Powrót


Na podstawie http://azbyka.ru Tłumaczenie E. Marczuk


Czym zadowolić chrześniaka?

„Niedawno rozmówiłam w pociągu z kobietą, dokładniej, nawet pokłóciłyśmy się z nią. Ona przekonywała, że chrzestni rodzice, jak rodzeni ojciec z matką, zobowiązani są wychowywać swojego chrześniaka. A ja nie zgodziłam się: matka jest matką, komu to ona pozwoli mieszać się w wychowanie dziecka. Też miałam kiedyś w młodości chrześniaka, ale nasze drogi dawno rozeszły się, nawet nie wiem, gdzie on teraz żyje. A ona, kobieta ta, mówi, że ja teraz odpowiadać za niego będę. Za cudze dziecko odpowiadać? Coś mi się nie wierzy...”

(Z listu czytelniczki)

Tak wyszło, i moje życiowe ścieżki merdnęły zupełnie w inną stronę od chrzestnych rodziców. Gdzie oni teraz, jak żyją, i akurat czy żywi są w ogóle, nie wiem. Nawet imion ich nie utrzymała pamięć, dawno ochrzcili mnie, w niemowlęctwie. Pytałam rodziców, a oni i sami nie pamiętają, ściskają ramionami, mówią, mieszkali w tym czasie po sąsiedzku ludzie, ich więc poprosiliśmy za chrzestnych. A gdzie oni teraz, jak ich wołać-nazywać, czy wspomnisz? Uczciwie mówiąc, dla mnie ta okoliczność nigdy felerem nie była, rosłam sobie i rosłam, bez chrzestnych. Nie, skłamałam, był jeden raz, pozazdrościłam. Szkolna przyjaciółka wychodziła za mąż i otrzymała w prezencie weselnym cieniutki, jak pajęczynka, złoty łańcuszek. Chrzestna podarowała, chełpliwie oświadczyła nam, my o takich łańcuszkach i marzyć nie mogłyśmy. Oto wtedy i pozazdrościłam. Mieć chrzestną, może by i mi...

Teraz, oczywiście, używszy życia i porozmyślawszy, bardzo żałuję przypadkowych moich „ojca z matką”, którym i na myśl nie przychodzi, że wspominam ich teraz w tych linijkach. Bez wyrzutu wspominam, z żalem. I oczywiście w sporze swojej czytelniczki z towarzyszką podróży w pociągu całkowicie jestem po stronie towarzyszki. Ona ma rację. Odpowiadamy za chrześniaków i chrześniaczki, którzy pofrunęli z rodzicielskich gniazd, ponieważ nie są oni przypadkowymi ludźmi w naszym życiu, a dzieci nasze, duchowe dzieci, chrześniacy.

Komu nieznajomy taki obrazek? Wystrojeni ludzie stoją z boku w cerkwi. Centrum uwagi - maleństwo we wspaniałych koronkach, przekazują je z rąk do rąk, wychodzą z nim na ulicę, zabawiają, żeby nie płakało. Czekają na chrzest. Spoglądają na zegarek, denerwują się. Chrzestnych matkę z ojcem można poznać natychmiast. Oni są jakoś szczególnie skupieni i ważni. Śpieszą się sięgnąć po portmonetkę, żeby rozliczyć się za zbliżający się chrzest, dają jakieś dyspozycje, szeleszczą paczkami z ubrankami chrzcielnymi (chrzczonką) i świeżymi pieluszkami. Mały człowieczek niczego nie pojmuje, wytrzeszcza oczęta na ścienne freski, na światełka panikadiła (żyrandola cerkiewnego), na „towarzyszące mu osoby”, wśród których osoba chrzestnego - jedna z wielu. Ale oto batiuszka zaprasza - pora. Zakrzątali się, zaczęli się niepokoić, chrzestni ze wszystkich sił starają się zachować ważność - nie udaje się, przecież i dla nich, jak i dla ich chrześniaka, dzisiejsze wyjście do Bożej cerkwi jest zdarzeniem znamiennym.

- Kiedy ostatni raz byliście w cerkwi?- zapyta batiuszka. Oni w zmieszaniu wzrószą ramionami. On może i nie zapytać, oczywiście. Ale nawet, jeśli i nie zapyta, wszystko jedno po skrępowaniu i po napięciu można poznać bez wysiłku, że chrzestni są ludźmi nie cerkiewnymi i tylko zdarzenie, w którym poprosili ich uczestniczyć, przyprowadziło ich pod sklepienia cerkwi. Zacznie batiuszka zadawać pytania:

- Krzyżyk nosicie?

- Modlicie się?

- Ewangelię czytacie?

- Święta cerkiewne czcicie?

I zaczną chrzestni mamrotać coś niewyraźnego, ze skruchą opuszczać oczy. Kapłan obowiązkowo odwoła się do ich sumienia, wspomni o obowiązku chrzestnych ojców i matek, w ogóle o chrześcijańskim obowiązku. Pośpiesznie i chętnie chrzestni będą kiwać głowami, przyjmować pokornie zdemaskowanie w grzechu i czy to ze wzruszenia, czy to ze zmieszania, czy to z powagi momentu mało kto zapamięta i przyjmie do serca główną myśl batiuszki: my wszyscy jesteśmy odpowiedzialni za swoich chrześniaków i teraz, i zawsze. A kto zapamięta, ten najszybciej przewrotnie zrozumie. I od okazji do okazji, pamiętając o swoim obowiązku, zacznie wkładać w pomyślność chrześniaka wkład według możliwości. Pierwszy wkład natychmiast po chrzcie: koperta z szeleszczącym poważnym banknotem - na ząbek. Potem na urodziny w miarę rośnięcia dziecka - szykowny komplet dziecięcej wyprawki, drogą zabawkę, modny tornister, rower, markowy garnitur i tak coraz bliżej do złotego, na zawiść niezamożnym, łańcuszka do ślubu.

Bardzo mało wiemy. I nie to jest biedą, a to, że i nie bardzo chcemy wiedzieć. Przecież jeśli byśmy chcieli, to przed tym, jak iść do cerkwi w roli chrzestnych, zajrzelibyśmy tam w przeddzień i wypytalibyśmy batiuszkę, czym „grozi” nam ten krok, jak godniej do niego się przygotować.

Chrzestny - po-słowiańsku wosprijemnik (przyjmujący). Dlaczego? Po pogrążeniu w chrzcielnicy kapłan ze swoich rąk przekazuje niemowlę w ręce chrzestnego. A ten przyjmuje, otrzymuje je w swoje ręce. Sens tego aktu jest bardzo głęboki. Wospriimstwom chrzestny ojciec bierze na siebie honorową, a główne, odpowiedzialną misję prowadzić chrześniaka po drodze wchodzenia do Niebiańskiego dziedzictwa. Oto dokąd! Przecież chrzest - to duchowe narodzenie człowieka. Pamiętacie, w Ewangelii od Jana: „Kto nie urodzi się od wody i Ducha, nie może wejść do Królestwa Bożego”.

Poważnymi słowami – „stróże wiary i pobożności” - nazywa Cerkiew wosprijemników. A przecież żeby strzec, trzeba znać. Dlatego tylko wierzący prawosławny człowiek może być chrzestnym, a nie ten, kto razem z chrzczonym dzieckiem po raz pierwszy wybrał się do cerkwi. Chrzestni powinni znać przynajmniej podstawowe modlitwy „Otcze nasz”, „Bohorodice Diewo”, „Da woskriesniet Boh...”, Oni powinni znać „Simwoł Wiery”, czytać Ewangelię, Psałterz. I już, oczywiście, nosić krzyżyk, umieć żegnać się.

Pewien batiuszka opowiadał: przyszli chrzcić dziecko, a chrzestny bez krzyżyka. Batiuszka do niego: krzyżyk włóż, a on - nie mogę, nieochrzczony. Wprost anegdota, a przecież czysta prawda.

Wiara i pokajanie są dwoma podstawowymi warunkami połączenia z Bogiem. Ale od maleństwa w koronkach nie można żądać wiary i pokajania, oto chrzestni i powołani, mając wiarę i pokajanie, przekazać je, nauczyć ich swoich chrześniaków. Właśnie dlatego oni wymawiają zamiast dzieci i słowa „Symbolu wiary”, i słowa wyrzeczenie się od szatana.

- Wyrzekasz się szatana i wszystkich spraw jego? - pyta kapłan.

- Wyrzekam się - odpowiada wosprijemnik zamiast dziecka.

Na kapłanie jasna świąteczna szata jak znak początku nowego życia, to znaczy, duchowej czystości. On obchodzi dookoła chrzcielnicy, kadzi ją, wszystkich stojących obok z zapalonymi świecami. Palą się świece i w rękach chrzestnych. Zupełnie wkrótce kapłan trzykrotnie opuści maleństwo w chrzcielnicę i mokre, zmarszczone, zupełnie nie pojmujące, gdzie ono i po co, sługa Boży, przekaże w ręce chrzestnych. I ubiorą je w białą odzież. W tym czasie jest śpiewany bardzo piękny troparion: „Rizu mnie podażd' swietłu, odiejajsia swietom jako rizoju...” („Szatę mi podaj jasną, Który odziałeś się światłem, jak szatą...”) Przyjmujcie swoje dziecko, wosprijemniki. Odtąd wasze życie napełni się szczególnym sensem, wzięliście na siebie trud duchowego rodzicielstwa i za to, jak spełnicie go, będziecie odpowiadać teraz przed Bogiem.

Na pierwszym Soborze Powszechnym, została przyjęta reguła, według której kobiety stają się chrzestnymi dla dziewczynek, mężczyźni dla chłopców. Prościej mówiąc, dla dziewczynki potrzebna jest tylko matka chrzestna, chłopczykowi tylko chrzestny ojciec. Ale życie, jak to często bywa, wprowadziło i tu swoje korekty. Według prastarej rosyjskiej tradycji, proszą i to i drugie. Ono, oczywiście kaszy masłem nie zepsujesz. Ale i tu koniecznie trzeba znać określone zasady. Na przykład mąż i żona nie mogą być chrzestnymi jednego dziecka, tak jak i rodzice dziecka nie mogą być jednocześnie jego chrzestnymi rodzicami. Rodzice chrzestni nie mogą zawrzeć związku małżeńskiego ze swoimi chrześniakami.

…Chrzest dziecka za nami. Przed nim wielkie życie, w którym mamy naznaczone swoje miejsce, na równi z ojcem i matką, którzy je zrodzili. Przed nami nasze obowiązki, nasze ciągłe dążenie przygotować chrześniaka do wchodzenia na duchowe wyżyny. Od czego zacząć? A od najmniejszego. Na początku, zwłaszcza jeśli to pierwsze dziecko, rodzice padają z nóg od kłopotów, które na nich się zwaliły. Oni jak się mówi, do niczego głowy nie mają. Oto tu odpowiedni czas wyciągnąć do nich pomocną dłoń. Podnosić dziecko do Pryczastija, zatroszczyć się, żeby nad jego kołyską wisiały ikonki, dawać za nie zapiskę w cerkwi, zamawiać molebny, ciągle, jak i swoje rodzone dzieci, wspominać podczas modlitw domowych. Oczywiście nie trzeba robić tego z zamiarem pouczenia, że niby wy rodzice w codzienności ugrzęźliście, a ja oto jaki cały w sobie duchowny – o niebiańskim myślę, do wysokiego dążę, wasze dziecko duchowo wychowuję, co byście beze mnie robili… W ogóle duchowe wychowanie dziecka możliwe jest tylko w tym przypadku, jeśli chrzestni w domu są swoimi ludźmi, oczekiwanymi, taktownymi. Nie można, oczywiście przekładać na siebie wszystkich obowiązków. Z rodziców obowiązki duchowego wychowania dzieci nie są zdjęte, ale pomagać, wspierać, czasami zastąpić, jeśli to konieczne, to obowiązek, bez tego przed Panem nie można się usprawiedliwić.

Oto i faktycznie nie prosty krzyż. I chyba trzeba bardzo dobrze się zastanowić, zanim włożyć go na siebie. Czy będę w stanie? Czy wystarczy mi zdrowia, cierpliwości, duchowego doświadczenia, żeby zostać wosprijemnikom, dla rozpoczynającego życie człowieka? A rodzicom bardzo dobrze jest przypatrzeć się na rodzinę i przyjaciół – kandydatów na zaszczytne stanowisko. Kto z nich może zostać tak naprawdę dobrym pomocnikiem w wychowaniu, kto potrafi obdarzyć wasze dziecko prawdziwymi chrześcijańskimi darami – modlitwą, umiejętnością przebaczania, zdolnością kochać Boga. A pluszowe zajączki w rozmiarze słoni – to, może, i nie jest złe, ale zupełnie niekonieczne.

Jeśli w domu bieda – tu inne kryteria. Ileż nieszczęśliwych, bezdomnych dzieci cierpi od pijaka-ojca, niezaradnych matek. A ile po prostu niezgodnych, wrogich sobie ludzi żyje pod jednym dachem i zmusza dzieci na ciężkie cierpienia. Stare jak świat i tak banalne treści. Ale jeśli w tą treść wpisze się człowiek, który stał z zapaloną świecą przed chrzcielnicą, jeśli on, ten człowiek, rzuci się, jak na strzelnicę, naprzeciw chrześniakowi, on może i góry przenieść. Dobro według naszych możliwości też jest dobrem. Nie na nasze siły odciągnąć od półlitrówki durnia-męża, pouczyć zbłądzoną córkę czy zaśpiewać „pogódź się pogódź się pogódź się” dwóm zagniewanym połówkom. Ale w naszych siłach przywieźć do siebie na dzionek na daczę wymęczone dziecko, zapisać je do szkółki niedzielnej i wziąć na siebie trud prowadzać je tam, i – modlić się. Trud modlitewny to kamień węgielny chrzestnych wszystkich czasów i narodów.

Kapłani dobrze rozumieją ciężar wysiłków chrzestnych i nie błogosławią nabierać sobie na chrześniaków dużo dzieciarni, dobrej i różnej. Ale znam człowieka, u którego ponad pięćdziesięcioro chrześniaków. Ci chłopcy i dziewczynki akurat stamtąd, z dziecięcej samotności, dziecięcego smutku. Z wielkiej dziecięcej biedy. Nazywają tego człowieka Aleksander Giennadjewicz Pietrynin, on żyje w Chabarowsku, dyrektoruje w Centrum Rehabilitacji Dzieci, a prościej - w ochronce. Jako dyrektor, robi bardzo dużo, zdobywa środki na wyposażenie klas, dobiera kadry z sumiennych, niechciwych ludzi, wyzwala swoich podopiecznych z milicji, zbiera ich po piwnicach. Jako chrzestny ojciec - prowadzi ich do cerkwi, opowiada o Bogu, przygotowuje do Priczastija i - modli się. Dużo modli się, bardzo dużo. W Optinoj Pustyni, w Troice-Siergijewoj Ławrze, w Diwiejewskim monasterze, w dziesiątkach cerkwi po całej Rosji są czytane napisane przez niego długie kartki za zdrowie licznych chrześniaków. On bardzo męczy się, ten człowiek, on czasami prawie pada ze zmęczenia. Ale u niego nie ma innego wyjścia, jest chrzestnym, i jego chrześniacy są szczególnymi ludźmi. Jego serce jest wyjątkowym sercem i kapłan, rozumiejąc to, błogosławi go na taki wysiłek. Pedagog od Boga, mówią o nim ci, którzy znają jego uczynki. Chrzestny od Boga - można tak powiedzieć? Nie, prawdopodobnie, wszyscy chrzestni są od Boga, ale on umie cierpieć, jak chrzestny, umie kochać, jak chrzestny i umie ratować. Jak chrzestny. Dla nas, których chrześniacy, jak dzieci porucznika Szmidta, porozrzucani po miastach i wsiach, jego służba dzieciom jest wzorem prawdziwej chrześcijańskiej służby. Myślę, wielu z nas do jego wysokości nie potrafi dociągnąć, ale jeśli już wzorować swoje życie na kimś, to akurat na tych, którzy rozumieją swój tytuł „wosprijemnik”, jak poważną, a nieprzypadkową sprawę w życiu.

Można, oczywiście, powiedzieć: jestem człowiekiem bezsilnym, zajętym, nie nadzwyczaj cerkiewnym i najlepsze, co mogę zrobić, aby nie grzeszyć, to w ogóle nie przyjąć propozycji być chrzestnym. Tak uczciwiej i prościej, prawda? Prościej - owszem. Ale uczciwiej...

Mało kto z nas, zwłaszcza kiedy niepostrzeżenie nadszedł czas zatrzymać się, obejrzeć się, może powiedzieć o sobie - jestem dobrym ojcem, dobrą matką, nie zadłużyłem się niczym wobec własnego dziecka. Zadłużyliśmy się wszystkim i bezbożny czas, w którym wyrastały nasze żądania, nasze projekty, nasze namiętności jest właśnie rezultatem naszych wobec siebie długów. Już nie oddamy ich. Dzieci wyrosły i obchodzą się bez naszych prawd i naszych odkryć Ameryki. Rodzice zestarzeli się. Ale sumienie - głos Boży - świerzbi i świerzbi. Sumienie żąda wylania się i nie w słowach, a w uczynkach. Czyż nie może być takim uczynkiem niesienie obowiązków chrzestnych?

Żal, mało wśród nas wzorów trudów chrzestnego. Słowo „chrzestny” prawie zniknęło z naszego leksykonu. I wielkim i niespodziewanym prezentem stał się dla mnie niedawny ślub cerkiewny córki mojego przyjaciela z dzieciństwa. Dokładniej, nawet nie ślub, co samo w sobie jest wielką radością, a uczta, samo wesele. I oto dlaczego. Usiedli, rozlano wino, czekamy na toast. Wszyscy jakoś mieszają się, rodzice młodej przepuszczają naprzód z mowami rodziców młodego, ci odwrotnie. I tu wstał wysoki i piękny mężczyzna. On wstał jakoś bardzo po gospodarsku. Podniósł kielich:

- Chcę powiedzieć, jako ojciec chrzestny młodej...

Wszyscy ucichli. Wszyscy słuchali słów o tym, żeby młodzi żyli długo, zgodnie, wielodzietnie, a najważniejsze, z Panem Bogiem.

- Dziękuję, chrzestny - powiedziała urocza Julka i spod wspaniałego pieniącego się welonu obdarzyła chrzestnego wdzięcznym spojrzeniem.

Dziękuję chrzestny, pomyślałam i ja. Dziękuję, że zachowałeś miłość do swojej duchowej córki od chrzcielnej świecy do ślubnej. Dziękuję, że przypomniałeś nam wszystkim o tym, o czym my całkiem zapomnieliśmy. Ale mamy jeszcze czas przypomnieć sobie. Ile - Pan Bóg wie. Dlatego trzeba się śpieszyć.

Natalia Suchinina


Powrót