Do strony głównej


Na podstawie http://bogoglasnik.ru/publ/26-1-0-119 tłumaczenie Eliasz Marczuk

Borys Ganago

W labiryncie

- Ach ty, Kola-Mikołaj! Siedź ty w domu i nie hulaj! – mawiała sąsiadka Akulina, kiwając zgarbionym palcem.

A co ma robić maluch w domu, jeśli dom – tylko dach i ściany, a w nim – nikogo. Ojciec gdzieś się błąka. Matka całe dnie w pracy. Wraca prawie po ciemku, a i to nie sama. Swoją miłość dziś – jednemu, jutro – drugiemu. Rano nagotuje kaszy – i tyle ją widzisz. A Kola sam, ciągle sam, nikomu niepotrzebny.

I tak mijało dzieciństwo bez ojca. Dzieciństwo bezpańskie.

Babcia Akulina targowała pestkami na placu. Zamiast nogi miała przyczepiany kawałek drewna. Jej też całymi dniami do wieczora znaleźć nie było można. Kiedy smażyła pestki, częstowała Kolę i modlitw uczyła. Głaskała po głowie, pocieszała:

- Nie smuć się, Koleńka. Wszyscy mamy ojca. On na niebie. Tylko na razie Go nie widzimy. Wezwij – On pomoże. Jesteś przecież synem Bożym.

Ale Kola chciał takiego tatę, żeby usiąść mu na kolana, żeby mama była w domu, ale nie z pijanymi cudzymi wujkami, chciał braci…

Kola ciągle kogoś szukał. Zabłąka się dokądś, a jak wrócić – nie wie. Dobrze, jeśli jeszcze w przedmieściu się zgubi. Znajdą – zaprowadzą. Jakby nie było - dom rodzinny. Jest gdzie przed przeciwnościami losu się ukryć.

Ale mieszkali oni obok dworca, gdzie pociągi towarowe na chwilę się zatrzymają – i w drogę. Kola lubił patrzeć, jak one w dali znikają. Podrósł, zaczął na perony, do wagonów się wybierać. Wywiozą do odległych krain, a jak wrócić? Nawet adresu nie znał.

Przyjęła go do swojej kompanii szajka złodziei-włamywaczy. Potrzebowali akurat dzieciaka, żeby do niezamkniętych lufcików właził.

Miejsca ich zbiórek nazywały się „maliną”, cwaniaczki – „bracią”, starszego tytułowali Oraczem. Był srogi: po pijanemu mógł nawet zabić. A pili – wszyscy. I grabili, żeby pić i kobiet spraszać, w karty rżnęli, piosenki złodziejskie gardłowali. Czasami w restauracjach szpanowali. Oto i cała romantyczność „maliny”. A zasady tam surowe: zdrajcy – śmierć. Dosięgną wszędzie.

W „malinie” właśnie przemknęła młodość z różnymi pseudonimami, z fałszywymi dokumentami, bez rodziny, bez pokolenia. Kradł, pił, nierządem się zajmował. Może i dzieci miał, ale czy w zwałowisku dojdziesz, które czyje. Tak i rodziły się bezpańskie Kole.

Oczywiście i więzień spróbował. Odsiedzi wyrok, łyknie swobody, a brać znów: „Robota jest. Jutro…” – i wyznaczali czas i miejsce spotkania. Spróbuj, nie przyjdź!

Przeddzień zwykle źle się spało. Oto i ta noc była niespokojna. Nie zrozumiał – czy to we śnie, czy to na jawie zjawił się przed nim Nikołaj-Cudotwórca.

- Nigdzie nie idź! Przepadniesz! I palcem pogroził.

Miotał się rano – iść, nie iść? W pamięci pojawiły się słowa Akuliny: „Ach ty, Kola-Kola-Mikołaj! Siedź w domu-w domu, nie hulaj!”

Zanim zdecydował się, brać przyszła, do drzwi łomoczą.

- Ty co?!

- Ja nie pójdę.

- Otwórz!

- Nie pójdę!

- No, uważaj! Pożałujesz!

Mikołaj dobrze wiedział, co znaczy – „pożałujesz”. Ale pożałował nie on, pożałowali oni: nakryła ich na gorącym uczynku milicja. Brać zdecydowała – on ich wydał.

Kola nie wiedział, gdzie się ukryć. Oni przecież wszędzie znajdą. Ratując się, trafił do monasteru. A tam zamyślił do pieczar zejść. O nich wszelkich cudów nasłuchał się od babki-sąsiadki. Stróż zapytał:

- Błogosławieństwo jest? Nie mrugnąwszy okiem skłamał:

- Jest, jest.

Odłączył się od grupy pielgrzymów, pokładał nadzieje w sobie. Wskazówki na cyferblacie późną godzinę pokazywały, choć w pieczarach, wydawało się, czas zamarł. Ludzie jakoś niepostrzeżenie rozproszyli się.

I tu zrozumiał – zabłądził w labiryncie katakumb. Świeca szybko dopaliła się. nastała ciemność nieprzenikniona. Woła – w odpowiedzi tylko echo wielokrotne się rozlega.

Okazać się bez wesolutkiej kompanii, bez odurzających butelek i muzyki w martwej ciszy, sam na sam z samym sobą, było dla niego wstrząsem. Całe życie przemknęło jak na ekranie, wydało się mu mysią krzątaniną.

„A co będzie, jeśli nikt tu nie przyjdzie? Czyż mam przebywać w ciemności do spotkania z Tym, Który zapyta: na co ty straciłeś swoje dni?”

Natknąwszy się na jakiś nagrobek, postanowił wykorzystać go jako kanapę.

W pieczarze dały się słyszeć szmery, czyjeś kroki… A potem… co było potem, on nikomu nie opowiadał. Ledwie zaczynał, trzęsło go i zalewał się łzami i modlił się.

Jakżeż rzucił się do mnichów, którzy weszli ze świecami, kiedy przyszli rano na modlitwę!..

Boży ludzie zaproponowali, aby pomieszkał u nich w monasterze, aby doszedł do siebie, odnalazł się.

Pomieszkał kilka tygodni. Pokajał się za grzechy, które uczynił. Przyjął Eucharystię. Jasno na duszy się zrobiło. Zapytał: czy można jeszcze u nich zostać? Pozwolili. Został.

Stopniowo piękno cerkiewnych służb przeniknęło do duszy. Otwierał się nowy sens życia, inny świat. I pociągnął się sercem do Ojca Niebieskiego. Po pół roku wstąpił do grona braci pustelni. Boży dom – monaster – stał się jego domem, a on sam po dziesięciu latach – nawet kapłanem.

Teraz i rano i wieczorem modli się za swoją brać, żeby święty Nikołaj i im palcem pogroził, żeby i oni zostali braćmi.


Do strony głównej