Powrót


Na podstawie http://azbyka.ru Tłumaczenie E. Marczuk


„Albowiem widzieliśmy gwiazdę…”

Szara styczniowa słota w stolicy. Od wilgoci ciężkie staje się obuwie. Zmęczone chmury, zmordowane monotonią, prawie podpełzają do chłodnego w odsłoniętych miejscach asfaltu. Nękane przez tłum, nerwowe kobiety w satynowych płaszczach omijają w korytarzach metra kałuże. Udręka już całkiem dobiera się do duszy, ale coś bardzo znajome, prawie zapomniane nie puszcza i dusza w roztargnieniu miota się, nie rozumie, o co chodzi.

Ale ja to wiem. Za kilka dni obowiązkowo przyjdzie, wbrew wszystkim prognozom, bożonarodzeniowy mróz. On zmusi przypomnieć o starych podniszczonych swetrach, przywróci utracony sens szklance gorącej, parzącej ręce herbaty, i obowiązkowo ozdobi rysunkami nasze okna. Uporawszy się ze swoją wesołą krzątaniną, po gospodarsku zajrzawszy do napalonych i pachnących pierogami domów, on całkowicie, chociaż i nie na długo, zawiśnie błękitną, pochrzęstującą na wietrze, mgiełką nad naszymi prawosławnymi domami. Ja zapalę najważniejszą w moim domu świecę i w cieple jej świątecznego światła otworzę najważniejszą w moim domu księgę. Na jej okładce po raz który z cichą radością przeczytam: „W błogosławieństwo i na modlitewną pamiątkę o Ziemi Świętej…”

Otworzę drogie stroniczki, pełną piersią nabiorę uroczystości świętego Bożego Narodzenia: „I powiedział im anioł: nie bójcie się: ja ogłaszam wam wielką radość, która będzie wszystkim ludziom”.

To trzecie Boże Narodzenie po moim powrocie z Jerozolimy. Im bliżej było wielkie święto tym bardziej tęskniła dusza i zamierała od złożonych uczuć radości i tęsknoty, smutku i trwogi. Nie mogę nazwać tego uczucia. Ale w całej swojej złożoności jest ono jasne, albowiem nie ma przed czystymi oczami Święta miejsca na nic powierzchownego, płytkiego, zbędnego. Przeżyć by tak Świętem – całe swoje życie, ale nie wyjdzie, złamiesz się…

Dwa bieguny pamięci. Dawny, w którym wytrzepane na mrozie chodniki – szczęśliwa ścieżka do wystrojonej choinki. Była taka moda w moim dzieciństwie: wieszali na choinkę cukierki, ciastka, mandarynki w błyszczącej folii. Od tamtych czasów jakby przypieczętowane: zapach mandarynek – Nowy Rok, babcine świąteczne zmarszczki, skrzypienie mroźnego śniegu za oknem – Boże Narodzenie… I zupełnie bliskie, prawie wczorajsze: Betlejem, święta grota Narodzenia Chrystusa, upał nie do wytrzymania, gruby, gorący kamień betlejemskiej bazyliki. I jeszcze chłopcy-żebracy. Oni zabiegają z przodu, żałośnie patrzą w oczy i wymawiają jedno słowo – szekel. Niesłyszani, manewrują, stukając bosymi piętkami po asfalcie, i znów wyciągają wybrudzone rączki: szekel, no, proszę, jeden szekel.

Pomimo zmęczenia z powodu zamieszań podczas podróży, siedziałam w ambasadzie Palestyny na Cyprze, w dusznej Nikozji. A ze ściany, z wielkiego połyskującego plakatu patrzyło na mnie stare miasto, którego dotychczas nie widziałam. Żeby jakoś podtrzymać rozmowę, pytam palestyńskiego ambasadora:

- Co to za miasto, Mohammed?

- Jerozolima, odpowiada zwyczajnie.

Podskakuje w piersi serce. Nieprzewidziane spotkanie, pierwszy dzwoneczek w drodze – oto ono i ja zupełnie obok, finisz długiej podróży, Święty Gród. I oto brudne dziecięce ręce w Betlejem wyciągają do mnie zwinięty w rulon plakacik. Szekel, jeden szekel… Błękitna mgiełka nad starym miastem, jak tam, na ścianie ambasady, tylko trochę mniejsza od tamtej.

Teraz i u mnie w domu wisi ten plakat.

- Co to za miasto? – pytają goście.

- Jerozolima - staram się powiedzieć normalnie, ale wypowiadam z miłością i drżeniem - Jerozolima…

…Mieszkam tu prawie niedaleko. W ojczyźnie Jana Chrzciciela, w Górnym Monasterze mam malutką celę z ikonką „Cełowanije swiatoj Jelizawiety” (Pozdrowienie świętej Elżbiety) i malutkim płomykiem łampady nad nią. Wczoraj do późna czytałam Ewangelię. O magach, którzy wybrali się złożyć pokłon Królowi Żydowskiemu, albowiem widzieli gwiazdę Jego na Wschodzie. O Dzieciątku w pieluszkach, leżącym w żłóbku, do Którego pośpieszyli pasterze i wrócili, „wychwalając Boga za wszystko to, co słyszeli i widzieli, jak im powiedziane było”. A dziś, chroniąc się przed betlejemskim skwarem, schodzę do maleńkiej pieczarki i, nie pojmując jeszcze, że dzieje się w moim życiu coś nie podlegającego ogólnie przyjętemu sensowi, powoli odliczam niewysokie stopnie…

Chyba, mimo wszystko boję się tego spotkania. Jakaś niejasna sobie samej siła trzyma mnie przed wejściem. Zanurzywszy się w przyjemny chłód świętej jaskini, ciągle jeszcze odczuwam na plecach palące promienie żydowskiego słońca i, chowając się przed nim robię do przodu trzy małe niepewne kroki. Ze mną mniszka Górnego Monasteru Natalia, miła mądrala, której długie ciemne ubranie i jasny apostolnik zupełnie nie krępują ruchów i nie przeszkadzają w upale. Lekkim krokiem podchodzi ona do miejsca narodzin Zbawiciela, pokrytego marmurem i wyłożonego srebrem w kształcie gwiazdy (albowiem widzieliśmy gwiazdę, mówili magowie), opada na kolana i delikatnie dotyka ustami kamienia. Potem na kilka sekund przykłada policzek do świętego miejsca i, przeżegnawszy się odchodzi na bok, ustępując miejsca dla mnie.

Robię jeszcze krok na spotkanie ze srebrną gwiazdą, już widzę łaciński napis na kamieniu „Tu od Dziewicy Marii narodził się Jezus Chrystus” – i jak od gorącego żelazka rękę, odrywam swój wzrok od tego napisu. I patrzę w górę na marmurowy nawis, na liczne łampady – owoc gorliwości czci różnych chrześcijańskich narodów do tego miejsca. Ale pobłądziwszy po łampadach, wzrok znów wraca do napisu: „Tu od Dziewicy Marii…” i znów chce się oderwać go i odejść w półmrok jaskini, uciekając przed tą szczęśliwą i odpowiedzialną minutą.

- Co też ty? Szepcze matuszka Natalia - przyłóż się obowiązkowo, przecież to jedyny raz w twoim życiu…

- Nie mogę, nie jestem godna, rozumiesz mnie, nie mogę. Oto tylko postoję obok…

Matuszka patrzy na mnie srogo i ze zdziwieniem. Jeszcze sekunda i ona wypowie słowa, których nigdy i za nic bym się nie domyśliła. Ona „zbawi” mnie tymi słowami, i uspokojone w tym momencie serce dziękczynnie przekaże żyłom nieśpieszną prędkość krwi, a dla nóg – lekki krok. Krok na spotkanie srebrnej gwiazdy w świętej pieczarze. Słowa były takie:

- Niegodna? To przecież powietrze nasze, my nim oddychamy. Znaczy i oddychać nie jesteś godna?

I oto zupełnie obok, przed samymi oczami, maleńkie wgłębienie w kamieniu – miejsce Narodzenia Zbawiciela i napis wokół niego. Czuję lekki zapach kadzidła, i, kiedy ciepły kamień spotyka się w końcu z ustami, nie mam strachu, skrępowania, kompleksu niepełnowartościowości. Jest szczęśliwa minuta. Jak i każde szczęście, trwa ona chwilę i, jak każde szczęście, jest wieczna, dlatego, że teraz na wszystkie odmierzone przez Pana lata ona jest ze mną.

Spotykamy się oczami z Natalią i rozumiemy się bez słów. Ona – przeżyty przeze mnie święty wstrząs, ja – jej radość obecności przy zapoczątkowaniu budowy cudzego szczęścia. Odchodzimy od północnych schodów i, kilkoma krokami przecinając jaskinię, podchodzimy do malutkiego marmurowego żłóbka. Tu było przełożone Dzieciątko zaraz po narodzinach, właśnie tu, na wyciągnięcie mojej ręki, pastuszkowie Go znaleźli. „I pośpieszywszy przyszli, i znaleźli Marię i Józefa, i Dzieciątko, leżące w żłóbku”. Wczoraj przy świetle łampady – wiersze Ewangelii, dziś – dziś przy świetle dziesiątki łampad, rzucających na zakopcony sufit swoje błyski, - „żywy” żłóbek, który oddzielił się nagle od Pisma Świętego i stał się konkretnym (dotykalnym) przedmiotem. Przedmiot prosty, zwykły i bardzo mały. Właśnie to trudno ogarnia się rozumem i prawie bez wysiłku przyjmuje się wzruszonym sercem. Dobrze, że tak, dobrze…

Nasz świąteczny mróz i betlejemska duchota związane są w mocny węzeł silnego odczucia Święta. Narodzenie Chrystusa, ograniczone do babcinych pierogów z kapustą i błyszczących mandarynek, nagle rozprzestrzeniło się do kosmicznych rozmiarów i już nie mieści się w sercu, wytryskuje z niego w bardzo jasnym, bardzo ważnym dla mnie momencie. Potem nagle skupia się w punkt – chłodne srebro na ciepłym marmurze. Poznałam je skórą policzka i drżącymi ze wzruszenia palcami. Ta synteza konkretnego i nieograniczonego, jest chyba właśnie tą Prawosławną Wiarą, która prowadziła pielgrzymów do dalekiej Świętej Ziemi – do konkretnego. I mnie przyprowadziła. I, daj Boże, niech przyprowadzi wielu innych, i niech będzie im wszystkim według ich wiary…

Zadziwiające: święto Narodzenia Chrystusa, które wzięło swój początek w maleńkiej pieczarce palestyńskiego Betlejem, bez jakiejkolwiek tęsknoty zadomowiło się w dalekiej kurskiej wsi, pod Brańskiem, w stolicy Kijowie, w kałuskich wsiach, które przytuliły się pod ruskimi sosnami. Ono wszędzie jest upragnione, wszędzie swoje i wszędzie w domu. Może, właśnie i dlatego tak naturalny był i odwrotny proces – kałuski chłop, brański kupiec, petersburski „ze szlacheckich” ciągnęli do Ziemi Świętej, jak do uzdrawiającego słoneczka, pragnąc za wszelką cenę zaświadczyć w dalekiej Palestynie swoją ruską obecność. Ale żelazobetonowa zapora zatrzymała życiotwórcze strumyki, czyż one, strumyki, mogą zmierzyć się z wyjątkowo prymitywną siłą zła?

Wielkie święto Bożego Narodzenia przychodziło jeszcze do domów, poskrzypywało umytymi deskami podłóg, zasiadało przy zastawionym pokarmami stole. Malutkimi, tymi samymi życiotwórczymi strumykami były babcie ruskich miast i wsi, przekazujące nam, dzieciom, piękno cichej wigilii, dziecięcą pobłażliwość Bożonarodzeniowej nocy. Ich, tych strumyków przykrywać nie było potrzeby. Same wyschły i uspokoiły się na ruskich cmentarzach.

Żyliśmy bez Święta, życiem pustym, zdefiniowanym, w którym wszystko było wytłumaczalne. Nam tłumaczyli nawet, że wskazująca drogę gwiazda – wyrażenie przenośne i nie ma żadnego związku z magami. A i sami magowie – wymysł w rodzaju bajek i legend Starożytnej Grecji. Ale oto wykluło się, zatrzepotało. Omal nie zamarłe tętno słabiutkiej ręki znów zaczęło nabierać zapomnianej siły. Jakie soki pokrzepiły nagle słabnący organizm?

Przodkowie. Ci sami, którzy mogą znieść każde wznoszone na kłamstwie przeszkody. Którzy przeżyli epidemię, przechorowali i osłabli po chorobie, oni znów znajdują pod nogami glebę, żeby zasiać ją doborowymi, selekcjonowanymi ziarnami. Nie na glebie ilastej - na zdrowym, dobrze zapowiadającym czarnoziemie.

I oto już moja sześcioletnia przyjaciółka Warwara z powagą marszczy w poważnym pytaniu brwi:

- Pani przyjdzie do mnie w dniu Anioła? (dzień imienin)

Petersburscy przyjaciele zapraszają przez telefon:

- Rzuć wszystko, przyjeżdżaj na Boże Narodzenie!

A oto i główny prezent – doczekaliśmy się. Jak wiary bez prześladowań, jak drogi do Jerozolimy, jak zwróconych do ołtarzy ikon i śpiewów na chórze. Doczekaliśmy się Bożego Narodzenia, które, opamiętawszy się, państwo „zwróciło” nam, Rosjanom. Nie idźcie do pracy, odpoczywajcie, świętujcie. A my pójdźmy do cerkwi. Przestójmy na Całonocnym, ciasno ściśnięci jedni do drugich. Z radością przestójmy. Będziemy wysławiać Chrystusa, Przenajświętszą Dziewicę Marię, która podarowała światu Zbawiciela, i daleką świętą pieczarę z łampadami, oświetlającymi miejsce narodzin Syna Człowieczego.

A w dalekim moim Betlejem dziś, na Boże Narodzenie, śpiewają mniszki ruskiego żeńskiego monasteru, który w Górnej. Widzę jak stoją rządkiem, przepiękne ruskie kobiety z jasnymi oczami, łagodnym sercem i swoim pojmowaniem bardzo nielekkiej służby Panu. Matuszka Wiera zaciąga świąteczny troparion zdecydowanie, prowadząc za sobą pozostałych. Za co i przezwana Wierunia-śpiewunia. Jej wtórują matuszki Tatiana, Jelikonida, Fotina. Malutka pieczarka rozjaśniona światłem i pieśnią, światło i pieśń zlewają się w zadziwiający stan łaski, którą tu, w Betlejem, jestem przekonana, przeżył każdy pielgrzym. A na ulicy umorusani chłopcy wypraszają szekel i z oddaniem patrzą w oczy wszystkich idących w stronę bazyliki.

A na moich oknach mróz. Cieniutkie filigranowe linie tajemniczego deseniu… Zechcę, zobaczę w nich sylwetki wlokących się nocną drogą magów i malutką gwiazdkę, zwiastunkę Święta. Jedno mnie smuci – nie dożyła do tego wielkiego dnia dobra moja babcia, która wcześnie zgarbiła się na bydlęcym gospodarstwie pod ciężarem pudowych z sianem wideł i wyciągnęła żyły od wiecznego dojenia. Jak wielką łaskę, przyjmowała ona całe życie najmniejszą wobec siebie ulgę, a zasłużone – jak prezent. Oto klasnęła by rękoma, oto by się ucieszyła:

- Patrz, jak nasz naród szanują, całe wolne dali, hulaj – nie chcę. Tylko słowa – Boże Narodzenie…

Natalia Suchinina


Powrót