jest”. – „Odprowadź mnie, dokąd chcesz” – powiedziała do niego i, wstawszy, poszła w ślad za nim.
Ioann, zauważywszy, że ona nie wydała rozporządzeń, nawet nie powiedziała ani słowa o swoim domu, zdziwił się. Kiedy oni doszli do pustyni już zmierzchało. Zrobił dla niej podgłówek z piasku, również drugi, w pewnej odległości, dla siebie. Ogrodziwszy jej podgłówek znakiem krzyża, powiedział: „Tu zaśnij”. A sam, wypełniwszy swoje modlitwy, też położył się odpocząć.
O północy Ioann przebudził się i zobaczył, że utworzyła się jakaś droga, od miejsca, gdzie spoczywała Taisija, do nieba, i Aniołowie Boży wznoszą jej duszę. Wtedy on wstał i zaczął ją budzić; ale ona już skonała. Ioann upadł na ziemię i usłyszał głos: „Jedna godzina jej pokajania przyjęta jest bardziej niż długotrwałe pokajania wielu, nie okazujących przy pokajaniu takiego samowyrzeczenia” („Patierik skitskij”).
Było dwóch przyjaciół, mówi się w pewnej świętej powieści, przekazanej przez Swiatogorca, jeden z nich, poruszony słowem Bożym, wstąpił do monasteru i prowadził życie we łzach pokajania, drugi został w świecie, prowadził roztargnione życie i, w końcu doszedł do takiej zatwardziałości, że zaczął zuchwale wyśmiewać się z Ewangelii.
W środku takiego życia śmierć dopadła świeckiego. Dowiedziawszy się o jego śmierci, mnich, z uczucia przyjaźni, zaczął błagać Boga, żeby został mu odkryty pozagrobowy los zmarłego.
Po pewnym czasie, w delikatnym śnie zjawia się mnichowi jego przyjaciel. „Co, jak tobie? Czy dobrze?” – zapytał mnich przybysza. – „Bieda mi, niegodziwemu! Niezasypiający robak gryzie mnie, nie daje i nie da mi spokoju przez całą wieczność”.
„Jakiego rodzaju to męka?” – kontynuował pytać mnich. „To męka nie do zniesienia! – wykrzyknął zmarły. – Ale nie ma możliwości uniknąć gniewu Bożego. Ze względu na twoje modlitwy dano mi swobodę i, jeśli chcesz, pokażę tobie moje męki. Ty byś nie zniósł, jeśli bym odkrył je tak, jak one są, w pełni; ale, choć częściowo, poznaj je”.
Przy tych słowach zmarły uniósł odzież swoją do kolana. I – o przerażenie! Cała noga pokryta była strasznym robakiem, zjadającym ją, i z ran wychodził taki wstrętny smród, że wstrząśnięty mnich w tejże chwili zbudził się. Ale piekielny smród napełnił całą celę, i to tak mocno, że mnich w przerażeniu wyskoczył z niej, zapomniawszy zamknąć za sobą drzwi, z powodu czego smród przeniknął dalej i rozprzestrzenił się po całym monasterze, wszystkie cele przepełniły się nim, a ponieważ i sam czas nie likwidował go, to mnisi musieli całkiem opuścić monaster i przenieść się w inne miejsce; a mnich, który widział piekielnego więźnia i jego straszną mękę, przez całe swoje życie nie mógł uwolnić się od fetoru, który do niego przylgnął, ani zmyć go z rąk, ani zagłuszyć jakimikolwiek aromatami („Wieczne pozagrobowe tajemnice”, wyd. Swiato-Pantieleimonowskiego monasteru na Atosie).
Wielu ze świętych było pochwyconych (wniebowziętych) przez Ducha Świętego do raju i z niego przeniknęli na niebo, do nieba niebios, do samego Tronu Pańskiego, otoczonego płomiennymi Serafinami i Cherubinami. Tak, prepodobny Simieon Diwnogorc widział w raju cudowne sady, widział tam duszę praojca Adama i duszę roztropnego rozbójnika, pierwszego z ludzi, wprowadzonego przez Boga do raju po odkupieniu (Żywot prepodobnego Simieona Diwnogorca, 24 maja).
Ze znanych nam widzeń świętych ojców, oglądających raj, wyjątkową żywością i szczegółowością wyróżnia się widzenie świętego Andrieja, dla Chrystusa jurodiwego (szaleńca Chrystusowego), trwającego ponadnaturalnie w ciągu dwóch tygodni. On opowiedział swemu przyjacielowi (powiernikowi) Nikiforowi o tym widzeniu następujące: „Ja zobaczyłem siebie w raju wspaniałym i najbardziej zadziwiającym i, zachwycając się w duchu, rozmyślałem: co to?.. Wiem, że mieszkam w Konstantynopolu, jak więc znalazłem się tu – pojąć nie mogę. Byłem zagubiony: czy w ciele ja jestem, czy poza ciałem – Bóg to wie. Ale widziałem siebie obleczonego w najjaśniejszą szatę, jakby utkaną z błyskawic, wieniec był na mojej głowie, upleciony z wielkich kwiatów, i opasany byłem carskim pasem. Radując się tym pięknem, podziwiając umysłem i sercem niewypowiedzianą wspaniałość Bożego raju, chodziłem po nim i weseliłem się. Tam było wiele sadów z wysokimi drzewami; ich wierzchołki bujały się i rozweselały wzrok; od ich gałęzi wychodził wielki aromat. Jedne z drzew nieustannie kwitły, inne piękniały złocistymi liśćmi, inne miały na sobie przeróżne owoce niewypowiedzianie piękne i miłe. Nie można tych drzew porównać z żadnym drzewem na ziemi: Boża ręka, a nie ludzka nasadziła je. Ptaków w tych sadach było niezliczone mnóstwo: jedne siedziały na gałęziach rajskich drzew i śpiewały przepięknie; od ich słodkiego śpiewu nie pamiętałem o sobie – tak nasładzało się (rozkoszowało się) moje serce; i wydawało się, że głos śpiewu ich dochodzi do wysokości niebiańskiej. Te przepiękne sady stały w rzędach, jakby zastęp naprzeciw zastępu.
Podczas gdy chodziłem miedzy nimi w zachwycie serca, zobaczyłem wielką rzekę, płynącą pośród nich i je napajającą. Na drugim brzegu była winnica, której winogrona, ozdobione złotymi liśćmi i złocistymi gronami, rozchylały się szeroko. Powiewały tam z czterech stron wiatry spokojne i pachnące, od ich powiewu chwiały się sady, wydające swoimi liśćmi cudowny szum.
Jako że święty Andriej pochwycony był nie tylko do raju, ale, podobnie do świętego apostoła Pawła, aż do trzeciego nieba, to w ślad za przytoczonym wyżej opisem raju, kontynuował relację tak: „potem ogarnęło mnie przerażenie, i poczułem, że stoję ponad niebiańskim firmamentem. Młodzieniec z twarzą podobną do słońca szedł przede mną. Ja podążałem za nim, i oto – zobaczyłem Krzyż wspaniały i wielki, z wyglądu podobny do tęczy.
Wokół niego stali śpiewacy ogniści, jak płomienie, i śpiewali pieśń słodką, wysławiając Pana, Który rozpiął się na krzyżu. Idący przede mną młodzieniec przystąpił do Krzyża, pocałował go i dał mi znak, abym i ja uczynił to samo: przypadłem do Krzyża, ze strachem i radością wielką, i gorliwie całowałem go. W tym czasie, jak ja go całowałem, przepełniłem się duchową niewypowiedzianą przyjemnością i odczuwałem większy aromat, niż w raju.
Minąwszy Krzyż, popatrzyłem w dół i, zobaczyłem pod sobą przepaść – dlatego że wydawało się mi, że chodzę po powietrzu – zacząłem się bać i zawołałem do oprowadzającego mnie: „Boję się, żeby nie wpaść w otchłań!” On, obróciwszy się do mnie, powiedział: „Nie bój się, nam należy wejść wyżej” – i podał mi rękę. Kiedy schwyciłem się za jego rękę – znaleźliśmy się powyżej drugiego firmamentu; zobaczyłem tam cudownych mężów i pokój ich, i radość ich święta, nie dającego się opisać językiem ludzkim.
Następnie weszliśmy w cudowny płomień, który nas nie opalał, a tylko oświecał. Przeraziłem się, i znów prowadzący mnie zwrócił się do mnie i podał mi rękę, mówiąc: „Nam należy wejść jeszcze wyżej”. Z tymi słowami znaleźliśmy się wyżej od trzeciego nieba, gdzie usłyszałem mnóstwo niebiańskich Mocy, śpiewających i wychwalających Boga.
Przyszliśmy przed zasłonę połyskującą jak błyskawica, przed którą stali straszni wielcy młodzieńcy, podobni do ognistych płomieni; twarze ich świeciły jak słońca, i w ich rękach była ognista broń; dookoła ze strachem stało niezliczone mnóstwo niebiańskich wojsk. Kierujący mną młodzieniec powiedział mi: „Kiedy zdjęta zostanie zasłona i ujrzysz Władykę Chrystusa, wtedy pokłoń się tronowi sławy Jego”.
Usłyszawszy to zadrżałem i uradowałem się; ogarnęło mnie przerażenie i niewytłumaczalna radość; stałem i patrzyłem, kiedy zdjęta zostanie zasłona. Zdjęła ją jakaś płomienna ręka, i zobaczyłem Pana mego, jak niegdyś prorok Isaija (Izajasz), siedzącego na Tronie wysokim i wywyższonym, otoczonym przez Serafinów. On obleczony był w purpurową szatę, oblicze Jego promieniało niewypowiedzianym światłem, i On z miłością zwrócił do mnie Swoje oczy.
Zobaczywszy Go, upadłem przed Nim na twarz swoją, kłaniając się najjaśniejszemu i strasznemu Tronowi sławy Jego. Jakaż wtedy od widzenia oblicza Jego ogarnęła minie radość, nie można tego wyrazić, tak że i teraz, wspominając to widzenie, przepełniam się niewypowiedzianą słodkością. W drżeniu leżałem przed Władyką, podziwiając tak wielkie Jego miłosierdzie, że pozwolił mi, grzesznemu i nieczystemu człowiekowi, przyjść przed oblicze Jego i ujrzeć Boskie Jego piękno.
Przepełniłem się wzruszeniem, rozmyślając o mojej niegodności i majestacie mego Władyki, i powtarzałem w sobie słowa proroka Isaji: „O, ja potępiony, jak zostałem zaszczycony, człowiekiem będąc i nieczyste usta mając, Pana mego oczyma moimi widzieć!” (Iz. 6, 5).
I usłyszałem, że przemiłosierny Stwórca mój wyrzekł do mnie przeczystymi i najsłodszymi ustami Swoimi trzy Boskie słowa, które tak osłodziły moje serce i tak rozpaliły miłość do Niego, że cały topniałem, jak wosk, od działania ciepła duchowego, i spełniły się na mnie słowa Dawida: Jak wosk serce moje, we wnętrzu moim topnieje.
Potem wszystkie wojska niebiańskie zaśpiewały pieśń przecudowną i niewypowiedzianą. Po tym, nie wiem jak, znalazłem się znów chodzącym po raju. Przyszła do mnie potem myśl, że ja nie widziałem Pani Przenajświętszej Bogarodzicy; i oto widzę pewnego męża, jasnego jak obłok, niosącego krzyż i mówiącego mi: „Ty zechciałeś widzieć tu Przenajświętszą Carycę Niebiańskich Sił? Teraz Jej tu nie ma. Ona poszła w wielce nieszczęśliwy świat pomagać ludziom i pocieszać ubolewających. Ja pokazałbym ci święte miejsce przebywania Jej, ale teraz już nie pora: musisz wracać tam, skąd przyszedłeś – tak każe Władyka”. Kiedy on to mówił, zobaczyłem, że jestem w tym samym miejscu, gdzie byłem przedtem” („Czytane-Minieje”, 2 października).
Sto lat temu, we Włodzimierzu, nad Klaźmą w pobliżu Złotej Bramy był zakład fryzjerski niejakiego Pawła Wasiljewicza Karowa. Ten fryzjer miał w Moskwie rodzonego brata Siergieja Wasiljewicza Karowa, też fryzjera. Ten brat Siergiej w piątym tygodniu Wielkiego Postu ciężko zachorował i umarł. Jego rodzona siostra, żyjąca przy nim, natychmiast powiadomiła o śmierci jego brata Pawła we Włodzimierzu. Ale ponieważ kolei w tym czasie jeszcze nie było, a błoto i bezdroże było straszne, to Paweł Wasiljewicz nie uznał, że można pojechać na pogrzeb swego brata.
Nadeszła Pascha. W pierwszy dzień święta, około dziesiątej wieczorem. Karow położył się na kanapie instynktownie zamyślił się. Nagle otwierają się zewnętrzne drzwi i do pokoju wchodzi nieboszczyk Karow, brat Pawła, który przeżegnawszy się przed ikonami, podszedł do Pawła i powiedział: „Christos Woskriesie Pasza!”
Ten okropnie się przestraszył, ale kiedy Siergiej podszedł pocałować się, Paweł odpowiedział mu:
- Woistinu woskriesie – pocałowali się. Następnie nieboszczyk usiadł razem z bratem na kanapie.
- Nasza mama tobie się kłania, jej tam jest dobrze – powiedział przybyły bratu.
- A przecież ty, Sierioża umarłeś? – zapytał Paweł brata.
- Tak, rzeczywiście, umarłem.
- Jak więc przyszedłeś?
- A nas puszczają.
Nieco ośmielony Paweł Karow wstał, wziął fajkę, włożył tytoniu i, zapaliwszy ją, zaproponował bratu; ale Siergiej odmówił, powiedziawszy: „U nas nie palą”. Nie wierząc swoim oczom, Paweł zaczął cichaczem obmacywać surdut Siergieja i oceniać, jego jakość. Okazało się, że surdut był drapowany znanego kroju, i Paweł nie miał już wątpliwości, że przed nim siedzi na pewno jego brat Siergiej.
Porozmawiawszy, Siergiej wyraził życzenie pójść do domu i, wyszedłszy od Pawła, skierował się prosto do cerkwi Nikoły Zariadnoho, gdzie wśród kolumn ganku skrył się całkiem.
Podczas rozmowy z Pawłem, Siergiej powiedział mu następujące: „Kiedy mnie pochowali, to siostra, wziąwszy dla siebie całe moje dobro, do prawdziwego jednak nie dobrała się. U mnie w moim kufrze podwójne dno, a zrobione tak niedostrzegalnie, że nie wiedząc, nie można go odkryć. Więc oto ty weź sobie ten kufer; leży w nim sto pięćdziesiąt rubli i weksel kniazia Glicyna za rok za golenie. On odda ci pieniądze”. W taki sposób, Pawłowi Wasiljewiczowi zostawało tylko zweryfikować to, co powiedział brat.
W Tomaszową niedzielę on wyjechał do Moskwy. Przyszedłszy do siostry, która pochowała Siergieja Wasiljewicza, Paweł wypytał o ostatnie dni brata, również i o to, w czym brat był pochowany. Siostra opowiedziała, że położyła brata w takim to surducie, takich to pantalonach, takim to gorseciku, słowem, ona potwierdziła to wszystko, co widział sam Paweł na bracie. Następnie, dowiadując się o to, czy po chrześcijańsku brat skończył życie, otrzymał odpowiedź, że był soborowany olejami, wyspowiadany i przyjął Święte Dary w przeddzień śmierci.
Odnośnie zaś majątku, pozostawionego przez Siergieja, ona pokazał pusty kufer. Paweł poprosił ją o ten kufer sobie na pamiątkę. Siostra chętnie zgodziła się go oddać. Przywiózł Paweł Wasiljewicz kufer do swego pokoju w hotelu i zaczął oglądać jego dno. Rzeczywiście, okazało się, że bardzo cienka deska z góry dna przykręcona była do dna właściwego i podnosiła się, a pod nią znajdowały się banknoty na kwotę równo półtorej setki rubli i weksel na dziewięćdziesiąt rubli kniazia Glicyna. Z tym wekslem Paweł przyszedł do kniazia i ten, nie powiedziawszy ani słowa, wydał mu dziewięćdziesiąt rubli.
O tym wydarzeniu Paweł Wasiljewicz Karow poinformował swego duchowego ojca Gawriiła Jastriebowa. Ojciec Gawriił zamyślił się nad tym zjawiskiem. Po pewnym czasie, kiedy o. Gawriił przyszedł do Karowa ze świętą wodą i znów prosił opowiedzieć o tym wydarzeniu. Paweł Wasiljewicz chętnie powtórzył to opowiadanie również w obecności duchowieństwa. Wkrótce Paweł Wasiljewicz ciężko zachorował i wezwał do siebie swego ojca duchowego z ostatnimi Sakramentami.
Pragnąc znów poznać prawdę, o. Gawriił po raz trzeci zapytał Karowa, czy prawdę on, Karow, opowiada o zjawieniu się mu brata Siergieja? Wtedy Paweł Wasilewicz, wskazał na święte ikony i pamiętając o bliskiej godzinie śmierci, zapewnił ojca Gawriiła, że wszystko powiedziane o zjawieniu się mu brata Siergieja jest czystą prawdą, i że nie miał potrzeby wprowadzać ojca Gawriiła w błąd, że rozmowa i paschalne powitanie z umarłym były całkowicie realne („Współczesne Wiadomości”, Nr 80, 1887).
* * *
„Około półtora roku przed śmiercią Aleksieja Pietrowicza Jermołowa – tak opowiada S. S., - przyjechałem do Moskwy aby się z nim spotkać. Pogościwszy kilka dni, zbierałem się do drogi powrotnej na moje miejsce służby i, żegnając się, nie mogłem powstrzymać się od łez z powodu myśli, że, prawdopodobnie, nie będę już miał możliwości jeszcze raz zobaczyć go żywego, ponieważ w tym czasie był on zgrzybiały, a ja nie wcześniej niż za rok miałem możliwość wrócić do Moskwy. Zauważywszy moje łzy, Aleksiej Pietrowicz powiedział:
- Dosyć, ja jeszcze nie umrę do twego powrotu tu.
- Bóg decyduje o śmierci i życiu – odpowiedziałem mu.
- Ja tobie stanowczo mówię, że nie umrę w ciągu roku, a później.
Na mojej twarzy odbiło się silne zdumienie, nawet strach, w obawie o normalny stan zawsze jasnego umysłu Aleksieja Pietrowicza, co nie mogło się przed nim ukryć.
- Ja ci zaraz udowodnię, że jeszcze nie oszalałem i nie bredzę.
Z tymi słowami on poprowadził mnie do gabinetu, wyjął z zamkniętej szuflady zapisaną kartkę papieru i podniósł mi ją do oczu.
- Czyją ręką pisane? – zapytał mnie.
- Waszą – odpowiedziałem.
- Czytaj.
To było coś w rodzaju służbowego dziennika Aleksija Pietrowicza, zaczynał się od rangi podpułkownika, z zaznaczeniem czasu, kiedy wydarzył się każdy najmniejszy fakt z jego bogatego w wydarzenia życia. On śledził za moim czytaniem i, kiedy dochodziłem do końca kartki, zakrył ręką ostatnie linijki.
- Tego czytać nie powinieneś – powiedział – tu wskazany jest rok, miesiąc i dzień mojej śmierci. Wszystko, co przeczytałeś tu, napisano dawno i wszystko spełniło się do najmniejszego szczegółu. Oto jak to było. Kiedy byłem jeszcze w randze podpułkownika, oddelegowali mnie do przeprowadzenia śledztwa do powiatowego miasta T. Musiałem dużo pracować. Kwatera moja składała się z dwóch pokoi: pierwszy pokój zajmowali pisarz i ordynans, drugi – ja. Wejść do mego pokoju można było nie inaczej, jak przez pierwszy.
Raz w nocy siedziałem przy biurku i pisałem. Skończywszy, zapaliłem fajkę, oparłem się na fotelu i zamyśliłem się. Podnoszę oczy – przede mną jakiś nieznajomy człowiek, sądząc po ubraniu mieszczanin. Zanim zdążyłem zapytać, kim jest i co mu trzeba, nieznajomy powiedział: „Weź kartkę papieru, pióro i pisz”.
Ja bezwarunkowo posłuchałem, czując, że jestem pod wpływem niezwyciężonej siły. Wtedy on podyktował mi wszystko, co powinno wydarzyć się w moim życiu, i zakończył dniem mojej śmierci.
Z ostatnim słowem on znikł, ale jak i dokąd – nie wiem. Minęło kilka minut, zanim się opamiętałem, pierwszą moją myślą było, że ze mnie zażartowano. Zerwałem się z miejsca i pobiegłem do pierwszego pokoju, którego nie mógł ominąć nieznajomy. Tam zobaczyłem, że pisarz siedzi i pisze przy świetle łojowego ogarka, a ordynans siedzi na podłodze, u samych drzwi wejściowych, które okazały się zamknięte na klucz. Na moje pytanie: „Kto stąd przed chwilą wyszedł?” – zdziwiony pisarz odpowiedział, że nikt nie wychodził.
Do tej pory nikomu o tym nie opowiadałem – zakończył Aleksiej Pietrowicz – wiedząc naprzód, że jedni pomyślą – że ja to wymyśliłem, a drudzy uznają mnie za człowieka, skłonnego do halucynacji, ale dla mnie to fakt, ni podlegający wątpliwości, widzialnym i namacalnym dowodem którego jest ten oto papier. Teraz mam nadzieję, ty nie wątpisz w to, że my jeszcze się zobaczymy.
Rzeczywiście, rok później znów się spotkaliśmy. Po śmierci odszukałem w jego papierach tajemniczy rękopis i zobaczyłem w nim, że Aleksiej Pietrowicz Jermołow zmarł tego samego dnia i nawet godziny, jak było mu przepowiedziane pięćdziesiąt lat wcześniej” („Ruskie Dawne Czasy”, 1875, maj
* * *
W latach trzydziestych w Sewastopolu służyło dwóch oficerów, doskonali marynarze P. i T., bardzo zgodni między sobą. Ostatni, wybierając się na jakąś ekspedycję, przychodzi do swego kolegi i mówi mu:
- Posłuchaj, ja wybieram się w morze. Czyż mało może się wydarzyć. Daj mi słowo, że spełnisz to, o co ciebie poproszę.
- Czyż możesz mi wątpić? Odpowiada P. – Powiedz, co chcesz?
- W przypadku mojej śmierci, ożeń się z moją wdową i bądź ojcem memu synowi.
- Zmiłuj się, co ty bredzisz! Twoja ekspedycja niewielka. Ty wrócisz, w dodatku jesteś mistrzem w pływaniu.
- Tylko o tym ani słowa – proszę ciebie, i musisz dać mi słowo.
- Oczywiście, jeśli potrzebujesz tego dla swego spokoju.
Przyjaciele rozstali się. Minęło kilka miesięcy. Nagle P. widzi we śnie T., który mówi mu: „Ty powinieneś wypełnić swoją obietnicę i ożenić się”. Przebudziwszy się, on przyjął ten sen jako działanie wyobraźni. Tymczasem o ekspedycji nic nie było słychać. Wkrótce on zobaczył we śnie znów przyjaciela, który znów przypomniał mu o ożenku, i wtedy też w Admiralicji pojawiła się wiadomość, że jego przyjaciel utonął (Pogodin, „Prosta mowa o zawiłych rzeczach”).
* * *
Błogosławiony Augustyn opowiada następujące: Podczas jego pobytu w Mediolanie pewien młody człowiek stale był prześladowany przez swego pożyczkodawcę. Dług, którego ten od niego żądał, był właściwie długiem jego ojca, w tym czasie już nieżyjącego, i spłacony był przez niego jeszcze za życia, ale syn nie miał na to żadnego pisemnego dokumentu. Ojciec zjawił się synowi i wskazał miejsce, gdzie leżało pokwitowanie, z powodu którego przecierpiał on tak dużo niepokoju (Z utworu Calmeta)
* * *
We wsi Studienka, Dubieńskiego powiatu, Wołyńskiej guberni, żył zamożny włościanin Olejnik, chłop zdrowy, mocnej budowy. Miał około pięćdziesięciu lat. W listopadzie 1868 roku on mocno zachorował, a po około dwóch tygodniach oddał duszę Bogu. Została po nim żona i syn Anton, około dwudziestoletni kawaler.
Około sześciu tygodni po śmierci męża, raz w nocy żona nieboszczyka, zbudziwszy się i, leżąc na piecu, słyszy, że ktoś płacze. W chacie oprócz jej i syna nikogo nie było. Przysłuchuje się i poznaje, że płacze jej zmarły mąż. Zapala łuczywo i, rzeczywiście, widzi swego męża, który stoi koło śpiącego syna i płacze. Bez względu na to, jak bardzo była przerażona, jednak zdobyła się na odwagę i powiedziała:
- Co ty, Siemion, przyszedłeś? Przecież ty, zdaje się, nie byłeś czarodziejem?
- Trzeba było przyjść do ciebie, więc przyszedłem, a ty oszczerstw, babo, nie pleć, to sprawa nie na twój rozum.
- Czegoż ty płaczesz, stojąc nad synem?
- A tego płaczę, że ty nie opiekujesz się synem.
- Jak to?
- A tak: Anton pokochał katoliczkę i chce z nią wziąć ślub.
- To, Siemion, nieprawda twoja.
- Jak nieprawda? Przecież, ja, wszystko wiem. Ty lepiej, babo, nie dyskutuj ze mną, a porozmawiaj z synem, być może, ty, jako matka, uświadomisz mu. Jeśli zaś ty nie potrafisz i nie zdążysz odmówić go, to za dziesięć dni ja zabiorę go do siebie.
Baba zawyła z rozpaczy. Syn zbudził się. Widzenie znikło. Matka zaczęła wypytywać syna, czy prawda, że pokochał pannę. Ten zaczął wymigiwać się, a potem przyznał się, że pokochał Adelę, córkę ekonoma, której rodzice za nic nie pozwoliliby wyjść za mąż za chłopa, i w dodatku za prawosławnego. I dlatego kawaler i dziewczyna postanowili potajemnie uciec do Galicji i wziąć ślub u duchownego unickiego. Uciekać postanowili za dziesięć dni. W końcu nastał rozstrzygający dzień. Wczesnym rankiem, kiedy matka jeszcze spała, Anton cicho wyszedł z chaty. Narzeczona jego już oczekiwała w swoim ogrodzie. Oto on wyprowadził już ze stajni najlepszego ogiera, na którym rzadko przypadało jeździć, ale bieda! Koń kopnął go w prawy bok, Anton stracił przytomność, a wieczorem oddał duszę Bogu („Ze świata pozagrobowego: zjawienia się zmarłych od głębokiej starożytności do naszych dni”).
* * *
„Niedawno leczyłem jednego z najwybitniejszych mieszkańców naszego miasta – opowiada lekarz. – Podczas mojej lekarskiej wizyty chory opowiedział mi następujące zdarzenie.
Pewien lekarz w Filadelfii po wielu wizytach siedział w swoim gabinecie; kiedy wybiło wpół do dziewiątej, on pomyślał, że pora zakończyć przyjęcia i odpocząć, i wstał ze swego fotela, żeby zamknąć drzwi, ale w tej chwili drzwi otworzyły się, i do pokoju weszła dziewczynka, chudziutka i bladziutka, z wielką chustą na głowie; i tak zwróciła się do doktora: „Doktorze, bardzo proszę, odwiedźcie moją mamę – ona bardzo chora”. Doktor zapytał dziewczynkę o imię jej mamy, a także o ich adres, na co ta odpowiedziała mu całkiem wyraźnie, i on podszedł do swego biurka, stojącego w głębi pokoju, żeby zapisać jej słowa. Zapisując, przyszło mu do głowy, aby iść do chorej natychmiast razem z dziewczynką, ale kiedy się odwrócił, żeby jej to powiedzieć, jej nie było już w pokoju. Szybko otworzywszy drzwi, on wyszedł na ganek, rozejrzał się na wszystkie strony – dziewczynki nigdzie nie było. Niemało zdziwiony jej szybkim zniknięciem, on szybko wziął swój kapelusz i laskę i poszedł do chorej. Bez problemu znalazł dom według danego adresu, i został doprowadzony do chorej.
- Jestem lekarzem – powiedział – pani posyłała po mnie?
- Nie, nie posyłałam – odpowiedziała chora.
Lekarz pomyślał, że pomylił adresy i, sprawdzając w swoim notatniku, zapytał, czy tak ma na imię? I otrzymał twierdzącą odpowiedź.
- A jest u pani córka, taka-to?
Na to pytanie chora odpowiedziała nie od razu, w jej oczach błysnęły łzy:
- Miałam córkę, o tym imieniu, ale ona zmarła półtorej godziny temu.
- Zmarła? Gdzie zmarła? – zapytał doktor.
- Tu – odpowiedziała matka.
- A gdzie leży jej ciało?
- W sąsiednim pokoju.
Starsza córka chorej poprowadziła tam doktora, i on poznał w zmarłej tę dziewczynkę, która przychodziła wezwać go do chorej matki.
- No, doktorze – dodał mój pacjent – co pan o tym myśli? Mi to zdarzenie wydaje się w najwyższym stopniu cudownym!
- A dla mnie – tak zupełnie naturalnym – odpowiedziałem. Jak pan myśli, czy to ciało dziewczynki było u doktora?
- Oczywiście nie – odpowiedział mój pacjent – to mogła być tylko jej dusza.
Z tym mniemaniem zgodziłem się i ja” („Ze świata pozagrobowego: zjawienia się zmarłych od głębokiej starożytności do naszych dni”, Kapłan D. Bułhakowskij).
* * *
„Około dwudziestu kilometrów od naszej posiadłości – opowiada O. D-cki – mieszkał we wsi Wiszniewce, Wołyńskiej guberni duchowny, który bardzo przyjaźnił się z moim ojcem. Ten duchowny, owdowiawszy, został z szesnastoletnią córką. Na jego prośbę, ojciec mój puścił na krótki czas swoją córkę Stiepanidę, żeby odciągnąć osieroconą dziewczynę od ciężkich przeżyć, z powodu śmierci jej matki. Minęło ze dwa tygodnie, Stiepanida nie wraca, i dlatego ojciec ze mną (miałem wtedy około dziesięciu lat) wybrał się do Wiszniewic w celu odwiedzenia swego przyjaciela, wdowca o. G. i zabrać siostrę do domu. Było to w czerwcu 1860 roku.
Zajechaliśmy wieczorem, około godziny dziesiątej, duchownego nie zastaliśmy, ale w domu były dziewczęta, moja siostra i córka duchownego. Zechciałem pobiegać w sadzie, jednak w głąb sadu bałem się iść i przysiadłem na ławeczce niedaleko od domu.
Patrzę – idzie alejką jakaś dama w czarnej sukni. Zrównawszy się ze mną, ona popatrzyła na mnie z uśmiechem i skierowała się do domu duchownego przez ganek wychodzący do sadu. To było około jedenastej wieczorem.
Po upływie kilku minut, pobiegłem do tego ganku, gdzie siedział mój ojciec i dziewczęta. „Jakaś dama weszła do domu przez ganek od strony sadu” – powiedziałem. Siostra i jej przyjaciółka przy tych słowach spojrzały na siebie, i jakby się zaniepokoiły, tak że ojciec zapytał je, co z nimi i czemu one się niepokoją? Odpowiedziały, że według mego opisu i według ubrania, ta dama – to nieboszczka matuszka, która przychodzi codziennie do domu i wszyscy ją widzą. Ponieważ ojciec mój nie wierzył w podobnego rodzaju zjawiska, to śmiał się z dziewcząt.
Duchowny długo nie wracał do domu, postanowiliśmy pić herbatę bez niego. Wszyscy usiedliśmy w salonie, a siostra Stiepanida zajęła się przygotowaniem herbaty w sąsiednim pokoju, widzieliśmy ją z salonu. Nagle siostra wykrzyknęła i upuściła czajnik z wrzątkiem. Na pytanie ojca, co się stało, odpowiedziała, że matuszka przeszła obok niej.
Nie doczekawszy się gospodarza domu, położyliśmy się spać; ja położyłem się z ojcem w jednym pokoju, obok gabinetu duchownego, a dziewczęta w innym. Około godziny drugiej w nocy przebudziłem się, sam nie wiem dlaczego, i słyszę w gabinecie rozmowę. Męski głos mówi:
- Co ty dziś tak późno przyszłaś?
- Ja byłam tu wcześniej słychać kobiecy głos – widziałam naszych gości, chciałam objąć chłopaka w sadzie, ale ten uciekł ode mnie, potem chciałam podziękować Stiepanidzie za przyjaźń z naszą córką, ale ona tak się wystraszyła, kiedy przeszłam obok niej, że upuściła czajnik, i narobiła szumu na cały dom, więc się skryłam.
- Dlaczego więc nie przygotowałaś jej?
- Nam surowo zabronione jest ukazywać się tym, kto nas się boi, pod groźbą pozbawienia prawa na dalsze spotkania z żyjącymi.
Usłyszawszy to okropnie się wystraszyłem, dlatego że domyśliłem się, że rozmowa toczy się między nieboszczką i duchownym, jej mężem, i wprost skoczyłem na łóżko do ojca, który, najwyraźniej, jeszcze nie spał, i ostrzegł, abym nie przeszkadzał mu słuchać rozmowy istoty pozagrobowej z żywym. Następnego dnia przy porannej herbacie mój ojciec nakierował rozmowę na nocne odwiedziny i wypowiedział na ten temat swoje wątpliwości, podejrzewając całkiem co innego.
- Można wierzyć lub nie – odrzekł o. G., – ale ja, jako uczciwy człowiek i sługa świętego ołtarza, mówię wam, że jestem w duchowych kontaktach z wielu zmarłymi i, w tym również, z moją żoną. Oni często zwracają się do mnie z prośbami, aby modlić się za nich, i kiedy spełniam ich prośby, osobiście dziękują mi. Żona zaś moja nieboszczka prawie każdego dnia odwiedza mój dom i często wyraża zainteresowanie wszystkim dookoła, jak żywy człowiek. Za każdym razem uchyla się ona od bezpośrednich odpowiedzi na wszystkie moje pytania o warunki życia pozagrobowego, mówiąc, że im, zmarłym, zabroniono odpowiadać na wszystkie pytania żywych, zwłaszcza na próżne ” („Ze świata pozagrobowego: zjawienia się zmarłych od głębokiej starożytności do naszych dni”, Kapłan D. Bułhakowskij).
W naszym wieku niewiarę często słychać i widać – ileż ludzi pozbawia siebie życia: jedni trują się, drudzy rzucają się do wody, żeby utonąć, inni wieszają się.
Dlaczego to wszystko się dzieje? Przestali modlić się, pościć, wyschła wiara w Boga, przyszła pokusa, że wraz ze śmiercią wszystko się skończy: i smutek, i ubóstwo i różne biedy, a o przyszłym życiu nawet nie myślą. Dla opamiętania się niektórych chcę zaproponować uwadze jedną okoliczność, która wydarzyła się 1 stycznia 1909roku.
Mój mąż Leon N. Iw. zmarł z 30 na 31 grudnia 1908 roku. 1 i 2 stycznia on leżał w trumnie. W tym czasie byłam chora, pozostawałam w łóżku, mój pokój oddalony, i słabo słyszałam modlitwy podczas panichid. Dlatego prosiłam służących, aby otworzyli drzwi i mówili, kiedy zaczyna się modlitwa, żebym mogła modlić się w pościeli. 1 stycznia, wieczorem, zapomnieli do mnie przyjść – nagle wyraźnie słyszę głos mego męża, głos, tak mi znajomy: „Droga Oniczka, unieś się, pomódl się za mnie, już zaczęły się modlitwy. Ja tak się uradowałam, usłyszawszy głos męża i jakby do żywego, pośpiesznie mówię: „Zaraz, Leon, będę za ciebie się modlić, ale gdzie jesteś?”. Patrzę naprawo, skąd było słychać głos, ale nic nie zobaczyłam, zaczęłam się wsłuchiwać: rzeczywiście trwała panichida, i zaczęłam się modlić, modliłam się gorliwie; zrobiło się mi lżej na duszy, wiedząc, że Leon jest z nami.
Ten cud pozagrobowego życia tak mnie poraził, to tej pory nie mogę wspominać bez wyjątkowego wzruszenia – nagle usłyszeć głos zmarłego człowieka (męża)… Mąż dużo czytał o zjawianiu się zmarłych dusz, za życia mówił mi, że jeśli będzie można, on opowie mi o nieśmiertelności duszy. Jeśli mój dobry mąż, który prowadził dobre życie, zmarł, jak święty, spełniwszy wszystkie cerkiewne obrzędy, przyjął Sakramenty Olejów, kilka dni po kolei przyjmował Świętą Eucharystię, i była potrzebna mu modlitwa; to co stanie się z ludźmi, którzy zgubili siebie poprzez samobójstwo – strach pomyśleć.
Być może, moja prawdziwa historia dotknie serc niewierzących, i oni, będąc kuszeni, przybiegną do Pana z modlitwą i z zamiarem wszystko cierpieć w życiu, żeby otrzymać błogosławiony (szczęśliwy) żywot wieczny, gdzie nie ma płaczu, ani smutku, ani wzdychania. Pomóż im, Panie!” („Kołokoł”, Nr 1568).
W mieście Twer ojciec diakon Nikołaj Orłow opowiedział następujące wydarzenie: we wrześniu 1860 roku dzieci twerskiego mieszczanina Siergieja Pawłowicza Blinowa były ciężko chore na szkarlatynę. 15 września umarł od tego jego maleńki jednoroczny syn Arsienij; potem, po tygodniu, zmarła trzyletnia córka Maria; w końcu, po trzech dniach, 25 września, zaczął umierać również dwunastoletni jego syn Nikołaj.
Trzeba zauważyć, ten syn był najstarszym w rodzinie i bardzo przydatnym pomocnikiem ojca w jego działalności handlowej, a najważniejsze – z bystrym nad wiek umysłem on łączył dobroć serca, szczerą miłość i czułość do rodziców, sióstr i braci, i przyciągającą miłą mowę, i szacunek w kontaktach ze wszystkimi nieznajomymi, zwłaszcza starszymi wiekiem. Za to wszyscy go wyjątkowo lubili: i rodzice, i krewni, i znajomi.
Bardzo gorzko było ojcu i matce widzieć swego drogiego syna przy ostatnich minutach życia; ale oni, na ile można, ukrywali przed umierającym swe gorzkie łzy i gorliwie błagali Pana o jego życie.
Na jego życzenie jak najszybciej wyspowiadać się i przyjąć Święte Dary poproszony został duchowny. Gdy on przyszedł chory wstał z pościeli i, stojąc na nogach, z całą szczerością i wzruszeniem wyspowiadał się, potem uważnie słuchał krótkich modlitw przed priczastijem i gorliwie się modlił. Kiedy duchowny polecił mu powtarzać za sobą: „Wierzę, Panie i wyznaję, jako Ty jesteś zaprawdę Chrystus, Syn Boga żywego…” i „Wieczerzy Twojej tajemniczej dziś, Synu Boży, uczestnika mnie przyjmij…”, wtedy chory, ocieniwszy siebie znakiem krzyża i wzniósłszy się duchem wygłosił te modlitwy z takim żarem miłości i wiary w Syna Bożego Jezusa Chrystusa, z tak silnym pragnieniem życia wiecznego i zjednoczenia z Bogiem, że zadziwił duchownego. Po przyjęciu Świętych Darów, on z głębokim uczuciem wdzięczności zwrócił się do ikony Zbawiciela i powiedział: „Chwała Tobie, Boże. Chwała Tobie!”.
Po dziękczynnej modlitwie po priczastiju duchowny pożyczył mu zdrowia duszy i ciała i powiedział: „Wielu chorych, przyjmujących Święte Dary z wiarą, szybko zdrowieje ze swoich chorób. I ty teraz według swojej wiary otrzymasz zdrowie. Daj Boże tobie wyzdrowieć. Tobie trzeba żyć. Jesteś jeszcze młody”. Ale młody wybrańca Boży, podziękowawszy duchownemu ojcu za życzenia, powiedział mu:
- Nie batiuszka, ja już nie będę żyć w tutejszym świecie; ja umrę, na pewno umrę.
- Dlaczego ty mówisz: umrę! Skąd ty wiesz? Tylko jeden Bóg to wie i wyznacza każdemu czas życia i śmierci.
- Tak batiuszka. A ja i od Boga dowiedziałem się, że umrę. On wzywa mnie do Siebie, i ja pójdę do Niego. Po tym duchowny, zauważywszy w nim osłabienie sił, zostawił go w spokoju, pożegnał się z nim i jego rodzicami. A chory położył się do swego łóżka. To było o wpół do siódmej wieczorem.
Nie minęło potem nawet półgodziny, jak chłopiec, leżąc w swojej pościeli, z jakimś pośpiechem i wysiłkiem zaczął odmawiać modlitwy, jakie znał – do Zbawiciela i Bogarodzicy i świętych Bożych – i, czyniąc nad sobą znaki krzyża, zaczął stopniowo słabnąć, powoli tracąc świadomość, przestał oddychać i zmarł.
Rodzice zmarłego, do tej pory ledwie-ledwie powstrzymujący się od głośnego płaczu, dali teraz pełną swobodę swoim łzom i szlochaniu. To ojciec, to matka, to siostra matki i brat, to inni obecni krewni, głośno wyrażali swe żale po stracie na zawsze drogiego, umiłowanego syna i siostrzeńca. A ten, którego opłakiwano, leżał bez tchu i nieczuły wobec płaczących i szlochających.
W tych szlochaniach minęło około godziny. W końcu, matka trochę się uspokoiła i zaczęła patrzeć z uwagą na rysy twarzy zmarłego syna, jakby pragnąc przy ostatniej rozłące z nim utrwalić te rysy w swoim sercu. Ojciec zaś wyszedł do drugiego pokoju popatrzeć na innych dwoje chorych swoich dzieci, żeby dać im potrzebne lekarstwo według rady lekarza.
Nie spuszczając wzroku z umarłego syna, matka nagle zauważyła jakby jakieś lekkie ruchy jego klatki piersiowej. Przyjmując to za iluzję wzroku od łez i migotania świec i łampadek przed ikonami, ona dalej uważnie patrzyła na niego. I piersi zmarłego znów ledwie zauważalnie poruszyły się. Wtedy ona poszła do męża i cicho mu o tym powiedziała. Oboje, wstrzymawszy oddech, uważniej zaczęli obserwować resztki życia syna. Jeszcze pół minuty, i prawdziwe westchnienie wyszło z jego piersi i pokazało, że dziecko żyje. Po kilku sekundach, on otworzył już spokojnie swoje oczy.
Nie chcąc niepokoić go swoim roztrzęsionym widokiem, oni niepostrzeżenie odeszli cichutko trochę dalej od niego. Ale ona zaczął szukać ich oczyma, i potem, z wysiłkiem podniósłszy się, usiadł na pościeli i, zobaczywszy ojca, powiedział mu: „Batiuszka! (ojczulku) Podejdźcie do mnie bliżej! Muszę powiedzieć wam kilka słów”.
Kiedy ojciec podszedł do niego, chłopiec powiedział: „Ja wróciłem tu, żeby pożegnać się* z wami. Ja widziałem Maszę, i Arsińka, i Saszę (siostrę siedmioletnią, zmarłą dziesięć lat temu), i mego ojca chrzestnego (zmarłego dwanaście lat temu) i rozmawiałem z nimi wszystkimi. Wy myślicie, że oni umarli? Nie! Oni wszyscy żyją! I jak wspaniałe jest miejsce, gdzie oni żyją!
Jakie tam u nich lśniące światło, jaskrawe przepiękne kwiaty i drzewa, a gwiazdy jakie duże! Co nasz dom? Tam każda gwiazda trzykrotnie większa od domu, i jaki radosny blask od nich! Oto więc ja zobaczyłem tam siostry i braciszka, i chrzestnego, i kiedy podszedłem do nich, chrzestny powiedział mi:
- Bądź zdrów, Nikołaj! Dlaczego ty tu?
- Pobyć do was przyszedłem, zobaczyć się z wami – odpowiedziałem.
- Dobrze – powiedział chrzestny – pobądź tu i pobaw się z siostrami i bratem, albo – całkiem zostawaj u nas.
- Zostań z nami! – powiedzieli mi siostry i brat. – Widzisz jak tu dobrze!
- Rzeczywiście ja zostanę z wami – dodałem – u was tak pięknie!
W tym momencie siostra Masza wzięła mnie za rękę i powiedziała: „Ach, jak dobrze, i Nikoła z nami zostanie!” – i radośnie poprowadziła mnie po kwiecistej łące koło wysokich, zielonych przepięknych drzew, jakich nigdy nie widziałem. Razem z nami szedł i Arsińka, i Sasza.
Spacerując z nimi, nagle przypomniałem sobie o was, ojczulku i mamuśko, i powiedziałem:
- Ach! Przecież ja nie prostiłsia* z ojcem i matką. Poczekajcie, pójdę do nich i poproszę u nich o błogosławieństwo na życie tu z wami i zaraz wrócę do was znów.
- Idź, prostiś! – powiedzieli oni. – Tylko szybko przychodź do nas znów; czekamy na ciebie.
Oto i przyszedłem do was, moi mili rodzice, prostit’sia z wami i prosić o wasze rodzicielskie błogosławieństwo dla mnie, żyć razem z siostrzyczkami i braciszkiem. Pozwólcie mi odejść, batiuszka i mamuśko, pobłogosławcie!”.
W trakcie tego opowiadania ojciec, matka i krewni słuchali go z uwagą, i kiedy on skończył, ojciec pomyślał w sobie: czy nie bredząc i w gorączce on mówił to wszystko, zapytał go:
- Nikoła! A czy wiesz kim ja jestem? – On spojrzał na ojca, z lekka uśmiechnął się i powiedział:
- Czyż ja was batiuszka (ojczulku), nie znam! Wy Siergiej Pawłowicz Blinow, mój batiuszka!
Ojciec wskazał na matkę jego i powiedział:
- A to kto?
- To moja mamuśka, Aleksandra Michajłowna Blinowa – powiedział on. Potem nazwał po imieniu obecnych tu swoich krewnych.
Potem ojciec powiedział cichutko żonie, żeby ona kazała synowi ponownie opowiedzieć, co on widział i gdzie był. Ona tak też uczyniła, i syn powtórzył jej swoje słowa i opowiedział, ku zdziwieniu wszystkich, dokładnie tak samo, jak na początku ojcu.
W końcu, dziecko zapytało: „Więc czyż wy, ojczulku, nie wierzycie mi? Przecież ja jestem w pełni świadomości, i pamięci, i rozumu. Jeśli wy tak wątpicie, to oto wam znak mojej prawdy: za dzień przyjdzie do waszego domu Ksienija, córka poprzedniej naszej służącej, której wy wiele lat nie widzieliście. Ona zapyta o zdrowie wasze i dzieci i zdziwi się że wasze wszystkie dzieci są chore i troje już umarło, o czym nic nie wiedziała i nie słyszała. (Ta kobieta rzeczywiście przyszła do ich domu, w dniu pogrzebu syna, i zdziwiła się, że troje już umarło). Oto wtedy uwierzycie we wszystko, co ja mówiłem wam. A teraz proszę, błagam was, moi rodzice, nie trzymajcie mnie tu – pozwólcie odejść szybciej z błogosławieństwem”.
Przekonawszy się, w końcu, w prawdzie słów syna, ojciec z całą siłą rodzicielskiej miłości zaczął przekonywać go, aby został, żeby jak przedtem był mądrym i pożytecznym pomocnikiem jego we wszystkich sprawach i zajęciach. Ale chłopiec powiedział na to ojcu: „Batiuszka! Tu nie warto nawet żyć. Tu jest tak źle, tak brudno. Błagam was: pozwólcie mi odejść! Nie żałujcie, nie błagajcie, abym tu został. Przecież i wy nie będziecie żyć sto lat. I wy też przejdziecie tam. Jeśli pozwolicie mi odejść, będę za was i mamuśkę modlić się do Boga, żeby was przyjął On do Swojej światłości i do Swojej radości”.
Przekonany i jednocześnie pocieszony takimi słowami ojciec nie mógł więcej sprzeczać się z synem – pobłogosławił go i pożyczył mu życia „w miejscu światłości, skąd ucieknie wszelka choroba, smutek i westchnienie”. Po tym chłopiec uspokoił się, uradował się, wiele razy pocałował swoich rodziców, i, znów kładąc się na pościeli, powiedział: „Wybaczcie! Pora mi, czekają na mnie, Bóg z wami, do zobaczenia!” Z tymi słowami on ocienił siebie znakiem krzyża, zamknął spokojnie swoje oczy i, złożywszy nawskrzyż ręce na piersiach, na zawsze odszedł z tego świata do przybytków Ojca światłości, gdzie sprawiedliwi (bogobojni) ludzie zajaśnieją, jak słońce. (Mt. 13, 43).
W czasie pogrzebu ciała, 26 września, dodaje opowiadający, twarz chłopca promieniała jakimś radosnym uśmiechem („Strannik” 1864, s. 18-24).
* w języku ros. „prostit’sia” – co oznacza pożegnać się ale i przebaczyć sobie nawzajem prosząc o przebaczenie, czyli pożegnać się z wzajemnym przebaczeniem.
Niedawno pewna chłopka opowiedziała mi swój sen, który jest tak ciekawy, że uważam za konieczne opowiedzieć go wam. Ale najpierw powiem o niej samej. Jest ona chłopką wsi Nowomariwka, Ksienija Trofimowna Maletkina, trzydziestosiedmioletnia, gramotna, zamężna; w jej rodzinie mąż i pięcioro dzieci, żyją biednie. Jako dziewczyna była bardzo religijna, bardzo lubiła chodzić do cerkwi. Jej rodzice przeszli do rozłamu (sekty, schizmy), w schizmie namaszczali również i ją, chociaż ona rozłamu nie lubiła. Swatali ją z kilkoma kawalerami schizmatykami, ale ona za nich nie wyszła, a wyszła za ruskiego wdowca. Kiedy była już wyswatana siedziała raz na wieczorynkach, przyszedł tam jeden z odrzuconych przez nią kawalerów, już żonaty, i, przeszedłszy obok niej kilka razy, popatrzył na nią i powiedział: „Co? Nie chciałaś wyjść za nas, poszłaś za wdowca? Jak wyjdziesz, to będziesz stale chora” – i wyszedł. Wkrótce po jego wyjściu, Ksienija zaczęła szukać dziewiarskiej igły, ale nigdzie nie mogła znaleźć. Kiedy wszyscy się rozeszli, ona kontynuowała poszukiwania na podłodze i też nie znalazła, i dopiero kiedy zaczęła układać się do snu, poczuła coś obcego w swoim warkoczu, zawołała przyjaciółkę, i ta wyciągnęła z jej włosów kilkakrotnie zgiętą igłę… A trzeba zauważyć, że rozmawiający z nią chłop nawet blisko do stołu nie podchodził.
Wyszedłszy za mąż, Ksienija rzeczywiście zaczęła stale chorować. Wożono ją do różnych znachorów, ale żadnej pomocy nie było – tym bardziej, że ona sama im nie wierzyła, i jeździła, ulegając prośbom krewnych, a ich „zamówione” piła, wewnętrznie zwracając się z modlitwą do Zbawiciela i uczyniwszy znak krzyża. Powiedziano jej wtedy, że jej choroba jest od tego człowieka, który wtedy przeszedł trzy razy obok niej; według jego rozkazu „duch” również igłę zawinął w warkocz. Potem Ksienija jeździła do ufijskiego męczennika Michaiła Biezrukowa, któremu skarżyła się na swój ból, ale on, tylko ją zobaczywszy, powiedział: „Jakże ciebie Pan lubi, jak On, łaskawy, ciebie kocha!” i nie kazał jej się leczyć.
Będąc jeszcze panną, ona widziała taki sen. Nastał Straszny Sąd. Zebrało się wielkie mnóstwo ludzi, ale jak byli oni sądzeni tego nie widziała, tylko patrzy, szum ucichł i zostało z nią bardzo niewielu. Ona zapytała kogoś niewidzialnego jej: „Dokąd wszyscy odeszli?”. I głos odpowiedział: „Oni osądzeni”. – „A my?” – powiedziała ona. „A wy idźcie o do tego domu” – pokazany jej został przepiękny dom. Na drodze rosło cudowne żyto, w oddali widniały rozkoszne łąki i lasek, było powiedziane, że wszystko to dane jest im od Boga do korzystania. Kiedy podeszli do domu, to zobaczyli Kobietę, Niewiasta ta powiedziała im: „Tu nie wchodźcie, wy nie jesteście godni tego, a oto idźcie obok, tu wasz dom”. Oni zapytali ją, kim jest? – „Ja – Boża Matka”. Pokłoniwszy się Jej, oni poszli, gdzie było im wskazane, i w tym czasie gdzieś w dole Ksienija usłyszała śpiew: „Święty Boże” i zobaczyła, że śpiewają w podziemiach. Powiedziano jej, że tam jej rodzice, że im dobrze, tylko ciemniej, niż tu.
Nie tak dawno ona widziała zmarłego swego ojca, który na jej pytanie, czy nie męczy się on za swoją wiarę, powiedział, że za wiarę nie, przecież on nie wyrzekł się Chrystusa; wtedy ona zapytała, czy nie jest karany za brzydkie słowa, ale odpowiedział, że w tym grzechu on się pokajał, ale źle za drobne grzechy, których ona nawet nie uważał za grzech. Przed śmiercią jej ojciec otrzymał Sakrament Olejów i priczastije. On ciągle mówił, że nie jest mu źle, a potem dodał: „My z drżeniem czekamy na Straszny Sąd…”.
Mąż tej Ksienii był człowiekiem uczciwym i pobożnym. Ale pomimo uczciwości i pobożności, w życiu im nie powodzi się, i żyją bardzo biednie, często chorują sami, chorują też dzieci. Sen, o którym chcę jeszcze powiedzieć, dotyczy synowej Ksienii – Agafii… Agafija Maletkina była żoną brata Stiepana Maletkina (męża Ksienii), który był wielkim pijakiem. Agafija i sam a zaczęła pić. Była bardzo harda, nie dochowywała wierności małżeńskiej, bardzo krzywdziła sieroty. Zmarła pięć lat temu, miała wtedy czterdzieści pięć – czterdzieści siedem lat, na trzy lata przed śmiercią życie jej zmieniło się: ona zachorowała, odjęło jej nogi, na nogach pojawiły się rany, w których zalęgły się robaki, przed śmiercią przyjęła Sakrament Olejów. Tę Agafiję widziała właśnie Ksienija we śnie.
„Nagle słyszę – mówi Ksienija – że dzwonią, i dzwonienie tak ładne, całkiem nie takie, jak u nas. Daj-no pójdę do cerkwi – pomyślałam – ubrawszy się, poszłam. Przychodzę do cerkwi, patrzę: stoi ona jakoś nie tak, jakby przodem na zachód, i ikony takie mętne, a ludzie wszyscy nieznajomi. Zaczęłam patrzeć na wszystkich i nagle widzę na prawo, w kącie, stoi moja synowa Agafija Zacharijewna, ładnie ubrana, po świątecznemu. Podeszłam do niej i zaczęłam się witać, a potem przypomniałam sobie, że ona, przecież, umarła, a potem nawet powiedziałam tej kobiecie:
- Wybacz, ciotuniu, pomyliłam się, myślałam, że jesteś moją synową, a teraz przypomniałam sobie, że ona umarła!
- Nie, ty się nie pomyliłaś – powiedziała ta kobieta – ja właśnie jestem Agafija – twoja synowa.
- Jak ty, ty przecież umarłaś?
- Tak, ja dawno umarłam!
- Więc jakże ty tu trafiłaś?
- A ja na robotach byłam, nas, przecież, do roboty ganiają, niedaleko od was robota była, i chciałam oto ciebie zobaczyć w tej świątyni.
- A czyż nieboszczyki pracują?
- Oczywiście, pracują; jak kto zarobi: oto tam, sprawiedliwi zarobili sobie Carstwo Niebiańskie, tak więc nie pracują, a my pod władzą księcia ciemności, nas więc zmuszają do pracy; nieznośnie trudno nam pracować; a jeśli kiedy nie pracujemy do sadzają nas do ciemnego kąta.
- Panie! Czyż Pan tobie tak i nie wybaczy, tak ty i będziesz tu?!
- Tak i będę tu, naszej modlitwy Bóg nie słyszy, nie słyszy Bóg modlitwy pozagrobowej!
- Jak! Przecież i wrogom (biesom), kiedy one wracają do Boga, Pan wybacza!
- Nie! Nieprawda. One osądzone są na wieki. One i wołają i płaczą i ubolewają, ale nic z tego!.. A my przez ludzi wrócić możemy.
- A jak ciebie, ot, wrócić?
Po tym pytaniu Agafija skądś wzięła niewielka skórkę chleba żytniego, czarnego-czarnego, i powiedziała:
- Oto weź choć taką skórkę chleba, i połam ją na czterdzieści części i rozdaj czterdziestu osobom, i powiedz każdej: „Pomódl się za służebnicę Bożą Agafiję”, to i wtedy będzie mi wielka radość (pociecha).
Ksienija, zobaczywszy chleb u Agafii w rękach i zdziwiwszy się, skąd u niej wziął się chleb, i to taki czarny, zapytała:
- On was i chlebem karmi?
- Tak, karmi, tylko nie tym pokarmem, co u was; i spać daje, i my odpoczywamy. Tylko trudno pod jego władzą być.
- Jeśli ja dam za ciebie jałmużnę, to całkiem wtedy od niego odejdziesz?
- Nie, jeszcze nie całkiem!
- A jakże ciebie całkiem uratować?
- Ciężko wam będzie.
- Jak to ciężko?
- Bo trzeba odsłużyć Liturgię i panichidę; wtedy całkiem uwolnię się z ich rąk. A jeśli nie odsłużycie, to ja zostanę na wieki w ich rękach. – Pomilczawszy trochę, ona żałośnie i przeciągle powiedziała:
- Odsłuż Obiednię (Liturgię), Aksińjuszka! – Potem znów powiedziała:
- Dziękuję, że Olejami mnie soborowali, pociecha mi jest, a jeśli by nie soborowali, to za moje uczynki miejsce by mi było w gehennie.
- Czyż jeszcze męka jest?
- Jeszcze dwie męki poniżej nas: jedna – gehenna, a druga – tartar.
- A Jakow jest z wami?
- Jaki Jakow?
- Koczurow, kum twój!
- A czy on umarł?
- Umarł!
- A ja o nim nic nie słyszałam.
- A czy wy słyszycie (jakieś wiadomości)?
- Jak nie? Słyszymy… Kiedy błogosławiona (szczęśliwa) dusza idzie, my jej towarzyszymy, zazdrościmy, a kiedy do nas idzie jakaś, to ubolewamy – spotykamy ją, a które niżej nas – te są nam nieznane.
Następnie we śnie Ksienija padła na kolana i zaczęła prosić Boga o przebaczenie jej krewnej i z tym się przebudziła…
Ponieważ sen ten, jak myślę, był realnym widzeniem, to i uważałem, że trzeba opisać go wam. Ksienija widziała go ze dwa miesiące temu i mówi, że Agafia mówiła jej bardzo dużo, ale oto – choć zabij, nic innego nie może przypomnieć, oprócz powiedzianego, a to wszystko jak teraz pamięta.
A ja zdziwiłem się, jak teraz cudownie – w szczegółach – odkryte jest nam życie pozagrobowe, jeśli wziąć pod uwagę opowiadania wszystkich świętych ojców i ascetów, takie fakty, jak u Nilusa, czy takie widzenia, jak u tej kobiety. Wystarczy tylko dodać (przyłożyć) wiarę! I pierwsze przyjście Zbawiciela nie było czymś nieoczekiwanym, nieprzygotowanym; nie, ono było na całej ziemi przygotowane: i przez niejasną świadomość pogan, jak i przez wyraźne słowa proroków, i przez jakiś podświadomy głos serca u wszystkich ludzi. Tak i teraz stopniowo przygotowywana jest ludzkość do Drugiego przyjścia naszego Pana i do przyjęcia życia przyszłego. Przypomina się słowo prorocze: I wyleję potem Ducha Mego na wszelkie ciało, a synowie wasi i córki wasze prorokować będą, starcom waszym będą śniły się sny, a młodzieńcy wasi będą mieli widzenia. (Jl. 2, 28 (3, 1)). I ten czas nastał, nadszedł czas sprzyjający i dzień zbawienia. Jak namnożyły się wszystkie te widzenia, jak różnorodnie są pełne, jak rośnie sława świętych, zwłaszcza Bożej Matki, jak bliskie są one naszemu duchowi, jak szeroko rozprzestrzeniają się żywoty świętych, jak wydawane są jeśli nie całe dzieła, to wyciągi z dzieł świętych ojców, i wszystko to rozpływa się po wielomilionowej masie prawosławnych narodów, a dodajcie do tego jeszcze wszystkie stutysięczne Bezkrwawe Żertwy, niemal codziennie dokonywane po całej powierzchni ziemi, i mimowolnie pomyślisz, że niebo skłoniło się ku ziemi, i niedługo połączą się z sobą. Nagrzeszywszy dużo, ludzie boją się i zniechęcają (wpadają w przygnębienie) – wiedzą, że nagrzeszyli, i że Bóg pobije prętem, a wróg – szatan celowo oczernia przyszłość i rozpuszcza pogłoskę: będzie to pohybel wielka. – Nie trzeba rozpaczać – przygnębienie jest niebezpieczne, nie trzeba cieszyć wroga; Pan ukarze – Pan też zmiłuje się. Teraz czas sprzyjający do zbawienia („Strannica”, str. 5-6).
„Około piętnaście lat temu – opowiada Sienkowski – byłem urzędnikiem w wojsku i kierowałem składem zapasów wojskowych w okolicy Petersburga, jak nagle niespodziewanie dopadło mnie nieszczęście. Z mego składu, nie wiadomo w jaki sposób, zginęły rzeczy na dość pokaźną kwotę. Najbardziej skrupulatne dochodzenia, przeprowadzone w przyśpieszonym trybie, nie mogły ujawnić złodzieja.
Moją sytuację łatwo sobie wyobrazić: mojej pensji, nawet biorąc z kilku lat, nie wystarczyłoby na pokrycie strat, a tu jeszcze oczekiwało śledztwo i wszelkie możliwe nieprzyjemności służbowe. Sytuacja moja była bardo straszna. Trzy lata wcześniej owdowiałem, zostając z dwójką dzieci w wieku sześciu i czterech lat, i już prawie rok jak byłem żonaty z drugą żoną. Jak nie kombinowaliśmy z żoną, co mamy robić, nic nie mogliśmy wymyślić.
Jedna z naszych znajomych, pobożna staruszka, poradziła żonie wybrać się do Petersburga i odsłużyć molebien w kaplicy, przy Wozniesieńskiej cerkwi, w której, według jej słów, znajduje się ikona świętego, do którego modlitwy pomagają odnaleźć zaginione rzeczy. Tonący, jak się mówi, i za słomkę się chwyta, a żona i ja zawsze byliśmy ludźmi religijnymi, tak więc zrozumiałe, że rada jak najbardziej przypadł nam do serca. Zgodnie z tą radą następnego już dnia wyprawiłem żonę do Petersburga, prosząc ją, aby poprosiła o odsłużenie molebna i postawiła świece, jak radziła nasza znajoma, sam zaś z dziećmi i teściową, matką drugiej mojej żony, zostałem w domu.
Sprawa była latem, noce były dość jasne, i ja długo chodziłem u siebie po salonie, rozmyślając o swojej biedzie. W końcu zmęczywszy się, poszedłem do sypialni, w której okiennice były zamknięte i było całkiem ciemno; tu też spały dzieci. Przez pokój spała moja teściowa. Przymknąwszy lekko drzwi do salonu, spojrzawszy na dzieci i posiedziawszy jeszcze w rozmyślaniach na łóżku, miałem zamiar już się rozbierać, gdy nagle przez uchylone drzwi zobaczyłem w salonie jakieś światło.
Sądząc, że zapomniałem zgasić świecę, podniosłem się z łóżka, ale w tym momencie bezdźwięcznie otworzyły się drzwi, i na progu pojawiła się z płonącą świecą moja nieboszczka żona. Dziwna sprawa: Ja nie tylko nie wystraszyłem się jej pojawienia się, ale nawet, jakbym, nie zdziwił się tym, jakby jakieś otumanienie na mnie naszło, i jakby to był całkiem naturalny fakt. Doskonale pamiętam, że bardzo mało byłem zdenerwowany i zaskoczony pojawieniem się nieboszczki.
„Witaj” – powiedziała ona i podeszła do mnie, trzymając woskową świecę w ręce. Nie pamiętam teraz, co odpowiedziałem na to jej powitanie, ale pamiętam tylko, że prawie zaraz potem powiedziałem: „Ty wiesz, jaka u mnie bieda?” – „Wiem, wiem – odpowiedziała – ale nie martw się bardzo, ja pomogę tobie”. Zacząłem błagać, aby wskazała mi złodzieja, ale ona odmówiła to zrobić, mówiąc tylko, że pomoże mi znieść moją biedę. „Ty nie gniewasz się – mówię – że ja tak szybko się ożeniłem?” – „O, nie, wręcz przeciwnie, dobrze że to zrobiłeś”. Dalej dziękowała mi, że nie zapominam jej w modlitwach. „Wy, żyjący – powiedziała – nie możecie zrozumieć, co my czujemy, kiedy wy za nas się modlicie”. Zapomniałem powiedzieć, że w czasie tej rozmowy, ona przylepiła do leżanki woskową świecę, którą trzymała w rękach, nakapawszy wosku. Rozmowa przeszła potem na dzieci. „Czemuż ty nie popatrzysz na dzieci?” – powiedziałem do niej. „Ja je bez tego odwiedzam” odrzekła ona, jednak, wzięła świecę i podeszła do śpiących dzieci.
W tym czasie z sąsiedniego pokoju rozległ się głos teściowej: „Z kim ty rozmawiasz, Nikołaju?”. Z tymi słowami usłyszałem, że teściowa wstała i zaczęła wkładać pantofle.
„Żegnaj – powiedziała mi żona – nikt nie powinien widzieć mnie z tobą”. Zacząłem ją przytrzymywać, ale kroki teściowej już się zbliżały, i kiedy znów obróciłem się z powrotem, to ani żony, ani światła już nie było, i w pokoju panował półmrok letniej nocy.
Teściowa wszedłszy była zdziwiona, że słyszała rozmowę dwóch głosów, a nikogo nie zastał, oprócz mnie. Co to było, ja i do tej pory nie mogę sobie wytłumaczyć. Oczywiście, powiedzą – zwykła wizja, ale oto co dziwnego: obejrzawszy później leżankę, na której była przylepiona woskowa świeca, zauważyłem bardzo wyraźne ślady nakapanego wosku, których, moim zdaniem, wcześniej nie było. Druga okoliczność, zmuszająca mnie myśleć, że tu było coś innego, niż zwykła wizja czy halucynacja, dotyczy wypowiedzianych przez żonę słów, odnoszących się do dzieci: „Ja je i bez tego często odwiedzam”.
Trzy tygodnie przed tym tajemniczym wydarzeniem, opiekująca się dziećmi niania opowiedziała mi, że ona już dwa razy, wchodząc do pokoju śpiących dzieci, przestraszyła się z powodu obecności jakiejś kobiety, pochylonej nad łóżkiem dzieci, i z jej przyjściem natychmiast znikającej. Kiedy teraz poprosiłem nianię, aby opisała wygląd zjawiającej się kobiety (ona całkiem nie znała nieboszczki, ponieważ niedawno do nas przyszła), to jej opis we wszystkim zgadzał się z wyglądem mojej żony” (Rebus, 1887, nr 20).
* * *
W 1821 roku, wkrótce po śmierci Napoleona I na wyspie św. Heleny, zamiast niego na tron Francji wstąpił Ludwik XVII (z dynastii Burbonów). Pewnego razu nocą leżał w swojej sypialni, ale długo nie mógł zasnąć i myślał o Napoleonie.
Świece blado się paliły, na stole leżała korona francuskiego państwa i małżeński kontrakt marszałka Marmonta. Ten kontrakt powinien był podpisać Napoleon, ale wojenne wydarzenia przeszkodziły w tym, i oto leży on przed Ludwikiem. Zegar na świątyni Matki Bożej wybił północ. Ledwie ucichło ostatnie uderzenie, otworzyły się drzwi sypialni, które Ludwik sam zamknął. Wszedł Napoleon, podszedł do stołu, włożył na siebie koronę, wziął małżeński kontrakt i potem pióro... w tym momencie czucia opuściły Ludwika. Kiedy on doszedł do siebie, był już ranek.
Pierwszą jego czynnością było obejrzenie drzwi, które okazały się zamknięte nie tylko na zamek, ale i zasuwką od wewnątrz. Potem król podszedł do stołu i znalazł kontrakt, podpisany imieniem Napoleona.
Dalsze dochodzenie wykazało, że niektórzy słudzy, długo oczekujący na swoich kolegów, o północy widzieli bladą zjawę, śpieszącą do sypialni króla. Charakter pisma podpisu na kontrakcie uznano za prawdziwy, i ten niezwykły kontrakt jeszcze w 1847 roku znajdował się w królewskim archiwum w Paryżu (Schalberg, „O nieśmiertelności”, s.42).
* * *
W kronikach Anglii zapisano, jak zmarła 4 stycznia 1736 roku królowa angielska Sofia, z pochodząca z Brunszwiku, po śmierci dwukrotnie zjawiła się swemu mężowi Georgowi I i prosiła go o zerwanie nieprawego związku z Goracją, który zaczął się jeszcze za życia królowej. Zjawiwszy się po raz drugi, ona wzięła koronkowy kołnierz króla, leżącego w łóżku zawiązała na nim supeł i rzuciła na piersi króla, powiedziawszy, że „ze śmiertelnych nikt go nie rozwiąże”. Goracja na drugi dzień, nie potrafiwszy rozwiązać supła, ze złości wrzuciła kołnierz do ognia. Król wyciągnął go z kominka, ale ten upadł na suknię Goracji, która szybko stanęła w płomieniach, i ona zmarła od oparzeń. Georg pokajał się; długo modlił się, założył szpital, dużo robił dobrego w imieniu królowej i umarł dwa miesiące po ostatnim jej zjawieniu się (Schalberg, "O nieśmiertelności”, s 42).
* * *
Znany polski dramaturg Dominik Magnuszewski opowiada, że pewnego dnia, kiedy leżał w łóżku i zdrzemnął się, zbudził go hałas w sąsiednim pokoju, który akurat zamiatano, i on zobaczył swoją matkę, zmarłą już kilka lat temu. Ona stał koło stolika i, wydawało się, czytała modlitewnik. Kiedy on z przerażeni wykrzyknął, to ona zamknęła książkę i natychmiast znikła, Magnuszewski zaraz podbiegł do stolika i, otworzywszy książkę na zagiętej kartce, znalazł w tym miejscu modlitwę za zmarłych („Rebus”, 1890, nr 9).
* * *
U abby Spirydona Trymifunckiego, była córka, panna o imieniu Irina, też taka pobożna, jak i jej ojciec. Jedna ze znajomych dała jej na przechowanie jakąś drogocenną ozdobę. Panna, żeby lepiej ukryć powierzoną jej rzecz, zakopała ją w ziemi. Po krótkim czasie umarła.
Kiedy zaś po śmierci panny przyszła ta znajoma, zaczęła żądać tej rzeczy od Spirydona. Starzec, współczując znajomej z powodu utraty drogocenności, poszedł na mogiłę córki i tam ze łzami błagał ją o wskazanie, gdzie ona ukryła daną jej na przechowanie drogocenną ozdobę. Panna natychmiast zjawiła się ojcu, wskazała miejsce, gdzie ukryła ozdobę i znów stała się niewidzialna (Mnich Mitrofan, „Jak żyją nasi zmarli”).
* * *
Hrabia i hrabina P. posiadali znaczny majątek w Pskowskiej guberni, który odziedziczyli według testamentu wujka hrabiego. Kilka lat temu, kiedy oni po raz pierwszy przyjechali do swej nowej posiadłości, uprzedzono ich, że dom od czasu śmierci starego grafa odwiedza prawie każdego dnia zjawa. Te opowieści wcale nie zaniepokoiły hrabiego i hrabiny i, będąc pełnymi sceptykami (niedowiarkami) odnośnie podobnych zjawisk, oni spokojnie wprowadzili się do „niespokojnego” domu. Ich sypialnia miała dwoje drzwi: jedne do długiego korytarza, a drugie – do całego ciągu niemieszkalnych pokoi, wychodzących w końcu znów do tego samego korytarza.
Wkrótce po tym, jak pierwsze z tych drzwi zostały zamknięte na klucz i zgaszona świeca, hrabina usłyszała jakiś szmer obok tych drzwi. Kiedy wsłuchała się, stało się jasne, że ktoś próbuje otworzyć drzwi. Hrabina zwróciła uwagę męża na tę okoliczność, kiedy zapalono świecę, to oboje wyraźnie zobaczyli, że klamka porusza się, jakby ktoś naciskał z przeciwnej strony. Hrabia ze świecą w rękach skierował się do drugich drzwi; wyszedłszy na korytarz, on zobaczył, że jakaś ludzka postać stoi przy drzwiach. Podszedłszy bliżej, on poznał swego zmarłego wujka. Ubrany on był tak, jak ubierał się za życia, i hrabia – zapomniawszy, że on już nie żyje, odruchowo zawołał: „Wujku, jakim cudem wy tu?!”. Zjawa spojrzała na niego smutno i znikła; wtedy dopiero hrabia opamiętał się, że wujek już nie żyje („Rebus”, 1886, nr 15).
* * *
„Podczas kazania, kiedy moja uwaga zajęta była argumentami kaznodziei – opowiada lekarz N. – zobaczyłem, że do cerkwi weszły trzy kobiety, które powoli skierowały się ku katedrze. Obserwując je, poznałem w jednej z nich moją żonę, w drugiej – matkę, obie wtedy już nie żyły. Trzecia figura, trzymająca się w środku między obiema i obejmująca jedną ręką matkę, była uroczą małą dziewczynką. Poza i gesty demaskowały w niej jakby moją córkę. Podszedłszy do prawego klirosa (chóru), ta grupa postaci zatrzymała się. Dwie z nich – żona i dziewczynka zaczęły powoli znikać. Matka jeszcze pozostawała, odwróciła twarz w moją stronę i patrzyła na mnie z miłością kilka minut, potem i ona znikła, podobnie do poprzednich” („Sporny obszar między dwoma światami” R. D. Owen).
* * *
Prepodobny Akakij niegdyś, wypełniając swoje modlitwy, osiągnął stan uniesienia i zobaczył cudownego męża, który wziął go za rękę, przyprowadził na pole, wydawało się, bezgraniczne, gdzie było mnóstwo cudownych, ale pustych budynków. Dziwiąc się, Akakij zapytał przewodnika, dlaczego one są puste? – „To miejsce przygotowane jest dla tych chrześcijan, którzy płacą Turkom daniny i inne należności i cierpią to wszystko z wdzięcznością ze względu na Chrystusa”. Kiedy widzenie skończyło się, rano on wezwał swoich uczniów i polecił im zapłacić daniny Turkom, mówiąc, że my powinniśmy mieć udział z tymi, którzy płacą powinności Turkom („Afonskij Patierik”. Pamięć 12 kwietnia).
* * *
Chrześcijaninie! Pamiętaj, że i do ciebie przyjdzie ukaz od Cara Niebiańskiego, i przyjdzie, gdy nie będziesz się spodziewać, i wezwie ciebie; i co dzieje się z innymi podczas ich śmierci, to samo będzie z tobą. Dlatego bądź mądry, i rozsądny, i zawczasu do godziny tej pokajaniem i skruchą serca przygotowuj się. Straszna jest ta godzina nie tylko grzesznikom, ale i sprawiedliwym pobożnym ludziom, którzy zawsze pamiętali o niej, przynosili skruchę i płakali z powodu swoich grzechów. Pamiętaj o śmierci, i zaprawdę, cała pusta krzątanina i rozkosz, przepych świata tego obrzydnie ci, a ty będziesz bardziej szukać płaczu i łez, niż radości i pociech („Wieczne pozagrobowe tajemnice”, wyd. Swiato-Pantieleimonowskiego monasteru na Atosie, i inne źródła.
Miejsce pierwotnego ziemskiego raju jest wskazane przez Pismo Święte na wschodzie: I zasadził Pan Bóg raj w Edenie na wschodzie (Rdz. 2, 8). W tym też kierunku względem ziemi wskazywany jest również raj niebiański. Prepodobna Fieodora powiedziała, że po wyjściu jej z ciała, ona z towarzyszącymi jej Aniołami skierowała się dla osiągnięcia niebiańskich przybytków na wschód. Wielki święty Boży Simieon Diwnohorec widział raj na wschodzie („Minieje-Czytane”, 24 maja). Na wschodzie widziała go prepodobna Jefrosinija Suzdalska. Oto dlaczego wschód w chrześcijańskiej Cerkwi ma wielkie znaczenie. Dlatego świątynie stoją ołtarzem na wschód; nieboszczycy kładzeni są twarzą na wschód; prawosławni modlą się ku wschodowi.
Prawosławna Cerkiew, nie zajmując się odszukiwaniem miejsca raju we wszechświecie, w swoich modlitwach, zwłaszcza w Wielką Sobotę i w Zmartwychwstanie Chrystusa, mówi o miejscu raju na niebie.
Wielu świętych Bożych nowotestamentowej Cerkwi mistycznie widziało raj jako sad. Ale, oczywiście, jego treść (istota) i natura odpowiadają istocie (naturze) jego mieszkańców – duchów, i dlatego raj niedostępny jest dla naszych zmysłów, zgrubiałych od głębokiego upadku.
Przy pogrzebie Bożej Matki św. Jan Teolog szedł z rajską gałązką, przyniesioną na ziemię z raju przez archanioła Gabriela.
Święty Makary Wielki pisze, że ci, którzy po śmierci odziedziczają raj spotykani są i odprowadzani do szczególnych sadów, do przybytków, przygotowanych zawczasu, gdzie wkładane są na nich drogocenne odzienia (Rozmowa 16).
Święty Grigorij z Synaju pisze, że raj jest najniższym niebem; że drzewa sadów stale pokryte są kwiatami i owocami; pośród raju płynie rzeka, napajająca go i rozdzielająca na cztery części. O tej rzece opowiada też Mojżesz w swojej księdze: Rzeka zaś wypływa z Edenu nawadniając raj: stamtąd rozdziela się dając początek czterem rzekom (Rdz. 2, 10).
U wszystkich św. ojców i nauczycieli Cerkwi raj przedstawiany jest jako cudowny sad, nieopisanego piękna, którego natura w pełni odpowiada naturze duszy, niedostępnej naszym zgrubiałym zmysłom.
Jednakże niedostępna dla jednych, rajska natura dostępna była dla innych przy pomocy Świętego Ducha. Tak, podobnie do apostoła Pawła, wziętego pewnego razu do raju, był wzięty tam również pewien pobożny asceta, ihumen Własij. On zaczął służbę od wczesnych lat i został ozdobiony wszystkimi cnotami.
Dla Własija przyszła nieodparta chęć dowiedzieć się, w jakim miejscu za grobem osiedlają się dusze mnichów, trudzących się podczas ziemskiego życia. Po trzech latach conocnej modlitwy w celi, pewnej nocy ihumen Własij, stał według zwyczaju na modlitwie, nagle został wzięty do raju. Tu on poczuł, że idzie po jakimś polu, na polu był raj Boży. Błogosławiony (szczęśliwy) Własij wszedł do raju, który wydał się (ukazał się) kwitnącym ogrodem, przepełnionym wonnościami.
W raju on zobaczył mnicha swego monasteru Jewfrosina, siedzącego pod drzewem na złotym tronie. Ujrzawszy Jewfrosina, Własij podszedł do niego i powiedział: To ty, synu mój, Jewfrosin? Co ty tu robisz?
- Jestem postawiony tu przez Boga za stróża – odrzekł Jewfrosin.
- A czy możesz mi cokolwiek dać, jeżeli ciebie poproszę? – kontynuował Własij.
- Mogę, proś.
Wtedy Własij, wskazawszy ręka na jabłoń, powiedział:
- Daj mi z tej jabłoni trzy jabłka.
Jewfrosin zdjął trzy jabłka i podał je ihumenowi. Ihumen przyjął je do mantii* i natychmiast doszedł do siebie; on znów zobaczył się w celi, a w mantii trzy jabłka.
Zadzwoniono na Jutrznię. Po zakończeniu nabożeństwa ihumen polecił braciom, żeby nikt z nich nie wychodził z cerkwi. Wezwawszy z kuchni Jewfrosina, zapytał go: „Synu mój, gdzie ty byłeś tej nocy?”. Jewfrosin, opuściwszy oczy ku ziemi, stał i milczał. Starec nie przestawał go dopytywać, wtedy Jewfrosin odpowiedział: – Tam, abba, gdzie ty mnie widziałeś.
- A gdzie ja widziałem ciebie? – zapytał starec. Jewfrosin odpowiedział:
- Gdzie prosiłeś mnie o trzy jabłka, w świętym Bożym raju, i ja je tobie dałem, a ty przyjąłeś.
- Oto te trzy jabłka, które otrzymałem w Bożym raju – kontynuował ihumen, pokazując je braciom – tej nocy Bóg uczynił mi zaszczyt być w raju i widzieć go.
Jabłka na błogosławieństwo rozdzielone zostały między braci i, chorzy z pośród nich, po spożyciu rajskich owoców, stawali się całkowicie zdrowymi („Ałfawitskij Patierik”).
Z powiedzianego tu widać, że raj istnieje, i że Jewfrosin i Własij byli swoimi duszami w raju, którego opis zakończymy słowami świętego apostoła Pawła, który był tam i widział go i słyszał tam niewypowiedziane słowa, których człowiekowi nie godzi się powtarzać (2 Kor. 12, 4). Tak więc możemy widzieć z przytoczonych opowiadań, że śmierć dla sprawiedliwych pobożnych ludzi jest raczej pożądana (upragniona), niż straszna i okropna. I to dlatego, że oni całe życie pamiętali o śmierci, całe życie przygotowywali się do niej – gotowi byli spotkać ją w każdej chwili, pamiętając słowa Pana: Czuwajcie więc, bo nie znacie dnia ani godziny, o której Syn Człowieczy przyjdzie (Mt. 25, 13).
*mantija (mandija) – wierzchnia szata mnichów, biskupów
Jest więc jasne, że godzina śmierci jest przed nami ukryta, i że śmierć zdarza się czasem nagle. Jest o naturalne i sprawiedliwe; ale możemy uwolnić się od strachu przed śmiercią. W tym celu powinniśmy być wiernymi i mądrymi sługami Bożymi, jak Abraham i Izaak i inni święci mężowie: wtedy umrzemy jako starcy w pełni lat, w starości późnej i szczęśliwej. (Rdz. 25, 8). Umrzemy nie wymuszenie i nie nagle, ale radośnie i w nadziei na szczęście, w gronie sprawiedliwych. Bądźmy sługami mądrymi i wiernymi, jak Jakub i Józef, wtedy zawczasu dowiemy się o godzinie swojej śmierci, i każdy z nas powie: Oto, ja umieram (Rdz. 48, 21). Wtedy ujrzymy dzieci swoje i odejdziemy z tego życia, błogosławiąc i modląc się za swoje dzieci. Wtedy wydamy polecenia w sprawie swego pogrzebu, i uśniemy, i spoczniemy w pokoju i wiecznej radości.
Tak więc bądźmy sługami Pana, wiernymi i mądrymi – zachowując i przestrzegając jak źrenicy oka, aż do ostatniego tchnienia, prawosławną wiarę: jako mądrzy – oddalając się od wszelkiego grzechu, wypełniając wszelką prawdę, wtedy nie wystraszymy się śmierci i wiecznych mąk; albowiem, kiedy przyjdzie do nas godzina śmierci i zastanie nas gotowych na przyjęcie jej, wtedy Władyka i Pan nasz dołączy nas do zgromadzenia sprawiedliwych, bowiem On powiedział: Szczęśliwy sługa ten, którego pan jego, gdy przyjdzie, zastanie tak czyniącego (Mt. 24, 46).
A ponieważ nikt nie może powiedzieć o sobie, że w każdym czasie gotowy jest do przyszłego pozagrobowego życia, to przynajmniej, miejmy twardą nadzieję na wszechdobrego Boga, że On Sam, według Swojej niewypowiedzianej miłości do rodzaju ludzkiego dla bezcennych zasług Pana naszego Jezusa Chrystusa, drogami Jemu tylko znanymi nas bawi.
Nauka o mytarstwach potwierdzona jest też przez Pismo Święte, które nazywa powietrze (przestrzeń podniebną) właśnie sferą złych duchów: gdyż bój toczy się nie z krwią i ciałem, lecz z nadziemskimi władzami, ze zwierzchnościami, z władcami tego świata ciemności, ze złymi duchami w okręgach podniebnych (Ef. 6,12).
Jeśli zaś jest pewnym, że złe duchy biorą duży udział w naszych sprawach i starają się na wszelkie sposoby szkodzić nam tu, to, oczywiście, one nie mogą zostawić nas w spokoju w tak dogodnym dla nich czasie – podczas przechodzenia duszy przez jakby ich własną strefę. Ale nauka o mytarstwach jest przedstawiana w niektórych modlitwach cerkiewnych i u wielu ojców Cerkwi, oczywiście, na podstawie Pisma Świętego. Tak, w jednej modlitwie powiedziane jest: „straszne bowiem i groźne miejsce mam przejść, odłączywszy się od ciała, i mnóstwo mrocznych i nieludzkich demonów mnie spotka”. (Psałterz, modlitwa po 4-ej katyzmie) i w innych miejscach.
Święty Jan Złotousty mówi w słowie o pamięci zmarłych, że po rozłączeniu z ciałem dusza ma wielką potrzebę pomocy i ochrony Aniołów, aby przeprowadzić ją mimo zwierzchności, i władz, i niewidzialnych władców tego powietrza. W dziełach św. Efrema Syryjczyka jest wiele miejsc, udowadniających powszechność w jego czasach mniemania o mytarstwach. Tak więc z powiedzianego widzimy, że dusze zmarłych, i sprawiedliwych, i grzeszników, podlegają osobistemu sądowi podczas swego wznoszenia się na niebo i, zgodnie z ich czynami, natychmiast otrzymują ustalenie swego losu do powszechnego wskrzeszenia, bo kto sieje dla ciała swego, z ciała żąć będzie skażone, a kto sieje dla Ducha, z Ducha żąć będzie żywot wieczny (Ga. 6, 8). Dusze świętych, sprawiedliwych i prowadzących podobające się Bogu życie na ziemi odnoszone są przez Aniołów na niebo, do rajskich przybytków, i tu zaznają szczęśliwości – według nauki Prawosławnej Cerkwi, mają przedsmak szczęśliwości, a grzesznicy, ludzie zepsuci, zmarli bez pokajania, zrzucani są do piekła i przyjmują mękę („Wieczne pozagrobowe tajemnice”, wyd. Swiato-Pantieleimonowskiego Atoskiego monasteru, i inne źródła).
Opierając się na danych, jakie zawarte są w przedstawionych przez nas historiach, można wyciągnąć następujące wnioski o zjawianiu się umarłych żywym. Zmarli zjawiają się, przeważnie, bliskim ich sercu – krewnym, przyjaciołom i znajomym, choć czasem bywają przypadki zjawienia się ich i osobom obcym, nawet nieznajomym. Dlaczego nie wszyscy zmarli zjawiają się na tym świecie, a tylko niektórzy, nie wiadomo. Tylko z jednego opowiadania widać, że im surowo zabronione jest zjawiać się ludziom, którzy bardzo mogą się ich wystraszyć.
Zmarli zjawiają się jak we śnie, tak i na jawie, choć niektórym osobom tylko we śnie – to tym, kto nie może znieść spotkania ich na jawie. Jedni z nich zjawiają się w dzień, inni tylko nocą. W większości zjawiają się tam, gdzie było ich ostatnie przebywanie na ziemi, choć spotyka się przykłady zjawienia się w miejscach całkiem przypadkowych. Najczęściej zjawiają się w tym ubraniu, w jakim oddani byli ziemi.
Jedni zmarli zjawiając się określonej osobie, starają się, żeby nikt z obcych nie zauważył ich. Zdarza się i tak, że osoby postronne, choć i nie widzą zmarłego, ale głos jego słyszą. Są i takie przykłady: zmarły zjawia się jednocześnie kilku osobom, znajdującym się w tym samym miejscu, tak że widzą go wszyscy jednakowo wyraźnie. Czasem zjawiają się całymi grupami, i nawet w towarzystwie osób, całkiem nieznajomych tym, dla kogo się zjawiają. Nadzwyczajna jest ta okoliczność, że zmarłych widzą nawet zwierzęta, jak, na przykład, psy, które zauważają pojawienie się zmarłych wcześniej niż człowiek i przy tym tak samo, jak ludzie, boją się ich.
Wydaje się nam, że nie wszystkie dusze które odeszły, mają jednakową materialną powłokę, w której zjawiają się żywym. Najprawdopodobniej, od ich powłoki zależy i ta okoliczność, że jedni zjawiają się nagle, jakby z ziemi wyrośli, inni powoli, uprzedzając o swoim pojawieniu się różnymi zewnętrznymi znakami – szmerem, postukiwaniem w drzwi, dźwiękiem kroków itp. Następnie jedni z nich wchodzą i wychodzą przez zamknięte drzwi, okna, ściany, tak że dla nich nie istnieją żadne zewnętrzne przeszkody. Drudzy zaś – nie inaczej, jak przez otwarte drzwi. Jeśli zaś drzwi bywają zamknięte na zamek, to oni stukają, żeby im otworzyć. Trudno powiedzieć na pewno, czy dlatego stukają, że nie mogą wejść przez zamknięte drzwi, czy też stukaniem uprzedzają o sobie, żeby nagłym swoim pojawieniem się nikogo nie przestraszyć.
Zniknięcie zmarłych też następuje niejednakowo. Jedni skrywają się nagle, tak że nie można zauważyć, jak i dokąd się skryli. Inni zaś oddalają się powoli, jakby nie chcąc rozstać się z tą osobą, do której przybyli. Najpierw przybysz blednie, zamieniając się jakby w mgłę czy obłok, pomału oddziela się od ziemi, potem powoli wznosi się do góry, staje się coraz bardziej przejrzysty, stapia się z powietrzem, w końcu, rozpływa się w nim i znika w przestrzeni.
Niektórzy zmarli przy spotkaniu z żywymi bywają bardo towarzyscy. Wyrażają swoje pozdrowienie uściskiem dłoni, ukłonami, pocałunkami, przyjmują żywych w swoje objęcia, czule głaskają ich twarz, włosy, i jednocześnie nie bronią też żywym objawiać uczucia czułości. Zdarza się nawet, że przychodzący przynoszą żywym pozdrowienia ze świata pozagrobowego i nie odmawiają od żywych przekazywać pozdrowienia zmarłym…
Dzięki takiej towarzyskości, niektórzy żywi na tyle oswajają się ze zmarłymi, że czasem zapominają, z kim mają do czynienia. Tak, pewien fryzjer, zapaliwszy fajkę, zaproponował zmarłemu też zapalić, ale ten, oczywiście, odmówił: „U nas – nie palą”. Inni zaś zmarli nie tylko sami trzymają się daleko od żywych, ale też tych nie dopuszczają zbliżać się do siebie.
To samo należy powiedzieć o ich mowie. Jedni ze zmarłych chętnie nawiązują rozmowę z żywymi, opowiadają, jak oni bywają wśród krewnych, co widzą, co słyszą; inni zaś zachowują surowe milczenie i odpowiadają tylko wtedy, kiedy się ich pyta. Skąd taka różnica – nie wiadomo.
Godne uwagi jest to, że niektórzy zmarli, rozmawiając z żywymi, nie pozwalają opowiadać wszystkiego innym, i ten zakaz ma tak niezwykłą moc, że żywi do samej śmierci zachowują tajemnicę, nie zważając na żadne prośby przyjaciół, aby odkryć im zakazane słowa.
Czy można z pewnością powiedzieć, w jakim celu umarli zjawiają się żywym? Jeśli często nie jesteśmy w stanie zdać sobie sprawę ze swoich działań, jak i nie możemy wytłumaczyć wielu zjawisk ze świata nas otaczającego, świata fizycznego, to tym bardziej trudno nam przeniknąć w tajemnice świata pozagrobowego, duchowego. Tym nie mniej, opierając się na tych danych, jakie przedstawiają nam opowiadania o zjawieniu się zmarłych, możemy zauważyć następujące.
Niektórzy zjawiają się według obietnicy, jeszcze za życia danej swemu krewnemu lub przyjacielowi. Bardzo wielu zjawia się, żeby powiadomić bliską osobę o swoim odejściu do świata pozagrobowego. Takie zjawienia się bywają najczęściej w momencie śmieci albo wkrótce po niej, i zmarli w tym czasie zwykle nie nawiązują rozmowy z żywymi, z rzadkimi wyjątkami.
Ponieważ wiara w nieśmiertelność duszy i istnienie życia pozagrobowego oświetla naszą ziemską drogę i odkrywa przed naszym wzrokiem cel ziemskiego życia, to wielu zmarłych zjawia się wyłącznie w celu przekonać tych, którzy wahają się w wierze albo całkiem ją utracili. Pewna zmarła, kiedy zjawiła się chorej siostrze, bojącej się śmierci, pokazała jej na samej sobie, czym jest śmierć.
Inni zjawiają się bliskim ich sercu po to, aby zapewnić, że oni znów się spotkają w życiu pozagrobowym, gdzie połączą się na wieki. Zmarli zjawiają się i w tym celu, aby poinformować bliskich i przyjaciół, jak oni żyją za grobem.
Zmarli bardzo często ze łzami proszą swoich bliskich, przyjaciół i znajomych, aby modlili się za nich i dawali jałmużnę. I te prośby ich, oczywiście, są nam całkiem zrozumiałe. Jest im miło i przyjemnie myśleć, że nie są zapomniani za grobem, że na ziemi są istoty, które pamiętają o nich, interesują się ich losem i pragną ich szczęścia. Ale najważniejsze, oni odczuwają na sobie, jak nasze modlitwy skłaniają Boga do okazania łaski.
Są przykłady, że zmarli, wskazując, gdzie znajdują się ich ciała, proszą o dokonanie nad nimi obrzędu pochówku. To, oczywiście, te ciała, które pozbawione były należytego pogrzebu.
Dusze które odeszły, zjawiając się, głęboko dziękują modlącym się za nie. Czasem wyrażając swoją wdzięczność za modlitewne wspomnienia, zmarli ostrzegają swoich dobroczyńców o nieprzewidzianych niebezpieczeństwach; inni odkrywają wszystko, co zdarzy się z nimi w życiu i, zwłaszcza, dzień ich śmierci.
Sądząc według celów, z jakimi przychodzą zmarli, przypuszczamy, że dusze, uhonorowane wieczną szczęśliwością, rzadko wracają na ziemię dla spotkania z żywymi. Jeśli zaś czasem zjawiają się, to starają się przejawić swój wpływ na żywych w sensie moralnego udoskonalenia i poprawienia zepsutego życia, wcale ni mieszając się w ich życiowe interesy.
Częściej zjawią się na ziemi dusze, nie sposobne do podążania ku wysokościom i pozbawione obcowania z duchami światłości. One, z konieczności, trzymają się ziemi i stale wtrącają się w nasze życie. One bywają zajęte wyłącznie tym, co niewoliło ich myśli i uczucia w czasie ziemskiego życia. Dlatego, to za nie szczególnie trzeba się modlić, żeby pomóc im wznieść się od ziemi na niebo.
Na zakończenie powiemy, że wiele osób, które wcześniej nie były przekonane o nieśmiertelności duszy i istnieniu życia pozagrobowego, po zjawieniu się zmarłych na zawsze stali się głęboko wierzącymi, i tej ich wiary żadne przeciwności nie były już w stanie zachwiać.
W Karaczewie Orłowskiej guberni żył miłujący Boga obywatel Piotr Iwanowicz Podsalichin. W ciągu swego pięćdziesięciodwuletniego życia on często cierpiał z powodu chorób, zaś w ciągu ostatnich dwóch lat dopadła go najcięższa choroba. I oto 21 października 1849 roku, po silnych, męczących parkosyzmach (nasileniach choroby) o pierwszej po południu, on w końcu zamarł. Ślady życia ledwie były zauważalne na podstawie najsłabszego tętna niektórych żył.
W takim stanie przebywał cztery godziny. Potem, nagle klasnąwszy rękoma, zamarły ogarnął niepowstrzymanym wzrokiem otaczający jego łóżko tłum krewnych i dwukrotnie powiedział: „Gdzie jest znak Bożej Matki? Gdzie jest znak Bożej Matki?”. Jego żona, Jewdokija Michajłowna, ocieniwszy chorego znakiem krzyża, powiedziała: „Piotrze Iwanowiczu, co z tobą?”.
Pomilczawszy trochę, przebudzony z nienaturalnego snu, odpowiedział: „Ach, przyjaciele moi! Posłuchajcie, co ja wam opowiem”; i, przeżegnawszy się, zaczął mówić: „Ja jeszcze żyję; chwała Tobie, Panie, że ja jeszcze żyję po tym, jak wydawało mi się, że całkiem umarłem. Wydało się mi, że moje grzeszne ciało było położone już do trumny i przeniesione do naszej Preobrażeńskiej cerkwi, gdzie odsłużona była Boska Liturgia i odsłużono nabożeństwo pogrzebowe po mnie. Potem z cerkwi poniesiono mnie na Dumnuju górkę (tak w Karaczewie od dawnych czasów nazywa się ogólny cmentarz miejski). Kiedy zaczęli podchodzić do mogiły, nieboszczyk ojciec mój, matka i wszystkie dzieci, które wcześniej pochowałem, wyszli do mnie na spotkanie.
Dzieci zwróciły się do mnie z takim powitaniem: „Tatuśko! Tatuśko! My tu dawno na was czekaliśmy!”. Kiedy zaś moją trumnę chcieli opuścić do mogiły, nagle zjawił się jakiś mnich i powiedział obecnym: „Zaczekajcie!”. Tragarze powstrzymali się, i w tym czasie zobaczyłem przepiękny raj. Ten mnich, podszedłszy do rajskiego drzewa, odkręcił w nim kran, nalał szklankę gorzkiej wody i dał mi wypić ją. Wypiwszy szklankę tej wody, poczułem najokropniejszą gorycz. W tym momencie cierpienia moje osiągnęły najwyższy stopień. Podczas tych cierpień tenże mnich podszedł do drugiego rajskiego drzewa, też odkręcił kran, nalał szklankę słodkiego miodu i dał mi go wypić. Wypiwszy tę szklankę miodu, poczułem niewypowiedzianą słodycz. Potem ten sam mnich powiedział stojącym: „Zostawcie go! On ma umrzeć za dziesięć dni – pierwszego listopada, na święto Kosmy i Damiana, o godzinie czwartej po południu”. Tylko mnich skończył swoją mowę, ja zobaczyłem nad sobą ikonę Znak Bożej Matki z rozpostartymi nade mną rękoma. Porażony tak cudownym zjawiskiem, rzuciłem się ucałować obraz i nagle ożyłem”.
Opowiadanie chorego poraziło bardzo wielu; wszyscy z niecierpliwością pragnęli dowiedzieć się, czy potwierdzi się widzenie senne chorego odnośnie jego śmierci. Na drugi dzień po widzeniu, chory otrzymał Święte Dary, i dokonano nad nim Świętego Sakramentu Olejów. Po pięciu dniach, po raz drugi dostąpił zaszczytu przyjęcia Świętych Darów. Przed samym dniem jego śmierci, 31 października, krewni, nie zapytawszy chorego, znów zaprosili duchownego dla tejże posługi, ale chory błagał odłożyć to do rana; tak też uczyniono. Po porannej Liturgii, 1 listopada, on w samym dniu swojej śmierci po raz trzeci był godnym przyjąć Święte Dary, przy czym odczytana była mu modlitwa na odejście duszy. Po odejściu kapłana chory pobłogosławił dzieci, a w czasie pożegnania się z krewnymi dla wielu przepowiedział na przyszłość wiele porażek i sukcesów w życiu – i, między innymi, prosił ich, aby uważnie obserwowali jego śmierć, i swoją prośbę wyraził takimi słowami: „Kiedy nadejdzie ustalona chwila mojej śmierci, ja będę mówić do was tak: wybaczcie mi, grzesznemu, i zmiłujcie się! a wy odpowiedzcie: Pan Bóg wybaczy tobie i zmiłuje się, i przy tym jak można najuważniej przypatrujcie się ruchom mego ciała i wyrazowi twarzy. Jeśli ja sam ładnie i spokojnie wyprostuję się, złożę ręce, zamknę oczy, i na twarzy mojej wyrazi się zadowolenie i radość, to wiedzcie, że Aniołowie Boży będą brać moją duszę; a jeśli wykrzywię się i umrę brzydko, złe duchy wezmą ją”. To pouczenie chorego tym bardziej wzmocniło starania obecnych, aby dokładniej obserwować jego śmierć. W końcu, decydująca chwila jego śmierci rzeczywiście nadeszła: 1 listopada, o godzinie czwartej po południu, sługa Boży Piotr, według przepowiedni w widzeniu sprzed dziesięciu dni, wyrzekł ostatnie słowa: „Wybaczcie mi, grzesznemu, i zmiłujcie się!”, ładnie wyprostował ciało, złożył ręce i, zamknąwszy oczy, z jasnym uśmiechem odszedł do Pana…
W ciągu dziesięciu dni po widzeniu, chory, wyraźnie, pił gorzką czaszę ziemskich cierpień, a pod sam koniec życia wypił szklankę słodkiego miodu – co udowadnia jego spokojna śmierć.
Daj Boże każdemu prawosławnemu chrześcijaninowi zaznać tak błogosławionej i spokojnej śmierci!
Że wszystko, napisane tu o przedśmiertelnym widzeniu naszego parafianina Piotra Iwanowicza Podsalichina, którego ja w ostatnie dni przed jego śmiercią trzy razy wyspowiadałem i udzieliłem Świętej Eucharystii, jest prawdziwe i bez żadnej przesady, to potwierdzam. Miejscowy karaczewski, miastowej Preobrażenskiej cerkwi duchowny, Nikołaj Kapitannikow. („Strannik”, 1866).
Święty apostoł Chrystusa Paweł, pouczając współczesnych mu chrześcijan z Salonik, pisał niegdyś do nich, żeby nie oddawali się bezmiernym żalom po swoich zmarłych (1 Tes. 4, 13), że nastanie nieunikniony moment, kiedy wskrzeszeni martwi i pozostający jeszcze przy życiu połączą się dla spotkania Pana. Rozłąka jednych z drugimi jest tylko tymczasowa, duchowy związek nie urywa się. Historia Cerkwi Bożej i opowieści świętej i sędziwej starożytności przedstawiają nam wiele przypadków, potwierdzających tę prawdę. Ale i nasze czasy, pomimo ich skrajnego sceptycyzmu (niewiary), nie są pozbawione tego, co może być zrozumiałe tylko przy jasnym świetle chrześcijańskiej wiary, i przez nią jedną może być wyjaśnione. Przytoczę jedno zdarzenie, które głęboko odcisnęło się w mojej duszy, wyraziście potwierdzając bliskość i kontakty umarłych z żywymi.
„W latach osiemdziesiątych ubiegłego (XIX) wieku żyłem wśród braci Troice-Siergijowej ławry. W tym samym czasie trudził się tu ze mną również prosty, pokorny i niepiśmienny mnich Smaragd, z chłopów Riazańskiej guberni, odbywający posłusznie przy punkcie sprzedaży świecy Troickiego soboru. Zawsze milczący i skupiony, jakby zamknięty w sobie, z nikim nie był blisko; ale stałym jego zaufaniem cieszył się mnich ławry ojciec G., na prośbę Smaragda piszący mu czasem listy do jego rodzonego brata, chłopa, któremu pomagać materialnie według możliwości Smaragd uważał za swój obowiązek. Zawsze niezmiennie akuratny i gorliwy w wypełnianiu powierzonych mu obowiązków, Smaragd kilka dni po kolei nie pokazywał się w cerkwi i, kiedy zapytałem o przyczynę, powiedziano mi, że Smaragd z powodu szybko postępującego ciężkiego przeziębienia, spokojnie oddał swego ducha Panu, przygotowany do odejścia wszystkimi zbawiennymi Sakramentami Świętej Cerkwi.
Śmierć w środowisku mnichów nie wywołuje głębokiego i nieutulonego żalu po zmarłym i jeśli bywa przyczyną czegoś – to modlitwy za zmarłego i głębokich rozmyślań o nieuchronności godziny śmierci. Tak było i tym razem. W bardzo skromnych okolicznościach pogrzebano ciało Smaragda na monasterskim brackim cmentarzu przy Bogolubskim budynku mieszkalnym i powoli zapominano o nim.
Minęło już ponad czterdzieści dni od jego śmierci. Pewnego razu, chłodnego zimowego wieczoru, po wieczornym nabożeństwie, siedzieliśmy we dwóch z o. G. w jego ciepłej przytulnej celi, analizując otrzymane przez niego przed chwilą czasopisma i rozmawiając na temat zamieszczonych w nich artykułów. Rozmowa nasz była czysto literacka i nie dotyczyła codziennych spraw. Spokojnie porozmawiawszy ze swoim wykształconym przyjacielem do godziny jedenastej wieczorem, pożyczywszy mu spokojnej nocy, poszedłem do swojej celi. Rano spotykam o. G. Przywitawszy się, on mówi mi:
- A wczoraj wieczorem ja omal nie pobiegłem do ciebie, i tylko jeden Bóg wzmocnił mnie w postanowieniu pozostać u siebie w celi.
- Co za przyczyna? – pytam.
- Widzisz – kontynuował o. G. – jak i ty doskonale wiesz, wczoraj ani ty, ani ja nawet nie pomyśleliśmy o nieboszczyku Smaragdzie. Kiedy wyszedłeś, ja, nie mając ochoty na sen, tym niemniej położyłem się na swoje posłanie, zostawiwszy w korytarzu na stole palącą się lampę. Myśli jedna ciekawsza od drugiej szeregiem przemykały w mojej głowie. Nagle instynktownie poczułem, że w pokoju ktoś jest. Ktoś obcy. Spojrzałem – i w drzwiach korytarza widzę stojącego w mantii i kłobuku nieboszczyka Smaragda. On milczał, milczałem i ja, nie czując w tym momencie ani strachu, ani niepokoju. Milczenie jako pierwszy przerwał Smaragd.
- A ja do ciebie, o. G – powiedział.
- Widzę – odpowiadam – ale przecież ty już, o. Smaragd, umarłeś, więc jakim cudem tu, ze mną?
- Umrzeć to ja umarłem, ale ciałem – odpowiedział – a duszą, według łaski Bożej, żyję.
- Jak ty tam się czujesz?
- Według niewypowiedzianej Bożej miłości do ludzi i miłosierdzia Bożego – dobrze. Potrudź się o. G., napisać do brata mego o mojej śmierci, niech pomodli się z domownikami za moją duszę.
- Z chęcią spełniłbym twoje życzenie, o. Smaragd; ale adresu nie pamiętam i list z adresem dawno zawieruszył się.
- List ten leży na twoim biurku, w dolnej szufladzie, pod papierami.
- Czy widziałeś ty któregoś ze świętych Bożych na niebie?
- Byłem u swiatitiela Dimitrija Rostowskiego i otrzymałem jego błogosławienie.
- A czy widziałeś Boga?
- Widziałem i pokłoniłem się Mu.
- Zaklinam ciebie: powiedz, kim jest Bóg?
Ale, widocznie, pytanie moje było tak wysokie, i być może, zuchwałe, że pozagrobowy gość, który zjawił się do mnie nie mógł, albo nie chciał na nie odpowiedzieć. Położywszy palec na usta, on milczał. I natychmiast osoba jego zaczęła znikać; po sekundzie patrzył na mnie tylko goły szkielet; jeszcze po sekundzie przede mną był tylko kłobuk i mantia, która zwinęła się w kłębek, a potem zniknęła bez śladu. Dopiero teraz, kiedy całe widzenie skończyło się, dopiero teraz poczułem strach i nieprzezwyciężone przerażenie. Był moment, kiedy gotów byłem, jak mówiłem ci wcześniej, uciekać do twojej celi, ale, powstydziwszy się swego tchórzostwa i ocieniwszy się znakiem krzyża – zostałem w celi. Chcąc sprawdzić prawdziwość wskazówki Smaragda względem potrzebnego listu, zajrzałem do wskazanej szuflady i rzeczywiście: on najspokojniej leżał pod papierami, dawno przeze mnie zapomniany”.
Oczywiście, wiele było, jest i, wierzymy, będzie takich czy podobnych mu zjawisk, jasno przekonujących nas w tej niezmiennej prawdzie, że śmierć dla ludzi bogobojnych, którzy postępują zgodnie z przykazaniami Boga, jest niczym więcej jak tylko zaśnięciem – snem, po którym następuje słodkie przebudzenie i wejście do uczestniczenia w dobru, które przygotował Bóg kochającym Go.
Zakończymy nasze skromne opowiadanie głęboko znamienitymi słowami światitiela Ioanna Złotoustego: nikt niech nie boi się śmierci, uwolniła bowiem nas śmierć Zbawiciela (A. Woskriesienskij, „Kormczij”, 1911, nr 16).
W czerwcu 1892 roku przyjechałem z miasta Baku do Tbilisi do swojej zamężnej córki. Wkrótce po przyjeździe ona, między innymi, powiedziała mi, że żyjąca niedaleko od nich trzynastoletnia córka wdowy mieszczki J., Anna, w czasie choroby miała widzenie: widziała swego zmarłego ojca, braci i siostry. Najpierw na tę historię nie zwróciłem uwagi, ale kiedy usłyszałem o tym już od krewnych dziewczyny Anny, których znałem, to poprosiłem ich, aby zaprosili Annę do swego domu; tam ona osobiście opowie mi, w obecności krewnych, całe widzenie, które wtedy też na podstawie jej słów zapisałem.
„W 1892 roku na trzeci dzień Świętej Paschy zachorowałam na dyfteryt i zostałam skierowana do miejskiego szpitalu. Na drugi dzień, kiedy ja, ciężko chora, ległam w łóżku i zaczęłam tracić świadomość, jakbym zasnęła, nagle w tym czasie zobaczyłam swego ojca, który zmarł ponad sześć miesięcy temu. On podszedł do mnie, wziął za rękę, kazał wstać i poprowadził mnie. Bardzo szybko znaleźliśmy się na cmentarzu. Ojciec poprowadził mnie do swojej mogiły, gdzie był pogrzebany.
- Oto twoja mogiła – powiedział mi ojciec, wskazując miejsce obok swojej mogiły.
- Ja nie chcę, tatusiu, umierać – powiedziałam.
- Dlaczego?
- Jestem jeszcze młoda, chcę żyć.
- Więc, żyj. Ja wezmę twego dziadka, jeśli będzie na to wola Pana.
- Szybko dziadka weźmiesz? – zapytałam.
- Ja wtedy tobie powiem.
- A czy szybko? – znów zapytałam.
- Nie, nie szybko
- Jakże, tatusiu, ty teraz ze mną rozmawiasz – zapytałam – przecież ty dawno umarłeś?
- Umarło moje ciało; ono – śpi, a dusza żyje.
- Czy u wszystkich tak jest?
- U wszystkich. Dobrze robisz, Aniuta, że pamiętasz i wypełniasz moje przykazanie i zapalasz łampadę przed świętymi ikonami. A oto o mogiłę moją nikt z was ni zadbał; choć by jęczmieniu na niej posiali.
- Ja powiem mamie i my posiejemy.
Potem ojciec wziął mnie za rękę, i poszliśmy z nim. Droga była kamienista; potem wkrótce zaczęła się ścieżka, pokryta pięknym błyszczącym piaskiem. Szliśmy po tej ścieżce. Ona przyprowadziła nas do wielkich, wysokich wrót; na nich było dużo ikon; a po bokach wrót stali dwaj mnisi i trzymali w rękach ikony. Weszłam wraz z ojcem w otwarte wrota. Tu, przy wejściu, spotkało nas bardzo dużo dzieci; wśród nich zobaczyłam znajomych i swoich braci i siostry, którzy umarli w różnym czasie: Aleksieja, sześcioletniego; Jewgieniję, siedmioletnią; Fieodosiję, pięcioletnią; Marię, czteroletnią; Piotra, trzyletniego; roczną Antoninę i sześciomiesięczną Lidię. Wszyscy ze mą pocałowali się. Ubrani byli nie jednakowo, a jak kogo w czym pochowano; ale na wszystkich były krzyżyki, na wierzchu, a na głowach wianuszki, jakie na zmarłych nakładane są w cerkwiach; za paskami u wszystkich były chusteczki z wizerunkami anielskich zastępów i napisami; ale co było napisane – ja nie wiem i nie czytałam. Dzieci chciały prowadzić mnie, ale tatuś wziął mnie za rękę i sam poprowadził. Przyszliśmy do cerkwi, bardzo wielkiej, z błyszczącą kopułą. W przedsionku było dużo ikon: z prawej strony stał mnich w obleczeniu i czytał; tam też na stole był krzyż, święta woda, świece z wizerunkami Zbawiciela i Bożej Matki i wianki. Ja zapytałam dlaczego tu wianki?
- One dawane są tym, którzy pochowani są bez wianków – odpowiedział ojciec.
Pośrodku cerkwi stał mnich i czytał, ale nie pamiętam co; ja oglądałam cerkiew. Był w niej ikonostas i w nim dużo ikon, carskie wrota były otwarte; nad nimi – biały gołąb. Z prawej strony była ikona Zbawiciela, a z lewej – Bożej Matki; obie ikony wielkie, w białych błyszczących szatach, usianych złotymi krzyżykami i gwiazdeczkami… Na obu klirosach stało dużo Aniołów w białych odzieniach, wszyscy jednego wzrostu i wszyscy śpiewali: ”Christos woskriesie!”. Aniołów poznałam po tym, że byli ze skrzydłami. Jak przedstawiane na ikonach. Oprócz Aniołów i mnichów w cerkwi nie było nikogo. Ojciec puścił moją rękę, którą cały czas trzymał w swojej ręce, i zaczęłam modlić się przed ikoną Bożej Matki. Pomodliwszy się, chciałam podejść i pocałować ikonę, ale ktoś niewidzialnie powstrzymał mnie i nie mogłam podejść do ikony. Potem ojciec wziął mnie za rękę i wyszliśmy z cerkwi. Tu zobaczyłam bardzo mocne światło, nie podobne do słonecznego. W tym czasie ojciec kazał mi pokłonić się. Pokłoniłam się. Potem kazał wstać – ja wstałam i zapytałam:
- Co takiego było, że kazaliście mi pokłonić się?
- Ciebie Pan błogosławił – odpowiedział ojciec.
Tu nas znów spotkały dzieci, i wszyscy poszliśmy dalej. Drzew było dużo, jakby las. Szliśmy szeroką ścieżką, pokrytą zielenią, jak dywanem i jeszcze czymś błyszczącym. Wkrótce przyszliśmy do tego miejsca gdzie dzieci przebywają stale. Tu na wielkim stole znów zobaczyłam świece z kokardami z wstążek i wizerunkami świętych. Dzieci zrywały z drzew dużo różnych owoców i dawały mi, ale ja odmawiałam, nie brałam; one były jakby niezadowolone moją odmową i kładły owoce do koszy. Zaczęłam pytać dzieci:
- Co wy tu robicie?
- Modlimy się do Boga, chodzimy do cerkwi, śpiewamy i dzwonimy na dzwonnicy.
- Za kogo się modlicie? – zapytałam.
- Za tych, którzy modlą się za nas.
- Czym tu się odżywiacie?
- Modlitwami, kiedy nas wspominają modlitewnie.
- Jakimi modlitwami?
- Jakie bywają na proskomidii.
- A kiedy was modlitewnie nie wspominają, czym wtedy się odżywiacie?
- Kiedy przyjdziesz do nas, wtedy wszystkiego się dowiesz.
Tu wszystkie dzieci zaczęły prosić mnie, abym została u nich:
- Ty będziesz niańczyć swoje młodsze siostry. –Ale ja nie chciałam zostawać. Ojciec powiedział mi:
- Chodźmy.
Zaczęłam się żegnać z dziećmi, brałam je za ręce, one mnie całowały.
Kiedy poszliśmy, zaczęłam wypytywać tatę:
- Czy wy tu śpicie?
- Po co nam sen? – powiedział on. – Śpi nasze ciało, a dusza nie śpi.
- Czyż nie bywa tu nocy?
- U nas jak teraz jest jasno, tak i zawsze. Światłość niezachodząca.
- A zimno bywa?
- Tu nie ma ani zimna, ani spiekoty.
Zaczęłam patrzeć do góry, chciałam zobaczyć niebo, obłoki, ale nic nie widziałam, oprócz silnego światła i wielkich drzew, stojących dookoła i wznoszących się na znaczną wysokość; a na górze widziałam latających Aniołów, trąbiących w trąby.
Stąd poszliśmy dalej. Widzę altany, wyplecione z roślin: w nich byli mnisi i duchowni. Dalej, za altanami, pod drzewami, siedział ktoś na fotelu, z koroną na głowie.
Zapytałam tatę: „Kto to siedzi?”. On powiedział: „Monarcha”. Imienia monarchy nie znam i nie pytałam; tylko w oddali widziałam jeszcze wielu takich.
Poszliśmy jeszcze dalej. Wyszliśmy na ścieżkę, gdzie nie było ani lasu, ani ziemi, i droga była nie tak dobra, jak przedtem. Im dalej szliśmy, światło stopniowo ciągle słabło i podeszliśmy do jakichś piwnic; dookoła było wilgotno, chłodno, smród. Tu zobaczyła dużo ludzi; niektórzy z nich siedzieli za jakimiś przegrodami i wszyscy płakali. U wielu kobiet, które skłoniły głowy, całe ubranie było mokre od łez. Poznałam niektórych znajomych i swoją matkę chrzestną, zmarłą dwa lata temu. Ona siedziała i, zobaczywszy mnie, rzuciła się do mnie, ale ktoś niewidzialnie zatrzymał ją i nie dopuścił do mnie. Ona znów usiadła i rozpłakała się.
Ja zapytałam:
- Dlaczego wy płaczecie?
- Dlatego, że nikt za mnie się nie modli.
- Czy dobrze wam tu?
- Nie, odpowiedziała ona.
Chciałam jeszcze ją zapytać, ale tatuś poprowadził mnie dalej; szliśmy jakby pod górę (pod podstawę góry), ciągle w dół. Światła tam prawie nie było; ludzi było bardzo dużo, jedni siedzieli, inni stali. Nagle zobaczyłam przed sobą ogień, wychodzący skądś z dołu, i bardzo się wystraszyłam. Ojciec powiedział mi:
- Niczego się nie bój. – Ja zapytałam go:
- Co to za ludzie?
- Grzesznicy – odpowiedział.
Znów zaczęłam patrzeć w tę stronę, gdzie był ogień, i zobaczyłam coś podobnego na kłody; na nich wisiały łańcuchy, a ludzi nie było widać, tylko same głowy. Słychać było krzyki, jęki, wzdychanie.
Stąd poszliśmy z powrotem. Podeszliśmy do wrót, przy których stało jakieś wielkie straszydło, podobne do krowy; ono mocno zaryczało; ja się wystraszyłam i –nagle ocknęłam się… leżałam w łóżku, obok mnie nikogo nie było”.
Według słów krewnych Anny, S. W. i J. P. historia ta, usłyszana przez nich od swojej siostrzenicy po raz pierwszy, wywarł na nich wstrząsające wrażenie; a i sama Anna, pod świeżym działaniem swego widzenia, była bardzo poruszona i ze łzami przekazywała swoje opowiadanie, w rzeczywistość którego nikt nie wątpił ze względu na następującą okoliczność. Kiedy panienka Anna była w szpitalu, zmarły dwie cioteczne jej siostry: Jewgienija i Maria, które też zachorowały na dyfteryt i przebywające w domu swoich rodziców. O ich śmierci Annie nie mówiono, i ona nie mogła o tym dowiedzieć się od nikogo innego, oprócz odwiedzających ją krewnych. Tymczasem, w swoim opowiadaniu ona wspomina o Jewgienii i Marii, będących wśród witających ją dzieci, i, oprócz tego, ona szczegółowo opisała, w co one były ubrane podczas pogrzebu, czyli jak widziała ich w życiu pozagrobowym.
Co Wszechmocny Bóg ukrywa przed mądrych i rozumnych tego świata, to odkrywa dzieciom i ludziom czystego serca. Przytoczone opowiadanie, jak i mnóstwo podobnych, jedynie utwierdza w niezmienności Boskiego objawienia o rzeczywistym istnieniu życia po śmierci i nauce Św. Cerkwi o konieczności i sile Jej modlitwy za zmarłych, w co, niestety, wątpi i nawet całkiem odrzuca wielu współczesnych fałszywych mędrców, zarażonych duchem niewiary. Do tych ludzi w pełni można zastosować słowa sprawiedliwego Abrahama, powiedziane przez niego do Ewangelicznego bogacza: jeśli kto z umarłych zmartwychwstanie, oni nie uwierzą mu (Łk. 16, 31) (2 stycznia, 1894, P. Ruskow).
W Ewangelii, mianowicie w mowach Pana Jezusa, wygłoszonych przez Niego przed ludźmi, czy ścisłym kręgu najbliższych uczniów, a także w Jego modlitewnych wezwaniach do Boga Ojca, znajdujemy dużo wypowiedzi, odnoszących się do pytania o ostateczny cel ludzkiego życia. Wzięte razem, one dają całkiem pełną i jasną odpowiedź na postawione pytanie. Do takich wypowiedzi należą, między innymi, następujące: W domu Ojca Mego wiele jest mieszkań; gdyby było inaczej, bym wam powiedział. Idę przygotować wam miejsce… przyjdę znowu i wezmę was do Siebie, abyście i wy byli, gzie Ja (J. 14, 2-3). Ja jestem droga i prawda i żywot, nikt nie przychodzi do Ojca, tylko przeze mnie. Gdybyście Mnie znali, to i Ojca Mego byście znali. I odtąd znacie Go i widzieliście Go… Kto mnie widział, widział Ojca (J. 14, 6. 7. 9). Ojcze! Chcę, aby ci, których Mi dałeś, byli ze Mną gdzie Ja jestem… I objawiłem im imię Twoje, i objawię, aby miłość, którą Mnie umiłowałeś, w nich była, i Ja w nich (J, 17, 24. 26).
Błogosławieni czystego serca, albowiem oni Boga oglądać będą. Błogosławieni jesteście, gdy wam złorzeczyć i prześladować was będą i kłamliwie mówić na was wszelkie zło ze względu na Mnie. Radujcie się i weselcie, albowiem zapłata wasza obfita jest w niebie (Mt. 5, 8. 11-12). Przyjdźcie błogosławieni Ojca Mego, odziedziczcie Carstwo, przygotowane dla was od założenia świata (Mt. 25, 34). Obok tych wypowiedzi Pana mogą być postawione, jako powtarzające i objaśniające je, takie, na przykład, wypowiedzi z listów apostołów: Nasza zaś ojczyzna – w niebie (Flp. 3, 20). Nie widziało tego oko, nie słyszało ucho, nie przychodziło to do serca ludzkiego, co przygotował Bóg tym, którzy Go miłują (1 Kor. 2, 9). Umiłowani! Teraz dziećmi Bożymi jesteśmy, ale jeszcze nie objawiło się, czym będziemy. Tylko wiemy, że gdy się objawi, będziemy podobni do Niego, gdyż ujrzymy Go takim jakim jest (1 J. 3, 2). Szukajcie tego co w górze, gdzie siedzi Chrystus po prawicy Bożej… życie wasze jest ukryte wraz z Chrystusem w Bogu (Kol 3, 1-3).
Z przytoczonych cytatów widać, że w nauce o ostatecznym celu ludzkiego życia Ewangelia, powtarzana i objaśniana w listach apostolskich, stawia na pierwszym planie życie wieczne. Według nauki ewangelicznej, życie tu, na ziemi nie kończy się całkiem; mogiła i trumna nie są jego granicą. Życie ziemskie jest jedynie pierwszym stadium życia w ogóle; ono będzie trwać wiecznie również za granicami grobu, przy czym świadomość, osobowość każdego oddzielnego człowieka pozostaną nienaruszalne. I oto tam, za grobem, a nie tu, na ziemi, jest ostateczny cel ludzkiego życia, i tam właśnie on w pełni zostanie osiągnięty.
W czym więc zawiera się ten cel? W najszczerszych, najbliższych kontaktach i zjednoczeniu z żywym i osobowym Bogiem, Istotą bezgranicznie mądrą i dobrą, Bogiem prawdy i miłości.
Ale czy nie jest zbyt abstrakcyjna (oderwana), czy nie zbyt wzniosła to nauka? Ona ledwie mieści się w mocy filozoficznego umysłu… A czy może nierozwinięty intelektualnie człowiek połączyć z ewangeliczną nauką o ostatecznym celu życia jakiekolwiek określone (konkretne) i żywe wyobrażenie i, w ten sposób, znaleźć w nim ukojenie i radość? Najwyraźniej można w to zwątpić. Tak, nauka ewangeliczna o celu życia, rzeczywiście, jest wyniosła, ale jednocześnie i prosta, i jeśli umysł filozoficzny ma trudności w jej zrozumieniu i postrzeganiu, to jej prawda bezpośrednio zaspokaja najprostszą i pokorną duszę i jest przyjmowana przez nią z radością. Rzecz w tym, że nauka, o której mówimy, spełnia najbardziej podstawowe potrzeby i wymagania ludzkiego ducha, a zatem, on może znaleźć w nim pełną satysfakcję (spełnienie), a jednocześnie radość i spokój.
Nie powinieneś, chrześcijaninie, żyć w lenistwie, ale powinieneś praktykować w dziełach błogosławionych. Albowiem lenistwo – przyczyna wszelkiego zła, i kto w lenistwie żyje, ten nieustannie grzeszy. Z tej zasady wyjątkiem są jedynie bezsilni i starzy ludzie, którzy trudzić się (pracować) nie mogą.
Wszelkiego grzechu, strzeż się jak śmiercionośnej trucizny, bo wszelki grzech wywołuje gniew i obraża wielkiego Boga: on odłącza grzesznika od Boga i przeszkadza w osiągnięciu wiecznego zbawienia. Tak więc, strzeż się grzechu, żeby nie skazał ciebie na wieczną śmierć.
Co sumienie zabrania tobie robić, tego nie rób, albowiem czego zabrania sumienie nieomylne (nie poddające się grzechowi), tego zabrania też Zakon Boży. Dobre sumienie zgodne jest z Zakonem Bożym. Zakon Boży mówi: nie zabij, nie ukradnij, itp., i to samo słyszysz w sumieniu swoim: i ono to samo ci mówi. Strzeż się więc robić to, czego zabrania sumienie, żeby, zraniwszy sumienie, nie zranić i zgubić ci swojej duszy.
Imię Boże wymawiając, wspominaj z wszelkim szacunkiem, i to tam i wtedy, gdzie i kiedy jest to potrzebne: bowiem imię Boże jest święte i straszne, i wspominający Je bez szacunku ciężko grzeszy. Tak więc oddawaj szacunek imieniu Bożemu, jak Samemu Bogu. Imię cara ziemskiego, z szacunkiem wspominasz, jak i należy; tym bardziej imię Boga, Cara Niebiańskiego, przed Którym z bojaźnią stoją sami Aniołowie i dusze świętych, z wysokim szacunkiem wspominać należy.
Prawidłowo wspominane jest i wymawiane imię Boże w modlitwie, w wychwalaniu, w dziękczynieniu, w pochwalnych pieśniach duchowych, rozmowach i dyskusjach przyzwoitych dla chrześcijan, tj. kiedy rozmowa bywa o świętym Bożym słowie, o Zakonie i Ewangelii, o przyjściu Chrystusa na świat, o jego cierpieniach i śmierci, ze względu na nas poniesionej, o śmierci, o wiecznej męce i wiecznym życiu itp.; w innych zaś rozmowach bez skrajnej potrzeby nie wspominajcie, i jeśli trzeba będzie wspomnieć, to z całym strachem i należnym szacunkiem wspominajcie.
W kłamstwie i żartach skrajnie strzeż się wspominać imię Boże, żeby natychmiast nie dopadła cię kara Jego, bowiem Bóg jest ogniem pochłaniającym.
Weszło w zwyczaj bożenie się (przysięganie na Boga), skrajnie nieprzyzwoite dla chrześcijan na przykład: „Jej Bohu (tak Bogu)… na to Bóg… Bóg świadkiem… widzi Bóg… na to Chrystus…” itp., i powtarzane jest przez ludzi często i prawie przy każdej rozmowie. Takie bożenia to nic innego, jak szatański wymysł, na zniesławienie imienia Bożego i zgubę człowieka wymyślony: ty strzeż się tak i podobnie się bożyć.
Kiedy będziesz musiał potwierdzić prawdę, pamiętaj przykazanie Chrystusa: niech będzie mowa wasza: tak, tak: nie, nie (Mt. 5, 37). Pozostałe wszystko od nieprzyjaznego ducha.
Wszędzie i we wszystkim z miłością pamiętaj Pana Boga twego i świętą Jego miłość do nas. Wszystko, co tylko widzisz na niebie, i na ziemi, i w domu twoim, pobudza ciebie do pamięci (wspomnień) Pana Boga twego i Jego świętej miłości. Miłość Boża ogarnia nas; wszelkie stworzenie Boże poświadcza Jego miłość do nas. Tak więc, widząc stworzenie Boże i używając je (korzystając z niego), mów sam w sobie: to jest dzieło rąk Pana Boga mego i dla mnie zostało stworzone. Te ciała niebieskie: słońce, księżyc i gwiazdy są stworzeniem Pana Boga mego – całemu wszechświatu i dla mnie one świecą. Ta ziemia, na której żyję, która mi i bydlętom moim plony wydaje, i wszystko, co tylko na niej jest, jest stworzeniem Pana mego. Ta woda, mnie i bydlęta moje poi, jest darem Pana mego. To zwierzę, które mi służy, jest stworzeniem Pana mego, i na służbę od Niego jest mi dane. Ten dom, w którym ja mieszkam, jest dobrem Bożym, i dla mnie jest dany od Niego, dla życia i spokoju mego. Ten pokarm, który spożywam, jest darem Bożym, danym mi dla pokrzepienia i pocieszenia mego słabego ciała. Tę odzież, w którą się odziewam. Pan Bóg mój dał mi dla przykrycia mego nagiego ciała. Ten obraz, obraz Chrystusa, jest obrazem mego Zbawiciela, Który ze względu na mnie przyszedł na świat ten, pełen bied i zmartwień – zbawić mnie ginącego, i swoimi cierpieniami i śmiercią wybawił mnie od grzechu, diabła, śmierci, piekła. Kłaniamy się niewyczerpanej Jego miłości do człowieka. Ten obraz, obraz Bogarodzicy, jest obrazem Przenajświętszej owej Dziewicy, Która Pana Boga mego Jezusa Chrystusa w ciele bez nasienia zrodziła. Błogosławiona między niewiastami Matka, Która Boga w ciele zrodziła, i błogosławiony owoc Jej łona. Ten obraz Poprzednika jest obrazem tego wielkiego proroka, który od Boga posłany przed obliczem Zbawiciela mego Jezusa Chrystusa, i Jego – Który przyszedł już na świat – obwieścił ludziom, i wskazywał na Niego, mówiąc: ot Baranek Boży, Który wziął grzechy świata, – i dostąpił zaszczytu ochrzcić Go w wodach Jordanu. Ten obraz Apostoła jest obrazem ucznia Zbawiciela mego, który sam Go widział, i spotykał się z Nim, i czyniącego cuda widział, i pouczającego słyszał, i cierpiącego za zbawienie świata i zmartwychwstałego z martwych i wznoszącego się na niebo widział.
Ten obraz Męczennika jest obrazem tego szermierza, który cierpiał do krwi za dobre imię Zbawiciela mego Jezusa Chrystusa, i za imię Jego święte życia swego nie pożałował i pobożną naszą wiarę, jako prawdziwą, przelaniem krwi swojej utwierdził. To słowo, Pismo Święte, które ja słyszę, jest słowem Bożym, jest słowem ust Jego; i teraz przez nie Bóg mój do mnie mówi: Prawo ust Twoich jest dla mnie lepsze niż tysiące sztuk złota i srebra (Ps. 118 (119), 72). Panie Boże! Daj mi uszy słyszeć słowo Twoje święte. Ten dom święty, cerkiew, w której ja stoję, jest świątynią Bożą, w której wspólnie od wiernych, braci moich, przynoszona jest Bogu memu modlitwa i słowa pochwalne. Te głosy, pieśni pochwalne i modlitwy wspólne, są tymi głosami, którymi śpiew, dziękczynienie, uwielbienie i wysławianie wznoszone są świętemu imieniu Boga mego. Ten święty mąż – biskup czy jerej jest najbliższym sługą Boga mego, który za mnie, grzesznego, i za cały świat zanosi Mu modlitwy. Ten mąż, głoszący słowo Boże, jest posłańcem Boga mego, który mi i pozostałym ludziom, braciom moim, zwiastuje drogę zbawienia. Ten brat mój, każdy człowiek, jest miłym stworzeniem Boga mego, jak i ja – stworzenie, na obraz Boży i podobieństwo stworzone i upadłe, krwią Syna Bożego, Zbawiciela mego, jak i ja, odkupione, i do życia wiecznego słowem Bożym powołane. Trzeba mi go kochać jak miłe stworzenie Boga mego – kochać jak siebie samego kocham, i nie czynić mu nic, czego sobie nie chcę – czynić zaś to, czego pragnę sobie. Słowem, każde wydarzenie i każda rzecz może i powinna pobudzać ciebie do wspominania Pana Boga twego i pokazywać tobie Jego miłość do ciebie, tak że i sama kara Jego wynika z Jego miłości do nas, jak jest powiedziane: bo kogo Pan miłuje, tego karze (Hbr. 12, 6). Tak więc, wspominaj wszędzie i przy każdej okazji imię Pana Boga twego. Strzeż się zapominać Dobroczyńcę, zadawalając się dobrodziejstwami Jego: zapomnienie Dobroczyńcy – jawny znak niewdzięczności.
Jakiego byś zajęcia nie zaczynał, rozważaj – czy zgodne ono jest z sumieniem i Zakonem Bożym i czy na pewno jest ono pożyteczne dla ciebie; jeśli z Zakonem Bożym zgodne – zaczynaj i wykonuj, jeśli niezgodne – zostaw, żeby nie wpaść tobie w sieci wroga, który zawsze stara się pochwycić człowieka w swoją sieć. Nie wszystko jest ci pożyteczne, co pożytecznym się wydaje, a tylko to, co zgodne ze zdrowym rozsądkiem i słowem Bożym.
Na początku każdego zajęcia przyzywaj Imię Pana Boga twego i zaczynaj z modlitwą, aby pośpieszył Pan pomóc tobie zacząć i wykonać swoje dzieło. A stąd już widać i to, że chrześcijanin nie powinien robić nic takiego, co niezgodne jest z Zakonem Bożym.
Kiedy chcesz jeść i pić, wzywaj imię Pana i proś u Niego o błogosławienie jedzenia i picia twego, mówiąc: „Panie, pobłogosław”. I myśl przy tym, że chcesz spożywać i rozkoszować się dobrami Pana Boga twego. Kto kradzieżą i nieprawdą nabył sobie majątek, ten przebywa pod klątwą i pozbawiony jest błogosławieństwa; dlatego i imienia Bożego przyzywać mu nie należy. Również ci, którzy chcą upijać się, imienia Bożego przyzywać nie powinni: bowiem pijaństwo zabronione jest przez Boga.
Co ludzie robią, tego nierozsądnie nie naśladuj. Bowiem od takiego nierozsądnego naśladowania ludzie ulegają zepsuciu i demoralizacji, i z godziny na godzinę pomnaża się zło i ubożeje pobożność, ale słuchaj tylko tego, czego uczy słowo Boże.
O Sakramencie Przenajświętszej Trójcy, świętej Eucharystii i o pozostałych Sakramentach, a także o tym, co nie odkryte w słowie Bożym, i co odkryte, ale pojąć nie możesz, zbytnio nie dociekaj, żeby nie wpaść w sieci diabelskie i nie zginąć; bowiem co wymaga samej tylko wiary i przewyższa nasz rozum, to dociekać jest bardzo niebezpiecznie. Tak więc, strzeż się dociekać tego, co jest wyżej ciebie, wierz we wszystko tak, jak Święta Cerkiew wierzy. To jest najbezpieczniejsza droga.
Prawdziwi chrześcijanie żyją na tym świecie tak, jak podróżni, pielgrzymi i przybysze, i zawsze wiarą i oczami duszy spoglądają tylko na Niebiańską Ojczyznę i ją osiągnąć się starają: bądź więc i ty na tym świecie pielgrzymem i przybyszem nieustannie spoglądaj na Wieczną Ojczyznę i staraj się ją otrzymać.
Tych chrześcijan, którzy na tym świecie pragną i poszukują bogactwa, osiągnięcia zaszczytów i sławy, nie naśladuj. Tacy zapomnieli, że za nich cierpiał i umarł Chrystus, Syn Boży, i Swoimi cierpieniami i śmiercią otworzył wejście do życia wiecznego. Widać, że oni po prostu chcą i poszukują tego tylko, co widzą, ale tego, czego nie widzą, nie chcą i nie poszukują. Oni każdego dnia, jak Adam w raju, wyciągają ręce do zakazanego drzewa i z niego na swoją biedę spożywają i sercem swoim odchodzą od Boga. Ty takich chrześcijan nie naśladuj, ale wiarą i sercem podążaj do wiecznych skarbów: bowiem chrześcijański majątek i dziedzictwo, zaszczyt i sława, bogactwo i wszystkie skarby – nie na tym świecie, ale w życiu przyszłym i w niebiańskiej ojczyźnie.
Wszyscy umarli zostawili świat i wszystko, co w nim; zostawisz i ty, choćby i cały świat był w twojej władzy. Jedna tylko pobożność idzie z nami do krainy wieczności; bądź więc pobożny do końca i tylko pobożność uważaj za prawdziwy skarb.
Częściej wspominaj śmierć, sąd Chrystusowy, wieczną mękę i wieczne życie, i wtedy na pewno świat ten z całym jego urokiem nie będzie cię wiązał; ty nie zechcesz na tym świecie bogacić się, być sławnym i się weselić, a o to jedno będziesz się starać, żeby podobać się Bogu, szczęśliwie w błogosławieństwie umrzeć, na sądzie Chrystusowym nie zhańbić się i wejść do Carstwa Bożego.
Jeśli musisz wyjść z domu i pójść do ludzi, to uważaj na siebie i chroń serce swoje z zachowaniem wszelkiej ostrożności. Wszędzie wyobrażaj sobie Pana Boga swego, i Jego święta bojaźń, jak świeca, niech poprzedza ciebie. Gdziekolwiek wejdziesz, i gdziekolwiek będziesz, wszędzie z tobą Bóg, i wszelki uczynek twój On widzi, i zna, wszelkie twoje słowo słyszy. Tak więc, wszędzie się strzeż (chroń siebie, bądź ostrożny).
Bądź nadzwyczaj ostrożny, aby nikogo nie urazić słowem lub czynem, ponieważ jest to poważny grzech. Kiedy obrażany jest człowiek, to obrażany jest też Bóg, Który miłuje człowieka. Lecz jeśli w jakiś sposób obrazisz swojego bliźniego, natychmiast pojednaj się z nim i z pokorą proś go o przebaczenie, abyś nie wpadł pod sprawiedliwy sąd Boży.
Żadnemu człowiekowi nie pochlebiaj, lecz postępuj prosto, tak, jak sam z sobą. Jakim ukazujesz się mu z wyglądu, takim bądź według wewnętrznego usposobienia, i co mówisz mu, to powinno być w twoim sercu, albowiem pochlebstwo i przebiegłość – to uczynki ludzi zgubionych, i w ich sercach żyje diabeł, który uczy ich pochlebstwa i przebiegłości (podstępu), aby nas skusić.
Jeśli zobaczysz i usłyszysz, że bliźni twój zgrzeszył, strzeż się zniesławić i osądzić go. Powiesz o nim jednemu, ten drugiemu, tamten trzeciemu, trzeci czwartemu, i, w ten sposób, wszyscy będą wiedzieć i będą ulegać pokusie, i tego który zgrzeszył osądzać, co ciężkim jest grzechem; a ty będziesz tego wszystkiego powodem, bo opowiedziałeś o grzechu brata. Oszczercy (plotkarze) podobni są do trędowatych, którzy swoim zapachem również innym szkodzą, albo podobni do zarażonych morową zarazą, którzy z miejsca na miejsce przenoszą zarazę i innych do zguby doprowadzają. Strzeż się więc bliźniego twego zniesławić, abyś ciężko nie zgrzeszył i innym powodu do grzechu nie dał. Dokładnie tak samo strzeż się i osądzać go, albowiem swemu Panu stoi on czy upada, albowiem i ty sam jesteś grzesznikiem. Sprawiedliwemu, bogobojnemu człowiekowi sądzić i potępiać nikogo nie można, tym bardziej – grzesznemu grzesznego. Sądzić ludzi – sprawa tylko Chrystusa, Któremu sąd powierzony jest przez Ojca Niebieskiego, i będzie sądzić On żywych i umarłych, na Którego sąd stawisz się również ty. Strzeż się więc przywłaszczać sobie prawo sądzenia, nie należące do ciebie, abyś nie zjawił się z tym ciężkim grzechem na Straszny sąd Chrystusowy i nie został osądzony za niego na karę wieczną. Zwróć lepiej oczy twoje i umysł twój na siebie samego i rozpatruj siebie; demaskuj siebie, obwiniaj siebie przed Bogiem za grzechy twoje, czego wymaga dzieło pokajania – potępiaj i obwiniaj siebie przed Bogiem i proś u Niego o łaskę, jak celnik – aby od Niego otrzymać usprawiedliwienie.
Istnienie Boga ma jednakowo mocne dowody jak w historii ludzkości, w danych zewnętrznego doświadczenia, tak i w świadectwie naszej własnej duszy. Czym bardziej człowiek zagłębia się w poznanie Boga w przyrodzie, czum uważniej analizuje własne doświadczenie i przy tym troszczy się o zachowanie dobroci w sercu i czystości w sumieniu, tym jaśniejsza staje się mu prawda bytu (istnienia) Bożego.
Istota Boga jest ponad wszelkim poznaniem nie tylko ludzi, ale także aniołów, Bóg jest „Światłością nieprzystępną”. Jeśli przed stworzonym światłem widzialnego słońca poddaje się nasze oko, to jak nie podda się oko naszego umysłu przed Światłością Wiecznego Słońca duchów, przed Którym i najwyżsi z aniołów zasłaniają swoje oblicza. Ograniczony umysł człowieka wiąże się, (ma się) z Bogiem – przedmiotem swego poznania, jak garstka z morzem a nawet mniej, niż garstka. Czyż można garścią wyczerpać morze? A jeśliby i było to możliwe, dlatego że może ma granice, to jednak niemożliwym pozostawałoby małym naczyniem ludzkiego rozumu wyczerpać nieskończoność najwyższej mądrości Bożej, której szerokość jest nieograniczona i głębia niezmierzona.
Droga Bogopoznania – w wewnętrznym duchowym doświadczeniu.
Święty Wasilij Wielki studiował w słynnej Ateńskiej szkole, przyciągającej do siebie w tym czasie kwiat umysłu i talentu. Ukończył nauki sztuki krasomówstwa, astronomię, filozofię, fizykę, medycynę, nauki przyrodnicze. Był dumą swoich profesorów. Ale cała wiedza świecka nie mogła zaspokoić jego umysłu, poszukującego czegoś wyższego – niebiańskiego olśnienia, i, po zakończeniu studiów, on wybrał się w te strony, gdzie żyli chrześcijańscy asceci i gdzie mógłby w pełni zapoznać się prawdziwą chrześcijańską nauką.
Był w Egipcie, Kartaginie i Palestynie. Tam znalazł i duchowe kierownictwo, i wielki zbiór dzieł teologicznych, pilnie i długo je studiował…
Niewierzący hardo oświadczają, że rozum nie uznaje świata nadprzyrodzonego, życia pozaziemskiego. Oni zapomnieli słowa najmądrzejszego ze śmiertelników: wszystko, co człowiek wie i co może zrozumieć – jest niczym w porównaniu z tym, czego on nie wie i nie rozumie. I tę wiedzę Sokrates zdobył poprzez doświadczenie całego życia, poświęconego poszukiwaniom prawdy.
Oprócz wrodzonej ograniczoności naszego umysłu, prawdziwemu Bogopoznaniu przeszkadza grzeszne jego (umysłu) zamroczenie. „Dziwię się tym licznym ludziom – mówi Simieon Nowy Teolog – którzy nie drżą (ze strachu) głosić o Bogu, będąc przepełnieni grzechami… My, nie znający ani siebie samych, ani tego, co przed naszymi oczami, zuchwale i nieustraszenie zaczynamy filozofować o tym co jest dla nas niepojęte. Zwłaszcza będąc pozbawionymi łaski Świętego Ducha, oświecającego i nauczającego wszystkiego”.
Będzie czas, kiedy wiele tajemnic zostanie nam w pełni odkrytych, ale w tym celu powinniśmy przejść długą i bardzo odpowiedzialną drogę prawidłowego duchowego rozwoju.
Jeśli chcecie, żeby zmieniło się otaczające nas życie, mówi chrześcijaństwo, zmieńcie się sami, wychowajcie wasze serca.
Braterskie życie w miłości, Carstwo Boże na ziemi są możliwe, tylko trzeba ich poszukiwać nie gdzieś dookoła, nie w czymś zewnętrznym, a wewnątrz siebie, w swoim sercu.
Dla wstąpienia do Carstwa Bożego i do założonej przez Pana na ziemi Cerkwi, dla spełnienia przykazań Chrystusa i dla poznania tajemnic Jego nauki – konieczne jest pełne łaski odrodzenie od Świętego Ducha. Absolutnie niemożliwe jest urzeczywistnienie zakonu (prawa) Chrystusa w życiu przez nasze słabe i podatne na grzech siły; tylko jedynie dzięki pomocy Ducha Świętego, przez odnowienie naszej natury, przez nowy żywioł (element) cnotliwego życia.
Chrześcijaństwo dotychczas jest niezrozumiane i niedocenione przez świat, a ono to właśnie jest tym „skarbem nieginącym”, którego tak chciwie poszukują ludzie. Ten skarb jest wewnętrznym realnym obcowaniem z Chrystusem, rozwijającym się w nieskończoną radość wieczności…
Doświadczenie duchowe świadczy o bliskości naszemu duchowi Ducha Bożego, o oddziaływaniu Bóstwa na naszą duszę, wchodzącą w żywą z Nim wspólnotę; na tym uczuciu obecności czy bliskości Boga polega właśnie sama istota uczuć religijnych czy wiary.
Dla nas, wierzących i wiernych synów Cerkwi, wątpliwości w Boskość Jezusa Chrystusa, naszego Zbawiciela, nawet być nie może, ale ileż dusz, wydaje się, gorliwie dąży do Chrystusa i nie znajdują w sobie pełnej wiary w Niego. Nieustannie niepokoją ich wątpliwości: tak wiele oni w żaden sposób nie mogą przyjąć i zrozumieć.
Jednak na próżno myślimy, że nasze wątpliwości są czymś nowym i niebywałym: one były jeszcze za życia Pana i potem powtarzały się i powtarzają nieprzerwanie, bowiem wróg rodzaju ludzkiego nie drzemie i nieustannie pracuje nad naszą zgubą. Pokonać jego złą moc, sami, bez Chrystusa, nie możemy, ale odrodzeni łaską w łączności z naszym Zbawicielem, otrzymujemy możliwość walczyć i zwyciężać naszych wrogów.
Niezgodność między wiarą i rozumem występuje tylko tam, gdzie wiara jest słaba. Jeśli niewierzący znajdują wiele niezrozumiałości w nauce o Bogu, więc to samo w sobie jest tłumaczone tym, że samo Objawienie przyszło do nas nie z naszej sery wiedzy i życia, a z tych bezgranicznych sfer bytu, gdzie żyje i objawia się Najwyższa Istota. Wszystkie sprzeciwy rozumu przeciwko Objawieniu upadną same z siebie, ponieważ w większości opierają się na tym, że umysł nie chce przeniknąć głębiej w wyższe Objawienie.
Boski Znawca serc Chrystus Zbawiciel pierwszy wskazał światu, że jedynym źródłem społecznego, politycznego i wszelkiego historycznego życia – jest duch człowieka, i że czym on doskonalszy, tym doskonalsze będzie też całe stworzenie.
Z prawdą bytu Bożego nierozerwalnie związana jest druga prawda – duchowości i nieśmiertelności ludzkiej duszy.
Zauważmy, że pragnienie żyć, żyć zawsze, dane jest człowiekowi przez Stwórcę nie bez celu. To jest jakby pierwsza oznaka nieśmiertelności duszy, jakby pierwszy impuls do przygotowania się do życia przyszłego. Pragnienie życia związane jest z pragnieniem szczęścia, którego oczekuje każdy. To pragnienie szczęścia nie jest zaspakajane tu, więc, musi istnieć życie przyszłe, gdzie mogłoby się spełnić to płomienne pragnienie naszego serca.
Widzimy, że Bóg, wkładając w naturę człowieka znane pragnienia, jednocześnie zapewnia środki, aby je zaspokoić. Męczeni pragnieniem, możemy się napić; głód możemy zaspokoić pokarmem; zmęczywszy się pracą, czujemy potrzebę wzmocnić i odnowić swoje siły przez odpoczynek. Ale szczęścia oczekujemy nieustannie, i nikt nie może nam go dać.
Czyż to szczęście nigdzie nie istnieje? Czyż Bóg włożył w nas to pragnienie, nie mając zamiaru kiedykolwiek je zaspokoić? Nie, Opatrzność Boża, która dostarcza naszemu ciału dobra ziemskie, nie może na zawsze zostawić naszą duszę, łaknącą szczęścia. A ponieważ szczęścia nie ma tu, to powinno ono istnieć za granicami naszego życia, w życiu przyszłym, na łonie Bożym (w skarbnicy Bożej).
Jest i inne pragnienie, bliskie pragnieniu szczęścia, to – pragnienie by stać się doskonałym, które, z powodu krótkotrwałości naszego ziemskiego życia, nie może zostać spełnione tu. Wydaje się nam, że rozsądnym jest myśleć, że Bóg, Który darował nam to pragnienie, zaspokoi je w życiu przyszłym.
Zauważmy i to, że zdolności naszego serca i naszego umysłu nie rozwijają się i nie doskonalą się do takiego stopnia, do jakiej by mogły. Ale Bóg nie zostawia Swoich dzieł niedokończonymi. Dlatego należy przypuszczać, że według Swojej najwyższej mądrości On zachowuje dla naszego ducha drugie życie, gdzie człowiek stanie się tym, kim może być.
Człowiek jest w stanie codziennie zdobywać nową wiedzę. Od dzieciństwa do starości, ile sukcesów może on dokonać w naukach! Jak może udoskonalić się w pobożności! Jednak on umiera, a jego umysłowa i moralna edukacja pozostaje niedokończona. On mógł jeszcze bardziej udoskonalić się w tym, i w innym; on mógł jeszcze lepiej zgłębić cudowne zjawiska Bożego świata; on chce całkowicie zlikwidować wady swego serca, a na ich miejsce zasadzić cnoty, słowem – jeszcze bardziej przybliżyć się do tego ideału, który wskazany jest przez Samego Boga, ale śmierć powstrzymuje człowieka, zanim on dokończy tę drogę, którą powinien byłby przejść. W takim przypadku Bóg zostawiłby swoje dzieło niedokończonym, powiemy więcej, On dopuściłby człowiekowi umrzeć na zawsze w tej chwili, kiedy człowiek najbardziej sposobny jest się doskonalić!
Czy można sobie wyobrazić, że ojciec, który dał doskonałe wykształcenie podstawowe swojemu synowi, zamknąłby go na resztę życia w czterech murach, zamiast pozwolić mu kontynuować naukę i zbierać owoce swego wychowania? Tak więc i tu, niemożliwe jest, aby ten, który kocha dobro, który dąży do doskonałości, którego idea i uczucie zostało mu dane przez Boga, został zatrzymany na drodze swego doskonalenia się.
Kto z nas nie pragnie lepiej poznać praw natury, według których Opatrzność rządzi światem? Kto nie chce znać Sprawcy wszystkiego, co istnieje? Jakie dziecko nie chce widzieć ojca, którego zna tylko dzięki otrzymanym od niego dobrodziejstwom? Czy Bóg dałby nam możliwość wznosić się myślą do Niego, jeśli nie mielibyśmy rozkoszować się jaśniejszym oglądaniem w zachwycie Jego natury, Jego doskonałości, ostatecznego celu stworzenia świata itp.?
Wspaniały jest obraz duszy, doskonalącej się w prawdzie i cnocie! Czyż Bóg zniszczy ją wcześniej, niż to doskonalenie byłoby dokończone? Doskonałość jak i szczęście, roślina nie z tego świata: ono należy do drugiego carstwa. Każda roślina wymaga gleby, odpowiedniego dla niej klimatu, ale dla doskonałości nie ma tu gleby, nie ma ojczyzny. Gdzież one, jeśli nie w życiu przyszłym? Człowiek jest koroną całego ziemskiego stworzenia, ale to stworzenie nie jest dokończone.
Jesteśmy tylko kamieniami przeznaczonymi do budowy wspaniałego budynku, jesteśmy w szkole przygotowawczej, gdzie przyjmowane są tylko początki nauki, przechodzimy tylko lata dziecięce tego długiego wieku, który ma na imię – wieczność. Śmierć tylko ściągnie z nas ziemską zgrubną powłokę, niewystarczającą dla naszego przyszłego istnienia.
Kiedy przypomnimy sobie, że ludzie, mający najczystsze serce, nieustannie walczący z wrogimi duchami, ludzie którzy rozsławili siebie mnóstwem zwycięstw, jak, na przykład, święty apostoł Paweł, nie byli pewni nawet po nieprzerwanych trudach, że osiągnęli doskonałość, do której dążyli, kiedy pomyślimy, że Panu powinno być przyjemnie widzieć te sukcesy, jakie odnoszą w pobożności Jego stworzenia, przyjemnie widzieć, jak one coraz bardziej i bardziej upodabniają się do Niego – wtedy nie można sobie wyobrazić, żeby Pan zostawił ich w połowie drogi do cnotliwości, żeby On w nagrodę za ich zasługi darował im śmierć, zagładę. To niezgodne jest z dobrocią i mądrością Boską.
Nadzieja na przyszłe życie wraz z wiarą w Boga jest podstawą dobrze ułożonego życia również na ziemi. Wiadomo, że te narody, u których osłabła wiara w życie przyszłe, uległy różnym nieszczęściom; podstawy rodzinnego, społecznego życia u nich zachwiały się; te narody uległy wewnętrznym konfliktom i zniewoleniu przez zewnętrznych wrogów. Był czas, kiedy cała ludzkość, oprócz rodziny pobożnego Noego, została zniszczona według postanowienia Boga, ponieważ ludzie utracili wiarę w Boga i w nieśmiertelność duszy. U ludzi tamtego czasu ciało tak zniewoliło ducha, że zapomnieli o swojej wysokiej godności: dlatego to Bóg powiedział o tych ludziach: nie wiecznie Duch Mój będzie lekceważony przez ludzi (tych), dlatego że oni są ciałem (Rdz. 6, 3). Podobnie będzie przed Drugim przyjściem Jezusa Chrystusa na ziemię i końcem świata.
Pytanie o nieśmiertelność – najbardziej życiowe: całe nasze życie, jak osobiste, tak i społeczne, opiera się na wierze w nieśmiertelność duszy i życie przyszłe.
Nieśmiertelność człowieka polega na tym, że dusza jego po śmierci żyje nadal poza ciałem, i człowiek dalej istnieje w innym świecie. Śmierć nie przerywa życia człowieka, a tylko zmienia jego formę.
Bóg nie jest Bogiem martwych, ale Bogiem żywych, i nasze ziemskie życie – to tylko początek, przygotowanie do życia wiecznego, nieskończonego. Nie ma i nie było ani jednego narodu, który nie oczekiwałby życia przyszłego – to uczucie jest nieodłączne dla ludzkiej duszy.
Przypomnijcie sobie starogreckiego pisarza Plutarcha, który dużo w swoim życiu podróżował i dużo widział różnych krajów i narodów i który pisał: Obejdźcie całą ziemię, zobaczycie we wszystkim dużo różnic; zobaczycie osiedla, gdzie nie ma żadnych praw; zobaczycie ludzi, którzy nie wiedzą, co to pieniądze; spotkacie miasta bez fortyfikacji, całe plemiona, nie mające mieszkań, ale nigdzie nie znajdziecie kraju czy narodu, wśród których nie byłyby budowane ołtarze i miejsca składania ofiar, gdzie nie spalano by ofiar i nie wznoszono by modlitw ku niebu”.
Pogańskie religie prezentują, najczęściej, mniej lub bardziej wyraźne domysły o nieśmiertelności duszy, i tylko chrześcijaństwo przekazało wierze w nieśmiertelne i pozagrobowe życie pełną wiarygodność i prawdziwy wyraz, bo ono nie jest nauką ludzką, a objawioną przez Boga prawdą.
Ta nadzieja na życie wieczne, która od początku istniała w ludzkim duchu, jak coś z góry wrodzone mu, otrzymała pełny i prawdziwy rozwój w chrześcijaństwie. Z porażającą siłą przekonania mówi, na przykład, apostoł Paweł o zmartwychwstaniu i przyszłym życiu w Pierwszych listach do Koryntian i Tesaloniczan. Życie pozagrobowe stało się u apostołów przedmiotem twardej i niezachwianej pewności, dlatego że dane im było widzieć to pośmiertne życie – w osobie zmartwychwstałego Chrystusa.
Ta błogosławiona (zbawienna) wiara dawała natchnienie pierwszym chrześcijanom, ona też jaskrawie promieniała w życiu świętych Bożych i prawie na naszych oczach tak jaskrawie przejawiła się, na przykład, w żywocie prepodobnego Sierafima Sarowskiego, starców Lwa, Makarija, Amwrosija i Iosifa Optyńskich, św. Ioanna Kronsztadzkiego, którzy jeszcze na ziemi jakby przekroczyli tajemniczą krawędź tego świata. Oni mieli tak błogosławioną wiedzę o życiu przyszłym, że jej blask jakby odbijał się na ich zawsze jak u dzieci radosnych obliczach, jak u ludzi, podobnych do apostoła Pawła, którzy doświadczyli „uniesienia do trzeciego nieba” i słyszeli tam „niewypowiedziane słowa”.
Ludzie zbliżający się do doskonałości, którzy osiągnęli czystość serca, „zdobyli Ducha Bożego”, będąc jeszcze na tym świecie, mają odwagę przed Wszechmocnym Bogiem, wchodzą do pałacu Jego, gdzie Aniołowie i duchy świętych. Jeszcze będąc w ciele, oni twardo wiedzą, że będą panować z Chrystusem, dlatego że już tu, na ziemi, poznali słodycz Boskiego oświecenia i działania Jego siły. Nadprzyrodzone dary przebywania z Bogiem, otrzymywane przez dusze, przebywające jeszcze w ciele, służą jedynie jako zadatek (gwarancja) skarbów niebiańskich, o których człowiek nie może nawet opowiedzieć, bo nie ma słów aby je wyrazić.
Już w obecnym życiu, wzniósłszy się na duchowe wyżyny, ci święci ludzie przeżywają szczęśliwość i radość, podobne do wiecznej Niebiańskiej radości życia przyszłego. Oni jeszcze tu byli aniołami, uzdrawiając wszelkie dolegliwości duszy i ciała; przemieniali się podczas modlitwy, promieniejąc światłem Taboru; podporządkowywały się im żywioły, kłaniali się przed nimi ludzie i zwierzęta, rośliny, woda i powietrze.
Człowiek jako istota, przeznaczona do nieśmiertelności, nie może nie mieć przeczucia o niej, ale w jednych ludziach uczucie to jest silne, a u drugich tak słabe, że ono prawie w niczym się nie przejawia. Dlaczego tak? A dlatego, że w człowieku są dwa pierwiastki (początki): jeden – nieśmiertelny, który nie znika podczas śmierci, drugi – śmiertelny, żyjący tylko do grobu. Każdy z tych pierwiastków wywołuje w człowieku pokrewne sobie uczucie. Oba te pierwiastki są tak ciasno połączone, że stanowią teraz jedną całość. Dlatego to i uczucie nieśmiertelności z uczuciem śmiertelności łączą się w jedno nieokreślone uczucie. Jeśli człowiek żyje bardziej tym, co jest w nim prawdziwie nieśmiertelne, tzn. duchem, sumieniem, to uczucie nieśmiertelności wzmaga się, a jeśli bardzo oddaje się temu, co jest w nim czasowe i śmiertelne – ciału i krwi, to wzmaga się uczucie śmiertelności.
Naszą duszę, rwącą się do światła niebiańskiego, nie można zadowolić dobrami ziemskimi, i dlatego to wielu ludzi, najwyraźniej mających wszystko dla ziemskiego szczęścia, przeżywa nierzadko wielki smutek; nie na darmo błogosławiony Augustyn, doznawszy wszelkich przyjemności i uroków ziemskich, wykrzyknął: „Ty stworzyłeś nas dla Siebie, i serce nasze niespokojne do tej pory, póki nie znajdzie spokoju w Tobie”.
Śmierć – wielka i straszna tajemnica; i najbardziej tajemnicze w niej – moment rozłąki duszy z ciałem, przejście człowieka z życia cielesnego do życia czysto duchowego, z czasowego – do wiecznego.
Duch człowieka szybciej i łatwiej uwalnia się od warunków życia tymczasowego, i niekiedy jeszcze przed ostateczną śmiercią ciała – on już unosi się jakby poza ciałem. Oto czym tłumaczone są nierzadkie przypadki, że podczas zgonu, który jeszcze nie dokonał się, człowiek czy, poprawniej, duch jego zjawia się daleko od ciała bliskim sercu ludziom.
Jeszcze kilka minut – i człowiek wkracza w wieczność. Jak nagle zmienia się forma jego bytu! Duch jego widzi swoją własną istotę, widzi obiekty (i te najbardziej oddalone) już nie cielesnymi oczyma, a jakimś niepojętym nam doznaniem. On mówi słowa nie przy pomocy oddzielnych dźwięków, a myślą; nie rękoma dotyka przedmiotów, a czuciem. Porusza się nie nogami, a samą siłą woli, i to, do czego wcześniej mógł zbliżać się z wielkim trudem, powoli, teraz osiąga natychmiast; żadne naturalne przeszkody go nie zatrzymują. Teraz i minione on widzi, jak teraźniejsze, i przyszłe nie jest tak skryte, jak wcześniej, i nie ma już dla niego ani godzin, ani dni, nie ma odległości – ani małych, ani dużych; wszystko zlewa się w jeden moment – wieczność.
Więc co on widzi i czuje?
On widzi rzeczy, dla których nie ma u nas nazw; słyszy to, co na ziemi nie może być oddane żadnym głosem i dźwiękiem; jego postrzegania i odczucia nie mogą być wyrażone żadnymi słowami: światło, wobec którego jasne słońce świeciłoby jak świeca przed słońcem; mrok, wobec którego nasza najciemniejsza noc byłaby jaśniejsza od dnia.
On spotyka tam również podobne do siebie istoty i rozpoznaje w nich ludzi, którzy również odeszli z tego świata. Ale jakaż zmiana! To już nie tutejsze osoby i nie ziemskie ciała: to same dusze, całkowicie otwarte, ze wszystkimi ich wewnętrznymi cechami, które to oblekają je w odpowiednie sobie obrazy (wizerunki). Według tych obrazów dusze poznają się nawzajem, a siłą uczucia poznają tych, z którymi zbliżali się w tutejszym życiu.
Spotyka nasz duch również istoty, pokrewne mu według natury, ale takie, których samo zbliżenie się daje mu odczuć niezmiernie wyższą ich siłę. Jedne z nich wychodzą z bezgranicznej ciemności, i cała istota ich – mrok i zło; niewyobrażalne cierpienia w nich samych, boleść i zagłada wyróżniają ich każdy ruch i czynność. Ale to jeszcze w niższych sferach świata duchowego, najbliżej świata ziemskiego. A tam, dalej, duch widzi nieskończone morze niepojętego światła, z którego wychodzą też inne istoty, jeszcze silniejsze; ich natura i życie – samo bezgraniczne dobro, niewyobrażalna doskonałość, niewyrażalna miłość: boska światłość napełnia całe ich istoty i towarzyszy każdemu ruchowi. Tak więc w tym cudownym świecie duch człowieka, dzięki sile swojej duchowej natury i nieprzezwyciężonej sile przyciągania pokrewnego jej świata leci, leci coraz dalej do tego miejsca, albo, lepiej powiedzieć, do tego stopnia, do którego mogą dosięgnąć jego duchowe siły, i cały w zdumiewający go sposób przeradza się.
Czy to ten duch, który żył w człowieku na ziemi, duch ograniczony i związany ciałem, ledwo dostrzegalny pod masą ciała, całkowicie służący mu i zniewolony, tak, że najwyraźniej nie mógł żyć i rozwijać się bez ciała!
Co się z nim teraz stało?
Teraz wszystko, i dobre, i złe – szybko, z niepohamowaną siłą odsłania się: jego myśli i uczucia, moralny charakter, namiętności, dążenia woli, wszystko to rozwija się do niezmierzonych rozmiarów; sam on ani powstrzymać ich, ani zmienić, ani pokonać nie może: bezmiar wieczności porywa go do nieskończoności: jego niedostatki i słabości przemieniają się w określone, konkretne zło: jego zło staje się nieskończone, jego zmartwienia przemieniają się w bezgraniczne cierpienia.
Czy wyobrażacie sobie całą okropność tego stanu? Wasza dusza, teraz nie dobra, ale jeszcze tłumiąca i ukrywająca w sobie zło, tam ujawni się złą do nieskończoności; wasze złe uczucie tu jeszcze czymś powstrzymywane, jeśli nie wykorzenicie go tu, przemieni się tam w szał (wściekłość); jeśli tu panujecie nad sobą, tam już nic nie będziecie mogli z sobą zrobić: wszystko w was i z wami przejdzie tam i rozwinie się w nieskończoność…
Dusza człowieka, uwolniwszy się od ciała, ze zwielokrotniona siłą wciąż rozwija w sobie te cechy, które nabyła w ziemskim życiu...
W wyniku tego sprawiedliwi wzmacniają się w cnotach (dobrych uczynkach) i oddaniu woli Bożej, a niepokajani grzesznicy – w niegodziwości i nienawiści do Boga. Pod koniec historii świta i na niebie, i na ziemi będzie tylko dwie kategorie ludzi: bezgranicznie kochający Boga sprawiedliwi i tak samo nienawidzący Go grzesznicy.
Czymże staniesz się tam ty, niewierzący, grzeszny człowieku? Jeśli tu jesteś niedobry, to tam będziesz ciemnym, złym duchem. O, wtedy sam siebie nie poznasz, albo nie: ty wtedy zbyt dobrze siebie poznasz, i poniesie ciebie twoje zło własnym swoim ciężarem tam, gdzie żyje wieczne, niekończące się zło, do społeczności ciemnych, złych mocy. I na tej drodze ani zatrzymać się, ani zawrócić nie będziesz w stanie i na wieki wieków będziesz się męczyć. Czym? Wściekłością z powodu własnego zła, które nie da ci spokoju, i od tego złego otoczenia, które będzie wiecznie otaczać ciebie i dręczyć bez końca.
A co zaś dusza dobra, co będzie z nią?
I dobro będzie również objawione w całej pełni i mocy; będzie rozwijać się z całą swobodą, której tu nie miało, odkryje całą swoją wewnętrzną godność, tu w większości ukrytą, nierozpoznawalną, nieocenioną, całe swoje wewnętrzne światło, tu wszelkimi sposobami zaciemniane, całe jej szczęście tłumione tu przez różne smutki życia. I pomknie ta dusza, całą siłą swego moralnie rozwiniętego i cnotliwego dążenia w najwyższe sfery tego świata, tam, gdzie w nieskończonym świetle żyje Źródło i Pierwotny Obraz wszelkiego dobra, w okolice jasnych i najczystszych istot, i sama stanie się aniołem, tj. tak samo jasną, czystą, szczęśliwą istotą.
Ona będzie już teraz na wieki twarda w dobrym, i żadne zło, ani wewnętrzne, ani zewnętrzne, nie będzie w stanie już ani jej zachwiać, ani zmienić, ani zaszkodzić jej błogosławionemu stanowi. Ale nie bezczynnie będzie dusza żyć i rozkoszować się szczęściem: ona będzie działać swoim oświeconym umysłem w postrzeganiu i pojmowaniu tajemnic, tu (na ziemi) nieodgadnionych i nieznanych: tajemnic Boga, wszechświata, siebie samej i wiecznego życia.
Nasz stan w przyszłym życiu nie będzie stanem bezczynnego odpoczynku, on będzie przedstawiać harmoniczne, całkowite spełnienie wszystkich potrzeb i dążeń naszej duszy, na drodze nieprzerwanego, niekończącego się rozwoju. Umysł, serce i wola człowieka znajdą dla siebie obfity pokarm w rozwoju.
Bezpośrednie obcowanie z Bogiem, jako wszechoświecającą Światłością, musi objawić nam cały bezmiar praw bytu: przed nami odkryje się taki horyzont, o jakim my w obecnym życiu nie możemy mieć nawet pojęcia. Wtedy dopiero zadowoli się to duchowe pragnienie wiedzy, którym męczył się człowiek w życiu doczesnym. Jeden Bóg – bezgraniczne morze istoty rzeczy – będzie już niewyczerpanym najwznioślejszym tematem (obiektem) dla naszego umysłu w jego wiecznym dążeniu zrozumieć Sprawcę (Przyczynę) wszystkiego co istnieje.
Drugim tematem naszego duchowego postrzegania (kontemplacji) będzie dzieło naszego odkupienia, dokonywane przez Syna Bożego, to wielkie i cudowne dzieło, w które pragną przeniknąć również anielskie umysły, poprzez które to dzieło nasze ludzkie jestestwo zostało wzniesione w Osobie Bogoczłowieka na tron Boski.
Trzecim obiektem naszego poznania będzie świat anielski, świat doskonałych, najczystszych duchów.
Sama ludzkość w jej minionych losach i obecnym stanie też będzie obiektem, rozmyślanie o którym będzie dla nas bardzo interesujące. W końcu, przeobrażony i odnowiony świat w całym jego pięknie i różnorodności będzie przyciągać ku sobie nasz umysłowy wzrok i wzbudzać uczucie podziwu i uwielbiania dla Tego, Który stworzył wszystkiego Swoją mądrością.
Do tego należy dodać wysoką moralną satysfakcję, którą będą odczuwać sprawiedliwi, ze względu na wzajemne zbliżenie między sobą. Nie będzie między nimi ani zazdrości, ani nienawiści, ani wrogości, ani kłamstwa, niczego takiego, czym jest tak wypełnione i nieustannie zatruwane nasze życie na ziemi.
Braterska miłość, niczym niezakłócony spokój, najpełniejsza zgoda, najczystsza prawda będą panować wśród szczęśliwych mieszkańców Nowego Jeruzalem na niebie. Jakiż nieogarniony zasięg wiedzy i działalności! Jakież niewyczerpalne źródło szczęśliwości!
Większość ludzi, jednak, ze wszystkich sił odpędza od siebie myśl o śmierci, i głoszenie Słowa Bożego nie wzrusza ich serc, pochłoniętych namiętnościami i próżnością świata. Ale niektórzy z tych, którzy odeszli do drugiego świata przed nami, czasem zjawiają się tu jako świadkowie i przekonują (zapewniają) nas, jako naoczni świadkowie, o prawdzie tego wszystkiego, co mówi nam Boże Objawienie o naszym ostatecznym losie.
Znanych jest bardzo dużo takich zjawień się, które musimy uznać za prawdziwe, chociaż nie potrafimy ich wytłumaczyć. Odrzucać zaś wszystko to, czego nie można wyjaśnić, byłoby niemądrym. Czy było jakieś wyjaśnienie systemu świata tysiąc lat temu? A czy w obecnej chwili możemy naprawdę wyjaśnić prawa promieni słonecznych lub prawa grawitacji? Czy znamy już całą naturę naszej duszy, wszystkie jej zdolności i wzajemne ich relacje? Że we wszechświecie jest wiele sił, jeszcze nam nieznanych, w to żaden myślący człowiek ani na chwilę zwątpić nie może.
Że zjawienia się zmarłych żywym są możliwe i bywały, tego nie odrzuca samo Boże Objawienie. Z Pisma Świętego widać, że Żydzi nie wątpili w możliwość zjawienia się zmarłych. U współczesnych Zbawicielowi Izraelitów wiara w te zjawiska była powszechną wiarą. Jezus Chrystus przyjmował ją już jako pewną i nigdy nie powiedział niczego, z czego można by wywnioskować, że On nie zaakceptował albo potępił tę wiarę.
Apostołowie nie wątpili w możliwość i rzeczywistość zjawiania się duchów: zobaczywszy Zbawiciela, idącego do nich po wodach jeziora Genezaretańskiego, myśleli najpierw, że widzą ducha (Mt. 14, 26). Ewangeliczny bogacz, przebywając w piekielnych mękach, prosi Abrahama, aby posłał na ziemię Łazarza, żeby ten ostrzegł jego braci o niebezpieczeństwie narażenia się na ten okropny stan, jakiego on sam doznawał. Więc, nie wątpił, że dusze umarłych mogą wracać na ziemię, według woli Bożej, i ukazywać się ludziom. W czasie Przeobrażenia Jezusa Chrystusa na Taborze zjawili się Mojżesz i Eliasz, którzy na długo przedtem odeszli do świata pozagrobowego, i rozmawiali z Chrystusem (Mt. 17, 3). Po zmartwychwstaniu Zbawiciela, wielu zmarłych wstało i pojawiło się w Jerozolimie (Mt. 27, 52-53).
Błogosławiony Augustyn w rozwiązaniu zagadnienia o zjawianiu się zmarłych przyznaje, że bardzo trudno jest znaleźć wyjaśnienie dla wielu spraw, zachodzących w naszej duszy, jak w stanie czuwania, tak i we śnie. Ale ten sam Augustyn przyznaje, że zmarli często zjawiali się żywym ludziom, wskazywali im miejsca, gdzie były zakopane ich ciała bez należytego pochówku. Przy tym on zauważa, że często w świątyniach, w których pochowani byli zmarli, słyszalny bywa hałas i rozlega się śpiew i że często widziano, jak umarli wchodzili do domów, w których oni żyli na ziemi.
Święci ojcowie i nauczyciele Cerkwi nie wątpili w możliwość zjawiania się zmarłych, i nie tylko potwierdzali tę prawdę, ale sami, można powiedzieć, podporządkowywali się widzeniom, wykonując to, czego żądali od nich zjawiający się zmarli. Tak, kiedy św. Janowi Złotoustemu zjawił się w mieście Komanach biskup Wasilisk, który zmarł sto lat wcześniej, i powiedział: „Odwagi, bracie Janie, jutro my będziemy razem” – swiatitiel uwierzył w to widzenie i prosił strażników na drugi dzień aby nie prowadzili go dalej (było to w czasie, kiedy odesłany był do aresztu), włożył na siebie czystą odzież, przyjął Św. Dary, i rzeczywiście, jak było mu powiedziane, zmarł.
Metropolita Filaret Moskiewski w jednej z nauk mówi: „Zjawienia się z duchowego świata są niewytłumaczalne, ale niezaprzeczalne” – i sam nie tylko nie zwątpił, kiedy zjawił się mu zmarły jego rodzic, który odkrył mu dzień śmierci, ale zaczął przygotowywać się do odejścia do świata pozagrobowego („Krótki kurs teologii” skompletowany na podstawie najlepszych podręczników, o. I. Winogradowa; „Mądrość i dobroć Boża”, Gołubinskij, wyd. Tuzowa, 1894, („Pożyteczne dla duszy czytanie”, cz. 1, 1876 i inne źródła).
Nie leńmy się pomagać umarłym i przynosić za nich modlitwy; ponieważ oczekuje nas powszechne oczyszczenie Wszechświata. Dlatego właśnie modlimy się z ufnością za cały Wszechświat i nazywamy ich razem z męczennikami, wyznawcami, i kapłanami. Albowiem wszyscy – jesteśmy jednym ciałem, choć jedne członki przewyższają inne. Zewsząd można uzyskać dla nich przebaczenie: i od modlitwy, i ofiarowywanych za nich darów, i od uznawanych wraz z nimi. Dlaczegoż więc ty ubolewasz, dlaczego płaczesz, kiedy tyle możesz zjednać przebaczenia zmarłemu?
Św. Ioann Złotousty