Powrót


Na podstawie http://azbyka.ru Tłumaczenie E. Marczuk


Na jakim weselu nie krzyczą „gorzko”

W małym kieliszeczku na tacy wino. Wyciągam po niego rękę, odpijam. Nic szczególnego - kwaśne. Ale ono powinno być szczególne, ponieważ tu, teraz, szczególne wszystko. I cerkiew z rwącymi się do niej snopami słońca i kamienne nosiwody, stojące w kącie cerkwi i południowa duchota październikowego palestyńskiego upału. Jestem w Kanie Galilejskiej. W tej samej, gdzie dwa tysiąclecia temu zebrali się goście pogratulować zakonnego (prawowitego) małżeństwa Szymonowi Kananejczykowi i jego ślicznotce żonie. W tej samej, gdzie po raz pierwszy dokonał Pan wielkiego cudu: przemienił wodę w wino na radość gościom, na zdumienie dysponentom uczty. Nosiwody stoją w kącie. Te same. Jasny kamień, chropowate boki, stoją sobie w cerkwi, wybudowanej na tym samym miejscu odległej weselnej uczty. Robię jeszcze łyk: Nic szczególnego, kwaśne. Ale ono nie powinno być kwaśne i ja oszukuję: dziękuję ukłonem kapłanowi, chwalę wino. Jak mogę go nie pochwalić?

A za rok, prawie o tej samej porze roku, ostrożnie weszłam w ciemność mrocznej chłodnej jaskini w Abchazji, zupełnie obok z Nowym Afonem. Tajemnymi ścieżkami wyprowadził mnie do niej nowicjusz Nowo-Afonskiego monasteru. Pobłogosławił wejść, a sam został na ulicy. Pali się przed ikoną łampadka, oświetlając surowe oblicze człowieka z książką w rękach. Szymon Kananejczyk. Ten sam oblubieniec Kananejskiej uczty. Jaskinka jest ciasna, niskie sklepienia dotykają głowy. On żył tu. I tu przyjął męczeńską śmierć. Dlaczego właśnie w tym jaskiniowym chłodzie ukrył się od nieznośnego palącego palestyńskiego słońca? Po cudzie w Kanie Galilejskiej, dokonanym na jego oczach, uwierzył w Chrystusa natychmiast, całym sercem. I... poszedł z własnej weselnej uczty, stał się jednym z dwunastu uczniów Chrystusa.

Po Wniebowstąpieniu Pańskim zaczął głosić świętą Ewangelię, zapuścił się tu, na pradawne abchaskie brzegi. Nawracał pogan, żył w tej jaskini i tu też, w Abchazji, umarł. Zadziwiająco, kwaśne wino Kany Galilejskiej i mętna łampadka Nowo-Afonskiej jaskini natychmiast związały się dla mnie w mocny węzeł jedynej pamięci i jedynego życia. Młodzieniec, który wybrał małżeńskie życie, tak pragnący rodzinnego szczęścia i czarnobrody starzec, który skazał się na samotność i jaskiniową wilgoć. Naszemu pojmowaniu w żaden sposób nie pojąć: był przecież ślub, znaczy, z miłości żenił się Szymon Kananejczyk, znaczy, wszystko przemyślał, wszystko rozważył, wszystko sprawdził. I nagle zawróciło go od małżeńskiej uczty i jeszcze jak zawróciło! Poszedł. Z wesela poszedł, z własnego wesela, narzeczona płakała, prawdopodobnie, tak, rzeczywiście płakała, wprost co tu mówić... Ale - poszedł. Fakt historyczny, niezaprzeczalny. I drugi fakt: Szymonowi pisane było zostać apostołem Chrystusa. Znaczy - szczególna droga, szczególne miary. Być może, na weselu własnym i przejrzał, zrozumiał: najważniejsze w życiu - Boże błogosławieństwo. I przygotowana mu była inna droga, ciernista, męczeńska.

Bez Boga ani do proga, mawiali w dawne czasy. Nie tylko mawiali, ale i żyli tak, siali, kosili, w drogę udawali się i, oczywiście, rodziny zakładali. Przenikliwie wpatrywali się w swoje życie, czy wszystko w nim zgadza się, czy wszystko okazuje się po-bożemu. I oto co ciekawie: właśnie u niego, u Szymona Kananejczyka, apostoła, który odszedł za Chrystusem z własnego wesela, prosili o błogosławieństwo na małżeństwo. Właśnie to miejsce w Ewangelii - o cudzie w Kanie Galilejskiej - czyta się podczas ślubu w prawosławnych cerkwiach. Wśród gości Szymona Sam Chrystus ze Swoją Przeczystą Matką. Napełnione przezroczystą wodą nosiwody stoją do czasu na uboczu od weselnej uczty. Pierwszy cud. Właśnie od niego Pan zaczyna Swój cudowny pochód po ziemi. Być może, drugim cudem na ślubie i był ten sam momentalny zwrot do Boga kawalera, to najbardziej błyskawiczne przewartościowanie własnego życia, szybkie spalenie wszystkich i wszelkich mostów. Kto wie...

A czy pamiętamy? Czy wpatrujemy się wnikliwie w swoje życie w nadziei usłyszeć czy nie usłyszeć Boże błogosławieństwo? W niedużej wioseczce pod Wołogdą żyje moja znajoma. Niemłoda, dzieci wyrosły, rozjechały się, zrobiło się ciężko samej pilnować domu. Oto i zamyśliła - wyjdę za mąż. Życzliwi podpowiedzieli adres: w Charkowskim obwodzie żyje wdowiec, także ożeniłby się, sprzykrzyło się samemu żyć. Zaczęli korespondować. I oto ona zbiera się do niego jechać, zapoznać się i zabrać do siebie za gospodarza domu. W przeddzień zachorowała, przyszło się zwrócić bilet. Potem już z walizką szła na pociąg, pośliznęła się, zwichnęła rękę. Jakoś dotarła do Moskwy. Przesiadka na Kurskim dworcu, przyjechała, a on okrążony, ktoś podłożył minę. Przyszło się nocować w Moskwie. Dzwoni – można, przyjdę? Można. Z progu wypaliła - jadę za mąż wychodzić. Powinnam była ucieszyć się, a wymknęło się drugie: Ty co, oszalałaś? Obraziła się. Gościł u mnie w tym czasie znajomy kapłan. Ten też zaczął ostrożnie pouczać: Pomyśli pani, oto i choroba i trudności z odjazdem: ta bomba na Kurskim, może, uprzedza panią Pan Bóg, powstrzymuje... Znajoma w łzy: nie ma sił samej na wsi, nie radzę sobie, mężczyzna jest potrzebny. Odjechała. A za pół roku list. Przywiozłam chłopa, tylko roboty jeszcze więcej się stało, dlatego, że chłop jest pijakiem. „Gorącymi łzami oblewam się, co robić teraz? Powinnam była, głupia, powstrzymać się, przecież jak Pan Bóg chronił...” Żal znajomej. Na stare lata taki „prezent”. Dobrze jeszcze, że pożałowała, zrozumiała - jej grzech, jej błąd.

A przecież bywa, nie ułoży się życie, a człowiek z pretensją: dlaczego ja nie mam szczęścia, czyż nie zasłużyłem na nie, czy nie jestem go godny? Oto dookoła mnie żyją, dzieci rodzą, a ja, co, gorszy? Jesteśmy bardzo zarozumiali. Jesteśmy przekonani, że już swoje życie, swoje problemy znamy najlepiej i wyprowadzamy swoją formułę rodzinnej pomyślności. I pod nią, pod formułę, dopasowujemy nasze życie. A wynik nie zgadza się. Wyciągamy pierwiastki, podnosimy do potęgi, a wynik wszystko jedno nie zgadza się. Kto jest winny? Autor formuły. Czyli konkretny „ja”, który naczynił bzdur, naplątał. I rozplątywać trzeba konkretnemu „mi”. To jest zupełnie nieprawda, że my lepiej znamy swoje problemy. My widzimy je w pobliżu, na dotyk, a wielkie, jak wiadomo, widoczne jest na odległość.

Najzwyklejszy batiuszka najzwyklejszej cerkwi okaże się przenikliwym starcem w naszych rodzinnych nieporządkach. Ponieważ po kilka razy na dzień rozplątuje nasze przemądre formuły:

- Czy masz ślub cerkiewny z mężem?

- Nie, batiuszka.

- Mąż pierwszy raz żonaty?

- Drugi. Z pierwszą żoną rozszedł się, do mnie uciekł...

- Dzieci zostały?

- Dwoje, ale on alimenty płaci.

- W postne dni razem śpicie?

- Razem...

- Męża zdradzałaś?

- Zgrzeszyłam, batiuszka.

Oto ona i cała formuła. Pragniemy rodzinnego szczęścia przy pozostawionych bez ojca dzieciach, urządzamy sobie „święta duszy”, wysyłając męża w delegację, w surowe dni postu pozwalamy sobie niedozwolone... Życie bez analizy, w popychach, w złości, zawiści, w kłótniach i wzajemnych wyrzutach. Czy podoba się Panu takie życie? Oto właśnie i ono.

Małżeństwa dokonują się na niebie. Fraza wszystkim znana, ale jakaś odsunięta, nie o nas. „To szczęśliwe małżeństwa na niebie dokonują się, a nasze z Fiedką - ani to, ani tamto, gryziemy się, jak kot z psem, gdzie nam pod wieńce...” I nie zrozumie Fiedki żona: dlatego właśnie gryzą się, że za samowolę swoją boleści cierpią.

Teraz, prawda, wielu zawiera śluby cerkiewne. Radośnie widzieć, gdy stoi jak świeca, bojąc się poruszyć, cieniutka, piękna dziewczynka, a obok poważny chłopak. Taka głębia jest w ich oczach, takie wzruszenie. Wienczajetsa rab Bożyj... I nie przykro, że rab (sługa). I nie oburza się serce. Tak, sługa, ale tylko Tego Pana sługa, Który nie zostawi bez Swoich łask i opieki. Ale jeszcze bardziej triumfuje serce, kiedy widzę pod wieńcami niemłodych ludzi. Użyli życia, naczynili błędów, namęczyli się, napracowali się i stopy swoje skierowali tu, pod sklepienia cerkwi, pod ciężar wieńców, które zawisły nad ich głowami. Nierzadko rozmawiam z takimi ludźmi i zawsze słyszę mniej więcej takie:

- Po ślubie cerkiewnym jakby młodość wróciła. A jeszcze uczucie takie, że my teraz jedna całość, nierozdzielna. To, co wcześniej drażniło, teraz już nie drażni. To już jakby moje, co złościć się...

Są święci, ich jest trzech - Gurij, Samon i Awiw. Żyli oni w głębokiej starożytności w IX wieku. Przyjęli męczeńską śmierć. Od tamtej pory uważani są przez prawosławnych ludźmi za organizatorów pobożnego rodzinnego życia. Do nich modlą się, kiedy rodzinne życie cierpi wypróbowanie, a one przecież, wypróbowania, razem z ciężkimi wieńcami wkładane są na głowy tych, którzy łączą się zakonnym małżeństwem. Prawosławni wiedzą: Nie układa się coś w domu, nie tak poszło, podejdź do ikony Gurija, Samona i Awiwa (oni zawsze są przedstawiani razem) i postój cichuteńko, popłacz, poproś o dar opamiętania się. Nauczą święci, obowiązkowo nauczą. I oto już na sercu ulżyło i oto już nie tak strasznie. W każdym domu znajdzie się miejsce dla takiej małej ikonki, ale czy w każdym domu ona jest? A przecież są sprzedawane, nie w deficycie.

Silna jest modlitwa i Ksenii Petersburskiej. Sama pokazała nam wielki wzór małżeńskiej wierności i ofiarności i nas wzywa nieść swój krzyż godnie. Tak, ciężko, tak, bywa, sprzykrzy się tak, choćby płacz. A ty nieś. Ponieważ to twój krzyż, i ciebie za niego rozliczą. Zadziwiające życie i świętej Natalii, wiernej żony Adriana. W żywocie ich nie przeczytamy o pomyślności i błogim szczęściu. Przeciwnie, ile boleści zniosła Natalia z powodu męża swojego, pierwsza przyszła do niego do więzienia, namawiała nie bać się bolesnych tortur, a kiedy kat rozkazał Adrianowi położyć do odcięcia rękę, sama wzięła tę rękę i położyła - rąbcie... Ona i umarła koło jego trumny. I ci święci są naszymi dobrymi pomocnikami. Ich twierdza ducha, piękno więzi, ich wierność Panu Bogu i sobie wzajemnie - przez wieki z nami. Więc czyż my jesteśmy sami? Czy można powiedzieć, że sami wszystko wiemy, jak lepiej i co jest lepsze?

Niedawno podczas ślubu cerkiewnego pewien petersburski kapłan złożył młodym tak specyficzne życzenia:

- Nie miejcie nadziei, szczęścia nie będzie. Będzie trudno, będzie bardzo trudno. Kto czeka na szczęście, ten myli się. Kto wam je obiecał? Nikt nie obiecał...

Nie obiecał, a chce się. Tak chce się i dzieci zdrowych, i domu - pełnego pucharu, i małżonka, zdmuchującego pyłki, i szczodrego na czułe słowa. A bezpłatny ser - to on gdzieś jest? Słusznie. Darmo nikt niczego nie daje. Prawi rodzice, że przygotowując swoje dzieci do rodzinnego życia, nieustannie powtarzają: ucz się cierpliwości, ucz się znosić boleści. A kiedy zdarzą się te same boleści, dla takich młodych nie zawali się świat, nie rozlecą się doszczętnie nadzieje. Nie uciekają oni w przerażeniu pod rodzicielski parasol zalizywać rany i narzekać na trudne życie. Cierpią, proszą o pomoc. Modlą się. I - wymadlają. Ponieważ trwałe jest tylko to, co z trudem się zdobywa.

Pomyślne życie zawsze na widoku i przykłady jego niezliczone. Tylko oto co przeciwstawię: cudza dusza - ciemności. My w swojej – oszukujemy, błądzimy, a czyż możemy wiedzieć i zrozumieć co w cudzej się dzieje. A pomyślność jest wskaźnikiem niestałym. Dzisiaj ona jest, a jutro nie ma. Od torby i od więzienia... Pomyślność i trwałe rodzinne życie nic wspólnego nie mają. Chcesz szukać pomyślności - wpatruj się w świat, znajdź w sobie zdolność ofiarowywać dla bliskiego, zrozum wybrańca swojego i zaakceptuj całą duszą. I obowiązkowo proś o siły, proś o mądrość, proś o cierpliwość. Prosić nie jest wstyd. Wstyd nie prosić, a tłumaczyć się swoją słabością, swoją niedoskonałością.

Kiedy trwa weselna uczta, na niej obowiązkowo krzyczą „gorzko”. Na jakim przecież weselu nie krzyczą „gorzko”? a później, kiedy pozmywane naczynia i krzesła poustawiane na swoje miejsca, zaczyna się życie. Jednostajne, nie zawsze takie jak zamierzano, czasem takie, że nawet w strasznym śnie nie zobaczysz. Jakże nie pośpieszyć się nam, żeby odgarnąć je jako zbyteczne i pognać za innym, które lśni gdzieś tuż obok, migocze, kusi. Jak nie pogubić się nam we własnych rodzinnych formułach? Bardzo prosto. Przypomnieć sobie starą, jak świat, arytmetykę rodzinnego życia, którą kierowali się niezawodnie nasi niegłupi przodkowie. Gdzie setki razy sprawdzono, gdzie zgadzają się wszystkie odpowiedzi ze wszystkimi pytaniami. Gdzie nie ma mędrkowania, a jest Prawda. I podążać za tą Prawdą. I wierzyć w nią. I starać się zdobyć Ją, jeśli Ona nagle gdzieś się skryje. Ale czasami tak chce się mędrkowania. Przecież za nim łatwiej ukryć swoją własną niechęć zrezygnowania z przyzwyczajeń, przeciąć grzech, zwrócić swoje życie nie przeciw, a zgodnie ze wskazówką zegara. Cóż, tu już sprawa wyboru. Jak śpiewa się w pewnej znanej piosence: „Myślcie sami, decydujcie sami, mieć czy też mieć”.

Natalia Suchinina


Powrót