Do strony głównej


Złoty łańcuch

Opowiadanie świąteczne

Na podstawie WWW.voskres.ru , Nikołaj Szipiłow,
tłumaczenie EM.

 

Ojciec Oli, Borys Nikitowicz Garin, nie tak dawno – rok i trzy miesiące temu – zmarł, nie rozliczywszy się z dłużnikami. Wszystko, co zostało z majątku jego rodziny, która osiągnęła szczyt ubóstwa, to dwie córki. Jednej już dochodziła trzydziestka, a druga, dziesięć lat młodsza, wyszła za mąż za obcokrajowca do Australii. Tam, jak na razie zaginęła, zostawiwszy, zresztą i starszej jakąś nikłą nadzieję na opuszczenie popadającej w kryzys Ojczyzny, na wyjazd nad ciepły ocean, gdzie, mówili, nie ma pięknych kobiet i możliwe jest wszystko: od zamążpójścia do zostania niewolnicą. Albo całkowite zepsucie. Ola nie bała się zguby na obczyźnie – ona jeszcze nie znała obczyzny, a tu – ni to umarł, ni to zginął jej ojciec, potem – mama, potem jej, własna młodość i proste nadzieje. Ona została sierotą i wyrzutkiem na wyobcowanej ziemi.

W mieszkanku prababci, które zostało jej po spustoszeniu i wszystkich zgonach najbliższych, w maminej torbie z pierwszorzędnie miękkiej skóry, która, wydawało się jej, przechowywała jeszcze w swoich porach słabe macierzyńskie ciepło, w tym wnętrzu, które wchłonęło i zapach perfum i maminych papierosów «WJGUE», a później – «Jawy», a późnej i «Primy», wśród poszarzałych kościanych pudełeczek z zaschniętym pojemniczkiem pudru i dwóch-trzech tubek szminki do ust, wśród pozostałego drobiazgu znalazła się i rzecz przypominająca złoty medal. Po jednej jego stronie był przedstawiony słup prawa, na drugiej -awersie – herb państwowy z wykonanym dookoła niego dużymi literami napisem «Sędzia Miejski » . Do tego medalu był i złoty łańcuch. Ola zamykała oczy, chmurzyła czoło i widziała noworoczne domowe wieczorki, zalaną srebrnym deszczem choinkę, widziała pomarańczową skórkę mandarynek, niebieskookiego kotka z serpentynową kokardą na szyi, śmiejącego się ojca ze złotym łańcuchem na piersi. Łańcuch literą V kładł się na ogromny brzuch ojca, mając na ostrzu strzałki ten sam znak albo medal, a być może i order.

Prawdopodobnie, nie można było tak mocno kochać ojca, ale prawdziwie kochający nie zauważają siły swojej miłości: jest ona jasna i beznamiętna. Namiętna miłość prowadzi do zazdrości, do rywalizacji, do sporów i burzliwych pojednań i kończy się najczęściej głębokim wstrętem do siebie i swojej przeszłości. Prawdziwa zaś miłość skłania do przyjaźni. I dlatego przyjaźń jest wyższa, przyjaciel jest niezastąpiony, ale utrata jego nigdy nie pchnie człowieka do pętli albo do urwiska nad przepaścią: bo któż będzie pamiętać? Przecież ukochani przyjaciele są żywi, póki ich się pamięta. Po prostu Ola kochała ojca tak, że mogłaby wyjść za mąż tylko za podobnego do niego młodzieńca albo mężczyznę. Lecz ona się nie śpieszyła. Dlatego, że była piękna. O takich marzą i książęta i ubodzy, takie piękno zrozumiałe jest zarówno australijskiemu biznesmenowi jak i wartownikowi na mizernym dworcu w głębi syberyjskich lasostepów. Takie piękno jest aksjomatem. I oto ten aksjomat został sam, jak ściąga dla niedbałych. Mogli z niej korzystać i iść dalej, zapamiętawszy na zawsze jej najprostsze piękno.

Tak się stało, że zagarnął ją złodziej.

Ten aksjomat pustoszył kieszenie ludzi za pomocą tylko jemu znanych machinacji, nie wsadzając w te kieszenie swoich rąk i nie ryzykując schwytania, pobicia i zniesławienia, jak głodny uliczny złodziejaszek. Jednakże zabić go mogli. Przecież zniszczono ojca Oli, który już zbierał się kupić pas startowy jednego z międzynarodowych lotnisk. Ten złodziej należał do znajomych Borysa Nikitowicza jeszcze w czasie szkolnych lat Oli i pracował jako instruktor w komitecie rejonowym komsomołu, gdzie świetnie wyuczył się grać w karty - w preferans. Dziecięca pamięć wchłania w siebie wszystko, jak różowa bibuła: podnieś ją do lustra przeżytych lat – przeczytasz minione. «...Najlepsza zagrywka grających – w piki», – pamiętała Ola jego sugestie ojcu. «Trzeba stworzyć renons w pikach: Jeśli grający położy asa i wychodzi atutem, to wistujący chodzi dwa razy pikami - wtedy ma cztery wziątki... A jeśli grający zrzuci damę, to wistujący bije królem i odpowiada: w co?» «W pikę», - śmiejąc się, odpowiadał Borys Nikitowicz, rozganiał dym przy twarzy i chytrze mrugał do córeczki. – «Grający wychodzi atutem... I co?» – Pytał instruktor i też mrugał do niej. – «Wistujący – w karo! Bije asem, wychodzi pikami i przebija atutem!» – Borys Nikitowicz klaskał w dłonie, następnie je zamykał i pocierał jak hazardzista, dając do zrozumienia, że instruktorowi nie popuści. Obicie mebli było oliwkowo-zielone, sufit z imitacją dębowych deszczułek, skąd świecił zielonkawo błękitny abażur, połysk zagadkowych map na wielkim, ośmiobocznym stole, pogodny potężny ojciec i mama w szlafroku ze smokami, od których pachniało kawą i papierosami...

Mamie takie życie się nie podobało.

Ona chciała innego. Subtelna i drżąca, wspaniała i niebezpieczna, jak ostrze zdobycznej dziadkowej brzytwy, gorąca, jak kawałeczek żarzącego się węgla – należało tylko powiać na niego, żeby zobaczyć niebieskawo-żółty płomień – ona , jak pokazała śmierć, dopalała się na granicy miłości do ojca Oli i małostkowej codzienności swojej domowej roli. Ona była zazdrosna o córki do Borysa Nikitowicza. Ojciec nieczęsto bywał w domu i dziewczynki tęskniły za nim, a kiedy zjawiał się – uśmiechnięty, wielki, udany – i one przylepiały się do niego, jak głupie oski do słodkiego syropu, to duszę jej gryzło coś podobnego na złość, obrazę, dziecięcy bunt wobec życia. W odpowiedzi na to odchodziło z niej życie wraz z cienkim strumykiem tytoniowego dymu zmieszanego z porannym zapachem wina. A kiedy mąż kupił używany kuter i zamierzał urządzać na nim rodzinne rejsy po wszystkich morzach świata, ona, powoławszy się na wrodzoną antypatię do wody, zastrzegła sobie, że w czasie ich radosnych podróży będzie pozostawać w domu. I nikt z domowników już się nie dowie: czym wypełniała matka pustkę swojego oderwania, oprócz kosztowania jakże nie niewinnych win. Ona nie chciała słyszeć o wszystkich tych okrętowych gradsztokach i sekstansach i astrolabiach, o namiarach i trójkątach uchybień, które wypełniły letni wakacyjny czas jej dzieci – ona znała swoje uchybienia, swoje trójkąty, swój autyzm samotnego statku. Nawet samo słowo „statek” miało według niej jakiś chorobliwie-mściwy obraz. Ona odeszła od nich wszystkich, jeszcze będąc przy życiu. Nazywano ją, jak Gonczarową – Natalią Nikołajewną.

 

*******

Jeszcze ostatnio cały instytut, gdzie uczyła się, a później wykładała Ola, wynosił jej piękno. Mężczyźni kłaniali się przed wyrzeźbioną w ciepłym marmurze jej ręką, jak do błogosławieństwa. A potem – ta ucieczka, ucieczka, strach, groby, skamieniałość. Tak chowa się kurczaczek pod liść łopianu, usłyszawszy poświst pazurzastego jastrzębia.

Jesienią Ola ocknęła się z omdlenia. O! Czyż to omdlenie? Czy w omdleniu ona mogłaby zasadzić ogród prababci, wyhodować granatową i białą cebulę, ziemniaki, pogryzioną przez mądre robaki marchew, i pozostałą życiodajną drobnicę. Czyż to nie ona to wszystko popakowała do czysto wymytych trzylitrowych, litrowych i półlitrowych słoiczków, ożywiając ciemne wnętrze prababcinej piwnicy światłem latarki? Diabelska ucieczka, kiedy z braku powietrza przystępuje długotrwałe otępienie, minęła jesienią. Ola nabrała tchu i powiozła na Arbat swoje akwarele, nie wątpiąc, że znajdzie na nie kupców.

Ale minął tydzień. Po tygodniu następny. I nikt w stumilionowym mieście nie zechciał kupić jej akwarelek – wszyscy, którzy oglądali, targowali, chcieli kupić Olę, Oline długie nogi, Oline pąsowe wargi, Oline książęce sieroctwo. Ona była panną – oni chuliganami. Ona nie czuła pod sobą nóg – oni czuli je, jej nogi. Ona łatwo i z nudą czytała ich myśli – jej myśli pozostawały dla nich tajemnicą, ponieważ Ola gnała od siebie wszelkie myśli o tym: „A dlaczego by i nie?” – Nie – i koniec.

I wtedy podszedł ten były przyjaciel taty. Z wielbłądzią gracją kłaniał się przed straganem, oglądając akwarele, ustami i brwiami, wyrażając swój stosunek do nich, a Oli, wydawało się, nie zauważał, jak doświadczony grabieżca. Były komsomolski przywódca, wyprostował plecy i swoim wyrazem twarzy dał artystce poznać, że dla niego jest ona – niczym. Oglądając się sięgnął do kieszeni spodni, ale wydobył stamtąd zaledwie chustkę do nosa i użył jej zgodnie z przeznaczeniem. Tak. I oto kończy się jesień. I na lokach zawziętego karciarza pojawił się śnieżny pył, ale odzież na nim była solidna i drobnomieszczańska. Ola pokręciła palcem w dziureczce swojej kieszeni, próbując skupić myśli, które jak spłoszona gromada domowych gołębi wzbiły się w niebo, wróciły, a domowego dachu już nie ma. Ona bała się tego chełpliwego wielbłąda, jej dokuczało pragnienie gorącej herbaty ze zwykłym ciastkiem i rozmowy o przeszłości, któremu ona zaczynała oddawać się czasami przed snem. W tym spotkaniu zemściło się na niej dawne zbawienne marzenie o nieznanym. Ona, prawdopodobnie, nie zauważała tego, jak patrzy na tego działacza, nie opanowując wyrazu swojej twarzy, a co było na twarzy, skoro mężczyzna powiedział:

– Dzień dobry, Oleń (Jeleń)... Chłodno co?

Oleniem (Jelonkiem) nazywał ją ojciec, Borys Nikitowicz. Nie miała wątpliwości: to ona – serdeczna, syta, przytulna przeszłość. Olę opuściły wszystkie siły – ledwie powstrzymała się od płaczu, nogi pod nią się ugięły. Być może, tak czuje się człowiek pod ruinami swojego mieszkania, kiedy będąc żywcem pogrzebany stracił już nadzieję, i nagle przyszli ratownicy. Ledwie opanowując słabość, Ola spróbowała uśmiechnąć się, mówiąc:

– O nie! Co pan! Ja jestem bardzo ciepło ubrana!

– Tak, ale z herbaty z koniaczkiem chyba nie zrezygnowałabyś. Ha?

Ona, nie będąc w stanie do politykowania, przyznała się, że pieniędzy u niej nie ma nawet na tramwaj poszli więc do kawiarni pić herbatę. Tam, w pomarańczowo-brązowym światku obcych, z pozoru swoich, hałaśliwych biznesmenów i wyglądających na urzędników, Ola z jednego snu weszła w drugi: ona piła i zagryzała. Ona współczuła Bratuchinowi, kiedy ten skarżył się na utratę kapitału, rodziny, na cudzy paszport i życie na wygnaniu, na bankierów-oszustów i obojętność starych przyjaciół, na ołowianą kulę, która obiega jego miedziane pozłocone doświadczeniem czoło i groził ucieczką do poezji. Ola odjechała z nim do cudzego domu. Nazajutrz odkryła, że nie została naruszona przez przyszłego poetę, że ten śpi ubrany na ogromnej komodzie, że w jego twarz bije światło i posrebrza wczorajszą szczecinę na potężnym podbródku, że on mówi, nie otwierając oczu:

– Jelonku... Nie zwracaj uwagi... Boję się spać bez światła... Boję się... Idź do kuchni, ugotuj kawusi... Zajrzyj do lodówki, Jelonku, a ja pośpię...

W kuchni tykał zegarek – Ola prała, zmywała, biegała na posyłki, czepiała się domowego ciepła, wytupując przy kuchennej płycie kulinarne cudeńka – czas płynął a ona wciąż nie rozumiała: o co ubiega się przy tym wygasającym palenisku, przy tym wygasającym w wyścigach człowieku o nazwisku Bratuchin... On często nie nocował w domu, w jego komputerze były tylko mapy, mapy, mapy, w jego zmętniałych ze starości oczach żyło jakieś tragiczne zdecydowanie pójść jeszcze głębiej, być może, zmienić nie tylko nazwisko, ale i płeć, która, wydawało się, był mu już i nie potrzebną. Po co jej było to wszystko? Prawdopodobnie, dlatego, że niczego innego nie było, co łączyłoby ją z minionym życiem. Tak rasowe podrzędne szczenię, które trzeba przyuczać do roli myśliwego, trafia do lekkomyślnego gospodarza i zapomina nawyków przodków, ale przy zbiegu okoliczności one budzą się w nim z jakimś tragikomicznym odcieniem.

Jakoś Bratuchin zniknął na dekadę i Ola, myśląc że został zabity, ukryła się w legowisku, bała się nawet podchodzić do okna. A za oknem padał noworoczny śnieg, jakim on bywa w swojej odwiecznej rozkoszności: bajeczny, radosny, królewski – zbliżało się Boże Narodzenie. Ola włączała telewizor jak najciszej, unikając kryminalnych streszczeń, ona oglądała te słodkie sny na jawie, gasząc rodzące się w sobie, jak nowy rok, myśli. Spała w fotelu, nie rozbierając się, a tylko okrywszy się przepalonym czyimś papierosem pledem. Oczekiwała Bratuchina. Ona szukała w nim ojca.

I Bratuchin przyszedł w wigilię Bożego Narodzenia i Ola poczuła, że żyje.

– Jeść chcecie, wuj Misza? – Zapytała na powitanie.

– Ty ciągle jeszcze tu? – Szorstko odpowiedział rozwijając szalik, lecz Oli to nie wystraszyło: ona znała – ten jego powszedni ton, on tak żartował. – Za mąż jeszcze nie wyszłaś? No, ty, Jeleń, blina, dasz! Siedzisz tu... Masz – powąchaj mnie: czujesz jaki mrozisko na ulicy? A ty siedzisz tu... jelenie tak nie robią! – on już otwarcie uśmiechał się do niej. – Ciągnij kapcie!

Okazało się, on przyszedł z wygraną i zdecydował powitać Boże Narodzenie z Olą. Dał jej trzysta dolarów.

– Idź, przespaceruj się po dżunglach, przewietrz się. Wymienisz dolary, kupisz cokolwiek na stół – uczyć ciebie nie trzeba. Razem zakropimy mój nowy paszport. Potem i o tobie pomyślimy przy muzyce Wiwaldiego, – on zrobił ruch ręką, jakby chciał Olę uszczypnąć – ona pisnęła, już zapomniawszy o swoich niedawnych mękach. Życie jest wspaniałe i przekonujące. Pobiegła ubierać się, on – do ciepłej łazienki, skąd donosił się już klekot wody i brzękanie przyborów do golenia, zwycięska pieśń Bratuchina o komsomolcach-wolontariuszach. Oli wydawało się, że ona płynęła, do wyczerpania sił i dopłynęła, wreszcie, do wyspy. Nie do brzegu, nie: do wysepki. Już sznurowała swoje wysokie półbuty, zdmuchując z twarzy ciężkie kosmyki opadających włosów, kiedy przypomniała sobie o dziureczce w kieszeni. Ale, wiedząc, gdzie leżą w tym cudzym domu nitki i igły, znalazła szpilkę i zapięła kieszonkową wyrwę. Bratuchin wysunął się z łazienki, z obłoków pary, po pas okryty miękkim ręcznikiem i rześko zakrzyknął:

– Jele-e-eń! Co do prezentu dla mnie – nie kłopocz się: już sam się zatroszczyłem!

Drzwi łazienki zamknęły się za nim, ale Oli wydało się, że zobaczyła na wielbłądziej piersi Bratuchina ten sam złoty ażurowy łańcuch.

– I weź ze sobą klucze – będę spać! – Doszedł rozkaz z łazienki.

 

*******

Ola myślała o tym łańcuchu, o tej złotej koronce, o domowych bożonarodzeniowych nocach i zapachu choinki, o tym czy to ten sam łańcuch i jak on znalazł się albo trafił do pana Bratuchina, o tym czy noszący takie ozdoby nie są masonami i jeszcze o czymś z myślowych labiryntów sprzed lat, gdzie burzliwe obrazy zderzają się ze sobą czarnymi łbami i rzeźbią ciągle nowe, straszne zjawy, od których chce się odżegnać. Ola podeszła do punktu wymiany waluty, jednakże amerykańskich pieniędzy w kieszeniach swojego płaszcza nie znalazła. Para z jej zbielałych ust szronem osiadała na lisim futrze kołnierza, a po twarzy, z czoła spływały strumyki potu, kiedy, nie wierząc w złośliwość wypadku, przeszukiwała wszystko i wszędzie, gdzie mogły być wpakowane przez nią pieniądze. Pamięć podsuwała jej obraz chłopca z śliwowymi wyłupiastymi oczyma, który niebezpiecznie ocierał się o nią w trolejbusie i o którym ona ze zwykłym znudzeniem pomyślała, że pewnie ma jakieś zmartwienie.

Ola odchodziła od punktu wymiany waluty, jak ślepa wpadała na idących w przeciwnym kierunku, płaszcz jej był rozpięty, jakby zachował nadzieję na powrót zguby i wyrażał do tego gotowość, czapę niosła w rękach, mimo woli obmacując palcami każdy jej szew.

Powrotu nie ma.

„Powrotu nie ma”, – mówiła do siebie. – „On pomyśli, że jestem złodziejką...”

Szła do metra, obliczając w pamięci, ile ma w portmonetce: czy wystarczy jej drobnych, żeby odjechać na swoje przedmieście, do jednopokojowego mieszkania prababci. A tam... Co tam – Ola bała się nawet pomyśleć. A tam – piwnica z grobową mgłą.

– ”A tam – cerkiew”, – powiedział jej głos ojca.

– Cerkiew? – Zapytała siebie Ola. – Ale ja ani razu nie wchodziłam do cerkwi... Czuję strach, boję się ich wszystkich, tych staruch... Boję się patrzeć... Płacz!... Nieboszczycy... Po co?

Ale w pamięci już pojawił się widok granatowej cerkiewnej kopuły za klinowym skrawkiem czerwono-zielonego lasu, do którego skraju podchodziły wiejskie ogrody. Prababcię przesiedlono niegdyś do czteropiętrowego bloku na nowym osiedlu, a ogródek i piwnica zostały tam, około półtora kilometra od miejsca jej nowego bytowania. I pochowana prababcia na starym cmentarzu przy tej samej cerkiewce, gdzie Ola ani razu nie była. Ona widziała prababcię tylko na fotografiach, które wydawały się jej komicznymi, a ludzie na nich – nigdy nie istniejącymi. Obrazki z wystawy, obligacje, zapałczane etykietki.

– Co się stało, panienko? Dlaczego tusz płynie? – Prawie musnąwszy brodą policzek Oli, zainteresował się siedzący z prawej strony towarzysz podróży.

– Pieniądze zgubiłam, – Ola odwróciła się do wagonowego okna. – Albo ukradli... Nie wiem...

Mężczyzna zręcznie przesiadł się vis-a-vis – do wagonu linii podmiejskiej jeszcze nie napchało się tego codziennego tłumu, tego, co nazywają ludzkim złomem historii – i zapytał, łowiąc spojrzenie Oli:

– I dużo? Nie będę w stanie pomóc?

– Trzysta... – Ciągle jeszcze patrząc przez okno na to, jak wpełza z ulicy do wagonu ludzki wężyk, odpowiadała Ola. Kątem oka ona uchwyciła powolne grzebanie ręki rozmówcy w napierśnej kieszeni płaszcza, usłyszała charakterystyczny szelest papierowych pieniędzy, zobaczyła je przed sobą.

– Proszę Wziąć...Tu jest sześć po pięćdziesiąt ... Mi wszystko jedno, nie mam komu robić prezentów, a akurat dzisiaj w pracy otrzymałem pobory... koniecznie proszę wziąć: od serca.

Oczy ich spotkały się: on zobaczył na twarzy kobiety grymas wstydu i zdumienia – ona zauważyła w obrośniętej brwiami, wąsami, brodą osobie dobrego człowieka rumieniec zmieszania. On uśmiechnął się po przyjacielsku – ona zamknęła oczy i miękko pokręciła głową:

– Dziękuję... Pan wyjątkowo... Jak by to powiedzieć? ...Wspaniałomyślny? Ale mowa jest o dolarach... Dziękuję... Proszę nie niepokoić się, proszę pana, – i też spróbowała uśmiechnąć się, ale zobaczyła w oczach towarzysza podróży ból i gniew. Nawet zmarszczki u nasady nosa zeszły się w literę em. On patrzył na zgniecione w pięści papierki z tak zmrużonymi oczami, że, wydawało się, jeśli by oczyma można było gwizdać, to te ból i gniew z gwizdem wyrwałyby się w przepełnioną już przestrzeń wagonu.

– Co pani, ptaszek... – Wykrzykął on. – Ja takiej sumy to i przez pół roku nie zarobię...

Tu włączyła się zapakowana w skórę sąsiadka z prawej strony od Oli. Oświadczyła, że dziś zarobki to tylko na chodniku i szybko zadarła poły płaszcza w okolice swoich ostrych kolanek.

– Zwierzęcy świat – pięć liter! – Szarpnął ją za łokieć trzeci sąsiad z drewnianego siedzenia.

– Bestie! – Bez dłuższego namysłu odpowiedziała ona i ten, przygryzłszy koniuszek języka, wpisał w kratki krzyżówki: bestie.

– Fa-a-a-una! – Oburzył się ktoś kogo Ola nie widziała. – Gramotni!

Oni śmiali się i dwuznacznie żartowali, a Oli z jakiegoś powodu było ich żal, ona czuła w swoim sercu, dopiero tylko zaczynającym uczłowieczać się, że jej ból rozpływa się w nieokreślonym przez naukowców ogromnym nieszczęściu tych ludzi, śpieszących na Boże Narodzenie do domów.

Ona przestała ich się bać, być może, dzięki brodaczowi z naprzeciwka. A być może z jakiegoś powodu, wyższego od rozumu, zrozumiała: ona musi żyć wśród nich zawsze i dlatego dobrnąwszy do domu, kiedy już zmierzchało, Ola w ogromnym spokoju wybrała się do piwnicy po prowiant. Ona chciała jeść.

Cieplej ubrała się, przetarła suchym łaszkiem płozy dziecięcych sanek i wyszła z domu. Chrzęst kroków odbijał się w studni na podwórzu. Okna pomrugiwały girlandami choinek. Drogę uściełała świeża świerczyna – widać w dzień chowano człowieka. Ola szła po śladach, później – po poboczu magistrali samochodowej, przez przejazd kolejowy i posterunek milicji. Dzisiaj droga wydała się jej nie tak męcząca i potworna, jak dwa miesiące temu – ona nawet obróciła się w stronę swego osiedla, zobaczyła złoty sznur światełek za bzowo-brzozowym zagajnikiem. Wcześniej, bojąc się zmęczenia, nie robiła tego, do czasu kiedy odczuła głuchość, obcość i zagubienie swojej żywej duszy na wyobcowanej dziwadłami ziemi. Zatrzymawszy się, popatrzyła naprzód, na prababciną wioseczkę z piwnicami przy lesie i zobaczyła nad lasem zarys cerkiewnej kopuły i krzyż, jak koń ostro pociągnęła z miejsca lekkie saneczki i kiedy skręcała na ścieżkę prowadzącą do piwnic, usłyszała wieczorne dzwonienie dzwonów.

Prościej okazało się znaleźć kawałek dykty, żeby odrzucić suchy śnieg z przykrywki piwnicy, niż trafić kluczem do szczeliny zamarzniętego zamka, jedną pozbawioną czucia ręką zapalić w mglistej spiżarni latarkę, a drugą ręką-męczennicą brać i układać w torbę puszki już nie myśląc: co tam w tym naczyniu się znajduje; czym pokonać strach przed szczurami, jak wydostać się spod włazu na górę i zamknąć go z powrotem. Olę trzęsło i nie wiadomo dlaczego: czy od siarczystego mrozu, czy od podziemnego nieprzemożonego strachu – piwnice prawie stykały się z jednym krańcem cmentarza, a drugi, jak staw do brzegu, łasił się do samej świątyni. Odmawiającymi posłuszeństwa rękami Ola przymocowała torbę do sanek, nie wierząc w to, że pomyślnie dowiezie zapasy do domu i wyrwała z miejsca truchcikiem w nadziei, że się ogrzeje.

Ale przejazd okazał się zamknięty.

Przejechał pasażerski do Moskwy. Przejechał elektryczny do Pietuszek... Pociąg na wschód... elektryczny na zachód... W oknach ciepłych wagonów, które złotym łańcuszkiem przesuwały się koło kobiety z posiniałymi wargami, koło niewiadomo skąd przybłąkanego do niej kalekiego psa ze zmęczoną nadzieją w spojrzeniu, koło ciemnych gajów i cmentarzy z milczącymi krzyżami i krzyczącymi gwiazdami, koło złotego poszycia gwiazd na bożonarodzeniowej chorągwi nieba – w tych oknach majaczyły osoby jakichś innych, cudzoziemskich ludzi, ludzi innego gatunku, na których ktoś na świecie czeka. A Ola zamarza na skrzyżowaniu, być może losu i jej chce się jednego: jeśli już umrzeć, to w cieple przy grzejniku centralnego ogrzewania. I jej chce się czegoś innego: wezwać pomocy, ale wstyd. I nie ma kogo.

Chwilami chciała, siąść na sanki i złożyć rękawy płaszcza jeden w drugi – pociągi ciągle jechały i jechały, – ale pies gwałtownie zaszczekał w stronę ciemniejącego cmentarza, jakby alarmując ludzkie dziecko i całym swoim zmarzniętym ciałkiem wskazując przybliżenie się niebezpieczeństwa. Ola usłyszała skrzypienie kroków, obróciła się mimo woli i zobaczyła w odległości kilku kroków przygarbioną ludzką istotę. Kaszlała z przeziębienia, czmychała nosem i śmierdziała tak wyraźnie, że i mróz nie przeszkadzał. Ola beznadziejnie zdrętwiała, widząc, że straszna istota, oceniwszy swoje i jej możliwości, zdecydowanie zbliżyła się do niej i jakby ukłoniła się jej, szukając po omacku na śniegu smyczy sanek.

– Stój spokojnie... – Powiedział straszny dzikus, przezwyciężając wybuchający kaszel. – A nie to – pocałuję...

Jednakże Ola i bez jego gróźb zamarła, stała niby lodowaty słup. Pies też milczał, a kiedy włóczęga powlókł Oline zapasy na Olinych sankach, to pies, radośnie poskomlując, potruchtał z nim razem. Pewnie, włóczęga był jego żywicielem. Ola zaś poszła w kierunku cerkwi, sądząc, że tam – ciepło, że tam – ludzie.

 

*******

Drżąc z zimna i strachu, Ola przemknęła po srebrzystej cmentarnej alei, obok zahartowanego żebraka przy wejściu do świątyni, koło kiosku ze świecami. Nie przeżegnawszy się i nie umiejąc tego uczynić, weszła do lśniącego hipnotyczną mnogością barw łona świątyni i natychmiast zobaczyła wolną ławę pod ścianą. Nikt na nią nawet nie zwrócił uwagi – cały świąteczny tłum ludzi był zwrócony twarzami do ołtarza, czytano Ewangelię. Ola, założyła rękawy jeden do drugiego, usiadła na ławę i zaczęła się ogrzewać, błagając los o to, żeby nabożeństwo jeszcze długo się nie kończyło. Słodko śpiewający chórzyści śpiewali, jakby haftowali złotymi nićmi deseń. Ola nie rozumiała wszystkich tych pochwalnych słów, a tylko „Jako z nami Bóg”... Mocno zasnęła.

– Ot widzisz co: ewangelię czytają, a ona siedzi i śpi...

– Zamęczyła się, widać... Zapracowała... Młoda...

Ola z trudem otworzyła oczy, poderwała się, próbując podnieść się na nogi, ale słabość rzuciła ją plecami o ścianę i z ledwie słyszalnym jęknięciem osunęła się na ciepłe drewno ławy.

– Same kości, jesteś dziewuchą, matką, – stwierdziła stareńka staruszka, swoimi szybkimi oczyma pochwyciwszy Oline. – Och, ty biedulko nieszczęśliwa!.. A siedź już, biedulko, – odżegnała się staruszka, zobaczywszy, że Ola znów próbuje wstać.

Jednakże wszechogarniający zapach palonego kadzidła i światło złocistych ogników świec same z siebie koiły niepokój, strachy – oto ta wyspa, do której przybiła ona po latach. Ola opuściła powieki, lecz spać już nie mogła, a przypomniał się jej z jakiegoś powodu Bratuchin ze złotym łańcuchem na kosmatej piersi. Co on pomyślał o niej? Jej nie było po prostu wstyd – ona paliła się ze wstydu, a, być może i spalała się, jak w suchotach, paliła się, jak niegdyś Natalia Nikołajewna – od wewnątrz.

– Lekarza... – Rozszeptali się dookoła. – Lekarz znalazł się... Borys Iwanycz idzie... – I Ola poczuła na swoim nadgarstku ciepłe i twarde palce.

Próbując się wyrwać rękę z tego uścisku, ona otworzyła oczy. Twarz mężczyzny, który pochylił się do niej, była znajoma. Ola ucichła i zapytała:

– To... Pan?

Mężczyzna zdumiał się i powiedział:

– Ot masz ci! – I kontynuował trzymać jej rękę. – Cuda... Prawdziwe same cuda!

– A gdzież pana broda? – wybełkotała Ola.

– Zgoliłem! – Odpowiadał szeptem. – Sam siebie nie poznaję, a pani... A oto pani poznała... – On pokręcił głową na boki: – Pani sama? – I zobaczywszy twierdzące kiwnięcie Oli, podobnie, szeptem dodał: – Tętno u pani w normie... Lekko przyśpieszone, ale zakładam, że to ze względu tak wzruszające spotkanie, – i uśmiechnął się. – Proszę poczekać na mnie po służbie.

– Po czym? – Nie zrozumiała i chciała dopytać się Ola, ale on, jej wieczorny towarzyszysz podróży z pociągu, już zniknął w ludzkim gąszczu. „On co, wojskowy?” – Dziwiła się Ola, ale przypomniała sobie, że wszystko dziejące się w świątyni nazywa się służbą, wstała i z niespodziewanym duchowym zaufaniem wsłuchała się w śpiew chóru. Oli wydało się, że słyszy wydźwięk jego głosu wśród głosów chórzystów.

– ... Nie-e-e-bo i-i ziemi-a-a-a-a dziś pro-o-ro-czo-o-o niech się roz-we-se-lą...

Wielu z dawnych słów ta młoda kobieta nie rozumiała – wzniesiony przez burzę pyłek, oderwany od gałęzi drzewa liść, owca, nieustraszenie idąca na stracenia, wysychający strumień który nie osiągnął pełnowodnej matuli-rzeczki. Ale śpiew górnego chóru dźwięczał w niej, jak szept w pustym domu, kiedy on wstrząsa pajęczynę w kątach odosobnionego pokoju i zmusza kurz obsypywać się z karniszy pozbawionych zasłon.

– ...Jaskinia i żłobek przy-jęli, przy-jęli te-go zrodzonego od dzie-e-e-wicy...

Ola podniosła do czoła rękę z złożonymi w szczyptę palcami, potem opuściła ją na brzuch, później od prawego ramienia – do lewego. Nie znając ani jednego słowa modlitwy, cicho powiedziała:

– Boże... Boże... Boże...

 

*******

O godzinie czwartej rano skończyła się służba, jak gdyby niechętnie stopniał triumfujący tłum parafian, mroźna ułuda wzmocniła się wydechami odjeżdżających samochodów i ubodzy ludzie, zbierając resztki ciepła i prosfor, jak kapitanowie, ostatni opuszczali Boży statek. A już za nimi – Olga Borisowna i Borys Iwanowicz zeszli z cerkiewnego paradnego ganku na cmentarną aleję. Borys Iwanowicz niósł czapę w rękach i to boleśnie martwiło Olgę Borisownę, jeszcze niedawno zamarzającą z dala od ciepła.

– Ma pan cudowne włosy, – powiedziała. – Ale mimo wszystko proszę włożyć czapkę, panie doktorze...

On zatrzymał się, trzymając Olę pod łokieć jedną ręką i ze zmieszaniem, jak jej się wydało, zapytał półgłosem:

– A czyż można po cmentarzu – i w czapie, co Olgo Borisowna?

– Dlaczegoż? W taki to mróz...

– Jakże? Pani przecież prawosławna!

Ola wzruszyła ramionami. Żadna z niej prawosławna. Kiedyś nosiła złoty krzyżyk jak drobiazg.

– Ja po raz pierwszy w cerkwi, – powiedziała. – Ale jest mi dobrze, to prawda.

– Ale... A czy pani jest ochrzczona?

– Coś tam pamiętam. Tata opowiadał. Ni to prababcia mnie chrzciła, ni to praprababcia. On wtedy przy partii komunistycznej jakąś funkcję pełnił... A teraz oni wszystkie poumierali! I na tym oto cmentarzu moja prababcia leży...

– Zajdziemy?

– Co pan, Borysie Iwanowiczu! Już może lepiej latem! – Samo wspomnienie o przeżytym chłodzie wywołało u Oli dreszcze. – Ja przecież do cerkwi – ogrzać się wpadłam.

– Ach, tak! – Z wyrazem lekkiego smutku na twarzy powiedział Borys Iwanowicz. – No, więc chodźmy, odprowadzę panią! Gdzie jeszcze jedna pani rękawiczka?

– Została na saneczkach... – Zagalopowała się Ola. – Proszę wziąć mnie pod rękę – tak cieplej.

– A saneczki gdzie? – Dziwił się Borys Iwanowicz, dopasowując swój krok do jej kroku.

I Ola wzięła się opowiadać trochę innymi, być może, niż napisane tu, słowami swoją historię. Borys Iwanowicz mówił z rzadka: Rozumiem...tak-tak... Zrozumiałe... Wydawało się, że on stracił życzliwość do młodej osoby, prowadzonej przez niego pod rękę, jednakże był człowiekiem jasnego umysłu i dobrego serca. Ono, jak rtęć, umiało łączyć się z innymi żywymi i ciężkimi kroplami serc. On już myślał o tym wiecznym i dożywotnim chłodzie, na który jest skazana ta piękna i zamknięta w skorupce strachu kobieta, o tym, że i on jest samotny... Jednakże samotność kobiet jest bardziej niesprawiedliwą i on podejrzewał, że Pan Bóg darował kobiecie liczne obce mężczyznom uczucia, które są nieznane uczonym znawcom dusz i niedostępne żadnemu ziemskiemu mniemaniu. Jak każdy zdrowy mężczyzna o przyjemnej powierzchowności, posiadający dar wymowy i potrafiący solidnie wykonywać inne prace, pasjonował się on w swoim czasie uwodzeniem kobiet aż do tej pory, póki nie obudziła się dusza i nie przeraziła się czynami swojego nosiciela, Borys Iwanowicz żył podobnie, jak żołnierz-zdobywca. Widocznie ktoś z bliskich na ziemi albo na niebie modlił się za niego i, tracąc całe największe skarby na ziemi, on podążał w swoją samotność z braterskim uczuciem do każdej istoty, nie tracąc, jednakże nadzieje na to, że będzie mu dane rozliczyć się z wspaniałym życiem za wszystkie popełnione wcześniej szaleństwa...

– Zrozumiałe... – kiwał głową. – Zrozumiałe, jak bułka z masłem...

On obrócił się, kiedy cienie ich wydłużyły się na drodze w świetle samochodowych reflektorów – złoty ich łańcuszek, wyginając się na dalekim zakręcie, zagłębiał się w najbliższą zaśnieżoną przestrzeń drogi. Podniósł rękę, mając nadzieję, że któryś kierowca dotknięty współczuciem do zziębniętych podróżników podwiezie ich do światełek Olinego osiedla. On czuł, wstrząsające ją dreszcze i wiedział, że te kilkaset metrów zimowego dystansu lepiej jeśli nie przebiec biegiem, to przejechać...

– Wódka w domu jest? – Domyślił się zapytać Borys Iwanowicz, już wiedząc o prawdopodobnym przeziębieniu, o temperaturze, o nadchodzącej bezradności Oli.

Ola spróbowała marnie szydzić:

– Tylko marihuana...

– Wszyscy chorzy stawiają się – tę jej replikę Borys Iwanowicz, wydawało się, przepuścił mimo uszu, mówiąc: – W takim razie jedziemy do mnie. Pani jest potrzebny kompres ze spirytusu. A i do środka wlać nie zaszkodzi. Proszę postarać się, Olgo Borisowna, zrozumieć mnie poprawnie... Niczego proszę się nie bać: jestem lekarzem.

– Pan jest chorobliwie nadopiekuńczy, – sama nie wiedząc dlaczego, broniła się ona, nie mając do tego sił. – Ile razy jest pan żonaty? – Kiedyś ojciec uczył ją szorstkości wobec kobieciarzy – oni żywią się łagodnością, mówił. Ale – niestety! – grubiaństwo jej nie wychodziło i ona zapłakała...

– Pani jest chora, a dzisiaj Boże Narodzenie – święto. – Borys Iwanowicz wziął ją za ramiona. – Pani nie ma w domu co jeść, nie ma mleka, a być może i grzejniki zaszroniałe... Tak? Dlatego i łezki pod oczkami...

Ona płakała i kiwała głową, nie chciała do domu. Ona nie chciała nigdzie. Bała się życia i bała się śmierci.

– W tę noc powinny zdarzać się cuda! – Mówił Borys Iwanowicz, trochę przysiadając się, żeby zajrzeć jej do zalanych łzami oczu. – Oto mówiła pani, że ukradziono pani pieniądze, a nie ma dziurki w kieszeniach futerka?

Ręka Oli mimo woli wśliznęła się do kieszeni, spiętej szpilką, ale odmawiała posłuszeństwa i palce nie zginały się.

– Pan... Proszę niech pan spróbuje... Ja przecież ich... i, prawdopodobnie... One tam wpadły... A ja je – szpilką...

Borys Iwanowicz wydobył zza podszewki pieniężną zgubę , ale Ola zapłakała jeszcze mocniej:

– Jakże mi żyć-takiej nierozgarniętej, mamusi-u-u!..

– Źródło naszej mądrości – doświadczenie, – mówił Borys Iwanowicz, wkładając na ręce Oli swoje rękawiczki. – A źródło naszego doświadczenia – nasza głupota... I nic w tym szczególnego...

Ola z nadzieją zapytała:

– I? To pan tak myśli?

– Tak myślał ktoś mądrzejszy ode mnie... Ale oto nazwiska zapomniałem... – Mówił Borys Iwanowicz i znów, zauważywszy ognie reflektorów, jedną ręką sygnalizował «stop». – A teraz jesteśmy bogaci... Weźmiemy środek transportu, auto i pojedziemy oddać dług pani sponsorowi. Tak?

– Cuda jakiś! – Powiedziała Ola i głos zadźwięczał dziecinnie cieniutko. – W samochodzie – tam ci... ciepło... Tylko, Borysie Iwanowiczu, połóżcie te pechowe pieniądze do siebie...

 

*******

«Jelonku! Musiałem pilnie porzucić terytorium nie tylko tego mieszkania, ale i, mam nadzieję, mocarstwa. Tak trafiły się karty, nie osądzaj, dziecko. A z moim nowym zawodem czyż nie wszystko jedno gdzie dożywać swoich dni? Pomimo różnicy w naszym kalendarzowym wieku, ożeniłbym się z tobą – podobałaś mi się, grzech powiedzieć, jeszcze będąc w gimnazjum. Ale już ja to, hazardzista, wiem, że w każdym instrumencie ukryta jest pułapka z dzwoneczkiem i człowiek jest młody do tej pory, póki przez głupotę nie naciśnie przycisku samozagłady. Tak oto mój przycisk już był włączony. Dlatego i nie mówiłem ci o amorach. Jaki los miałabyś ze mną? Tylko zmartwienia. Kobiety bardzo mocno przyklejają się do mnie dlatego, że jestem nie stereotypowy i nie przywiązuję się do pieniędzy. Na figę tobie taki susz, prawda? Tak więc do czego ci ja. Były czasy – my z twoim niezapomnianym rodzicem, z Borysem Nikitowiczem, królestwo mu niebiańskie – pogrywali i nie tylko w karty. On już przecież, nieboszczyk, kiedy żył to mu trochę zazdrościłem. Raczej, nie jemu, a temu romantycznemu pragmatyzmowi, z którym on żył i wplątywał się w pierwszorzędne awantury, a przecież nie gorzej od mnie rozumiał, skąd i dokąd wiatr wieje. On, jak, zresztą i ja, nie bardzo wierzył w rynkowy mit, ale i ekonomiści z nas byli żadni. A pieniądze w ręce lazły – do oporu. Pjaniejesz od tych możliwości, które one z sobą przynoszą. Rozumieliśmy, że wielkie mnóstwo papierków nie zastąpi ani światła, ani ciepła, że ich nie będziesz smarować na gazety, jak masło na chleb, kiedy zechcesz zjeść śniadanie... Z lekka mu zazdrościłem. Nie, Jelonku, na świecie nie ma niczego droższego od czystej wody, wolnego powietrza, słonecznego lasu. I oto ja ledwie nie płaczę, wzruszając się swoim tylnym rozumem – ech! Myślę, jak ciebie zebrało na uczucia, Stiepanycz! Więc o czym to ja? Ogólnie, na początku on rozwinął się – prawie lotnisko kupił razem z latającymi talerzami. I w tajemnicy mi powiedział, że szczęście mu przynosi łańcuch z pozłacanego brązu. On, to, w waszej rodzinie już od paru pokoleń ratował od klęsk, a należał do waszego jakiegoś nieboszczyka z osiemnastego chyba wieku... To był łańcuch sędziowski. Tak oto ja rozumiesz i wygrałem u niego ten talizman w karty, a czasy u niego wtedy były... pod krechą. Tak ty, Oleńko, weź to cudo. Zajdziesz do pokoju – zobaczysz go czarodzieja. A ponadto zostawiam ci na początek trzy tysiące dolarów – więcej nie mogę: lubię "dolce vita". Mieszkanie opłacone do miesiąca maja . Wybacz, że się schytrzyłem: wysłałem cię do sklepów, a sam uciekłem za pagórek. Ale przy tobie byłoby mi znacznie ciężej to zrobić – prawdopodobnie, w tobie, owieczce, się zakochałem. A może przyszła pora pokochać przeszłość. Żegnaj, Oleńko. I wiedz: nasz świat jest przesiąknięty złem. Módl się za nas, skuszonych kusicieli. Żegnaj. Nie wiem nawet, jakim imieniem się podpisać. Podpiszę się tak: szczerze twój wuj z Europy...»

– Cuda... – stłumionym głosem powiedziała Ola, ogarniając wzrokiem rozgardiasz, panujący w jej niedawnym schronieniu. Poszukała oczyma Borys Iwanowicza i zobaczyła go w przedpokoju. On spał, przysiadłszy na rozkładanym krzesełku. Zgarbił się, pochylił głowę do swoich kanciastych kolanek, a zmarznięte ręce schował pod pachy, jak i Ola trzy godziny temu.

Ona okryła Borysa Iwanowicza przepalonym czyimś papierosem pledem i pomyślała z niezwykłą jasnością: „On wziął moje nieszczęście na siebie... On wziął moje nieszczęście...” Potem przebrała się i zaczynała przygotowywać śniadanie... Świtało. Nadchodził pierwszy poranek święta ostatniego roku drugiego tysiąclecia od Narodzin Chrystusa.

1999 r., Chimki


Do strony głównej