Na podstawie WWW.voskres.ru, tłumaczenie EM.
Zaginęło sumienie. Po staremu gromadzili się ludzie na ulicach i w teatrach. Po staremu oni to doganiali się, to wyprzedzali się wzajemnie. Po staremu krzątali się i łowili w locie ochłapy i nikt nie domyślał się, że czegoś nagle zaczynało brakować i że w społecznej życiowej orkiestrze przestała grać jakaś trąbka. Wielu zaczęło nawet czuć się bardziej rześko i swobodniej. Łatwiejszym zrobiło się życie człowieka: łatwiej zrobiło się podstawiać bliźniemu nogę, wygodniej pochlebiać, płaszczyć się, oszukiwać, donosić i zniesławiać. Wszelki ból nagle jak ręką odjęło; ludzie nie szli, a jakby pędzili; nic ich nie martwiło, nic nie zmuszało do namysłu. I teraźniejszość i przyszłość - wszystko, wydawało się, jest oddane im w ręce, szczęśliwcom, którzy nie zauważyli utraty sumienia.
Sumienie zaginęło nagle... Prawie błyskawicznie! Jeszcze wczoraj jak natrętny towarzysz życia migało przed oczyma, takim wydawało się być wzbudzonej ludzkiej wyobraźni i nagle... nic! Zniknęły przykre zjawy, a razem z nimi uległy i te moralne zamieszki, które przyprowadzało ze sobą demaskator-sumienie. Pozostawało tylko patrzeć na boży świat i cieszyć się: mądrzy świata zrozumieli, że wreszcie oswobodzili się od ostatniego jarzma, które krępowało ich ruchy i pośpiesznie skorzystali z płodów tej wolności. Ludzie rozbestwili się; zaczęły się rabunki i rozboje, zaczęło się ogólne spustoszenie.
A biedne sumienie leżało tymczasem na drodze, znękane, oplute, zadeptane nogami przechodniów. Każdy rzucał je, jak niegodną starzyznę, dalej od siebie; każdy dziwił się, w jaki sposób w dobrze urządzonym mieście i w najbardziej wartkim miejscu, może poniewierać się takie lamentujące brzydactwo. I Bóg wie, jak długo przeleżałby w ten sposób biedny wygnaniec, gdyby nie podniósł go jakiś nieszczęśliwy pijaczyna, który wybałusza pijane oczy nawet na niegodny łaszek, w nadziei, że otrzyma za niego szklaneczkę.
I nagle znalazca poczuł, że przeniknął go jakby jakiś prąd elektryczny. Mętnymi oczyma zaczął rozglądać się dookoła i bardzo wyraźnie odczuł, że umysł jego oswobadza się od oparów wina i że stopniowo wraca do niego ta gorzka świadomość rzeczywistości, na uwolnienie się od której stracił on najlepsze siły swego istnienia. Najpierw poczuł tylko strach, ten tępy strach, który rzuca człowieka w niepokój od samego przeczucia jakiegoś grożącego niebezpieczeństwa. Potem wzbudziła się pamięć, przemówiła wyobraźnia. Pamięć bezlitośnie wyciągała z ciemnej haniebnej przeszłości wszystkie szczegóły przemocy, zdrad, ociężałości serca i nieprawdy. Wyobraźnia ubierała te szczegóły w żywe formy. Potem, samoistnie, obudził się sąd...
Żałosnemu pijaczkowi cała jego przeszłość wydaje się jednolitym ohydnym przestępstwem. On nie analizuje, nie pyta, nie zastanawia się: on tak jest przygnębiony powstającym przed nim obrazem jego moralnego upadku, że ten proces samoosądzenia, któremu sam dobrowolnie się poddaje, bije go niezrównanie boleśniej i surowiej, niż najsurowszy sąd ludzki. On nie chce nawet przyjąć do świadomości, że wielka część tej przeszłości, za którą siebie tak przeklina, zależy nie tylko od niego, skąpego i żałosnego pijaczka, a od jakiejś tajemnej, strasznej siły, która rządziła i kręciła im, jak rządzi i kręci w stepie wir znikomą trawką. Czym jest jego przeszłość? Dlaczego przeżył ją tak, a nie inaczej? Kim jest on sam? - Wszystko to takie pytania, na które on może odpowiadać tylko zdziwieniem i najpełniejszą nieświadomością. Jarzmo budowało jego życie; pod jarzmem się rodził, pod jarzmem też zstąpi do grobu. Oto, chyba, teraz i przyszła przytomność - ale na co mu ona potrzebna? Zatem ona przyszła, żeby bezlitośnie postawić pytania i odpowiedzieć na nie milczeniem? Czyż po to, żeby zmarnowane życie znów lunęło w zburzoną świątynię (ludzkie ciało – przyp. tłumacza), która nie może już wytrzymać jego przypływu?
Niestety! Obudzona przytomność nie przynosi mu z sobą ani pojednania, ani nadziei, a otrząsające się sumienie wskazuje tylko jedno wyjście - wyjście bezowocnego samooskarżania. Wcześniej żył jak we mgle, lecz i teraz ta sam mgła, tylko spotęgowana męczącymi zjawami. Wcześniej na rękach dzwoniły ciężkie łańcuchy, a i teraz są te same łańcuchy, tylko ciężar ich dwa razy zwiększył się, ponieważ on zrozumiał, że to są łańcuchy. Leją się rzeką daremne pijackie łezki; zatrzymują się przed nim dobrzy ludzie i twierdzą, że to wino w nim płacze.
- Ludzie! Nie mogę... Nie wytrzymam! - Krzykiem krzyczy żałosny pijak, a tłum śmieje się i znęca się nad nim. Oni nie rozumieją, że pijak nigdy nie był tak wolny od oparów wina, jak w tej chwili, że on po prostu znalazł nieszczęśliwą rzecz, która rozrywa na części jego biedne serce. Jeśli oni sami wpadliby na to znalezisko, to pojęliby, oczywiście, że jest na świecie smutek, najsroższy ze wszystkich smutków - to smutek nagle odzyskanego sumienia. Oni pojęliby, że i oni – są tak samo obarczeni jarzmem i okaleczeni duchem, jak ujarzmiony i moralnie wypaczony wołający przed nimi pijak.
«Nie, trzeba jakoś je zbyć! A to z nim zginiesz, jak pies!» - Myśli żałosny pijak i już chce rzucić swoje znalezisko na drogę, ale powstrzymuje go stojący w pobliżu mundurowy.
- Ty, bracie, wydaje się, podrzucaniem paszkwili zajmować się zamyśliłeś! - mówi do niego, grożąc palcem - u mnie, bracie i w celi za to posiedzieć można!
Pijaczyna zwinnie chowa znalezioną rzecz do kieszeni i oddala się z nią. Oglądając się, ukradkiem, podchodzi do baru, w którym szynkował stary jego znajomy, Prochorycz. Najpierw zagląda cichutko przez okienko i, zobaczywszy, że w knajpie nikogo nie ma, a Prochorycz sam samiutki drzemie za bufetem, w mgnieniu oka otwiera drzwi, wbiega i zanim Prochorycz zdąża oprzytomnieć, okropne znalezisko już leży w jego w ręce.
Jakiś czas Prochorycz stał z wytrzeszczonymi oczyma; potem nagle cały się spocił. Z jakiegoś powodu przywidziało mu się, że on kupczy bez licencji; ale, rozejrzawszy się dokładnie, przekonał się, że wszystkie licencje i granatowe i zielone i żółte, widnieją na swoim miejscu. On spojrzał na łaszek, który znalazł się u niego w rękach i ten wydał się mu znajomym.
«Ej! - przypomniał sobie, - przecież, to ta sama szmata, której z trudem się pozbyłem przed tym, jak licencję miałem wykupić! Tak! To ona, ta sama!»
Przekonawszy się o tym, natychmiast z jakiegoś powodu zrozumiał, że teraz mu przyjdzie zbankrutować.
- Akurat kiedy człowiek jest zajęty interesem, takie świństwo do niego się przyczepi, - można powiedzieć wszystko przepadło! Żadnego interesu nie będzie i być nie może! - Rozważał prawie odruchowo i nagle cały zatrząsł się i zbladł, jakby w oczy zajrzał mu nieznany dotąd strach.
- Bo przecież dokąd mogę paskudnie rozpijać biedny naród! - Szeptało przebudzone sumienie.
- Żono! Arina Iwanowna! – Z przerażenia krzyknął on poza siebie.
Przybiegła Arina Iwanowna, ale jak tylko zobaczyła, jaki Prochorycz zrobił nabytek, jakby nie swoim głosem zakrzyczała: «Ratunku! Ludzie! Rabują!»
«I za co ja, przez tego łajdaka, w jedną minutę wszystko stracić muszę?» - myślał Prochorycz, oczywiście, napomykając na pijaczka, który wepchnął mu swoje znalezisko. A tymczasem ogromne krople potu płynęły z jego czoła.
Tymczasem knajpa pomału przepełniała się narodem, ale Prochorycz, zamiast tego, żeby ze zwykłą uprzejmością częstować gości, ku kompletnemu zdumieniu ostatnich nie tylko odmawiał nalewania im wina, lecz nawet bardzo wzruszająco udowadniał, że to w winie ukryte jest źródło wszelkich nieszczęść biednego człowieka.
- Jeślibyś wypił jeden kieliszeczek - to tak! To nawet pożytecznie! - Mówił on przez łzy, - a to przecież ty nałogowcem jesteś, jak byś chciał całe wiadro wyżłopać! I cóż? Teraz ciebie samego za to do aresztu zawloką; w areszcie tobie pod koszulę sypną i wyjdziesz ty stamtąd, jak byś nagrodę jaką otrzymał! A cała twoja nagroda to z setka pał! Tak oto ty i pomyśl, miły człowieku, czy warto z tego powodu cierpieć i jeszcze mi, durniowi, twoje ciężko zapracowane pieniążki płacić!
- I co ty, Prochorycz, rozum straciłeś! - Mówili mu zdumieni klienci.
- W śpiączce jesteś, bracie, jeżeli do takiego stanu się dopuściłeś! - Odpowiadał Prochorycz, - ty oto lepiej popatrz, jaką ja dziś licencję sobie zafundowałem!
Prochorycz pokazywał wepchnięte mu sumienie i proponował, może ktoś z gości zechce z niego skorzystać. Ale klienci, poznawszy w czym rzecz, nie tylko nie wyrażali zgody, ale nawet bojaźliwie stronili i odchodzili dalej.
- Oto więc licencja! - Nie bez złości dodawał Prochorycz.
- Cóż teraz robić będziesz? - Pytali go bywalcy.
- Teraz myślę tak: pozostaje mi jedno - umrzeć! Dlatego oszukiwać teraz nie mogę; wódką upijać biedny naród też nie jestem zgodny; cóż mi teraz robić, oprócz tego, że umrzeć?
- Racja! - Śmiali się z niego obecni.
- Nawet tak teraz myślę - kontynuował Prochorycz - wszystkie te naczynia, które tu są, wytłuc i wino do rynsztoku wylać! Dlatego, jeżeli może ktoś ma w sobie tę cnotę (sumienie - przyp. tłumacza), to temu nawet sam zapach siwuchy może wnętrzności przewrócić!
- Tylko mi się waż! - wkroczyła wreszcie Arina Iwanowna, której serca widocznie nie dotknęła łaska, nagle ogarniająca Prochorycza – ot, cnotliwy jaki się znalazł!
Ale Prochorycza już trudno było poruszyć. On zalewał się gorzkimi łzami i ciągle mówił, ciągle mówił.
- Dlatego - mówił - że jeżeli już z kimś to nieszczęście się zdarzyło, ten tak i nieszczęśliwym być powinien. I żadnego o sobie mniemania, że jest handlarzem albo kupcem, wyrazić niech nie śmie. Ponieważ będzie to jedynie jego bezowocny niepokój. A powinien on o sobie tak rozważać: «Nieszczęśliwy ze mnie człowiek na tym świecie - i nic ponadto».
W ten sposób na filozoficznych ćwiczeniach minął cały dzień i choć Arina Iwanowna zdecydowanie przeciwstawiła się zamiarowi swojego męża, by wytłuc naczynia i wylać wino do rynsztoku, jednakże w tym dniu nie sprzedali oni ani kropli. Pod wieczór Prochorycz nawet poweselał i, kładąc się do snu, powiedział do płaczącej Ariny Iwanownej:
- Tak oto, duszyczko i najmilsza małżonko moja! Chociaż my i niczego dzisiaj nie zarobiliśmy, ale za to jak lekko jest temu człowiekowi, u którego w oczach jest sumienie!
I rzeczywiście, jak tylko położył się, tak zaraz i usnął. I nie miotał się we śnie i nawet nie chrapał, jak to zdarzało się z nim przedtem, kiedy zarabiał, ale sumienia nie miał.
Ale Arina Iwanowna myślała o tym trochę inaczej. Ona bardzo dobrze rozumiała, że w karczemnym interesie sumienie to nie tak całkiem przyjemny nabytek, od którego można by było oczekiwać zysków i dlatego zdecydowała się za wszelką cenę pozbyć się nieproszonego gościa. Wzmacniając swój gniew, przeczekała noc, ale jak tylko w zakurzone okna knajpy zaświtał poranek, wykradła u śpiącego męża sumienie i pędem rzuciła się z nim na ulicę.
Jakby celowo był to dzień rynkowy: z sąsiednich wsi już ciągnęli chłopi z furami i dzielnicowy nadzorca Rybak osobiście udawał się na bazar, by pilnować porządku. Ledwie dostrzegła Arina Iwanowna śpieszącego Rybaka, jak w jej głowie zaświtała już szczęśliwa myśl. Co tchu w piersiach popędziła za nim i ledwie zdążyła się zrównać, w mgnieniu oka, ze zdumiewającą zręcznością, cichutko wsunęła sumienie do kieszeni jego płaszcza.
Rybak był upadły moralnie, nie to żeby zupełnie bezwstydny, ale zbytnio się nie krępował i „wsadzał łapę” wystarczająco swobodnie. Był z rodzaju nie tych bezczelnych, a raczej gwałtownych. Jego ręce były nie to żeby zbyt łobuzerskie, ale chętnie sięgały po wszystko, co trafiało się po drodze. Jednym słowem, był przyzwoitym lichwiarzem.
I nagle tego oto człowieka zaczęło paczyć (wykrzywiać).
Przyszedł on na plac targowy i wydaje się mu, że wszystko co tam wystawione i na furach, i na straganach, i w sklepikach - wszystko to nie jego a cudze. Nigdy przedtem nie miał podobnego odczucia. Przetarł sobie bezwstydne oczy i myśli: «Co się ze mną stało, czy nie we śnie wszystko to mi się przedstawia?» Podszedł do jednej fury, chce zapuścić łapę, a łapa nie podnosi się. Podszedł do innej fury, chce chłopa za brodę wytargać - o, przerażenie! dłonie nie sięgają!
Przestraszył się.
«Co to ze mną dziś się stało? - Myśli Rybak - przecież w ten sposób, chyba i na przyszłość wszystkie interesy sobie zepsuję! Czy nie lepiej wrócić, póki jeszcze całkiem nie zwariowałem, do domu?»
Jednak spodziewał się, że być może wszystko przejdzie. Zaczął przechadzać się po bazarze; patrzy, leżą różne produkty spożywcze, porozściełane różne tkaniny i wszystko to jakby mówi: «Oto jak bliskie są łakocie, czyż nie ugryziesz!»
A chłopi tymczasem ośmielili się: widząc, że człowiek otumaniał, oczyma na swoje dobro mruga, zaczęli dowcipnie żartować, zaczynali Rybaka Gawłem Gawłowyczem nazywać.
- Nie, chyba ja na coś zachorowałem! - zdecydował Rybak i bądź co bądź bez worków, z pustymi rękoma udał się do domu.
Wraca do domu, a Rybaczka-żona już czeka, myśli: «Ileż-to mi małżonek mój najmilszy worków dziś przyniesie?» I nagle - ani jednego. Tak i zaczął wrzeć w niej gniew, tak i rzuciła się ona na Rybaka.
- Gdzieś worki podział? - Pyta go.
- W obliczu mojego sumienia oświadczam... - Zaczął Rybak.
- Gdzie masz worki, ciebie pytają?
- W obliczu mojego sumienia oświadczam... - Znów powtórzył Rybak.
- No, tak więc jedz to swoje sumienie do przyszłego rynku, ja dla ciebie obiadu nie mam! - zdecydowała Rybaczka.
Spochmurniał Rybak, ponieważ wiedział, że u Rybaczki słowo twarde. Zdjął on z siebie płaszcz - i nagle dosłownie zupełnie się zmienił! Ponieważ sumienie zostało, razem z płaszczem, na wieszaku, to zrobiło mu się znowu i lekko i swobodnie i zaczynało znowu się wydawać, że na świecie nie ma niczego cudzego, a wszystko jego. I poczuł on znów w sobie zdolność pochłaniania i zagarniania.
- No, teraz mi się nie wykręcicie, przyjaciele! - Powiedział Rybak, pocierając ręce i zaczynał pośpiesznie wkładać na siebie płaszcz, żeby wszystkimi żaglami lecieć na bazar.
Ale, o dziwo! Ledwie zdążył włożyć płaszcz, jak znowu zaczął się wykrzywiać. Po prostu jakby dwóch ludzi z niego się zrobiło: jeden, bez płaszcza, - bezwstydnik, chciwy i porywisty; drugi, w płaszczu, - nieśmiały i wstydliwy. Jednakże chociaż i widzi, że nie zdążył za bramę wyjść, jak już uspokoił się, jednak od swojego zamiaru pójścia na bazar nie zrezygnował. «A może, myśli, przemogę się».
Ale czym bliżej podchodził do bazaru, tym mocniej biło jego serce, tym natarczywiej przejawiała się w nim potrzeba pogodzić się z całym tym średnim i małym ludem, który dla grosza cały dzień boryka się na deszczu i na błocie. Już nie ma chęci do tego, żeby na cudze worki się zapatrywać; swoja własna portmonetka, którą on miał w kieszeni, zrobiła się mu ciężarem, jak gdyby on nagle z wiarygodnych źródeł się dowiedział, że w tej portmonetce ciążą nie jego, a czyjeś cudze pieniądze.
- Oto tobie, przyjacielu, piętnaście kopiejek! - Mówi on, podchodząc do jakiegoś chłopa i podając jemu monetę.
- Za cóż to, Gawle Gawłowyczu?
- A za moją dawną obrazę, przyjacielu! Wybacz mi, w imię Chrystusa!
- No, Bóg tobie wybaczy!
W ten sposób obiegł on cały bazar i rozdał wszystkie pieniądze, jakie u niego były. Jednakże, uczyniwszy to, chociaż i poczuł, że zrobiło się mu lekko na sercu, lecz mocno zastanowił się.
- Nie, dzisiaj to mi choroba jakaś się przydarzyła, - znowu powiedział sam do siebie, - pójdę więc lepiej do domu i właściwie już po drodze zaproszę trochę więcej ubogich i nakarmię ich, czym Bóg dał!
Powiedziane - zrobione: nabrał on ubogich całe mnóstwo i przyprowadził ich do siebie na podwórze. Rybaczka tylko ręce rozłożyła, czeka, jaki on jeszcze dalej figiel zrobi. On zaś cichutko przeszedł koło niej i pieszczotliwie powiedział tak:
- Oto, żoneczko, ci sami tułający się ludzie, których prosiłaś mnie przyprowadzić: nakarm ich, w imię Chrystusa!
Ale ledwie zdążył powiesić swój płaszcz na gwoździk, jak znów mu zrobiło się lekko i swobodnie. Patrzy w okienko i widzi, że na jego podwórzu tłoczy się pełno ubogiego bractwa z całego miasta! Widzi i zastanawia się: «Co oni tu robią? Czyż całe to zatrzęsienie lać trzeba?»
- Co to za naród? - Wybiegł on na podwórze w amoku.
- Jak to co za naród? To wszystko ubodzy ludzie, których nakarmić kazałeś! - Warknęła Rybaczka.
- Gnać ich! Po karkach! Oto tak! - Zakrzyczał nieswoim głosem i, jak obłąkany, rzucił się znowu do domu.
Długo chodził tam i z powrotem po pokojach i ciągle myślał, co takiego z nim się stało? Człowiekiem był on zawsze sprawnym, a w stosunku do wykonywanych obowiązków służbowych po prostu lwem i nagle zrobił się szmatą!
- Fiedosja Pietrowna! Matula! Zwiąż ty mnie, dla Chrystusa! Czuję, że dzisiaj takiej roboty narobię, że później przez cały rok poprawić nie będzie można! - Zaczął błagać.
Widzi i Rybaczka, że jej Rybakowi coś złego się przytrafiło. Rozebrała go, położyła do łóżka i napoiła gorącym. Ledwie po kwadransie poszła do przedpokoju i myśli: «A obejrzę to ja u jego płaszcz; może, jeszcze znajdą się w kieszeniach jakiekolwiek grosiki?» Obszukała jedną kieszeń - znalazła pustą portmonetkę; obszukała drugą kieszeń - znalazła jakiś brudny, zatłuszczony papierek. Jak rozwinęła ten papierek - to aż się żachnęła!
- Tak oto za jakie figle on dziś się wziął! - Powiedziała do siebie - sumienie w kieszeni założył!
I zaczynała ona wymyślać, komu by jej to sumienie zbyć, żeby ono tego człowieka nie obciążyło do kresu, a tylko troszkę w niepokój wprowadziło. I wymyśliła, że najlepsze mu miejsce będzie u emerytowanego handlarza, a obecnie finansisty i kolejowego wynalazcy, Żyda Samula Dawydowicza Brżockiego.
- U tego, przynajmniej, szyja gruba! - zdecydowała - być może zawali się mu mała interesik, ale wytrzyma!
Postanowiwszy w ten sposób, ostrożnie wsunęła sumienie do ostemplowanej koperty, napisała na niej adres Brżockiego i wrzuciła do skrzynki pocztowej.
- No, teraz możesz, przyjacielu mój, śmiało iść na bazar, - powiedziała mężowi, wróciwszy do domu.
Samuel Dawydycz Brżocki siedział za stołem przy obiedzie, otoczony całą swoją rodziną. Obok niego siedział dziesięcioletni syn Ruwim Samuiłowicz i wykonywał w pamięci bankierskie rachunki.
- A co, tatusiu, jeśli ja ten zloty, któly ty mi podalowaleś, będe pozycal po dwadzieścia plocent miesięcnie, ile u mnie do końca loku pieniędzy będzie? - Pytał.
- A jaki procent: prosty czy złożony? - zapytał Samuel Dawydycz.
- Lozumie się, tatusiu, zlozony!
- Jeśli złożony i z obcięciem ułamków, to będzie czterdzieści pięć rubli i siedemdziesiąt dziewięć kopiejek!
- To ja, tatusiu, oddam!
- Oddaj, mój przyjacielu, tylko trzeba solidny zastaw brać!
Z drugiej strony siedział Josel Samuiłowicz, chłopiec lat około siedmiu i też rozwiązywał w swoich myślach zadanie: leciało stado gęsi...; dalej siedzieli Salomon Samuiłowicz, za nim Dawid Samuiłowicz i rachowali, ile procent ostatni winny pierwszemu za pożyczenie landrynek. W drugim końcu stołu siedziała piękna małżonka Samuela Dawydycza, Lija Sołomonowna i trzymała na rękach malutką Rifoczkę, która instynktownie sięgała do złotych bransolet, ozdabiających ręce matki.
Jednym słowem, Samuel Dawydycz był szczęśliwy. On już zbierał się jeść jakiś niezwykły sos, ozdobiony ciut nie strusimi piórami i brukselskimi koronkami, jak lokaj podał mu na srebrnej tacy list.
Ledwie wziął Samuel Dawydycz w ręce kopertę, jak zaczęło nim rzucać na wszystkie strony, jak węgorza na węglach.
- I cóż to takie! I po co mi ta wiadomość! - Zawrzeszczał, trzęsąc się całym ciałem.
Chociaż nikt z obecnych niczego z tych krzyków nie rozumiał, jednakże dla wszystkich stało się jasne, że kontynuowanie obiadu jest niemożliwe.
Nie będę zaczynał opisywać tu męki, którą zniósł Samuel Dawydycz w ten pamiętny dla niego dzień; powiem tylko jedno: ten człowiek, pozornie wątły i słaby, heroicznie wycierpiał najsroższe dręczenie, ale nawet najdrobniejszej lichwy zwrócić się nie zgodził.
- Cóż to takiego! To nic! Tylko ty mocniej mnie trzymaj, Lija! - Upraszał on żonę podczas najrozpaczliwszych paroksyzmów, - i jeśli będę prosić o szkatułkę - ani-ani! Niech lepiej umrę!
Ale, że nie ma na świecie tak trudnego położenia, z którego niemożliwe byłoby wyjście, to ono znalezione zostało i w tym przypadku. Samuel Dawydycz przypomniał sobie, że już dawno obiecał zrobić jakikolwiek datek dla pewnej dobroczynnej instytucji, którą administrował jeden znajomy mu generał. Sprawa ta jednak z jakiegoś powodu z dnia na dzień ciągle się odwlekała. I oto teraz przypadek wyraźnie wskazywał na środek zrealizowania tego dawnego zamiaru.
Zamyślone - zrobione. Samuel Dawydycz ostrożnie rozpieczętował przysłaną pocztą kopertę, wyjął z niej pincetami przesyłkę, przełożył ją do innej koperty, schował tam jeszcze sturublowy talon, zapieczętował i udał się do znajomego generała.
- Pragnę, Wasza ekscelencjo, ofiarę zrobić! - Powiedział, kładąc na stół paczkę przed uradowanym generałem.
- Cóż! To jest chwalebne! - Odpowiadał generał, - zawsze to wiedziałem, że pan... jak Żyd... I według prawa Dawidowego... Tańczący - grający... Tak, się to mówi?
Generał zaplątał się, bo nie wiedział prawdopodobnie, czy to Dawid wydawał prawa, czy kto inny.
- Dokładnie tak-s; Tylko jacy z nas Żydzi, Wasza ekscelencjo! - Pośpieszył się Samuel Dawydycz, odczuwając już zupełną ulgę, - tylko pozornie my Żydzi, a w duszy jesteśmy zupełnie-zupełnie Rosjanie!
- Dziękuję! - Powiedział generał - jednego tylko współczuję... jak chrześcijanin... dlaczego by panu, na przykład?.. A?..
- Wasza ekscelencjo... my tylko pozornie... proszę uwierzyć uczciwości, tylko pozornie!
- Jednak?
- Wasza ekscelencjo!
- No, no, no! Chrystus jest z wami!
Samuel Dawydycz popędził do domu jak na skrzydłach. W ten że wieczór on już zupełnie zapomniał o przeżytych cierpieniach i wymyślił taką niezwykłą operację by dopiec całemu społeczeństwu, że na drugi dzień wszyscy aż się żachnęli, jak się dowiedzieli.
I długo w ten sposób włóczyło się biedne, wypędzone sumienie po białym świecie i bywało ono u wielu tysięcy ludzi. Ale nikt nie chciał go przygarnąć, a każdy, przeciwnie, tylko o tym myślał, jakby uporać się z nim i chociażby oszustwem go się pozbyć.
Wreszcie naprzykrzyło się mu i samemu, że nie ma gdzie jemu, biednemu, głowę pochylić i przychodzi się całe swoje życie przeżyć u cudzych ludzi i bez azylu. Oto i zaczęło błagać ono ostatniego swego posiadacza, jakiegoś mieszczuszka, który handlował drobnicą na straganie przy samej bramie i w żaden sposób nie mógł z tego handlu się wzbogacić.
- Za co mnie tyranizujecie! - Skarżyło się biedne sumienie - za co wy mną, jak podrzutkiem jakimś, poniewieracie?
- Cóż z tobą będę robić, panie sumieniu, jeżeli ty nikomu nie potrzebne? - Zapytał, z kolei, mieszczuszek.
- A oto co - odpowiadało sumienie - odszukaj ty mi małe rosyjskie dziecko, otwórz ty przede mną jego serduszko czyste i schowaj mnie w nim! a oto ono, niewinne niemowlę przygarnie mnie, i wypielęgnuje, a oto ono z upływem lat, razem z sobą wyhoduje mnie i tak na ludzi potem ze mną wyjdzie - nie będzie się wstydzić.
Wszystko się stało według tego jego słowa. Odszukał mieszczuszek małe rosyjskie dziecko, otworzył jego czyste serduszko i schował w nim sumienie.
Rozwija się małe dziecko, a razem z nim rozwija się w nim i sumienie. I będzie małe dziecko wielkim człowiekiem i będzie w nim wielkie sumienie. I znikną wtedy wszystkie nieprawdy, podstępy i gwałty, ponieważ sumienie nie będzie nieśmiałe i zechce rozporządzać wszystkim samo.
Michaił Jewgrafowicz Sałtykow-Szczedrin