Do strony głównej


Na podstawie Internetu, tłumaczenie Eliasz Marczuk


Krótkie opowiadania z życia cerkiewnego

Protojerej Siergij Prawdolubow

Aleksandryjska owca

W dalekiej już teraz młodości było dużo ciekawych wydarzeń w życiu studenckim i hipodiakońskim. O niektórych chcę wspomnieć.

Do Moskwy przyjechał Papież i Jego Świątobliwość Patriarcha Aleksandryjski Nikołaj VI, Sędzia Wszechświata. To jeszcze nie wszystkie tytuły wymieniłem. Seminarzystom czemuś wyjątkowo podobało się to „sędziostwo” w tytule, ale te dwa słowa mają bardzo dawne pochodzenie.

Spotkanie w Patriarszym Bohojawlenskim soborze było najbardziej uroczyste. Drugiej parze hipodiakonów, o. Siergijowi Sokołowowi (obecnie nieżyjącemu już biskupowi Nowosybirska) i dla mnie powierzono przyobleczenie Patriarchy Całego Świata pośrodku cerkwi. Odpowiednio, pierwszy hipodiakon odpowiadał za guziki, omoforion i panagije, czyli przednią stronę Patriarchy, a ja – za „tył”. Przed służbą poinstruowano mnie, że palica w Aleksandrii nakładana jest nie przez ramię, a przywiązywana do specjalnej pętelki, a cała reszta jakby i u nas.

Chór śpiewa, czytane są modlitwy na wejście, Patriarcha wchodzi na katedrę, zaczyna się przyoblekanie. Wszystko idzie zgodnie z rytem, bezbłędnie.

I oto na samym końcu, kiedy wszystkie skomplikowane guziki omoforionu były już zapięte, spojrzałem i zobaczyłem, że omoforion jakoś dziwnie, nie po rusku leży wprost na szyli Patriarchy, a nie pionowo i uroczyście wznosi się, jak u wszystkich naszych archijerejów. Uznałem, że to moje niedopatrzenie, i delikatnie, ostrożnie pociągnąłem go ku sobie i ułożyłem na styl ruski. Patriarcha tak samo delikatnie pociągnął go z powrotem do siebie na szyję. Mojej riazańskiej bystrości nie wystarczyło, aby zrozumieć całe znaczenie powrotnego ruchu omoforionu aleksandryjskiego swiatitiela. I znów przywróciłem omoforion na poprzednie miejsce, pociągnąwszy w swoją stronę. Patriarcha znów, już nerwowo i zdecydowanie, powtórzył poprzedni ruch. I tym razem nie wziąłem pod uwagę całego niebezpieczeństwa groźnego Sędziego Wszechświata.

Zobaczywszy zbliżającego się protojereja z tacą w rękach z trzema panagijami, pomyślałem, że łańcuszki trzeba umieścić pod omoforion, jak u nas przyjęte, a on przeszkadza, leży na szyi. I kiedy ja po raz trzeci pociągnąłem za omoforion Aleksandryjskiego Patriarchę, on gwałtownie obrócił się do mnie bokiem i po grecku z gniewem i zdenerwowaniem, energicznie i nerwowo wyraził mi całe swoje oburzenie. Wystraszyłem się, poprosiłem o wybaczenie, i dopiero kiedy zobaczyłem, że łańcuszki od panagij ojciec Siergij Sokołow układa po wierzchu omoforionu, a ten twardo i niewzruszenie spoczywa na szyi arcypasterza – domyśliłem się, że taka jest starożytna aleksandryjska symbolika z najgłębszym sensem, po prostu nikt mnie nie uprzedził.

Omoforion powinien leżeć na szyi, bowiem symbolizuje on owcę zbłąkaną, którą Dobry Pasterz – Chrystus – bierze na ramiona i niesie do swego domu, żeby uleczyć ją i zdrową wrócić do stada. Na ramię wziąwszy, do Ojca przyniósł. Tak samo i Aleksandryjski Patriarcha, za przykładem Zbawiciela, bierze na swoje ramiona i przyciska łańcuszkami od panagij symboliczną aleksandryjską owcę do swojej arcypasterskiej szyi. A ja, riazański „przybysz” do moskiewskich sanktuariów dokonywałem rażącego świętokradztwa: ściągałem z ramion Sędzi Wszechświata tę właśnie owcę, tym samym publicznie próbowałem pozbawić go patriarszej i arcypasterskiej godności pośrodku ruskiej ziemi! Mam nadzieję, że Patriarcha nie odłączył (nie ekskomunikował) mnie od pełni aleksandryjskiego Prawosławia, zrozumiał moją niedomyślność i po prostu mocno obstawił.

Być może, wszystko to wydarzyło się z powodu mego chytrego wywyższenia się, które mimowolnie odczułem przeddzień, podczas całonocnego czuwania.

Towarzyszący Aleksandryjskiemu Patriarsze tłumacz, profesor języka greckiego Moskiewskiej Duchownej Akademii, magister teologii i specjalista od Starożytnych Cerkwi Wschodnich, Boris Aleksandrowicz Nielubow (nawiasem mówiąc, najpokorniejszy i najlepszy człowiek), przywołał mnie podczas czytania sześciu psalmów i powiedział:

- Ojcze Siergiju, pomóż, proszę, ja już nie będę wychodzić na środek cerkwi w swoim garniturze, a na pewno Patriarsze zaproponują przeczytać Ewangelię. On po prostu nie zorientuje się w jakim momencie służby jest. Trzeba mu podpowiedzieć po grecku: „Od Marka świętej Ewangelii czytanie”. I niekoniecznie mówić całej frazy, wystarczy powiedzieć początek: „Ek tu kata Marku…”, dalej on sam powie.

Zapamiętałem frazę i obiecałem nie zapomnieć i podpowiedzieć.

Wyszliśmy na „Chwalcie”, odśpiewaliśmy wszystko co należy, diakon wygłosił prokimien, nasz Patriarcha powiedział: „Pokój wszystkim”. Nastąpiła ta właśnie chwila, kiedy wszystko wydarzyło się tak, jak przewidział Borys Aleksandrowicz. I oto w pełnej ciszy i milczeniu, po krótkiej pauzie, ja, riazański przybysz, całkiem naturalnym półgłosem wygłaszam jak coś całkiem oczywistego:

- „Ek tu kata Marku…”

I Patriarcha Całego Świata, od razu zorientowawszy się, powtórzył za mną całą frazę i zaczął czytać Ewangelię.

Patriarcha Pimien dosłownie przeniknął mnie wzrokiem, jakby mówiąc: „Skąd to? Czy z Riazania może być coś dobrego?” Wszyscy hipodiakoni-studenci bezdźwięcznie jęknęli: „Ależ daje o. Siergiej, okazuje się, on normalnie po grecku może!” I zasłynąłem ja w faraonie i we wszystkich rydwanach i konnicach jego, w dowództwie i reszcie stworzenia… I nikt nie zwątpił i nie pomyślał, że tu zwykła podpowiedź. A Borys Aleksandrowicz, kiedy wróciliśmy do ołtarza, wszystko zrozumiał, uśmiechnął się i nie zaczął publicznie burzyć tego idola, którego wzniesiono w ciągu trzech sekund ciszy pośrodku Patriarszego Bohojawlenskiego soboru.

 

Kot w soborze

Trwało zwykłe całonocne czuwanie w Bohojawlenskim soborze przed niedzielą. Odśpiewaliśmy „Chwalcie”, Jego Świątobliwość przeczytał Ewangelię. Podeszliśmy do pomazania olejkiem i odeszliśmy do ołtarza. Przy samej ścianie w południowej części ołtarza za ścianką działową było ustronne miejsce gdzie można było niezauważalnie posiedzieć, póki nie było w pobliżu władzy, i dwóch kapłanów poszło tam, mając nadzieję pobyć w milczeniu i świętym rozmyślaniu. Spokojnie weszli i nagle szybko wyskoczyli z powrotem. Co się stało?

Jakiś bezdomny kot, któremu udało się wyrosnąć na dorosłego i pozostać dzikim, wkradł się w dzień do kapłańskiego schronienia aby odpocząć, posiedział tam, a potem bał się wyjść, kiedy zaczęła się służba. On to i zasyczał groźnym rysim sykiem na soborowych protojerejów. Oni wystraszyli się, potem zaczęli przyglądać się, któż tam tak strasznie syczy. Kot był duży, brązowo-rudy i, widać, wściekły.

Ojciec archimandryta Trifon powiedział:

- Wołajcie ojca Siergija, on wyrósł na wsi, niech spróbuje go stąd wypędzić.

A ja w dzieciństwie nigdy nie wyróżniałem się zamiłowaniem do łapania kotów i nigdy nie pragnąłem naśladować lermontowskiego Mtsyri w jego pojedynku. Ale słowo archimandryty trzeba wykonać.

Znalazłem jakąś grubszą szmatkę, podszedłem jak można najbliżej – i, trzeba zauważyć, w sticharionie, nie domyśliłem się nawet aby go zdjąć, – dokonałem skoku i chciałem złapać zwierzę za grzbiet. Kot odgadł mój manewr i w tym samym momencie nagle skoczył do przodu pod moje nogi. W moich rękach okazał się tylko ogon, i kot zaczął zaciekle się uwalniać. Obok stali ojciec archimandryta Trifon, ojciec archidiakon Stefan i ojciec hipodiakon, a może, wtedy już hierodiakon Agafodor, obecny namiestnik monasteru Dońskiego.

Ja uprzedziłem:

- Pomagajcie! Kot wyrywa się! On zaraz ucieknie!

Nikt nie zareagował i bliżej nie podszedł. Bali się. W końcu kot wyrwał się, szybko i energicznie zaczął pokonywać przestrzeń prawej strony ołtarza, starając się wyskoczyć w południowe boczne drzwi. Wybrana trasa kota przechodziła wprost pod nogami o. Trifona, i ten nagle uczynił jakiś całkiem nienaturalny przysiad, myśląc, że kot, nakryty sutanną archimandryty, zagubi kierunek, wystraszy się mnisiej ciemności, i my go znów złapiemy.

Ale niestety. Kot wcale nie zmieszał się ciemnością, ani sutanną Jego Wysokości i, wyśliznąwszy się, z poprzednią prędkością biegł poprzednią drogą.

W tym czasie zaczęła się ektenia (litania) po trzeciej pieśni kanonu. I wszystko by się obeszło, jeśli by nie wielkie lustro, wbudowane w drzwi szafy na szaty liturgiczne. Ono było tak czyste, tak staranne przetarte czyjąś troskliwą ściereczką, że kot, zobaczywszy odbicie uchylonych drzwi w lustrze, rzucił się w tę szparę, żeby wybiec z ołtarza.

Rozległ się głuchy stuk – to kot wyrżnął głową w lustro. Jego dosłownie odrzuciło z półtora metra z powrotem. Kot zrozumiał, że stąd przez, tak powiedzieć, boczne drzwi nie ucieknie, i pobiegł w stronę Carskich Wrót głównego ołtarza. W tym czasie kończyła się ektenia i o. Nikołaj Worobiow, klucznik Patriarszego soboru, kończył wypowiadać wozgłas (aklamację) po trzeciej pieśni kanonu. Według ustawu należy się obrócić w końcu aklamacji i pokłonić się Jego Świątobliwości Patriarsze, który w tym czasie pomazywał ludzi olejkiem. Podczas pomazania Patriarcha Pimien nie patrzył w stronę Carskich Wrót. Ale na wozgłas kapłana on akurat powinien był podnieść wzrok i błogosławić go, jak należy się według ustawu.

Wszystko zbiegło się co go sekundy! Pokłon kapłana, podniesienie oczu Patriarchy i kot, jak pocisk wyskakujący z Carskich Wrót akurat w tym ułamku sekundy.

Ojcowie wpadli w rozpacz i zaczęli bezlitośnie obwiniać mnie:

- No oczywiście, wszystko przez ciebie, ty jesteś winien, łowca zwierząt nieszczęsny. Zaraz Patriarcha będzie w takim gniewie, że dostanie się wszystkim! Co robić?

- Trzeba uprzedzić Jego Świątobliwość, i jak tylko wejdzie on do ołtarza, od razu prosić go o przebaczenie, i on złagodnieje – powiedział o. Agafodor.

- Kto łapał, niech ten się kaja – odciął o. archidiakon.

Ojciec Nikołaj był smutny i zamyślony, on czuł, że gniewu nie da się uniknąć, a jemu zawsze najwięcej się dostawało.

Ja powiedziałem:

- Ojcowie, nie załamujcie się. Ja od dziecka nauczony jestem kajać się, nie będzie mi problemem przyjąć całego gniewu na siebie – wytrzymam. Jak tylko Jego Świątobliwość wejdzie do ołtarza, podejdę do niego, nie trwóżcie się.

Ale, o godna podziwu pokora ojca-klucznika! On uprzedził mnie. Ja tylko podszedłem do Jego Świątobliwości, a o. Nikołaj już sam zaczął mówić:

Wasze Świątobliwość, wybaczcie! To my jesteśmy winni z tym dzikim kotem. W żaden sposób nie mogliśmy złapać, oto on i wybiegł akurat na wozgłas.

Jego Świątobliwość, przebywając w spokojnym stanie ducha, ani trochę nie rozgniewał się. On po prostu powiedział:

- To nic. Kot – nie pies, jemu można. Oto u mego poprzednika, Patriarchy Aleksija, był przypadek. Podczas jakiegoś wielkiego święta otwierają się Carskie Wrota, a nie wiadomo skąd z boku nagle wychodzi piękny wykarmiony kot, ogon w trąbkę, i powoli i uroczyście kroczy przed Patriarchą na litanię. Kota złapano, przyprowadzono do Jego Świątobliwości, posadzono na fotel, i Jego Świątobliwość całkiem poważnie zwrócił się do kota: „Kocie, oj kocie! Cóż ty, Ustawu nie znasz?! Czyż można wychodzić na litanię przed Patriarchą? Ty powinieneś wychodzić z tyłu za wszystkimi, po protojerejach i jerejach. Żeby to więcej się nie powtórzyło”. Wszyscy wokół się śmiali, ale jednak nie wiedzieli, kot przyswoił lekcję liturgiki czy nie.

I tym zakończyło się to małe wydarzenie. Ale nie mniej niż dzikiego kota zapamiętałem ofiarną pokorę soborowego ojca-klucznika, dobrego ojca Nikołaja.

 

„Niech poszturchają…”

Pewnego razu przed świętem swiatitiela Mikołaja w Nikoło-Chamowniczej cerkwi (cerkiew w dzielnicy Moskwy – Chamowniki) parafianie, wystawszy do końca na całonocnym czuwaniu, byli wyjątkowo wynagrodzeni. Rozległ się dźwięk dzwonu, otworzyły się centralne drzwi, i do cerkwi wszedł metropolita Mirry Licyjskiej Chryzostom ze świtą i osobami towarzyszącymi. Nie oblekając się w szaty, przeszedł do ołtarza, przyłożył się do prestołu (tronu) i po odpuście pierwszej godzinki kanonicznej zwrócił się z krótkim słowem powitalnym do ludzi.

Przed nami stał żywy następca po katedrze swiatitiela Mikołaja! Byliśmy szczęśliwi. Metropolita powiedział dobre natchnione słowo, pobłogosławił ludzi ogólnym błogosławieństwem i poszedł do wyjścia. Według ruskiego zwyczaju hipodiakonów i ja, i drugi diakon zaczęliśmy odsuwać ludzi, żeby metropolita swobodnie przeszedł do drzwi. Władyka Mirry Licyjskiej zatrzymał się, zaczął coś mówić do tłumacza, i ten nam przetłumaczył:

- Metropolita mówi, że w jego cerkwi nie ma ani jednego parafianina, cerkiew odwiedzają tylko turyści. On tak się raduje, że nasi ruscy wierzący nie wypuszczają go z cerkwi. Niech go poszturchają, a on pobłogosławi wszystkich, którzy zechcą. Odeszliśmy na bok i uznaliśmy, że jeśli Jego Eminencja prosi, to rzeczywiście, niech parafianie go poszturchają…

Na Pokłonnej górze (Pokłonna góra – wzniesienie w Moskwie)

Każdego roku 9 maja i 22 czerwca nasza cerkiew Żywonaczalnej Trójcy w Troickim-Goleniszczewie służy za dusze zmarłych modlitwę-panichidę na Pokłonnej górze, przed Krzyżem, postawionym pięćdziesiąt lat temu w dniu, roku i godzinie rozpoczęcia wojny Ojczyźnianej. W tym dniu na górze zawsze są ludzie: jedni pomodlić się, inni po prostu popatrzeć.

Pewnego razu po panichidzie podszedł do mnie postawny, sprężysty oficer i powiedział:

- Batiuszka! Możecie pobłogosławić moich żołnierzy? – i wskazał na grupę wojowników. – Im to bardzo jest potrzebne.

Zapytałem:

- A dlaczego?

On powiedział:

Oni skazani są na śmierć. Mój pluton już dwa razy prawie całkowicie się odnawiał. I teraz udajemy się tam, skąd większa część nie wróci żywa.

- Ja mogę pobłogosławić ich nie na tę sprawę, której ja nie znam i, i raczej, nie mam prawa znać, a tylko jedynie na to, żeby Bóg ich zachował od wszelkiego zła. Ale jest jeszcze jeden problem: nie naruszymy nacjonalnych i religijnych uczuć żołnierzy, jeśli będziemy błogosławić wszystkich po kolei? Może nie wszyscy zechcą przyjąć błogosławieństwo od prawosławnego duchownego.

Dowódca odpowiedział:

- Tak, dobrze pomyśleliście. Wśród nich jest dwóch z Azji, oni mogą być przeciwni prawosławnemu błogosławieństwu.

- Więc ja będę każdego pytać: „Czy błogosławić?” – zaproponowałem.

Dowódca poparł tę decyzję.

- Zbiórka – krzyknął on.

Żołnierze wyciągnęli się w szereg.

Jakiś fotograf podbiegł fotografować, ale oficer dosłownie jednym wykrzyknikiem natychmiast odpędził go daleko od nas.

Popatrzyłem na żołnierzy. To byli doskonale doświadczeni, wytrenowani, potężni, wyselekcjonowani żołnierze oddziału specjalnego. I twarze ich były jak kamienne, zastygłe. Coś ściągało ich od wewnątrz. Jak jakaś niewidoczna pieczęć czegoś strasznego i nieodwracalnego. Takich twarzy nigdy nie widziałem, to było coś frontowego.

Powoli, z modlitwą, podchodziłem do każdego żołnierza i cicho mówiłem:

- Pana pobłogosławić?

I każdy prawie szeptem, ale twardo odpowiadał:

- Tak!

Żaden nie zrezygnował z Błogosławieństwa! Pobłogosławiłem wszystkich.

Potem spokojnie, bez pośpiechu, oni ruszyli, jak stado ptaków, i odeszli z Pokłonnej góry.

Czy coś takiego można zapomnieć?..