Na podstawie http://www.wco.ru Tłumaczenie Eliasz Marczuk


Niektóre przypadki modlitewnej pomocy
świętej Błogosławionej Ksienii za dawnych czasów

Uratowanie dziewczyny od zamążpójścia za katorżnika

Jedna wdowa, która pochodziła z bardzo dobrej rodziny (wdowa po generale), i posiadająca znaczne środki materialne, bardzo szanowała i czciła pamięć służebnicy Bożej Ksienii. W tym czasie, jak nad grobem Ksienii zamyślono wybudować kaplicę, wdowa ta wzięła w tej sprawie gorący udział i swoimi środkami pomogła szybko urzeczywistnić budowę kaplicy.

Wdowa miała dorosłą córkę-pannę. Wkrótce po wzniesieniu kaplicy nad grobem służebnicy Bożej Ksienii, z wdową i jej córką zapoznał się pewien pułkownik. Zaczął często bywać u nich w domu, zbliżył się z dziewczyną i zaproponował jej, aby wyszła za niego za mąż. Propozycja została przyjęta. Matka także zgodziła się na małżeństwo córki z pułkownikiem. Wyznaczony był już dzień ślubu. Z powodu tego zdarzenia matka i córka pojechały na grób służebnicy Bożej Ksienii, odsłużyły tam panichidę i prosiły Błogosławioną o jej pomoc w tak poważnej sprawie.

Wszyscy, znający wdowę i jej córkę, szczerze cieszyli się z przyszłego szczęścia młodej dziewczyny. Rzeczywiście, oboje zaręczeni, kawaler i narzeczona byli młodzi, śliczni, posiadali pokaźne środki. Wszystko jak się zdawało, zapowiadało im pełne szczęście.

Chyba, według modlitw Błogosławionej Ksienii, którą one tak lubią i czczą, Pan Bóg posłał do nich takiego dobrego kawalera, mówili znajomi wdowy i jej córki. Chyba, modlitwa Błogosławionej godna i silna przed Bogiem i za miłość wdowy, ona odpłaca jej swoją miłością". I prawda, modlitwa Błogosławionej była silna przed Bogiem. Za miłość wdowy, Błogosławiona odpłaciła jej swoją miłością. Ale modlitewna pomoc Błogosławionej przejawiła się zupełnie inaczej, niż myśleli ludzie: młoda dziewczyna nigdy już nie musiała, ku swemu szczęściu, widzieć się ze swoim kawalerem.

Oto jak to się zdarzyło. W przeddzień ślubu matka narzeczonej, razem z córką, według obyczaju, pojechały na Smoleński cmentarz odsłużyć panichidę po służebnicy Bożej Błogosławionej Ksienii. W czasie panichidy gorliwie prosiły Błogosławioną, żeby swoją pomocą urządziła przyszłe szczęście zaręczonej narzeczonej. I Błogosławiona na modlitewne zawołanie do siebie natychmiast odpowiedziała swoją pomocą. W tym czasie, jak wdowa z córką modliły się nad mogiłą Ksienii, kawaler-pułkownik udał się do Głównego Skarbca, żeby według jakichś dokumentów otrzymać tam wielkie pieniądze. Wszedłszy do banku, pułkownik przygotowując wyjęte z kieszeni dokumenty, nie zauważył, że stojący obok wartownik skierował na niego swoje zdziwione, uważne spojrzenie.

Uważnie wpatrzywszy się w pułkownika i widocznie poznawszy go, wartownik szybko podszedł do naczelnika urzędu i cicho powiedział mu: "Wasza wysokość, tego człowieka (przy czym oczyma wskazał na pułkownika) trzeba natychmiast aresztować. Znam go. Pozwólcie powiedzieć mu parę słów".

Naczelnik urzędu skarbowego w zdumieniu spojrzał na niczego nie podejrzewającego pułkownika i powiedział wartownikowi: "Mów!"

Wartownik podszedł do pułkownika, jeszcze raz baczne spojrzał mu w twarzy i bez przestrzegania jakiegokolwiek ceremoniału, ostro zapytał go:

"A ty, braciszku, jak tu trafiłeś?"

Usłyszawszy te słowa, pułkownik zbladł, jak nieboszczyk i wypuścił z rąk dokumenty.

Obecni w banku interesanci, porażeni wybrykiem wartownika, natychmiast okrążyli zarówno wartownika jak i pułkownika.

"Wasza wysokość - głośno powiedział wartownik, odwróciwszy się do naczelnika urzędu - to nie pułkownik, a zbiegły katorżnik! Parę lat temu towarzyszyłem mu, jako eskortujący, na Syberię na zesłanie. I teraz dobrze go poznałem. Nie pomyliłem się".

Rzekomy pułkownik, drżąc z przerażenia i widząc, że już nic nie może zrobić, natychmiast przyznał się, że rzeczywiście, jest katorżnikiem i nie tak dawno uciekł z Syberii.

"Uciekłszy z katorgi - mówił - długi czas, wycieńczony, wyziębiony i głodny, błądziłem po tajdze Syberii. Wreszcie, udało mi się przejść góry Ural. Pewnego razu idąc tu drogą, biegnącą wśród gęstego, ciemnego lasu, ledwo-ledwo przebierałem nogami. Nagle widzę - dogania mnie na furmance, zaprzężonej w jednego konia, jakiś oficer. Po naramiennikach poznałem, że to pułkownik. Nie pragnąc spotkać się z kim, by to ni było, odszedłem trochę od drogi i poszedłem swoją drogą dalej, nie zwracając na oficera żadnej uwagi i myśląc, że mnie nie zauważył. Ale pomyliłem się. Pułkownik mnie zauważył. Zobaczywszy mnie krańcowo nędznego, wymęczonego i zmordowanego, przywołał mnie do siebie, wypytał, kim jestem. Poznawszy we mnie człowieka inteligentnego, zlitował się nade mną i zaprosił mnie do siebie na furmankę. Co tu dalej opowiadać? Jechaliśmy najgęstszym lasem... Ile by tu nie krzyczeć, nikt nie usłyszy, żadnej pomocy się nie doczekasz... Słowem, skorzystawszy ze sprzyjającej okazji, zarżnąłem i litościwego pułkownika i jego woźnicę. Następnie pułkownika rozebrałem, włożyłem jego odzież na siebie, przywłaszczyłem sobie jego dokumenty i pieniądze, obu zarżniętych zrzuciłem z furmanki i pogalopowałem.

Dostawszy się do Petersburga, ja, jako zręczny i obyty człowiek, zwłaszcza że miałem przy sobie wszystkie dokumenty, łatwo udawałem pułkownika. Zapoznałem się z generalską córką i jutro już powinien był odbyć się mój ślub. Ale widać, Pan Bóg usłyszał modlitwę sieroty-narzeczonej i uwolnił ją od zamążpójścia za mnie. A żeby nie ten wartownik, jutro byłbym już żonaty".

Rzekomy pułkownik natychmiast został aresztowany, przekazany sądowi i z uwagi na mnogość jego przestępstw, skazany na karę śmierci.

Tak, Błogosławiona Ksienija umie odpłacać swoją miłością tym, którzy ją kochają i czczą.

Otrzymanie pracy przez Ispołatowa, Bułachowa i wielu innymi

Doktor Bułachow przyjechał do Petersburga w poszukiwaniu pracy, ale wszędzie otrzymywał odmowy. Próżno trzy tygodnie wytężał wszystkie swoje wysiłki, w końcu kompletnie posmutniał od niepowodzenia. Znajomi poradzili mu pomodlić się na grobie służebnicy Bożej Ksienii i odsłużyć po niej panichidę. On tak i zrobił. A następnego dnia po tym otrzymał przydział do miasta Rżew.

W takiej samej sytuacji znajdował się i pan Ispołatow. Tego dnia, kiedy on według rady bliskich, pomodlił się na grobie Błogosławionej Ksienii, zaproponowano mu do wyboru cztery posady.

Odwiedzający grób służebnicy Bożej Ksienii, zwłaszcza zaś prości ludzie - robotnicy, pokojówki, kucharki itd., opowiadają o mnóstwie i innych wypadków otrzymania pracy, dzięki jej modlitewnej pomocy. Chociaż wcześniejsze poszukiwania były bezskuteczne.

Oto, na przykład, co przytrafiło się z panem W.A. z zawodu kreślarzem. Długi czas W.A. był nie tylko człowiekiem lekkomyślnym, ale i wielkim pechowcem w życiu. Wielokrotnie podejmował pracę, ale nigdzie nie mógł długo pracować. Popracuje tydzień-drugi i zrezygnuje, a czasami i go zwolnią. To kierownictwo nie podoba się, to praca jest ciężka, to koledzy są nieodpowiedni... Przeminęło tak kilka lat. W.A. stał się zupełnie obdartusem, wstyd było wśród ludzi się pokazać, już z wielkim wysiłkiem otrzymywał jakąś tymczasową pracę i ledwo-ledwo się odżywiał. Dużo smutku i boleści dostarczał on i swojej głęboko religijnej starowince-matce. Na początku 1907 roku W.A. otrzymał jakąś taniutką robotę i pracował u siebie w mieszkaniu. Zdarzyło się tak, że jego matka była w tym czasie na Smoleńskim cmentarzu i przyniosła stamtąd ikonkę Błogosławionej Ksienii. Przyniesioną ikonkę matka W.A. powiesiła na ścianę, zrobiła z różnokolorowej włóczki wianek i otuliła tym wiankiem ikonkę. W.A. i obecna w tym czasie w ich pokoju pewna znajoma zaczęli się śmiać ze starowinki. Długo uspokajała ich religijna kobieta, długo przekonywała, ale niczego nie mogła zrobić. I cóż? Na drugi dzień i W.A. i żartująca z nim kobieta - oboje otrzymali odmowę pracy. Minęło po tym prawie pięć lat. W.A. jakoś przetrwał dzięki przypadkowej pracy, a żartująca z nim kobieta i dotychczas nie ma żadnego zajęcia; ona wpadła w skrajną biedę i posila się prawie tylko imieniem Chrystusowym. W międzyczasie starowinka-matka W.A. po dawnemu gorliwie błagała Pana i służebnicę Bożą Ksieniję aby jej ginący syn opamiętał się. I Pan Bóg usłyszał jej modlitwę. Z powodu stałego niepowodzenia i ciężkiego położenia, czy też gorliwych modlitw matki, ale jednak zmądrzał W.A. Przyszło mu na myśl, czy nie karze go Pan Bóg za to, że szydzi z wiary swojej matuli, że pozwala sobie bluźnierczo obrażać Pana Boga i Jego świętych. I czym więcej myślał nad tym, tym bardziej przekonywał się o sprawiedliwości tego. Wreszcie, jakby promień światła rozjaśnił jego duszę. Obudziwszy się jakoś wcześnie rano, zaczął prosić swoją matkę, by poszła z nim na grób Ksienii, ponieważ pragnie pomodlić się do niej, prosić u niej przebaczania i pomocy w swoich niepowodzeniach. Matka chętnie wypełniła jego prośbę. I Pan Bóg z radością przyjął zbłądzonego, ale skruszonego syna. Przyszedłszy z grobu do domu, W.A. natychmiast napisał pismo do naczelnika kolei (wcześniej otrzymał odmowę), z gorliwą prośbą, aby dał mu jakiekolwiek zajęcie. Do pisma tego włożył mały kawałeczek papieru z ikonki służebnicy Bożej Ksienii, z której wcześniej żartował. I pomoc od służebnicy Bożej Ksienii nadeszła natychmiast. Po czterech dniach W.A. otrzymał od naczelnika kolei pana P.P.M. wiadomość, że jest przyjęty do pracy i że wyasygnowano mu kwotę potrzebną na zakup niezbędnej odzieży.

Informując o tym, W.A. gorliwie prosił umieścić ten przypadek w kolejnym wydaniu książki, gotowy w dowolnym czasie, pod przysięgą, potwierdzić prawdziwość swojej wypowiedzi.

O tym, jak wielka jest wiara prostych ludzi w pomoc służebnicy Bożej Ksienii, pokazuje, na przykład, przypadek z robotnikiem Jegorowym. Długi czas pracował on w tartaku Lebiediewa. Tu go ceniono, jako doświadczonego, trzeźwego i porządnego mistrza. Ale Oranienbaumski właściciel zakładów drzewnych zaproponował Jegorowowi prawie podwójną płacę i zwabił go do siebie. Po upływie pół roku, z niezależnych od Jegorowa przyczyn, pracę w Oranienbaumie stracił i udał się do siebie w rodzinne strony.

Wróciwszy do Petersburga i głęboko wierząc w pomoc służebnicy Bożej Ksienii, Jegorow nie poszedł nawet do tartaków szukać pracy, a wysłał tylko pisma z propozycją swoich usług. "Po co będę szukać pracy? Tą pracę da mi służebnica Boża Błogosławiona Ksienija" - mówił on. I rzeczywiście rozesławszy listy, Jegorow natychmiast udał się na Smoleński cmentarz pomodlić się na grobie służebnicy Bożej Ksienii i poprosić ją o pomoc w znalezieniu pracy. Wiara Jegorowa nie zawiodła go. Po przyjściu do domu znalazł u siebie trzy listy z zaproszeniem do pracy i z propozycją doskonałej płacy.

 

Oranienbaumn – nazwa miasta Łomonosow do 1948 r.

 

Cudowne uzdrowienie trzyletniej dziewczynki
według modlitewnej pomocy świętej Błogosławionej Ksienii
(Przedstawione na podstawie słów M. G. Grigorjewoj.
Opowiedziane w 1906 roku)

Trzy-cztery lata temu miałam okazję być w gościach u jednej arystokratycznej rodziny Sant-Petersburga. Rodzina ta około półtora roku temu, na skutek zamieszek w Rosji, wyjechała dokądś za granicę. Serdeczna staruszka-gospodyni (teraz już umarła; pochowana w Aleksandro-Newskiej Ławrze) razem i innymi członkami rodziny i gośćmi przedstawiła mi swoją 11-letnią wnuczkę, uczącą się w instytucie.

"Oto, popatrzycie - mówiła gościnna gospodyni, gładząc po głowie dziewczynkę - jaka ona u nas miła, zdrowa, śliczna i mądra... A muzykantka z niej jaka sławna! A wierzycie, my przecież i nie przypuszczaliśmy widzieć jej takiej kwitnącej i zdrowej... I wszystko to stało się, dzięki pomocy, wiecie kogo? Otóż nigdy nie zgadniecie!... Myślicie, być może, doktorzy pomogli? Albo, że ona urodziła się zdrowa? - Nie, wcale nie... Prawda, Oleńka urodziła się zdrowiutka i mamka u niej była dobra... Ale w trzecim roku, Bóg wie dlaczego, prawdopodobnie od przeziębienia, Oleńka tak poważnie zachorowała, że nie ważyliśmy się i myśleć, że ona przeżyje, a w tym, że będzie głucha, byliśmy całkowicie przekonani i radzi byliśmy nawet pogodzić się z tym. A i wszyscy lekarze tak mówili... Jeśli chcecie, opowiem wam historię choroby mojej drogiej wnuczki... Nie, zresztą, proszę zgadnąć najpierw, kto pomógł jej wrócić do zdrowia i głuchą nie zostać?".

"Prawdopodobnie - mówię jej - waszej wnuczce pomogły jakieś domowe sposoby? Przecież często zdarza się, że doktorzy walczą z całych sił, stosują przeróżne środki medyczne, ale nic nie pomaga... i nieoczekiwanie najprostszy środek ludowy stawia chorego na nogi".

"A wiecie, M.G., Przecież pani prawie że zgadła, chociaż, rozumie się, myśli pani zupełnie o innych środkach... Moja wnuczka wyzdrowiała, rzeczywiście, ludowym sposobem, ale wcale nie z tych, o których mówicie... Ona wyzdrowiała takim sposobem, którego radzę nikomu i nigdy nie zapominać, a jak można częściej z niego korzystać... Oto proszę posłuchać, co wam opowiem. Oleńka, idź, duszko, zajmij gości... Chcę porozmawiać z M.G.

Mój syn ożenił się zaledwie 12 lat temu. On ma razem dwoje dzieci - dwie dziewczynki: Oleńka i Sasza. Ola 11 lat i Sasza 7 lat. Podczas gdy zachorowała Oleńka, Sasza jeszcze nie urodziła się. Ola była jedynym dzieckiem, dającym szczęście nam wszystkim. Jak ją chroniliśmy, jak pieściliśmy, mówić pani o tym nie będę. Pani sama ma dzieci i wie, jak one drogie są dla rodziców. A ją mieliśmy jedną, wszyscy byliśmy nią zaślepieni... I nagle, cóż? Najpierw zaczęła skarżyć się, że boli jej główka. Zmierzyliśmy temperaturę... 37 stopni i kilka kresek. Natychmiast napoiliśmy ją herbatką z malinową konfiturą, daliśmy kilka kropli akonitu (tojad mołdawski – przyp. E.M.), położyliśmy do łóżeczka i myśleliśmy, że nad ranem wszystko skończy się pomyślnie. Ale nocą Oleńka spała źle, ból głowy trwał i następnego dnia. Wezwaliśmy doktora. Doktor postukał chorą, sprawdził tętno, obejrzał język, zmierzył temperaturę i uznał, że nie ma nic niebezpiecznego, że u chorej lekka forma grypy. Przypisał lek i odjechał. Podajemy jego lek chorej dzień, dwa. Chorej wcale nie jest lżej... Temperatura podniosła się do 39 st. i Oleńka zaczęła skarżyć się, że u niej prawe uszko kłuje. Znów wezwaliśmy doktora. Ten uznał powikłanie grypy i zaczynał obawiać się wrzodu w prawym uchu. Znów napisał leki i obiecał odwiedzić następnego dnia. W nocy chora spać już nie mogła: Temperatura podniosła się do 40 st., ból w uchu stał się nieznośny. Znów zaraz nocą wezwaliśmy doktora, ale on powiedział, że do poranka niczego nie można zrobić, że sprawa przyjęła poważny obrót i że lepiej byłoby wezwać specjalistę od chorób usznych. Możecie sobie wyobrazić, w jakim niepokoju byliśmy wszyscy, a zwłaszcza matka i ojciec! Natychmiast rozesłali kartki do specjalistów usznych, z prośbą, aby koniecznie odwiedzili chorą o godzinie 8 rano. Dziękuję, lekarze nie odmówili naszym prośbom. Rano przyszło ich czterech. Nasz doktor opowiedział im historię choroby Oleńki i wszyscy zaczęli wszechstronnie i według wszelkich reguł sztuki medycznej badać i wysłuchiwać chorą, która cały czas albo żałośnie jęczała albo tak głośno i boleśnie krzyczała, że wszystkim nam serca pękały. Kiedy zaś lekarze zaczęli badać chore ucho, nawet nie pamiętam, co ze mną się stało... Krzyki i jęki nieszczęśliwej dziewczynki były tak niesamowite, cierpienia jej były tak ciężkie, że dotychczas nie mogę sobie wyobrazić, jak my wszyscy nie oszaleliśmy od jej niewypowiedzianych mąk. Ale wszystkiemu bywa koniec. Skończyło się i badanie lekarskie. Zaczęła się długa narada. Z przerażeniem czekaliśmy na diagnozę. I, rzeczywiście, co może być okropniejsze od tego, co usłyszeliśmy? Doktorzy uznali, że Oleńka ma wrzód za błoną bębenkową, że trzeba dać temu wrzodowi czas, aby ostatecznie dojrzał, a to trwa trzy-cztery dni, potem przewiercić błonę bębenkową i wypuścić ropę wrzodu. Jeśli ta operacja przebiegnie pomyślnie, dziewczynka przeżyje, tylko będzie głucha na prawe ucho. Jeśli zaś nie przewiercić błony bębenkowej, to od wrzodu na pewno pojawi się zakażenie krwi i dziewczynka będzie musiała umrzeć. Nieprawda, straszny wszak wyrok? Ja i teraz nie mogę spokojnie o tym wspomnieć. Może pani sobie wyobrazić, co przemyśleliśmy i przeżyliśmy w tym czasie, a zwłaszcza ojciec i matka Oleńki? I całe trzy dni trwała ta męczarnia. Nikt z nas nie rozbierał się, nikt nie myślał, aby się położyć... Wszyscy milczkiem, na palcach, chodziliśmy albo siedzieliśmy obok pokoju miotającej się męczennicy i sami nie mniej, wydaje się, cierpieliśmy od jej mąk. Wszyscy zatykaliśmy uszy od jej jęków, ale w żaden sposób nie mogliśmy odejść spod jej drzwi. Ileż gorących modlitw było wzniesionych na niebo, ile gorzkich łez było przelanych przez nas w tym czasie - jeden Bóg tylko wie. Ale, chyba, czyjaś modlitwa była usłyszana przez Pana...

Odwiedzający po kilka razy dziennie chorą lekarze, uspokajając nas wszystkich, dwa dni mówili, że choroba idzie zupełnie normalnie, a na trzeci dzień rano zakomunikowali, że jutro można będzie zrobić operację. Tymczasem, cierpienia chorej, a razem z nią i nasze, w ten dzień osiągnęły, wydaje się, niebywały jeszcze stopień. Co wtedy mieliśmy, ja teraz i wyobrazić sobie nie mogę. Chora strasznie i żałośnie jęczy, ojciec rwie na sobie włosy, matka ledwie nie wariuje, zmordowała się zupełnie, ja także stałam się na nic nie przydatna... A tymczasem, wszyscy my siedzimy obok pokoju chorej, z rzadka tam zaglądając i odejść nie możemy. Jutro, myślimy, operacja... Oleńka albo umrze, albo zostanie na całe życie głucha. Boże, czyż nie ma środków, aby wybawić wszystkich nas od tak nieznośnych cierpień!.. I gdzie też miłosierdzie i miłość Pana?.. Gotowi już byliśmy wpaść w kompletną rozpacz. Ale teraz właśnie miłosierny Pan Bóg i objawił wszystkim wielką Swoją łaskę. Siedzimy wszyscy troje - syn, synowa, ja - w pokoju przy z chorej, boimy się słowo powiedzieć, wszyscy przysłuchujemy się jękom umierającej i, zwątpiwszy w pomoc ziemską, ciągle jeszcze nie tracimy nadziei z pomocą niebiańską, ze łzami prosimy i błagamy o to Dawcę wszystkiego... Nagle wchodzi niania Agata Nikitiszna i mówi:

"Ojczulku jaśnie panie, proszę pozwolić mi pojechać na Smoleński cmentarz do Błogosławionej Ksienii, słyszałam, że jej modlitwa licznym pomaga w biedzie".

"Gołąbeczko nianiu - odpowiada syn - rób, co chcesz, tylko pomóż nam. Widzisz, nie rozumiemy niczego... Pojedź dokąd chcesz, tylko pomóż ty nam, ze względu na Chrystusa!"

Wyszła niania, a my wszyscy siedzimy... Ile czasu przesiedzieliśmy tak, ja już nawet nie wiem... Tylko zauważamy, że jęki chorej stają się jakby cichsze i cichsze, a wreszcie i zupełnie ustały.

"Skonała, biedulka!" - Przemknęło w naszej świadomości... I wszyscy troje, wpadliśmy do pokoju Oleńki. Patrzymy: Przy łóżku chorej stoją niania i pielęgniarka, chora leży na prawym boczku i cicho, spokojnie śpi.

"Dzięki Bogu - cichutko szepcze nam niania - pojechałam na Smoleński cmentarz do Błogosławionej Ksienii, pomodliłam się tam, przywiozłam z jej mogiły piaseczku i oliwki z łampadki... Teraz Oleńce zrobi się lżej".

Jak ogłupiali, staliśmy przy łóżeczku Oleńki, słuchaliśmy słów niani, niczego nie pojmowaliśmy, ale czuliśmy, że z chorą rzeczywiście nastąpiła zadziwiająca zmiana i niebezpieczeństwo minęło...

Z histerycznym krzykiem rzucił się ojciec maleństwa na pierś swojej żony i nie wiem już, czy długo powstrzymywany smutek, czy też niespodziewana radość przedzierała się poprzez jego szlochania, ale ledwie udało się nam go uspokoić, odciągnąć od łóżeczka chorej i położyć do łóżka.

Jak z synową wyszłyśmy z pokoju chorej, jak i gdzie, po nieprzespanych trzech dobach, usnęłyśmy, też nie pamiętam. Dopiero rano, leżąc u siebie na kanapie, nagle słyszę głośno woła mnie niania: "Proszę pani, oj, proszę pani, proszę wstać... doktorzy przyjechali, a jaśnie pana z młodą panią w żaden sposób nie dobudzisz się".

"Tak, co - wyskoczyłam - jak Oleńka?"

"Dzięki Bogu - mówi niania - śpi i całą noc na prawym boczku spała".

Ja natychmiast, nieuczesana i nieumyta, poszłam, rozbudziłam syna i synową, powiedziałam im, że przyjechali doktorzy i że Oleńka spokojnie śpi.

Jakby przestraszeni tym, że odważyli się na całą noc zostawić śmiertelnie chore dziecko, wyskoczyli z łóżka, jakoś okryli się i pobiegli do Oleńki.

A ja wyszłam do salonu do lekarzy, przeprosiłam ich i opowiedziałam, że Oleńka, dzięki Bogu, od wczorajszego dnia spokojnie śpi.

"To nic, poczekamy; niech biedulka wzmocni się przed operacją: przecież to sprawa nie jest lekka, tym bardziej dla małego wymęczonego dziecka" - powiedzieli mi lekarze.

Weszli ojciec i matka i także potwierdzili, że dziewczynka śpi.

Taki stan dziecka, zapewne, chociaż trochę powinien był nas ucieszyć, uradować. Ale obecność lekarzy i myśl o operacji znów przypomniały nam o niebezpieczeństwie i znów ciężko zrobiło się nam na sercu.

Ale cóż mogliśmy zrobić? Przecież trzeba było uwolnić chorą od cierpień, trzeba było zdecydować się na operację... Siedzimy godzinę, drugą. Lekarze, którzy początkowo spokojnie rozmawiali między sobą, zaczęli pomału wyrażać niecierpliwość i wreszcie, poprosili, aby rozbudzić dziewczynkę. Najpierw poszła tam matka. Razem z pielęgniarką i nianią zaczyna budzić dziecko. "Oleńka, Oleńka, obudź się, miła!" - Ale ona, nieszczęśliwa, śpi i tyle. Idzie tam ojciec, za nim ja z doktorami. Wszyscy po kolei budzimy ją, zaciskamy nosek, ona troszeczkę przekręci, a jednak śpi i w żaden sposób nie może się obudzić.

Wreszcie, matka bierze Oleńkę na ręce i wyjmuje z łóżeczka.

Patrzymy: cała poduszeczka, prawe ucho, policzek, szyja, koszuleczka, prześcieradło - wszystko pokryte jest ropą. Wrzód przerwał się; a zdrowa dziewczynka i na rękach matki dalej spokojnie śpi.

Zdziwili się lekarze z tak szczęśliwego zakończenia choroby, doradzili nam, jak trzeba przemywać uszko i odjechali. A my wszyscy, położywszy śpiącą dziewczynkę na nowej pościeli, przystąpiliśmy do niani z prośbą, aby opowiedziała, co zrobiła i w jaki sposób dziewczynka wyzdrowiała?

"Niczego ja, proszę pani, nie zrobiłam, tylko pojechałam na Smoleński cmentarz do matuli Ksienii, odsłużyłam tam panichidę, wzięłam olejku z łampadki i szybciej do domu. Przyjechałam, weszłam do Oleńki, a fiolkę z olejkiem schowałam do kieszeni i czekam, aby pielęgniarka szybko wyszła z pokoju, ponieważ, obawiałam się, że ona rozzłości się, jeśli zobaczy, że chcę wpuścić olejku do chorego uszka. "Niania, posiedź tu, na chwilkę wyjdę" - nagle mówi pielęgniarka. Więc wprost tak się ucieszyłam, kiedy ona to powiedziała. "Dobrze, dobrze - mówię - już Pani niech będzie spokojna"... I ledwie tylko zamknęły się drzwi za pielęgniarką, natychmiast podeszłam do Oleńki, troszkę zsunęłam z uszka opatrunek (dziewczynka wciąż leżała na lewym boczku) i bezpośrednio z fiolki polałam jej olejku do uszka. Nie wiem nawet czy trafiło tam chociaż cokolwiek, nadto już wielki był obrzęk... Tak więc i myślę, jak Bogu wygodnie i matuli Ksienii... Znów nasunęłam panience opatrunek na uszko, patrzę, ona postękała troszkę, obróciła się na prawy boczek i oczka zamknęła, zasypiać, znaczy zaczęła.

Weszła pielęgniarka i mówi: "Co to, czy ona przypadkiem nie umiera?"

"Nie - mówię - ona zasnęła".

Podeszliśmy z pielęgniarką do łóżeczka, a panienka słodko, słodko tak śpi i usteczka otworzyła... A tu i przyszliście Państwo wszyscy do pokoju. Więcej niczego nie robiłam".

"A kto tobie doradził pojechać do Ksienii? Skąd dowiedziałaś się o niej?" - Zapytaliśmy.

"Ojczulku jaśnie panie i wy, pani, ja dawno o niej wiem, wielokrotnie bywałam na jej grobie. Widziałam, że tam biorą ziemię i olejek do uzdrowienia od różnych chorób, ale ja nie potrzebowałam tego robić, ja dziękować Bogu, zawsze byłam zdrowa. Oto teraz, siedząc przy łóżku panienki, czego to nie przemyślałam, przypomniałam sobie i o matuli Ksienii... Wielokrotnie już chciałam powiedzieć państwu, żebyście puścili mnie na jej mogiłkę i ciągle bałam się, myślałam, że wyśmiewać się albo besztać mnie będziecie. A potem, kiedy już panienka ledwie nie umarła, nie wytrzymałam: myślę, niech wyśmiewają się, niech besztają, a jednak pójdę, poproszę na grobek do Ksieniuszki, być może i puszczą, a nie puszczą, myślę, tak cichutko w jakiś sposób pojadę. A Państwo, dzięki Bogu, natychmiast mnie i puścili. Wzięłam to ja dorożkarza, ponagliłam go, jadę, a sama ciągle myślę: "Panie, czyż nie pomożesz takiemu maleństwu-męczennicy? No, za co ona cierpi?" - A łzy-to, łzy-to tak i płyną u mnie z oczu... Przyjechałam ja do bramy cmentarza, poleciłam dorożkarzowi zaczekać na mnie, pieniądze mu naprzód oddałam, a sama biegiem do kaplicy do Ksienii. Otworzyłam drzwi, patrzę, ludzie stoją i modlą się, świece, łampadki palą się dookoła grobu, a z boku stoi w przyobleczeniu kapłan. Ja bezpośrednio do niego i mówię: "Ojczulku, odsłuż ty mi, ze względu na Chrystusa, panichidkę po służebnicy Bożej Błogosławionej Ksienii i pomódl się za chore dziecko Olgę, nadto już ona nieszczęśliwa cierpi".

Dobrze, dobrze - mówi kapłan - panichidkę odsłużę, wspomnę w modlitwach i chore dziecko Olgę, a ty sama też porządnie módl się i gorliwie proś pomocy u służebnicy Bożej Ksienii. Według miary twojej wiary i modlitwy ty i pomoc otrzymasz taką samą". Kupiłam szybciej dwie świeczki, jedną postawiłam na świeczniku, drugą wzięłam w ręce i przypadłam ze łzami do samego grobu Ksienii. Ojczulek zaczął panichidę, a ja cały czas płaczę i powtarzam:

"Panie, wybaw, Ksieniuszka, pomóż" - więcej niczego i powiedzieć nie wymyśliłam: Przecież jestem głupia, nieuczona, nie umiem modlić się. Skończyła się panichida, zapłaciłam za trud kapłanowi, wzięłam, z jego błogosławieństwa, ziemi z mogiły Ksienii i olejku z łampadki i natychmiast do domu.

Olejek to, Państwu już mówiłam, ja wylałam w chore uszko, a ziemię zawinęłam w ściereczkę i położyłam panience pod poduszeczkę. Ona i teraz tam leży".

"Tak od kogo to dowiedziałaś się o Ksienii? Kto tobie o niej opowiadał?" - zapytałam.

"Od kogo dowiedziałam się o Ksienii, dobrodziejko jaśnie pani - powiedziała niania - ja i sama nie wiem, wszyscy ją znają; zachoruje kto albo kogo jaka bieda spotka, wszyscy idą do niej na mogiłkę, pomodlą się tam, odsłużą panichidę, patrzysz i staje się łatwiej. Oto i nasz brat - kucharki, pokojówki, niańki, jeśli zdarzy się, że ktokolwiek długo nie ma pracy, idzie do Ksienii, pomodli się tam, patrzysz i posadę otrzyma".

Zadziwiła nas prosta, prostoduszna wiara naszej niani, ale fakt był jawny: Oleńka wyzdrowiała; wiara, rzeczywiście, według słowa Pana, może i góry przestawiać.

Na drugi że dzień po uzdrowieniu Oleńki i syn i synowa jeździli na grób Ksienii i odsłużyli tam panichidę. I od tamtej pory my wszyscy nierzadko jeździmy tam odprawiać panichidy po służebnicy Bożej Ksienii i dziękujemy jej za jej cudowną pomoc w naszej strasznej biedzie".

"Tak oto - zakończyła swoje opowiadanie rozmowna, serdeczna gospodyni - ten ludowy środek, którego nigdy nie można zapominać i który ja zawsze i wszystkim rekomenduję. To jest właśnie ten niezwykły środek, który wychował, umocnił i uczynił rosyjski prawosławny naród, na zadziwienie całemu światu, olbrzymem, bohaterem. Nie byłoby tego środka, rosyjscy ludzie nie mieliby tej głębokiej, serdecznej i jednocześnie otwartej wiary w Boga i Jego świętych. Bóg jeden wie, co z niego wyszłoby!

Ale wiecie, M.G., że czasy są zmienne, albo jak tam mówią po-łacinie, "tempora mutantur", czy coś takiego, i wszystko jedno, rzecz w tym, że opowiadałam wielokrotnie o chorobie Oleńki i jej cudownym uzdrowieniu swoim znajomym, ale zdumiewająca sprawa, wielu z nich w żaden sposób nie chce widzieć tu czegokolwiek cudownego. Czy czasy nastały inne, czy też już nauka poszła u nas nie po właściwej drodze, że nikt nigdzie i w niczym nie chce uznawać cudownego, nie wiem, ale tylko wszyscy i wszystko u nas chcą objaśnić przy pomocy natury. Tak i w chorobie Oleńki: wielu mówi, że to przypadek, że główną rolę tu odegrał olej, który rozmiękczył wrzód, wrzód i przerwał się. Tak więc i niech mówią, co im wygodnie, ich przecież nie przekonasz. Daj tylko Boże trochę więcej takich przypadków. Oto jak do nich samych przyjdzie bieda, wtedy zobaczymy, czy daleko oni zajdą ze swoimi naturalnymi środkami? Ja przecież nigdy nie przestanę myśleć i wierzyć, że Oleńka i niegłucha i zdrowa, tylko dzięki pomocy służebnicy Bożej Błogosławionej Ksienii, którą, dlatego i będę zawsze głęboko czcić, jak świętą Bożą i orędowniczkę za wszystkich tych, kto ją lubi i kto ucieka się do niej o pomoc".

Dalej