Na podstawie http://www.wco.ru Tłumaczenie Eliasz Marczuk


Niektóre przypadki modlitewnej pomocy
świętej Błogosławionej Ksienii za dawnych czasów

 

Uzdrowienie choroby nogi podpułkownika Władimira Iwanowicza Nikolskiego

W ciągu wielu lat, jeszcze z okresu służby na przełęczy Szypki (przejście przez bułgarskie Bałkany – przyp. E.M.), podczas obrony przed Turkami góry św. Mikołaja, a potem i przy wielu innych okolicznościach, podpułkownik W.I. Nikolski przeziębił. Nie lubił leczyć się i nie mając na to dosyć czasu, zaniedbał chorobę do tego stopnia, że lekarze wysłali go na sakskie borowiny na Krym. Jeździł do Sak trzy razy, ale każdego razu po powrocie znów się przeziębiał i choroba wracała z powrotem. Po trzeciej podróży choroba wreszcie tak nasiliła się, że już z wysiłkiem przesuwał nogi.

Lekarze i profesorowie, do których się zwracał, obejrzawszy go, ściskali ramionami i wszyscy mówili prawie jedno i to samo: "Cóż, przypisać maści można, ale Bogiem nie jestem!"

Widząc całą beznadzieję swojego położenia, W.I. zupełnie upadł duchem. Do tego przyczyniała się również i świadomość, że jeszcze zbyt mało zabezpieczył swoją rodzinę, która po jego śmierci będzie musiała przeżywać biedę, ponieważ zasłużona przez niego emerytura nie mogła zaspokoić nawet najpowszedniejszych potrzeb życia.

Ale przypomniawszy sobie, że liczni otrzymują pomoc i uzdrowienie po modlitwie na grobie służebnicy Bożej Ksienii, W.I. zdecydował się koniecznie być na tym grobie. Dojść do Smoleńskiego pieszo zdecydowanie nie mógł, ale i jechać dorożką także nie chciał. Zapragnął wziąć na siebie chociaż jakikolwiek wysiłek, żeby jego modlitwa była bardziej godna. I oto co on wymyślił: dojść pieszo (mieszkał na ulicy Jamskiej) do Smoleńskiej konki. Na konce dojechać do końca 17-ej linii Wasilewskiej wyspy i od 17-ej linii znowu pieszo dojść do kaplicy Ksienii. Wczesnym porankiem udał się w drogę. Idąc żółwim krokiem do konki, stracił prawie pół dnia, 40-50 minut jechał na konce i od przystanku do kaplicy Ksienii szedł prawie dwie godziny. Do kaplicy służebnicy Bożej Ksienii dostał się dopiero wieczorem, kiedy kapłan kończył ostatnią panichidę i zamierzał iść do domu. Włodzimierz Iwanowicz poprosił kapłana, żeby odsłużył jeszcze jedną panichidę po Błogosławionej. Z trudem stanął na kolana i ze wzruszeniem pomodlił się.

Kiedy skończyła się panichida, pośpieszył przyłożyć się do mogiły Błogosławionej, ponieważ kaplicę zaczynali już zamykać i poszedł z kaplicy razem z kapłanem. W drodze rozpytywał go o służebnicę Bożą Ksieniję.

Pożegnawszy się z kapłanem prawie przy samym przystanku konki na rogu 17-ej linii i ulicy Kamskiej, Władimir Iwanowicz tu dopiero opamiętał się i bardzo był porażony tym, że zupełnie swobodnie przeszedł dystans od kaplicy do konki, na co 30-40 minut temu stracił całe dwie godziny! Jeszcze raz zdecydował się wypróbować swoje nogi, w tym celu poszedł pieszo do następnego rozjazdu konki na Małym Prospekcie, chociaż wagon gotowy już był ruszyć, tak jak podchodził już zmianowy wagon. I dystans od końca 17-ej linii do rozjazdu na Małym Prospekcie przeszedł tak szybko, że wagon konki nie mógł go dogonić i trochę na niego czekał.

Jaka radość opanowała w tym czasie Władimira Iwanowicza, nie był w stanie opisać. I od tamtej pory włada nogami, jak i wszyscy zdrowi. Oprócz reumatyzmu, u W.I. było rozszerzenie żył i zastój krwi żylnej. Włodzimierz Iwanowicz Nikolski służył w 93. pułku piechoty od 23 lutego 1873 r. I żył jeszcze w 1907 roku.

Konka - miejska linia tramwajowa z konnym ciągiem, która w dużych miastach użytkowana była do wprowadzenia tramwaju elektrycznego.

Uzdrowienie od choroby zębów chłopki smoleńskiej guberni gżatskiego powiatu Tatiany Prokopiewny Iwanowej

Chłopka Tatiana Prokopiewna Iwanowa dwa lata cierpiała na straszny ból zębów.

W tym czasie Iwanowa mieszkała w Petersburgu przy ulicy Galernej, dom 33.

Zwracała się o pomoc do różnych lecznic Petersburga, ale ulgi nie było. Tymczasem choroba nasilała się coraz bardziej i bardziej. Ostatnie trzy miesiące chora nie mogła już ani jeść, ani spać.

Wreszcie, w miesiącu styczniu (17-go), zmęczonej i osłabionej chorej przyszła myśl, aby pojechać na Smoleński cmentarz i poprosić sobie pomocy od służebnicy Bożej Ksienii. I natychmiast nie patrząc na okropny ból zębów, chora wsiadła do dorożki i pojechała na Smoleński. Przyszedłszy do kaplicy, poprosiła, żeby odsłużyć panichidę po Błogosławionej Ksienii, pomodliła się, popłakała, wzięła olejku z łampadki, natychmiast w kaplicy posmarowała sobie olejkiem policzek nad chorymi zębami, ból zębów natychmiast ustał. Dużo czasu przeszło już od tamtej pory, ale ból zębów u Iwanowej ani razu się nie ponawiał. Iwanowa uważa za swój obowiązek, aby w pamiętny dzień 17 stycznia przyjeżdżać na Cmentarz Smoleński i odprawiać po służebnicy Bożej Ksienii panichidę.

Uzdrowienie od chorób i przepowiednia o narodzinach dziewczynki Ksienii

Pewnego razu był mocno chory człowiek, bardzo zaszczytnego tytułu i pochodzenia [1]

Życie jego znajdowało się w poważnym niebezpieczeństwie. Za nim chodziła, nieodłącznie znajdując się przy nim, jego małżonka.

Jakoś raz w korytarzu zatrzymał ją człowiek, który pełnił obowiązki palacza w ich pokojach i poprosiła u niej pozwolenia, żeby mógł poradzić, jak pomóc choremu. Otrzymawszy na to pozwolenie, opowiedział, że i sam był kiedyś mocno chory i otrzymał uzdrowienie, kiedy mu przynieśli piasku z mogiły służebnicy Bożej Ksienii. I natychmiast przekazał część tego piasku z prośbą aby położyć go pod poduszkę chorego. Wszyscy, którzy go znali, lubili za jego dobroć i przystępność, ,.

Małżonka chorego wypełniła prośbę życzliwego służącego.

Nocą, siedząc przy łóżku chorego męża, zdrzemnęła się i miała widzenie.

Przed nią stoi stara kobieta, o dziwnym wyglądzie i w niezwykłej sukni i mówi jej:

"Twój mąż wyzdrowieje. To dziecko, które teraz nosisz w sobie, będzie dziewczynką. Dajcie jej imię na moją cześć - Ksenia. I ona będzie strzec waszą rodzinę od wszelkich bied".

Kiedy małżonka chorego oprzytomniała, kobiety już nie było.

Wszystko co powiedziała cierpiącej niewieście kobieta, która przyszła w widzeniu z pocieszeniem i dobrą wiadomością - Błogosławiona Ksienija - sprawdziło się z dosłowną dokładnością.

Chory wyzdrowiał i urodziła się dziewczynka, której dali imię Ksenia.

Pamiętając okazaną pomoc od Błogosławionej Ksienii, wdzięczna i pobożna małżonka każdego roku przyjeżdżała na grób Błogosławionej i służyła po niej panichidę. Od spełnienia tego serdecznego długu nie mogły jej powstrzymać ani mnóstwo, ani złożoność jej spraw i obowiązków.

Nadzwyczajne, że po kilku miesiącach po tym, jak córka ich, nazwana Ksenią, została wydana za mąż, na rodzinę ich zawaliła się straszna bieda. Ojciec rodziny, uzdrowiony niegdyś według przepowiedni Błogosławionej, zachorował i skonał w pełnym rozkwicie lat.

[1] - dziedzic-carewicz Aleksander Aleksandrowicz (przyszły imperator Aleksander III).

Odnalezienie ukrywającego się męża po modlitewnej pomocy Błogosławionej Ksienii

W końcu XIX wieku w mieście Wilno zamieszkiwała rodzina Michajłowych, składająca się z męża, tytularnego doradcy, wojskowego urzędnika na emeryturze, żony Marii Wasilewny i jedynej ich córki - Eugenii, która uczyła się w gimnazjum. Mąż otrzymywał rocznie 970 rubli emerytury. I przy tych skromnych środkach, przy wzajemnej miłości do siebie, rodzina żyła zupełnie szczęśliwie.

Ale los wróżył wszystkim członkom tej rodziny inną dolę.

Pewnego razu córeczka przeziębiła się, dostała zapalenia płuc i umarła. Strasznie zamartwiali się z powodu tej biedy rodzice: żona całe dni spędzała na mogiłce córki, a mąż zaczął pić wódkę. W stanie upicia posiadał nieznośny, zaczepny charakter. W rodzinie w miejsce dawnego cichego życia nastało prawdziwe piekło: każdego dnia szum, krzyk, wymysły, bójka. Nie było życia nieszczęśliwej Marii Wasilewnie. Wreszcie, mąż jakby opamiętał się. Przestał pić, chodził cały dzień posępny, o czymś rozmyślał i od rana do późnej nocy znikał z domu, prawie nie rozmawiając z żoną. Przeszło 7-8 miesięcy od śmierci córki. Nagle wyjawił Marii Wasilewnie, że dłużej pozostawać w Wilnie nie zamierza, że otrzymał prywatną pracę w Taszkiencie i że jeśli ona chce wyjechać razem z nim, to może natychmiast wyprzedać swój majątek i pakować się: za tydzień jedzie. Jeśli zaś nie chce z nim jechać, to może zostać w Wilnie: on będzie wysyłać jej na utrzymanie50-60 rubli miesięcznie.

Długo rozmyślała Maria Wasilewna nad propozycją męża. Ale z jednej strony, gorące przywiązanie do zmarłej córeczki i przyzwyczajenie do życia w Wilnie, a z drugiej - obawa przed życiem z upijającym się mężem, od którego tak dużo biedy widziała ostatnio i przy tym w obcym dalekim kraju - skłoniły ją, aby zostać w Wilnie.

Mąż z całkowitą obojętnością rozstał się z żoną i odjechał do Taszkientu. Pierwsze miesiące pieniądze żonie wysyłał punktualne, chociaż listów i nie pisał. Potem pieniądze zaczęły przychodzić coraz rzadziej i rzadziej aż wreszcie urwały się zupełnie.

Maria Wasilewna musiała wyprzedać swoje umeblowanie, rzeczy... najpierw ulokowała się w pokoiku... i w końcu jej środki wyczerpały się ostatecznie. Nie było czym płacić i za pokój, nie było czegoś jeść. Pozostawało żywić się imieniem Chrystusowym. Na jej szczęście z pomocą jej przyszła wileńska organizacja ochrony kobiet, która przypadkowo poznała jej żałosne położenie, umieściła ją w przytułku i wzięła się do poszukiwań męża... Ale pożytku z tego nie wyszło żadnego. Wtedy Marii Wasilewnie poradzili, aby sama pojechała do Petersburga i tu zasięgnęła informacji o mężu. Przyjechała Maria do Petersburga i nie mając środków, przede wszystkim, zaczęła szukać sobie kącika, gdzie można byłoby się schronić. Długo chodziła po różnego rodzaju przytułkach, schroniskach i w końcu znalazła się w hotelu pracownic. Cieszyła się bardzo Maria i z tego schroniska. Ale radość jej była przedwczesna. Współlokatorki jej to były młode i wesołe dziewczyny, a ona miała już 58 lat. Zaczęły się szyderstwa, kpiny, wszelkiego rodzaju wyrzuty i zarzuty. Tymczasem i starania Marii Wasilewny w poszukiwaniach męża były całkowicie bezowocne: W wojskowych kancelariach poinformowali ją tylko, że z Taszkientu mąż przeniósł się w takie to miejsce i tam przekierował również emeryturę, a gdzie żyje, adresu jego, aby można było przyciągnąć go do sądu, podać nie mogli. (Później okazało się, że Michajłow od czasu wyjazdu z Wilna siedem razy zmieniał pracę i miejsce zamieszkania). Do pełnej rozpaczy dochodziła już nieszczęśliwa Maria Wasilewna. Całymi dniami siedziała w ogródku przy Greckiej cerkwi na Piaskach i opłakiwała swoje, jak się zdawało, nieszczęście bez wyjścia.

Pewnego razu, kiedy Maria Wasiliewna, jak zwykle siedziała w ogródku, przysiadła się do niej jakaś staruszka, rozmawiała z nią, wypytała o jej biedę i żegnając się, powiedziała:

"Chce się wam, mateńka, szwendać się po różnych kancelariach, pójdźcie lepiej na Smoleński cmentarz do Błogosławionej Ksieniuszki, pomódlcie się tam piękne i Ksieniuszka odnajdzie wam męża".

A kto też ta Błogosławiona Ksieniuszka?" - zapytała Maria Wasilewna.

"A otóż kiedy ona odnajdzie wam męża, wtedy wy i poznacie kto ona" - odpowiedziała staruszka. - "Proszę wybaczać, nie mam czasu z wami gadać, innych spraw dużo. A do Ksieniuszki pójdźcie koniecznie. Żałować nie będziecie!"

Tymi słowami staruszka pożegnała się z Marią Wasilewną i poszła. Maria pomyślała, pomyślała i powlokła się pieszo na Smoleński. Znalazła tam i kaplicę służebnicy Bożej Ksienii. Przestała w kaplicy kilka panichid, popłakała, chciała i od siebie odsłużyć panichidę ale pieniędzy nie miała. I znowu powlokła się pieszo do hotelu pracownic.

Na drugi dzień pójść do kancelarii już nie mogła, bardzo bolały nogi od wczorajszego zmęczenia. A na trzeci dzień poszła do kancelarii. Wyobraźcie sobie jej zdziwienie, kiedy tam natychmiast zawiadomili, że mąż jej obecnie zamieszkuje w Kiszyniowie na takiej to ulicy i w takim to domu. Natychmiast złożyła Maria Wasilewna do S-Petersburskiego Sądu Okręgowego podanie o wydanie jej należnej części z emerytury męża. Rozpoczęła się sprawa i postanowieniem sądu było przyznane jej wypłacać z emerytury męża 30 rubli miesięcznie.

Od czasu zasądzenia emerytury Maria Wasilewna zamieszkiwała w przytułku Marii Andriejewny Saburowej - róg zaułków Maneżowego i Cerkiewnego w Petersburgu, często odwiedzała kaplicę służebnicy Bożej Ksienii. A potem udała się do Wilna, żeby żyć, umrzeć i być pochowaną obok swojej drogiej córeczki.

Wielokrotna modlitewna pomoc świętej Błogosławionej Ksienii jednym i tym samym osobom

Pani Julia U. dużo opowiadań słyszała o okazaniu modlitewnej pomocy przez służebnicę Bożą Ksieniję, ale nie zwracała na nie szczególnej uwagi. Zaś około pięciu lat temu trafiła w jej ręce książka o służebnicy Bożej Ksienii. Ona uważnie przeczytała ją i opowiadania o modlitewnej pomocy Błogosławionej Ksienii wywarły na niej tak silne wrażenie, że zdecydowała się we wszystkich okolicznościach swego życia zwracać się o pomoc do służebnicy Bożej Ksienii. I jej wiara nie została próżną. Oto te wypadki, w których J.U. widzi niewątpliwą pomoc służebnicy Bożej Ksienii.

a) Mąż J. Dymitr parę lat z rzędu pił. Na skutek tego w rodzinie U. nierzadko zdarzały się kłótnie, szumy, krzyki i w ogóle nieprzyjemności. Długo namawiała żona swojego męża, aby rzucił pijaństwo i gorliwie modliła się do służebnicy Bożej Ksienii. W końcu mąż niebezpiecznie zachorował i często tracił świadomość. Ale nie padała duchem wierząca niewiasta. Ona jeszcze gorliwiej zaczęła modlić się do służebnicy Bożej Ksienii i kiedy mąż odzyskiwał świadomość, prosiła i jego, aby modlił się do służebnicy Bożej Ksienii. I prośba wierzącej kobiety została usłyszana. Odzyskawszy pewnego razu świadomość, mąż powiedział do niej: "Módl się dobrze, daję ci słowo, że, kiedy wyzdrowieję, nigdy już kropli wódki do ust nie wezmę". Tak się i stało. Mąż wyzdrowiał i od tamtej pory (minęło koło pięciu lat) niczego nie tylko nie pije, ale i innych odmawia od pijaństwa.

b) Temu samemu mężowi J.U. - Dymitrowi U. zaszła potrzeba znaleźć sobie pracę. Długo starał się o to, ale wszystkie jego starania były daremne. W końcu zdecydował się jechać do sąsiedniego miasta i tam poszukać sobie szczęścia. Na wyjezdnym żona namówiła go, żeby poszedł do cerkwi i odsłużył panichidę po służebnicy Bożej Błogosławionej Ksienii. Mąż pojechał. I nie minęło cztery dni, jak jego żona otrzymała od niego telegram z wiadomością, że dostał poszukiwaną posadę.

c) Po upływie około 10 miesięcy od przyjęcia do pracy Dymitr U. zachorował na febrę, która męczyła go cały rok. Żaden lek nie pomagał. Zmartwiona chorobą męża żona zdecydowała się pojechać do Petersburga do Błogosławionej Ksienii. Tu odsłużyła po niej panichidę, wzięła z mogiłki piaseczku, kupiła małą ikonę i paseczek. Przyjechawszy do domu, piaseczek zaszyła w poduszkę męża, ikonkę powiesiła na jego łóżko, a paseczkiem go opasała. I cóż? W pierwszą już noc mąż usnął spokojnie, febra go nie dręczyła, a rano wstał całkowicie zdrowy. Od tamtej pory minęło już niemało czasu, ale ataki febry ani razu nie ponawiały się.

Siła modlitwy matki

Nierechtska mieszczanka Felicata Iwanowna Trieskina od dawnych czasów głęboko czciła służebnicę Bożą Ksieniję i zawsze zwracała się do niej z modlitwą o pomoc we wszelkiego rodzaju nieszczęściach. I modlitwa ta zawsze była wysłuchana.

Oto co pisze p. Trieskina w swoim w liście: "Żyję w mieście Nierechtie, Kostromskiej guberni. Zaś dwaj moi synowie, obaj żonaci, pracują w jednej kancelarii około 40 wiorst od miasta i żyją w różnych mieszkaniach. W styczniu 1909 roku obaj synowie obiecali przyjechać mnie odwiedzić. Długo i niecierpliwie czekałam na ich przyjazd, ale oni ciągle nie przyjeżdżali. A tu zbliżał się dzień pamięci służebnicy Bożej Błogosławionej Ksienii. Serce moje jakby przeczuwało jakąś biedę: ja tylko i myślałam o tym, jakby Pan Bóg uczynił mnie godną, chociaż kiedykolwiek być na mogile Ksienii i tam się pomodlić! Ale nie mając tymczasem tej możliwości, cały dzień 23 stycznia chodziłam ze łzami na oczach, nieustannie modląc się w duszy do służebnicy Bożej Ksienii o pomoc sobie i swoim dzieciom. Domownicy pytali mnie, co ze mną, dlaczego płaczę, ale nic im nie mówiłam, a łzy lały się mocniej i mocniej. To sam trwało i 24 stycznia. W końcu nie wytrzymałam, ubrałam płaszcz i udałam się do soboru na wieczorne nabożeństwo. Po wieczornym nabożeństwie poprosiłam batiuszkę, żeby odsłużył panichidę po służebnicy Bożej Ksienii i wtedy już dowoli popłakałam i pomodliłam się. Trochę uspokojona, wróciłam do domu i nie zdążyłam jeszcze rozebrać się, jak przyjechali i obaj moi synowie. Z radością wybiegliśmy ich spotykać. Ale, kiedy oni zaczęli rozbierać się, nagle zobaczyłam, że mniejszy syn ma zabandażowaną lewą rękę. Pytam: "Co z tobą, dlaczego masz lewą rękę zabandażowaną?"

"Nic, mamo, nie bój się, wszystko dobrze - odpowiedział on. - Dziękuję tobie, ty, chyba, dzisiaj modliłaś się za mnie i twoja modlitwa uratowała mnie od śmierci. Oto jaka była sprawa. Wczoraj jeszcze z bratem umówiliśmy się jechać do was, wiedząc, że macie święto, że ty, mamo, czcisz służebnicę Bożą Ksieniję. Rano powinienem był zajechać po brata i razem z nim jechać do was. Kiedy przyjechałem do brata, on jeszcze nie był gotowy i zaczął zbierać się w drogę. Między innymi wyjął z komody rewolwer i położył na stole, a sam z żoną poszedł do drugiego pokoju pakować jakieś rzeczy. Z braku zajęcia wziąłem rewolwer i zacząłem go oglądać, całkowicie będąc przekonany, że nie jest nabity. Oglądając rewolwer, myślałem: "Przecież oto jaka mała rzecz, a ludzie zabijają się nią na śmierć", przy tym przystawiałem lufę rewolweru do skroni i do serca, pociągając za spust. Nagle rozległ się strzał. Okropne się przestraszyłem, chociaż nie czułem żadnego bólu. Wbiegają do pokoju przestraszeni brat i jego żona. Patrzą - dłoń lewej ręki mam całą we krwi, w prawej ręce trzymam rewolwer, sam stoję blady i ledwie trzymam się na nogach. Natychmiast posadzili mnie na krzesło, obmyli i opatrzyli mi rękę a następnie wysłali po lekarza. Okazało się, że kula przestrzeliła mi tylko miękką część lewej ręki między wielkim i wskazującym palcem, ani trochę nie zaczepiwszy kości. Lekarz zrobił opatrunek, powiedział, że wszystko to drobnostka i że za parę dni ręka będzie zupełnie zdrowa. Po opatrzeniu natychmiast pojechaliśmy z bratem do was".

Co czułam podczas opowiadania syna, nie mogę przekazać: zrozumiałam tylko, jak silna bywa gorąca modlitwa matki i jak wrażliwi są Błogosławieni Boży na te modlitwy. Cudowny Bóg w świętych Swoich!

I dzieciom, i wnukom surowo przykazuję święcie czcić pamięć służebnicy Bożej Ksienii, i żeby nie zapominać jej w swoich potrzebach".

Zaoczne uzdrowienie sługi Bożego Stefana

W Kubańskim obwodzie dwa lata chorował jeden człowiek o imieniu Stefan. Wiele trosk i wysiłków o jego wyzdrowienie włożyli jego krewni, ale nic nie pomogło. Jeden z krewnych chorego, szanowany obywatel Iwan Osipowicz Andrijenko usłyszał, że dużo pomaga wszystkim, uciekającym się do niej z wiarą, służebnica Boża Błogosławiona Ksienija. Napisał do o. proboszcza cerkwi na Smoleńskim cmentarzu list z gorliwą prośbą, aby odsłużyć panichidę po służebnicy Bożej Ksienii i w modlitwach swoich wspomnieć chorego Stefana. Prośba pana Andrijenko, rozumie się, była spełniona, o czym i wysłane było mu powiadomienie. Wkrótce po tym pan Andrijenko zakomunikował ojcu proboszczowi:

"Jestem bardzo Wam wdzięczny za wasze modlitwy do Pana Boga i do Błogosławionej służebnicy Bożej Ksienii i za jej serdeczną modlitwę do Pana: nasz chory Stefan, po modlitwie Waszej i służebnicy Bożej Ksienii wyzdrowiał, o czym i powiadamiam Was. On dwa lata był chory, a obecnie zdrowy".

Poprzednie | Następne