Do strony głównej |


Służyłem szatanowi

Wyznania byłego krasnojarskiego spirytysty i parapsychologa Siergieja Borowskiego

Od czego się zaczęło? Długo chorowała żona. Galina bezskutecznie leczyła się u wielu lekarzy i babek. W poszukiwaniu zdrowia trafiła do spirytystów. Koleżanka zaprosiła na kursy bioenergetyki. Powiozłem je, zostawiłem tam i odjechałem na trening (ostatnie sześć lat pracuję jako dyrektor krasnojarskiego klubu sportowego, prowadzę treningi i wykładam: moi absolwenci reprezentowali Rosję i Związek).

Galinę i jej koleżankę kursy zainteresowały. Jeszcze raz je przywiozłem i – myślę sobie, zajdę, tylko popatrzę, co mi tam? To co usłyszałem, wciągnęło i mnie, wydało się wyjątkowo ciekawe. Przecież żyliśmy jak wszyscy ludzie. Święta-hulanki, spotkania-znajomości: dziś u nas goście, jutro my w gościach, te rozmowy, gadanie-obgadywanie... Cieszyliśmy się, na dzieci patrząc, że rosną nam tacy dwaj synowie, cieszyliśmy się, że mamy swój dom, jakieś tam sprawy... A tu – coś nowego, nieznanego.

Zawsze dążyłem poznać, czym jest człowiek, dlaczego, po co żyje? Jeszcze maleńki byłem, a niepokoiło mnie to, że kiedyś umrę. Nocami nie mogłem zasnąć. I tak do około dwudziestego roku nie zaznawałem spokoju, uświadamiając sobie, że będę musiał umrzeć, że mnie nie będzie. Ta myśl nie szarpała tak po prostu – ona rozdzierała serce. A na kursach przekonywano: człowiek żyje, reinkarnuje (zmienia ciało) w kogoś, drugi i trzeci raz, i wiele razy się odradzając.

Wykładowca Kazakow odkrywał, u kogo z nas są zdolności, u mnie znalazł je wyjątkowe. Ukończyliśmy te kursy, zaczęliśmy praktykować. W domu zaczęliśmy stopniowo sprzątać (usuwać uroki, tak zwane dziury, itp.). I wiecie, im więcej zajmowaliśmy się nimi, tym bardziej one do nas lgnęły. Mój sąsiad Wasia, razem żeśmy się uczyli na tych kursach, nie nadążał zdejmować z siebie uroków po kilka razy dziennie, tak dużo ich było.

Tak jest, tak się dzieje, jeśli wyrazimy na to zgodę. Poza tym zaczęliśmy chorować. Jednak sprawa wciągała nas dalej. Trafiliśmy na jeszcze jeden kurs – parapsychologów. Inny kierunek, bardziej skomplikowany. Było bardzo ciekawie! Nie można lekceważyć tego, co ta ciemność potrafi. I właśnie tym ona człowieka wciąga.

Boga wtedy znałem, odczuwałem Go. My nawet czytaliśmy Biblię, bywaliśmy w cerkwi, stawialiśmy świece, przynosiliśmy je do domu, leczyliśmy przy pomocy tych świec, spalaliśmy na nich różne tam niezgody. Wiele, wiele różności robiliśmy. A żona dalej chorowała, choć bolączki znikały. W mgnieniu oka można było je zdjąć. I znów przychodziły, lecz ze wzmożoną siłą. Głosiliśmy przyjaciołom: patrzcie, jakie to piękne! Jaki świat! Głosiliśmy słowo, ale nie Boże, jak teraz rozumiem, a szatańskie.

Pewnego razu przyjechałem na kursy, zaparkowałem samochód i dosłownie dwie minuty później on spłonął. Nowy samochód, dopiero co go kupiliśmy - zapalił się i spłonął, na popiół! Niewiarygodne zdarzenie, lecz właśnie tak ten świat duchów mści się za wątpliwości: czy Bogu służę? Szczerze myślałem – Bogu. W cerkwi nie raz odczuwałem na sobie błogosławieństwo, płakałem, choć Słowo Boże głęboko do świadomości nie przenikało. Kontynuowałem „doskonalenie się”.

„I pewnego razu przyszło do mnie z zaświatów, bardzo dużo ludzi, opuściłem swoje ciało, obcowałem z nimi, widziałem siebie, leżącego na podłodze, żonę, która trzęsła się ze strachu... I tej nocy przed naszym domem spłonęło drzewo. Jak jakiś znak, abym widział i pamiętał.

Coś mnie niepokoiło, odczuwałem przeszkodę, przeszkadzającą mi leczyć – teraz dopiero zrozumiałem: kaleczyć ludzi, ich dusze.

Pogrążałem się w medytacji, dokonywałem opuszczenia ciała i mogłem wałęsać się po światach duchów. Był też przewodnik. Nazywałem go Najwyższy, tj. dla mnie wyższego już nie było. Wierzyłem, że on jest od Boga. Dokonywały się jakby dobre czyny - o szatanie nawet nie było mowy. Trenowałem grupę, która dzięki mnie w stanie medytacji osiągała wysokie wyniki w karate – ciało porusza się i pracuje bez udziału twojej woli.

Lubiłem zajmować się medytacją, doświadczać nadprzyrodzone odczucia, chociaż czasami bardzo się bałem. Akurat w tym czasie u nas w domu zdychał trzeci pies. Przyjechaliśmy z daczy i pies, którego zostawialiśmy w domu, wyjąc wybiegł z mieszkania dlatego, że jakaś siła go dusiła. Ona straszyła, ta siła, strach zamieszkał u nas, żył wewnątrz. Takie odczucie, jakby ktoś stał za plecami. I ta siła na moje wezwanie przychodziła w dowolnym momencie i odzywała się na mój głos, kierowała moją ręką, i ręka pisała sama – wyrażenia, różne myśli. Po prostu, ręka brała ołówek i sama pisała. I chciało się wiedzy, więcej, więcej... Półki uginały się od okultystycznej literatury, a mi ciągle wydawało się mało.

U mnie w pracy, w klubie sportowym, otwarte zostało laboratorium parapsychologii. Zwracali się do nas ludzie z całego kraju. Leczyli się sami, przyprowadzali swoje dzieci, kuzynów, znajomych. Przez połączenie telefoniczne mogłem widzieć wewnętrzne organy człowieka, to co akurat boli. Jak na zdjęciu rentgenowskim, widziałem zapalenie wątroby, opuszczone lub pomarszczone nerki, zwężenie naczyń... Ręka pisała odpowiedzi na dowolne pytania o tym człowieku.

I zacząłem zauważać: leczysz dorosłych – zaczyna chorować ich dziecko, żonę – zaczyna chorować mąż, zabiera się bolączkę u babci – wraca ona do syna lub wnuka. Z większą siłą. Choroby jak dziedziczne, nie opuszczały rodziny. A potem przepadł nasz kierownik. Zaczęliśmy go szukać, ten świat duchów odpowiadał nam, że on żyje, uczy się, że jest przygotowywany do awansu. Nawet mi go pokazywano – on jest tu! Potem przyjeżdżaliśmy tam, dokąd prowadzał mnie duch nocą, rozpoznawałem miejsce, nawet stopnie na schodach, ale naszego nauczyciela tam nie było.

I te poszukiwania zmuszały mnie, moją żonę i nasze dzieci, i tych, którzy pracowali w laboratorium coraz głębiej pogrążać się w ciemny, straszny świat. I te poszukiwania przyprowadziły mnie do leningradzkiej szkoły świadomości ewolucyjnej. Szkoła Duchowna – to tylko nazwa, mianują się duchownymi, głoszą Chrystusa, i człowiek łatwiej chwyta ten haczyk, choć poziom nauczania może być bardzo wysoki. Założyciel tej szkoły, wcześniej znany spirytysta, lubił mówić: „Ja go, spirytyzm, w Związku Radzieckim zrodziłem, ja go też zniszczę”. I niszczył, jednocześnie odradzając i doskonaląc go na innym poziomie. Zajmowali się medytacjami i w ciało wstępowała nieznana i potężna siła, całkowicie podporządkowująca sobie człowieka. Ze mną uczyli się młodzi ludzie, nad którymi ta siła panowała całkowicie, ale którzy szczerze uważali, że to oni zapanowali nad nią. Samoomamienie, oszukaństwo! – Tak działa szatan.

Ręka pisze: „Pójdź do cerkwi. Wyspowiadaj się. Postaw świece, pomódl się, potem przyjdziesz do mnie”. I człowiek idzie do cerkwi. Z wiarą, że spirytyzm służy Bogu. I później ten człowiek z oczyszczonym sercem, z czystym sumieniem wraca do spirytyzmu, który służy... komu? I co się dzieje? W czystym sercu znów zakwaterowują się biesy, jeszcze złośliwsze i dusza zgubiona. Oczyszczaliśmy „podrażnienie” w mieszkaniach. Ale serca ich mieszkańców pozostawały podległe właśnie temu duchowi podrażnień. Wypędzaliśmy zło, ale ono wcześniej czy później znów tam wracało. Dlatego to spirytysta może usunąć zło zaledwie na krótki czas. Przypuśćmy, duch pijaństwa opanował człowieka. Psychiatra - specjalista od leczenia uzależnień, często spirytysta, mówi: „przejdziesz terapię, zahipnotyzujemy i nie będziesz chorować”. Panem psychiatry i ducha pijaństwa jest ten sam książę powietrza i ciemności, i on rozkazuje duchowi: „Odejdź na jakiś czas od tego człowieka, on i tak należy do mnie poprzez innego ducha”. I zahipnotyzowany nie pije. Lecz kiedy tylko nadarzy się okazja, siedem razy złośliwszy wróg wchodzi w tego człowieka i przyprowadza z sobą siedem jeszcze gorszych. I duch pijaństwa, i ten, co „wygania” poprzez hipnozę – to wszystko z tego samego pola jagódki.

Gazeta „Alfa i Omega”, grudzień, 1998 r.

Źródło - http://tropinka.orthodoxy.ru


Do strony głównej