Na podstawie http://www.wco.ru Tłumaczenie Eliasz Marczuk
Opowiadanie A. Smirnowej
Pewnego razu wiosną wracałam do Petersburgu z posiadłości krewniaczki mojej w K-skiej guberni.
Jechać trzeba było konno po polnej drodze. Ponieważ była to pora wiosennych bezdroży, to, odjechawszy około dwudziestu wiorst od ostatniej stacji, nie mogliśmy kontynuować podróży, z powodu rozlanej rzeki i późnej godziny. Musiałam, według rady mojego woźnicy, uciec się do gościnności jednej pani, której posiadłość akurat znajdowała się na naszej drodze.
Jeszcze po drodze do dworu, mój woźnica objaśnił mi, że tu żyje pani, Maria Siergiejewna Goriewa i że ona "bardzo pobożna i każdego ubogiego przygarnie i przyjmie i bez obdarzenia nie puści".
Pani rzeczywiście okazała się bardzo uprzejmą i serdeczną gospodynią. Dowiedziawszy się, że jestem z Petersburga, ucieszyła się jak z krewnej.
Przeprosiłam za sprawiany kłopot, ale ona nie chciała nawet słuchać.
- Ach, dość - sprzeciwiła się - ja tak zadowolona bywam zawsze, kiedy słyszę w ogóle cokolwiek o Petersburgu, tym bardziej teraz kiedy mogę zobaczyć się z osobą, która dopiero co stamtąd. Petersburg jest moją ojczyzną - dodała ona z uśmiechem, jakby w objaśnieniu swojej szczególnej ciekawości do tej stolicy.
Maria Siergiejewna Goriewa była kobietą jeszcze młodą i bardzo piękną. W jej wielkich ciemnych oczach, w uśmiechu na pełnych przepięknych wargach, było tyle życzliwości i czułości, że mimo woli, bez słów, potwierdzało się o niej wszystko, co już słyszałam od swego woźnicy.
Cała ona istotnie świeciła szczególnym, wewnętrznym światłem i, pomimo niezwykłej prostoty, z jaką się zachowywała, przejawiała się w niej jakaś tajemnicza, ale potężna siła i nieodparcie wlokła do siebie od pierwszego spojrzenia.
Po herbacie przeszłyśmy z jadalni do salonu i wkrótce między nami wywiązała się ożywiona rozmowa. Ona z żywym zainteresowaniem rozpytywała mnie ze szczegółami o Petersburg.
- Szczęśliwa pani, wkrótce zobaczy Petersburg - powiedziała mi nagle, obrzuciwszy mnie swoim smutnym spojrzeniem i przy tym głęboko zamyśliła się i jak gdyby, wydawało się, chciała powiedzieć mi o czymś, ale ciągle nie mogła się zdecydować.
Mnie ogarnęła szczęśliwa myśl: "Być może, pragnie pani dać mi jakieś polecenie do Petersburga - powiedziałam - tak więc proszę panią, z wielką przyjemnością je wykonam".
W jej oczach zabłysła szczera radość.
- O, proszę - powiedziała - jeśli już jest pani tak dobra i nie będzie to pani kłopotem, wypełni pani moją najpokorniejszą prośbę - i wstawszy, wyszła do drugiego pokoju, a za minutę przyniosła stamtąd trochę złotych monet w kopercie i podała mi.
- Oto - kontynuowała, oddając kopertę - kiedy będzie pani w Petersburgu, to proszę pojechać na Smoleński cmentarz, tam jest grób służebnicy Bożej Błogosławionej Ksienii: proszę odsłużyć po niej panichidę, a wszystko pozostałe proszę rozdać ubogim.
- Z największą przyjemnością - powiedziałam - wypełnię pani życzenie, tym bardziej, że i sama dawno już zbieram się odwiedzić ten grób, o którym wiele słyszałam. Ale Pani, prawdopodobnie, ma szczególne przyczyny, aby czcić pamięć Błogosławionej Ksienii? - zapytałam.
- O, tak! - Odpowiedziała ona z głębokim uczuciem i siłą przekonywania i cicho dodała - Cudowny Bóg w świętych Swoich! Doznałam tego w moim życiu własnym doświadczeniem.
- Jeśli nie tajemnica - powiedziałam - to być może opowie mi pani jakiekolwiek zdarzenie ze swego życia, które przyczyniało się do utrwalenia w pani tak twardego religijnego przekonania, tak mocnej wiary?
- Nie, nie tajemnica - odpowiedziała - ale jeśli nawet byłaby i tajemnica, to dla Światła prawdy, powinniśmy składać w ofierze i nasze tajemnice.
Wszystko to było powiedziane takim stanowczym i nawet trochę surowym głosem, że nic jej nie zaprzeczyłam i czekałam, co ona powie dalej.
Tymczasem, Goriewa wstała i przeszła się kilkakrotnie po salonie, jakby rozmyślając o czymś; ale potem siadła naprzeciwko mnie i zaczęła swoje opowiadanie głosem cichym, chociaż i wzruszonym.
- Urodziłam się w Petersburgu, w kupieckiej rodzinie. Żyliśmy najpierw bardzo bogato, mieliśmy swoje konie, powozy, dużo służby i wszystko pozostałe, dostępne bogactwu. Wychowywałam się w jednym z gimnazjów i byłam już w piątej klasie, jak nad nami rozpętało się nieszczęście. Sprawy ojczulka szybko poszły do upadku i skończyło się tym, że pewnego razu do nas do mieszkania przyszła policja i opisała wszystkie nasze rzeczy, nie wyłączając nawet i odzieży; Ojczulek wyjawił mi i matuli, że u nas nic nie zostało, że on, za sprawą czyjegoś oszustwa, stracił na giełdzie w jeden miesiąc trzysta pięćdziesiąt tysięcy rubli w jakichś papierach i że oprócz długu nie mamy niczego. W tym czasie jeszcze nie zdawałam sprawy z całej ważności tego, co się zdarzyło, ale dla matuli to był ciężki cios.
Jak teraz pamiętam, ona przeżegnała się, patrząc na ikonę i wyszeptała: "Czyń, Panie, wolę Swoją!" I z wielką pokorą poddała się przed nią. Tego samego uczyła i mnie: "Nigdy, córeczko, nie padaj duchem - mówiła - jakby nie były ciężkie tymczasowe wypróbowania; pamiętaj zawsze koniec wielkiego cierpiętnika Iowa (Hioba); straciliśmy tylko pieniądze, ale żyjemy przecież nie tylko z nimi, a z dobrymi ludźmi. Módl się do Pana Boga, żeby On pobłogosławił ciebie dobrym i pokornym mężem i przede wszystkim, żeby pijakiem nie był i czcij zawsze pamięć służebnicy Bożej Błogosławionej Ksienii: Ona będzie wielką obrończynią twoją".
Dlaczego moja matula tak bała się z powodu męża pijaka, dowiedziałam się dopiero później, a wtedy nie wyobrażałam nawet sobie wyraźnie, co takiego znaczy "pijak", ponieważ u nas w rodzinie nie tylko nikt nie pił wódki, ale ojciec nawet i trzymać ją surowo zabraniał.
Wkrótce po naszym bankructwie ojczulek przyjął posadę subiekta w jednej z wielkich handlowych firm i zaczął zarabiać sześćdziesiąt rubli miesięcznie.
Żyć nam było bardzo trudno i musiałam opuścić gimnazjum i zostać kasjerką w tym samym sklepie, w którym pracował i ojciec. Wtedy nasze warunki trochę poprawiły się, ale wkrótce nas spotkała wielka bieda. Matula moja, niedomagająca od dnia kiedy spotkało nas nieszczęście, nagle zmarła na atak serca, a za rok po niej zmarł i ojczulek od powiększenia wątroby.
Więc zostałam 17-letnią zupełną sierotą i dalej pracowałam ciągle w tym samym sklepie.
Minęły dwa lata po śmierci rodziców i wyszłam za mąż, za swego współpracownika - księgowego naszej firmy. Widziałam w nim człowieka tych samych przekonań, a najważniejsze, jednakowych poglądów na religię, co zwłaszcza nas i zbliżyło.
Mąż mój rzeczywiście okazał się wzorowym członkiem rodziny i przy tym najlepszym człowiekiem. Trzy lata po naszym ślubie przeminęły jak jeden pogodny i szczęśliwy dzień.
W tym czasie urodziłam dwóch synów.
Mąż otrzymywał dobrą pensję, także biedy nie znaliśmy i szczęściu, wydawało się, nie było końca, ale Pan Bóg chciał inaczej. Tu Goriewa głęboko westchnęła i pomilczawszy trochę, kontynuowała:
- Pewnego razu wieczorem, mąż mój, wbrew zwyczajowi, wrócił do domu bardzo późno i wszedłszy do pokoju, zachwiał się. Zauważyłam to, przestraszyłam się, myśląc, że jest mu słabo, podbiegłam do niego. W tym momencie on westchnął i poczułam silny zapach wódki. Przy tym w spojrzeniu moim mimo woli uwidoczniło się zdumienie, które mój mąż chyba zauważył, ponieważ natychmiast powiedział ostro i drażliwie, co zupełnie nie było mu właściwe:
- No, co tak patrzysz? Co tu dziwnego? No - wypił, ech, cud jaki; mężczyzna prawie trzydzieści lat, wziął wypił, jakiś wypadek!
- Ale - sprzeciwiłam się na to - tobie niczego i nie mówią.
- Nie ma co i mówić! I czego siedzisz do tej pory? Kładź się spać!
Położyłam się, ale spać nie mogłam.
Jakby ogniem opaliła mnie myśl: "A co, jeśli to już się zaczyna!"
Rzecz w tym, że mój ojczulek teść strasznie czasami popijał i umarł od przepicia, także to zjawisko mogło być dziedziczne. Na samą myśl o takiej możliwości całą chłód przeniknął, ale że odpowiedzieć na to pytanie mógł tylko czas, więc zdecydowałam się cierpliwie czekać.
Nazajutrz mój mąż wstał bardziej blady niż zwykle, ale był, chociaż i zamyślony, jednakże po dawnemu, czuły i cichy. O wczorajszym nie wspomniał ani słowa. Nie wspominałam i ja.
Minął tydzień i już zaczęłam uspokajać się, jak nagle powtórzyło się znowu to samo, tylko w silniejszym stopniu i od tamtej pory nie zostało nawet miejsca wątpliwościom: mąż rozpił się - i tak, że pił prawie bez przerwy...
Przeciągnęło się kilka okropnych miesięcy, prawie rok. Z pracy go zwolnili, a u mnie w tym czasie urodziło się już trzecie dziecko.
Z mieszkania dawno przeprowadziliśmy się i żyliśmy wszyscy w małym pokoiku na Piaskach wyłącznie z tego, co zarabiałam szyciem bielizny. Ale czyż dużo można było zarobić z trojgiem małych dzieci na rękach!
Bieda, straszna bieda, podkradła się do nas: zadłużyliśmy się i w sklepie, i u właścicielki pokoju już za dwa miesiące.
Co było robić?
- Pamiętam, jak akurat w przeddzień terminu płatności za trzeci miesiąc, wieczorem, kiedy mój mąż i dzieci najspokojniej spali, gospodyni przyszła do mnie i oświadczyła, że jeśli jutro nie zapłacę za mieszkanie albo, przynajmniej nie rzucę "pijaka" męża, którego ona więcej trzymać u siebie nie życzy, to po prostu wypędzi wszystkich nas na ulicę.
Co mogłam jej odpowiedzieć?
Wykończona kłopotami i pracami dotkliwie osłabłam. Czułam, że jeśli gospodyni jeszcze cokolwiek powie, to zrobi mi się słabo. Serce już zaczynało szybciej bić i zmuszając się, odpowiedziałam jej:
- Daria Karpowna! Proszę panią, zostawmy dzisiaj tę rozmowę, a jutro pani dam odpowiedź.
- Dobrze - powiedziała wstając - ale odszedłszy do drzwi, obróciła się jeszcze raz i przypomniała mi o swojej groźbie.
Skoro tylko drzwi zamknęły się za nią, jak ja, popatrzywszy na portret swojej matki, bezsilnie opuściłam głowę na ręce i gorzko zapłakałam.
- Matulko, miła - jak skarga wyrwały się u mnie słowa - dlaczego, dlaczego zapomniałaś o mnie, o twojej biednej córeczce! Pomódl się za mnie, droga! Modlitwa matki ratuje nawet z dna morza. Poucz, doradź, co mam robić! Nie mam siły, nie mogę tak dłużej żyć!
Do tej ostatniej minuty nieodstępnie, z głęboką wiarą, błagałam Pana, aby uratował mego męża od fatalnej namiętności, ale Pan Bóg jakby nie chciał mnie usłyszeć. Ale to tylko tak się wydawało. W rzeczywistości On, miłosierny, według Swojego niezmiennego Przymierza, słyszy każdą naszą modlitwę. Jednak czasami pragnąc rozsławić Swoich świętych, żąda od nas, grzesznych, żebyśmy uciekli się do ich orędownictwa. Po ich, miłych Jemu, modlitwach spełniają się w pełni dobra nasze życzenia.
Oto-co, właśnie i wydarzyło się ze mną.
Po moim wezwaniu do zmarłej matuli chciałam wziąć się za pracę, ale umęczona psychicznie i fizycznie, jak siedziałam, tak i zdrzemnęłam się, skłoniwszy swoją głowę na stół.
Nie pamiętam, czy dużo czasu spędziłam w takim stanie - a jedynie to, co zdarzyło się ze mną w tym czasie:
Zobaczyłam przed sobą nieznanego młodzieńca, ubranego prosto, po-świeckiemu. On wyciągnął do mnie prawą rękę i rozkazująco powiedział: "Idziemy!"
Jakby niewidoczna siła podniosła mnie i bez sprzeciwów podążyłam za nim. Długo szliśmy, zupełnie milcząc, po długich i ciemnych ulicach, ale jakby nawet nie dotykając do ziemi, póki wreszcie nie zatrzymaliśmy się przed wielkim ogrodem. Wpatrzywszy się, zauważyłam przez kratę bramy białe krzyże, stojące, jak zjawy, wśród nocnego mroku i, z przerażeniem cofając się do tyłu, wyszeptałam: "Cmentarz!"
- Tak, cmentarz - spokojnie powtórzył mój towarzysz podróży - spoczywa tu dużo pobożnych ludzi; czy ich boi się służebnica Boża Maria?
I nie oczekując mojej odpowiedzi, mocno ścisnął prawą ręką moją rękę, a lewą z lekka pchnął zamkniętą bramę, która cicho, bez hałasu, otworzyła się przed nami.
Zauważyłam wśród nocnego mroku migoczące w oddali światło i ucieszywszy się, prawie zawołałam: "Światło!"
- Idź do niego! - Powiedział mi mój towarzyszy i dodał - dawno pora, na ciebie tam czekają - niepostrzeżenie zniknął, zostawiwszy mnie zupełnie samą.
Tak się wystraszyłam, że szybko zaczęłam biec w kierunku tego światła i dobiegłszy już do samego świetlanego punktu, zobaczyłam, że stoję przed kaplicą, z której wychodziło światło, podobne do niebieskawych sztucznych ogni.
Wpatrzywszy się, poznałam grób Błogosławionej Ksienii, gdzie bywałam jeszcze z matulą.
Przez zamknięte drzwi był słyszalny śpiew: "Wieczna pamięć!" - Weszłam i zobaczyłam swoją matkę, nisko pochyloną nad grobową płytą. Z oczu mojej matuli płynęły łzy tak obficie, że wydawało się, cała płyta w nich pływała. Wyciągnęłam do przodu swoje ręce i z krzykiem "Matula!" zbudziłam się.
Długo nie mogłam całkiem pozbierać się od swojego widzenia. Kiedy rozejrzałam się dookoła i zobaczyłam się w swoim zwykłym środowisku, trochę uspokoiłam się i zaczynałam zastanawiać się nad wszystkim, co widziałam. Jakby zasłona spadła z moich oczu. Szybko przypomniałam sobie wszystkie pouczenie matka, które, z jakiegoś powodu, ani razu nie przyszły mi do głowy przez ostatni rok. Jakby zamroczenie jakie naszło na mnie. Zrozumiałam, że moja matula błaga o mnie ze łzami Błogosławioną Ksienię. Do tego samego światła przyprowadził i mnie mój tajemniczy towarzysz podróży. Zdecydowałam z samego rana udać się na Smoleński, żeby odsłużyć panichidę.
Tak też zrobiłam, zostawiwszy dzieci pod opieką męża. Wiedziałam, że on prześpi się i nad ranem będzie trzeźwy.
Kiedy podeszłam do kaplicy, to mi tak żywo ukazało się całe nocne widzenie i moja matka, że przeżyłam wszystko ponownie. Upadłszy na kolana, przestałam całą panichidę - i nawet nie jedną - na tym samym miejscu gdzie widziałam swoją matkę. Po tym natychmiast poczułam, że jak gdyby ciężar jakiś zwalił się ze mnie i z taką ulgą na duszy wracałam. Tak rozmarzyłam się o przeżytej nocy, że nie zauważyłam nawet, jak przeszłam dość znaczny dystans od Smoleńskiego cmentarza do Piasków i weszłam na naszą ulicę. Nagle niedaleko od siebie usłyszałam dzwonienie dzwonków. Podniósłszy głowę, zobaczyłam, że naprzeciwko naszego domu stoi kilka jednostek przeciwpożarowych i wewnątrz podwórza, kończą gaszenie, już z ostatnimi błyskami wygasającego płomienia.
Na widok takiego widowiska, najpierw zatrzymałam się i zamarłam, ale potem szybko rzuciłam się naprzód i dobiegłszy do strażaków, z rozdzierającym duszę krzykiem: "Dzieci! Mąż!" Chciałam przedostać się do bramy, ale nogi ugięły się pode mną, w oczach pociemniało i bez czucia zwaliłam się na ziemię.
Kiedy oprzytomniałam, to zauważyłam, że znajduję się w wielkim jasnym pokoju z bardzo bogatym umeblowaniem. Przy wezgłowiu stał starszy pan i trzymał mnie za rękę, wysłuchując tętno. Zobaczywszy, że otworzyłam oczy, zwrócił się do siedzącej na fotelu staruszki, ubranej w ciemną jedwabną odzież i powiedział: "Omdlenie skończyło się, niebezpieczeństw więcej nie ma, trzeba dać zastrzyk uspokajający".
Tymczasem, bardzo wyraźne przypomniałam o pożarze i pierwszym moim pytaniem było: "Dzieci i mąż?"
- Proszę uspokoić się, powiedziała staruszka cichym i czułym głosem - mąż pani z lekka tylko potłukł się, a dzieci wszystkie żywe i zupełnie zdrowe. One są tu, w następnym pokoju i dwoje z nich śpi, a starszego pani zaraz zobaczy.
Ale zauważywszy moje niespokojne niedowierzanie, staruszka zrozumiała mnie i przyjaźnie uśmiechnąwszy się, powiedziała coś drugiej starowince, podobnej na starą nianię. Ta natychmiast wyszła i po minucie wróciła, trzymając za rękę mego starszego syna, a młodszych wnieśli na rękach dwaj służący. Zobaczywszy swoje dzieci żywe i zdrowe, przeżegnałam się i uspokoiwszy się, zapytałam, gdzież się znajduję.
- Pani jest u mnie, w mieszkaniu generałowej Ł. - Odpowiedziała mi staruszka w jedwabnej sukni. - Akurat przejeżdżałam koło waszego domu na liturgię do Aleksandro-Newskiego monasteru, kiedy rozbrzmiały krzyki: "Ratunku, dzieci płoną!". Rozumie się, zatrzymałam się i zostawiwszy powóz, podeszłam bliżej domu. Ale dzieci, dzięki Bogu, jak okazało się, dwoje uratowali już strażacy przez okna i trzeciego - pani mąż, ale on urwał się i upadł, zwichnąwszy sobie nogę. Dziecko zaś złapali i oto ja wszystkich natychmiast zabrałam do siebie, a później panią przynieśli moi służący, którzy tam już na panią czekali. Mieszkanie wasze zapaliło się u gospodyni w kuchni i w niecałe pół godziny całe się spaliło, tak że z waszego majątku niczego nie uratowano.
Bóg z nim! - wyszeptałam - dzieci i mąż mój żywi: chwała Stwórcy za ich zbawienie!
- Ale, mój Boże! Ileż wam, pani, kłopotów narobiliśmy! - zwróciłam się do staruszki.
- Ach, proszę, proszę nie myśleć o tym - powiedziała ona.
- Mieszkanie u mnie wielkie, krępować mnie wcale nie będziecie, a dzieci bardzo lubię, i z Bogiem mieszkajcie u mnie, póki oboje wyzdrowiejecie i znów się urządzicie.
Ale gdzież znajduje się mój mąż?
- Na dole - mam piętrowe mieszkanie - objaśniła mi generałowa. - Robią mu opatrunek i on bardzo martwił się z powodu pani porannej nieobecność.
- Objaśnię pani później, gdzie spędziłam ten poranek - odpowiedziałam na pytające spojrzenie generałowej.
Na drugi zaś dzień wstałam z łóżka, ale mąż przeleżał dwa tygodnie i później jeszcze długo chodził na szczudłach.
W tym czasie bliżej poznałyśmy się z generałową i bardzo polubiłyśmy się nawzajem.
Ona była wdową, najlepsza, święta osoba. Kiedyś miała dzieci, ale straciła je we wczesnym wieku i od tamtej pory nie mogła obojętnie patrzeć na dziecko.
Opowiedziałam jej całe moje życie, nie zataiłam i ostatniej mojej biedy, słabości męża, przekazałam jej i swoje widzenie i gdzie byłam w fatalny poranek.
Wysłuchawszy mnie, generałowa pobożnie przeżegnała się i głęboko się zamyśliła.
- A wie pani co? - Powiedziała, popatrzywszy na mnie - widzę w tym wszystkim palec Boży. Powinien był zdarzyć się pożar w dzień pamięci jednego z moich dzieci, leżących w Aleksandro-Newskim monasterze! I oto Pan Bóg posyła mi żywych, w miejsce martwych, dzieci, a wam w mojej osobie - wsparcie w ciężkim losie i nam pozostaje mądrze dojść do wskazanego przez Pana celu.
- Oto co - powiedziała, pomilczawszy - mam dwie posiadłości: jedna z nich - nieduża - znajduje się w N-skiej guberni; nie pojechałby mąż pani tymczasem jako urzędnik albo starszy zarządca? Tam jest zarządzający staruszek, napiszę do niego. Być może on tam się poprawi!
- Daj Bóg, daj Bóg - wyszeptałam ze łzami.
Mój mąż z wdzięcznością przyjął propozycję.
Od dnia katastrofy nie pił jeszcze ani jednego kieliszka i z obawą oraz nadzieją oczekiwałam, co będzie dalej, przywołując w duszy służebnicę Bożą Ksieniję.
Opowiedziałam mu o swoim widzeniu, mocno przy tym zbladł, ale nie powiedział ani słowa, a tylko sam zaproponował razem pojechać i odsłużyć jeszcze raz panichidę przed naszym odjazdem na wieś, dokąd wkrótce i przeprowadziliśmy się.
Minęło kilka miesięcy - mąż nie pił, minął i rok pomyślnie. Od tamtej pory upłynęło już osiem lat, a o przeszłości nie było nawet wzmianki.
Ale zauważałam, że mąż czasami bardzo rozmyślał, jakby ciążyła mu jakaś tajemnica albo choroba. Znając jego szczery charakter, zdecydowałam, że to choroba i obawiając się następstw, pewnego razu zapytałam go o przyczynę. Mąż strasznie zmieszał się i zbladł, wstał, kilkakrotnie szybko przeszedł się po pokoju. Potem zdecydowanie usiadł naprzeciwko mnie i powiedział: "Tego poranka, kiedy chodziłaś na cmentarz, spałem mocnym snem i we śnie widziałem coś strasznego, jakby bestie jakie okrążyły mnie. Pamiętam, że zawołałem cię, ale nie przyszłaś, a przyszła do mnie nieznana kobieta, z pastorałem w prawej ręce. Bestie wszystkie natychmiast dokądś zniknęły, a ona zwróciła się do mnie i stukając swoim pastorałem, groźnie powiedziała: "Nie ma tu twojej żony, ona jest u mnie. Łzy jej matki zalały mój grób. Przestań pić! Wstań! Twoje dzieci palą się!" I z tymi słowami ona zniknęła. Zerwałem się, patrzę - ciebie nie ma, dzieci spokojnie śpią i przyjąłem wszystko to za majaczenie mojej chorej głowy, ale nie minęło i dziesięciu minut po tym, jak w kuchni rozbrzmiał rozpaczliwy krzyk: "Płoniemy!" Zerwałem się, jak niespełna rozumu, nie tyle od krzyku, jak od strasznej myśli o widzeniu. "Dzieci palą się" - przypomniały się mi ostatnie słowa groźnej kobiety. Schwyciłem dzieci i rzuciłem się z nimi do przedpokoju, ale było już za późno: drzwi paliły się, wtedy rzuciłem się do okien. Resztę znasz".
"Oto dlaczego - dodał mój mąż - z wielkim niepokojem chciałem wiedzieć: gdzie byłaś wtedy rano i kiedy dowiedziałem się, to natychmiast wszystko zrozumiałem, pomodliłem się w myśli i od tamtej pory nawet myśl o wódce wprawia mnie w obrzydzenie - zakończył swoje wyznanie.
Byłam strasznie porażona tym otwarciem.
Rok po naszym osiedleniu się na wsi, umarł zarządzający staruszek i mego męża generałowa wyznaczyła na jego miejsce, ale wkrótce potem umarła i sama, moja gołąbeczka. Królestwo jej Niebieskie!
Przy tym wspomnieniu, grube łzy stoczyły się po policzkach opowiadającej; Ona ciężko westchnęła i kontynuowała:
- Staruszka, z którą cały czas utrzymywałam intymną korespondencję, według duchowego testamentu, wielką posiadłość w Twerskiej guberni przekazała swojemu siostrzeńcowi, a tą, gdzie my teraz, na zawsze zatwierdziła nam.
I za wszystko, za wszystko to, jesteśmy zobowiązani do modlitwy względem Błogosławionej Ksienii i mojej matuli. Dowiedziałam się z jej pamiętnika, który ona zostawiła i poleciła otworzyć go nie wcześniej, jak skończę trzydzieści lat, że mój ojciec w swojej wczesnej młodości mocno pił i że moja matula przez to dużo cierpiała, póki nie doradzili jej dobrzy ludzie uciec się do pomocy Błogosławionej Ksienii, i że po tym mój ojciec wkrótce wyleczył się ze swojej słabości, i surowo zakazywał nawet trzymać alkohol w mieszkaniu.
Wtedy dopiero zrozumiałam, dlaczego ona tak bała się z powodu "pijaka" męża i dlaczego radziła zwrócić się właśnie do Błogosławionej Ksienii. Jakby czuła rodzicielskim sercem, że to wszystko będzie musiała przeżyć i doświadczyć na sobie jej córeczka!
- Oto - skończyła Goriewa swoje opowiadanie - przyczyna, dlaczego ja szczególnie święcie czczę pamięć służebnicy Bożej Ksienii i sama ciągle staram się być w Petersburgu, ale nie mogę w żaden sposób się wybrać. To praca (a teraz gospodaruję sama: mąż wyjechał na miesiąc do guberni w ważnej sprawie), to dzieci zatrzymują, a u mnie ich niewiele - powiedziała, uśmiechając się - razem tylko siedmioro ludzi. Oto jutro przedstawię pani: pięciu synów i dwie córeczki.
Kiedy skończyła swoje opowiadanie, to było już daleko po północy.
- Zmęczyłam panią? - Powiedziała, podnosząc się.
- O, co pani, przeciwnie - odpowiedziałam, także wstając, bardzo jestem pani wdzięczna za to opowiadanie. Nie często w życiu zdarza się słyszeć podobne i z niecierpliwością będę starać się jak najszybciej być na świętym grobie za siebie i za panią.
- Dziękuję z całego serca - powiedziała gospodyni, wyciągając do mnie rękę na pożegnanie.
Na drugi dzień Goriewa pokazała mi całe swoje gospodarstwo, w którym panował wzorowy porządek i rzeczywiście przedstawiła mi siedmioro swoich dzieci - od rocznego do trzynastoletniego włącznie, przy czym powiedziała im, że "to - ciocia z Petersburga, gdzie są groby Błogosławionej Ksienii, waszych dziadków i babć, i generałowej Ł."
Jeden z malców, około pięcioletni, podszedł do mnie i dziarsko zapytał: "A byłaś na mogiłkach?"
- Nie - mówię - kochany, jeszcze nie byłam!
- A nasza mama była!
I ja będę na pewno, jeśli powiesz, gdzie są te mogiły.
- Na Wołkowym i na Newskim - odpowiedział chłopczyk.
- Nasza rodzina - wmieszała się do rozmowy Goriewa - wszyscy leżą na Wołkowym cmentarzu, a generałowa Ł. - W Aleksandro-Newskim monasterze.
Obiecałam i tam odsłużyć panichidy i o wszystkim napisać.
- Dziękuję pani z całej duszy - powiedziała do mnie, obejmując mnie ze łzami i całując na pożegnanie.
- Tak żwawo przypomniała pani sobą moje kochane rodzinne strony - Petersburg; jakbym sama tam była - mówiła, usadawiając mnie w powozie.
Wypoczęte konie ruszyły drobnym truchcikiem i udałam się w objazd inną drogą, z żalem opuszczając gościnny dach. I długo widziałam, że cała rodzina stała jeszcze na ganku, odprowadzając wzrokami przypadkowego gościa, który odjeżdżał w ich rodzinne strony, do ich świętych grobów, uwożąc ze sobą najdroższe polecenie.
W mieście Noworosyjsk w 1911 roku była ciężko chora kobieta o imieniu Ksenia: pojawił się u niej rak piersi. Pomimo pomocy różnych lekarzy, choroba szybko postępowała. Cierpienia wzmagały się z każdym dniem. Nie widząc ulgi ze strony medycyny, chora poprosiła swoją znajomą O.W. napisać list do proboszcza świątyni na Smoleńskim cmentarzu i poprosić go, aby odsłużył panichidę po służebnicy Bożej Ksienii oraz wspomniał w swoich modlitwach chorą Ksenię, a po panichidzie przysłał olejku z lampki nad grobem Błogosławionej.
Tymczasem choroba tak wzmogła się, że nadziei na wyzdrowienie, według lekarzy, nie zostawało żadnych. Mało tego - lekarze zrezygnowali nawet, aby w jakikolwiek sposób ulżyć w ciężkich cierpieniach. Chora leżała jak skiba, nie mogła ani mówić, ani poruszyć ręką. Jej pozwalano tylko, podnosząc głowę razem z poduszką, łykać lód. Widocznie, nastały jej ostatnie minuty. Tak sprawa ciągnęła się do 21 lipca, kiedy ze Smoleńskiego cmentarza otrzymano list z zawiadomieniem, że panichida po służebnicy Bożej Ksienii została odsłużona. Nadeszła również przesyłka z dwiema fiolkami olejku i garstką piasku z grobu. Znajoma chorej O.W. natychmiast piasek i jedną z fiolek z olejkiem przekazała chorej, a drugą fiolkę zostawiła sobie w celu uzdrawiania swojej chorej nogi. Piasek położyła chorej pod poduszkę, a olejkiem z fiolki natarła jej chorą pierś. Pod wieczór nacieranie olejkiem powtórzyli i położyli chorą do łóżka. I dziwna sprawa - całą noc chora przespała zadziwiająco spokojnie, czego już dawno, dawno nie było. Rano 22 lipca chora poprosiła u O.W. fiolkę z olejkiem i sama już, siedząc w łóżku, natarła sobie pierś. Minęło jeszcze 2-3 dni i na oczach wszystkich obecnych dokonał się prawdziwy cud: chora wstała z łóżka, przeszła sypialnię, część korytarza i zatrzymała się w drzwiach jadalni, czując jeszcze słabość. A na drugi dzień już swobodnie przyszła do jadalni, nie czując żadnego bólu w piersi...
Wszyscy, którzy widzieli Ksenię umierającą, w żaden sposób nie mogą zrozumieć, dlaczego zaszła taka zmiana?! W ich oczach ona jest jakby wskrzeszoną z martwych.
Informując o tym, O.W. prosiła w imienia uzdrowionej odsłużyć panichidę i jeszcze przysłać im, i olejku, i ikonek, i krzyżyków z grobu Błogosławionej.