Do strony głównej


Na podstawie https://azbyka.ru/fiction/izbrannica/ tłumaczenie Eliasz Marczuk

Wybranka - Błochin Nikołaj Władimirowicz

Po swoim chrzcie siedmioletnia dziewczynka Zoja decyduje się poświęcić swoje życie Chrystusowi. Jej gorąca wiara i modlitwa zmieniają cały świat dookoła niej. Ci z jej bliskich, którzy wcześniej byli wściekłymi prześladowcami chrześcijan, sami stają się płomiennymi zwolennikami Chrystusa. Pomimo tego, że główna bohaterka – to siedmioletnia dziewczynka, opowieść jest skierowana, raczej, do dorosłego czytelnika.

Powieść

Znam twoje czyny, żeś ani zimny, ani gorący.
Obyś był zimny albo gorący!
A tak, skoro jesteś letni i ani gorący, ani zimny,
to wyrzucę cię z ust Moich.

(Ap. 3, 15-16)

Zwykle ludzkie życie płynie spokojnie i monotonnie. Ale zdarza się, że dochodzi do wybuchu, cisza i monotonia nagle rozpadają się i przed człowiekiem otwiera się zupełnie nieznana wcześniej droga życia, o której nawet nie myślano, że ona jest, że ona w ogóle możliwa. A ona – już tu jest! Wszystko, czym żył wcześniej, o czym myślał, wszystko się zmienia, przewraca. I to może zdarzyć się w ciągu kilku dni czy godzin. A nawet minut. To może stać się jak z dorosłym, tak i z dzieckiem. To, o czym tu mowa, stało się z dzieckiem, z siedmioletnią dziewczynką o imieniu Zoja.

Na kilka godzin Zoja znalazła się u babci, z którą wcześniej nie widziała się całe dwa lata – mama nie woziła. Zoja z mamą żyły na drugim końcu Moskwy. Mama Zoi ze swoją mamą, babcią Zoi, bardzo się nie dogadywały i prawie nie kontaktowały się, nawet telefonicznie. A jeśli nawet i kontaktowały się, to rozmowa była taka:

- Nie męcz i nie zamęczaj się, nie przywiozę tobie Zajki! (z ros. „Zajka” – dosłownie Zajączek, Króliczek – przyp. E.M.) – tak zawsze nazywała Zoję mama.

Na drugim końcu kabla babcia boleśnie wzdychała:

- Och, żeby choć cmoknąć ją w policzek, chociaż pierożków moich by spróbowała…

- Znam ja twoje pierożki!.. Ochrzcisz ją cichcem, jak mnie wtedy! Obłożyłaś się ikonami!.. ja i do domu twego brzydzę się podchodzić. Zapomniałaś swoją młodość?!

Ostatnia replika leciała już w kierunku częstych sygnałów w słuchawce. Po czym mama wściekle rzucała słuchawkę na widełki.

Nie, babcia nie zapomniała swojej młodości. Jak można zapomnieć pogoń za tobą z toporem własnego męża, kiedy on od swojej córki (przyszłej mamy Zoi) dowie się, że ją ochrzczono: „I w wodę zanurzyli, i krzyżyk całowali…”

Swego dziadka Zoja widzi dwa razy w miesiącu. Dziadek już dawno, jeszcze przed narodzinami Zoi, został oddany do domu weteranów, dokąd właśnie chodzą one z mamą odwiedzać go. Kiedyś on był namiętny i opętany (to słowo mama bardzo lubi), przeżył ogniste życie, ale cały ogień się wypalił i teraz on nikogo nie poznaje, nawet Zoi z mamą. Dziadka nazywano Dołojem. Jeszcze bardziej namiętny pradziadek Zoi tak go nazwał – Dołoj (Down, z ros. dołoj – dosł. precz, won, zniszczyć, zabić). No, zrozumiała sprawa: dołoj – to czegoś starodawnego wróg. W dzieciństwie Dołojką go nazywano. Swoją córkę Dołoj nazwał Porewidiema, czyli Zwycięstwo rewolucji i demokracji. Zoja o tym wiedziała – mama stale przypominała, ale ani razu Zoja nie słyszała tego „Porewidiema” od tych, którzy z jej mamą rozmawiali. Wszyscy nazywali ją Saszeńką, bo podczas chrztu nazwana była Aleksandrą. Za to imię, za przekreślanie sławnego nowojęzycznego (nowomodnego) imienia właśnie ganiał wtedy za żoną dziadek Dołoj.

Prawie nie wpuszczono ich z mamą do niego podczas ostatnich odwiedzin. Ale mamy Zoi niemożliwym było dokądś nie wpuścić, jeśli ona tam szła. Stojącą na drodze wymalowaną zuchwałą dziewczynę w białym fartuchu ona po prostu przewróciła swoją ręką.

- Bo on agresywny się stał! Sam główny lekarz zabronił wpuszczać! – krzyknęła przewrócona.

Mama Zoi zatrzymała się, odwróciła:

- A kiedy – ciebie! Do ojca twego oto tak nie puszczą?

- A ja raczej otruję go, niż tu oddam! – krzyknęła ta w odpowiedzi. – I w ogóle, nasz dom starców szybko zamkną. Nie ma sensu ich więcej trzymać.

- A po co – wy rozkradacie – warknęła mama.

- Tak – już cicho i spokojnie potwierdziła przewrócona. – I twoja córeczka ciebie, kiedy ty będziesz oto taka, nie będzie miała dokąd oddać!... – Zoja wtedy (sama nie rozumiejąc, dlaczego) nagle zapłakała. Ona nie zamierzała nigdzie mamy oddawać i w ogóle nie rozumiała, co to takiego „oddać”.

Dziadek Dołoj, nie mrugając, patrzył na brzuch mamy, jak w telewizor i od czasu do czasu poruszał ustami, jakby wymawiał literę „u”. I wcale nie reagował na dźwięk. Zoja nawet wystraszyła się go. Zaś mama Zoi, popatrzywszy na niego trochę, odwróciła się i w mrocznej zadumie poszła z powrotem, potem pobiegła. Ledwie zdążała za nią zapłakana Zoja.

Następnego dnia na drzwiach Domu Starców był przypięty dużych rozmiarów obraz: chudy, nieogolony, z zapadniętymi policzkami i wystającymi oczami staruszek w wypłowiałej podkoszulce i spodniach od piżamy, żałośnie wyciągał ręce do przechodniów i wzywał rozpaczliwym spojrzeniem: „I ty staniesz się takim samym, nie śmiej się z weterana, lepiej ofiaruj pieniędzy dla niego!” – tak było napisane na dole plakatu. Mama była malarzem – monumentalistką-plakacistką, a także jeszcze rzeźbiarką, władała swoim fachem znakomicie. Przed przypiętym plakatem od razu zebrał się tłum i nie topniał do tej pory, póki plakatu nie zerwała milicja.

Stary przyjaciel mamy, były ideologiczny kierownik, a obecnie bankier i biznesmen, śmiejąc się, mówił jej tak:

- Saszeńka, z tego brzydactwa, które ty namalowałaś, nikt śmiać się nie będzie i pieniędzy dla niego nie da. Patrząc na nie chce się zapłakać i uciec.

- Jednak stałeś i patrzyłeś!

- Saszeńka, on i jeszcze przyciąga. Przerażenie od niego czarujące wieje… Saszeńka, masz tyle propozycji, dlaczego durnia udajesz? Bank „Tallerreał” tylko twój stiuk na suficie chce.

- Nie doczeka się.

- Przecież tam ci sami ludzie, którym ty już tworzyłaś w Państwowej Komisji Planowania, jeszcze wtedy, kiedy ona była.

- To już nie ci ludzie… Nienawidzę!

- Ci ludzie zawsze ci, Saszeńka, ech...

- I nie ma co „echać” – wybuchła mama. – Czyż nie pan… czyż nie ty dołożyłeś się do tego, że tak przeechało się?! Czyż nie ty puszczałeś w telewizji na Paschę wszelką rock-estradę?

- Ja. I według mnie, niezłe sceny były.

- Według mnie, też. Więc dlaczegoż ty teraz całą tę noc Paschalne nabożeństwo puszczasz?! Czyż nie za twoje pieniądze, oto, cerkiew Chrystusa Zbawiciela budują?!

- Za moje. Potem za moje też i burzyć będą, cha-cha-cha!

W odpowiedzi na to „cha-cha-cha!” mama Zoi mocno przeklęła, mocno schwyciła Zoję i prawie pobiegła precz.

Wszyscy, którzy znali mamę Zoi, mówili o niej, że jest ona świadomą nieudacznicą. Wszystkie jej obrazy, rzeźby podobały się wszystkim, ale były niepotrzebne nikomu. We wszystkich jej dziełach zawsze było coś takiego, co obce było aktualnemu czasowi, a wszyscy ludzie, zmieniający się z czasem (płynący, dostosowujący się), zawsze boją się tego, co przeszkadza ich zmienności (płynności, dostosowalności).

„A dokąd płyniemy?” – tego pytania mama sobie nigdy nie zadawała, dlatego że była niewolnicą (sługą) swojej idei. Swoim rzemiosłem, całym swoim sercem, całą swoją duszą ona służyła swojej idei, a dokąd przy tym skręci czas, było jej zupełnie wszystko jedno. Idea zaś – powszechna równość, braterstwo i szczęście. Ale jej plakaty przerażały tych, dla kogo były przeznaczone, i były śmieszne (absurdalne) dla tych, przeciwko komu były skierowane.

Pewnego razu, już dawno, kiedy ona jeszcze kontaktowała się ze swoją mamą, babcią Zoi, ta, wszedłszy do pokoju mamy, upuściła torby i przeżegnała się ze strachu, zobaczywszy ukończoną mamy pracę: na ogromnej, na pół ściany tablicy-tarczy jaskrawymi kolorami, smacznie, wypukle, rzucając się w oczy wybałuszała się na widza niemożliwie ohydna morda – wściekła, brudna i przerażona. Z cienkiej o trzech grdykach szyi od razu zaczynały się ręce, które ciągnęły nieskończonych rozmiarów worek, przepełniony, najwyraźniej, owocowo-warzywną mieszanką, ponieważ to właśnie ona wypadała z worka. Na dole plakatu wdzięczył się krwawy napis: „Kradniesz u siebie!”

- Saszeńka, no przecież to po prostu bies – powiedziała wtedy babcia.

- On gorszy, on – złodziej! – odpaliła mama.

- Ale choć i złodziej, jednakże – człowiek, a od niego aż – no wprost siarką pachnie. I patrzeć strasznie.

- I dobrze, że strasznie. Zatknij nos i patrz. Twój Bozia też przecież kraść nie każe.

- Jak „też”? – zdziwiła się babcia. – Wszystko, co jest – wszystko od Niego.

- A jaki pożytek z tego? Co, ochrzczeni przez ciebie nie kradną?!

- Kradną, i to właśnie moi. Ty na przykład.

- Ja?! – mama zadyszała wściekle. – Ja?!!!

- Ty, ty. W szkole matematykę cały czas ściągałaś? Znaczy, kradłaś.

- Więc ty naprawdę zwariowałaś czy co?! – Mama Zoi z nikim się nie ceremoniła, a tym bardziej ze swoją mamą. – A kiedyż to było? A i w ogóle… – najbardziej mama Zoi porażona była tym, że babcia mówiła całkiem poważnie.

- A choćby kiedy! – podniosła głos babcia, na chamstwo córki ona dawno nie zwracała uwagi. – Skoro nie kajałaś się przed Bogiem, to wszystko przy tobie zostało. W stołówce specjalnej obiad jesz za darmo?!

- Tak i!.. Przecież jestem członkiem związku, należy mi się.

- A ktoś w ogóle nie może jeść. Oto właśnie ten kawałek, który tobie się należy. Ty u niego z ust wyjęłaś. A najważniejsze – u swojej córki, Króliczka naszego, kradniesz, i to nie byle co, a samo Carstwo Niebieskie. Przecież za nią, nieochrzczoną, nawet zapiski w cerkwi dać nie można.

- No ot co! – warknęła mama. – A no, precz poszła ze swoim Bozią!

- Może za topór chwycisz?

- Topora u mnie nie ma, ale bicz jest. Możesz mnie nim wybiczować, za co tylko chcesz, jestem twoją córką. Ale jeszcze jedno słowo o Bozi – a oberwiesz nim ode mnie, choć jesteś moją matką!

Od tej pory one nie utrzymywały kontaktów.

A z tym obrazem dużo nieprzyjemności było. On był zamówiony przez przewodniczącego administracji rejonowej. On sam jego nie widział, a w sekretariacie też nie raczyli obejrzeć, zarządzili powiesić przy wejściu do największej w Moskwie bazy owocowo-warzywnej, co też wykonali robociarze (ledwie wyciągnęli z mieszkania). Póki ustawiano tarczę, wokół niej od razu zaczął gromadzić się tłum – zbiegli się, porzuciwszy pracę, wszyscy robotnicy bazy, a ich okazało się bardzo wielu. Wywołujące przerażenie straszydło z plakatu było jakby skopiowane z dyrektora bazy, starego kumpla przewodniczącego administracji. A kiedy nadjechał on sam zagranicznym zapierającym dech w piersiach samochodem i zobaczył plakat, omal nie dostał zawału serca, ledwie odratowali. Przewodniczący zaś na kilka minut po prostu oniemiał, do zawału u niego nie doszło, wywinął się stanem półomdlenia. A stary przyjaciel mamy chichotał do upadłego, jak i większość widzów. Półomdlały przewodniczący gestami nakazał (mówić jeszcze nie był w stanie) zerwać obraz i obaj ze swoim kumplem, trzęsąc się z wściekłości, publicznie rozdeptali arcydzieło. Tylko dzięki energicznej interwencji starego maminego przyjaciela mama Zoi została uratowana zarówno od wyciągnięcia konsekwencji organizacyjnej, jak i od porachunków bandyckich.

I oto niedawno zlecono jej nowe zamówienie, bardzo pilne. Trzeba było zacząć wieczorem, a rano oddać pracę. Przy pracy powinni byli być obecni ludzie, zbierała się też jakaś narada mających wspólne poglądy w najważniejszych sprawach i, jakby nie kombinował, a miejsca do rana dla Zoi w mieszkaniu nie było. I podziać jej nie było gdzie, z wyjątkiem oddania jej do babci. Zoja została starannie poinstruowana, naobiecywano jej mnóstwo gróźb, jeśli będzie słuchać „babcinych opowieści”, a groźby samej babci przebrzmiały przez telefon jeszcze bardziej dotkliwie.

Po drodze do babci nagle przypomniał się Zoi plakat na drzwiach Domu Starców. Ona w zadumaniu powiedziała mamie:

- Mamo, a dawaj wrócimy mego tatę.

Mama gwałtownie się zatrzymała i bardzo niezadowolonym głosem rzekła:

- Ty nie masz taty, ty masz tylko mnie. Swoich decyzji ja nie zmieniam. I ja tobie to wiele razy mówiłam. Twój tata – przepity łajdak.

- Ale przecież i ty pijesz.

- Zajka (Zajączku, Króliczku), przestań zajmować się dorosłymi tematami. Zostaw to dorosłym. Ja piję, ale nie upijam się. To niemożliwe, ja zawsze pamiętam, że mam ciebie. A temu… na to napluć. Koniec. Zapomnieliśmy! I żeby więcej nie przypominać!

Babcia przywitała Zoję koło wyjścia z jakiegoś metra, w odległości od którego mieszkała o kilka przystanków autobusowych. Kiedy masz tylko siedem lat, dwa lata w twoim życiu – to bardzo dużo. Zoja przywitała się z babcią nijak, bez żadnych uczuć, i, tylko widząc, jak cieszy się babcia, lekko się wzruszyła i uśmiechnęła się.

Do domu babci one poszły pieszo, i Zoja zaraz zaczęła opowiadać, jak minął jej dzień, i najpierw z zachwytem poinformowała, jak dziarsko wytłukła dziś sąsiada, rówieśnika Siewkę, za co otrzymała pochwałę od mamy: „Tak i trzeba, mało mu!” Walczyć Zoja przy maminej zachęcie umiała i lubiła. Dalsze opowiadanie babcia natychmiast ucięła:

- A ja oto nie pochwalam tego. Bić się w ogóle jest ohydnym. A już dziewczynce to…

Powiedziane przez babcię nie miało na Zoję żadnego wpływu, bo było, jak powiedziałaby mama, pustą frazą, zwykłą nudą, na którą wszystkie dzieci świata wcale nie reagują. Ale zabrzmiał dodatek:

- Pan Bóg nasz, Jezus Chrystus, nie poleca. A uderzyli ciebie – pogódź się z tym. I niech lepiej ciebie jeszcze raz uderzą… Ja zaś znam go. Ja ich z mamą w naszej cerkwi każdej niedzieli widzę. Chociaż wy nazywacie go Siewką, ale on – Siewaśjan. A to, w ogóle Siewa – to znaczy Wsiewołod. Wszystko przekręcicie…

- Cóż więc, i oddać za swoje nie można? Ot, głupstwa jakie… – to było mamine wyrażenie, które Zoja często lubiła powtarzać.

- Głupstwa to ty teraz gadasz, a to, co mówi Pan Bóg, jest samą prawdą ze wszystkich prawd.

Zoja zatrzymała się:

- Babciu, ciebie przecież mama ostrzegała.

- A co tam, ostrzegała, zabić obiecała. Tak, pewnie, przy tobie i mówiła. Nasza mama nikogo się nie wstydzi.

- A myślisz, że naprawdę może? – zapytała przestraszona już Zoja.

Babcia bardzo poważnie spojrzała Zoi w oczy i bardzo poważnie powiedziała:

- Myślę, może – i nagle szeroko się uśmiechnęła – a ty wiesz, no i niech tam. Za to oczka twoje na prawdę Bożą trochę otworzę. A za to i śmierć można przyjąć, choćby nawet od rodzonej córki.

- Oj! I nie boisz się?!

- Jak nie boję się, jeszcze jak się boję. Ale, myślę, torturować nie będzie, nie da Pan, boję się tortur, ale to nie w jej charakterze. Da czymś po głowie, i oto koniec.

Tu Zoja całkiem już się wystraszyła. Szczególnie poraził ją spokój, z jakim było to powiedziane. Bo jak to „i oto koniec”?! I co to takie – „Pan Bóg”, że rodzona córka z Jego powodu matkę zabić gotowa, a ta mówi: „No i niech tam”? Pytanie to w krótkim życiu Zoi nie pojawiało się wcale. Mama bardzo gorliwie chroniła ją przed tym pytaniem (zagadnieniem), i oto teraz nagle nieoczekiwanie przypomniała się mamina replika (odpowiedź, uwaga) nauczycielce, replika wtedy od razu zapomniana, ale oto teraz przypomniała się, i nawet głos maminy słychać:

- Julio Pietrowna, ja proszę panią ochronić Zajkę od tego... nowego powiewu!

Och, jak to było powiedziane! Teraz Zoja aż się zatrzymała, dokładniej nogi same się zatrzymały, nawet dreszcze po nogach przeszły, kiedy przypomniało – usłyszało się, ile nienawiści rozbrzmiało, i jakby czarny wiatr z maminych warg – po-wie-wu!..

- Żeby nie słyszały Zajkine uszy o Bozi...

- Nie denerwuj się, Poriewidiema Dołojewna – odpowiedziała wtedy Julia Pietrowna. – Spokojnie, towarzyszko. Ochronię!

Tylko Julia Pietrowna nazywała tak mamę Zoi. Julia Pietrowna była i jest – wyjątkiem. Julia Pietrowna nie rzucała słów na wiatr, Julia Pietrowna miała na swoim bojowym koncie pięćdziesiąt trzy początkowe klasy. „Jak u Pokryszkina” – mówiła z dumą (były tu i przyśpieszone). Już dość stary, obecny dyrektor szkoły, był jej absolwentem, i z dumą opowiadał w Dniu Nauczyciela, jak Julia Pietrowna jego, drugoklasistę, za czuprynę ciągała. Dzień Nauczyciela był dla Julii Pietrowny takim świętem, jak dla babci Zoi – Pascha. W Dniu Nauczyciela do Julii Pietrowny zbierał się niezliczony tłum jej absolwentów, i teraz Zoi przypominało się jedno ze zgromadzeń (mama przyciągała Zoję, kiedy ta jeszcze nie chodziła do szkoły) i okrzyk maminego przyjaciela (też absolwenta):

- A dawajcie, Julio Pietrowna, krestym chodem (procesją) przejdziemy na waszą cześć dookoła szkoły. Ech, ot szkoda, że dzwonów nie ma!

Julia Pietrowna w odpowiedzi bardzo poważnie pogroziła mu palcem:

- Przejść, oczywiście, można, ale nie procesją krzyżową! Z naszym sztandarem!

- Hur-ra! – zagrzmiał wtedy zebrany tłum. Większa część tłumu wykrzyczała to z wesołym chichotem, a niektórzy i z drwiną, dlatego że od dawna już pluli na wszelkie sztandary, oprócz dolara na maszcie (ale wszystkich ich mimo wszystko w Dniu Nauczyciela ciągnęło do Julii Pietrowny). I przeszli się jednak dookoła szkoły z głośnym śpiewem, jak kto tylko mógł (i Zoja tam szła z mamą), a najbardziej udany z „najwyższej sfery” nalewając wszystkim koniaku (przywiózł piętnaście skrzynek) krzyczał na całą dzielnicę:

- Juleczka! – (tak wszystkie dzieci poza oczami nazywali Julię Pietrowną), – na następny Dzień Nauczyciela obowiązkowo dzwon przyciągnę!..

I przecież przyciągnął, a raczej ciężarówką przywiózł. Tylko dzwonić się nie udawało, tak i stoi on do tej pory, stupudowy (ok. 1700 kg), przy szkolnych drzwiach. I teraz Julia Pietrowna ma problem jak go stąd zabrać, żeby nie wprawiał w zakłopotanie uczniów literami na sobie "ВО СЛАВУ БОЖИЮ" „NA CHWAŁĘ BOŻĄ” (dzwon to stary, prawdziwy). I oto nijak nie udaje się dodzwonić do najbardziej udanego absolwencika, do gangstera z Solncewa (rejon Moskwy).

- A może, już go zabili. Może on już wszystkiego w życiu dokonał, kiedy dzwon przywiózł? – śmiejąc się mówił przyjaciel mamy.

Julia Pietrowna ostro przycięła jego śmiech. Ona w ogóle rzadko się śmiała, ona śmiała się tylko, kiedy oglądała stare kino „Wesołe chłopaki”.

Wszystko to teraz jak burza przemknęło nagle w głowie Zoi, i ze zdziwieniem patrzyło na babcię z jej ocząt, które, okazuje się, jak przed chwilą powiedziała babcia, trzeba otwierać.

- Babciu, a od Bozi można się uchronić?

„Bozia” – mamine wyrażenie, tylko zadźwięczało to pytająco, a nie złośliwie-ironicznie, jak u mamy.

- Nie można, Zaińka (Króliczku) – odpowiedziała babcia, uśmiechając się – a i nie trzeba. Nie ochrona przed Bogiem potrzebna, a u Niego prosić o ochronę – babcia przykucnęła, jakby szalik jej poprawiając. – Oto ty myślisz, dlaczego ciebie mama nagle do mnie oddała?

- A ona rysować musi i gości ma.

- Dokładnie. Tylko i jej gości i rysowanie Bóg jej urządził, żebyś ty u mnie się znalazła.

- A… ty skąd to wiesz?

- A ja poprosiłam Go o to.

- A… czy to możliwe?

- Możliwe. To nazywa się modlitwą.

- A… ty nie oszukujesz?

- Nie, Zaińka – babcia patrzyła na Zoję, jak na dorosłego, a wszystkie dzieci zawsze to czują. – Kiedy o Bogu mówisz – kłamać nie można ani półsłowa. A i w ogóle kłamać nie można.

- A ty nigdy nie kłamałaś?

- No jakże – babcia ciężko westchnęła – było, i nie raz. Ale, żeby o Bogu skłamać, to straszny grzech, tego nigdy nie można.

- A on naprawdę jest? Naprawdę żywy?

- On zawsze żywy, Zaińka, a wiesz, dlaczego On mi ciebie dał? A żebym ja ciebie ochrzciła.

- Oj, babciu! – Zoja aż lekko odskoczyła, teraz w jej uszach bardzo wyraźnie zadźwięczało mamine „zabiję” pod adresem babci. I właśnie za to, za to słowo, które wypowiedziała teraz babcia.

- No co „oj” – ta podniosła głos. – No, pogania za mną z biczem, z toporem już za mną ganiali, a na więcej Pan nie pozwoli. A oto jeśli nie ochrzczę ja ciebie dziś, ty przecież mi tylko do rana jesteś odstąpiona, oto tu już nie upiecze mi się, oto tu Pan rozliczy mnie: córkę swoją wśród niechrzczonych zostawiłaś, a jeszcze i wnuczkę – babcia nie na żarty gotowa była zapłakać. Zoja poczuła, że u babci w ogóle nic nie bywa, co – „na żarty”.

- Już ty pożałuj mnie, starą, dla mnie przecież naprawdę wkrótce umierać, co ja wtedy Panu odpowiem? A jak nie odpowiadać, miła, tylko wtedy i odpowiadać. Duszyczka nasza nieśmiertelna, i ona to będzie rozliczona, i to jak! To tu nam łaska, a tam – odpowiesz! Za wszystko odpowiesz. Za każdą małą drobnostkę, w czym się nie pokajałeś, dlatego skoro dany przez Niego czas, a już, jeśli wnuczki ochrzcić nie mogłam!.. Oto wtedy to i będzie „oj”.

Zoja całkiem się pogubiła pod ciężkim spojrzeniem babci, dla dorosłego przeznaczonym.

- Babciu, a On co, taki zły?

- Nie, Zaińka, On bardzo cierpliwy i wielce miłosierny.

Zoi bardzo spodobały się te dwa słowa, których ona wcześniej nigdy nie słyszała. Dwa przedrostki, „bardzo” i „wielce”, nadawały im całkiem niezwykły odcień, coś tajemniczego i potężnego promieniowało od ich dźwięku.

- W takim razie dlaczego więc?! – zawołała Zoja.

- A dlatego! – przerwała babcia. Wszystko ma swoje granice, i Jego cierpliwość też. I granice te – nasze życie. A życie nam, Zaińka, nie po to dane, żeby jeść lody, i malować biesów, a żeby poprzez chrzest w świat Boży wejść, oto w ten, gdzie żyjemy, a potem do Carstwa Jego Niebiańskiego.

- A… a bez chrztu się nie da?

- Się nie da! – prawie krzyknęła babcia, aż przechodnie obrócili się w ich stronę. – Bez chrztu jesteś poza Bogiem. Póki dzieciakiem jesteś, póki nie rozumiesz – to i odpowiedzialności nie ponosisz. A tobie już siedem lat minęło, dorosła już! Nie wymigasz się!

„Przecież ja ma-a-aleńka” stęknęło boleśnie w duszy Zoi.

- I ty już nie maleńka! – kontynuowała babcia, jakby odgadując myśli Zoi. – Od ciebie trzeba już wymagać (rozliczać), a ja rozliczać nie będę. Bez chrztu, bez krzyża na piersi – śmierć człowiekowi! – twarz babci zrobiła się już całkiem straszna. – Krzyż – obrońca całego Wszechświata, i kto go nie nosi, ci są poza jego ochroną. I… i jak Władimir Krasnoje Sołnyszko, nasz święty, zagonił kijowian do Dniepru, tak i ja ciebie do kąpieli chrzcielnej zagonię, siłą wepchnę! – i tu babcia objęła Zoję, przycisnęła ją do siebie i rozpłakała się.

Zoja zaś całkiem się pogubiła – ona prawie nic nie zrozumiała, co krzyknęła do niej babcia, a tym bardziej o kijowianach, o Dnieprze, ale bardzo przestraszyła się jej słów, zwłaszcza o śmierci.

- Babciu – wyszeptała jej na ucho Zoja – uspokój się. Ochrzcimy się. Tylko… dawaj mamie nie powiemy.

- Dawaj – babcia, wzdychając, podniosła się. – A tam, jak Bóg da, tam zobaczymy, tam i biczem dostać radośnie będzie – one znów szły powolnym krokiem. – I więcej ty już nie bij się, Zaińka. I Siewką więcej tego chłopczyka nie nazywaj, on – Siewastin. Ty i imieniny masz z nim jednego dnia, i nie kiedyś tam, a jutro. To przecież prawie najważniejszy dzień w roku – imieniny. Oto i ochrzcisz się zaraz, i Zoja-męczennica u ciebie od dziś opiekunką twoją niebiańską, przed Chrystusem-Bogiem za ciebie orędowniczką. Niezwykli to święci Siewastian i Zoja…

Zoja, otworzywszy usta, słuchała miarowego opowiadania babci o całkiem niesłyszanych wcześniej rzeczach. Po pierwsze, ona porażona była tym, że za dwa dni nie będzie tego, czego wszyscy oczekują, a oczekują wszyscy Nowego Roku.

- Będzie zaś ogólnoświatowe pogańskie pijaństwo – tak właśnie mówię – bo Nowy Rok nie może być przed Narodzeniem Chrystusa, a ono będzie za całe dziewięć dni według naszego prawosławnego kalendarza, który i jest jedynym tylko prawidłowym, teraźniejsze dni – dni najsroższego postu. A telewizor? A oto przyjdę jakoś do was cichutko i grzmotnę go, dlatego że jak wymyślili go ludzie, to biesy w obrót wzięły… Co to biesy? A ty mamine obrazy widziałaś? To są właśnie one… Nie, Króliczku, to nie wymysły, nie bajki. Jakie tam wymysły! Na mamę, oto, swoją spójrz, córkę moją… Ech, Boże, zmiłuj się! Za co ona tylko się weźmie, wszystko biesy za nią decydują, wszystko jej podsuwają, a ona aż biegiem za nimi. Jak bardzo się modlę, ale ciągle nic! Znaczy, źle i mało się modlę. Oto ty teraz za to też się bierz, może, razem wymodlimy. Ważniejszego niż to, dla nas Króliczku, nic nie ma…

- Babciu, a ty dziadka Dołoja widujesz?

- Nie, Zaińka, nie ma po co. Mnie on i tak nie poznaje, prezentów mu przynosić nie ma sensu – on i tak nic nie dostaje… Tylko modlitwa mu potrzebna. A oto teraz i twoja. Modlić się zaś trzeba o zdrowie sługi Bożego Siewastiana. Tak-tak, on też Siewastian, dlatego że „Dołoj” – nie imię, i nawet nie przydomek (przezwisko, ksywa), a wprost – skandal, hańba. A ochrzciłam go Siewastianem, upiwszy do półnieprzytomności, oto tak! A inaczej – nie dało się. Rozebrało go już, a ja mu ciągle dolewam, no i modlę się jak mogę. No, zrobił się on jakby lepszy, na wszystko zgodny. Na sobie go do stawu przydźwigałam, w stawie go chrzciliśmy. Batiuszka już czekał, jakbyśmy się umówili z nim. To jeszcze przed narodzinami twojej mamy było… Och i wściekał się on potem, „rozchrzczę się” wrzeszczał. Ale rozchrzcić się, dzięki Bogu, nie można, ponieważ przy pamięci był. No, Pan, rozumie się, wolę jego głupią lekko przymknął… O-oto, i zapiski za niego od tej pory do cerkwi podaję. I jeśli umrze wcześniej niż ja, pochowamy go po prawosławnemu, tu już mamy twojej pytać nie będę.

- A mój tatuś – zapytała Zoja, zapytała nieoczekiwanie dla samej siebie, zwykle mamine zakazy same sobą zatrzaskiwały wszelkie pytania.

- Tatuś twój, Zajka… a nawet nie wiem, co powiedzieć… Normalny, ogólnie, chłop, i pił nie więcej od innych… Ty wszystko rozumiesz, co ja mówię?

Zoja wszystko rozumiała, ona była mądrą i rozwinięta dziewczynką i bardzo dużo czytała. Prawda, czytała ściśle wybrane przez mamę. I jeszcze wspaniale rysowała. Słowo „chłop” ona od mamy słyszała bardzo często. Oto tylko niezrozumiałe, jeśli on „normalny”, dlaczego go trzeba wypędzać i po co nazywać łajdakiem?

- Nie ułożyło się im, a szkoda – kontynuowała babcia. – A i nie wyobrażam sobie, z kim dla niej ułożyć się może? Ja przecież widuję go, on przychodzi do mnie, pyta o ciebie. A co ja mu powiem? Po tylu latach, oto, pierwszy raz ciebie za rękę trzymam. A on przecież u ciebie też Siewastian, ty jesteś Siewastianowna. Ty cała jesteś między Siewastianami. Mamie twojej jeszcze i z tego powodu niedobrze. Nie jej, oczywiście, a tym – babcia kiwnęła głową w stronę lewego ramienia i przeżegnała się. – A ja mam w domu rodzinną ikonę, cudownie napisaną: męczennicy Siewastian i Zoja obok siebie przedstawieni. Jak przyjdziemy, zobaczysz. Wyświęcona krwią nowomęczennika, który ją napisał. A przy tej ikonie i uzdrowienia były. Ją nasz Siewastianuszka-bohomaz dawno napisał. Jedna służebnica Boża, ona, jak i my z tobą, Zoja miała na imię, jemu tę ikonę przed śmiercią swoją zwróciła (to on jej na zamówienie kiedyś pisał) i opowiedziała, jak ona przed nią trzydniową nieprzerwaną modlitwą chorą córkę wymodliła. I tak, zachorowałam i ja, och źle było. No, dzwonię do twojej mamy, żeby trochę pomogła, żeby lekarstwo z apteki przyniosła, a ona mówi: „Przyjdę, tylko ty na ten czas ikonę gdzieś wystaw”. „Więc nie – mówię – już lepiej umrę z ikoną, niż bez niej pomoc otrzymać, choćby nawet od ciebie”. I wiesz, w czym jej cudotwórczość?

Zoja po raz pierwszy słyszała to słowo, ale od razu zrozumiała, co ono znaczy. To znaczy – cud czynić, no, załóżmy, jak w bajce nagle niedźwiedź zacznie mówić. I ona zapytała:

- A może ona taki cud uczynić, żeby niedźwiedź zaczął mówić?

Babcia uśmiechnęła się:

- Zaińka, jeśli Pan zechce, to i kamienie te przemówią.

Zoja obróciła się, wokół siebie oglądając szare domy.

- Tak, tak, i domy te zakrzyczą – w babci głosie było coś takiego, co zmusiło Zoję skurczyć się. – A zakrzyczą one: „Ej, ludzie niedobrzy, opamiętajcie się, nie przepełniajcie miary zła, w którym świat leży, dłużej się nie da. Wkrótce my, kamienie, popękamy od waszego zła, którym jesteście przepełnieni, pękniemy i na was się zwalimy!” – wszystko to babcia wypowiedziała, patrząc przed siebie z dziwnym obojętnym wzrokiem, i tak ścisnęła rękę Zoi, że ta omal nie krzyknęła.

- Oj, wybacz, Zaińka – babcia opamiętała się od czegoś. – A cud był taki, że kiedy moja córka rzuciła słuchawkę i odmówiła mi, chorej matce, w pomocy, ja, w miejsce stałej złości na nią (a ja, och, złośliwa, połowa maminej złości – moja), ja nagle taką litość do niej poczułam, taką, jakby zasłoną jakąś mnie przykryło. I – miłość. Ja przecież w ogóle kochać nie umiałam i nie umiem, a tu od tej ikony, od Siewastiana, strzałami przebitego…

- Jak strzałami?!

- A z niego tarczę strzelniczą żywą zrobili i strzałami strzelali. I od Zoi, za włosy powieszonej…

- Jak?!

- Aha, oto tak ją męczyli… Więc, oto, od nich do mnie takie schodzi!.. A ode mnie – do córki mojej, mamy twojej. Kiedy mi ją w porodówce przynieśli, grudeczkę maleńką, nie doświadczyłam do niej tego, jak wtedy. A wszystko od tego, że męczennicy nasi, Siewastian i Zoja, oni przecież, to moc, oni przecież kochali swoich męczycieli, i to jak!

- Jakże to? – Zoja aż się zatrzymała.

- A jakże! Idziemy, idziemy, nie zatrzymuj się. Batiuszka już się naczekał, pewnie. Jeśliby oni, męczennicy nasi, złościli się, czyż chrzciłyby się, patrząc na nich, tysiące ludzi. A przebity strzałami Siewastian modlił się do Pana za męczycieli, mówiąc: nie przypisuj im, Panie, tego grzechu. Dlatego, że Sam Pan nasz Jezus Chrystus, wzywał tak samo na krzyżu do Ojca Niebiańskiego o swoich męczycielach…

Zoja słuchała babci z niebywałym dla siebie napięciem, a od tego, co ona mówiła, napięcie rosło. Zoinego rozumu ni wystarczało, żeby pomieścić to, co ona słyszała, ale słyszane odchodziło gdzieś tam, gdzie znajdowała się dusza, i tam mogło zmieścić się bardzo dużo, nawet jeszcze więcej, niż teraz tam się skierowało. Tylko trzeba było jeszcze szerzej otworzyć wlot tego pojemnika, do czego potrzebne było napięcie. Nigdy niczego podobnego Zoja nie doświadczała od żadnych słów, wcześniej przez nią słyszanych, a już od mamy ona słyszała oj jak wiele wszystkiego-różnego pouczająco-opowiadającego. I teraz Zoja, choć i mało zapamiętała i zrozumiała z tego, co babcia wywaliła na jej główkę i prawie nieotwarte jej oczęta, ale przyjęła wszystko. I nawet po raz pierwszy usłyszane słowo „Liturgia” przyjęło się w niej całkowicie. Prawda, nie mogła uwierzyć, że według słów babci, to jest najważniejsze z tego, co dzieje się na ziemi. No, gromadzą się pod dachem z krzyżami ludzie, gromadzą się, żeby czynić to, co babcia nazywa modlitwą, o której oto tylko co z jej ust się dowiedziała, a okazuje się, że rezultat tej modlitwy – zstąpienie z niebios Ducha Świętego na modlących się. I tylko to właśnie potrzebne jest ludziom. Kiedy zstępowanie przestanie być, przestanie być i ziemia, a kiedy dokona się ostatnia Liturgia na ziemi, to i zjawi się Swoim drugim przyjściem Zbawiciel. I bieda tym, kto ma rozum i jest nieochrzczony!..

Zoja znów się zatrzymała:

- Babciu, a kiedy ona będzie, ostatnia Liturgia na ziemi?

- Tego, Zajk, znać nam nie dane.

- A jeśli zaraz?! – Zoja i sama nie oczekiwała, że tyle strachu zabrzmi w jej pytaniu.

- Zaraz? – Babcia popatrzyła na zegarek. – A cóż, we Władywostoku teraz ranek, liturgia tam już się zaczęła, dzwony wzywają ludzi. A ludzie nie idą. Zstępuje Duch Święty, największy dar! A przyjąć Go nie ma komu! Wyobrażasz, jaka obraza Temu, kto daruje nam taką świętość? Cierpi On, płacze o nas, granicę Swemu cierpieniu Sam ustanowił, i gdzie ona, ta granica, nam niewiadomo.

Szeroko otwarte oczy Zoi wyrażały teraz więcej, niż strach – ona wyszeptała przytłumionym szeptem:

- Więc można się spóźnić?!

- Można – groźnie odpowiedziała babcia. – I nadchodzi On z obłokami i ujrzy Go wszelkie oko i ci, którzy przebili Go, i zapłaczą przed Nim wszystkie plemiona ziemskie!.. Oto jak jest powiedziane. I bieda spóźnionym. A nie ciągnij ty tak, biegać ja nie mogę – i tu babcia uśmiechnęła się. – Nie bój się, my się nie spóźnimy. Ja już modliłam się do Boga za ciebie, i ty przecież już wybrałaś.

- A On ciebie posłucha?

- Oczywiście. Oto, jak ty myślisz, ja ciebie kocham?

- Myślę, tak.

- A On, Jezus Chrystus, w imię Którego idziesz się ochrzcić, On Kocha ciebie bardziej. Tak, jak kocha On nas, my, ludzie, kochać nie umiemy. On przecież jest Ojcem naszym Niebiańskim. I kiedy my jesteśmy z Nim, kiedy nie krzyżujemy Go grzechami swoimi, nic nie jest nam straszne: ani przekleństwa, ani bicze, ani strzały, ani kule. Póki tu żyjemy, wszystko co potrzebne, u nas będzie, a czego nie będzie, tego i nie trzeba, a co nam potrzebne, On wie lepiej od nas…

Babcia ciągle mówiła i mówiła, a już uspokojona Zoja słuchała tak, jak nie słuchała dotąd nikogo. Szczególnie poraziły ja słowa: „Niemającemu daruje moc, pokładający nadzieje na Pana odzyskają siłę. Podniosą skrzydła jak orły, pobiegną bez zmęczenia, pójdą i nie znużą się…”

- Jak pięknie, jak fajnie powiedziane, jak… Bosko – znalazła Zoja słowo.

Jej już zaczęło się wydawać, że ona widzi to, co mówiła babcia: i cudownego starca Sierafima, karmiącego z rąk niedźwiedzia, i młodego Siewastiana, przebitego strzałami, i widok ten wcale nie jest straszny, i w ogóle, nawet najstraszniejsze wcale nie straszne, nie straszne, kiedy straszni ludzie w skórach rozstrzeliwują staruszka Siewastiana , wioskowego ikonopiscę, a Zoja, wtedy całkiem młoda, przyszła babcia Zajki, spod nosa u skórzanych wyrywa zakrwawioną ikonę i ucieka. Skórzani jej nie doganiali. „No dobrze – powiedział jeden drugiemu – mamy trzy fury starych ikon. A ta tylko co pisana, jaka jej cena…”

Już w domu babci ona długo patrzyła na ikonę. Siewastian i Zoja byli przedstawieni obok siebie. Okazało się, że Siewastian był nie byle kim, a naczelnikiem imperatorskiej straży, a Zoja – żoną jednego z jego żołnierzy. Siewastian całkiem mógł dokonać przewrotu (zamachu stanu). No, przynajmniej spróbować. Wszystko jedno groziła śmierć, więc byłoby przynajmniej nie na darmo. Wyciąć wszystkich zwolenników imperatora, wykończyć go samego, i tym uczynić dobrze mieszkańcom poprzez jeszcze jedną rewolucję. Właśnie tak uczyła żyć wszystkich i wszystko mama Zoi. I sama tak żyła.

A twarze przebitego strzałami Siewastiana i powieszonej za włosy Zoi promieniały szczęściem. Właśnie tak nazwała w myślach Zoja to, co one wyrażały. I pomyślała ona teraz, że staruszek-ikonopisiec Siewastian patrzył tak samo, kiedy go rozstrzeliwano. Słowo „batiuszka” Zoja też słyszała po raz pierwszy, ono oprawiane było w ustach babci czymś takim, czymś, …no w żaden sposób nie można było określić tego „czymś”. Powiesz – szacunkiem, ale nie, czymś większym, niż szacunkiem. I jakby służalczość, pokora dźwięczały, kiedy babcia do niego się zwracała, ale nie, coś całkiem innego. Och, już te „coś”. On wydawał się Zoi jakby oddzielonym od wszystkich ludzi jakąś ścianą, choć i przezroczystą, ale – ścianą.

- „Carstwo Moje nie z tego świata” – to było ostatnie, co wypowiedziała babcia podczas drogi, kiedy one stały już przed drzwiami jej mieszkania. Tak Chrystus mówił o Swoim Carstwie. I stojący w otwartych drzwiach batiuszka w niezwykłym odzieniu i z wielkim miedzianym krzyżem na piersi, wydał się Zoi akurat z tego właśnie Carstwa. I jeszcze zabrzmiało tajemnicze słowo „rukopołożenije”. To babcia wyszeptała jej, odpowiadając na pytania, póki przygotowywali się do chrztu i nalewali wody do dziecięcego nadmuchiwanego polietylenowego basenu. Czym jest rukopołożenije, Zoja nie wiedziała, ale od czegoś poczuła, że przejrzystość ściany, oddzielającej ją od batiuszki tylko w tym, że dotykać się do niego nie można, jeśli on na to nie pozwoli, ale z powodu tego słowa „rukopołożenije”, jest on dla niej i dla wszystkich pozostałych najpotrzebniejszym, najniezbędniejszym człowiekiem na ziemi, bo bez niego nie ma Liturgii, nie ma Zstąpienia Ducha Świętego, i być może, właśnie on będzie służył ostatnią Liturgię na ziemi i ochrzci ostatniego człowieka, nie chcącego się spóźnić.

Po sakramencie chrztu batiuszka przysiadł na skraju kanapy i zwróciwszy się do Zoi powiedział taką naukę:

- Przyjąć ciężkie męki w imię Pana naszego Jezusa Chrystusa jest największą zasługą, za którą daruje On też najwyższą nagrodę – Carstwo Niebiańskie. My, grzeszni, boimy się i cierpień i śmierci. To jest zrozumiałe, przecież stworzeni jesteśmy dla wieczności, więc myśli o śmierci, a tym bardziej strasznej, w torturach, są nam nie do zniesienia. Ale Chrystus zmartwychwstaniem Swoim otworzył nam Carstwo Niebiańskie, i jeśli ty prawdziwie wierzysz, bój się nie samej śmierci, bo jej nie ma, a bój się umrzeć z grzechem, bo to jest śmierć wieczna. Ten, kto przyjął męki za Chrystusa, ten zrzucił z siebie wszystkie grzechy, i jest wybielony i wywyższony, jeśli nawet przed mękami całe jego życie było jednolitym grzechem. Żył w Rzymie pijak i cudzołożnik Wonifatij, ale przyjął dobrowolnie męki w imię Jezusa Chrystusa i teraz jest on głównym prosicielem (orędownikiem) przed Nim za pijaków całej ziemi. I nie tylko prosicielem, ale i pomocnikiem. Oto dziś Zoińka, nowo ochrzczona Zoja, u ciebie największy Dzień w twoim życiu. Zdjęte są z ciebie wszystkie grzechy twoje, wszystkie co do jednego, z wody ochrzczona wyszłaś, święta, jak Anioł niebiański. To później z każdym krokiem my znów stąpamy na ścieżkę grzechu, ale wszystko, co było przed chrztem, wszystko jest wytarte, wszystko przebaczone. A zdolność, możliwość pójść na męki, jest szczególnym darem Bożym, bezcennym! On dany jest, Króliczku, bardzo niewielu, my przecież bólu bardzo się boimy. I nie zwala Pan na nasze barki więcej, niż one mogą wytrzymać. A wdając się w bijatykę, myślisz, ot, pokonam wroga, przyczynię mu ból, on, prawda, tobie też może ból uczynić. I wszystko tu na jedno jest zaostrzone: uprzedzić, żeby nie mi, a jemu, i wściekłość bulgocze… A wrogów Zaińka, kochać trzeba. Tak nam sam Pan nakazuje. To, och, jak ciężko, to prawie niemożliwe dla nas, grzesznych, ale – prawie. Zacznij modlić się – i wszystko będzie możliwe. Spójrz na ikonę, spójrz na naszych Siewastiana i Zoję, spójrz na ich oblicza. I tylko im darowane jest znieść tortury, których niemożna znieść nikomu!.. bardzo wzruszył się i zdenerwował nagle batiuszka.

Zoja aż się zdziwiła, bo tylko co dokonany nad nią chrzest on dokonał spokojnie, powoli i majestatycznie. I Zoja rzeczywiście czuła, że dzieje się z nią coś niebywałego. Kiedy trzeba było po prostu powiedzieć, że wyrzekasz się szatana, ona wykrzyknęła na cały głos:

- Wyrzekam się!

Babcia aż jęknęła przestraszona, a batiuszka powiedział cicho:

- Krzyczeć nie trzeba, Zaińka, krzykiem go nie pokonasz, jego poprzez sakrament nasz prawosławny, modlitwą i postem – to dla niego straszne baty…

I kiedy, zgodnie z obrzędem sakramentu, trzeba było wyrazić symboliczne splunięcie na znak ostatecznego wyrzeczenia się księcia ciemności, ona nagle zobaczyła po swojej lewej stronie, nieco powyżej poziomu swojej głowy, czarny krąg, i w nim też czarną, ale lakierowaną głowę, bez czoła, bez brwi, z resztkami uśmieszku na cienkich wargach i świecących się zębach. Jakby tylko co dali czymś ciężkim po czarnej głowie, a ona przez bezwładność dalej się uśmiecha, zanim zawyje z bólu. I Zoja prawdziwie, z całej siły, jaką miała w ustach, plunęła na czarnogłowego, prosto w jego uśmieszek, i ten jednak zawył zanim przepadł wraz z czarnym kręgiem.

Kiedy trzeba było wejść do przenośnego basenu batiuszki, Zoja poczuła, że jest jakby opleciona jakąś siecią, jakby pajęczyną, cienką ale niezwykle mocną. Ona oplatała jej całe przeszłe, krótkie życie, ale zauważona, odczuta przez nią była dopiero teraz. Sama nigdy nie wylazłaby z sieci, i niczyje zewnętrzne ludzkie siły nie byłyby w stanie jej zdjąć. I straszna istota tej sieci, oto teraz dopiero dała się uświadomić dzięki słowom starca Sierafima, o którym, póki szły do domu, babcia opowiadała, że jakakolwiek praca wykonana nie ze względu na Chrystusa – jest daremną pracą, nie wychodzi na pożytek. A jaka może być sprawa w Imię Jego, jeśli ty w ogóle jesteś nieochrzczona, jeśli nawet pierwszego kroku ku Niemu nie uczyniłaś? Ale za to całe życie biegiem biegłaś do czarnogłowego, i oto one, jego pęta. I tylko woda w basenie, do którego teraz wejdziesz, którą batiuszka nazywa kąpielą, zmyje te pęta. I Zoja jak rybka wskoczyła do chrzcielnicy do kąpieli. I wyłazić nie chciała. Siłą trzeba było wyjmować. Wyjmowali ją już bez pajęczyny, cała ona w wodzie się rozpuściła. Potem siedzieli przy stole przy świecach, babcia czytała głośno przyniesioną przez batiuszkę dziecięcą Ewangelię z obrazkami, opowiadała, ile pamiętała, żywoty świętych, i spać położyły się głęboką nocą

- A łampadki nie trzeba gasić?

- Nie, Zaińka, ona przecież i nazywa się tak – niegasnąca.

Zoja uśmiechnęła się, już półsenna: wszystko, z czym ona teraz zetknęła się, niosło na sobie pieczęć wieczności, nawet rzeczy, rękoma uczynione, szklana łampadka, i to – niegasnąca.

A niegasnące światło łampadki zaczęło jaśnieć i rozprzestrzeniać się, i oto całkiem już olśniewające jego promienie skupiły się na Zoję, ona nawet zmrużyła oczy, a kiedy otworzyła, zobaczyła, że żadnych promieni już nie widać, ale one bardzo były odczuwalne, ona leżała na nich i bujała się, jak w hamaku. One przechodziły, niewidzialne, przez nią, dając odczucie już całkiem niezwykłe, którego żadnymi ludziki słowami nie da się opisać, „nieizreczennyj” (niewypowiedziany) – przypomniało się słowo batiuszki. Po co wypowiadać? Jeśli ono niewidzialne, to, jeśli nie widzisz, co można o nim powiedzieć? Ale, niewidzialne, ono było widoczne. Jak o tym powiedzieć? Ono było widoczne otwartymi oczami Zoi, ono było wszędzie i we wszystkim, wydawało się, że poza nim nie ma życia. Ale ono było. Z lewej, gdzieś daleko, Zoja zobaczyła kawałek ciemności, który szybko się przybliżał i potem gwałtownie się zatrzymał. Przed Zoją stał czarny okrąg, a w nim swoim czarno-polerowanym straszydłem chichotał czarnogłowy. Czarny okrąg był poza światłem, poza niebem, gdzie królowało światło, gdzie na niewidzialnych falach pływała Zoja, on był pod niebem, w podniebiosach (w przestworzach podniebnych).

W chichoczącej paszczy czarnogłowego królowało jakieś uciążliwe rojenie się ludzi. I pierwszym, kogo ona tam dostrzegła, był dziadek Dołoj. Wszystko ścisnęło się w Zoinej duszy, z otwartych oczu upadła łezka i dźwiękiem uderzyła o niewidzialną świetlną nić. „Panie” – wyszeptała Zoja. Promień światła, na który spadła łezka, zadrżał, zadzwonił, i łezka z prędkością światła, największą prędkością na świecie, popędziła po nim, jak po szynach, dokądś w nieznaną i nieprawdopodobną dal, która też była niewypowiedziana. I Zoja zobaczyła granicę tej niewypowiedzianości. Tą granicą była babcina niegasnąca łampada, od której wychodziło światło. Łezka na promieniu wleciała w maleńką czerwoną kropeczkę-ognik na knocie, opuszczonym w olej łamady, rozpadła się na mnóstwo całkiem drobnych kropelek, i one okropiły sobą ikonę, z której troskliwie i miłosiernie patrzył Sam Zbawiciel.

I Zoja zobaczyła, że spojrzenie dziadka Dołoja w paszczy czarnogłowego oprzytomniało: on ze strachem rozglądał się i wyraźnie próbował zrozumieć, gdzie się znajduje.

„…Moja, Zaińka, najważniejsza sprawa w życiu, wymodlić nieszczęsnego mego zabłąkanego Siewstiana, żeby on przestał być Dołojem, żeby zmądrzał (odzyskał świadomość) przed śmiercią, żeby wyspowiadać go…” I nie jedna łezka, a całe potoki ich płynęły po babcinych policzkach, kiedy ona to mówiła…

I Julia Pietrowna, i wrzeszczący tłum jej uczniów, też byli tam, w paszczy czarnogłowego, i jeszcze wielkie mnóstwo różnych: i woniejących oberwańców, i naperfumowanych grubasów w malinowych marynarkach, i skaczących rówieśników Zoi, i bezsilnych staruszków na pościelach o żółtoszarych twarzach i pustych oczach. I u ich wszystkich coś przemieniło się na twarzach od upadłej na promyk łezki. Oczy czarnogłowego ze złością zerknęły na Zoję, i czarny okrąg zaczął odlatywać.

- Stój! Krzyknęła Zoja – stój, gadzino! Oddaj ich!

Czarnogłowy w czarnym kręgu z chichotem oddalał się.

- Krzykiem i wymysłami jego nie pokonasz – usłyszała Zoja obok siebie nieznany Głos. Głos też był niewypowiedziany. I jakby po głowie głaskał. Zoja chciała poprosić, żeby Pan jeszcze coś powiedział, żeby po prostu usłyszeć Go, ale usłyszała drżące terkotanie telefonu. Telefon dzwonił tak, że wiadomo było – dzwoni mama. Telefony też czuły moc i wymagania mamy. Okazało się, że Zoję prowadzić trzeba prosto do szkoły, nie zachodząc do domu.

Przy rozstaniu przed drzwiami szkoły babcia zapłakała. I u Zoi oczy były mokre:

- Nie martw się, babciu, my teraz często będziemy się widzieć, ty dzwoń, kiedy mamy w domu nie będzie.

- Tak, oczywiście… I na Twoje wielkie święto, na chrzciny-imieniny nawet podarować nie wiem co: od lodów na mrozie żeby gardła nie przeziębić, a świętości darować, matka twoja zwęszy i wyrzuci, nie wypada. A ikona, gdzie męczennicy Siewastian i Zoja z krwią Siewastianka-ikonopisca naszego – twoja. A i cały piękny (święty) kącik, jak umrę – twój. Może wykruszy się u mamuśki głupota jej… A?

Nauki żadnej już nie było, oceny za półrocze były wystawione. Dziś Julia Pietrowna urządzała poranek-ankietę na temat „Kim być”? i czuła, że nic dobrego dla stabilności jej duszy to nie przyniesie. Bo jaka tu stabilność w dzisiejszych czasach. Program nauczania u Julii Pietrowny był dość przesycony. Pomocy metodycznych teraz żadnych nie publikowano: nie było potrzeby, nie było komu i nie było za co ich wydawać. A Julia Pietrowna żadnych pomocy nie potrzebowała. Z powodu przesycenia ona nie była w stanie bliżej poznać swoich pierwszoklasistów. A również z tego powodu, że trzeba było rozrywać się na dwie zmiany, ciągnąć na sobie trzecią kończącą klasę. O wpół do ósmej rano ona do szkoły przychodziła i o wpół do ósmej wieczorem wychodziła. Nawet na wycieczkę do mauzoleum tylko jeden raz pierwszoklasistów prowadzała, opowiadała, jakie kolejki tu stały, jak warta maszerowała. Całkowita obojętność dzieci wywoływała w niej burzę oburzenia, ledwie się powstrzymywała. Wszystkie jej opowiadania o Leninie były rzucaniem grochu o ścianę. Opowiadania o Mikołaju Drugim u pierwszoklasistów wywoływały tę samą reakcję. W swojej klasie ona na takie rozmowy nie pozwalała, a obecna była w sąsiedniej, kiedy wychowawczyni tej klasy, osobisty wróg Julii Pietrowny, zapraszała jakiegoś profesora seminarium (ot się dożyli!), i ten niegłośno, ale namiętnie opowiadał, jaki nadzwyczajny był Mikołaj Drugi i jak złoczyńcy zabili go i jego rodzinę. Julia Pietrowna wewnętrznie jęczała, ale też złośliwie się cieszyła: – ten sam groch i w tę samą ścianę: no zabili, to zabili, w telewizji oto ilu zabijają, zabitego francuskiego komandosa, którego gra Belmondo, bardziej szkoda… No, wysadzali cerkwie, i dobrze, teraz oto remontują i otwierają. W telewizji całe planety wysadzają…

Ze zdziwieniem odkryła, że jej osobisty wróg jest całkiem obojętna na reakcję podopiecznych. Później z nią rozmawiała:

- Więc jesteś monarchistką?

- Co pani, Julio Pietrowna, chroń, jak się mówi, Panie Boże. Kolejna rozmowa będzie o tym, że najjaśniejszym punktem w historii Rosji – jest rewolucja Lutowa, która zmiotła monarchię. Rozumie pani, dzieci powinny wchłonąć całą, tak powiedzieć, gamę tak powiedzieć historycznej i kulturowej warstwy. A oto zabijać niedobrze, tak więc bolszewików, niestety, nie lubię.

- Więc jesteś demokratką?

- Och, co pani ciągle etykietki przypina? Ja jestem za ogólno-cywilizacyjnymi wartościami.

- A po co tobie „Zakon Boży”? Lepiej niech w piłkę grają.

- I w piłkę będą grać.

- Więc ty co, do cerkwi chodzisz?

- Zachodzę.

- Po co?

- Świecę postawić i w ogóle. Pięknie tam.

- Więc jest Bóg?

- A to nie ma znaczenia, Julio Pietrowna. On – część ogólnoludzkich kulturowych wartości.

Czemuś po tej rozmowie Julia Pietrowna jeszcze bardziej nie polubiła sąsiedniej wychowawczyni. A z powodu chodzenia do mauzoleum, ją nawet do byłego RONO zapraszano (jak ono teraz się nazywa, Julia Pietrowna nie wiedziała i wiedzieć nie chciała). Byłe RONO (Rejonowy Oddział Narodowego Kształcenia) w ogromnym budynku, w którym Julia Pietrowna bywała tysiąc razy, zajmowało teraz ledwie trzy pokoje w suterynie, wszystko pozostałe było przekazane dla banku i pod biura. Ale personel był większy, niż wcześniej, i oni rozwijali się w odróżnieniu od szkół, których byli kuratorami. I naczelnik był ten sam, co wcześniej, były uczeń Julii Pietrowny.

- Juleczka, no po co tobie to mauzoleum? Dawaj więcej motylków-różyczek, mniej ideologii – i od razu władczo skrzywił się, wyprzedzając jej reakcję. Tylko nie trzeba o tym, że ja wtedy zmuszałem panią stać w kolejkach do niego. To nudne. Weź pod uwagę, że w twojej klasie niektórzy rodzice, tego, mogą twoje wycieczki bar-rdzo negatywnie odebrać.

- W mojej kasie wszyscy rodzice mają gdzieś, dokąd ja ich dzieci prowadzać będę: do mauzoleum, do meczetu, do synagogi, prawosławnej cerkwi czy do domu publicznego! Ich wychowywać, to to samo, co wychowywać ciebie – i mimo wszystko dodała to, co kręciło się na języku – kula was wychowa. A odpowiadaj potem za was!

- Odpowiadać trzeba będzie na pewno – rozległ się głos z tyłu.

- Julia Pietrowna gwałtownie się obróciła. Przed nią stał duchowny, młody, chudy, krótkobrody, w sutannie i z krzyżem.

- Za każdą otrutą duszyczkę trzeba będzie odpowiada. Wszyscy będziemy odpowiadać. A my, duchowni, najwięcej.

Julia Pietrowna podeszła do duchownego i przewierciła go swoim zabójczym spojrzeniem. Ona go znała, choć nie był jej uczniem, a uczył się w sąsiedniej szkole. Ale ona razem z tym oto naczelnikiem bardzo energicznie walczyła wtedy o to, żeby wyrzucić tego obecnego du-cho-wnego, uch!.. ze szkoły, i w ogóle do nauki nie dopuszczać, a to i posadzić do więzienia za to, że zastali go kilka razy w cerkwi, publicznie w swojej klasie o swojej wierze oświadczył.

- Wcześnie stawiasz się, panie sługo kultu, myślisz, wasze górą? Jakby nie tak! Chociaż i cerkwi ponaotwierali, a was ile było, tyle i jest. Widzów przybyło, a widzowie pierwsi się też rozbiegną, kiedy my znów was… Tylko, jak sądzę, i myślisz o zemście na mnie? Duchowny smutno ze skruchą pokręcił głową:

- Zbaw Boże, Julio Pietrowna, nam i gniewać się to grzech. Ale gniew – to sprawa duszy, tego trudno uniknąć, gniewałem się na was, proszę wybaczyć. A zemsta – to już działanie, tego nigdy nie będzie. Nie oczekujcie. Zresztą, to ja nie do pani.

- Co? – nie zrozumiała Julia Pietrowna.

- A to ja oto do niego, kto teraz na pani lewym ramieniu siedzi, sam się śmieje, a waszymi słowami was właśnie do histerii doprowadza.

Tego już było za dużo! Ona obróciła się do naczelnika:

- A ty zapamiętaj, mo-tylek-ró-życzka!.. W mojej klasie Zakonu Bożego nie będzie! I ja, nawiasem mówiąc, strzelec Woroszyłowa! Sam Klim, pierwszy marszałek dyplom mi wręczał. I karabin mój cały. Ja najpierw was tu wszystkich jak psów wystrzelam, razem z bankierami, przed tym jak oto Jego – ona tknęła pięścią w krzyż duchownego – Jego na bagnecie podniosę!..

Bardzo wzburzyła się wtedy Julia Pietrowna, jednak szybko też zmiękła. Jeśli w pacy nauczyciela nie mięknąć, to za rok w domu wariatów będziesz. Konsekwencji dla niej rozmowa nie miała, i głównie dlatego, że naczelnik wiedział: jeśli już ona naprawdę karabin weźmie – kaput, trzeba będzie albo za granicę uciekać, albo ją samą zabić…

…Dzieci głośno zajmowały miejsca w ławkach. Julia Pietrowna siedziała i, oparłszy pięści o podbródek, czekała. Ona bardzo źle spała tej nocy, a gdzieś około godziny trzeciej aż zerwała się, od czego ją wprost podrzuciło, choć spała bez snów, i wystraszyć się jakby nie było czego. I kiedy otworzyła oczy w ciemności pokoju, a tu, jak w telewizorze, który pojawił się z ciemności, w ciągu kilku chwil obserwowała obraz, jakby z innego świata, z niemożliwie dalekich czasów. Kiedy świat rzeczywiście był inny, obraz, którego ona nie mogła pamiętać, była zbyt mała jeszcze: jej matka stoi, płacze na kolanach, przed ikoną, na której bardzo wyraźnie widnieli przebity strzałami młodzieniec i powieszona za włosy dziewczyna. Matka błagała o uzdrowienie ciężko chorego dziecka Julii, która leżała w gorączce rozpłaszczona obok na łóżeczku. „Ty u mnie wymodlona” – często powtarzała matka. Oto dopiero teraz przypomniało się. Aż potem się oblała Julia Pietrowna, do końca nocy już nie zasnęła, myślała, co by to znaczyło…

Zoja weszła do klasy ostatnia, przywitała się. Julia Pietrowna skinęła i poranne odpytywanie zaczęło się. Julia Pietrowna bardzo ekscytująco opowiadała o wszelkich różnych zawodach, osobisty, tak powiedzieć, poryw duszy do zawodu, do „kim być”, poznawała, skłoniwszy ucho do każdego oddzielnie, żeby nie krępowali się – dzieci przecież wiele rzeczy onieśmiela, które dorosłym wydają się śmieszne. Ale dzieci nie były nieśmiałe. Z piętnastu chłopców siedmiu chciało być bankierami, pięciu – ochroniarzami, dwóch – uznanymi złodziejami, jeden – killerem (płatnym zabójcą). Julia Pietrowna długo nie mogła dojść do siebie, ze zmieszaniem uświadamiając statystykę. Ostatniego zapytała, czy wie on, co to killer. Okazało się, nie wie (trochę ulżyło na sercu Julii Pietrowny), ale w telewizji widział, jak przy słowie „killer” ludzie kulili się i opuszczali głowę w ramiona ze strachu. I młody telewidz bardzo pragnął, żeby przed nim też kulili się i chowali głowę w ramionach. Jeszcze podobało się mu, że za killerem ugania się policja, a postrzelać do policji on też byłby chętny.

- No, a wy – zwróciła się ona do „zalegalizowanych złodziei” – czyż nie wiecie, że kraść jest źle?

Odpowiedź można było wyczytać w ich oczach: „A właściwie dlaczego?” Ale na głos oni odpowiedzieli prawie jednocześnie:

- A uznani złodzieje nie kradną.

- Jak?! – zdziwiła się Julia Pietrowna. – Oni są przecież złodziejami.

- Uznani złodzieje „daniny” zbierają – padła wyrozumiale-pouczająca odpowiedź.

- A kosmonautą czy lotnikiem nikt nie chce być? – nieśmiało zapytała Julia Pietrowna.

Gęste posępne milczenie pierwszoklasistów wyraźnie przepełnione było założeniem: „Całkiem zwariowała babka. Może jeszcze, pogranicznikiem?!”

Dalsza krótka odpytywanka chłopców pokazała, że kurs dolara na bieżący dzień znają wszyscy, a „killer” więcej znał nazw samochodów zagranicznych, niż Pokryszkin zestrzelił samolotów, a Julia Pietrowna wypuściła klas.

- A obrońcą Ojczyzny nikt nie chce być? – zapytała Julia Pietrowna, groźny strzelec Woroszyłowa.

Nie nastraszysz, nie, nikt nie chce, ale wszyscy chcą mieć najnowszego „Mercedesa”. Dziewczynek Julia Pietrowna postanowiła pytać, każąc im wstawać, i żeby odpowiadały głośno. Zoja miał odpowiadać ostatnia – odpytywanie szło alfabetycznie, i z dwunastu dziewczynek przed Zoją, Julia Pietrowna usłyszała ot co: sześć chce być rock-piosenkarkami, cztery – top-modelkami, jedna – bankierem (widziała kobietę-bankiera w telewizji), a jedna w kasynie u taty obsługiwać zagranicznych gości.

- Jak obsługiwać? – zaniepokoiła się Julia Pietrowna.

- Miłością i pieszczotami.

Julia Pietrowna przełknęła ślinę i przyśpieszyła oddech:

- A mama o takiej twojej decyzji wie?

- Wie – śpiewnie odpowiedziała dziewczynka. Ona przed emeryturą u taty tak właśnie pracowała, a potem oni się pobrali.

- Ileż mama ma lat?

- Trzydzieści lat. Mama mówi, że z takiej pracy wcześniej odchodzą.

U Julii Pietrowny płonęły uszy, oczy były zakryte dłońmi rąk, łokciami opierających się na stole.

- A jaka jest twoja ulubiona piosenka? – nieoczekiwanie dla samej siebie zapytała Julia Pietrowna, i dziewczynka zaśpiewała, potrząsając głową i grając oczyma:

- Panienka za pieniądze, panienka za pieniądze, panienka za pieniądze, nocny motylek…

- Dość – przerwała śpiew Julia Pietrowna.

- Mama ją cały czas śpiewa, ona wszystkim się podoba – obraziła się dziewczynka.

Julii Pietrownie zaczęło nagle wydawać się, że cały świat dookoła – to jej klasa, i to kasyno, gdzie tata dziewczynki jest głównym wichrzycielem, a jej mama – główną wichrzycielką, za stołem grają-hulają bankierzy i jedna bankierka, na scenie podrygują rock-śpiewaczki i defilują, demonstrując stroje kąpielowe stroje top-modelki, jak mroczne cienie przechadzają się ochraniarze, przy oddzielnym stoliku siedzą uznani złodzieje, czekają, kiedy im przywiozą „daniny”, a obok znudzony killer „pasie” (śledzi) kolejna ofiarę. Oto tylko pracować nie ma komu i bronić nie ma komu.

„A może i bronić tego nie trzeba, a tak wszystkich ich razem…” – nawet taka oto myśl przemknęła w głowie Julii Pietrowny… – No a ty co powiesz, Zoja? – już całkiem obojętnie zapytała zmęczona Julia Pietrowna.

Zoja wstała, poprawiła sukienkę i głośno powiedziała:

- Ja chcę być modlitewnicą (modlić się).

Natychmiast obojętność i zmęczenie wyparowały z Julii Pietrowny.

- Powtórz, nie zrozumiałam, kim?

- Modlitewnicą. To najważniejszy zawód – modlić się do Chrystusa Boga za siebie i za wszystkich.

- A to co takiego? – zapytał „killer”.

- A za to płacą? Zapytali obaj „uznani złodzieje”.

- Nie, za to nie płacą.

- A jak z tego żyć zapytała „bankierka”.

- Z Bogiem żyć. A jeśli z Bogiem żyć – wszystko będzie. Tak w świętych księgach jest napisane, babcia mi mówiła. A wszystko, co w nich napisane, jest całą prawdą świata. A modlitwa – to jest to jedyne, co potrzebne człowiekowi, dlatego że modlitwa – to kontakt z Bogiem, a więcej nic w życiu nie trzeba.

Wszyscy pierwszoklasiści zaskoczeni i z napięciem patrzyli na Zoję. I przy tym wszyscy zauważyli jak zaczęła zmieniać się twarz Julii Pietrowny.

„Oj niech wykłada pierwszoklasistka, ale prezencik Poriwidiemie” – Julia Pietrowna zapomniała już o kasynie, o killerach z panienkami za pieniądze, ona widziała tylko Zoję.

- A gdzie i kiedy ty tego wszystkiego nazbierałaś? – sykiem kobry zadźwięczało pytanie, choć i jasne już było Julii Pietrownie skąd, głośno powiedziano o babci, zna ona o niej od Poriewidiemy.

- Ja wczoraj ochrzciłam się, Julio Pietrowna. A dziś najważniejsze moje święto w roku, dziś moje imieniny, dziś dzień męczennicy Zoi – ją męczyciele za włosy powiesili. I jeszcze dzień Siewastiana, on też jest męczennikiem – z niego tarczę zrobiono, strzałami do niego strzelali, ot.

- Ostre starcia – powiedział jeden z „bankierów”.

- Za cóż ich tak? – zapytała jedna z „top-modelek”.

- Za Jezusa Chrystusa – głośno odpowiedziała Zoja.

Tylko chciała Julia Pietrowna dłonią o stół klepnąć i krzyknąć, żeby tego imienia nie wymawiać w klasie, jak uprzedził ją dźwięczny krzyk:

- A więc tak im i trzeba!

Krzyczała młoda „panienka za pieniądze”. Krzyczała głośniej, niż chciała krzyknąć Julia Pietrowna. Ona znała to Imię. Znała i nienawidziła Go, dlatego że On przeszkadzał teraz biznesowi taty. Wszystkie rozmowy o wszystkim rodzice prowadzili przy niej, i ona wiedziała już, że są przeciwni popi, są budynki, które nazywają się z jednej strony budowlami №153-B, przekazanymi na bardzo długi okres dzierżawy (traktuj, są sprzedane) jej tacie, a z drugiej strony – chramem Chrystusowym – właśnie tak nazywa go ten przeciwny pop i żąda jego zwrotu od taty do „łona Cerkwi”, właśnie tak wyraża się pop. Bardzo dobrze pamięta młoda „panienka za pieniądze” rozmowę taty z popem.

- Przecież twoja cerkiew już wyrzekła się tego budynku, zrozumiałeś? – jasno i twardo przekonywał popa tata. – I papier z Patriarchatu w tej sprawie mam, zrozumiałeś? Ile ponaotwierano, mało? A ja, wiesz, ile danin odpaliłem na chram Chrystusa Zbawiciela? Mam papier z podziękowaniem, zrozumiałeś? I z Merostwa, z komitetu nieruchomości umowa jest, zrozumiałeś? Ty co, służyć nie masz gdzie, czego ty do mego kasyna się przyczepiłeś?!

- To nie kasyno…

- To kasyno!!! I będzie kasyno!..

Zoja obróciła się do „panienki za pieniądze” i zrobiła do niej krok. „Panienka za pieniądze” aż cofnęła się nieco przed takim krokiem. Wszyscy wiedzieli, że Zoja bije się nie gorzej od chłopców. A u Zoi rzeczywiście wzburzyło się serce, ona zamierzała kontynuować swoją drogę do niej, ale poczuła, że jakby powstrzymywać coś od razu zaczęło. Nie wiadomo co, ale przeszkadzało wyraźnie, i jakby gdzieś głos tam, wewnątrz: „Nie rób awantury”. Tak babcia kilkakrotnie mówiła w czasie ich spotkania. Zoja zatrzymała się i powiedziała „Panience za pieniądze”:

- Mi batiuszka Siewastian wczoraj o Ioanie Złotoustym opowiadał, to taki święty, a ten kazał bluźniercy miażdżyć usta. I jeśli nie zamkniesz się, ja tobie je zmiażdżę.

„Och, porewidiemkowa krew” – pomyślała Julia Pietrowna, a głośno powiedziała, zwracając się tylko do Zoi:

- A no, przestań!

Tylko debaty na ten straszny temat, i to jeszcze z mordobiciem brakowało na poranku „Kim być?” Na początku, uradowała się z niespodziewanej sojuszniczki w osobie młodej „panienki za pieniądze” – no jakże, taki okrzyk! No wprost, jak w czasach jej młodości. Ale zaraz smutek ogarnął, „też mi sojusznik”. Ona wiedziała niejasno, że tata młodej „panienki za pieniądze” prowadzi zwycięską wojnę o budowlę № 153-B z tym samym popem, którego ona na bagnety wziąć chciała, i który zamierza u sąsiednich pierwszoklasistów „Zakon Boży” (religię) prowadzić.

Ten tata był jej uczniem-absolwentem. Wypuściła… I cały czas potem usprawiedliwiała siebie tym, że potem go starsze klasy zepsuły. Kiedy dowiedziała się, że on na fali nowego demo-czasu stał się alfonsem przy jakimś wielkim stołecznym hotelu, omal nie umarła. Jej uczniowie, oczywiście, w dalszym swoim życiu dokonywali wszelkich przekrętów. („I po co ja ich uczyłam?” – nawet taka myśl przemykała), ale żeby taki! Teraz oto na gospodarza kasyna wywindowali. Mamy „panienki za pieniądze” ona nie znała, w ogóle pochodziła ona nie z Moskwy.

Julia Pietrowna patrzyła na Zoję i myślała co powiedzieć, od czego zacząć. I Zoja patrzyła na Julię. Oczy w oczy. Wszyscy jej uczniowie z pięćdziesięciu trzech lat nauczania pamiętali spojrzenie swojej nauczycielki nawet kiedy byli dorośli. Bez słów, samym błyśnięciem od razu we wszystkich kierunkach, jej wzrok uciszał wszelką awanturę w klasie. A już kiedy on był skierowany na oddzielnego pierwszoklasistę-indywiduum!.. Teraz zaś jakby dwa potoki spotkały-zderzyły się, jeden z oczu Julii Pietrowny, drugi – z oczu Zoi. I potok Zoi zgniótł i zepchnął przeciwnika wstecz. Dezorientacja ogarnęła Julię Pietrowną. Ona patrzyła na Zoję i widziała – przeobrażenie. Niesłychane, niebywałe, niemożliwe. Ale niemożliwość przekreślana była figurką Zoi, stojącej naprzeciwko niej. Tego, co objęte było tym słowem „przeobrażenie”, ani razu nie spotkała ona przez całą swoją niezmierzoną pedagogiczną praktykę. Na ile było to możliwe, ona cały czas starała się poznawać dalsze losy swoich uczniów. I nie znała ani jednego przypadku, żeby ktokolwiek z nich dokonał tego, co nazywa się „przełamać siebie”. Niemożliwość tego słowa ona zawsze podświadomie czuła i zawsze protestowała przeciwko tej niemożliwości. Ale protestuj nie protestuj, pod wiatr nie dmuchniesz. I, oczywiście, że przełamać siebie w ciągu doby ta dziewczyna nie mogła, a i od czego by i po co to przemienienie? I wyraźnie z zewnątrz, jak jakiś rodzaj impregnatora, kiedy zanurzali cię w nim, a każda komórka całej istoty przesiąkła, i już niczym tego impregnatora nie usuniesz, nosiciel go umrze wraz z nim.

I tu Julia Pietrowna zobaczyła, że po policzku Zoi pełznie kropelka-łezka. Oto dopełzła ona do podbródka i spadła. I jakby dało się słyszeć dzwon. I przed oczyma stanęła ta ikona, co jakby z ciemności się pojawiła. I matka na kolanach przed nią. „Wy-mo-dlo-na, wymodlona…” – jakby chór zaśpiewał nagle w głowie. Julia Pietrowna aż głową opędziła się od śpiewu i ręką uczyniła gest odrzucający. A Zoja zobaczyła, jak po lewej stronie głowy Julii Pietrowny pojawił się czarny krąg i w nim czarnogłowy.

- Julio Pietrowna – cicho powiedziała Zoja – można pani zapiskę przekazać?

- Co, Jaką zapiskę? – pozbierała się Julia Pietrowna.

- Od batiuszki Siewastiana, który mnie chrzcił. On stareńki, starszy od pani, on panią zna… On powiedział, będzie możliwość, przekaż. Oto możliwość.

- A do-brze, do-brze, no, dawaj! – bardzo groźnie powiedziała Julia Pietrowna.

To była pierwsza zapiska w jej życiu od popa. Otworzyła:

„Szanowna Julio Pietrowna, pokój pani i zdrowia. Od tej chwili zaczynam nieprzerwaną, wzmożoną modlitwę za panią i służebnicę Bożą Aleksandrę. Potrzebna jest pani pomoc. We wszystkich świątyniach i monasterach wznoszone jest za was wzywanie do Chrystusa Boga: pomóż, Panie, zbłądzonym służebnicom Twoim, Julii i Aleksandrze. Nigdy nie walczyły one przeciwko Tobie Żywemu, bowiem nie może rozumny człowiek podnieść ręki na Stwórcę Wszechświata. One uważają, że Ty nie istniejesz i walczą z ludźmi, w Ciebie wierzącymi, dlatego że Ty przeszkadzasz ich opętańczym fałszywym ideom. Szalony człowiek, mówiący, że Boga nie ma. Ściągnij, Panie, z nich szaleństwo i opętanie, odkryj Siebie, jak odkryłeś Siebie Szawłowi i stał się on sługą Twoim, Pawłem. Zagrzmij im gromem z niebios, jak zagrzmiałeś Ty Szawłowi, oślep ich dla ciemności i niech przejrzą one dla światła. I niech będzie na was wola Boża i niech chroni On was, amiń. Niegodny ijerej Siewastian”.

Julii Pietrownej wydało się, że z lewej strony jej głowy nastąpił pewien ruch powietrza i jakby ochrypły głos powiedział:

- Ot przylepili się.

Julia Pietrowna zdziwiona spojrzała za ramię, potem zgniotła zapiskę i dalej siedziała w milczeniu, patrząc przed siebie. Przeniosła spojrzenie na Zoję:

- Ja nie potrzebuję!..

- Potrzebuje pani! – przerwała nagle Zoja i sama wystraszyła się swego okrzyku. Ale przestrach nagle minął. – Pozwólcie, Julio Pietrowna, ja opowiem pani o pani świętej, mi wczoraj czytano o Julii-męczennicy.

- Co?! – Julia Pietrowna nie poznawała sama siebie. Żeby nią rządzono?! I to kto?! Ale jakby dziwna powłoka okryła nagle całe jej ciało i umysł.

A Zoja tu się pogubiła. Tak wiele wszystkiego zwaliło się na nią przez wieczór i noc, z niektórych usłyszanych rzeczy tylko fragmenty pozostały, w tym i o cierpieniach Julii-męczennicy. W ogóle to pamiętała, ale żeby składnie opowiedzieć… A i onieśmieliła się nagle czemuś.

„A przecież Duch Święty, mówiła babcia, zawsze z nami, jeśli wezwać… I modlitwę mówiła, ale zapomniałam…” I tu Zoja podniosła głowę, i zadźwięczał jej głos na całą klasę:

- Duchu Święty, zejdź na nas, oczyść nas od wszelkiej nieczystości, niech usłyszą wszyscy o świętej Julii! – ona tak patrzyła gdzieś do góry, że wszyscy „bankierzy”, „uznani złodzieje” i pozostałe „top-modelki” też tam spojrzeli. I Julia Pietrowna również. – Od niej wymagano jednego: złożyć ofiarę bożkom, a to znaczy, zdradzić Chrystusa. Zdradzić ona nie mogła, ona pragnęła być ukrzyżowaną za Niego… – Zoja sama nie poznawała swego głosu. Pozostali, naturalnie, też, oni byli wprost porażeni, jakby naprawdę grom niebiański uderzył. I ten grom, te fale dźwiękowe, które wychodziły z ust Zoi, przemieniał w świetlne, i miejsce męki młodej ślicznotki Julii było nie na wyspie Korsyka, a tu, przed osłupiałymi pierwszoklasistami. Ona stała obnażona, zraniona, zakrwawiona, piersi jej były odcięte, zewsząd z jej ciała wychodziło żywe krwawiące mięso, ślady biczowania; niedawno wspaniałe długie włosy były w połowie wyrwane, zgniecione i też całe były we krwi. Ale ona patrzyła do góry tak, jak niedawno patrzyła Zoja… Nie, całkiem nie tak, takich oczu, ci którzy byli obecni przy mękach, nigdy nie widzieli. Te oczy wyraźnie widziały Tego, ze względu na Którego teraz ją torturowano, ze względu na Którego ona idzie na krzyż i dziękuje Mu za to. Krzyż, tymczasem został już zbudowany. I ci którzy go zrobili, dręczyciele Julii, byli całkiem już nie tymi, kiedy oni zaczynali nad nią się pastwić, kiedy za włosy przeciągnęli ją pierwszy raz po kamieniach. „Ale jak można znieść coś takiego?” – to pytanie siedziało na każdej twarzy wszystkich dręczycieli. A kiedy ona już wisiała, i przybita i przywiązana na krzyżu, wszyscy oni po prostu w przerażeniu rozbiegli się, bo każdy z nich zobaczył, jak przed nią, słabnącą na krzyżu, znalazły się nagle świetliste, skrzydlate… nikt nie wiedział, jak ich nazwać.

- Aniołowie! – zawrzeszczał nagle herszt egzekucji i pierwszy rzucił się do ucieczki. Zostało tylko dwóch, którzy byli tak zaczarowani, że nie mogli ruszyć się z miejsca.

- Umiera – powiedział jeden z nich, patrząc, jak skłania się jej głowa ku krwawej ranie zamiast piersi. Okaleczone jej wargi uśmiechały się.

- Nie – rozległ się głos – wznosi się ku Temu, ze względu na Którego poszła na krzyż.

Obaj pokręcili w przerażeniu głowami – skąd głos? I potem podnieśli je do góry – głos był stamtąd. I tu oni zobaczyli, jak z ust ukrzyżowanej, jakby z samego jej uśmiechu, wylatuje gołąbka i kieruje się w górę, do nieba, ku głosowi.

- Oj – wykrzyknął drugi dręczyciel – cóż teraz z nami będzie?..

I tu oczy Julii otworzyły się, ona podniosła głowę i przemówiła:

- Panie, Twoje słowa powtarzam: nie uznaj im tego grzechu! – i przy tych słowach głowa jej ostatecznie opadła, a oczy się zamknęły.

- Bajeczka – powiedział „killer”, kiedy wszyscy się ocknęli.

- Nie, nie bajeczka – powiedziała Zoja, jakby odrąbała. – Potem, na polecenie anioła mnisi zdjęli ją z krzyża i pochowali na wyspie Gorgona, obok Korsyki, a na tym miejscu, gdzie stał jej krzyż, tam stoi cerkiew. A Tm gdzie leżały jej odcięte piersi, ram teraz zdrój-źródło, i kto umyje się tą wodą, jeśli chory – uzdrawia się. A ten kamień, skąd wypływa ta święta woda, ten każdego roku, w dniu jej pamięci, 29 lipca, jakby rosą się pokrywa, cud-płyn przesącza się, podobny do mleka. I też – uzdrawia.

- To na Korsyce? – zapytał jeden z „bankierów”. On już zamierzał namawiać rodziców aby go tam zawieźli, na kamień popatrzeć – na plaży na Riwierze on już był, trzeba teraz na Korsykę zawinąć.

- M-ta-ak.. właśnie tym słowem podsumowała Julia Pietrowna. – No cóż, modlitewnica, Mo-dli-tew-nica, ponuro przeciągnęła ona, pokręciwszy głową. – Oto jak raz, oto jak dwa, nie wiesz, gdzie znajdziesz, gdzie zgubisz – a potem wypowiedziała głośno tę myśl, która po raz pierwszy teraz w ciągu całego jej życia stuknęła jej do głowy, myśl „pojednawczą” i wcześniej niemożliwą. – To jednak lepsze jest od bankiera i top-modeli.

I jakby ciarki przeszły po ręce, której palce ściskały zgnieciony list ijereja Siewastiana.

Niezwykle cicho i grzecznie rozchodzili się „bankierzy” i inne „rock-śpiewaczki” z „top-modelami”. Na Zoję przy wyjściu nikt nie czekał, bo i nie było potrzeby, nie musiała przechodzić jezdni. Przebiegający obok „killer” wesoło zapytał:

- Zojk, a tam, gdzie na modlitewników przyjmują, dyplom dają?

Pytanie było zadane już na ulicy, gdzie tłoczyli się pierwszoklasiści z rodzicami. Wszyscy rodzice byli już uświadomieni, bowiem im od razu zrelacjonowali ich cuda-„bankierzy” o cudownym pragnieniu ich koleżanki z klasy.

- Dają – głośno odpowiedziała Zoja na pytanie „killera”.

Wszyscy stojący dookoła patrzyli tylko na Zoję.

- I dyplom z wyróżnieniem – też? – z ironią zapytał jeden z tatusiów.

- Oczywiście.

- I jakiż on, czerwony? – zadający pytanie szeroko się uśmiechnął.

- Czerwony. Od krwi. Krzyż, na którym ukrzyżowano Julię – oto nasz dyplom z wyróżnieniem!

Z tyłu doszła Julia Pietrowna:

- Dziś akurat możesz go otrzymać. Zobaczymy. Ja zadzwoniłam do twojej mamy. Ona wściekła – bardzo wściekle to zabrzmiało, „wściekła”, zwykle z dziećmi tak się nie rozmawia, ale Julia Pietrowna była teraz w niezwykłym stanie. – A w ogóle to, pozdrawiam z okazji imienin ciebie. No i mamę moją, ona też Zoja.

- Pani mamę nie z okazji imienin trzeba pozdrawiać, za pokój jej duszy trzeba się modlić.

- Więc się i módl… – po tym, jak Julia Pietrowna tak powiedziała, ona najbardziej zdziwiła się z tego, jak spokojnie to wyrzekła.

- A ja jeszcze nie umiem – bardzo niespokojnie powiedziała Zoja.

- Wycofujesz się?

- Nie, – Zoja uśmiechnęła się. – Mi wczoraj batiuszka Siewastian powiedział, że „jeśli przyszedłeś na pierwsze zajęcia do szkoły ciesielskiej, jeszcze nie jesteś cieślą”.

- A jeszcze, po co za zmarłych się modlić.

- Julio Pietrowna, zmarłych nie ma, wszyscy zmarli – żyją. To tak batiuszka Siewastian powiedział, a on nigdy nie oszukuje.

Zoja pamiętała jego wzrok, z jakim on patrzył na nią, kiedy o tym mówił. Temu wzrokowi Zoja uwierzyła od razu i bez zastanawiania się spróbowała teraz tak samo popatrzeć na Julię Pietrowną. Jeśli Zoja mogłaby myśleć po dorosłemu, to jej myśl, jeśli by ją wyrazić, byłaby słyszana tak:

- No, dlaczego ci dorośli, patrząc na oczywiste fakty, rozumiejąc oczywiste pojęcia, dlaczego oni uciekają przed nimi, dlaczego ich mózg cały czas albo jest zajęty jakąś bzdurą, albo cały czas chce obmacać to, czego nie można dotknąć. Choć ono realnie istnieje. Jeśli powiedziane jest przez człowieka, który sam słyszał głos Chrystusa, który prowadzany był przez Niego całe życie, że nikt nie umrze, ale wszyscy się zmienią, to dlaczego w to po prostu nie uwierzyć?! Nie możesz? Więc skup tylko na tym wszystkie swoje siły umysłu i duszy. A ty co robisz? Podejdzie do ciebie jakiś chlust ze sprytną „miotłą”, powie ci, zmarszczywszy swoją mądrą mordę: oto, kosmici przylecieli, od razu rzucisz wszystko i pobiegniesz, dlatego że – uwierzysz chlustowi! A apostołowi Pawłowi – nie! Ty uważasz, że obcej złej mocy, która narzuca ci przez całe twoje życie twoje postępki, w przyrodzie nie ma, że ty wszystko sam. Tym gorzej dla ciebie. Niewolnik z niewolników swoich namiętności, uważa siebie za ich pana. Oto dany tobie rozum i to rozum niemały, płyniesz na swojej łodzi przez może życia, dary morza zbierasz, wpychasz do worka, oto już drugi brzeg szybko, gdzie drugie inne życie. Ale łódź zestarzała się i zaczęła się pogrążać. Trzeba wyrzucić worek za burtę, uwolnić się od balastu, a ty? Ty zaczynasz łapczywie jeść z worka, niby, do brzegu nie dociągnę, to chciaż się objem. No czyż nie idiota? Albo ta sama łódź przeciekać zaczęła, i zatyczka oto przed tobą, i młotek obok, a ty w skupieniu (i utalentowanie!) rozmyślasz na temat „Czy jest życie na Marsie?” A przecież widzisz przeciek i środki do jego likwidacji, ale nie, wszystko u ciebie zaćmiło. I los twój – na dno, razem z twoim talentem.

Nic takiego nie mogła Zoja ani pomyśleć, ani powiedzieć, jednego pragnęła, żeby jej spojrzenie na Julię Pietrowną skierowane, było choć ciut-ciut takie, jak u ijereja Siewastiana.

- I co, ta dziewczynka, Julia na krzyżu, też żyje według ciebie?

- Oczywiście! – wykrzyknęła Zoja! – I ona obowiązkowo modli się za panią. Przecież u niej dyplom z wyróżnieniem.

- Ech, mnie tam nie było, ja bym tych kozłów-dręczycieli swoim karabinem!..

Tak, nie mógł słyszeć tych słów nauczyciel Julii Pietrowny, którego ona zawsze nazywała wielkim i wymawiała tak, że chciało się napisać wielkimi literami! W grobie by się przewrócił nauczyciel od takich słów, ale oto nic nie zostało ani z grobu, ani z tego, co w nim, wszystko zgniło. Całe swoje życie przecież poświęcił wielki na to, żeby dziewczynka Juleczka zawsze była na miejscu tych, kogo ona teraz nazwała kozłami.

Westchnęła Julia Pietrowna i podsumowała:

- No, cóż, pomyślnej tobie obrony dyplomu. Zobaczymy – i zauważyła, jak znów po policzku Zoi z prawego oka pełznie kropelka. I jakby dzwon dzwoniący od jej upadku. – Co łzę puszczasz, boisz się?

- Nie, nie boję się. Żałuję.

- Mnie?!

- Panią. A jeśli pani się spóźni?

- Dokąd to? – zapytała zaskoczona Julia Pietrowna.

- Tam, gdzie czeka na panią męczennica Julia.

„Nie, jak mówi, a? Jak przedstawia (wykłada) maleństwo…”

Westchnęła Julia Pietrowna, odwróciła się i odeszła, nieco zatrzymawszy spojrzenie na dzwonie „NA CHWAŁĘ BOŻĄ”. Całą drogę rozmyślała o Zoi, o tej Zoi, która stanęła dziś przed nią. Dokładniej, nie rozmyślała, rozmyślać ona teraz nie mogła, ona wprost jasno widziała, kontemplował, rozważała skierowane na nią dziecięce oczy (przecież nie można nauczyć małolatki takiego spojrzenia!), i słuchała to, o czym ona mówi (a to całkiem nie do przyjęcia!..) Jechała Julia Pietrowna do babci Zoi, i, zapytaj ją teraz, kiedy dwie trzecie drogi już przejechała, – po co, wątpliwe czy by odpowiedziała. Teraz ona jechała jakby z rozpędu, pod wrażeniem od tego wybuch w jej oburzonej duszy, kiedy wypowiedziane zostało słowo „modlitewnica”. Usłyszawszy słowo, ona była gotowa natychmiast, choćby na czym, choćby na karku demona, jak Wakuła, przenieść się do babci Zoi i – rozprawić się! Teraz tego pragnienia nie było. A więc, po co jechać, wyjdź, i – z powrotem. Ale nie mogła tego uczynić, coś przeszkadzało, a co, ona nawet sama nie wiedziała.

„Ot dzionek! To sikilawka (niepełnoletnia dziewczynka z wyraźnie wyrażonym apetytem seksualnym) rządzi, to w ogóle, nie wiesz co, wszelkie „coś tam”. Starzejemy się…”

„A za starością – śmierć – nagle usłyszała wewnątrz siebie. – I być może, teraz, w tym wagonie, wystarczy zawał i – koniec”.

Ona zamknęła oczy i nagle zobaczyła uśmiech ukrzyżowanej Julii. Zbliżenie uśmiechu, wargi ukrzyżowanej były wprost naprzeciw oczu Julii Pietrowny. Na wargach pojawiła się nagle gołębica i, objąwszy skrzydłami głowę Julii Pietrowny, skierowała się ku gurze. „Dokąd ty, nie chcę!..” Ale po chwili już całkiem co innego odczuwała cała jej istota:

No jakże można nie chcieć tam, skąd schodzi takie światło?! Ale tu gołębica oddzieliła się od Julii Pietrowny, dokładniej jakaś siła oderwała ją od gołębicy, i dalej do góry gołąbka poleciała sama. „A ja? A mnie?!”

- Ej, babulu, aj! Zaspałaś? Koniec, przyjechaliśmy, końcowy…

…Ledwie Julia Pietrowna weszła w otwarte drzwi, ona zastygła u progu. Wprost na nią patrzyli z ikony przebity strzałami młodzieniec i podwieszona za włosy dziewczyna, i czarne plamy na nich od zapieczonej krwi Siewastianki-bohomaza. I nimby lśniące od głów młodzieńca i dziewczyny były tym światłem, dokąd odleciała gołębica, i dokąd nie puszczono Julii Pietrowny. I jakby matka jej na kolanach płacze przed ikoną z powodu ciężko chorej Julii…

- Witajcie, Julio Pietrowna, my oczekujemy panią.

Ocknęła się. Przed nią stał ijerej Siewastian.

Mama Zoi była nie po prostu we wściekłości, ale w szaleństwie. Te dwa stany duszy różnią się od siebie tym, że wściekłość jest choć jakkolwiek kontrolowana. Po pierwsze pełna klęska wyszła z plakatem, który trzeba było zrobić za jedną noc. Ona zrobiła. Ona zawsze robiła wszystko, co obiecała. Idea plakatu zawierała się w tym, żeby przycisnąć będących u władzy złodziei okradających państwo, z powodu których nie są wypłacane emerytury i pobory. Zamawiali plakat, jak oni sami siebie nazwali, czerwoni patrioci. Oni obiecali nie kraść, płacić wszystko na czas, obniżyć ceny i nie ruszać Cerkwi. Ostatniego mama Zoi nie zrozumiała: co za przewrót taki? Jej wytłumaczono, że to nie przewrót, a delikatna polityka – do władzy dorwiemy się, a tam zobaczymy. Plakat najpierw poniosą z demonstracją do merostwa, a potem wydadzą w dużym nakładzie dla wszystkich miast i wsi.

I mama wysiliła się. Plakat zrobiła rozmiarem dziesięć na osiem metrów, zrobiła z ośmiu kawałków, każdy długości na cztery metru i wysokości ma dwa i pół metra – akurat rozmiar ścian jej pokoju-pracowni. Kawałki wynoszono na podwórko i tam łączono je z sobą. A rano podnieśli nad tłumem, to znaczy nad demonstracją do biura mera.

Plakat wyszedł wieloaspektowy (wieloplanowy), w karykaturalnym stylu, jak być powinno, kiedy trzeba przycisnąć, rozliczyć. W centrum plakatu znajdowała się wielogłowa hydra, której półprzejrzysty, straszny-łuseczkowato-błoniasty tułów wyraźnie przedstawiał sobą budynek policji podatkowej, niedawno wybudowany, fantazyjny, ogromny, z różnego rodzaju ozdobami i w ogóle bezmyślne, ale kosztujący straszliwe miliony dolarów, co też zaznaczone było na tułowiu odpowiednią liczbą, utworzoną z dolarowych papierków, które płonęły, przynosząc hydrze bardzo silny ból. Tułów przepełniony był połkniętymi ludźmi pracy, którzy wyciągali ręce i wrzeszczeli swoimi niestworzenie wstrętnymi złośliwymi mordami (doprowadzili ludzi pracy – główna istota plakatu), żądając swego. I przy tym walczyli z sobą, a najbardziej myślący rwali się do wyjścia, a wyjście było nie gdzie indziej, a w tylnym przejściu hydry. I przed wyjściem też walczyli, jeszcze bardziej bezlitośnie.

Ale koroną tego dzieła mamy Zoi wyraźnie okazały się szyje i głowy hydry. Całą nienawiść, która żyła w mamie, z żyło jej tam w nadmiarze, włożyła ona w przedstawienie szyj i głów hydry. Sto szyj hydry wychodziło z tułowia, i o! jakich szyj! Szyje hydry – to zaledwie uginające się rury. Czy można je przedstawić tak, żeby one wywoływały nie po prostu obrzydzenie i wstręt, a oba te odczucia podniesione do sześcianu? Można, jeśli za robotę bierze się mama Zoi i karmi tę robotę swoją nienawiścią. To, że na szyjach prezentowały się krwawiące obrzydliwe wrzody, odpychające guzy, wydzielające ropę, wszelkie fałdy z poszarpanej skóry i wszelkie inne temu podobne cuda, to wszystko nic, jeśli w całości to stworzenie nie jest nasycone niebywałej mocy nienawiścią, która natychmiast zaczyna dyszeć na widza, dyszeć czymś już całkiem niepotrzebnym. Nawet jeśli by na plakacie głów w ogóle nie było, i tak nic, co wcześniej stworzone było pędzlem, nawet stać nie mogło blisko obok maminego plakatu pod względem siły wrażenia. Ale głowy jednak były! I każda szyja kończyła się dwiema głowami. Na głowach były wszelkie podłości, które niosły na sobie szyje. No i jeszcze niedająca się opisać bezkształtność, a najważniejsze – oczy i paszcze.

Nie ma nic straszniejszego od ludzkich oczu. A jeśli jeszcze włożona w nie straszność nieludzka, w dodatku z zachowaniem indywidualności tego, kogo chciano narysować… A paszcze chwytały i pożerały dolary, padające z góry. A oczy, których gałkami nie nazwiesz, zerkały w trzech kierunkach: z zachłannym pożądaniem – na dolary, z rozwścieczeniem na głowy, sąsiadki z szyi, i z wyjącą udręką – do tyłu, na swój tułów, na którym płonęły dolary, a to, czuło się, było dość bolesne. A udręka, wylewająca się z koszmarnych oczu, była rzeczywiście wyjąca. Wszystkim patrzącym na plakat, wydawało się, że oni ją słyszą. Najważniejsze zaś to, że bez względu na graniczne zdeformowanie i karykaturalność, wszystkie dwieście gęb hydry, podążające do dolarów, były rozpoznawalne od pierwszego spojrzenia. I jeszcze: mamie Zoi udało się zrobić tak, że wszyscy rozpoznawalni byli skarykaturowani w stronę śmiechu, przy czym z możliwości i środków ośmieszającej karykatury ona wycisnęła wszystko, do ostatnich granic. Rozpoznawani wywoływali nie po prostu śmiech, ale śmiech histeryczny. Wraz z odczuciem przerażenia, wyjącą udręką i dyszeniem nienawiści. A dwieście rozpoznawalnych gęb było oto kim: wszyscy prezydenci rozpadniętego Związku, oprócz Rosji (o nim później), wszyscy rosyjscy ministrowie, przewodniczący komitetów i aparat prezydenta, a także wszyscy, którzy niedawno nimi byli. Zwłaszcza dostało się generałom. Ich rozdziawione paszcze trzymały w zębach (z chciwości) jeszcze i generalskie czapki, żeby dolary i tam się sypały. Mama dorabiała myciem podłóg w Ministerstwie Obrony i to, co widziała i słyszała tam, doprowadzało ją po prostu do wściekłości. Oprócz wspomnianych, do grona rozpoznawalnych weszli: szefowie wszystkich partii politycznych i ruchów społecznych, wybrane persony z Dumy Państwowej, wszyscy felietoniści i prezenterzy (bez wyjątku) z telewizji, szczególnie wywołującym wrażenie był jeden z gruzińskim nazwiskiem, ale wyraźnie nie Gruzin, najbardziej znani podrygujący-gitarzyści, rock-wokaliści, ludowi artyści, pisarze-poeci, bankierzy centralnych banków, gubernatorzy, prokuratorzy, górny sąsiad mamy Zoi, który raz po przepiciu zalał jej mieszkanie.

Przed hydrą stał sam rosyjski prezydent. W jednej ręce trzymał ogromną kobiałkę, a drugą rzucał do niej dolary, na które to lazła wielogłowa hydra, która połknęła w swój podatkowy brzuch cierpiących ludzi pracy. Ale do połkniętych dolary nie dochodziły, gdzieś po drodze przepadały. Z kobiałki w dolny lewy róg plakatu ciągnęła się rurka, do której przyssali się zagraniczni oszuści i wysysali wszystko, co mogli. Od razu rozpoznawani byli Soros, Brzeziński, wszyscy ostatni prezydenci USA i inni. Na kluczową zaś figurę plakatu wyglądał bohater narodowy w czerwonej koszuli do kolan i bez pasa, w buciorach ogromnych rozmiarów, którymi deptał samochody państwowej inspekcji ruchu drogowego, z których wypełzały i rozbiegały się żałośni policjanci drogówki, a z ich kieszeni wywalały się te same dolary. Sens plakatu zawierał się zaś w tym, że bohater w lewej ręce trzymał młot kowalski, rozmiarem połowy wielkości hydry, a w prawej – pochodnię. Kompozycyjne połączenie łapska bohatera i ogromnie ciężkiego młota w jego rękach wstrząsało swoją mocą. Jakim spojrzeniem bohater dręczył hydrę nie można nawet wyobrazić. Za kilka chwil z hydrą będzie koniec: kowalski młot w potężnej muskularnej ręce już dolatywał w całej swojej potężnej nieuchronności do tułowia. Aż chciało się zamknąć oczy, żeby nie widzieć, co za chwilę stanie się z tułowiem, a stać się może tylko jedno: zaraz z niego zostaną tylko strzępy. Od razu, prawda, pojawiało się pytanie: a co będzie ze zjedzonymi, ale żyjącymi ludźmi pracy, którzy chcą żreć i proszą o pieniądze? Ale od razu też pytanie i odpadało, nic innego, oprócz tychże strzępów zostać z nich nie może. Pochodnia zaś, widocznie po to, żeby strzępy ze szczątkami ludzi pracy spalić. Także jasne było, że jeśli kto zostanie, to ani emerytury, ani żarcia od bohatera nie doczekają się, bowiem oprócz rozbijania i palenia, chyba nic innego on nie umie.

Twórcza tajemnica sceny na zawsze pozostanie tajemnicą mamy i tej siły, która prowadzała jej ręką. Istota zaś skandalu dla mamy taka: ona zażądała fotografii tych, kogo trzeba przycisnąć, co natychmiast wykonano. Ona wyjmowała z talii zdjęcie, błyskawicznym rzutem-spojrzeniem utrwalała w sobie postać, w ciągu minuty przenosiła utrwalone na karton i podpisywała. Ale problem w tym, że w tej talii znajdowała się też fotografia szefa czerwonych patriotów i ona okazała się ostatnią (może, wrogowie podrzucili?). Mechanicznie, zmęczona mama Zoi wstawiła do plakatu i jego, w całym ohydnie-karykaturalnym blasku. Mało tego, on okazał się w centrum, bez podpisu (skończyła się biała farba), jako największy i był na szyi sam, bez sąsiada. Rysując mama oszczędzała, i pod koniec zaoszczędziła dwa razy więcej miejsca, niż dla pozostałych gęb-postaci. Podobnie jak w przypadku całej pracy mamy, ze względu na pośpiech i rozmiar, plakatu nikt w pełni nie oceniał (analizował). Rano plakat wywieszono nad przywódcą i jego świtą i oni, naturalnie, widzieć go nie mogli, bo szli do merostwa akurat pod nim. Idąca z tyłu pozostała grupa współtowarzyszy i szeregowi członkowie w osobach byłych pracowników, zjedzonych przez hydrę, widziała tylko pustą tylną stronę plakatu. Ale za to postronna przechodząca publiczność widziała wszystko! I z okien też. Wkrótce pół Moskwy rzuciło się popatrzeć na dziwo-dziwne. Do merostwa podchodził niezliczony tłum, i pierwszym, kto powinien był od razu wpaść w oczy widza, to, niestety – lider czerwonych patriotów.

Stary mamy przyjaciel-biznesmen i jednocześnie najbardziej odpowiedzialna osoba merostwa (u nas to bardzo proste), z kieliszkiem koniaku w ręce podszedł do okna i ujrzał plakat. Zamarł w osłupieniu. Kieliszek poleciał na dywan, oczy przyjaciela wypadły z orbit, szczęka opadła. On zamknął oczy i głowa poleciała tu i tam. Otworzył powieki, przylgnął łbem do okna i dopiero teraz rozchichotał się. Po kilku sekundach, trzymając się parapetu i, nie odrywając oczu od plakatu, konwulsyjnie drgał, wydobywając z ust dźwięki bardziej płaczące, niż chichot. Mer, który wszedł wpatrywał się ze zdziwieniem na maminego przyjaciela, następnie podszedł do okna i przeszedł te same fazy reakcji, co i jego podwładny, tylko koniaku przy nim nie było. W końcu, obaj runęli na dywan i, krztusząc się długo taczali się po perskim dywanie, aż trzeba było podać im środki uspakajające.

Na ulicy zaś lider czerwonych patriotów, zastanawiając się, dlaczego dookoła słychać pojękiwania, płacz i śmiech, który w pełni można było nazwać rżeniem, wyszedł, w końcu, spod plakatu pod trybunę, ale, zobaczywszy kierunek spojrzeń rżących, obrócił się ku niemu. I zobaczył siebie. Na serce on nie chorował, nerwy miał mocne, całkowicie kontrolował mięśnie twarzy, on tylko zastygł jak zaczarowany, prawda, grudkę śliny jednak przełknął. Na plakacie obok niego sąsiadowały gęby jego wrogów: demokosmopolitów, liberało-kadetów i pozostałych i nawet jakaś nieprzyjemna symbolika w tym widniała. Najważniejsze, był wstyd, że z powodu rozmiarów z jego paszczy sterczało dużo więcej zżartych dolarów, niż u sąsiadów, co było historyczną nieprawdą. Żywi wrodzy liderzy byli tu też obok, jak na plakacie. I też byli w histerii. W końcu, zarżał i czerwony patriota. Ci zaś komu na plakacie było nie do śmiechu, połknięci ludzie pracy, śmiali się bardziej od wszystkich innych, może dlatego, że teraz oni wyraźnie nie doczekają się ani emerytury ani poborów. To chociaż pośmieją się dowoli.

A nad histerycznym chichotem rozlegał się dźwięk dzwonów z sąsiednich świątyń, trwała najuroczystsza, najbardziej tajemna część liturgii: zstępował Duch Święty na ofiarowane Święte Dary, które ucieleśniały się w Ciało i Krew Chrystusa.

W odpowiedzi na przekleństwa przez telefon ze strony zleceniodawców, mama Zoi odpowiedziała jeszcze większymi przekleństwami i, w końcu, ryknęła, że wszyscy oni, kto na plakacie, jednym olejem są pomazani i też wszystkich ich posłała gdzie pieprz rośnie. Ona była już bardziej niż zdenerwowana telefonem Julii Pietrowny, a jeszcze dziadek Dołoj nacudował! Pierwszy telefon do niej, po tym, jak ona wyprawiła pochód, był z domu starców. Dzwonił główny lekarz, co było wydarzeniem nadzwyczajnym. A ono i było nadzwyczajne, ona ledwie słuchawki nie upuściła: okazuje się, dziadek Dołoj doszedł do siebie (odzyskał zmysły), zaczął rozróżniać przedmioty i otaczających go, jak również co-nieco rozumieć (uświadamiać, myśleć). I pierwsze, co on wymyślił – wezwał babkę i rezultatem tego wezwania była jego decyzja (Decyzja, a? Jaka!..) u popa się wyspowiadać. „No cóż niech będzie – powiedziała ona sobie po tym jak przeszło po tej wiadomości. – W końcu, co mi do tego? Ich wolą ja nie dowodzę”. Zaś telefon Julii Pietrowny przeraził ją. A tu jeszcze telefoniczne rozprawy ze zleceniodawcami. Gdyby w tym momencie Zoja zjawiła się przed nią, och, nie wiadomo, czym to wszystko mogłoby się skończyć. Ale Zoja zjawiła się dużo później. Ona myślała, że mamy jeszcze nie ma w domu i dowoli wyślizgała się na górce, informując przy tym wszystkich, że ma dziś imieniny. Zbliżając się do domu, poczuła niepokój i lęk. Zatrzymała się. Wyjęła z kieszeni palta papierek z modlitwami, które napisała jej babcia. Przeczytała głośno pierwszą:

- Święci męczennicy Siewastian i Zoja, módlcie się do Boga za mnie”.

Następnie drugą:

- „Osłoń mnie, Panie, siłą Czcigodnego i Życiotwórczego Twego Krzyża i zachowaj mnie od wszelkiego zła”.

Życiotwórczego… Jeszcze jedno słowo, wczoraj usłyszane.

- Tak, Zaińka – mówiła wtedy babcia – kiedy takimi słowami ogrodzisz siebie, to nic nie jest straszne. Przecież te słowa nie są wymyślone przez ludzi, one nam z nieba spuszczone. Bożym słowem ogrodzisz się – w Ręce Bożej znajdujesz się, a jeśli czarnym słowem, to w łapie biesowskiej – babcia powolnymi płynnymi ruchami przeżegnała się.

Przeżegnała się teraz i Zoja, westchnęła i zdecydowanym krokiem poszła do domu, mówiąc cichutko jeszcze jedną modlitwę z karteczki:

- Boże, miłosierny bądź mi, grzesznej”.

- No, witaj, Mo-dli-tew-nica, – sama mama przypuszczała, że w jej głosie będzie dużo więcej siły.

Być może, większa jej część, przeznaczona dla córki, weszła w obraz.

- Witaj – cicho powiedziała Zoja.

- Zdrajczyni.

- Ja nie zdrajczyni, mamo, ja byłabym zdrajczynią, gdybym się nie ochrzciła.

- Jakże to tak? – bardzo zdziwione mamine oczy patrzyły na córkę.

- Wtedy zdradziłabym Chrystusa.

Szarpnęła się mamina ręka, jednak dalszy ruch na razie nie nastąpił.

- No chodź, pokaż no Go, obrońcę wszechświata. Ja już z twoją babką rozmawiałam.

- Ty nie zabijesz jej, mamo?

- Pomyślę. Teraz z tobą zrobię porządek. No!

Zoja wyciągnęła nacielny krzyżyk na sznureczku. Mama wzięła go i wpiła się w niego ciężkim spojrzeniem. Jakby gwoździe wbijała w ręce i nogi Ukrzyżowanego, przedstawionego na krzyżu. Albo tak wydało się zmęczonej już Zoi. Mama z siłą szarpnęła za krzyż, ale sznurek nie przerwał się.

- Mamo, jeśli ty zerwiesz go ze mnie, ja drugi włożę.

Mama zamknęła oczy, zaczęła szybko oddychać, postała tak chwilę i, podniósłszy powieki, zapytała:

- Nie oddasz?

- Nie.

- To jest ostateczne?

- Tak.

- A dlaczego łezkę puszczasz?

- Ja modlę się, mamo.

I jakby dzwon rozległ się w uszach mamy. Ona sekundę postała, wsłuchując się, i potem wybuchła. W domu mamy było dużo specyficznych rzeczy dla jej licznych hobby: na przykład, myśliwski nóż firmy „Solingen”, a także skóra grenlandzkiego morsa, w postaci sprężystego plecionego bicza. Po polowaniach drugą jej pasją była jazda konna. Ona chodziła do płatnego wybiegu i bicz przeznaczony był do popędzania koni. Ani razu z niego nie skorzystała, bo konie pokornie słuchały mamy Zoi. I oto wzniósł się bicz w maminych rękach nad obnażonym tyłkiem Zoi, i siedziała ona na niej, jak na koniu. Ból od pierwszego uderzenia był prawie nie do wytrzymania. I po tym uderzeniu Zoja zrozumiała i uwierzyła, że teraz wytrzyma wszystko. Dlatego że – „prawie”. Biczująca siła morsowego bata wątpliwe czy była słabsza od solingenowskiej stali, chociaż, oczywiście, gwoździ bat nie ciął. Ale i niewielka część tej straszliwej siły, która zwaliła się przy pierwszych uderzeniach na obnażoną Zoję, wystarczyłaby, żeby przemienić ją w krwawą papkę, i sprawić, by ból był nie do wytrzymania. Nie do wytrzymania – znaczy, nie można wytrzymać, znaczy, obowiązkowo uczynisz to, czego od ciebie żądają, skoro nie wytrzymałeś. I kiedy świszcząca biczująca siła dotykała już nagości, wyrwało się z całego jej jestestwa:

- Siewastian, Zoja, męczennicy kochani, obrońcie!

Wyrwało się z jej ust, a właściwie z całej istoty: i świadomości, i ciała. Ona nawet sama nie rozumiała, jak jej to wyszło, ale nawet strachu nie czuła, przekonanie było, że tu oni, Zoja i Siewastian, tylko wezwij – i sznureczka nikt nie oberwie i sami staną na drodze bicza. Oto i wyszło „prawie”. Ból powinien być, to ona dokładnie wiedziała, i ból bardzo mocny, ale do wytrzymania. Jeśli nie ma bólu, to nie cierpienie za swój nacielny krzyżyk, to komedia. I sam krzyżyk jej leżał teraz na podłodze, a usta Zoi opierały się w Ukrzyżowanego na nim, i poprzez wargi ona czuła, jak idzie tam, gdzie biczowane jest jej ciało, uzdrawiająca moc. Krwawe smugi zostawały, ale krwawej nieuniknionej papki nie było. I nagle uderzenia ustały i ona usłyszała męski głos:

- E, e, Saszka, ty co, zwariowałaś?!

I od razu głos jej mamy, siedzącej na szyi Zoi:

- Zostaw mnie!.. Odejdź! Jak wszedłeś?!

- Drzwi otwarte, ot jak.

Zoja poznała głos. To był głos przyjaciela mamy, ideologicznego naprawiacza, obecnie bankiera i biznesmena. On jednak ściągnął mamę z szyi Zoi, zabrał bicz i podniósł Zoję.

- Stać możesz?

- Mogę – cicho odpowiedziała Zoja.

- A ty czego uśmiechasz się? Ty miesiąc siedzieć nie będziesz mogła… Czym tak matkę doprowadziłaś?

- Ona ogłosiła siebie chrześcijanką! – wściekle wykrzyknęła mama. – A chrześcijan w moim domu nie będzie!

Stary przyjaciel uważnie przyjrzał się Zoi, potem obejrzał się na mamę.

- M-tak – powiedział, zagryzając usta – Zoja, powieszona za włosy przeciwko Dioklecjanowi… – pomilczał i potem zapytał Zoję: – To poważnie?

- Tak.

Uśmiechnął się.

- A, mówią, młodzież tylko rock tańczy, a tu oto maleństwa…

- Ja nie maleństwo.

- Ja widzę. No dobrze, idź połóż się, na brzuchu się kładź i spodni nie nakładaj… Cicho, Saszeńka, uspokój się, powiedziałem!

Kiedy Zoja wyszła, stanął przed mamą i powiedział:

- No co, wojowniczka z Bogiem, wychowałaś męczennicę? Siedź, siedź, nie podrywaj się, powiedziałem! Nie puszczę. Lepiej wódki nalej. I dla mnie. Ja jeszcze przyniosłem… Nie chłostać trzeba, Saszeńka, a na hamulcach popuszczać.

- Szybko pozwalacie, wszystko przepuszczacie!..

- T-tak, już jak popłynęło. Samo dzisiejsze przedstawienie ile jest warte. Jesteś teraz bohaterką dnia. Sam Soros, między innymi, ciebie po Moskwie szuka, chce plakat kupić za każde pieniądze. Ja nie dałem go zniszczyć, schowałem rozebrany. Słuchaj, no czyż ja naprawdę jestem taki, jak ty mnie przedstawiłaś?

- Jesteś gorszy.

- Hm, a, zresztą, całkiem może być. Wszyscy, którzy w piramidzie władzy, oni, pewnie, wszyscy tacy. A czemuż ty siebie namalować zapomniałaś?

- Ja jestem poza piramidą.

- To na pewno. Tak więc nie zaczepiaj piramidy! A zresztą, tobie nic do tego… Nasza piramida, Saszeńka, ona niezniszczalna była ani z dołu, ani z zewnątrz, ani przez dysydentów-podkopywaczy, ani przez natowskich lotników. Ją można zburzyć tylko od góry, co też uczyniono. Jednak piramida mimo wszystko cała. Więc, słuchaj, co, u twojej Zoi tak daleko zaszło?

- Dalej być nie może.

- Twoja mama wypracowała?

- Tak.

- Słuchaj, a może, niech tak będzie?

- Nie! Będzie upierać się – wygonię z domu. A jeszcze jedno „niech tak będzie” – wygonię i ciebie.

- Więc tymczasem będę cicho. Wygonisz, kiedy dopijemy. Ale jednak, Saszeńka… No sama przecież mówiłaś, że od tego tematu w tym kraju nigdzie się nie ukryjesz. Nie, Zajki zaczepiać nie będziemy, nie denerwuj się… No, czego ty tak wzdychasz, jak tygrys podskakujesz, jak mustang się zrywasz? Ty lepiej polewaj, nie przerywaj… Szef to mój, teraz szanowny emeryt, ma rację, kiedy mówi, że tego tematu w ogóle poruszać nie trzeba, a jeśli będzie trzeba, dodawał on, my ten temat sami poruszymy z Góry. Wszystko z góry, Saszeńka. Wezmą i napiszą w pewnym cudownym momencie w centralnej gazecie: „Błędzik, niby, był, Bóg jest, okazuje się”. No a jeśli Go nie ma, to po co podkreślać, że Go nie ma, tym bardziej biczem? Odwrócić uwagę trzeba, choć na cokolwiek – na gry, na konie, choćby nawet na ciuszki, potańcówki, chłopców, skoro Bóg tobie tak nie do zniesienia. Odciągnąć, a nie chłostać. A dla mnie, wiesz… nalewaj. A dla mnie wszystko jedno, jest On czy nie. Stabilności tego, czemu ja służę, On nie potrzebny, ale On też nie przeszkadza stabilności!.. I ty wiesz – naprawiacz podrapał się w nos i było to dość śmieszne – ja, jeśli chcesz, nawet nie całkiem rozumiem, dlaczego była wtedy, w latach dwudziestych, no i później, taka zacięta walka przeciwko Niemu, nieistniejącemu. Tyle ludzi wycięto… Oni zaś, cerkiewni, oświadczyli lojalność władzy, dlaczego ich wycinać dalej? Nie rozumiem. Zresztą, na moim stanowisku takich pytań lepiej nie zadawać… Słuchaj, Saszeńka… nalewaj… a jeśli mimo wszystko nagle okaże się, że On jednak jest, a?

- Ogłoszą w centralnej gazecie?

- Nie, no, naukowo tam zostanie dowiedzione, no, jaka różnica… Nie nakazowo, a realnie – jest!

- Wtedy ja wyrażę przeciwko Niemu protest – spokojnie odpowiedziała mama Zoi, zaciągając się amerykańskim cygarem, przyniesionym przez gościa. – Protest w tym, dlaczego On tak się ukrywa, dlaczego w ogóle… świat w złu leży, jeśli On – jest głową świata? Dlaczego, jeśli On – wszechmocny, to Jego przykazania są takie?!

- W ogóle to, Saszeńka – dodał w zamyśleniu przyjaciel – gdybym ja był wszechmocny, to dałbym przykazania właśnie takie, tylko przy takich przykazaniach możliwa jest ta równowaga w świecie, który w złu leży, jak ty mówisz…

- To nie ja, to On mówi.

- No tak, ta równowaga, przy której my jeszcze nie pożarliśmy się nawzajem ostatecznie… No dobrze, Saszeńka, wystarczy wodę w moździerzu tłuc, resztę sama dopijesz. Ja przecież do ciebie ze sprawą, przyszedłem do ciebie obraz oficjalnie zamówić. Korzystaj dopóki mnie nie wywalili. Twój temat, i dokazywać możesz, jak chcesz, żadnej cenzury. Z życia bezrobotnych w Grecji i w ogóle, jak tam ciężko żyć. Sami grecy to zamówili, po dzisiejszym przedstawieniu.

- Sami?

- No tak. Ich socjaliści. Im przecież trzeba na swój kraj jak najwięcej błota, żeby stać się książętami (dorwać się do bogactwa). Do władzy, mam na myśli, a już potem… Tylko zrobić trzeba szybciutko. I żeby, patrząc na twój obraz, wyć się chciało, jak ciężko żyje się w Grecji, jak dziś wszyscy wyli od oglądania twego plakatu. I pieniądze ogromne, Saszeńka, i wyjazd do Grecji, ot jak. Na oczy przekonasz się, jak źle im się żyje, hy…

- Słuchaj – przerwała mu mama Zoi i jakoś bardzo poważnie na niego popatrzyła – a ty… a oto u ciebie jest choć cokolwiek, za co ty, no nie na śmierć, a choćby…

- No co ty, Saszeńka – z kolei przerwał jej gość – oczywiście że nie. Nic takiego nie osiadło w mojej duszy. Jak się mówi, nic takiego na duszy. I jestem bardzo zadowolony. Wybaw, jak się mówi, Boże, od takiej reakcji, jak u ciebie… Choćby z jakiegokolwiek powodu!.. Krzyknął na mamę Zoi, zauważywszy, że ona rwie się coś powiedzieć. – Ciekawi mnie i ważna mi jest tylko bieżąca chwila i moje życiowe w niej wygody lub niewygody. I za swoje wygody ja nikomu gardła przegryźć nie zamierzam. I, utraciwszy je, nie bardzo się zmartwię, przyjmę, jak należne. Ja profesjonalnie służę stabilności Piramidy, ona zapewnia mi właśnie te wygody, ale oddawać za nią swoje życie, jak się mówi, broń Boże… Jestem profesjonalnym administratorem, Saszeńka, sługą bieżącej chwili. I kiedy drę się na ciebie za twoje genialne obrazy, to znaczy, że ty właśnie przeszkadzasz, z powodu swojej głupoty, stabilności Piramidy, której ja służę. Tak-tak, głupoty. Wszystkie baby – dury, Saszeńka. Cicho, cicho! To nie ja powiedziałem! Ale całkowicie się przyłączam, a genialne artystki głupie są dziesięciokrotnie i bardzo niebezpieczne dla stabilności Piramidy. A jeśli okaże się, że na wierzchołku powinien być nie sekretarz generalny, nie prezydent, a car-imperator z Panem Bogiem na czele, to ja będę służyć im i zmuszać ciebie malować obrazy na tematy ewangeliczne w potrzebnym kierunku.

- Nie doczekasz się.

- Nie wątpię. Głupotę palnąłem. Ja ci wyznaczę emeryturę i przydział wódki i ikry, żebyś w ogóle pędzla do ręki nie brała.

- Nie doczekasz się.

- W takim razie po prostu zamknę… zresztą, nie, ja ciebie na północ wyślę, północ Francji, do rozkosznej willi i ochronę postawię. Rysuj tam, co chcesz. Ech, no nalewaj w takim razie, czy co…

- …A żal było z szefem się rozstawać! Wiesz, jakby kawałek czegoś żywego ode mnie się oderwało. Coś jest w tych mamutach, Saszeńka, czego potem będziemy żałować…

A leżąca na brzuchu Zoja bała się, słuchając kpiącej opowieści maminego przyjaciela. Bardzo obrazowo opowiadał. Zoja naocznie widziała tego staruszka. Bardzo brzydki, straszny jej się wydawał, ten chudy, trzęsący się dziad, z nieruchomymi oczyma. I całkiem nie rozumiała, czego tu można było żałować, kiedy odchodzi taki oto, przeciwnie, chce się, żeby zginął szybciej z oczu dołoj (precz) i więcej nigdy go nie widzieć…

…On wjechał w te same wrota, co i zawsze, i zawsze uśmiechnięty ochroniarz, jak zawsze, z uśmiechem oddał mu cześć, i on, cały pogrążony w pustym już wnętrzu swojej świadomości, kiwnął automatycznie w odpowiedzi. Tak, zawsze w tym miejscu oddawano mu cześć i on w odpowiedzi łaskawie kiwał. …Tak, tak, podtrzymać trzeba, ot tak, za łokcie, tak, tak, i z tyłu popchnąć delikatnie, i po schodach, teraz tylko z popychaniem. Zuchy, ochroniarze, znają się na rzeczy… Tak, tak, oto tu, pamięta się, przyjaciel z południa ciągle dokuczał, żeby go u siebie tam prezydentem uczynić, żeby w całej Afryce nowe życie budować na wzór naszego. Czarny, pamięta się, przyjaciel, czarniejszy niż węgiel, pił tylko dużo i ciągle całować się lazł. Pić to go tu nauczono, nie darmo tę… Lumumbę tu skończył. Między piciem i całowaniem ciągle o jakimś Heglu gadał. Bez żadnego Hegla na naszym cudzie-czołgu T-65 wwieźli go do ich stolicy i uczynili ich prezydentem. Nazwy stolicy, a i samego kraju ot zapomniało się. I to! Iluż ich było, czyż wszystkich zapamiętasz… I imię tego też, ot… czy to Ngbdobo-Ngube, czy też odwrotnie. Tak ogólnie, jakby tam-tam bulgocze. Pamięta się, na święcie ku czci przewrotu międzynarodówkę zagrali, więc cała Rada Państwowa na czele z prezydentem w tan poszła. To i dobrze, niech by sobie tańczyli, tak imperatorem siebie ogłosił, odpalił! Długo przez telefon odmawiałem czarnego przyjaciela: ty tam choć się rozkróluj, masz pełną władzę z naszą pomocą, ty tylko to słowo z szyldu zdejmij! Przyjaciel się uparł i za nic. A w dodatku kanibalem się okazał. Też przez telefon przekonywałem: możesz nawet wszystkich swoich poddanych pozjadać, my ci nowych podpędzimy, ale żeby o twoich ucztach społeczność światowa nie trąbiła!.. Zabili przyjaciela. I to swoi współpracownicy. Bardzo wtedy wściekłem się, pamiętam, na wszystkich i na wszystko… Oto, oto, tu gabinecik tajemny, przycisk tam był czerwoniutki… i teraz, pewnie, jest przycisk. Tylko trzech mogło wejść do gabineciku. On mógł. A teraz, oto, nie puszczają, grzeczniutko tak do przodu, mimo przepychają. Jeśli naciśniesz ten przycisk, to z betonowego szybu na Czukotce, opierając się na bluzgającym płomieniu, najpierw wypełza, a potem leci, nie zatrzymasz, strategiczna piękność, śmiercionośna rakieta i 32 oddzielające się bojowe głowiczki przy niej. Dokąd leci? A czyż nie wszystko jedno dokąd, skoro przyjaciela czarnego całuśnego, przystojniaka-ludojadka, jak kurę zarżnęli… Bardzo wściekł się wtedy, ciut-ciut przycisku nie nacisnął… A oto i jego gabinecik. Gabinecisko – w piłkę nożną grać można. Bezpośrednio nad fotelem puste miejsce, a przedtem, pamiętam, cały czas tam się odwracał, natchnienia nabierał… Bo tu właśnie portret jego konia wisiał! Eskiza, przyjaciela kochanego, brata wiernego. Portret do domu zabrał… Tak, tak, do domu pora… A szabla gdzie? Ach, ja bez szabli… A szkoda porąbać coś by się chciało…

Żegnał się maminy przyjaciel, uśmiechając się, wyjść zamierzał, i z świadomości Zoi odchodził straszny starzec z nieruchomymi oczami, a ona znów pozostawała w tym wczorajszym wieczorze przy świecach, kiedy siedziały z babcią naprzeciwko siebie.

- …A najbardziej, moja przyjaciółeczko, moje ulubione miejsce z żywotów świętych, to o patriarsze Aleksandrze… Żył taki dawno temu… a i teraz żyje, razem z naszymi opiekunami Siewastianem i Zoją w Carstwie Niebiańskim. To o tym, Zaińka, co my możemy, jeśli zechcemy, jeśli pomodlimy się, jak należy. Krótko mówiąc, o najważniejszym w naszym życiu…

- Mama mówi, że najważniejsze – otrzymać wykształcenie i zawód.

- O-o!.. Oni dużo wszelkiego mówią… A ty to też… Wy-u-czy-li się oto oni, a i zawód zdobyli. Patrzeć na nich przykro. Zapuszczeni, wymęczeni, źli, po co żyją – nie wiedzą, zawiścią przepełnieni, sąsiada swego nienawidzą, oczerniają, smutek cały czas serce dręczy… Na matkę swoją tylko spójrz… Wierci się, kręci się, spokoju nie ma, motanina, kotłowanina tylko. Oto ci i wykształcenie. A jeśli w Panu człowiek żyje, to jemu i ichnie wykształcenie niepotrzebne. Oto ja o patriarsze Aleksandrze tobie zaczęłam, wtedy jeszcze słowo Chrystusowe tylko-tylko latać zaczęło, skrzydełka mu krzepły, choć nie, nie tak powiedziałam. Skrzydła te zawsze silnie-potężne. Ludzie zaś nie zawsze przyswajają słowo Jego, od skrzydeł uciekają. Oto, przygotowali się w pewnym mieście uczeni mędrcy pogańscy chrześcijan naszych swoją mądrością urazić. A więc tacy uczeni-naukowcy, tacy cyceroni, mędrcy-hegelowcy zebrali się, że och! A ojczulek nasz, Patriarcha chrześcijański, w ogóle niegramotny. A jeszcze, i chrześcijan przy nim całkiem niewielu. No, zrozumiała sprawa, zasmucili się oni, a patriarcha Aleksander im mówi:

- Czegoż to wy zasmuciliście się? Czyż zapomnieliście, że Imię Boże pohańbione nie bywa?

Na co ci w odpowiedzi: a tak-to, niby, tak, a któż sprzeciwi się z naszych przeciwko ichniego mędrkowania? Oto jeden z tych cyceronów urządził już tu pogawędkę, iluż ludziom namącił, z Pana Boga się wyśmiewał i nikt mu sprzeciwić się nie mógł. Szczególnie z Jego Zmartwychwstania kpił, niby, nie było go, zmartwychwstania, dlatego że być nie może, więc znaczy i cała wiara nasza jest bzdurą, wszystkie słowa Chrystusa – bajeczka piękna i nic więcej. A patriarcha Aleksandr odpowiedział swoim wiernym:

- Więc znaczy, wpadło w rozpacz, moje stado. Zapomnieliście, że gorszego grzechu od rozpaczy nie ma? Zapomnieliście, że „jeśli dwoje albo troje zebrało się w imię Moje, to Ja pośród ich”? Tak przecież nam powiedziano. A nas przecież i więcej będzie. A cyceroni ci… cóż, oni działają poprawnie, mądrze… Jeśli bój-walka nie na życie, a na śmierć, to gdzie uderzysz? W to dokładnie miejsce, gdzie źródło życia, w serce bijesz, żeby od razu… A sercem naszej wiary jest Zmartwychwstanie Pana naszego. Jeśli go nie było, znaczy rzeczywiście wszystko bzdura… A wy sami to wierzycie w Zmartwychwstanie Chrystusa?.. – i ogląda swoich wiernych, ech… tak oto nas wtedy, na tym zgromadzeniu ojczulek nasz… ech, wybacz, Panie! No, a tamci w rodzaju nas, ówczesnych, oczka w ziemię…

- Więc tak oto – podniósł głos patriarcha Aleksandr. – Było Zmartwychwstanie Chrystusa, a to znaczy nie straszne mam żadne ataki słowne, chodźmy!.. A co potrzebne od nas – to modlitwa do Niego gorliwa, i to właśnie czyńcie, kto jak może. No i ja wielce grzeszny, pomodlę się…

A święci, Zoińka, oni siebie uważali za bardziej grzesznych od wszystkich, choć byli lepsi od wszystkich innych, którzy wokół nich żyli. A wszystko dlatego, że widzieli, czuli przed sobą wysokość Chrystusowej świętości. A w porównaniu z nią na swoją maleńką świętość patrzyli ze smutkiem, porównywali z Chrystusową, nieosiągalną, i oto płakali nad sobą, ile, niby to, jeszcze do wysokości niebiańskiej, nieosiągalnej, jak znikoma jest miara tego, co osiągnąłem, ileż grzechów jeszcze w sobie wyniszczyć trzeba! O-oto, tak oni myśleli, ci święci… Nie to, co my. Troszeczkę coś zrobimy, i to nawet niedobrego, a tak… w policzek dać się powstrzymamy, a już rozpiera nas, piersi jak koło, oj, jacy jesteśmy dobrzy! W rzeczywistości, tfu na nas… No dobrze… A ojczulek patriarcha Aleksandr miał przecież wykształcenie. Całe jego życie zostało ukształtowane przez modlitwę: „Panie, zmiłuj się nade mną, grzesznikiem”. I zawód miał, i to jaki! Najrzadszy zawód, Zoińka, najpotrzebniejszy – był modlitewnikiem, oto jak nazywa się zawód. Wielkim modlitewnikiem był, jak i nasz Siewastian, męczennik. O-oto, no i staje, znaczy, patriarcha nasz, Aleksandr, przed tymi cyceronami, a oni już zawczasu się śmieją, patrząc na niego, zjawił się, niby to, niezdara niewykształcony, skompromitujemy na cały świat… No a „niezdara” ten, wybacz, Panie, mówi: „A no dawajcie tu najgorliwszego, najmądrzejszego, dlatego że nie możnaż ze wszystkimi od razu wyjaśniać”. I oto wyszedł taki-mądraliński, usta już miał otwarte, żeby demaskować-drwić, a Aleksandr mówi:

- Imieniem Pana mego, Jezusa Chrystusa, ukrzyżowanego i zmartwychwstałego, niech zabrany będzie ci język, jak i wszystkim twoim asystentom też.

I ten mądrala natychmiast oniemiał. I pozostali też. Nawet muczeć nie mogą. Otwiera główny mądrala usta, jak ryba na piasku. Rękoma macha, oczyska jego tylko patrzeć same z siebie wyskoczą. Wytrzeszcza się na Aleksandra, nic pojąć nie może. A czegoż tu nie pojąć, jeśli imieniem Pana naszego, Jezusa Chrystusa! Co jest niemożliwe od tego imienia, jeśli wybrałeś swój zawód jako modlitewnik do Niego. Zrozumiał mądrala, oczami i rękami zaczął błagać Aleksandra – zwróć, niby, mi mowę moją, źle przecież być jak pozbawiony rozumu, nie będę więcej przeciwko Chrystusowi mędrkować. No, przeżegnał go ojczulek patriarcha Aleksandr, zyskał mądrala dar mowy, ale już, ani słowa nie mówiąc, prościutko do kąpieli chrzcielnej (chrzcielnicy), ochrzcił się. No i współtowarzysze jego za nim, no i tłum ludzi, którzy pogapić się przyszli, jak z chrześcijan drwić będą. Bezpośrednio tu, do morza, i ochrzcił wszystkich patriarcha Aleksandr, dlatego że żadnych chrzcielnic nie wystarczy dla tylu ludzi, o-ot…

Drgnęły pędzelki płomieni na świecach, kiedy babcia powiedziała „o-ot” i z jakiegoś powodu palce rąk mocno ścisnęła między sobą. Choć i po stole pięścią nie uderzyła, tak jakby nie było powodu, ale coś, widać innego do opowiedzenia przypomniała.

- Ty co, babciu? – zapytała trochę wystraszona Zoja.

- A ja to tak – babcia rozwarła palce. – Wszyscy my to cudze grzechy wspominamy, zamiast swoich… Powiedziałam oto tobie, że żołnierz bez modlitwy – to bandyta, i od razu tatusia swego, pradziadka twego, przypomniałam… Ech… „Za wspaniałe cięcie” – odznaka taka była na piersiach od Trockiego, w rodzaju orderu… Nasza modlitwa mu teraz potrzebna za pokój duszy jego… – łzy nagle polały się z babcinych oczu i ona ich nie wycierała…

- Babciu, a Bóg słyszy nasze modlitwy?

- Oczywiście, słyszy, On nawet to słyszy, o czym my tylko pomyśleć zamierzamy. Tylko słuchać od nas nie ma czego, tylko burczenie niedobre, drżenie powietrza… O modlitwie przypominamy tylko, kiedy kogut smażony dziobnie (kiedy coś przyciśnie), i to, tylko wylatuje z nas: daj, daj, daj!.. – i tu babcia jednak walnęła pięścią w stół.

- Babciu – nieśmiało powiedziała Zoja – ale przecież modlitwa – to prośba, znaczy, „daj” można mówić?

- Tak można to można, tylko przecież prosimy ciągle nie wiadomo o co, sobie na pohybel.

- Ale ty przecież mówiłaś, że On Sam powiedział, że o co byśmy nie poprosili, wszystko da.

- Nie, Zoińka, nie wszystko, a tylko to, co nam do zbawienia, a nie na pohybel. I słowa Jego „o co tylko poprosicie” odnoszą się do rozumnych ludzi. A my? O co byś ty poprosiła, kiedy niedawno Siewastiana małego po buzi lałaś? „Daj jeszcze w piąstki siły, żeby boleśniej uderzyć!” I o tym, że dziewczynką jesteś, zapomniałaś. I my wszyscy w swoich prośbach tacy jesteśmy.

Rano, kiedy Zoja się przebudziła, mamy już nie było. Zwykle ona zawsze wychodziła, odprowadzając ją do szkoły, ona w ogóle nie miała dokąd się śpieszyć tak wcześnie. Siedzieć na miękkim łóżku okazało się całkiem do wytrzymania, a oto na krześle jednak boleśnie. Bolało jeszcze w plecach i w biodrach, a przy chodzeniu odczuwało się dolegliwość w całym ciele. Ale rany w tym miejscu, które było biczowane zabliźniły się wszystkie. Zoja pocałowała swój krzyżyk i przeżegnała się. I nagle zaczął opanowywać ją ciągle narastający strach. I w tej chwili pomyślała, że jeszcze jednego biczującego ataku grenlandzkiego morsa ona nie wytrzyma. Jej nawet sam żywy mors przywidział się z całym swoim wielkotonażem i miażdżącymi kłami. Pędzi on na nią jak torpeda, zaraz uderzenie – i na dno jak kamień, to co zostaje po uderzeniu. Nie ma obrony… Jak nie ma? Lekkim ukłuciem przypomniał o sobie krzyżyk. I przecież nie umiała ona tak modlić-prosić Broniącą siłę, jak uczyła babcia, wykrzyknęła tylko histerycznie w ostatniej chwili, a Siła – obroniła!

W tym momencie Zoja zobaczyła przyszpiloną do drzwi karteczkę z napisem:

„Dopóki krzyż nie będzie leżał na mojej szafce nocnej, nie jesteś moją córką. Mieszkanie twoje, mieszkaj, bo według prawa jesteś tu zameldowana, ale karmić ciebie nie mam zamiaru. Odżywiaj się, gdzie chcesz, pieniądze bierz, gdzie możesz. Albo – ja, albo krzyż. Koniec”.

„A przecież ja jeszcze ma-a-alutka!” – gotowe było znów zajęczeć w jej głowie.

Kolosalny ogrom pojęcia „mama” bryłą stanęło w jej świadomości, całkiem ją wypełniło. Nie było nic nawet zbliżającego się do tego, co od samych narodzin żyje w sercu i nazywa się „mama”. Ten człowiek, który dał tobie życie, który odczuwany jest przez twoje serce jak najbliższy, ciałem i duszą zrośnięty z tobą, nie może w żadnych okolicznościach, w wyniku żadnego życiowego numeru (dziwactwa) twego, swojej krwinki, od noszonego w sobie i w mękach na świat zrodzonego, wyprzeć się. A jeśli takie wyparcie się następuje, to przyczyna wyparcia się jest potężniejsza, niż związek krwi i duszy, idący w twoje serce od człowieka, o imieniu „mama”. We wczorajszym chlastaniu morsowym biczem nie było ani słychać ani widać – „nie jesteś moją córką!” Tak trzepią tylko córkę, i miara przeżywania za córkę dopasowana jest do tego ogromu, z powodu którego trzepią. A teraz, gdyby weszła ona w drzwi, nawet nie zauważyłaby jej, jak obok słupa przeszłaby. Wykreśliła ją ze swego życia, odtrąciła od siebie, i, gdyby umierała ona teraz z głodu, kawałka chleba nie poda. W tym Zoja była absolutnie przekonana. Decyzje, które mama podejmowała, ona zawsze doprowadzała do końca. W danym przypadku to – nacielny krzyżyk Zoi na jej szafce nocnej. I wtedy decyzja będzie odwrotna i takiej samej mocy: jak wyrzuciła ona ją bez reszty ze swego serca, tak samo przyjmie ją z powrotem, i Zoja znów stanie się jej córką, a w pamięci nawet śladu nie zostanie z minionego epizodu.

„Ma-amo! – zapiszczało w jej to, co przedtem bolało, jęczało: „Ja jestem jeszcze malutka!” I tu poczuła ona, jak od przypiętej kartki tchnęło na nią tą okropnością, jaką ona odczuwała wtedy, kiedy mama patrzyła na nią, żądając krzyżyka. Napisane jej ręką atramentowe litery promieniowały to samo. I teraz Zoja była przekonana, stojąc przed przypiętą kartką, że tylko ta promieniejąca wstrętność, realna, żywa, dawała mamie taką siłę, żeby oto tak podjąć tak straszną decyzję. I cel tej siły – zniszczyć to jedyne we wszechświecie, czego ta wstrętna siła się bała – Krzyż, żeby przestał on być obrońcą tego wszechświata, żeby nie było go ani na ciele ani w duszy, żeby dusza i ciało zostały całkiem bezbronne wobec jej wstrętnej straszliwej potęgi. I nagle samo z siebie, na głos, wyskoczyło z jej ust:

- Więc i ty mi w takim razie nie matka!..

I sama nagle się przeraziła takich swoich słów. Ale po chwili uspokoiła się. Jakby znów męczennik Siewastian stanął obok. A czyżom odchodził?..

Tak, a więc, nie mam już mamy… Jak zdumiewała się ona wtedy, jak protestował, kiedy porównywała ze sobą te dwa różne miejsca z Pisma, które przy świecach czytała babcia: „Czcij ojca i matkę” i „porzuć ze względu na Mnie ojca i matkę swoich”! Na jej proste nerwowe pytanie babcia mamrotała i nic sensownego nie mogła odpowiedzieć. Życiowa linia Zoi nie przecinała się (nie miała nic wspólnego) z tym tematem z Pisma, choć teraz, stojąc przed przypiętym papierkiem, ona nie rozumiała, jak to mogło być, czyż babci ojciec, jej pradziadek, tego zagadnienia o Bogu, o krzyżu nie poruszał przed swoją córką, jej babcią. W Zoję natomiast teraz ostatecznie wstąpiło zrozumienie tego, co, wydawałoby się, niemożliwe do zrozumienia: połączenie dwóch pozornie niepołączalnych sprzeczności. Tak, czcij ojca i matkę, bo oni, zradzając ciebie, dają ci ciało. Ale ciało twoje bez duszy jest jedynie chodząca kukłą. I jeśli Wkładający w twoje ciało duszę mówi: „Zostaw ze względu na Mnie wszystko, w tym i swoich rodziców…” – to nakaz ten trzeba wypełnić bezwarunkowo i całkowicie zaufać Mu. Jeśli On stworzył niebo i ziemię, jeśli On każdemu urodzonemu daruje duszę, to słowa Jego są prawdą, niepodlegającą dyskusji. I rodzicom twoim będzie dobrze, jeśli posłuchasz Go. Jak i kiedy On to urządzi – nie twego rozumu to rzecz. Nie o tym myśl, a o tym, jak wypełnić Jego nakaz.

- Tak, Nie mam już matki! Moja matka związana jest z tą siłą, która wstrętem dyszy z tego strasznego przyszpilonego miejsca. A ja – z inną Siłą…

Zoja zerwała kartkę z drzwi, zgniotła ją, wsunęła do kieszeni spódnicy i wyszła z mieszkania. O teczce ona zapomniała, szkoła w żaden sposób nie mieściła się w nadchodzącym dniu. Po raz pierwszy w życiu ona nie wyobrażała jak ułoży się dzień. A i w ogóle, a co robić dalej? Było ciemno i trwała zawieja. Szła długo, nie myślała o niczym, i kiedy poczuła uciążliwy ból w nogach, zobaczyła z prawej rzeźbiony czarny żelazny płot, a za nim – niewielką cerkiew, odrapaną, ale, wyglądało, działającą: z niej wychodzili ludzie. Na płocie wisiała ogromna tablica ze złotym napisem „Cerkiew Władimirskiej ikony na Prudach. Zabytek XVII w. Chroniony przez państwo”. Znaczy w Moskwie są cerkwie – nie tylko dekoracyjne dodatki do mauzoleum.

- Chronią oni, krwiożercy (wyzyskiwacze)… – ze złością burczała jakaś babcia wychodząc z bramy. Mówiła to do idącej obok niej drugiej babci.

- Aha – odpowiedziała tamta. – Za-by-tek!.. Gwoździa bez ich zgody nie wbijesz. Ileż progów batiuszka przedeptał, żeby tylko pale obejrzeć, a to przecież całkiem słabe, do nieszczęścia niedaleko. Ar-chi-tek-ci… raz-tak ich… – wydawało się, że za każdym razem tak rozmawiają, kiedy mijają tablicę.

- Babcie, a dlaczego – „na Prudach”? – zapytała je Zoja, kiedy znalazły się obok siebie. – Gdzie prudy? (prud – w j. ros. – staw)

- A? – babcie zatrzymały się. – Prudy? To ich już przed wojną nie było. Tu jeszcze i sady były, teraz oto pudełka głupie.

- Ale w pudełkach – to ludzie mieszkają. (chodzi o bloki mieszkalne)

- A któż, pudełka buduje – sady likwiduje? Nie ma więcej miejsca na Rusi? A… ty to… coś ja nie przypominam ciebie. Ty ze służby? Z mamą? A mama gdzie?

- Nie, ja nie ze służby, ja jeszcze ani razu na służbie nie byłam. A mamy ja już nie mam.

- Umarła? – cicho zapytały obie babcie naraz.

- Nie, ona mnie się wyrzekła.

- Jakże to tak?!

- Ja odmówiłam zdjąć nacielny krzyż, babciny prezent. I ona powiedziała, że nie jestem jej córką, póki nie zdejmę.

- Babule (także obie razem) zmieniły się na twarzach, zastygły i (jednocześnie też) jęknęły.

- Oj, biedulka – powiedziała ta, która krwiożercami kogoś-tam nazwała. – I jak ty teraz? – i przeżegnała się.

Przeżegnała się też i druga. Widać było, że w ich życiu i w życiu ich znajomych czegoś takiego nie było, choć być mogło, ponieważ wyglądały one niewiele młodziej od jej babci.

- Co też ona, ta twoja mama, tak oto po prostu się uparła? – zapytała pierwsza.

- To ja się uparłam.

- A może, to… może jakoś tego? Może, ten krzyżyk mamie oddasz, a drugi zaszyjesz w kołnierzyku w tajemnicy, a? A to jakże bez mamuśki?

- Nie, lepiej bez mamy, niż bez tego krzyża.

Coś takiego, widać, przeniknęło w spojrzeniu Zoi, że obie babcie aż odstąpiły trochę.

- No, ty to… ze zmieszaniem i surowo rzekła druga. – Ty to też! Tak nadmiernie gorąca! Matkę to szanować trzeba. U mnie wnuczek nosi zaszyty krzyżyk i – dobrze. Po co tak matkę denerwować, do takiej złości doprowadzać?! I batiuszka nasz tobie to samo powie.

„Batiuszka nie może tak powiedzieć” – mruknęła do siebie Zoja, a głośno powiedziała:

- A „służba” to – Liturgia?

- Tak – odpowiedziały obie staruszki razem.

- A… a ja już spóźniłam się?

- A nie, jeszcze trwa, „Otcze nasz…” akurat odśpiewali, świece stoją, zaraz priczaszczenije będzie.

- A wy wychodzicie?

Staruszki zawahały się, a jedna powiedziała:

- Bo sprawy pilne.

- A czy można wychodzić z Liturgii?

- A ty jeszcze!.. zdenerwowała się druga. – Sama czego po ulicy się włóczysz, czemu nie w szkole?

- My już się nie uczymy – ferie.

- No więc ty, to… Idź z matką się pogódź.

- Ja z nią się nie kłóciłam.

Pierwsza staruszka pociągnęła drugą za rękaw:

- Chodźmy, chodźmy. Spóźnimy się przecież. Niech ją. A ty spójrz, jak patrzy! Może, nienormalna?

- A dokąd się spóźniacie?

Można było całkiem nie odpowiadać. Co to, właściwie, za przesłuchanie ze strony małolaty! Ale druga z jakiegoś powodu odpowiedziała i nawet jakby przepraszającym głosem:

- A, rozumiesz, w pomocy społecznej starcom wydają co-nieco pod Nowy Rok. Kolejkę trzeba zająć, bo zamkną zaraz.

- A przecież nie ma jeszcze żadnego Nowego Roku – teraz bardzo zdziwiła się Zoja. No dobrze: mama, Julia Pietrowna – one to nic nie wiedzą, ale ci którzy do cerkwi chodzą – powinni wiedzieć.

- Jak to nie ma Nowego Roku? – z kolei zdziwiły się staruszki. A cóż jest?

- Dla nas – surowy post, dla pozostałych – wszechświatowa pogańska popijawa. Tak babcia mi mówiła i batiuszka Siewastian.

- Ot widzisz! – wykrzyknęła druga, nie wiedząc, co dalej mówić.

- No chodźmy że, mówię – ostatecznie rozzłościła się pierwsza. – Niech ją.

I one poszły, często oglądając się. A Zoja, nie oglądając się poszła do cerkwi.

„Tak, tak, przyjąć Priczastije trzeba koniecznie – mówił przy rozstaniu ojciec Siewastian. – Ja to nie mam przy sobie Świętych Darów… A od Czaszy, Zaińka, też odchodzą świętymi, jak przy chrzcie. Jak wielki dar jest nam dany na Liturgii, dar o-czy-szcze-nia – batiuszka przy tym wzniósł do góry wskazujący palec – ale… my bardzo szybko brudzimy się znów”. Zoja po raz któryś zauważyła wewnętrznie cudowność i tajemniczość dźwięku nowych dla niej słów – „dar oczyszczenia”! Cały czas by słuchać tych słów.

Ona weszła do cerkwi i pojawił się przed nią Ikonostas. Nawet nie wyobrażała, że coś podobnego w ogóle istnieje. Jakże można żyć bez tego, jeśli raz to po prostu zobaczysz?! A jeśli kto nie widział?.. Popełzła po prawym policzku kropelka-łezka, lekkim cudownym dzwonieniem odezwał się w uszach jej upadek z policzka, same z siebie zaszeptały wargi: „Przenajświętsza Bogarodzico, męczennicy Siewastian i Zoja, caryca męczennica Aleksandra, pomóżcie mamusi i Julii Pietrownej”. I tu ona zobaczyła duchownego w połyskujących szatach i Czaszę w jego rękach i usłyszała z jego ust zawołanie-wezwanie, które od razy zachciało się nazwać wiecznym:

- Ze strachem Bożym i wiarą przystąpcie…

Ręce Zoi same z siebie skrzyżowały się na piersiach i ona powoli ruszyła ku Czaszy. I znów przypomniała się mama. Oto by i ją teraz tu! „Caryco Aleksandro, i ty pomagaj!..” U babci ona po raz pierwszy zobaczyła jej portret, usłyszała o jej życiu i o tym, jak ją zabijano z jej mężem-Carem, córkami i dziedzicem (następcą). „A mama twoja urodziła się w dniu ich rozstrzelania, 17 lipca. Dawno już modlę się do Carycy-męczennicy, za twoją mamę, zbłądzoną Aleksandrę”.

- Tak dlaczegoż, babciu – wykrzyknęła wtedy Zoja – wszyscy wy się modlicie, święci też… a ciągle nic z tego?!

- Widzisz! – podniosła głos babcia. – Patrzcie ją! Pół godziny jak krzyżyk włożyła, a już szumieć?! Pytania zadawać! Ja ci dam, „dlaczego”! Na wszystko wola Boża i swoja pora. Może, na ciebie czekali, oto dlaczego!

„Na ciebie czekali” – bardzo wyraźnie słyszała teraz te słowa.

„Oj, przecież ja jeszcze malutka…”

Zoja była już przed Czaszą. I tu ona zobaczyła białą gołębicę. Tę samą, co zleciała z warg Julii męczennicy. Oczy Zoi rozszerzyły się, usta się otworzyły…

- Dziewczynko, dziewczynko – usłyszała Zoja głos duchownego.

Zoja skierowała na niego oczy:

- A?

- Masz już siedem lat?

Zoja kiwnęła

- A ty byłaś u spowiedzi?

- Ja wczoraj ochrzciłam się. Ja – Zoja.

Kapłan uważnie przyjrzał się Zoi.

- Ty co, widzisz coś?

Zoja kiwnęła:

- Gołąbkę. Na Czaszy siedzi – szeptem powiedziała Zoja.

Na twarzy kapłana pojawiło się przerażenie, on nawet powiedział „oj”, prawda, cichutko i przeciągnął do ust Zoi łyżeczkę z Krwią i Ciałem Chrystusa. Gołębica nakryła sobą głowę Zoi i ta zobaczyła to światło, na którym pływała niedawno…

Ona głośno cmoknęła Czaszę i poszła zapijać…

Potem stała przed ikoną Władimirskiej Bożej Matki, główną ikoną świątyni i słuchała dziękczynnych modlitw. I ku swemu zdziwieniu, rozumiała wszystko. I nagle poczuła w sobie nieodparte pragnienie pocałować ikonę, ale kiedy zaczęła zbliżać do niej usta, została powstrzymana przez czyjąś rękę. Odwróciła się. Przed nią stała wysoka szczupła… nie, nie obraca się język nazwać ją ani staruszką, ani babunią, ani babuleńką (jej babcię wszyscy nazywali babuleńką). Tu coś innego. „Pożyła kobieta” – też, czemuś nie pasowało. I nie o to chodziło, że bez względu na wiek, plecy jej były proste, bez garbu, a oblicze prawie bez zmarszczek. Najważniejsze u człowieka – oczy. Tak, nie ma nic straszniejszego od ludzkich oczu, ale nie ma też nic piękniejszego od nich. One, oczywiście „zwierciadło duszy”, ale tylko dla właściciela oczu, dlatego jak w lustrze widzisz tylko siebie. I jeśli patrzysz w siebie, całkowicie w siebie pogrążony, to nie możesz widzieć nic dookoła. Co można zobaczyć w sobie? „A niczego tam nie ma oprócz grzechów!” – mówił batiuszka Siewastian. I to jest cudowna i rzadka sposobność – widzieć w sobie swoje grzechy. Ale jak wydało się teraz Zoi, ta, która ją powstrzymała, będąc całkowicie pogrążoną w sobie, widzi też wszystko dookoła. Ona widzi i grzechy swoje i to Oblicze na ikonie, do którego zwrócona jest jej modlitwa. To już „dyplom z wyróżnieniem”. Zoja patrzyła w beznamiętne, spokojne oczy i widziała przed sobą – modlitewnicę.

- Nie trzeba całować ikony po priczaszczeniu – usłyszała ona spokojny wyrazisty głos. Zachciało się żeby ona jeszcze coś powiedziała. I ona powiedziała:

- Pierwszy raz przyjmowałaś Priczastije?

Zoja kiwnęła. Modlitewnica pogłaskała Zoję po głowie i znów oddaliła się od wszystkiego. Zoja podniosła głowę ku beznamiętnym oczom:

- Zabłąkanych Aleksandrę i Julię wspomnijcie. A ja mam na imię Zoja.

Nie odrywając się od ikony i pozostając pogrążoną w sobie, ta pochyliła się ku Zoi, kiwnęła głową i znów wyprostowała się.

Przy wyjściu Zoja zobaczyła młodego mężczyznę i młodą kobietę. Czemuś się zatrzymała. Palto na kobiecie było rozpięte, a suknię rozpierał wielki brzuch. Zoja już wiedziała jak rodzą się dzieci. Niedawno przyjaciółka mamy umarła przy porodzie i mama cały miesiąc tylko o tym mówiła, i przez telefon, i z przychodzącymi znajomymi, i Zoja wszystko słyszała.

Młoda kobieta wyciągała rękę ze świecą, żeby postawić ją na wielkim podświeczniku, i tu Zoja zapytała ją:

- Ciociu, a jesteście ochrzczeni? (Na Rusi dzieci nazywają ciocią każdą starszą, nawet obcą kobietę: przyp. EM)

- Nie, a co?

- W takim razie może nie stawiać świecy, nie pomoże.

- A ty co za jedna? – z niezadowoleniem zapytał mąż cioci.

Zoja nie odpowiadała i milcząc patrzyła na ciocię.

- A ja ogólnie, a po prostu tak stawiam, czy mało? – i po pauzie dodała:

- Zdążę jeszcze, trzeba pomyśleć.

- Nie trzeba myśleć, trzeba się ochrzcić.

- A idź ty, głosicielka! – już z groźbą powiedział cioci mąż, biorąc ją za rękaw, – Mówiłem ci, nie trzeba! Chodźmy stąd.

I już w plecy wychodzącym Zoja krzyknęła:

- A jeśli pani przy rodzeniu umrze?

Wychodzący zatrzymali się. Odwrócili się.

- Ty czego mielesz?! – zazgrzytał cioci mąż. – Ja ci zar…

- Mojej mamy przyjaciółka przy porodzie umarła – Zoja nie widziała wujka (pana) i zwracała się tylko do cioci. – Wszyscy dorośli umarli, którzy nie są ochrzczeni, wszyscy do piekła idą. W porę myśleć trzeba. Po to dorosłym rozum jest dany. Za zmarłego nieochrzczonego nie można się modlić w cerkwi.

Póki Zoja to mówiła, czuła skrzydła gołębicy na swojej głowie. Ona w milczeniu przeszła obok zakłopotanych małżonków i wyszła z cerkwi. Padał delikatny spokojny śnieg. Była odwilż.

„Jakże dowiedzieć się o drogę do babci?” – myślała Zoja. I prawie zderzyła się z nauczycielką sąsiedniej klasy.

- Oj, a ty skąd to, Zoja?

- Ja z cerkwi. Ja priczaszczałam się pierwszy raz, a wczoraj ochrzciłam się i imieniny miałam wczoraj.

- Wszystkiego najlepszego – szeroko uśmiechnęła się nauczycielka. – A ja też tu byłam, świecę stawiałam.

- A pani wierząca? – radośnie zdziwiła się Zoja.

- No, jak by to powiedzieć? – jeszcze szerzej uśmiechnęła się nauczycielka. – Ogólnie, oczywiście, jest pewna siła.

- Jaka siła? – teraz Zoja zdziwiła się bez radości. – Bóg jest.

- No, Zojeńka, ty jesteś zbyt kategoryczna. No wprost Julia Pietrowna, tylko na odwrót. Ogólnie to Julia Pietrowna i mama były dla Zoi zrozumiałe. Mamine „zabiję” brzmiało bardzo przekonująco. Ale tu Zoja nie rozumiała… Po co w takim razie do cerkwi Bożej chodzić i świecę stawiać? Komu? „Pewnej sile”?

- Tak! – opamiętała się nauczycielka. – A ty do kasyna nie idziesz?

- Dokąd?

- A przecież tam dziś konkurs przednoworoczny dla wszystkich pierwszoklasistów. I wasi wszyscy będą, tylko bez Juli Pietrowny. Ona zrezygnowała. Ja tam będę z wami wszystkimi, no i z komitetów rodzicielskich. O, śpieszyć się trzeba! Przy okazji, wczorajsza odpytywanka przeszła dla ciebie bez konsekwencji? Twoja mama – człowiek bardzo zdecydowany. A ty dlaczego bez niej?

- Mama do cerkwi nie chodzi.

- To ja wiem.

- Ja nie chcę do kasyna.

- No co ty, Zojeńka – nauczycielka zdecydowanie wzięła Zoję za rękę. – tam przecież nagroda będzie dla zwycięzcy: statuetka-niespodzianka, a w niespodziance – cały tysiąc dolarów! Szkoda że nie ma konkursu dla dorosłych. Wszystko to dyrekcja kasyno organizuje. Prezencik dla was. Dolary, oczywiście, rodzicom wręczą.

Zoja przygnębiona szła, prowadzona przez nauczycielkę, i z jakiegoś powodu narastała w niej trwoga i niepokój. Przed kasyno kotłował się wesoły dziecięcy tłum. Przy pojawieniu się Zoi wrzenie przycichło. Jej pojawienie się zauważyli wszyscy. Wszyscy wiedzieli już o wczorajszym poranku-przepytaniu „Kim być?” A córka właściciela kasyna, młoda panienka za pieniądze poskarżyła się tacie, że, niby, omal nie pobiła jej modlitewnica. Tato triumfował, jego sprawy szły świetnie i na skargę nie zareagował.

- Tatusiu, powiedz mi odpowiedzi, ja chcę wygrać dolce!

- A nie, nie można, nie zrozumieją. A tobie dolce i tak podaruję, jeśli będziesz dobrze się zachowywać.

Kiedy rozsiadali się w półmroku przy stolikach, niepokój Zoi z jakiegoś powodu wzmógł się. Ona rozejrzała się. „A przecież to cerkiew!” – dopiero teraz zorientowała się. Z zewnątrz był to po prostu duży dom i bez krzyży. 70 lat był tam magazyn i oto teraz – kasyno. A wewnątrz u góry gdzieniegdzie wyłaniały się częściowo zamazane oblicza. Pod kopułą zaś dobrze widoczne były ikony, przy czym, wyraźnie odnowione: w centrum siedział starzec, symbol Boga-Ojca, z prawej – Zbawiciel, a nad Nimi – Gołąb, Trójca Święta spoglądała z niebios na siadających.

„Jak można pod takim spojrzeniem tu pić i grać?” – pomyślała Zoja. Od mamy wiedziała, czym zajmują się w kasynie. Nagle ona zobaczyła, że gołąb na fresku poruszył skrzydłami. Zoja zastygła bez przerwy patrząc na Gołębia. I tu nad nim zaczęły pojawiać się świecące słowa…

„Cariu Niebiesnyj…” – przeczytała ona cicho. – „Przecież to do mnie Gołąb, Duch Święty się zwraca!!! Żebym ja zwróciła się do Niego. Ale po co mi wzywać Ducha Świętego teraz? Przecież nie dla głupiego konkursu! Ja przyjmowałam dziś Priczstije…”

Tym niemniej, całą modlitwę ona przeczytała i litery na ścianie rozpłynęły się, a wraz z nimi i niepokój.

Na centralnym stole stał piękny wielościenny futerał około półmetrowy. W nim znajdowała się statuetka-niespodzianka, a w niespodziance – dolary. Ech, jakże wszyscy chcieli wygrać! Pytania zadawał życzliwy gospodarz. On też był głównym arbitrem, który miał decydować, kto pierwszy podniósł rękę, kiedy padną pytania. I one padły.

- Poważna rozmowa, w której każdy uważa że ma rację?

- Spór!

„Oj, czyż to nie ja wykrzyknęłam?” – Zoja aż się wystraszyła. Ogólnie to ona była inteligentna, ale żeby tak szybko? Jakby ktoś popędzał jej mózg i język.

Czarująco uśmiechając się, gospodarz pogroził Zoi paluszkiem:

- Przyjęte, dobrze. Ale ostrzegam: ja przecież mówiłem, nie wykrzykiwać, a podnosić rękę. Gospodarz był oszołomiony szybkością reakcji. Z pozostałych pierwszoklasistów nikt jeszcze nawet pytania nie zrozumiał.

- Przypominam, kto odpowie na jedno pytanie nieprawidłowo – wypada z gry! Pomyślcie przedtem, zanim podniesiecie rękę! Wiec: nieprzyjemny czarny dym z ciężkim zapachem?

W tej chwili ręka Zoi poleciała w górę:

- Czad!

- B-rawo.

Ze wszystkimi pozostałymi pytaniami Zoja poradziła sobie w piętnaście sekund. Gospodarz aż podziwiał ją, ot jaka modlitewnica! A za sześć-siedem lat dla kasyna całkiem dojrzeje, dziewucha jędrna! A dolary, one, przecież, one każdą modlitewnicę przekują”. I jeszcze on postanowił zadać takie pytanie dla sprawdzenia, które i dorosłym nie wszystkim do rozgryzienia będzie.

- Oto kartka papieru, na niej postawione są kropki. Trzeba poprowadzić przekątne, nie dotykając kropek!

To było niemożliwe, kropki pokrywały sobą całą kartkę.

- Są chętni?

Zoja uroczyście skierowała się do stołu z kartka. Cały komitet rodzicielski łamał głowy: i cóż tu można zrobić?

Zoja odwróciła kartkę na drugą czystą stronę i poprowadziła przekątne.

- Br-rawo – gospodarz kręcił głową, podziwiał. Komitet rodzicielski robił to samo. Teraz Zoja zdawała sobie sprawę, co znaczy „wstąp w nas”. Nie, nikt nie kierował jej rozumem i językiem, robiła to ona sama. Teraz ona wiedziała wszystko, mogła wszystko. Według nakazu z góry, ona przeczytała modlitwę i On według Swego rozumienia i Swojej łaski wstąpił w nią i ona zaczęła wiedzieć i umieć wszystko, co wie i umie On, to znaczy – wszystko. Ale, czyż to wszystko tylko po to, żeby wygrać konkurs? I ona swoją niewiedzą rozumiała teraz, że oczywiście że nie, i niech będzie na wszystko wola Jego.

Naturalnie, ona zwyciężyła. Zawiść, niewidzialnym, ale czarnym obłokiem unosząca się na początku konkursu, już wyparowała – geniuszom nie zazdroszczą. A Zoja wyraźnie wyglądała na geniusza.

Kiedy ona podchodziła do stołu z niespodzianką, podchodziła z jakiegoś powodu nie radośnie-zmieszana, a skupiono-napięta, wszyscy klaskali. Gospodarz, cały czas też czarująco uśmiechał się, podniósł futerał i głośno wrzasnął:

- I my dajemy zwyciężczyni oto tego wesołego diabełka, wypchanego dolarami!!!

I przed Zoją ukazał się marmurowy śmiejący się czarnogłowy z cylindrem na łbie. On składał się z dwóch połówek, jak matrioszka: jedną od drugiej oddziel, i oto dolary twoje.

Zoja zamarła, ona niewzruszenie patrzyła w śmiejące się oczy czarnogłowego i czuła, że męczennicy Siewastian i Zoja są obok.

- Ja nie chcę w prezencie biesa – głośno powiedziała i zaczęła powoli podnosić prawą rękę z wystawionym do przodu palcem wskazującym.

Oklaski momentalnie ucichły. Wszyscy ze zdumieniem patrzyli na Zoję. Gospodarz ze zmieszaniem zamrugał oczyma: jak to można odmawiać dolarów! Nauczycielka sąsiedniej klasy podskoczyła na nogi: co za niegrzeczność, prezentów się nie odmawia, i jeszcze oto tak! – to było wypisane na jej oburzonej twarzy.

Ale Zoja nikogo nie widziała, oprócz czarnogłowego.

- Ty, diabelskie potomstwo! – zawołała ona. – Imieniem Chrystusa Boga naszego, spadaj!

I czarnogłowy przestał się śmiać. Młody „killer”, który patrzył nie na Zoję, a na czarnogłowego, odskoczył i krzyknął: on zobaczył, jak wykrzywia się, pęka marmurowa morda, przemieniając się ze śmiejącej się w szlochającą.

A w następnej chwili on oderwał się od stołu, jakby podniosła go niewidzialna ręka, przewrócił się na bok, potoczył się po stole i gruchnął na podłogę, rozleciawszy się na kawałki. A wypadłe dolary objął nie wiadomo skąd zjawiający się ogień. I to było najstraszniejsze dla obecnych. Ale nikt nie ruszył się z miejsca, wszyscy jak zaczarowani obserwowali ognisko. Po kilku sekundach tylko kupka czarnych paprochów i marmurowe skorupy zostały z prezentu.

- Zapałkę rzuciła, podła! – pierwszy ożył gospodarz.

I wszyscy podnieśli wrzask, krzyki, zamachali pięściami. Gospodarz podskoczył do Zoi. Natychmiast znalazła się też nauczycielka.

- Ty… – zachrypiał gospodarz – ty mi za wszystko odpowiesz, ty mi wszystko zwrócisz! Czym ty w niego rzuciłaś?

- Ja rzuciłam w niego modlitwę.

- Ty… Ja te wasze modlitwy razem z waszym Chrystusem…

- Hańba! – krzyczała nauczycielka. – Ci jaskiniowcy prawosławni…

- Wy! – krzyknęła znów Zoja i poczuła, że z tyłu stoi patriarcha Aleksandr i podtrzymuje jej prawą rękę, skierowaną na gospodarza i na nauczycielkę. – Za bluźnierstwo wasze, bądźcie niemi, póki nie wyjdziecie stąd!

I wszyscy zobaczyli, że u gospodarza nagle wytrzeszczyły się oczy, on otwierał i zamykał usta, potem zamknął je całkiem, złapał się za gardło, znów zrobił bulgocące ruchy wargami i, w końcu zamarł z otwartymi ustami, wpatrując się na nauczycielkę. A ta po takich samych ruchach i tej samej pozie, wpatrywała się w niego. Cisza w kasynie panowała taka… No, w ogóle nie bywa takiej ciszy, i na pewno, że ona nie była martwa

- A jednak oniemieli! – rozległ się w ciszy głos młodego „killera”.

Wszyscy dalej w okamienieniu milczeli. Zoja odwróciła się i poszła. Kiedy ona wyszła, gospodarz znów ożył, znów zabulgotał wargami, jakby sprawdzając i, wściekle zachrypiawszy, popędził za Zoją. Jego cios nogą w jej plecy był straszliwy. Zoja leciała ze dwa metry, z wyciągniętymi przed siebie rękoma, i jak placek, twarzą i brzuchem upadła na asfalt. Natychmiast uświadomiwszy sobie, że jeśli tu przybiegną, (a już biegli), to rozprawie przeszkodzą, a ochrona nic tu nie da, gospodarz rzucił się do drzwi wejściowych i w jednej chwili zamknął je dwa razy przekręcając klucz. Tylko nauczycielka zdążyła wyskoczyć na ulicę. Dalszych ciosów nogami Zoja nie czuła.

- Ja ci, podła, dam „spadaj!”

Teraz nauczycielka biegał wokół gospodarza i zawodziła:

- Nie, przecież tak nie można, nie można…

- Ty! – ryczał gospodarz – i tobie zaraz!

On wzniósł nogę do jeszcze jednego zamachu i tu zobaczył biegnącą na niego postać kobiety w dżinsach, ona była już całkiem blisko. Ciut powstrzymał zamach i to „ciut” okazało się rozstrzygające. W następnym „ciut” cud-bicz z grenlandzkiego morsa całą swoją chlaszczącą mocą spadł na jego twarz i on runął w zaspę.

Mama Zoi od rana czuła się całkiem zdruzgotana i starała się całkiem nie myśleć o plakacie, o zerwaniu ze wszystkimi, o wczorajszym pojedynku, o dzisiejszej karteczce, zostawionej córce, o tym, że jedzie pilnować dziadka Dołoja, który się ocknął i w ogóle o niczym, tym bardziej, że myśleć kompletnie nie mogła. Wydawało się, że jakaś zewnętrzna, obca siła stopniowo odbiera teraz zdolność myślenia i nawet wspominania o czymkolwiek. Bo i o czym wspominać?

Nagle usłyszała krótkie dzwonienie w uszach, jakby dwa kryształki jeden o drugi. I to nie jeden raz. Rozległo się jeszcze jedno dzwonienie. Już nie krótkie, ono nie ustawało, ale wzmagało się. Mama Zoi aż zatrzymała się w przerażeniu. Czyż nie zwariowałam? Dźwiękowe halucynacje? A dzwonienie wypełniało pustą głowę, niezdolną myśleć i sprzeciwiać się wypełnianiu. Tu już mama wystraszyła się nie na żarty. A z dzwonienia zaczęły kształtować się oddzielne zrozumiałe dźwięki, one rozchodziły się już nie tylko po głowie, ale po całym ciele.

- Ty nie tego się boisz – to mówił nie czyjś-tam głos, to mówiła cała jej istota, która była już nie jej, a cała we władzy rozlegającego się dzwonu. – Tobie tylko zwrócono to twoje, czego ty się wyrzekłaś, oddając to oto komu… – i przed mamą Zoi pojawił się czarny krąg z czarnogłowym w centrum. Mama Zoi krzyknęła i odskoczyła. Krąg zniknął.

- Oto widzisz – kontynuował głos rozlegającego się dzwonienia. – A niedawno ty cieszyłaś się, kiedy widziałaś to i ręka twoja przedstawiała to. Temu też oddałaś swoje „ja”, które teraz zostało zabrane od niego i tobie zwrócone. I tym swoim „ja” będziesz patrzeć na cud, do którego idziesz. A dalej decyduj sama, oddasz siebie z powrotem temu, kogo teraz się wystraszyłaś – twoja wola, ale więcej już drogi powrotnej nie będzie. Paszcza tego, w czarnym kręgu, ostatecznie zamknie się nad tobą. „…Służebnicę Bożą Aleksandrę, sług Bożych Julię i Zoję…” – cichy, spokojny, beznamiętny głos powtarzał i powtarzał te imiona, spokojne beznamiętne oczy skierowane teraz tylko na oblicze Władimirskiej, wytężyły się do granic, błagając o zlitowanie się nad zbłąkanymi. Z oczu modlitewnicy toczyła się po prawym policzku kropelka-łezka, nigdy jeszcze nie było tak ciężko się modlić, nigdy ona nie odczuwała takich przeciwności, jej proste plecy całe były spocone, a oblicze Władimirskiej żądało: jeszcze masz siły, całą siebie oddaj… Wiele lat już stoją one tak, naprzeciwko siebie, wydaje się, cała dusza od dawna wypłynęła w stronę Cudownego Oblicza. Nie cała, okazuje się. Ona opadła na kolana przed obrazem i już nie jedna kropelka, a cała gromada ich potoczyła się po jej niezmarszczonych policzkach…

Mama Zoi patrzyła na dziadka Dołoja i nie gromady płynęły po jej policzkach, a potoki. Ona płakała pierwszy raz w życiu. Ożyłe oczy dziadka… Z czym by można porównać to wrażenie od ich widoku? Ona pamięta nieboszczkę przyjaciółkę, która zmarła przy porodzie, której sama zamykała oczy. Pamięta je przed zamknięciem, one były puste. I gdyby one w tym momencie napełniły się nagle życiem, ona by po prostu umarła z powodu pęknięcia serca, bo zmartwychwstanie nie istnieje. U żywego dziadka Dołoja oczy też były martwe. Dokładniej, prawie. Oczy, które nie poznają, mimo wszystko różnią się od tych, w których nie ma życia w ogóle. Ale niemożliwość powrotu była u dziadka Dołoja absolutna. Nie na darmo, kiedy zobaczyły go pielęgniarki, przywróconego, podniosła się taka panika, jak przy nieoczekiwanym pożarze. Mniej więcej tak patrzyła na niego teraz mama Zoi. Dziadek skupił się zobaczywszy ją, pomyślał. „Oj, Boże” – właśnie tak wykrzyknął, kiedy zrozumiał, że on – pomyślał, i powiedział normalnym dawnym głosem:

- Czołem, Porka!

Jak jego w dzieciństwie nazywano Dołojkiem, tak i on nazywał ją zdrobniale Porką.

- Ona Aleksandra – powiedziała babcia. Ona też była cała we łzach. – A ty to dlaczego z biczem?

- Do kojca idę (pojeździć konno). Witaj, tato – odpowiedziała Aleksandra i zapłakała już na głos.

- No, wystarczy ryczeć – powiedział surowo dziadek. – Gdzie pop? – zwrócił się do babci. Mi przecież niewiele zostało.

- A wy nie wychodźcie – powiedział on do kobiet, kiedy przed nim pojawił się ojciec Siewastian. – Czegoż teraz się wstydzić. Mi tu dziś sen się ukazał: krzyż mój. Którym ty mnie pijanego ochrzciłaś, a ja wyrzuciłem.

- Ty byłeś przy zmysłach i się zgodziłeś.

- A ja nie o tym, co mam teraz robić. Jak się nazywasz, batiuszka?

- Ojciec Siewastian.

- A u mnie przecież nie ma żadnego pokajania.

- Dziadku – przerwała mu mama Zoi. – Ty powiedz, jak to się dzieje, jak ty odzyskiwałeś świadomość? – Mama Zoi znów zobaczyła tego, jeszcze wczorajszego, jak on patrzył na jej brzuch, jak w telewizor i jego wargi wykonują ruch, jakby „u” mówią. I słowo „patrzy” nie pasuje, kiedy puste oczy jego skierowane są w stronę brzucha.

Dziadek podrapał się po potylicy, zmarszczył się, wytężył, cóż by tu powiedzieć:

- A tak – znów wzruszył ramionami. – No, tego, przebudziłem się, otworzyłem oczy. Patrzę – siostrzyczka w fartuchu, no, ja mówię – czołem, siostrzyczko! A ona zastygła, patrzy na mnie, jakby, no, siadła przy stawie bieliznę płukać, a na nią z wody krokodyl wypłynął. Jak wrzaśnie! A kiedy usiadłem na łóżku to, to jak się zerwie, no i wrzeszczeć przy tym nie zapomina, tak, biedulka, drzwi ciągle nie w tę stronę popycha. No, zlecieli się, wytrzeszczają oczy… Ten… teraz wiem, jak go… no, Sołomonycz, przybiegł, też oczy wytrzeszcza. Jednak, mimo wszystko, mężczyzna, i to mężczyzna poważny. No, ja mówię mu, powiedz-no ty mi, rodaczku, gdzie to ja jestem? No, on do mnie: położyć się, usiąść, po brzuchu-chlap, po kolanach, usta, mówi, ściśnij, „a” powiedz, za powiekę ciągnie, przez szkiełko całe oczy moje przegląda. No, mówi, czytać umiesz? Tak, umiałem, mówię, kiedyś. Z Psałterza, mówi, czy co? A ja tu i przypomniałem, że Psałterz dla mnie był, jak dla tej panienki – krokodyl, tak samo wrzeszczałem. No, on mi teczkę tę podsuwa. No, przeczytałem, że po białej gorączce tu oto trafiłem, tak na kilka lat, dlatego ponieważ ja, okazuje się, jestem weteranem. No, wyszli wszyscy, pojękując. Akademik jakiś zaraz przybiegł. A ciągle na to życie swoje patrzę, przed gorączką, jakby w telewizor. Wszystko obejrzałem, wszystko się przypomniało. Ty, Zojk, to, topór mi wybacz. Babcia, wtuliwszy się w chustkę, tylko ręką machnęła, i naglę objęła go, przytuliła do siebie i zaszlochała w glos. Dziadek, wtulony w jej piersi, coś mamrotał niezrozumiale i sapał.

Kiedy oni się rozłączyli, mama Zoi zapytała, w napięciu myśląc:

- A to, co było tu, pamiętasz?

Dziadek zamyślił się, jakby coś przypominając.

- Nie – powiedział, kręcąc głową. – Cóż pamiętać, kiedy nie było mnie.

- A sny widziałeś?

- A co widzieć, kiedy nie ma czym widzieć?! A jeszcze ta, kto ty tam, zapomniałem?

- Jestem zmywaczką podłóg. A i stamtąd wypędzili.

- Więc wal tu, na pielęgniarkę do mnie… A zresztą nie, ja teraz odejdę stąd. Weźmiesz, Zojk? Babcia ocierając policzek, porządnie stuknęła go w czoło, jednak się uśmiechnęła.

- A sen ja dziś widziałem. Krzyż ten, nacielny mój, całą noc przed oczyma stał.

- To on chronił ciebie – powiedział ojciec Siewastian.

- Przed kim?

- Jest przed kim.

- I jakby dzwonienie takie, kryształek o kryształek…

Mama zadrżała:

- Co?!

- Aha, a potem on już ciągle dźwięczał, omal kiszki moje nie wywaliły się, aż się wystraszyłem. Do tej pory mama Zoi stała naprzeciwko dziadka, a teraz usiadła. Oparła się łokciami o kolana i w milczeniu zaczęła oglądać podłogę. Patrząc w podłogę zapytała:

- Głos jakiś było słychać? No, jakby i kiszki twoje mówią?

- Tak, głos nie głos, a… nie pamiętam już, ale już tyle się zwaliło!

Zwrócone mamine „ja”, które wkrótce może być zabrane z powrotem („Jak zabrane?! Nie-e, nie oddam!”), teraz drżało: przywrócony dziadek powinien być tylko takim, jakim on był zanim został spalony gorączką. Inaczej być nie mogło. Ocknąwszy się on powinien był zażądać wódki, a usłyszawszy o Psałterzu – schwycić siekierę. Ale wrócił on… w tym samym czasie, kiedy zwrócili teraz mnie, do mego rodzonego „ja”…

Zwrócili? Rodzone? Kto zwrócił?! Kto dał, co stało się rodzonym, a potem… a potem sama wyrzuciłam, a w zamian…

Pojawił się przed oczyma czarny krąg z czarnogłowym w środku. Zerwała się mama Zoi i tak spojrzała w kierunku kręgu, że on powinien by się spalić, ale paszcza czarnogłowego cicho zachichotała:

- A ty to czego?

- Koniec!!! odpuszczasz?

- Ja czekam – wyrecytował człowiek w owczej skórze i gorzko uśmiechnął się. – A dziewczynka – niedobrze z nią. Na łóżko ją trzeba.

- Do szpitala trzeba – powiedziała mam, ona płakała, patrząc na twarz córki i jakoś dziwnie patrzyła na swój bicz.

Nie trzeba do szpitala – powiedział człowiek w owczej skórze. – Przed Nowym Rokiem nikt się nią zajmować nie będzie, a potem – tym bardziej. Do domu trzeba, a ja jestem traumatologiem niezłym… I w ogóle.

- Pomożesz?

- Już pomagam.

- A cóż to tam w kasynie było?! Zaraz pójdę wszystkich przetrzepię!

I tu akurat podbiegł zasapany „killer”. Zobaczywszy leżącą na śniegu Zoję, przeraźliwie zamrugał, następnie groźnie się zmarszczył i powiedział:

- Ot gad.

- A co to tam było?!

I „killer”, jąkając się i przeskakując z tematu na temat, zaczął opowiadać…

- …Co, naprawdę, oniemiał?!

- Oniemiał, Julio Pietrowna, oniemiał! I ta statuetka! Nic Zojka nie rzucała i dolary same się zapaliły! A Zojka, okazuje się, tyle wie!

- To nie ja – wszyscy obrócili się w kierunku głosu. – To nie ja – Zoja uśmiechała się – to Duch Święty.

- Bredzi – powiedział człowiek w owczej skórze

- Nie, nie bredzi – z tyłu za nim stał Siewa-Siewastian.

Człowiek w owczej skórze potarł nos i powiedział:

- M-tak…

Siewa podszedł akurat wtedy, kiedy „killer” zaczął opowiadać. On uwierzył w każde jego słowo. I poczuł strach.

- Tak przy okazji, polecam – powiedziała Julia Petrowna, zwracając się do mężczyzny w kożuchu – „killer” (zabójca).

Mężczyzna w kożuchu lekko uniósł brwi i spojrzał pytająco na chłopca.

- No dobrze, Julio Pietrowna – on opuścił głowę. – Jestem Ilia. Ja już więcej nie będę.

- I ja jestem Ilia – powiedział człowiek w owczej skórze, podając byłemu „killerowi” rękę.

- A kiedy pana urodziny? – zapytała cicho Zoja.

- Tydzień temu były.

- W takim razie jutro ma pan imieniny. Jutro Ilii Muromca.

- O! – wesoło powiedział człowiek w owczej skórze. – A ja nawet nie wiedziałem.

- Teraz niech pan wie. Ja też nie wiedziałam, że mam dziś imieniny.

- Pozdrawiam.

- Odświętowali… – zazgrzytała Julia Pietrowna.

- A pan ochrzczony? – Zoja znów zwróciła się do Ilii z Alfy.

- Ochrzczony.

- Jutro obowiązkowo do cerkwi przyjdźcie i na Liturgii postójcie.

- Ilia z Alfy potarł nos i powiedział: „M-tak”.

- Siew, a ja widziałam ciebie na ostatniej liturgii na ziemi.

- Co?! – teraz Siewa naprawdę się wystraszył.

- Służył ją ojciec Siewastian. A ja i nie wiedziałam, że wy z mamą do niego chodzicie. A potem my witaliśmy Zbawiciela. On był na białym koniu. On nas wszystkich zna.

- O właśnie – powiedziała Julia Pietrowna ze smutnym odcieniem w głosie.

Z tym samym odcieniem i jeszcze bardziej znacząco mama spojrzała na Julię Pietrowną i natychmiast odwróciła oczy.

- Jednak bredzi – przemówił Ilia z Alfy.

- Ja nie bredzę, Ilia Muromiec.

- Ja nie Ilia Muromiec i wziąć go teraz nie ma skąd – ponuro powiedział Ilia z Alfy

- Siew, a gospodarz sam ją bił? Zapytała Julia Pietrowna.

- Bił sam, a tam jeszcze nauczycielka obok biegała, jej też omal się nie oberwało.

- A-a-a, jej by nie zaszkodziło…

- Świadków całkiem wystarczająco, żeby go skazać – powiedział Ilia z Alfy. – No a wszystkie ich bandyckie naciski, szantaże i groźby biorę na siebie. Drużyna Alfa jeszcze żyje.

Tu Zoja podniosła się na ręce ze śniegu i usiadła.

- A i rzeczywiście, ja to też! Chodź no ja ciebie na ręce wezmę.

- Nie, Ilia Muromiec, mnie na ręce nie trzeba. Już mi lepiej, ja sama… – i tu widać strzyknęło jej w kręgosłupie i ona z jękiem znów upadła na śnieg, skąd i podchwycił ją na ręce Ilia z Alfy.

- Nie, ja sądzić go nie będę – powiedziała mama, pochlipując. – Ja go zastrzelę jak wściekłego psa.

- Saszeńka, odstąp go dla mnie. Ja go po snajpersku, ze strychu. Przy czym, nie będę go zabijać, ja go kulą w kręgosłup, jak on nogą Zajkę. Niech póki nie zdechnie, plackiem leży i myśli.

Tu Zoja omal nie wyrwała się z rąk Ilii z Alfy:

- Julio Pietrowna, mamo, Ilio Muromiec! Jeśli wy cokolwiek mu zrobicie, ja… Ja z domu się wyprowadzę. Mamusiu, jeśli my tu nie będziemy wybaczać, to On nam tam nie wybaczy – tak wypowiedziała „tam”, że nawet Ilia z Alfy skulił się. – Ja widziałam Go… I ojciec Siewastian krzyknął do Niego: „Oto ja, Panie, a oto dzieci moje”. Nic więcej nie trzeba. A ja chciałam krzyknąć: „Oto ja, Panie, a oto mama moja!” Mamusiu – Zoja zapłakała – ciebie tam nie było… I pani, Julio Pietrowna, nie było.

- A mnie? – całkiem poważnie pytał Ilia z Alfy.

- Ciebie też. Przecież ty nawet nie wiesz, kiedy twoje imieniny!!

- Zaik, ty wybacz mi za wczorajsze – zapłakane mamine oczy całkiem inaczej patrzyły na córkę.

- Bóg wybaczy, a ty dla mnie wybacz – cicho odpowiedziała Zoja. Tak odpowiadać nauczyła ją babcia.

A Julia Pietrowna czemuś nagle w szczególny sposób się zamyśliła. I wszyscy to zauważyli.

- Słuchaj, Ilia z Alfy, a ty telefonu komórkowego nie masz?

- Jest. W bocznej kieszeni.

Julia Pietrowna wybrała numer. Dzwoniła do domu naczelnika byłego RONO (Rejonowy Oddział Oświaty Narodowej – teraz nazwa nieznana):

- Tu Julia Pietrowna, witam. A nie milcz… Co? Walidol? No, przez telefon ja strzelać nie umiem.

Zdenerwowanie naczelnika można całkiem zrozumieć: Julia Pietrowna nigdy do niego do domu nie dzwoniła, a, uwzględniając, że w ciągu ostatnich lat oni się nienawidzili w największym stopniu uczuć, a tych u Julii Pietrowny było więcej niż w całym RONO razem wziętym, to jak w takich warunkach reagować na taki telefon?

- Potrzebny jest mi telefon i adres tego popa… no tak… on i z kasynem walczy… tak-tak! – tu Julia Pietrowna przykryła słuchawkę i powiedziała na bok: – Ech, no i jaki mimo wszystko idiota! – a do słuchawki groźnie krzyknęła:

- Przecież nie będę go na bagnecie podnosić! Ja przecież powiedziałam, że najpierw was tam powystrzelam!..

Potem wybrała drugi numer:

- Ojciec Ilia? Dzień dobry. Z nadchodzącymi imieninami pozdrawiam. A? Ach, letni… Czekaj na mnie, za dziesięć minut będę. Jesteśmy, okazuje się sąsiadami… Może i na bagnet brać, ale na razie nie ciebie. Ty to, mundur swój włóż. Aha, ty i nie zdejmujesz, no to i dobrze… Potem powiem. Wszystko… Więc, wy ruszajcie do domu, Zajkę kurujcie. A ja mam niewielką sprawkę.

- Ty co zamyśliłaś, Jul Pietrowna? – mama bacznie obserwowała znów nagle rozbudzonego woroszyłowskiego strzelca.

- Co trzeba. Twój winczester w porządku? W razie czego przez drzwi strzelaj. No, a ty to jej pomożesz, Ilia z Alfy?

- We dwoje się odstrzelamy – uśmiechnął się ten. – Może tobie pomóc trzeba? Co za sprawka nagle, jeśli nie tajemnica? Jeśli coś z kasynem, to rzeczywiście: beze mnie lepiej nie zaczepiać. A jeśli trzeba, za półgodziny drużyna Alfa będzie tu, a w ciągu kolejnych trzech minut kasyna tu nie będzie.

- A co ty w takim razie wcześniej swojej Alfie nie gwizdnąłeś? Dawno byś sam zatrzasnął to kasyno. Również i pozostałe.

- Drużyna Alfa działa tylko na rozkaz.

- A jeśli ten z kasyna rozkaże?

Ilia z Alfy milczał i obojętnie patrzył na Julię Pietrowną.

- Dziękuję za milczenie.

- No więc rozkazuj!

- Nie – wprost wściekle wypuściła powietrze Julia Pietrowna – ja sama!

Ojciec Ilia na dzwonek otworzył drzwi i… Ogólnie reakcja jego była normalna, naturalna, jak i u każdego normalnego człowieka, na widok stojącej przed nim niespodziewanie ot tak Julii Pietrowny, woroszyłowskiego strzelca z karabinem w rękach. Prawda, w odróżnieniu od zwykłego normalnego, batiuszka przeżegnał się.

- Julio Pietrowna, to pani tak po mieście?

- Nie, to ja u ciebie przed drzwiami się przebrałam. Dawaj, mów wprost, szybko i na temat, co masz do kasyna. Kasyno będziemy zamykać, cerkiew tobie otwierać.

- Ech – ponuro westchnął batiuszka – chyba to sprawa beznadziejna. Tam tyle intryg, i w merostwie, i u naszych, i różne sprawy bankowe, pieniądze tam zainwestowane… Ja już ręce opuściłem.

- Poczekaj – Julia Pietrowna zdziwiona wpatrywała się w ojca Ilię. – Jak to beznadziejnie, ręce opuściłeś? A?! A w takim razie poco oto ten krzyż włożyłeś? Zakon Boży wy-kła-da-ć? Bo ja ciebie takiego na pewno zastrzelę, kiedy na progu szkoły się zjawisz! A no, odpowiadaj: jest Bóg?

- Och, Julio Pietrowna, nigdy nie myślałem, że będę z panią o tym rozmawiać i pani mi będzie takie pytanie zadawać. Dziękuje pani za poryw duszy, Julio Pietrowna…

- A ty na mój poryw duszy nie zwalaj, o moim lewym ramieniu ty bar-rdzo malowniczo określiłeś, ty mi tu nie pochlebiaj..

- Ja nigdy nie pochlebiam, Julio Pietrowna! – batiuszka uniósł się. – Jest Bóg, naturalnie.

- No więc skoro naturalnie, to jakież ty masz prawo wypowiadać słowo „beznadziejnie”? Jakie prawo masz opuszczać ręce, po co o jakichś urzędnikach gadać?! Módl się lepiej! – tu Julia Pietrowna zakrztusiła się, dlatego że język jej zamierzał takie dodać, że nie zakrztusić się nie było można. – Tak więc, rąk nie opuszczając, dawaj opowiadaj.

Piętnaście minut prezentacji Julii Petrownie wystarczyło, aby wszystko zrozumieć i poznać wszystkie potrzeby i trudności.

- Ta-ak, no, a co do Ukrzyżowania jakie-takie wyobrażenia są. No już, dawaj telefon.

Ona wybierała różne numery międzymiastowe i, w końcu, uradowana wykrzyknęła:

- No, w końcu! Witaj, Erastycz! Tu Julia Pietrowna. Jaka?? A u ciebie ich co, dużo? Tak-tak, to ja. Po co dzwonię? A ja tu cerkiew otwieram. Zamiast kasyna. Tak, ty wiesz, przy naszej szkole.

W słuchawce na długo zamilkli, Julia Pietrowna nawet dmuchała do słuchawki. Widocznie, Erastycz do siebie dochodził, no i, naturalnie, uznał, że z jakiegoś powodu robią z niego głupka albo kpią.

- Przecież nie kpię ja! Słuchaj w tej sprawie, u was tam przypadkiem samochód do Moskwy nie jedzie? Akurat teraz?! Wspaniale. Od razu więc teraz pakuj do niego Ukrzyżowanie twoje i sam z nim przyjeżdżaj. Jak dlaczego? Całkiem na stare lata rozum straciłeś! Do naszej cerkwi Ukrzyżowanie jest potrzebne! Ogólnie tak, za trzy godziny żeby samochód z Ukrzyżowaniem i z tobą był przy kasynie. Tfu, przy cerkwi. Jeśli nie będzie, za sześć godzin ja – w Sieriebriance. Ciebie zastrzelę, a Ukrzyżowanie sama przywiozę. Ty mnie znasz. Teraz dla batiuszki słuchawkę oddam, on tu obok, on proboszczem tej cerkwi będzie.

- Pokój tobie i Boże błogosławieństwo – powiedział batiuszka do słuchawki. – Tak-tak, właśnie Julia Pietrowna, tak-tak, nauczycielka początkowych klas 300-ej szkoły, tak-tak, oto przede mną siedzi… No pan miał szczęście, mnie ona na bagnet chciała nadziać zaledwie tydzień temu… Nie-nie, pan nie śpi, to nie halucynacja i ja nie telefoniczny aferzysta. Proszę zapisać mój telefon – batiuszka podyktował.

- Tak-tak…

- Powiedz mu jeszcze, że Ukrzyżowanie on ukrywa w podwójnej ścianie za sejfem w swojej stolarni, kon-spi-ra-tor…

Ojciec Ilia powtórzył do słuchawki, gdzie ukryte jest Ukrzyżowanie.

- Tak-tak, całkowicie rozumiem. No, jeśli przyjedzie pan, to i zobaczy…

- Co znaczy „jeśli?! Za trzy godziny przed kasynem! Tfu, przy cerkwi!

- Słyszał pan? …Tak ogólnie to, nasze takie zdziwienia z powodu niewiary. Pan wie… bo ona oto siedzi, słucha… Ja? Ja nie po prostu byłem zaskoczony-zdziwiony. Do tego… u Julii Pietrowny teraz w rękach karabin… nie, pod lufą ona mnie nie trzyma… ona mnie teraz od przygnębienia leczyła. Tak, niemożliwe ludziom możliwe jest Bogu… Tak-tak, wszystko przy niej mówię. Do zobaczenia… jeśli będziemy żyć – batiuszka rzucił spojrzenie na karabin. Ukrzyżowanie wyjątkowe? Wspaniale. No cóż, ładujcie, i Anioła-stróża wam na drogę.

Batiuszka położył słuchawkę i zastygł, w zamyśleniu patrząc w dół przed siebie.

„Tak, cudowne są sprawy Twoje, Panie. Widzę cud przede mną, przez Ciebie objawiony. Widzę i boję się… Daj sił na działanie, Panie, i zabierz strach”.

- Ty co tam ciągle szepczesz?

Ojciec Ilia podniósł oczy:

- Juleczka Pietrownoczka, czyż to rzeczywiście jest pani?

- Sama nie wiem. Najważniejsze, zacząć. I my już zaczęliśmy – tak mówił mój wielki nauczyciel. Prawda, mówił z innego powodu.

Ostatnią frazę Julia Pietrowna wypowiedziała cichym mruczeniem. Powód tego mówienia był, rzeczywiście, inny: wielki nauczyciel zbierał wtedy wokół siebie rdzeń małolatów, najgorliwszych ze wszystkich gorliwych, dla wychowania do wstąpienia na linię życia. Właśnie tak mówił. Dla nich był wyżej od rodziców – rodzice uważali ich z jakiegoś powodu za dzieci i bezceremonialnie, niezgodnie z czasami, postępowali z nimi, jak z dziećmi: przymuszali, pouczali i nawet bili. Wielki nauczyciel wpajał, że oni są dorośli. Rozmawiał z nimi po dorosłemu i stawiał dorosłe zadania. „Wy, którzy stanęliście na nowej linii życia, jesteście mądrzejsi od swoich rodziców”. On nie przymuszał, nie pouczał, on proponował – współudział w wielkiej sprawie przerabiania Świętej Rusi. Ostatni związek wyrazowy za ich pamięci on wypowiedział tylko jeden raz i po tej wypowiedzi przez tydzień zajęć nie było – wielki nauczyciel chorował, pił, przeżywał. O, jak za to znienawidzili młodzi wspólnicy tak straszny dla ich nauczyciela związek wyrazowy!

- Idzie wojna!

Najgorliwsi wspólnicy mdleli i słuchali.

- Za wasze dusze! Najważniejsze zacząć. I my już zaczęliśmy.

Za oknem srebrzyła się czysta jeszcze Sieriebrianka, jeszcze stawiał opór Naryszkinski sad, milczący dzwon nie otrzymał jeszcze pożegnalnego kopniaka od gorliwej Juleczki i wytłoczonymi na sobie słowami „NA CHWAŁĘ BOŻĄ” nie dawał żyć wielkiemu nauczycielowi. I on proponował wspólnikom wszystko to dobić jak hydrę, która stanęła na drodze ogólnej linii życia. Wielki nauczyciel mówił, że najważniejszym jego czynem na tej linii jest to, że on dziesięć lat temu odrąbał głowę popowi-mnichowi Iwanowi Sieribrianskiemu. I proponował wspólnikom, aby wyrąbali pozostałych.

- Najważniejsze zacząć. I my już zaczęliśmy!

Wspólnicy mdleli i słuchali i gotowi byli choćby w tej chwili złapać za topory – gdzie są jeszcze nie odrąbane głowy?!

- A dlaczego? – wołał wielki nauczyciel. – Oto, wyobraźcie wieś. Choćby tę samą Sieriebriankę. Młody pop chrzci dziecko, pop je spowiada, udziela Priczastija (och, jak ciężko wielkiemu nauczycielowi wypowiadać te słowa), zna wszystkie jego tajemne zamiary, przecina każdy bunt, potem udziela ślubu, potem chrzci syna, i tak oto wszystko w ciągu 50 lat – i z nim, i z synem jego, i z wnukiem, i ze wszystkimi pozostałymi mieszkańcami wsi. Wszystko o wszystkich wie, wszyscy go pytają, jak żyć, co robić. On zro-śnię-ty z ludźmi!.. – och, jak to zabrzmiało – zrośnięty!

- To przecież koszmar! On dla wsi ważniejszy, niż Car. Car nie włada duszami, a pop – włada!..

- Dołoj (precz) z samowładztwem! – wykrzyknęła tu gorliwa Juleczka…

- Julio Pietrowna, oj, co z panią?

- Co? wstrząsnęła głową Julia Pietrowna. – Czas, mówię, tracimy. Wstajemy, idziemy.

- Jedną minutkę, Julio Pietrowna. Skoro już taką sprawę zaczynamy, e-e…

- A co ty ekasz, ty mów.

- Oto w żadnym śnie nie mogłem przypuszczać, że będę pani proponować…

- Więc co?!

- Krzyż włożyć, Julio Pietrowna. Przecież nie ma go na pani. Oto, proponuję, skoro już naprawdę przede mną – pani, a nie moje marzycielskie wyobrażenie.

- Śmiało – westchnęła Julia Pietrowna – dawaj.

I jakby ruch powietrza przy lewym uchu: „Opamiętaj się, towarzyszko!”

- A to co, obowiązkowo? – zapytała Julia Pietrowna.

- Tak – twardo odpowiedział ojciec Ilia i przeżegnał się. I nagle wziął i przeżegnał Julię Pietrownę i powiedział uroczyście:

- Niech powstanie Bóg i rozproszą się wrogowie Jego!

- A to co ty nagle?

Batiuszka uśmiechnął się:

- Dla ułatwienia wkładania. Zaraz przyniosę.

Krzyż okazał się na pół dłoni.

- A mniejszych nie ma?

- Czym większa siła, tym większy krzyż. Ten akurat na panią. Dla mnie to szczególny krzyż. Będąc chłopcem ukradłem go z cerkwi.

- Jak?!

- A oto tak. Od dziesiątego roku zacząłem grać w karty, strasznym karciarzem byłem. No i przegrałem. Mówili mi: dawaj rower, oddamy ci resztę. A roweru tak bardzo było mi szkoda. Oprócz kradzieży i to z cerkwi, okazało się, nic mi nie zostawało. O-o. No, a po tygodniu okradziono nasze mieszkanie. Do czysta. I najciekawsze, rower zostawili. A u mnie na duszy taki kamień wyrósł – choć ty się wieszaj. Ogólnie, wymieniłem rower na krzyż bez żadnej reszty. Chciałem go po cichutku jakoś z powrotem do cerkwi podrzucić, ale oto, naszło nagle, już w cerkwi. Ech, myślę, wziąłeś tajemnie – oddaj jawnie. Wprost duchownemu oddałem, no, i wszystko wygarnąłem, jak było. To jego spojrzenie na mnie na całe życie zapamiętałem. Tu też była moja pierwsza spowiedź. A krzyż mi batiuszka, Carstwo mu Niebieskie, Wasilij miał na imię, z powrotem oddał. Twój, mówi, teraz. A oto teraz – pani.

- No, a złodziei którzy okradli mieszkanie znaleziono?

- A nie, oczywiście. Bóg dał, Bóg wziął, a z powrotem my nie prosimy.

- Dobrze. Dawaj, włożę i idziemy.

- A my dokąd?

- Do kasyna.

- A pani… tak i pójdzie?

- Tak i pójdę. Nie ma kiedy zmieniać szat. To ja Zojkę, uczennicę swoją, ratować tak się zerwałam. Co w kasynie było, słyszałeś?

- Nie.

- Siedzisz tu… – i Julia Pietrowna, już idąc ulicą, krótko opisała, co się stało.

- Tak naprawdę? Zdumiał się ojciec Ilia. – Ech, Panie, zmiłuj się! – on przeżegnał się. – Zaprawdę cudowne są sprawy Twoje. I oniemieli?

- Sama nie widziałam, ale… – Julia Pietrowna zrobiła sekundową przerwę – wierzę. No, postój, ja zaraz.

Ze dwadzieścia metrów od nich wlókł się rottweiler, a na długiej smyczy za rottweilerem wlókł się, chwiejąc się, ktoś poobijany, wymazany i wymizerowany. Do nich to i pospieszyła się z jakiegoś powodu Julia Pietrowna. Zobaczywszy Julię Pietrowną, przegradzającą im drogę Zemsta usiadła i zaskamlała. Najbardziej teraz Julia Pietrowna bała się, że Zemsta znów szronie i ucieknie. Gospodarz też tego się bał. On jak zaszczuty, z nienawiścią spode łba patrzył na Julię Pietrowną.

- No teraz to czego chcesz?

- Daleko zaciągnęła?

- Daleko – z obojętnością odpowiedział gospodarz. Wszystkie siły i emocje przez plecy odeszły w asfalt, w lód, w śnieg – we wszystko, po czym przejechały się plecy. I pod ławeczką przeleciał-przepełzł (ślady na twarzy zostały), i przez otwarte studzienki trzeba było się przedzierać (coś tam jeszcze z kością ogonową – niewyraźnie).

- Słuchaj, dawaj na ugodę. No, wybacz mi, na Boga.

Sądząc po tym jak wytrzeszczyły się oczy gospodarza Zemsty, emocje do niego wracały.

- No cóż mamy dzielić? – kontynuowała Julia Pietrowna. – A jeśli co, nie daj Boże, jak się mówi, to nas razem na jednej lampie powieszą. Ja do ciebie w takiej sprawie: pożycz pieska. Za dwie godzinki zwrócę. Ja myślę, dogadamy się z nią.

Zemsta bardzo uważnie słuchała, a do jej gospodarza, widocznie, emocje wróciły ostatecznie.

- A ty co?! Przecież ona ucieknie od ciebie albo pogryzie. A po co ona tobie?

- Na pytania odpowiadam zgodnie z ich numeracją.

- Co? – emocje to wróciły, ale w mózgu jeszcze huczało.

- Pierwsze – tego. Drugie – nie ucieknie i nie pogryzie. Trzecie – po to.

Julia Pietrowna, oparłszy się na karabinie, usiadła obok Zemsty i pogłaskała ją:

- Dobry piesek.

Kiedy Julia Pietrowna wyciągała do niej rękę, Zemsta zmrużyła oczy (przecież to rottweiler), myślała, będą ją bić. Ale po głaskaniu przestała skomleć i oblizała Julii rękę.

- Daj łapkę.

Natychmiast dała.

Julia Pietrowna odeszła na dwa kroki i cicho powiedziała:

- Do nogi.

Gospodarz Zemsty omal znów się nie przewrócił, teraz już na brzuch, od szarpnięcia Zemsty. A Zemsta nieruchomo siedziała przy prawej nodze Julii Pietrowny i z oddaniem, pytająco patrzyła na nią: „Wszystko dobrze zrobiłam?”

- Zuch – powiedziała Julia Pietrowna.

Zemsta szczęśliwa warknęła. Gospodarz Zemsty ostatecznie doszedł do siebie:

- Juleczka, ja głupieję! Przecież ona w ogóle żadnych komend nie zna, oprócz „fas” (bierz go), a i to tylko ode mnie.

Zemsta mętnymi oczyma obejrzała byłego gospodarza – któż to śmie wymawiać najdroższe słowo, cudowną kombinację dźwięków, i pytająco wpatrzyła się na Julię Pietrowną: „Co teraz z nim zrobimy?”

- Spokojnie – Julia Pietrowna usiadła przed Zemstą. Oczy w oczy. – Ja jestem twoją gospodynią, jasne?

„Więc po co zbędne słowa gadać?” – warknęła Zemsta, a oczy w języku byłego gospodarza dodały: „Co za jarmark!”

- No? – zwróciła się Julia Pietrowna do byłego gospodarza.

- Juleczko, słów brakuje, łzy się cisną. Ona – twoja, można dłużej niż na dwie godziny.

Tu on zauważył ojca Ilię, który dawno już stał obok i wszystko widział i słyszał.

- On ze mną – odpowiedziała Julia Pietrowna na jego nieme pytanie, ten bardzo się rozemocjonował, zobaczywszy duchownego obok niej.

- A ty prowadzisz go wykończyć? Całkiem poważnie zapytał były gospodarz Zemsty.

- Jak tam wyjdzie – powiedziała Julia, mrocznie uśmiechając się.

- To swój – kiwnęła ona na ojca Ilię, zwracając się do Zemsty.

„R-r-asne.”

- Jego też bronić trzeba.

„Wyo-obrra-żżam!”

- Julio Pietrowna, słuchaj – przeszedł na „ty” ojciec Ilia – a może do ZOO pójdziemy? Ty jeszcze tak z parę tygrysów i nosorożca uprowadź. Z nimi poważniej.

- Do ZOO daleko, nie ma czasu.

- A może ja ciebie Juleczką będę nazywać?

- Dawno pora.

- No, chodźmy… – żadnego entuzjazmu nie było słychać w słowach ojca Ilii.

I oni poszli.

Nie było na ich drodze ani jednego człowieka, który by nie zatrzymał się w osłupieniu i nie odprowadziłby ich zdezorientowanym i bardzo zdziwionym spojrzeniem. Rozpięta szynel, bryczesy i buty do konnej jazdy, karabin za plecami, rozwiewające się włosy, jak burka na głowie – Julia Pietrowna, rzeczywiście, była centrum uwagi zbaranianych przechodniów. Przechodzących obok duchownych dawno już nie zauważają moskiewscy przechodnie. Ale to połączenie, że idą oni obok siebie, noga w nogę, i najwyraźniej nie po prostu przypadkiem po drodze im do punktu „B”, a tam – w różne strony. Nie, oni idą razem – mają jeden cel. A dowiedz się przechodniu, że ten cel – otwarcie prawosławnej świątyni… Tu tylko i zostaje powiedzieć: w porę!.. Obok banków i makdonaldów, obok czerwonych flag i zwariowanych staruch, drących się: „Lenin, Lenin!..”, obok lokalnie-demokratycznych mityngów, gdzie wszyscy są przekonani, że jeśli dwieście idiotów głosuje za wezwaniem krętacza, to wezwanie jest prawdą, obok pijanych z marginesu, obok trzeźwych nikczemników, idą cerkiew otwierać prawosławny batiuszka i woroszyłowski strzelec, który jeszcze niedawno na bagnecie chciał podnieść swego obecnego współtowarzysza podróży.

Krocząca po przedzie Zemsta była u szczytu szczęścia, jej potężną pierś rozpierała tak samo potężna psia radość: oto jaką mam gospodynię. Z pewnym niepokojem ona spoglądała to na lewo, to na prawo na stojących w ogłupieniu gap. Zrozumiała sprawa, podziwiają gospodynię. A oto u tego, co kapelusz włożył, coś nie takie spojrzenie, co, gospodyni? Zemsta z nadzieją obejrzała się, spodziewając usłyszeć najdroższe słowo, cudowną kombinacje dźwięków: „Co, gospodyni? No choćby kapelusz jego rozszarpać, co?”

- Spokojnie – powiedziała Julia Pietrowna.

Już było widać kasyno. Ileż już razy chodził tam ojciec Ilia. Same pokusy i zgorszenie były od takiego zachodzenia. I było nawet, że narzekał: „No jakże, Panie, no przecież nie ze swego powodu, przecież o cerkiew Twoją staramy się!” Całkiem nie kapłańskie myśli. O najważniejszym zapomniał z powodu pokus i zgorszeń: „Nich będzie wola Twoja… Niezbadane drogi Twoje…” Może, z tego powodu i nie udawało się, że oczekiwał On oto tego woroszyłowskiego strzelca. A to: zajdziesz, podsuniesz gospodarzowi kasyna pod nos papier z Komitetu Nieruchomości, otrzymany godzinę wcześnie, a u niego – kontrpapier i uśmiecha się: wszędzie ma swoich, i w nadzorze architektonicznym, i w milicji, a nawet w kochanym zarządzie diecezjalnym. Bardzo nie chciała dusza ijereja Ilii iść do tego kasyna.

A Julia Pietrowna o niczym nie myślała, ona milcząc szła, patrząc w dół, i widziała lśniące szyny, a światło to szło z dalekiego jasnego kręgu. I dzwonienie dookoła nieprzerwane, pulsujące, jakby kryształek o kryształek…

Ilia z Alfy nacisnął coś na plecach Zoi i szybko-szybko przeszedł rękoma po jej kręgosłupie, potem natarł czymś mocno pachnącym i Zoja po pół godzinie swobodnie siedziała i prawie nie czuła bólu. Okazało się, on zawsze nosi z sobą płaskie skórzane pudełeczko, w którym są wszelkie ożywiające preparaty w plastikowych fiolkach. Wyleczywszy Zoję, powiedział:

- Może pójść pomóc naszemu woroszyłowskiemu strzelcowi?

Mama Zoi była tego samego zdania, tylko ona powiedziała, że tam jest tak wielu tych chuliganów, trzeba by jeszcze kogoś.

- Sam poradzę – i Ilia z Alfy wstał.

- Nie idź, Ilia – poprosiła Zoja cicho. – Julia Pietrowna tam poradzi. I ludzie tam są. A my z mamą tu same.

- Hm. To prawda – i Ilia z Alfy usiadł przy stole naprzeciw Zoi.

- Zojka, a jak tyto zrobiłaś? – pytał były „killer”, pierwszoklasista Iljuszka, on też przyszedł ze wszystkimi. – Super! Powiedziałaś, r-raz – i oniemieli. – „Ech, nauczyć by się tak, tylko ciut i…” – Słuchaj, a jeszcze coś zrobić można? Żeby powiedzieć i – z nóg zwalić, albo jeszcze co, a?

- Nie można – pochmurnie odpowiedziała Zoja. – Modlitwą nie można z nóg zwalić. Modlitwą tylko Boże Dzieła można czynić. A ten gospodarz bluźnił, a bluźnić Bóg nie każe. I nie ja to uczyniłam, z tyłu za mną patriarcha Aleksandr stał. To on.

- Kto? Razem wykrzyknęli mama i Iljusza.

- Patriarcha Aleksandr. On żył dawno, a teraz w Carstwie Niebieskim żyje. Ja byłam tam. Widziałam go tam.

Ilia z Alfy pokręcił głową i powiedział:

- M-tak, takiego patriarchę by mieć za plecami, i żadnej kamizelka kuloodporna nie potrzebna. Wszystko zależy od drobnostki: jak by go zdobyć sobie za plecy.

- Ilia z Alfy, co ty mówisz?! Jak to „zdobyć”?

- No, wybacz, no… żeby, ogólnie, stanął o n za plecami.

- Modlić się trzeba. Ty kiedykolwiek się modliłeś?

- Hm, zdarzyło się raz.

- Nie wyobrażam ciebie modlącym się – powiedziała z uśmiechem mama Zoi.

- A to dlaczegoż? – prawie aż się obraził Ilia z Alfy. – „Kto na morzu nie pływał, ten do Boga się nie modlił” – nie na darmo tak się mówi.

- A ty pływałeś? A w ogóle, co to jest „Alfa”?

- Alfa, Zaińka, to w ogóle, kiedy przy kasynie ten potwór podnosi nad tobą mogę, a ja tu siedzę i do mnie sygnał dochodzi, że nad tobą uniesiona jest noga, i oto, zanim jego noga ciebie dotknie, ja powinienem być obok was. No i w ogóle, żeby ona nie ciebie dotknęła, a drugiego brzegu Moskwy-rzeki, i aby druga jego noga walała się na dachu jego kasyna, a sam ten potwór żeby bez obu nóg był na jej (Moskwy-rzeki) dnie, ot… No, ogólnie, duński statek handlowy piraci porwali…

- A czyż teraz są piraci? – zdziwił się były „killer” Iljusza.

- Teraz ich sto razy więcej, niż za czasów admirała Nelsona. Był taki anglik. A my do Wietnamu szliśmy… jest taki kraj daleko, tam gdzie gorąco. Zanim ich porwano Duńczycy zdążyli wysłać sygnał… No, my z przyjacielem moim na specjalnym kutrze – tam.

- We dwóch? – zapytała mama.

- A więcej ni trzeba. No, kuter, choć i specjalny, ale – storpedowali oni nas. Przyjaciela zraniło. No, ogólnie płyniemy, ja na wodzie, a on na mnie…

Mama Zoi nieprzerwanie patrzyła na Ilię z Alfy: on najwyraźniej widział teraz wszystko, co z nim wtedy się zdarzyło, i, widocznie, za każdym razem, kiedy o tym opowiadał, widział. Widzi jak wyciągają ich piraci z wody, śmieją się, złośliwie się cieszą, szczątki specjalnego kutra sobie na burtę ściągają, dowiadują się, że ruskich wzięli, nie domyślając się, kogo oni wzięli, i zaczynają się domyślać, kiedy po pewnym czasie z ich pirackiej załogi trzecia część zostanie… Lufa granatnika była skierowana w jego brzuch, a palec pirata leżał na spuście. Do pirata z osiem metrów. Nie zdążyć i nie uchylić się. Pozostaje tylko: spróbować zdążyć. I wylatuje z ust razem z bojowym okrzykiem:

- Panie, pomóż!

Granatnik nie wypalił. Drugi raz nacisnąć na spust pirat nie zdążył… potem z tego granatnika sam strzelałem. Naturalnie, że żadnych niewypałów. W granatniku „Snark” nie bywa niewypałów.

- To Ilia Muromiec przed granatnikiem tarczę postawił – powiedziała Zoja.

Ilia z Alfy potarł się po nosie i powiedział: „M-tak”.

…Potem było przyjęcie w duńskiej ambasadzie, sama księżna była obecna. Na tym statku kawaler jej był. Aż skakała księżna z radości i powiedziała, całując Ilię z Alfy:

- To was Bóg posłał.

I padła odpowiedź Ilii z Alfy:

- Nie Bóg, a dowództwo. Bogu teraz nie do nas.

- Dlaczego też ty tak powiedziałeś? – zapytała Zoja, nie z wyrzutem zapytała, a z politowaniem. I taka była litość w jej oczach, że w żaden sposób nie można było przed nią się wykręcić, choć umiał Ilia z Alfy wykręcić się od razu od dziesięciu atakujących nóg.

- Powiedzieć, że po pijanemu – jakby prawda, ale nie cała, powiedzieć, że z głupoty – całkiem nie prawda, jakby, nie dureń.

- Wychodzi że dureń.

- Zoja, cóż to za rozmowa! – krzyknęła mama.

- Zostaw – powiedział Ilia z Alfy – ona ma rację. Nawe gorzej! Nie dureń, a swołocz! On mnie od śmierci uratował, a ja na Niego oszczerstwo, zamiast wdzięczności.

- Oto teraz – nie dureń – Zoja uśmiechnęła się.

- Zoja!

- No co, mamo?

- Przestań, Sasz. Mi by taką córkę.

- A ty nie masz dzieci?

- Nie.

- Ty powiedziałeś „po pijanemu”, ty co, pijesz? Czyż w twojej robocie można pić?

- Czasem – trzeba. U nas nawet kurs picia przechodzą. Teraz ze mnie połowa została.

- A kiedy cały byłeś? – uśmiechając się zapytała mama.

- No, po czterech litrach całkiem do przyjęcia było.

- Czterech litrach czego?

- Wódki, czegoż jeszcze? Kolejne dwa litry mało pożądane, powolny się staję, no a kolejne dwa – niebezpieczne, mogę zacząć awanturować się. W tę normę właśnie wszedłem na tym przyjęciu. Rozswawoliłem się wtedy. Przyjaciel mój założywszy się z jakimś attache żelazną miskę po bulionie rozerwał. No, księżna zemdlała. Tylko doszła do siebie, a ja już rozochocony byłem, ogólnie, patelnię rozerwałem. Ona znów zemdlała.

- Jak patelnię rozerwałeś? – w oczach mamy było przerażenie.

- Rękoma – westchnął Ilia z Alfy.

On poszedł do kuchni i wrócił do pokoju z patelnią:

- Ja tobie jutro dwie przyniosę.

Ilia z Alfy naprężył się i rozerwał patelnię, jak arkusz kartonu.

Mama Zoi i Iljusza wykrzyknęli jednogłośnie. Zoja nie wydal dźwięku, a kiedy mama i Iljusza doszli do siebie, powiedziała:

- Ilia z Alfy, nie rwij więcej patelni.

- To przecież tak, zabawa. Sam nie wiem, czemu tak nagle…

- To zabawa z biesem. Widziałam twoją twarz. To była nie twoja twarz.

- Bo zawsze, kiedy się wytężasz, twarz się zmienia.

- Nie Boża siła daje ci możliwość rwać patelnie.

Ilia z alfy potarł się po nosie i powiedział:

- M-tak… A jak poznać, kiedy w tobie Boża siła?

- Kiedy ty na pirata z granatnikiem skoczyłeś, Bóg tobie siły na skok dał, ty ludzi uratowałeś. I temu… „Snarkowi” niewypał urządził. A po pijanemu ku swojej uciesze patelnię rozerwać – to od biesa prezent. A jeśli by księżna w omdleniu umarła?

- Nie-e – Ilia z Alfy nieoczekiwanie uśmiechnął się – od takiego omdlenia nie umierają. Kiedy się ocknęła, taka była wesoła, śmiała się, ciągle prosiła jeszcze coś rozerwać. Oto z matulą jej gorzej było. Ona ciągle obserwowała, jak my pijemy, no i kiedy ja siódmy litr dokończyłem i za ósmy się wziąłem, jej naprawdę źle się zrobiło. A ja jeszcze, ot widzisz, rzeczywiście, dureń, kieliszka pod ręką nie było – ja cały duński „Absolut”, co w butelce był, przez szyjkę przechyliłem. W pięć sekund poszło. A i mój przyjaciel (obok niej stał) „Pamir” wyjął, zapalił, zaciągnął się.

- Ja znam „Pamira” – powiedziała mama Zoi.

- A matula księżnej nie znała. Dym z „Pamira” jest przeciwwskazany królewskim damom Europy. No i widzę, przyjaciel mój rzeczywiście myśli, ogląda się, co by jeszcze wycudaczyć. A tam dowódca nasz incognito (potajemnie) był obecny. No, on nam wszelkie miny stroi, pięścią skrycie grozi, niby, przestańcie rozrabiać. A przyjaciel mój tu i daje: „A tygrysa – pyta – żywego nie macie?” I przy tym kolejna butla szwedzkiego „Absolutu” przez szyjkę w niego w ciągu pięciu sekund się wlewa. A matula księżnej akurat świadomość odzyskała, i, to zobaczywszy i usłyszawszy, znów tam samo. No a dowódca nasz ledwie dyszy z wściekłości. A poseł mówi: „Znajdziemy tygrysa!” On myślał, że zaraz przedstawienie, pojedynek będzie, jak na gladiatorskiej arenie. Cóż, oni nie mieli pojęcia, że widowiska żadnego nikt nie zdążyłby zauważyć. Tygrysa by przyjacielek mój w ciągu tychże pięciu sekund wykończyłby, jak butelkę „Absoluta”. W sprawie tygrysów w Alfie ćwiczenia przygotowawcze są praktykowane. Już wiem, o co chodzi, no i nasz dowódca też. Tu przyjaciel mój wydaje ostateczne – niech tygrysa rozdrażnią do ostatniego stopnia i, kiedy ten w takim stanie na niego skoczy, to on, przyjaciel mój, póki tygrys będzie w locie, skórę z niego żywego zdejmie, i wyląduje po locie odarte ze skóry mięso, a skóra zostanie w rękach przyjaciela mego, którą on księżnej podniesie. I prosi dla tego przedstawienia nożyczek. Maleńki, ale ostry. Dla wstępnego nacięcia – tak właśnie powiedział. Czuję, że dowódca nasz zaraz w nas plunie z usypiającej ampułki, po każdym, mieliśmy takie. No, ja mu też oczami sygnalizuję, no jakże, niby, teraz się wycofać, słowo powiedziane, a inaczej – hańba naszej drużynie, na nas wszystkich niezmywalna plama. Niech, ten ręką machnął, plunął. Tylko, sygnalizuje, ty działaj, a to twój przyjaciel przeholował, żeby niewypału nie było. Więc, tu ja występuję i pytam: a drugiego tygrysa nie ma? Okazało się, nie ma, tylko jeden. Wtedy ja mówię, że jako starszy rangą, oto tego tygrysa, który jest na stanie, ja chcę załatwić. No i załatwiłem.

- Więc co?.. mama Zoi wciąż przyjmowała słyszane za żart. – Prawda, że, w locie z żywego tygrysa skórę zdarłeś?

- Oczywiście.

- I księżnej podniosłeś?

- Podniosłem. Tylko ona znów nieprzytomna była. W ogóle widowisko to nie dla tych o słabym sercu.

- Wyobrażam – cicho powiedziała mama, patrząc na Ilię z Alfy w bardzo szczególny sposób.

Ale póki nie zobaczysz, wyobrazić tego nie można, a patrzeć na to nie warto. Człowiekowi, który sfotografował na taśmę pięciosekundowe oprawianie tygrysa w locie, kierownictwo „Ninja” milion dolarów wywaliło za kasetę. I najdłużej kierownik „Ninja” oglądał ostatni zatrzymany kadr: 16 pustych butelek wódki „Absolut”, przy których stoi trzeźwy Ilia z Alfy ze skórą tygrysa w rękach. I widać ze zdjęcia, że żal mu tygrysa, ale już tak wyszło.

Burę z przyjacielem otrzymali bardzo poważną, w dodatku omal nie międzynarodowy skandal powstał: księżna, w istocie jeszcze nawet dziewczynka, przygotowanego kawalera omal swojej ręki i serca nie pozbawiła. Zakaprysiła: dawajcie mi, mówi, tego Ilię z Alfy, za nikogo więcej za mąż nie pójdę! Ledwie ugadali księżną.

- Ilia z Alfy, a ty wielu zabiłeś? – zapytała pośród panującej ciszy Zoja.

- Musiałem.

- A wszystkich pamiętasz, kogo zabiłeś?

Ilia z Alfy wytężył się i na twarzy jego wyraziło się skrajne zdziwienie.

- A oto wiesz, Zajka, dopiero teraz po raz pierwszy o tym pomyślałem. I, okazuje się, pamiętam! No tych, oczywiście, kogo z bliska. A co to u ciebie jakby łezka pełznie. Ty co? Znów boli?

- Nie – Zoja uśmiechnęła się. – A imiona?

- Imiona? Tak… No, niektórych, na których, tak powiedzieć, osobiście wychodziłem.

- A tygrys imię miał?

- Tak. Dżek.

- A tych co daleko?

- Co daleko? – nie zrozumiał Ilia z Alfy.

- Których zabijałeś, kiedy oni daleko byli.

- A kiedy z tamtymi się rozprawiałem, nie do twarzy ich mi było. Ich dwieście osób przez przełęcz wali, przez naszą granicę truciznę i broń ciągną, a ja sam. Prawda, przy mnie i „Stinger” zdobyczny, i automat i naboi pod dostatkiem… Tak, więc, Zajk, nie twarze ich trzeba było mi zapamiętywać, a w przepaść strącić.

- A ty ze „Stingera” strzelałeś?! – w zachwycie wykrzyknął Iljusza, były „killer”. On wiele razy widział na magnetowidzie, jak amerykańscy supermani „Stingerem” nasze helikoptery zbijają.

- Strzelałem, jak widzisz. Tylko nasza „Strieła” lepsza. Ze „Strieły” we mnie ci bandyci strzelali.

- Jak? – wykrzyknęli wszyscy, oprócz Zoi.

- A tak. Kochane nasze dowództwo im za dolary sprzedało. A i nie tylko „Striełu”. Ech… też, pamiętam, była sprawa, w innych górach, w innym miejscu. Leci, widzę, „Kamuszka” nasza, nie zbijamy, cudo-kręciołek (helikopter), i nagle z niego ogień do mnie otwierają! No, ja manewrami uciekłem. Dobrze, że w nim ci ciemni bandyci siedzieli, których czemuś bojownikami nazywają a nie nasi profesjonaliści. Armaty-automaty i rakiety „Kamuszki” nie chybiają. No, na tej „Kamuszce” ja z powrotem do naszej bazy przyleciałem.

- Jakże to tak?! – wykrzyknął Iljusza.

- A wyśledziłem i znalazłem ich punkt bazowy. No, przylatuję… Ech, trzeba było widzieć mordę tego naszego generała, który ze swymi podwładnymi ten aparat, miesiąc temu, jak tylko przybył na uzbrojenie, tak od razu i sprzedał tam. Dowodów nie ma, ale nikt więcej nie mógł. I oto my we dwóch. On najpierw myślał, że przyszedłem go zabić, dlatego że przyłapywać-demaskować nie umiem i nie mam zamiaru umieć, w kąt się wcisnął, oczka zaszczute szalone krzyczą wprost: wszystko oddam, ni zabijaj tylko, chcę żyć. Z kim porównać nawet nie wiem. Szczur w kącie bronić się do śmierci gotów, a ten… No, ogólnie, tak mi niedobrze się zrobiło, jak nigdy przed, ani potem nie było. Ciut nie zaryczałem, jak Boga kocham. No jakże, myślę, dlaczego to tak jest, jakby rosyjski człowiek przede mną, a… I złość cała we mnie przeszła (a on to natychmiast zauważył i od razu nabrał trochę odwagi). I cóż, mówię ty robisz, cóż wy, gady wszyscy, robicie! Gdybyś ty nie sprzedał tego helikoptera, my już im całą ich bazę byśmy zamknęli z magazynami i z wszelką zarazą, którą te magazyny wypełnione były. Ja miesiąc po górach, po lasach łaziłem-pełzałem, szukałem jej. W dziupli przycupniesz, i to już luksus, dwa leopardy za nic, bez powodu zadusić musiałem. Mało tego, że cud-helikopter sprzedaliście, jeszcze poinformowaliście narkotykowych bandytów, że ich magazyn wyśledziłem. Więc ci od razu przenieśli do innej bazy. Od nowa szukaj. Ja jednak znalazłem, ale już nie zgłaszałem i nie sygnalizowałem władzy, sam z nimi zrobiłem porządek… Krzyczę mu: przecież tą zarazą twoje dzieci truć będą, wszystko, mówię, na ciebie wróci. A przecież jest, drę się, u ciebie wszystko, czego tylko można pragnąć, pieniędzy u ciebie i bez tych helikopterowych dolarów bez miary, więc gdzież twój honor-sumienie oficera, a co tam już oficera, tak po prostu… A o przyzwoitości nawet nie ma co mówić, no, a wprost… i nie wiem, co powiedzieć… I widzę – nie trzeba nawet mówić. Oto i tu się naprawdę wystraszyłem. Widzę, bezdenna, bezgraniczna czerń w nim, bez prześwitu. A on, nagle, stał się odważniejszy i jakby wpadł w histerię. Sam drzeć się na mnie zaczął, dokładniej syczeć. I w ogóle, wysyczał on, że – tak potrzebuje, żeby ikra i szampan na jego stole nie kończyły się, i gołe baby na tymże stole… Wybacz, Zajk… A żeby wszystko oto było, jemu władza i pieniądze są potrzebne i nawet helikopterowych pieniędzy na to mało, i od odczucia władzy on baranieje, i że tego baranienia ja nigdy nie zrozumiem… A i rzeczywiście, nie rozumiem! I jeszcze: krzyczy, że będziesz ty (znaczy ja), but śmierdzący (to o mnie), mnie bronić, a za dużo będziesz wiedzieć – sprzątniemy ciebie ze wszystkimi twymi chwytami. A ja stoję przed nim i myślę, że przecież on ma rację, i będę przecież bronić, robota taka, dlatego że za moimi plecami nie tylko on, ale jeszcze i Zajka z mamą, i były „killer” oto, i woroszyłowski strzelec… Ale w mordę mu jednak plunąłem, nie powstrzymałem się.

Ilia z Alfy siedział oparłszy się łokciami o kolana i ponuro patrzył w podłogę.

- Oto powiedz, Zajka, no skąd… oto nie wychodzi ten generał z głowy… no skąd i dlaczego oto taka ohyda się bierze, dla którego honor i sumienie – tyle co muzyka dla głuchego. Wiesz?

- Wiem – powiedziała Zoja.

- Nie wątpię – Ilia z Alfy bardzo uważnie patrzył na Zoi oczy i sam nie rozumiał, dlaczego on w ogóle teraz pyta i dlaczego pyta malucha Zoję o oto, czego ona swym życiowym doświadczeniem wiedzieć nie może, ale on nie wątpił, że ona wie.

- A skąd ty wszystko wiesz, Zajka? – zapytał, już uśmiechając się i myśląc o tym, jak dziwny jest uśmiech u Zoi. Chciało się powiedzieć – promienny, ale on znieść nie mógł zawiłej dziarskości (wyższości), która dałaby się słyszeć w tym słowie, ale że ona była niedziecinna – to było absolutnie pewne.

A Zoja poważnie myślała, jak by to powiedzieć możliwie zrozumiale – skąd. Już wtedy, kiedy ona pierwszy raz pływała-bujała na promieniach-nitkach, czuła niebywały przypływ, nie, nie sił nawet, a czegoś potężnego, wszechprzenikającego w ciebie, które jest ci dane, a Ten, Kto ci to daje, jest pewien, że rozporządzisz się darem tylko ku Jego chwale. I ta wszechwiedza, która przyszła do niej i weszła w nią, gdy czytała modlitwę na kopule, została w niej teraz, a Ewangelia całą księgą stała przed jej oczyma, tylko strony przewracać.

- Ja nie wszystko wiem, Ilia z Alfy, ja nic nie wiem. Mi wszystko podpowiada patriarcha Aleksandr. I to rzeczywiście była prawda. Teraz ona patrzyła na Ilię z Alfy prawie ze złością. Raczej, to była udręka: no dlaczegoż, no czemuż, taki duży, a takich prostych rzeczy nie rozumie?

- Jeszcze nie dopowiedziałeś, Ilia z Alfy. Ty chciałeś jeszcze dodać: na cóż patrzy Pan Bóg, w Którego ty nie wierzysz, do Którego modliłeś się tylko raz, kiedy w ciebie granatnikiem wycelowano i o Którym zapomniałeś od razu, jak tylko niebezpieczeństwo minęło. Ty mówiłeś o Nim nie jak o Żywym, a tak… A o granatniku myślałeś, że to przecież ja sam z siebie jestem chwatem, ot jak skoczyłem! I żaden Bóg nie ma z tym nic wspólnego. I niewypał sam z siebie wyszedł, przypadek, nic więcej. A ohyda ta – to tylko wybór wolnej woli. Zohydzona (zeszpecona) dusza tak wybrała. I żadnymi wyrzutami o honorze ty jej nie wzruszysz (nie przekonasz). Honor – to ludzkie pojęcie (wyobrażenie), a wszystkie ludzkie pojęcia są jej śmieszne i nie potrzebne, ona sama dowolne pojęcie wymyśli. Sumienie zaś – to nie ludzkie wyobrażenie, a dar Boży, głos Boży. Ale zeszpecona dusza odwraca się od tego głosu, zatyka uszy. A sługa honoru – nie sługa Boży, on ma honor przed sobą, a Boga – z tyłu, a jeśli honor z przodu – jej obowiązkowo czarnogłowy pułapkę zastawi i ona (dusza) do niej wpadnie. Na pojedynek wyzwać za ubliżenie i zastrzelić jak zająca na polowaniu – nic nie warte. To zamiast bezwarunkowego wybaczenia, którego żąda Zbawiciel nasz Jezus Chrystus. Honor – upiększona pycha. Wszystko, co zamyśliłeś – zanurzaj w modlitwę i przynieś Chrystusowi, proś o ocenę. Jak powie – tak też rób, a nie zrobisz – prosto do pułapki. Honor bez Chrystusa – co gorący koń w uprzęży bez wodzy: chłośnij go, i jeździec przepadł. A bicz w rękach czarnogłowego. I zacząć modlić się by tu do Nieba – powstrzymaj konia szalonego, ale ty dawno o Niebie zapomniałeś. Tę ohydę, jak ty ją nazwałeś, tylko jednym można było wzruszyć. Nie do honoru i sumienia przemawiać: honor mu śmieszny, na sumienie głuchy, a Słowem Bożym, o Bogu – po głowie. Tak-tak, jeśli taką ohydę można czymkolwiek wzruszyć, to tylko tym. Po-pró-bo-wać. Próba nie udała się – odejdź. Sam Bóg Jezus Chrystus mówił tylko do tego, kto Go słuchał. Prosili Go: odejdź, Panie, nie możemy słuchać Ciebie – odwracał się i wychodził. „Nie rzucajcie pereł przed wieprze” – tak On nam powiedział. Ale żeby ustalić, że wieprz przed tobą – powiedz najpierw słowo (mowę). A co mogłeś powiedzieć ty, który wyrzekłeś się Jego następnego dnia po objawionym ci cudzie! A przed tym, zanim słowo mówić, pomodlić się trzeba do Ducha Świętego, żeby ci pomógł – tu Zoja z nieopisanym uśmiechem na ustach przeżegnała się. – A ty o tym w ogóle pomyślałeś? A ta ohyda pluje na to, że jego dzieci otrute będą tą trucizną, którą on za dolary przemyca tu. On na wszystko pluje, oprócz tego, że zdechnie on szybko i nie weźmie z sobą na tamten świat nic: ani władzy, ani stołów z ikrą i szampanem. Nagi przyszedł tu, i nagim odejdzie stąd. Golutkim stawisz się przed Obliczem Zbawiciela. Tylko na ziemię przyszedłeś czystym i bezgrzesznym, a odchodzisz cały grzechem strędowaciały (zarażony). No i masz tobie siarkę gorącą na twoje trędowate wrzody. U wszystkich tkwi pragnienie wieczności, nikt nie chce umierać. Ale! Nikt też ni umiera! – oto o czym trzeba było ohydzie mówić, a nie pluć na niego. I on mógłby się zmienić, przestałby być ohydą, a stałby się naczyniem Bożym, jak i zamyślony był przez swego Stwórcę, póki nie zbezcześcił siebie wieloma grzechami. No dobrze, że chociaż nie zabiłeś. Kiedy broniłeś granicy przed bandytami i zrzucałeś ich do przepaści – ty żołnierz. I błogosławieństwo na tobie jest, choć ty o nie i nie prosiłeś. U nas w prawosławnej Cerkwi świętych żołnierzy nie jedna dywizja. A prepodobny Ilia Muromiec, twój orędownik (patron)? Żołnierz nad żołnierzami! A kiedy ty po pijanemu z nieszczęsnego tygrysa skórę zdzierasz, jesteś – bandytą, nie lepszym od tych, którzy truciznę przez granicę wiozą. Wszystkich zabitych przez ciebie, kogo pamiętasz, do książeczki pominkowej zapisz.

- Tygrysa też?

- Nie. I tych dwóch leopardów – też nie trzeba. I na Chrystusa, Ilia z Alfy, pójdźmy jutro razem do cerkwi. Chodź, ty wyspowiadasz się i przyjmiesz Priczastije, co? Do ojca Siewastiana pojedziemy, co, mamusiu? Mama przygnębiona milczała i z nieukrywanym strachem patrzyła na córkę, Ilia z Alfy, który wykręcał się od dziesięciu atakujących nóg, potrafił tylko wymówić:

- M-tak… twoje oczy, Zajk, jak wycelowany „Snark”, a już słowa groźniejsze od „Strieły”. Z tobą pójdę, a bez ciebie nie, strach. Ty to już – Ilia z Alfy błagająco patrzył w lufę wycelowanego w niego „Snarka”, – ty poproś za mnie.

- I ty za mnie, sługo Boży Ilia.

I tu usłyszeli oni uderzenie dzwonu. Spojrzeli po sobie. Po drugim uderzeniu zerwali się.

- Koło kasyna dzwonią – wykrzyknął pierwszoklasista Iljusza.

- Te-ek, Ilia z Alfy wziął na ręce Zoję. – Pełna gotowość i marszobieg z pełnym oporządzeniem. Wzywają nas.

- Ilia, ja sama pójdę.

- E, nie, nachodzisz się jeszcze. Ja tu jestem dowódcą. Do wieszaka, na rękach, a na ulicy – na karku. Naprzód.

Kiedy mama Siewy otworzyła mu drzwi, ona aż cofnęła się o krok, zobaczywszy syna.

- Siewa, co z tobą?

Siewa-Siewastian rzeczywiście był bardzo podniecony. Ale podniecony radośnie, choć i przepełnienie radością też wystrasza bliskich. Kiedy zaś Siewa opowiedział mamie wszystko o tym, co wydarzyło się w kasynie, mama w przerażeniu przeżegnała się. W ogóle cała ta miniona doba warta jest roku – tak ona sama sobie powiedziała akurat przed pojawieniem się Siewy w drzwiach. Ona sama nie rozumiała, czemu tak powiedziała, może, przeczuwając to, co teraz usłyszała. Od razu jej się ułożyło, kiedy syn opowiadał: wszystko, co mówi – prawda. I od tego przeżegnała się po raz pierwszy w życiu z powodu usłyszanego.

A tę swołocz zamknąć trzeba! – mama miała na myśli gospodarza kasyna.

- Nie, mamo. Zojka nie kazała go zaczepiać.

- Nie rozumiem.

- Jak? – zdziwił się Siewa, – I prawidłowo: „Pomsta do Mnie należy i Ja odpłacę”. Dokąd on ucieknie od Bożej kary? Mamusiu – Siewa przysiadł się ciasno do mamy. – A wiesz co ja teraz postanowiłem?

- Oj, Siewka, nie wiem, oj, nie strasz mnie!

- Ja nie straszę, mamusiu, ty zrozumiesz. Dawaj nie będziemy więcej prosić Zbawiciela, żeby przeszły wszystkie moje bolączki! W najważniejszej modlitwie jak powiedziane, o co prosić trzeba? O chleb powszedni (dosłowne tłumaczenie – niezbędny do życia), o to, żeby grzechy wybaczył, i – niech będzie wola Twoja. Mamusiu, a może Jego wola w tym, żebym ja chorował, a?

Mama milcząc patrzyła na syna, nie wiedząc, co powiedzieć.

- Może, to dla mnie jest dobre? I… dla ciebie? Przecież nie może być Jego woli, żeby dla nas było źle. On przecież wie, że ja choruję i nie bez powodu nie leczy.

- A może On właśnie chcę, abyśmy wzmogli modlitwę o twoje wyzdrowienie?

- Nie, mamo. Ja teraz wiem, że święci nie modlili się o swoje zdrowie.

- Ech, dokąd cię pociągnęło!

- Nie, mamo, nigdzie mnie nie pociągnęło… Spróbować chcę. Oto… choruję i modlę się nie o uzdrowienie, a… niech będzie wola Twoja. On przecież zna moją chorobę… a ja Mu: niech będzie wola Twoja. Uzdrowi, jeśli nam z tobą to na pożytek. A nie na pożytek uzdrowienie, znaczy, będę chorować i nie pytać, dlaczego to nie na pożytek. On lepiej wie.

Mama wytarła mokre oczy i powiedziała:

- No, dobrze, zobaczymy.

I tu oni usłyszeli dźwięk dzwonu. Podszedłszy do okna, mama wykrzyknęła:

- Oj, patrz, dzwon na dźwigu do kasyna podjechał, i ludzie tam. A no, biegnijmy!

Gospodarz kasyna już się uspokoił.

„Więc dziewczynka żyje. Jeśli konsekwencje będą, w najbliższych pogotowiach ratunkowych zaświadczeń nie dadzą, na milicji wszystko w porządku, nauczycielka ta świadczyć nie będzie, dziewczynki ja nie zaczepiałem i w ogóle, do toalety wybiegałem, hy. Tak, dziewucha w statuetkę odważnikiem rzuciła (i odważnik jest), i zapałką dolary podpaliła – szkodę od matki ściągniemy. Nie, to jednak trzeba – „s-pa-daj!”

Gospodarz Kasyna przymknął oczy, a kiedy otworzył, zobaczył… Długo zastanawiać się mu nie dano, jaką okropność zobaczył, bowiem poczuł kłujący ucisk na serce – trójgraniasty bagnet wciskał się w marynarkę od Sławy Zajcewa i nawet przebił ją i dotknął ciała.

- Umowa na stół! Usłyszał on głos Julii Pietrowny.

Ci, którzy prześladowali matkę tej dziewuchy (Ech, bicza nie przebaczę, policzymy się!”) już zameldowali o starciu z woroszyłowskim strzelcem („Zameldowali!” – w histerii miotali się, jakby język sparaliżowało, każde słowo wyciągać trzeba było) i bardzo malowniczo obrysowali go, ale lepiej jeden raz zobaczyć… Nie, czegoś takiego lepiej nie widzieć! Migiem zrozumiał i wybaczył swoim podwładnym ich histerię. A jeszcze i ten pop obrzydły. Dawno trzeba było mu katastrofę samochodową urządzić. Jakże oni weszli? No tak – sam dureń! Wszystkich przecież wysłał dokąd trzeba, możliwe niepowodzenia uprzedzając – na milicję, do zarządu dzielnicowego, do merostwa. A przy wejściu ten młody… takich ta tygrysica jedną lewą ręką, a na sam widok umrzeć można i karabin nie potrzebny… Z prawej coś szczeknęło. Gospodarz skosił oczy i zamarł: wyszczerzona paszcza rottweilera trzydzieści centymetrów od ucha – nie najlepsze lekarstwo na szok.

- Biorę pod uwagę, jako okoliczność łagodzącą, twój strach, alfonsie, i tylko dlatego, po niewykonaniu rozkazu, za pierwszym razem nie strzelam, jak robiłam to zawsze. Trzeciego razu nie będzie. A w ogóle, kuli na ciebie szkoda, ja ciebie po prostu zakłuję. A może, Zemście ciebie oddać? Jak myślisz, piesku? – Julia Pietrowna uśmiechem hydry spojrzała na rottweilera. Zemsta zrozumiała tylko, że jej zamierzają okazać szczególne (wyjątkowe) zaufanie, ale gdzież cudowna kombinacja dźwięków? „Ja przecież rozprawię się z nim w szczególny sposób!..” Wszystko to bardzo wyraźnie odbiło się na mordzie Zemsty i paszcza jej zbliżyła się do ucha gospodarza kasyna, i ucho od razu zrobiło się wilgotne od jej oddechu. Wyjątkowe rozprawianie się wyglądało znacznie bardziej niepożądane niż kula czy bagnet.

- Umowa!

- W biurku.

- Nie ruszaj się. Sama wezmę. Zemsta, pilnuj! Jak tylko się ruszy – Julia Pietrowna znów opromieniła cud-uśmiechem „zabij hydrę” gabinet gospodarza kasyna – oto i wtedy otrzymasz komendę. Ręce na stół, palce rozstawić!

Ach, jak patrzyła zemsta na te palce, ach, jak pragnęła, żeby one się poruszyły! I poskamliwała z niecierpliwości, że się nie poruszają.

Sutener zrozumiał już, że na żarty nie ma miejsca (jakie żarty z woroszyłowskim strzelcem, a tym bardziej z tą wyszczerzoną mordą) i siedział jak kamień i nawet myśleć się bał, tylko jedno „No, podła!..” utknęło gdzieś w dalekich zakamarkach mózgu, ale dalej nie szło.

- Zemsta, spokojnie, odpręż się – Julia Pietrowna trzymała w rękach umowę, – Wszystkie kopie dawaj. No!!

- One na dyskietce.

- Gdzie? Słuchaj, a ich tu dużo, która? Dobrze, wszystkie wezmę.

Tylko pomyślał zerwać się gospodarz, „przecież na tych dyskietkach – wszystko!”, ale zerwać się nie zdążył.

- Zemsta, pilnuj!

„No, gospodyńko, no powiedzże ukochane słowo…”

Julia Pietrowna oddała zwitek ojcu Ili.

- Wszystko?

- W pamięci kopia pewnie jest – ojciec Ilia wskazał na komputer.

- I co?

- Usunąć trzeba.

- Umiesz?

- Umiem.

- A może grzmotnąć go? – Julia Pietrowna miała na myśli komputer.

- Zbędny hałas i zbędne ślady.

Kiedy batiuszka zobaczył jak trójgraniasty bagnet wciska się w piersi gospodarza kasyna, wszystko w nim zastygło, ale w miarę rozwoju wydarzeń chłód ustąpił, nawet zaczął się uśmiechać, zwłaszcza patrząc na Zemstę i nawet nie po ijerejsku źle się ucieszył w myślach, widzącą właśnie takim sutenera, którego zwykle widział w innym stanie: albo przebiegle-wyrozumiałym, albo złośliwie-agresywnym.

- Te-ek, a przecież nie możemy go tak tu zostawić – podsumowała wizytę Julia Pietrowna. Te-ek, z sobą zabieramy jego telefon przenośny i wszystkie klucze. A zwrócimy, batiuszka, wszystko zwrócimy. Tek, a jego do sejfu, zamiast dyskietek, do naszego powrotu. Nie zmieści się? Zmieści się. Złożymy i wepchniemy. Zemsta, pomożesz?

- „Och-ch, jak pomogę-r-r-r!..”

- Sam pójdziesz, czy poprosić Zemstę o pomoc? – bardzo przenikliwie i serdecznie zapytała Julia Pietrowna i kiwnęła głową wskazując na otwarte drzwi sejfu.

Trzeba było bardzo się zwinąć, żeby się zmieścić, i nie inaczej jak kłębuszkiem, żeby kolanami do czoła, inaczej nie wychodziło. Gospodarz kasyna przytrzymał się przed otwartymi drzwiami i z nienawiścią zerknął na Julię Pietrowną.

- Zemsta!

Czuła Zemsta, że oto właśnie teraz padnie ukochana komenda, ale jej wspaniały skok zakończył się uderzeniem w żelazne drzwi. I zanurkować zdążył, i drzwi sam za sobą zatrzasnąć, przy czym z pozycji kłębuszka, dlatego że inaczej się nie dało!

Zamknąwszy drzwi wejściowe na dwa obryty, Julia Pietrowna zakomenderowała:

- A teraz – do merostwa

- Juleczka, a ty naprawdę byś go zastrzeliła, czy tylko straszyłaś? – jakby przymilnym głosem zabrzmiało pytanie batiuszki.

Julia Pietrowna zatrzymała się i zdziwiona zwróciła się do ojca Ilji.

- Zapamiętaj, batiuszka: kiedy straszysz, ciebie się nie boją. Kiedy zabierasz się strzelać naprawdę, zrobią wszystko, czego potrzebujesz. I czegoż was tam w seminariach uczą?

„Panie, nie dopuść do przelewu krwi!” – modlił się ojciec Ilia, kiedy wsiadał do zatrzymanego przez Julię Pietrowną samochodu.

- Film kręcicie? – zapytał szofer, kiedy trochę doszedł do siebie.

- Cerkiew otwieramy.

- A pieniądze?

- Pieniądze oddasz batiuszce na odrestaurowanie cerkwi.

Szofer wytrzeszczył oczy, wpatrując się w Julię Pietrowną. Ta rozchichotała się:

- Jedziemy!

Już dojeżdżali do merostwa, szofer zauważył w sobie, że oto, myślisz, że jakbyś wszystko w życiu zobaczył, a okazuje się, nie. Oj, ile wszystkiego jeszcze jest, o czym nie słyszałeś i nie domyślałeś się!

- Zaczekasz na nas? – zapytała Julia Pietrowna, wysiadając z samochodu. – My za dziesięć minut. Szofer, śmiejąc się, przypalał i, zaciągnąwszy się, powiedział:

- A choćby i za pół godziny. Czekam, cha-cha-cha…

…Okazało się, że szofer miał rację, wyszło akurat pół godziny. Wyszło tak z powodu nieprzewidzianych okoliczności. Sama sprawa, jak Julia Pietrowna mówiła, załatwiona była w dziesięć minut. I weszliśmy przez osłupiałą ochronę bez przeszkód, nikt nawet się nie poruszył, i w gabinecie u przyjaciela mamy Zoi wszystko było w porządku: i bagnet przystawiony do jego marynarki od Diora, i kurek był naciągnięty, i umowa z kasyna była zwrócona i od razy spalona przez Julię Pietrowną wprost na biurku przed całkiem roztargnionym przyjacielem, i faks z diecezji przyszedł, że – tak, cerkiew ta jest potrzebna, i nowa umowa sporządzona, prawda, w tym celu trzeba było drugi raz palec do kurka podnosić:

- Tylko dla ciebie wyjątek, twoje sprawy-łapówki z sutenerem – twoje sprawy. Na słowo „trzy” strzelam. Raz, dwa…

Słowa „trzy” nie trzeba było wymawiać. Zemsta tak była zdenerwowana, już tak skamlała, błagała, no powiedz, och jak bardzo chce się właśnie oto tego…

A „oto ten” nagle uspokoił się i nawet koniak wyjął, kiedy szedł faks z odpowiedzią do diecezji, że umowa podpisana, i, nalewając, zapytał cicho, całkiem nie normalnym dla siebie głosem, w którym nie było słychać zwykłej ironii i zwykłego szyderstwa:

- Juleczka, to ty, czy nie ty?

- Nie ja, – pomyślawszy, odpowiedziała Julia Pietrowna.

- Proszę wybaczyć – przerwał batiuszka. – To ona. To wcześniej ona była nie ona.

- To ty ją tak?

Batiuszka omal się nie roześmiał:

- Przecież ja nawet ciebie nie mogłem ugadać, żeby choć ciut-ciut zapał do łapówek ograniczyć. Ciebie – nie mogłem, a z nią! – batiuszka prawie krzyczał mu w twarz. – Kto mógł poradzić?!

Tak, wiedział, widział ojciec Ilia, że pierwotny poryw Julii Pietrowny był – lepiej cerkiew, niż kasyno. Ona nie lubiła Żywego Boga, ona nienawidziła kasyna. Ale najważniejsze, że przeciwwagą nienawiści do kasyna stał się nie Dom Pionierów, a świątynia Boża.

„Więc i ty uczyń swój pierwszy krok!” – krzyczały oczy ojca Ili do przyjaciela mamy Zoi. Kiedyś dawno temu oni też się przyjaźnili.

- Saszka z wami? – zapytał on oboje naraz, nalewając drugiego.

Ojciec Ilia nie wiedział, kim jest Saszka, ale odpowiedział za oboje:

- Tak.

Przyjaciel mamy Zoi wypił i nalał trzeciego:

- Ja zadzwonię do warty i powiem, żebyście przeszli bez problemów.

- My i tak przejdziemy – powiedziała Julia Pietrowna.

Na tym wizyta skończyła się i trwał akurat dziesięć minut.

…Kot nazywał się Mer. To był bardzo elitarny pers z rodowodem, którego pozazdrościłby książę Golicyn. Był on własnością mera i całego merostwa i kosztował tyle co dwa „Żiguli”. On wszystko to doskonale wiedział i dlatego był zuchwały, leniwy, pamiętliwy i agresywny. Pozwalał się pogłaskać tylko dwa razy (sam mer się nie liczy) i tylko tym, którzy kiedykolwiek zaoferowali mu ofiarę w postaci gotowanego jesiotra (nic innego nie jadł). Wszyscy przychodzący i miejscowi pracownicy nazywali ten poczęstunek „łapówką dla Mera”. Sam mer, człowiek z poczuciem humoru, tylko się uśmiechał. Na tych którzy łapówki jeszcze nie dali, syczał i nawet się rzucał, o pogłaskaniu nawet mowy być nie mogło. Bardzo utrudnione było załatwianie spraw w merostwie dla tych ludzi, na kogo syczał pers.

Kot Mer leżał na swoim zwykłym miejscu na marmurowej szafce z marmurową kulą i odpoczywał na moherowym posłanku po nocnym śnie. Na idącą obok Zemstę spojrzał jak na tego, kto jeszcze nie złożył ofiary i zasyczał. Przy czym zasyczał nie jak kot na psa, psów on na oczy nie widział, jak i myszy, a naturalna dziedziczność dawno zwyrodniała się w sierść i tępą mordę z rozmarzonymi oczami, za które to i płacą, jak za dwa „Żiguli”. Zemsta zatrzymała się i jak zaczarowana usiadła, niedowierzając swoim oczom. Jej cała naturalna dziedziczność była przy niej i miejsca żywym kotom tam nie było. Widok żywego kota dla Zemsty znaczył więcej, niż komenda „fas” (weź go), której teraz już gospodyni nie musiała wypowiadać, nie istniała już i sama gospodyni. Wszystko zmieściło się w świadomości rottweilera, oprócz żywego kota przed oczyma. Jeden cel życia: dogonić, rozszarpać i rozdeptać, zmiażdżyć rozszarpane! Julia Pietrowna szczęśliwa po pomyślnym załatwieniu sprawy, nieco rozluźniła (rozkleiła) się, i to właśnie w tym momencie! A oprzytomniała, kiedy Zemsta, zmiatając wszystko na swojej drodze, przez zgrzyt i łomot upadku wszystkiego tego, na co natknęła się, pędziła za Merem, w którym od razu przebudziły się wszystkie instynkty dzikich przodków, zwiewających przed szakalami.

- Stój, zarazo! – krzyknęła z opóźnieniem Julia Pietrowna i z karabinem w pogotowiu popędziła w ślad za nimi.

Batiuszka jęknął i, nie wiedząc co robić, pobiegł za Julią Pietrowną.

Pierwszą istotną stratą merostwa od pogoni stał się unikalny komputer, który kosztował nawet drożej od elitarnego persa. Komputer wraz z monitorem wynosił z drzwi człowiek w marynarce, trzymając go przed sobą i przyciskając do brzucha, a drzwi były otwarte w stronę korytarza. Tymi właśnie drzwiami trzasnęła Zemsta w komputer i tego, kto go niósł. Drzwi, naturalnie, zatrzasnęły się, monitor wybuchł, w komputerze coś nieodwracalnie trzasnęło i on razem z niosącym odfrunął w stronę okna i po drodze przelotu zgarnęli jeszcze dwa stoły, na których też było dużo wszystkiego. Z nich też wszystko pospadało, wybuchając i pękając nieodwracalnie.

Widok pościgu był bardzo barwny, głównie z powodu Julii Pietrowny, z jej niezwykłymi lecącymi do tyłu siwymi włosami i karabinem w pogotowiu. I na całe merostwo rozległ się jej krzyk-komenda:

- Stój, gadzino! Stój, zastrzelę, swołocz!!

Wszyscy, na kogo pędziła tak Julia Pietrowna, natychmiast zapominali o rottweilerze, który tylko co przemknął. Kiedy zaraz za Julią Pietrowną pojawił się biegnący batiuszka z krzyżem na łańcuszku, to już w ogóle przestawali cokolwiek pamiętać.

Drugi istotny materialny i moralny cios zadany był trzem marmurowym schodom merostwa, które łączyły dwie kondygnacje, i wszystkiemu, co na nich stało i poruszało się, a poruszało się i stało dosyć dużo. Cztery otwarte czterdziestolitrowe kanistry z niezwykłymi włoskimi farbami, które stały na piętrze na skraju schodów, zostały przewrócone na nie przez dwóch robociarzy, którzy zerwali się w panice nie patrząc na drogę wprost na kanistry, ratując się przed wyszczerzoną paszczą Zemsty i wrzeszczącą Julią Pietrowną, które robociarzy nawet nie zauważyły i przemknęły mimo. I wszystka cudowna włoska farba, której ani ogień, ani woda, ani przecinak nie bierze, wylała się na marmur i na to, co na nim stało, ruszało się i leżało. A dwa kanistry wpadły w otwór między schodami. Wrzask i przekleństwa ze schodów bardzo kolorystycznie dopełniały krzyki Julii Pietrowny. Nawet jeśli jesteś dżentelmenem ale na twój garnitur od Versace, który kosztuje tyle co pół kota Mera, wylewa się nagle z góry pół wiadra białej farby, niech nawet cudownej włoskiej, tu nawet lord by zaklął.

Ale najbardziej krzywdzące dla wybranych współpracowników i wybranych gości było dalej: zwariowany i prawie już bez sił Mer zanurkował pod obrus długiego, na ze dwadzieścia metrów, stołu, na którym stało przeróżnego jedzenia więcej, niż na uczcie Iwana Groźnego, i kryształy i porcelana z komnaty Orężnej. Samego kawioru leżało w chińskich wazkach ze trzy pudy (1 pud = 16,38 kg). W ślad za merem pod obrus, naturalnie, rzuciła się Zemsta i, przebiegłszy pod stołem całe dwadzieścia metrów, wynurzyła się spod obrusa i poczuła, że z tyłu coś nie puszcza. Ona strasznie naprężając się, biegła dalej, ale to był już nie bieg, tempo było bezpowrotnie utracone: na kolcach które sterczały z jej obroży, siedział mocno zahaczony obrus, który też cały ściągnęła ze stołu na marmurowe schody (dużo ich w merostwie) ze wszystkim, co na nim było.

Jak będzie tłumaczyć się merostwo za rozbite kryształy i porcelanę i zniszczony obrus, Zemsta się nie zastanawiała. Ona poszukiwała kota i wdarła się w pierwsze drzwi, skąd, jak jej się wydało, powiało jego zapachem. I w ślad za nią w drzwi wleciała Julia Pietrowna. A tam kończyła się wzniosła poranna narada wybrańców, dla których to właśnie był nakryty obrus, trzepoczący się teraz na kolcach obroży szturmującej Zemsty. Niestety, pomyliła się, zapachu nie ma, nie ma elitarnego persa. No, skoro nie ma, to nie ma. Natychmiast się uspokoiła. I prosto przed sobą zobaczyła starego człowieka w fotelu. Człowiek czemuś to nie spodobał się Zemście, chociaż był to bardzo dobry człowiek, jak uważali wszyscy tu zebrani. Przed Zemstą zasiadał sam prezes Międzynarodowego Funduszu Walutowego. On z pozostałymi zgromadzonymi rozstrzygał najważniejszą sprawę o tym, jaką by jeszcze pętlę za obiecane dolary narzucić na obszerne przestrzenie i ich mieszkańców, którzy są na zewnątrz tej sali z zebranymi. Naturalne, że od pojawienia się zemsty z obrusem na kolcach i Julii Pietrowny z karabinem, wszyscy byli w szoku. Zobaczywszy Zemstę apetycznie (mięsożernie) oglądającą jakiegoś staruszka, Julia Pietrowna całą mocą swoich jeszcze bardzo silnych płuc zaryczała:

- Stój, zarazo, zastrzelę!!! – i z gotowym do strzału karabinem rzuciła się na pomoc staruszkowi.

Gospodarz wszystkich dolarów świata znał język rosyjski. No, a kto by na jego miejscu nie pomyślał, że to na ciebie z rwącym bębenki w uszach rykiem pędzi w bagnetowym ataku to… Choć i znał wór na pieniądze język rosyjski, ale nie mógł powiedzieć, co to na niego pędzi. Język angielski też okazał się bezradny, żeby choć jakimkolwiek terminem określić woroszyłowskiego strzelca.

- No co z tobą zrobić, zarazo? – Julia Pietrowna szarpnięciem zerwała obrus z kolców obroży. I dopiero teraz starzec uświadomił sobie, że on nie umarł i zabijać go nie będą.

- W imieniu ot tego bydlaka – Julia Pietrowna wskazała na Zemstę – ja proszę was o wybaczenie.

Trójgraniasty ruski bagnet, kołysząc się, lekko dotykał gospodarza wszystkich dolarów świata. Poszkodowany patrzył na niego bardzo znacząco i w wielkiej zadumie. Jego potężny analityczny umysł, który zaczął dochodzić do siebie po doznanym wstrząsie, w tym kołysaniu ostrza widział tak bardzo nieprzyjemną symbolikę: zakończysz wysoką naradę za wysokimi drzwiami, a zamiast bankietu z kawiorem wedrze się oto TO… – gospodarz wszystkich dolarów zerknął na Julię Pietrowną, która ciągle nie mogła złapać oddechu – i żadne dolary całego świata nie uratują przed ruskim bagnetem.

W powrotnej drodze ojciec Ilia wydzwaniał ze zdobycznego przenośnego telefonu do wszystkich swoich duchowych dzieci i znajomych, do których jeszcze nie zadzwonił, póki jechali do merostwa. Zemsta ponuro sapała, a Julia Pietrowna głaskał ją:

- Dobrze, dobrze, dobry piesek. Słuchaj, ojcze Ilia. Ja ciągle myślę, co to z moją Zojką się wydarzyło.

„A ty na siebie spójrz!” – wesoło odpowiedziały oczy batiuszki.

- A co takiego? – zapytał on w głos.

- A oto kiedy opowiadała ona o Julii, mojej świętej, czasem wydawało się, jakby ktoś za nią mówił, ona mówiła jak kukła.

- Ona nie kukła – powiedział ojciec Ilia. – Ona wybranka.

- A w jaki sposób podejmowana jest decyzja, kogo wybrać.

- To decyzja Boga, Juleczka. Wzywa wszystkich, a wybranymi staje się niewielu.

- Przed szkołą się zatrzymaj – powiedziała do szofera.

Przy szkole wysiedli.

- Dzwon teraz weźmiemy. Co za cerkiew bez dzwonu!

- A jak że my go?.. z zakłopotaniem zapytał batiuszka i po raz któryś już dziś drgnął i jęknął od okrzyku Julii Pietrowny, biegnącej ciągle tak samo z karabinem do jezdni, po której, bez pośpiechu jechał dźwig.

„I skąd taka zwinność w takie lata?” – batiuszka w zdumieniu patrzył na bieg Juli Pietrowny, jakby tylko co zauważył, jakby nie za nią on tylko co biegł, ledwie nadążając, po kobiercach korytarzy merostwa.

- Stój! – krzyczała ona, potrząsając karabinem.

Krzyczeć „Zastrzelę!” nie było potrzeby, dźwig zatrzymał się. Po trzech minutach on jechał do dzwonu. Po przedzie szła Julia Pietrowna.

- I serce jest! – wykrzyknął ojciec Ilia, kiedy dzwon zaczął się podnosić.

Julia Pietrowna w milczeniu patrzyła na jego podnoszenie. On podnosił się coraz bardziej się kołysząc, i, kiedy był na poziomie głów, rozległo się jego pierwsze od 60 lat uderzenie-dzwonienie.

- Co z tobą. Juleczka? – batiuszka zatroskany patrzył na przemienioną twarz Julii Pietrowny.

- On z Sieriebianki. To ja spychałam go z dzwonnicy. I potem – młotem – głosu jej batiuszka też nie rozpoznawał.

On wziął ją za łokieć:

- Ty słuchaj, jak dzwoni. On wszystko wybaczył.

Do kasyna podjeżdżali przy ciągłym dzwonieniu kołyszącego się na końcu wysięgnika dzwonu. Ludzi było już pełno. U drzwi, nic nie rozumiejąc i oglądając się jak w agonii, kręcili się asystenci sutenera. Od stojącej niedaleko „Gazeli” oddzieliła się postać i ruszyła niepewnym krokiem do Julii Pietrowny. To był Maksim Erastycz.

- No, wspaniale, stara pieprzniczko – Julia Pietrowna wesoło kiwnęła na dzwoniący dzwon. – Poznajesz?

Maksim Erastycz nie mógł oderwać oczu od Julii Pietrowny. Wybuch uczuć od jej zewnętrznego wyglądu już minął, teraz on bez przerwy patrzył na jej twarz i (i nie mógł nic na to poradzić!) widział ją tą, wrzeszczącą: „Tu była carska katorga!..”

- Tam nie było carskiej katorgi, Erastycz, uspokój się! Słuchaj lepiej naszego dzwonu.

I tu on rzucił się do niej, objął ją i zapłakał na jej ramieniu.

- No-no, e, udusisz…

- Całą drogę… myślałem: albo zwariowałem, przesłyszenia (przywidzenia słuchowe) przez telefon wydawać się zaczęły, czy pułapka jakaś… Czy to ty, Julka, ścierwo stare?!

- Ja! Ty sam, stara pieprzniczka.

- Ech, Panie! – Maksim Erastycz gorliwie się przeżegnał.

- Starczy, starczy obejmować się – zakomenderowała Julia Pietrowna. – Odejdź, Siewka, on teraz długo nie odjedzie.

- Oj nie, Julk. Ukrzyżowanie wyładujemy i ja do domu.

- Czyż nie Nowy Rok urządzać?

- Czekają na mnie, obiecałem…

- Śmiało, weź udział w światowej pogańskiej popijawie. Tak, Zojk?

- Tak, Julio Pietrowna. Cudzych grzechów nie zaczepiaj, kiedy swoich bez miary.

- A? To ty do czego?

- To mi tak babcia mówiła.

- Tak? Dobrze… Dawaj, Erastycz, wyładowuj.

Długo patrzyła w Oblicze Ukrzyżowanego, potem podotykała drewno. I wszyscy stali i w milczeniu patrzyli.

- Koniec – skomenderowała Julia Pietrowna – Sprężmy czas – i omal nie dodała: jak mówił mój wielki nauczyciel. A to mówił rzeczywiście on. – chodźmy do cerkwi. Ilia z Alfy!

Ten migiem wyrósł przed woroszyłowskim strzelcem i bez jakiegokolwiek uśmiechu, stojąc na baczność zameldował:

- Drużyna „Alfa” czeka na Pani rozkazy.

- Dawaj, idź z batiuszką do kasyna, tfu, do cerkwi. Tam gospodarz w sejfie siedzi… Czego oczy wytrzeszczasz? Więcej nie było dokąd go wsadzić. No, ogólnie, wetknij mu pod nos papiery i wyganiaj. Ja do dźwigowego, a potem do was. Sprężaj się w czasie, Alfa!

- Jest sprężać się w czasie.

A Julai Pietrowna żegnała się z Zemstą:

- Idź, kochana, do domu idź, nie skomlij. My z tobą się jeszcze zobaczymy. I choć zapuszczony twój gospodarz, ale ty pożyj z nim, tylko nie chuligań więcej. No, biegnij.

Zemsta liznęła gospodynię i pobiegła do domu.

- Posłuchaj – Julia Pietrowna zwróciła się do operatora dźwigu. – Zostaw tu dźwig na kilka dni, a drzwi zamknij, nikt do niego nie wlezie. W dzień ludzi tu pełno, w nocy ja będę dyżurować.

- No skoro ty – zostawię. No, babka, pierwszy toast w Nowym Roku – za ciebie!

- Ty wysięgnik przysuń, żeby dzwon był nad dachem, żeby można było stać i dzwonić.

I Julia Pietrowna pobiegła do cerkwi, gdzie Ilia z Alfy sprężał się w czasie. Gospodarza kasyna z sejfu już wyjęto, dokumenty z wysokim podpisem pod nos już podsunęli: zgodnie z najwyższym zarządzeniem cały ich majątek powinien opuścić budynek № 253-B w ciągu godziny…

- Ale to niemożliwe, niemożliwe! – piskliwie upierał się gospodarz kasyna, ale szybko został przekonany przez Ilię z Alfy, że nie ma nic niemożliwego i że transport na czym wywozić – to problemy „twoje i twojej bandy”.

Przechodząc obok Juli Pietrowny sutener wycedził:

- Dobrze, jeden-zero, ale mecz jeszcze nie skończony.

Po piętnastu minutach podjechał luksusowy biały „Mercedes” z migającymi światłami i napisem „Milicja”. Wysiadł z niego gruby pułkownik, a za nim były gospodarz byłego kasyna. Twarz pułkownika była taka, że nie trzeba było jej karykaturować, żeby umieścić na plakacie mamy Zoi. Widocznie, tyle on nakradł, naodbierał, tyle nakręcił wszystkiego, że to wszystko mocno wgryzło się w jego fizjonomię. No, jakby chodzący plakat agitacyjny: nie przechodźcie obok!

- Tak! – pułkownik, podchodząc, podniósł rękę. – Natychmiast powstrzymać bezprawie, zaprzestać wynoszenie mebli.

- Ale mamy decyzję… – zaczął ojciec Ilia.

- Tak, wszystkie papiery natychmiast tu, zrobimy porządek.

Batiuszka zaczął wyjmować dokumenty, ale Ilia z Alfy miękko powstrzymał go. A bagnet karabinu wciskał się już w brzuch pułkownika.

- Stać! Krzyknęła Julia Pietrowna w stronę towarzyszących mu. – Ruszycie się – na pewno go zastrzelę, a ty słuchaj!

Ale słuchać on nic nie mógł, on już padał. Nigdy w życiu nikt mu nie groził.

- U nas wszystko zgodnie z prawem – kontynuowała Julia Pietrowna. – Zaczniesz swoje bandyckie podkopy czynić, na dnie morza znajdę i przyłożę. Mnie zabijesz, oto widzisz, za mną stoją, oni – siła, choć nie tacy, jak ja, oni są dobrzy, ale od ich dobroci tobie gorzej będzie, niż od mego bagnetu. Zapamiętaj, tu świątynia. Kasyna nie będzie. Pułk takich samych jak ty przyślesz, a nas dywizja powstanie. Jasne?

Pułkownik już się uspokoił

- Jasne – powiedział on spokojnie.

I tu zobaczył Zoję, która podeszła i stanęła obok Julii Pietrowny. Długo patrzył na nią. Odwrócił się do sutenera:

- Ona?

Ten skinął:

- Ona.

- No cóż – powiedział pułkownik, zawracając wstecz – będziemy popatrzeć.

Po jeszcze piętnastu minutach zwalił się tłum podrostków, napalonych i pijanych, z dębczakami, łańcuchami i temu podobnymi rzeczami.

- No, co, w naturze. A no, szybko stąd, kto śmie pchać się do naszego kasyna? – oto co dźwięczało od tłumu, jeśli odfiltrować przekleństwa.

Tu wszyscy wystraszyli się nie na żarty. Ilia z Alfy zatrzymał Julię Pietrowną, która była rzuciła się do podrostków.

- Odpocznij, Juleczka, moja kolej.

On wyszedł do tłumu i głośno krzyknął:

- Wszyscy patrzcie na mnie!

Tu on schwycił w ramiona najbliższego (on zaś najtęższy) i po pół sekundzie ten poleciał wysokim łukiem w zaspę, znajdującą się z pięć metrów od miejsca wyrzutu. Wył on jeszcze kiedy leciał, a kiedy plasnął, zawył strasznie. Wszystko było całe, tylko strasznie bolało. Tłum ucichł. I wśród ciszy Ilia z Alfy spokojnie powiedział:

- Zabijać nie będę nikogo, ale wszystkim będzie bardzo boleć.

On schwycił jeszcze jednego, wysoko podrzucił, złapał obiema rękami dwie nogi podrzuconego i zakręcił nim dwa razy nad swoją głową, jak Ilia Muromiec kręcił maczugą nad swoim hełmem przed Sołowiom-rozbójnikiem:

- Każdy, kto chce zostać w cerkwi, może zostać, a kto przyszedł do kasyna – żeby za minutę was nie było. Czas minął.

Po minucie nikogo nie było. Po dwóch godzinach wszystko z kasyna wyniesiono, oprócz masywnego starego stołu i szafy…

- Zoik, gdzie tu ta statuetka stała, którą ty zwaliłaś?

- Tu, Julio Pietrowna.

- Dawaj, batiuszka, na tym miejscu na razie Ukrzyżowanie postawimy.

- Dobrze, Juleczka, dawaj.

Potem był molebien. Julia Pietrowna po raz pierwszy słyszała, jak śpiewają modlitwy: śpiewało jakichś dwóch brodaczy. Julia Pietrowna patrzyła teraz na sufit, skąd patrzyło Wszechwidzące Oko i, jak jej się wydało, Gołąb, znajdujący się między Bogiem-Ojcem i Bogiem-Synem, poruszył skrzydłami, u Niego ożyły oczy i On uważnie patrzył na Julię Pietrowną.

Po molebniu, ojciec Ilia z pomocą Ilji z Alfy stanął na wielkiej szafce obok Ukrzyżowania. Wszyscy widzieli, że on denerwuje się tak, jak nie denerwował się ani razu w życiu. Bo tak też było. Twarz jego pokrywały krople potu, oczy były wilgotne.

- Bracia i siostry! Dziś jest najznamienitszy dla nas dzień, którym obdarzył nas Pan!

Dziś objawiono nam cud! Z obrzydliwości spustoszenia, na miejscu rozpusty powstała cerkiew Boża. I dla nas, jak dla Szawła, zabójcy i prześladowcy chrześcijan, zagrzmiał grom niebiański, i Szaweł uwierzył głosowi z gromu i z prześladowcy przemienił się w Jego wiernego sługę i został Apostołem Pawłem. W życiu każdego z nas grzmi taki grom, ale my – nie słyszymy. W życiu każdego z nas staje na naszej drodze Sam Zbawiciel, Jezus Chrystus.

On woła do nas: „Przyjdźcie do Mnie, wszyscy spracowani obciążeni, Ja dam wam ukojenie”. A my, próżno w krzątaninie pracujący i grzechami obciążeni, my przechodzimy mimo. Idziemy ku wiecznej śmierci. Zabójca Szaweł był martwy dla Carstwa Niebieskiego. Ale oto – grom z nieba – i zmartwychwstał Szaweł jako Paweł. Ach, oczekiwali żydzi w Damaszku wsparcia w osobie zabójcy Szawła, ręce zacierali, oto już przyjdzie… Przyszedł – i zaczął głosić zmartwychwstałego Chrystusa. Rozpacz i złość żydów nie miała granic. Ale cała złość świata bezsilna jest przeciwko słowu Bożemu, które we wszystkie końce świata rozniósł Apostoł Paweł. „Nie milczcie, głoście!”, „Kto mnie się powstydzi, tego ja powstydzę się w Carstwie Swoim!” – nam wszystko to jest powiedziane. My nie musimy nieść słowa Bożego we wszystkie zakątki wszechświata. Głoszenie jest potrzebne tym, którzy obok nas, im trzeba nieść słowo Boże. Jeśli wczoraj byłeś okrutnym bezbożnikiem, a dziś usłyszałeś i posłuchałeś głosu z Niebios, to z wyżyn przerodzenia się swego nie chełp się, pamiętaj siebie niedawnego, pamiętaj wszystko, co zrobiłeś, gdy byłeś bezbożny!.. Pamiętaj komu jesteś zobowiązany, Kto zagrzmiał ci gromem przejrzenia, nie zapominaj, ile razy grzmiał On tobie wcześniej, a ty szedłeś mimo. Nie otrzymałeś zasłużonej kary, kiedy po pierwszym gromie nie usłyszałeś Go, kiedy po pierwszym pojawieniu się Zbawiciela przeszedłeś mimo. Łaska dalej wylewała się na ciebie, oczekiwał Pan cierpliwie… Widzieliście przed chwilą przerażenie (okropność) ciemności w oczach tych, którzy otaczali cerkiew, którzy całkowicie są w rękach księcia ciemności. A przecież to nasze dzieci! Więc wyrwijmy że ich z pazurzastych łap modlitwą i słowem nawróconym. Naszymi rękoma w świecie działa Pan Bóg. Więc przyłóżmy je tam, dokąd On kieruje. Nie zadawajmy Mu pytań, dlaczego wszystko dzieje się tak, a nie owak, powiadają, „Dokąd że Ty, Panie, patrzysz?”, „Bo to tak trzeba by…” Oto jak my zwracamy się do Boga! Doradcami chcemy być, potępieńcy!.. Narzekamy, jeśli ciut nie po naszemu… Drodzy bracia i siostry, wybaczcie mi za zagmatwaną mowę. Denerwuję się, widzę siebie w całym swym potępieniu… Nie dotykajcie nawet myślą tego, że niby coś nie tak w Bożym stworzeniu wszechświata. Jeśli nie pokajamy się w takich myślach – nie zostanie nam wybaczone, bowiem to już bluźnierstwo na Ducha Świętego Życiotwórczego. Jak narzekałem ja, że w żaden sposób nie udaje się pozbyć się z tej cerkwi podwładnych przewrotnego! Tyle progów obijałem, modliłem się niby… to właśnie to, że niby! Nie modlitwa to była, a mamroczące narzekanie: no jakże, Panie, no kiedyż?.. A Pan już w rękach trzymał ten dzień – kiedy. Dziś! W jeden dzień, w jedną godzinę, rękoma ludzkimi, pod Jego osłoną (opieką) – powstała Boża cerkiew, i jeśli On zechce, wystoi do końca świata. Amiń…

Nikomu nie chciało się rozchodzić. Julia Pietrowna podeszła do ojca Ilji:

- Słuchaj, a dziarsko ty, okazuje się, mówisz, jednak w seminarium czegoś was uczą! – ona nagle uśmiechnęła się i pochyliła się do jego ucha – a o czyich rękach to ty mówiłeś?

- A o twoich, o czyich by! Na głos przy wszystkich nie mówiłem, żeby skrzydełka nie urosły, żeby nie podcinać potem. A w ogóle to – batiuszka uśmiechnął się w odpowiedzi – tablicę pamiątkową przybiję, niby, dzięki staraniom służebnicy Bożej Julii.

- Ja Tobie przybiję! – uniósł się woroszyłowski strzelec. – Ja ciebie samego wtedy do niej przybiję!

I po chwili razem się roześmiali.

- Słuchaj, a ja, chyba, pójdę zaraz, przebiorę się, i z powrotem tu, postróżuję. Nocą i tak spać nie będę, tak bardzo dużo wszystkiego na jeden dzień.

- To prawda, dużo. A może, przeciwnie, pośpij, rzeczywiście przecież dzień za rok się okazał.

- Nie, wiem, że nie zasnę. Już tak dużo się zwaliło, nie zaśniesz. Przy Ukrzyżowaniu naszym Sieriebiańskim posiedzę. A w ogóle… weźmiesz na stróża? Najlepsze moje miejsce.

- E, nie, nie przejdzie. Dezerterować z frontu pracy nie pozwolę. My z tobą Zakon Boży będziemy głosić.

- A idź ty!..

- Słuchaj, Juleczka, ja tobie na przyszłość powiem, jeśli kiedyś zechcesz mnie jakoś zwymyślać, ty mów: bez tytułu. Dlatego że mnie obrażać można i trzeba, ale tytułu mego – nie, w żaden sposób, moje święcenie od samych apostołów idzie.

- No wybacz.

I tu obok pojawili się Zoja i Siewa, oboje z mamami.

- Julio Pietrowna – powiedziała Zoja – a może i my z wami tu w nocy posiedzimy? Imieniny nasze odświętujemy, pomodlimy się jak należy, wy nam opowiecie coś.

- Z tym to wy nie do mnie, to do mam waszych.

- A w ogóle, jakoś to… – wymamrotała mama Siewy – nocą w cerkwi…

- Tak super – nocą w cerkwi! – Zoja prawie zaśpiewała. – A, mamuśko, odpuścisz (pozwolisz)?

- Ciarki przeszły nagle u mamy Zoi, jak przebrzmiało dla niej to „odpuścisz”, ona westchnęła i odpuściła. Odpuszczono też Siewę-Siewastiana.

Jeśli by jeszcze wczoraj kto powiedział Julii Pietrownie, że noworoczną noc ona będzie spędzać w otwartej przez NIĄ cerkwi, naprzeciwko Ukrzyżowania z Sieriebrianki, ona by… no jeśli by nie zastrzeliła od razu prognostyka, to roześmiała by się mu w twarz. Roześmiała się ona i teraz, tylko innym śmiechem, potrząsnęła głową i powiedziała:

- M-tak, oto sprawy!

„Co z panią, Julio Pietrowna?” – oczami pytali Siewa-Siewastian i Zoja.

- A nic, to ja tak. No tak, rzeczywiście, nie wiesz, gdzie znajdziesz, gdzie stracisz. Więc znaczy, mówicie, Nowego roku nie ma jeszcze? Surowy post? W takim razie kartofelki w mundurkach, a na rozpieszczenie – pomidorki. No a dla mnie jeszcze mocniejszego z mojej frontowej flaszeczki, wybaczcie. Za imieniny wasze wypiję.

- Julio Pietrowna, pomodlić się należy – powiedziała Zoja, a Siewa potwierdził powiedziane solidnym skinieniem głowy.

Oni wyszli zza składanego stolika i stanęli przed Ukrzyżowaniem. Z jakiegoś powodu spojrzenie Julii Pietrowny zatrzymało się na lewej dłoni Zbawiciela, na krwi, namalowanej czerwoną farbą, która wypływała spod łebka gwoździa. „A przecież to tak było!..” I przypomniały się słowa batiuszki o naszych gwoździach, które my całe życie w Niego wbijamy. „A może, oto ten w dłoni – mój?” „Twój – przywidział się jej nagle głos. – I pozostałe nie są jeszcze wyjęte…”

Z tyłu rozległy się dziecięce krzyki. Ona gwałtownie się obróciła, ale zauważyć nic ni zdążyła, coś ciężkiego walnęło ją po głowie i zapanowała ciemność…

…Przez rozpraszającą się ciemność zaczęły przesączać się głosy:

- Dawaj, dawaj, cuć ją, powąchać daj… I szpilki wyciągnij, rozpuść jej włoski, niech potem powącha, jak od nich spalenizną pachnie, hy…

- A z małymi to co robić? Świadkowie!

- A ch… ich wie, któż pomyślał, że one też tu…

- My nie świadkowie! – usłyszała Julia Pietrowna okrzyk Zoi. – My Julii Pietrowny skrzywdzić nie damy!

- Oj, jak się boję… A no co?

- E, to przecież ta sama koza, z powodu której całe to zamieszanie, „spadaj”. Zaraz my ciebie zrzucimy. Mało ciebie, znaczy, szef „popieścił”. Ale my „dopieścimy”. Nie, serio, a jak patrzy! A głosik jaki! Jak to ty mówiłaś? „Bądźcie niemi”? No więc oniemiejesz.

Zoja nie mrugając wpatrywała się w twarz herszta. Twarz jak twarz, żadnych nikczemnych rysów, i oczy nie złośliwe, i usta normalne z wielkimi wargami.

I tu usta normalne z wielkimi wargami wypowiedziały:

- A więc co, wyrwać ci języczek? Być może, niema, nie oniemisz nikogo.

„A przecież to boli! A co jeszcze czeka? – od razu przypomniało się przerażenie od samej myśli o drugim uderzeniu grenlandzkiego bicza. Jakby kryształek o kryształek brzęknął w uszach i delikatny dźwięk poleciał-zadźwięczał, wypełniając sobą całe ciało i jednocześnie duszę niezwykłym spokojem. – Przecież sama prosiła mamę odpuścić. I jeśli droga na niebo prowadzi właśnie przez to, żeby wyrwali język, znaczy tego pragnie Sam Władyka Nieba”.

Zoja przeniosła spojrzenie na Ukrzyżowanie. Rzeźbione oblicze Chrystusa zasłaniała zakrwawiona głowa Juli Pietrowny.

- Pomóż Panie – wyszeptała ona całkiem cicho, spokojnie.

Ale herszt usłyszał:

- Co, stchórzyłaś?

- Nie, wyrwij. Nagły ból szybko mija. Za to, potem, jeśli nawet zmusicie bluźnierstwo powiedzieć – nie będzie czym.

Teraz całe jej „ja” było przepełnione tym odczuciem, kiedy, rozpłaszczona na brzuchu, opierała się wargami w Ukrzyżowanego na swoim nacielnym krzyżyku i szła od Niego ożywiająca siła tam, gdzie chlastał ją bicz z grenlandzkiego morsa. Wyrywać język chyba nie dużo bardziej boli…

- A jeśli my tobie nie szybko, a powoli go wyrywać będziemy? Jeśli my tobie go wyciągać będziemy?

- Bóg pomoże, wytrzymam.

- Nie, nieźle gada. A jeśli my tobie gałeczki twoje wyciśniemy? – i grubowargi herszt podniósł do jej oczu dwa rozczapierzone palce.

- Wyciśnij. Za to was widzieć nie będę.

- A przecież to bo-oli, a jeszcze lepiej wyciągać i je – to bardziej boli!

Teraz widziała Zoja, że jednak w oczach ukrywa się zło. Jego niezłe oczy wprost świeciły zadowoleniem z tego, co mówiły grubowargie usta.

- Bóg da, nie dużo boleśniej.

- Ty ciągle o jakimś Bogu, o Tym, czy co? – grubowargi herszt kiwnął na Ukrzyżowanie.

- O Tym. O Jedynym.

I tylko otworzyły się grubowargie usta, jak i natychmiast zamarły, półotwarte, bowiem niezłe oczy, radosne z powodu cudzego bólu, zwęszyły, jak naprężyła się nagle ta małolatka, która do żadnej maści nie pasowała. Jak wtedy, wyciągnie zaraz ręce i… a jeśli i naprawdę oniemiejesz!

- No, zobaczymy, jak On tobie pomoże… zasyczało z grubych warg.

- A ja ciebie poznałam.

- Też mi, ja przecież przy stole z prezentem stałem.

- Jeszcze widziałam, jak ty na ostatniej Liturgii ikony z ikonostasu odrywałeś.

- Wylazły z orbit niezłe oczy, a brwi w ułamku sekundy zgniotły i bez tego prawie nieistniejące czoło.

- C-co?! Ty mi tu bzdur nie wciskaj! Ja ci dam ikonostas! Nie, patrzcie, sprawniej opera bajki plecie. Czego łezki puszczasz! Łezki puszczać będziesz, kiedy was wykańczać będziemy, bo nie ma teraz innego wyjścia. Ech, ależ wy niedorostki, czego przyleźliście, w Nowy Rok?

- Żadnego Nowego Roku nie ma i my nie przyleźliśmy. My z Siewą-Siewastianem przyszliśmy do Julii Pietrownej nasze imieniny obchodzić.

- Więc wy jeszcze i imieniny macie. A obchodzić kartofelkami w mundurkach?

- Modlitwą przy Ukrzyżowaniu. A… kiedy nas wykańczać będziecie, nam nie do płaczu, a radować się trzeba będzie, dlatego że wy nas prościutko do Carstwa Niebieskiego poślecie. Ja tam byłam, wiem.

Do herszta podszedł ten, który bił po głowie Julię Pietrowną:

- Słuchaj, bratku, patrzę ja na nią i bzika dostaję.

- I ja też. Bezwątpienia, fruk-to-za…

- A może, ona zaczarowana, może, ona bólu nie czuje? Słyszałem o takich, może na niej jakby zbroja ta, jak ona, ekstra…

- Ból ja odczuwam, a od czarów wybaw Panie – Zoja zdecydowanym ruchem przeżegnała się. – A zbroja moja – to modlitwa za mnie całej Prawosławnej Cerkwi!

- To znaczy, kiedy kopyta wyciągniesz, do raju, znaczy, od razu? No więc – masz pióro (nóż), wbij w siebie – i pięknie, i od grzechu nas uwolnisz.

- Kopyta ma bies – smutno odpowiedziała Zoja. – A zabijać nikogo nie można, a siebie w ogóle… Siebie zabijesz – nie wybaczy Pan Bóg. I ja was od grzechu w żaden sposób nie uwolnię. Oto On tylko może uwolnić – ona skinieniem głowy wskazała na Ukrzyżowanie.

- Nie, słuchaj, ja tu o tej Joannie d’Arc, przez wideo oglądałem. Ta nie cieńsza (nie delikatniejsza), a język jak podwieszony! Nie, koniecznie trzeba wyrwać.

- Oglądaj lepiej pornusy. A język… Nie-e, najpierw ona swoim językiem o wybaczenie poprosi. Oto u niego – i herszt wyjął zza pazuchy złoty łańcuszek, a na łańcuszku Zoja zobaczyła… czarnogłowego! Aż krzyknęła i przeżegnała się:

- Ty – biesopokłonnik?! (satanista, czciciel biesa)

- A ja żaden czciciel. Tak noszę – piękne. Jakby talizman. Mordkę jego mistrz z marmuru szlifował. Nie, tyle dolców za robotę odwalili, dolcami wypchali, a ona – „S-pa-daj”! I o wybaczenie poprosisz i diabełkiem nazwiesz. I ucałujesz!

I tu obfita ślina poleciała z ust Zoi na czarnogłowego. U niego aż morda zmieniła się, z drewna rzeźbiona. Opluty i obrażony, on jakby chlipnął do właściciela: a cóż to takiego?

- To nic, spokojnie – odpowiedział ten złowieszczo, chowając talizman z powrotem. – I to weźmiemy pod uwagę, imie-nin-nica (sole-niza-ntka). Jakie jest twoje imię?

- Zoja. A moja niebiańska opiekunka (patronka) mi teraz pomaga, ją też zmuszali u biesów o przebaczenie prosić.

- I cóż?

- Nie doczekali się. I ode mnie nie doczekacie się.

- Źle zmuszali, pewnie.

- Dobrze zmuszali: bili, torturowali, za włosy powiesili...

- O, i to jest myśl! – grube wargi rozciągnęły się w radosnym uśmieszku i Zoja zobaczyła jak z lewej strony głowy herszta pojawił się czarny krąg z czarnogłowym w środku. – Na imieniny przecież prezenty dają. Z noworocznego zrezygnowała, „s-pa-daj”, z imieninowego nie zrezygnujesz. Zobaczymy jaka z ciebie Joanna d’Arc. A u tego chłopaczka kto tam na Niebiosach?

- Męczennik Siewastian – Zoja uśmiechnęła się swobodnym uśmiechem. – Z niego tarczę strzelniczą zrobili, strzałami przebili, a on zmartwychwstał potem mocą Chrystusa i, zmartwychwstały, do Chrystusa przywoływał. A potem pałkami go dobili. I teraz on patrzy na nas z Carstwa Niebiańskiego i nam pomaga.

- I nie wyparł się Siewastian niebiański?

Z tym samym uśmiechem Zoja przecząco pokręciła głową i powiedziała:

- A jeśli by się wyparł, czyż byłby w niebiosach?

- No ten to – herszt z pogardliwą ironią obejrzał Siewę – szybciutko…

- Trzymaj się, Siewka! – krzyknęła Zoja do Siewy-Siewastiana. Po jej prawym policzku staczała się ogromna połyskująca w świetle, łza. I smutno-ponura bolesna twarz Siewy-Siewastiana rozjaśniła się, przepełnił go dzwon-dzwonienie od uderzenia kropelki o świetlną nić.

- Pałkami – to nieciekawe – ciągle tak samo uśmiechając się powiedział herszt – a strzały… A co, chłopcy, w rzutki-lotki się zabawimy? A-no, Świstun, spójrz no, tam na stole, co po nas został, tam pudełko, pamiętam, z drucikami było… Jest? Cha! Za-ba-wi-my się…

Zoja widziała, że nastrój herszta z każdą chwilą się zmienia, on teraz nie wystraszy się oniemieć, jemu teraz potrzebny jest tylko jej pocałunek w mordę czarnogłowego. Grubowargi herszt tracił rozum w oczach i stawał na drogę wojny z Żywym Bogiem.

- A jak ty masz na imię? – cicho zapytała ona herszta.

- Chriun – tak ono mnie nazywają – odwalił ten.

- To nie imię.

- No, w dzieciństwie wołali mnie - Ilia

- Wołają ciebie teraz, a Ilią nazywali.

„Nie, siedmiolatka-małolatka, tak skoro tak!.. Ją by do naszej brygady, matką-sutenerką by jeszcze była! Ta szpanerka, co rostowskich utrzymuje, daleko jej do tej małolaty!”

- Więc ty masz za godzinę imieniny

- Co?!

- Imieniny. Pierwszego – Ilia Muromiec. Mi babcia czytała. Mnich, bohater, obrońca… – na policzku Zoi zatrzymała się nowa maleńka łezka. A przed jej oczami rozpościerało się i szło za horyzont trzęsawisko bolesnego, nieskończonego czasu, z którego sterczały niezliczone buraki-głowy. I buraki-głowy tych czterech też tam, nie miały innego miejsca. I one głośniej od innych drą się do śmiejącego się czarnogłowego: „A kiedyż to po drugi naparstek (po drugiego maluszka) przylecą?!” I nie można bez dygotania i litości patrzeć na ich nieszczęsne drące się twarze, które to i twarzami być przestały.

- Panie – wyszeptała Zoja, zwracając się do Ukrzyżowania – za swoich wrogów Ty kazałeś się modlić, a za Twoich można? A i nie wrogowie oni… Ja przecież do Carstwa Twego idę, a oni…

„Można” – usłyszała Zoja w sobie głos dzwonu-dzwonienia.

Herszt Chriun uparcie patrzył na łezkę która się zatrzymała.

„Nie, tak z powodu siebie nie płaczą, takimi łzami płaczą po zmarłym, kiedy nad jego trumną stoją…”

- Słuchaj, Świstun, coś u mnie w uchach dzwoni. A no, nalej!

- I u mnie dzwoni. Kończyć trzeba i zwijać się. I dawaj bez rzutek-lotek, bez drucików.

- Nie-e-e, bez rzutków teraz nie da rady – Chriun prowadził tu brygadę, żeby pokazać początek demonstracji siły, żeby wszyscy zastanowili się, czym jest wojna z kasynem. Ale teraz inne nadciągnęło: „Zobaczymy, jaka z ciebie Joanna d'Arc!”

Ciemność rozproszyła się, Julia Pietrowna oglądała co się dzieje: ona była przyciśnięta plecami do Ukrzyżowania, jej ręce były przewiązane sznurem na nadgarstkach. Bandytów czterech, dwóch trzyma dzieci, jeden stoi obok, a czwarty, wyraźnie główny, siedzi przy ich stoliku i je ich pomidor.

„Żebyś ty się udławił” – było pierwszą myślą.

„Bez masek, więc znaczy, przyszli zabić” – taka była druga.

- Dzieci wypuść – powiedziała, zwracając się do głównego.

- A ciebie nie pytają – prawie wyśpiewał wysokim tenorem ten, który stał obok, i jednocześnie ze śpiewem z całego rozmachu, bocznym, uderzył ją w usta.

O sobie Julia Pietrowna zawsze mówiła tak: „Mam dwie dumy: pierwsza – moje włosy, druga – moje zęby”.

I oto, drugiej dumy już nie ma.

„Wkrótce, pewnie, i pierwszej nie będzie” – pomyślała od razu, jak ocknęła się po uderzeniu.

Podszedł główny:

- A, mimo wszystko jesteś rozkoszną babą, nawet z rozkwaszoną paszczą.

- A może, my ją tego, po kolei – zaproponował ten, który trzymał Zoję.

- Och ty, przecież ona starsza od piramid.

- A nie dla przyjemności, a żeby posłuchać, jak ona wyje.

- Ona i tak zawyje – herszt wyplunął jej w twarz resztki pomidora i nawinął na rękę trzy obroty jej włosów.

- Gdzież twój karabin?

- Tu nie można z bronią.

- Jak nie można? My przecież z bronią – i wszyscy czterej roześmiali się.

Nawinięte na pięść włosy herszt naciągnął na siebie. Julia Pietrowna z całych sił przeciwstawiała się pochyleniu głowy i to przynosiło bardzo silny ból. Ale jednak siła herszta zwyciężyła. Jakby naciągnięte białe wodze wychodziły z głowy Julii Pietrowny do jego pięści.

Herszt uśmiechnął się:

- No cóż, woroszyłowski strzelcu, mam do ciebie jedną sprawę: umowa!

- Ty zwariowałeś – powiedziała Julia Pietrowna do podłogi, przeciągnąć wodzy w żaden sposób się nie udało. – Kto by ją tu trzymał, ona w bezpiecznym miejscu.

- Gdzie?

- Gdybym wiedziała, bym nie powiedziała – i po tych słowach straciła przytomność: kiedy wyrywają włosy, to bardziej boli, niż kiedy wybijają zęby.

- …Dawaj-dawaj, cuć szybciej.

- Słuchaj, Chriun, przecież kończyć trzeba, baby czekają, szampan się chłodzi. Nowy Rok nie przy stole – zły znak.

- Sza!.. Okazuje się, mam imieniny. Należy się mi wyjątkowy prezencik. I ja go otrzymam.

Sądząc po tym, jak poplecznicy patrzyli na herszta, oni byli bardzo zdziwieni. Oni po prostu go nie poznawali. On nigdy nie przejmował (denerwował) się. Jak dużo „mokrego (mokrej roboty)” na nim, w tylu porachunkach brał udział. I nigdy nie nabijał się z ofiar. Jeśli torturował, to nie po to żeby się nacieszyć, a żeby dowiedzieć się to, co było trzeba. Co ma z tym wspólnego umowa? Jasne, że jej tu nie ma. Po co druciki, rzutki, po co wyrywać włosy?..

Chriun też nie bardzo siebie rozumiał. Całe życie on tylko tyle i robił, że komuś się przeciwstawiał. Ale za to komu służył, służył jak należy, nigdy nie zdradzał. Jeśli Chriun otrzymywał polecenie, to nie wykonać go mógł tylko w jednym przypadku – gdyby go zabito. Wszystkie siły, które na niego naciskały, były zrozumiałe. Ale tu, w tej starusze, w tych dzieciach, żyła jakaś niepojęta, nieznana wcześniej siła. I przecież moc, moc w tej maleńkiej, którą by pstryknąć – i duch z niej wychodzi (po niej). Najważniejsze zaś niepojęte w tym, że ta wyraźnie odczuwalna realna siła, to nie ich siła, ona w nich jest wniesiona… Więc czyż naprawdę wprost Stamtąd, czyż rzeczywiście Ten na krzyżu – Żywy… Przecież nie może małolatka tak patrzeć, tak mówić!! I on, Chriun, jest wrogiem tej Siły, dlatego że ona zabrania jego rzemiosła – zabijać. No, więc i zobaczymy, na ile ta Siła – siła…

- Słuchaj, Juleczka, a ocknij się ty. To jeszcze będzie. Jeszcze dużo włosów u ciebie, a to miejsce, skąd kłak wyrwałem, zaraz solą posypiemy… Oj zaraz rozetrzemy oczka, oj jak tryska! Skąd w tobie, w starusze, tyle krwi? Ty ot co powiedz, chrzan z nią, z umową, i tak ją z powrotem zwrócimy, a nie zwrócimy, to podpalimy.

- Nie zwrócisz i nie podpalisz.

- Co?! – nowy pęk włosów rozmiarem końskiego ogona trzymał w swojej pięści Chriun.

Tym razem Julia Pietrowna przytomności nie traciła. Julia Pietrowna nie bała się śmierci, na froncie przed kulami się nie chowała, ona nie bała się bólu, ona bała się silnego bólu. A kto go się nie boi? Z drugiej rany krwi było więcej, ale bólu czemuś mniej.

- Czego ty chcesz? Umowy u mnie nie ma, gdzie ona nie wiem, niczego nie zwrócisz, niczego nie podpalisz. No?

- Muszę ciebie zabić, Juleczka. Po to jestem posłany.

- Tak więc zabij. Dzieci wypuść.

- Czyż takich świadków się wypuszcza, Juleczka? A potem jednak podpalimy. Oprócz kasyna nic tu nie będzie, naturalnie.

- Nie podpalisz, nie zapali się – i przy tych słowach na jej zniekształconych rozbitych wargach pojawił się uśmiech.

Ani razu w życiu Julia Pietrowna nie uśmiechał się jeszcze takim uśmiechem. Samo z siebie powiedziało się „nie zapali się” i natychmiast pewnością jakby okryło się powiedziane – nie zapali się! Kiedy takim uśmiechem uśmiechają się okaleczone usta, i z głowy do nich po oczach płynie krew, i to wszystko przez siwe zakrwawione włosy… Nawet Chriun bardzo niezwykłym dla siebie spojrzeniem przyglądał się Julii Pietrownej.

- Ty czego się szczerzysz, zaraz płakać będziesz.

- O tobie by kto zapłakał.

„Oto ty i zapłaczesz!” – jakby głos Zoi zaszeleścił w uszach.

- Nie mogę – odpowiedziała ona głosowi.

- Ty durnia nie zgrywaj, sama z sobą nie gadaj. Ty mi ot co powiedz, ty przecież woroszyłowski strzelec, więc z powodu jakich chrzanów ty to wszystko narobiłaś?! Co ci kasyno zrobiło?! Po co tobie zamiast niego cerkiew? No i dlaczego tu ty i On? – herszt machnął ręką na głowę Julii Pietrowny na Oblicze Ukrzyżowanego Chrystusa.

- On dla wszystkiego, ja tyle w życiu nawyczyniałam (nabroiłam)…

- A więc nabrój jeszcze więcej. Nic ci więcej nie zostało.

- Zostało.

- No dobrze, ty to nie będziesz kręcić wszelkich bajeczek o Niebiosach, jesteś przecież woroszyłowskim strzelcem, ty przecież do nich całe życie strzelałaś.

- Nastrzelałam się…

- Na prawdę (zasadę, najwyższą prawdę) się ugnała na stare lata

- Dureń jesteś… Za prawdą goniłam, kiedy strzelałam. Spaliły się prawdy.

- Cóż ty tak po prostu swoje prawdy podpalasz?

- To nie ja – uśmiech Julii Pietrowny stał się jeszcze jaśniejszy – oto tam nasz mistrz-podpalacz, Zojka-modlitewnica. Może i twoje się spalą. Co, Zojk?

- Spalą się – głośno i zdecydowanie powiedziała Zoja.

- Patrz-no, one u mnie nie drewniane…

- A u mnie one z pancernej stali były – przerwała Julia Pietrowna. – Wszystko jedno się spaliły. Ten, do Kogo ty mnie przywiązałeś…

- A chcesz, odwiążę?! – herszt podskoczył prawie przylegając do Julii Pietrownej. – Odrodzimy prawdy z popiołu! Jak mówił mój kum w zonie.

Jeśli można by było się odchylić, Julia Pietrowna obowiązkowo by się odchyliła, tak straszny był podskakujący herszt. Ale odchylać się nie było dokąd, tylko plecy i głowa jeszcze mocniej przycisnęły się do Zbawiciela.

- Zaraz zobaczymy jak bardzo kochasz Tego, do Którego ciebie przywiązałem.

- Ech, żeby tak było! Nie miałam czasu pokochać Go… wyleciało ledwie słyszalnie z okaleczonych ust.

- No a miłość do wolności to jest? A u kogo jej nie ma? I ja ci obiecuję wolność. Naturalnie. A co mówię, robię. I tobie wolność i solenizantom oto tym.

- E, ty co, Chriun…

- Sza, Świstun, nie świstać. Moja sprawa – moja odpowiedź. Od swoich pod młotki pójdę, ale zrobię, jak powiedziałem. Dla zasady! Cha-cha-cha… Ale w tym celu w rzutki się zabawimy. Oto tymi drucikami z opierzeniem ty w oczy musisz trafić Temu, do Którego ciebie przywiązałem. I odwiążę dla gry.

- Nie doczekasz się! krzyknęła Zoja.

- To zobaczymy!

- A po co to tobie? – cicho zapytała Julia Pietrowna. – Co On tobie zrobił?

- A tak naprawdę sam nie wiem, oto się chce! – stał nad lewym ramieniem czarny krąg i trząsł się od chichotu czarnogłowego… – Może, ja uspokoić się chcę.

- A i rzeczywiście, czego to ty się rozemocjonowałeś?

- Ja nie lubię niepojętego! Nigdy nie byłem w niepojętej sytuacji. I nie będę. Patrzę ja na tę so-le-ni-za-ntkę i widzę niepojęte. Na ciebie z karabinem twoim napatrzyłem się. Na bandę waszą się napatrzyłem, na oczy wasze, gdzie samo – niepojęte. I wychodzi, że to niepojęte od Niego, od przywódcy waszego, do Którego ciebie przywiązałem.

- I od drucików w jego oczach ty się uspokoisz?

- Tak! Tylko ty musisz te druciki rzucić! – ostrym wykrzykiem herszt wyróżnił słowo „ty”. – I oto koniec będzie niepojętego. Jakież niepojęte, jeśli w zwykłe zamalowane drewno drucik (lotkę) rzucasz, a nie w oko ojcu. A w oko ojcu ja bym i nie zażądał! A tak, Ten, do Którego ciebie przywiązałem – zwykłe drewienko jest. Tak więc odwiązuję i – rzucaj!

- Nie doczekasz się! – znów krzyknęła Zoja.

„Lotki-druciki w oczach Zbawiciela – i od tego spokój, i z powodu tego od swoich pod młotki? Ot przerażenie!” – drżąc myślała Zoja, kiedy wykrzykiwała.

- A ty – pod młotki?

- Tak!

Aż zaświstał Świstun, patrząc na herszta. Oj jaka niepojętość! Albo rzeczywiście zwariował, albo… – niepojętość! Tak ją raz-tak, naturalnie…

- Nie – powiedziała Julia Pietrowna.

- Czyż zrobiło się ci mnie żal?

- Nie ciebie, siebie. Już tyle w Niego porzucałam, tyle gwoździ nawbijałam... u ciebie dolarów mniej, niż w Jego oczach moich drucików. A jednak zawahałam się… ścierwo stare!.. Moja wolność – cóż, wolność przed wejściem do grobu. Ich, oto, wolność – oto co powstrzymało. Ciebie trzeba mi było oto takiego teraz zobaczyć i takiego oto usłyszeć. Niepojętość w gałach twoich pooglądać, żeby spaliło się wahanie jak prawda. Ty mi Ga-łka-mi swoimi udowodniłeś, że On jest i że nie można rzucać drucików-rzutek w oczy Ojcu swemu niebiańskiemu. Dziękuję tobie. I niech nie będzie tobie spokoju od niepojętego!

- A przecież ja jeszcze nie wszystko powiedziałem! Ja przecież solenizantom tym na twoich oczach prezenty wydawać będę. Tę oto fruktozę za włosy podwieszę, a z tego, oto widzisz, on drży, tarczę dla rzutków urządzę! I to jeszcze nie wszystko. A jeśli oni zamiast tego poproszą ciebie o rzucenie drucika? Bo i jakże nie poprosić, przecież dzieciom ból straszniejszy, niż staruszkom!

- Co powiesz, Zojk – znów tęskna nutka zabrzmiała w krystalicznym dzwonieniu, przepełniającym Julię Pietrowną.

- Nie! – padła natychmiastowa odpowiedź, – I… jeśli poproszę – nie rzucaj!

- A ty?

- Jak drucik wbiło się w serce to „A ty?” w duszę Siewy-Siewastiana. On zadyszał się, kilka razy przełknął ślinę…

- Trzymaj się, Siewka! – Zojki drucik leciał teraz na dokładkę do „A ty?” Przemknąwszy przez wszystkie komórki duszy, już nie jak druciki, a jak połyskujące kryształowe wielościany one z wszystko zagłuszającym dzwonieniem złączyły się i Siewa zobaczył przed oczyma świetlisty krąg, skąd promieniała niezwykła Światłość. Taki sam krąg widziała przed sobą teraz Julia Pietrowna i już schodziła na swoje szyny, na których nie było już rdzy. Niemożliwie strasznym jest w wieku siedmiu lat podejmować ostatnią decyzję w swoim życiu, najpoważniejszą decyzję, przerywająca to życie prawdziwymi lotkami, które oto zaraz polecą w twoje ciało.

„Nie bójcie się zabijających ciało, bójcie się zabijających duszę…” – jeszcze całkiem niedawno czytali z mamą, całkiem niedawno on szeptem mówił mamie o innej, wtedy najważniejszej decyzji – nie modlić się o ustanie swoich chorób: „Niech będzie wola Jego…” A teraz jaka Jego wola? „Ja jestem przecież jeszcze ma-aleńki..” Lotki, wbijające się w ciało, one przecież duszy nie dotykają? W takim razie one nie straszne… Ból straszny. Ból i duszę może zmusić na zgodę do wszystkiego. I przywidziało się: wąż dusiciel ze straszliwą paszczą z jadowitymi kolcami zamiast łuski ściska i dusi drżącą łanię, obwinąwszy ją całą bezlitosnymi pierścieniami, z których nie można się wyrwać. Jeszcze ciut duszącego wysiłku i łania wykrzyknie wszystko, co chce paszcza. Ona cała składa się z bólu, ona nie panuje już nad swoim rozumem, jej język – zupełny niewolnik ściskających pierścieni. Z powodu tego samego „ciut” ból stanie się nie do zniesienia, a jeśli wykrzyknie żądane – rozluźnią się pierścienie i ból ustąpi. Do następnego kaprysu nienasyconego węża. Coś tu nie tak… A dlaczegoż to moja dusza – drżąca łania?! Gdzie jej zbroja przeciwko kłującym pierścieniom?! Jak dziarsko wykrzyknęła Zojka temu drabowi: „Modlitwa Prawosławnej Cerkwi – oto moja zbroja!” Jak by dotknąć tej zbroi? „Kto wziął pług i ogląda się za siebie – nie nadaje się do Carstwa niebiańskiego” – wczoraj wieczorem z mamą czytali. W białym kręgu przed oczyma stanęły te linijki i promień niebiańskiego Światła z kręgu, przeszedłszy przez nie wyodrębnił z nich to najważniejsze, co w nich się zawierało, przyjął to w siebie i nowym drucikiem wbił się w drżącą łanię. I to było uderzenie! Otrząsnęła się łania i zerwała się na nogi, potrząsnąwszy już niedrżącym ciałem i rozpadły się na kilka kawałków pierścienie węża dusiciela. Oto dopiero teraz, kiedy dla twego ciał przygotowane są żelazne lotki-druciki, jak uderzenie uświadomiła się cała wielkość, wyjątkowość i absolutna prawda stojących przed oczyma słów. I wszystkich pozostałych słów z tej Księgi. I oto już i uszy słyszą to, co widzą oczy, i słyszą one Głos Samego Autora, i Głos ten mówi: „Czyń jak Ja mówię, wypełnij co Ja proponuję, wołaj do Mnie, jeśli słaby jesteś: pomóż mojej niewierze – i Ja pomogę. Jeśli Ja powiem tobie: idź po morzu – ty idź, tylko wierz, a dola wątpiących (wahających się) morska otchłań, bowiem nie ma miejsca wahającym się w Moim Carstwie. Jeśli powiedziałem, że ten kto przecierpi do końca – zbawiony będzie, to tak i jest, jeśli wierzysz Moim słowom – uważaj Księgę Moją za przewodnik do działania, a słowa Moje za rozkaz, a nad rozkazami się nie dyskutuje”…

W białym kręgu pojawił się pień brzozowy, na którym niezmywalna krew ojca Iwana, a obok – Ukrzyżowanie z zapieczoną i już poczerniałą krwią Julii Pietrowny, a ona sama idzie po morzu jak po suchej gładkiej drodze, idzie do świetlistego kręgu, skąd wylewa się niewypowiedziane Światło. Ona nie widzi buszujących wokół fal, ona nie odczuwa powalającego z nóg wiatru, ona tylko słyszy wezwanie: idź! I idzie. I krzyczy do niego, Siewy-Siewastiana:

- A ty?

- I ja, Juleczka! I ja! Nie rzucaj lotki w oczy Zbawicielowi!

- Więc je zaraz rzucą w ciebie! – Chriun schwycił Siewę za gardło. Ten zachrypiał. – Nie-e, myślisz, od razu uduszę? Nie-e… A no, ściągaj z niego ciuchy, a na brzuchu rysuj okręgi, tylko patrz, żeby dziesiątka nie na sercu była, ja celnie strzelam! A zaczniemy od ciebie solenizantka. A no, Świstun… a ty, ej, a nie stój ty przy niej… sznur tam przez belkę przerzuć, i na końcu rozpleć… No wybij jej gały dla przyjemności, one jej i tak do niczego. A w ogóle, poczekaj, może solenizantka jednak poprosi!

- Nie doczekasz się! – wykrzyknęła Zoja. – Nie dotykaj – powstrzymała ona rękę Świstuna. – Sama pójdę. Po raz pierwszy w swoim bandyckim życiu Świstun czuł się nieswojo, chociaż, kiedy otworzyli drzwi i wdarli się tu, nastrój był normalnie-zwyczajny, którego istota zawsze sprowadzała się do jednego: bij tego, na kogo wskazuje herszt.

„A przecież i prawda, nie doczekamy się…”

- Dzieciaczki moje, wybaczcie mi – rozległ się nagle szlochający krzyk Julii Pietrowny. – Zoińka, Siewońka, wybaczcie, ze względu na Chrystusa!.. – dalej nie mogła mówić, i zaraz nastąpiło nowe uderzenie w usta, silniejsze od poprzedniego.

- Ty słyszysz mnie, Juleczka? – rozległ się głos Zoi.

- Tak – ledwie wychrypiało z bezkształtnej krwistości.

- I ty mi wybacz – kropelki-łezki jak białe baranki z góry, toczyły się po jej policzkach, choć radośnie się uśmiechała. My zaraz razem polecimy. Ja byłam tam, oczekują nas.

- Poczekają! – ryknął Chriun. – Biegiem poszła! Ja ci jeszcze nacięcie na łbie zrobię, żebyś na skalpie posiwiała.

Zoja popatrzyła na Chriuna, i wykrzywiło go od spokojnego zdecydowania na jej twarzy.

- Tak, tam długo czekają, i ja bardzo chcę doczekać się tam ciebie – i, odwróciwszy się od niego, ona powoli poszła do przerzuconej przez belkę linki. Zatrzymała się przed Ukrzyżowaniem, przeżegnała Julię Pietrowną i poszła prosto na Świstuna, trzymającego linkę.

- Słuchaj, Chriun, a dawaj ja jej pióro (nóż) prosto w bok, no co wykręcać (kombinować)! A i w ogóle, kończmy, ziąb mnie bierze, w uszach dzwoni.

- Sza, rób, co mówią.

Zoja podniosła głowę do góry, tam, gdzie wyświetliła się jej na kopule modlitwa do Świętego Ducha. Biały Gołąb oddzielił się od kopuły i przez chwilę był przed oczami Zoi.

- …Przyjdź i zamieszkaj w nas, i oczyść nas od wszelkiej nieczystości i zbaw, o Dobry, nasze dusze – wyszeptała Zoja…

- Co?! Mówiłem przecież – zgrzytał zębami i przeklinał Chriun – niżej trzeba było okręgi rysować!.. On podniósł za włosy głowę Siewy – otwarte puste oczy były martwe. I tętna nie było.

- Jak mówił mój kum, gałka oczna wypełniona jest śmiercią.

- Jednak, niepojęte, Chriun. Trzy lotki tylko wetknąłem i wszystkie nie tam, żeby skonać! W ramionach siedzą, z tym biegać można, a on…

…Podrośnięta panienka za pieniądze, ta sama, która rechocząc ordynarnie klęła przy dzwonie, gapiła się na Julię Pietrowną bezczelnym, bezceremonialnym swoim zezem i jakby oczekiwała czegoś od niej. Ona zagradzała drogę ku świetlistemu kręgowi i nie można było teraz przejść do niego: i przez nią nie przejdziesz, i nie obejdziesz. I oto, Ukrzyżowanie, które pojawiło się po prawej stronie panienki za pieniądze, to samo Sieriebrianskie Ukrzyżowanie, do którego była przywiązana teraz Julia Pietrowna, zaczęło nachodzić na nią. Ona obróciła się ku Ukrzyżowaniu, zaczęła się wpatrywać. Twarz jej przemieniła się, bezczelności i bezceremonialności gwałtownie ubyło. I nagle Julia Pietrowna zobaczyła – siebie między Ukrzyżowaniem i zmieniającą się w oczach panienką za pieniądze. Julia Pietrowna złapała się za boki Krzyża i ile miała sił zaczęła odpychać go od dziewczyny, próbując obracać się do tyłu do panienki za pieniądze i coś do niej krzyczeć. Przesunąć Krzyż brakowało sił, za to panienka za pieniądze odwróciła się od Niego i odeszła, ale nie do świetlistego kręgu, a w bok, w ciemność…

Julia Pietrowna obróciła głowę, ile mogła, w lewo i do tyłu i wtuliła się całą krwawą mieszaniną w Oblicze Zbawiciela i wyszeptała:

- Przebacz.

I następnie, przycisnąwszy się jeszcze mocniej, zapłakała. To były właśnie te łzy, których oczekują niebiańskie promienie-nicie, których modlitewne dzwonienie leci do Niegasnącej Łampady wszechświata, płonącej przed Tronem Cara Carów.

Oczu u niej nie było, ale ona nagle zaczęła wszystko widzieć. I pierwsze co zobaczyła – rozsypisko gwoździ na podłodze.

- Przebaczam!..

- Nie, słyszysz ty, jeszcze krzyczeć może… E, gwoździe na podłodze, a ciągle myśleliśmy, czym przybić ją… Słuchaj, a przecież nie było ich… Dawaj-dawaj, rozpinaj ręce… najpierw linkami. E, a ty czego się drzesz? Czego?

- Do gwoździ nie da się dotknąć, gorące, tylko patrzeć, i topić się zaczną…

- Nie dotykaj cudzych grzechów, kiedy swoich bez miary.

- Nie, patrz, wierszami sypie. Słyszysz, ja przecież jej paszczę na strzępy rozwaliłem, czym ona paple? To z ciebie gwoździe się sypią, czy co, twoje?

- Moje.

- Z pod spódnicy, co?

- Z Ciała Tego, z Kim jestem współukrzyżowana. Dziękuję wam za to. Ja bym i za wasze poprosiła, ale nie można. Swoje gwoździe każdy wyjmuje sam. A spóźnicie się, więc waszymi gwoździami przybiją was biesy do pręgierza (słupa hańby).

- Nie, najpierw my ciebie przybijemy, ostygną zaraz.

- One nie ostygną, one spłoną. A wy padajcie na kolana, póki nie jest późno, i całujcie Nogi Jego. A ty, Ilia, daj przykład, z okazji imienin pozdrawiam ciebie.

Ale Chriun na razie nie chciał być Ilią… Ona już nie czuła, jak on, w szale, zrywał z niej ubranie, chlastał nożem jej piersi i nie widziała, jak nagle stracił oddech i zastygł, porażony, patrząc na to, co niedawno było jej twarzą. I w te jego uczłowieczone oczy ona wydyszała ostatnimi siłami ostatnie swoje ziemskie słowa:

- Twoje słowa powtarzam, Panie: nie przypisuj (nie uznaj) im grzechu, z powodu mnie, grzesznej…

Nie słyszała już, jak rozpaczliwie i przenikliwie zapiszczał (zakwiczał) Świstun i wszyscy pozostali i jak nagle przepadł ich krzyk. Zastygli, stali koło przywiązanego do szafy Siewastiana i patrzyli jak zaczarowani, jak powoli podnosi się jego głowa. I oto, puste martwe oczy skierowane na nich. I po chwili wstąpiło w nie życie. Znów wszyscy zapiszczeli. I to życie, które patrzyło teraz na nich, zmusiło ich zamrzeć. I Siewastian ożywszy przemówił:

- „Pokolenie złe i cudzołożne znaku szuka…” Czyniącemu zło zwykle zostawiane jest jedno: zostawszy sam na sam z uczynionym, uświadomić sobie, że uczyniłeś zło, że wbijałeś gwoździe swego grzechu w Ciało Zbawiciela. Wam dane są znaki w nadmiarze. I z tym żyjcie. Dni wasze są skrócone. I, jeśli nie wykorzystacie reszty dni na pokajanie, bieda wam, i Krew Jego z Jego ran będzie na was i na dzieciach waszych.

I tu życie wyszło z oczu Siewastiana i on opuścił głowę na ramiona.

Ledwie tylko bandyci doszli do siebie, jak nad ich głowami rozległ się dźwięk dzwonu.

Były „killer”, teraz pierwszoklasista Iljusza, wyskoczył z domu, niby poślizgać się na pagórku, a sam pobiegł do cerkwi. Już pierwszego, już jego imieniny. On też Zoi z Siewką prezent niósł ze świątecznego stołu światowej pogańskiej popijawy, i o sobie nie zapomniał: całą torbę owoców (faktycznie, ukradł) niósł przez ramię.

To, co zobaczył w cerkiewnym oknie, na początku nawet go nie poraziło nie uderzyło. On po prostu nie pojął. To, co zobaczył, było dzikie, niemożliwe, takie mogło być tylko w strasznym śnie, w jakimś super-okrutnym horrorze dla ludzi o mocnych nerwach. Ale nie na jawie. Po prostu nie u uświadamiał widzianego jako realności: w centrum, na Ukrzyżowaniu w resztkach ubrania do niemożliwości zniekształcona, zakrwawiona Julia Pietrowna. Nie było można jej poznać, ale po prostu to musiała być ona, nikt inny. Z prawej, powieszona linką za włosy, martwa Zoja powoli obracała się wokół osi linki. A z lewej – Siewka, z opadłą na piersi głową, z drucikami lotek w ramionach. I dopiero kiedy zobaczył jeszcze czterech, stojących dookoła zrozumiał, że to nie sen, nie horror, a nie do pomyślenia, w niczym nie mieszcząca się prawda. Wszystko w nim zamarło, w oczach zrobiło się ciemno. On, chwiejąc się, odszedł od okna. Co robić?.. Serce wściekle waliło. Głowa nic nie przyjmowała, tylko jedno w niej wirowało: muszę dokądś biec i dokądś dzwonić. Dokąd?

„A przecież Ilia Muromiec – mój święty. Tak Zojka mówiła. A Ilia Muromiec nigdzie nie biegał, a i bez telefonu sobie radził… Wzywać ludzi – dzwon! Ale jak że tam się dostać? Od wewnątrz nie można… Po ramieniu dźwigu!”

I on polazł po ramieniu dźwigu. On zawsze bał się wysokości, ale teraz strachu nie było. Widział przed sobą tylko dzwon i pełzł do niego. I oto stoi pod nim, trzymając się za linkę serca. A jeśli ci wyskoczą, a oni obowiązkowo wyskoczą, i zastrzelą? On skrętem głowy odrzucił to przerażenie i zaczął coraz mocniej kołysać serce dzwonu.

Zaniepokojeni dzwonieniem ludzie zostawiali pogańską ogólnoświatową popijawę i najpierw po prostu wsłuchiwali się: skąd tak nagle? Czyż nie na cześć Nowego Roku? A jeśli nie, to w takim razie dlaczego? P dzisiejszym dziennym dzwonieniu to było drugie dzwonienie w tej okolicy w ciągu ostatnich siedemdziesięciu lat. Nie ma ruskiego człowieka, obojętnego na dzwonienie dzwonów. I same dzwony to wiedzą, i wiedzą one też, kiedy co należy włożyć w swoje dzwonienie, żeby do duszy dochodziło, żeby za dyszę brało. W dźwiękach rozchodzących się w mroźnym powietrzu, teraz wyraźnie słychać było smutek, i jednocześnie triumf. I wezwanie.

Mama Zoi nie uczestniczyła w ogólnoświatowym pogańskim pijaństwie. Do tego nie trzeba było przekonywań Zajki, że Nowego Roku jeszcze nie ma. Ona była obojętna wobec biesiad. Jeśli piła, to tylko wódkę i tylko sama albo ze swoim starym przyjacielem.

Ona wypiła szklankę i usiadła rysować. Nic, wszystko odeszło. I brzegiem podświadomości czuła, że już nie wróci. Zablokowany talent zbroją modlitwy Zajki. Tylko podłogi zmywać. Może, do Alfy weźmie Ilia, jeśli zostało u nich jakieś pomieszczenie. Nie wychodził Ilia z głowy: „Gdzież ty wcześniej byłeś?” A, może, ikony pisać, jak Zajka radziła? Prawda, tak prosto tu nie przeskoczysz z niszczyciela hydry na oblicze Siewastiana. „Ikonę pisze się nie ręką, a modlitwą” – tak przecież batiuszka powiedział. A jaka tu modlitwa! Na biczu, przypuszczam, choć jedna plamka Zajkinej krwi, ale została…

Zadzwonił telefon.

- Aj, słuchaj, coś niepokoję się – mówił w słuchawce głos mamy Siewki. – Chodź, pójdziemy do cerkwi, zobaczymy, jak oni tam?

Bam-m-m!.. Szyby zadzwoniły od nagłego silnego dźwięku.

- Słyszałaś? – niespokojny głos mamy Siewki przeszedł w przerażony. – Czego to oni?

- Słyszałam…

I popłynęły, jeden za drugim, smutne i uroczyste, z niczym nie porównywalne dźwięki dzwonienia dzwonu.

- Biegnijmy! – krzyknęła mama Siewy.

…One nie mogły wyobrazić, co zobaczą, one nie mogły przyjąć do siebie, co znaczy – być matkami męczenników. Żadna z nich nie była świętą Sofią, z radością posyłającą swoje dzieci na męki i śmierć za Chrystusa. Ciężko i nie od razu uświadamia się, czym są teraz ich dzieci dla całego świata i dla nich samych. Bo też nikt i nigdy nie może uświadomić sobie wielkości stania przed Tronem Bożym oraz majestatu i potęgi tych, kto dostąpił tego zaszczytu.

Dziecięca modlitwa za matkę ma szczególną pieczęć łaski, a modlitwa dziecka męczennika w imię Tego, obok Kogo dziecko stoi… jej siła i oddziaływanie – bezgraniczne.

Obie mamy biegły do cerkwi, do strasznego widowiska, a z góry wylewała się już na nie niezmierzonej siły łaska Tego, w imię Którego poszły na męki ich dzieci.

Batiuszka Ilia, jak tylko usłyszał triumfalne wezwanie dzwonu, migiem odział się i pobiegł do swojej świątyni. Jeszcze jeden cud miał przyjąć, i jeszcze bardziej straszne i wielkie (majestatyczne), niż przejrzenie bezbożnika. Bezbożnik, który włożył nacielny krzyżyk i zaczął się żegnać – wzrusza (roztkliwia), a, jeśli on godzinę po włożeniu nacielnego krzyża idzie na Krzyż Golgoty, żeby zostać ukrzyżowanym, to wstrząsa. I on wstrząśnięty ma powiedzieć słowo (naukę, kazanie) jeszcze bardziej wstrząśniętemu tłumowi ludzi, którzy się zbiegli. Słowo o tym, że przed nimi – nowa świętość Cerkwi dla wzmocnienia wierzących i nową krwią skropiona chrzcielnica dla nieochrzczonych. I trzeba powiedzieć słowo również każdemu z osobna, zwłaszcza Ilji z Alfy, żeby nie robił teraz Alfie pełnej mobilizacji, jak rwał się to zrobić. Nie rozbijać trzeba w tę noc, noc zyskania nowej świętości, a modlić się przed tą świetością. I będzie wzywać go by szedł jako pierwszy i prowadził za sobą wszystkich przykładać się do ciepłych jeszcze ciał nowych męczenników.

Nauczycielka sąsiedniej klasy, usłyszawszy dzwonienie, skrzywiła się: uch, już ci jaskiniowi prawosławni! I w Noworoczną noc wytrzymać nie mogą. Ona bardzo nie akceptowała tak szybkiego przekształcenia kasyna w cerkiew. „A jak kasyno szkole pomagało! Toż to po prosu prezent, że gospodarz kasyna – to ojciec jednej z uczennic szkoły. Nigdy nie odmawiał, jeśli o co poprosisz. Koncert grupy rockowej „Koźlątka-dzieciątka” na szkolnej scenie – to wam nie byle-badyle. Porywczy, prawda. Ale otwarcie mówiąc, dziewczynka ta takimi wybrykami każdego z równowagi wyprowadzi. Miara we wszystkim jest potrzebna, mia-ra. I żeby nie słyszeć dzwonienia, nauczycielka głośniej nastawiła telewizor.

Ojciec jednej z uczennic dzwonił przez komórkę i dowiadywał się dlaczego dzwonią w dzwon.

- Na pewno, że wyszliście, niezauważeni? A ten pacan-dzwonnik mógł was przez okna widzieć? A dlaczego uważacie, że nie mógł? A dlaczego posterunku na zewnątrz nie było? Wszyscy chcieli uczestniczyć? Dobrze. Dziś dopijajcie, a jutro do mnie na Rublowkę. I żeby po drodze nigdzie nie błyszczeć. Słyszysz, Chriun, zadzwoń zaraz do Knyszy, niech jutro z kasyna mój stół zabierze. On tylko tam został, z niego rzutki wyjmowaliście. Jak to, po co? Przecież on mi jak talizman, ja przy nim lekcje odrabiałem, kiedy u Julki się uczyłem. Jak ona na krzyżu wygląda? Ty czego, ochrypłeś, czy co, a może upiłeś się już? Dobrze, koniec.

Tak, reakcja, oczywiście, będzie! On chciał trochę nie tego. Chriuna i jego brygadę, oczywiście, szkoda, ale gwarancji, że przez okno ich pacan nie zauważył – nie ma. Długo z nim współpracował. Ale cóż, im cięższe rozstanie, tym łatwiej żyć potem. I pacana tego trzeba będzie też… na razie on jeszcze nie rozpoznany, ale jutro każdy pies będzie go znać. Z nim trzeba będzie się pośpieszyć, żeby zlikwidować zagrożenie zanim do niego po informacje (przesłuchać) przyjdą. Dobrze, jutro o tym wszystkim rozstrzygać będziemy. Trzeba wyjść powietrza zaczerpnąć…

Chriun wyłączył telefon i wypił kolejną szklankę.

- Denerwuje się szef? – zapytał Świstun.

Chriun nie odpowiadał. On zapytał o co innego:

- Co widzisz?

- Ich widzę. Ósma szklanka – i nie mogę zalać.

Nie szybko, ale będą musieli się domyślić, że nigdy tego nie zaleją i nigdzie teraz nie ukryją się przed modlitwami tych, kogo oni ukrzyżowali, zarzucili drucikami i podwiesili za włosy. I czas ich skrócony, jak powiedział im wskrzeszony Siewa-Siewastian.

Wcześniej od wszystkich przed cerkwią była rottweilerka Zemsta. Jeszcze na długo przed tym, jak jej gospodarz i jego goście zaczęli brzęczeć pucharami, ona poczuła niedobre i zaczęła najpierw wyć, potem biegać po mieszkaniu, a potem drapać drzwi i głośno na nie szczekać. W końcu, już porządnie zachmielony gospodarz wypuścił ją – niech przeleci się, bez obecności gospodarza i jego komend ona nie jest bardzo agresywna.

Zemsta pędziła do cerkwi i skomlała. Ona wdarła się w otwarte drzwi i zastygła. To, co zostało z gospodyni, oszołomiło nawet ją, rottweilera. Ona siedziała i patrzyła na Krzyż. I tu przywidziała się jej w uszach ukochana komenda. Ale kogo „weź go”? Tu nie ma wrogów. Znaczy tego, kto tu jeszcze niedawno był, to on albo oni uczynili z gospodynią ot co. Cztery obce zapachy były nadeptane, a piątym ciągnęło od stołu. Przyjąwszy (wchłonąwszy) je w siebie i zapamiętawszy, Zemsta rzuciła się na zewnątrz. W widocznych śladach zawierały się cztery zapachy. Ona pędziła prawie dotykając nosem śniegu i wściekłość jej rosła z każdym krokiem. Z powodu nosicieli tych zapachów nie będzie miała teraz ukochanej gospodyni. I nagle zapachy urwały się. Zemsta zaczęła się miotać, obwąchując wszystko wokół. W końcu, zatrzymała się przy ośnieżonym drzewie, czując beznadziejność poszukiwań, ale mimo wszystko wciągnęła z psiego przyzwyczajenia powietrze i… oto on, zapach od stołu! Popędziła truchtem, z nawyku profesjonalnie szukając nosem i – oto on, ślad! Szybciej, a to nagle się urwie! Rozluźniony i zadowolony gospodarz kasyna, w którego okolicy wszyscy żyją, dopóki on tego chce, siedział na ławeczce i rozmarzony popalał, przymknąwszy oczy. Otworzywszy je po kolejnym zaciągnięciu się, on zobaczył pół metra od siebie lecącą na niego wyszczerzoną paszczę rottweilera. Żadnych emocji wyrzucić z siebie on nie zdążył…

Zemsta stała na trupie i smutnie wyła zakrwawioną paszczą do czarnego nieba i jasnych gwiazd. Odwywszy co należało, umoczyła mordę w śnieg i uciekła.

A dzwonnik-pierwszoklasista Iljuszka świętował pierwsze imieniny w swoim życiu głośnym płaczem i dzwonieniem w dzwon, który tyle lat milczał i oto teraz znów rozgłasza alarmowe dzwonienie po całym wszechświecie. I jakby w jego dźwięk wpleciony jest poraniony młotami napis „NA CHWAŁĘ BOŻĄ”.

Przed tym, zanim zamknęły się oczy nowej męczennicy Julii, ona zobaczyła wprost przed sobą Gołębia, obejmującego jej głowę. On pochwycił na skrzydła ostatnie jej tchnienie i skierował się do góry, ku świetlistemu kręgowi, dokąd jej kiedyś nie puszczono. Światło stawało się coraz jaśniejsze. Julia leciała na jego spotkanie, z zamierającym sercem oczekując, co ją teraz spotka. I oto ożyły w jej odnowionej duszy słowa Księgi, której ona nie czytała, i widziała przed sobą to, o czym mówiły ożyłe słowa. Zobaczyła w oddali śnieżnobiały Tron i Siedzącego na Nim, od Oblicza Którego oddalało się niebo i ziemia. I zobaczyła nowe niebo i nową ziemię, bowiem poprzednie niebo i poprzednia ziemia przeminęły. I wielkie miasto u podnóża Stóp Jego, które zeszło od Niego z nieba. Nie było świątyni w mieście, bowiem Pan Bóg Wszechmocny – świątynią jego i nie potrzebne już słońce, bowiem Sława Boża oświetla je. Wszyscy zbawieni chodzą w Jego Świetle. I nie ma nocy, i nie wchodzi tam nic nieczyste. I czysta rzeka płynie wodą życia, jak połyskujący kryształ, i drzewo życia, wydające owoce – Ojczyzna, Ojcowizna na Niebiosach!.. Oto ono, oczekiwane. I oto Tron Jego. Poleciał do Niego radosny krzyk Julii, która trzymała za ręce Zoję i Siewastiana:

- Oto ja jestem, Panie, a oto dzieci moje!