Do strony głównej


Na podstawie książki "СЛЕЗЫ МАТЕРИ", tłumaczenie Eliasz Marczuk


Módlcie się wiec, matki, za dzieci wasze, jakby daleko nie odeszły one drogą występku; tym gorliwiej, tym żarliwiej módlcie się, im bardziej zepsute są one; nie przestawajcie modlić się, choćby Pan długo nie wysłuchiwał waszej modlitwy. Złe dzieci – to, być może, kara nam od Pana za nasze grzechy, a zdając sobie z tego sprawę, jak nie wzmagać swojej modlitwy i za siebie, i za swoje dzieci?

„Modlitwa matki za dzieci” Październik 1913 r. Rozmowa w 17 Niedzielę po Pięćdziesiątnicy. Archimandryta Kronid (Lubimow).

ŁZY MATKI

MODLITWA I ŁZY MATKI

O SILE MODLITWY MATKI ZA DZIECI

O DAROWANIU DZIECKA WEDŁUG MODLITWY MATKI

UZDROWIENIE CHORYCH DZIECI WEDŁUG MODLITW MATKI

O ZBAWIENIU GINĄCYCH DZIECI

O WYCHOWANIU DZIECI: KAZANIA SPRAWIEDLIWYCH NASZYCH CZASÓW

 

Opowiadania i świadectwa naocznych świadków o uzdrowieniach i cudownej pomocy Bożej w potrzebach i smutkach poprzez macierzyńską modlitwę.

Ukraińska prawosławna cerkiew Połtawska eparchia Spaso-Prieobrażeński Mgarski monaster 2006

Z BŁOGOSŁAWIEŃSTWA
NAJŚWIĘTSZEGO PATRIARCHY
MOSKIEWSKIEGO I CAŁEJ RUSI
ALEKSIJA II

RUŚ ŚWIĘTA,
CHROŃ WIARĘ PRAWOSŁAWNĄ,
BO W NIEJ TWOJE UTWIERDZENIE!

 

Poświecone pamięci mojej kochanej mamy, Kławdii Timofiejewny Cziniakowej.
 Panie, daj pokój jej kochającej duszy w Carstwie Twoim.

 

 

MODLITWA I ŁZY MATKI

Czyż jest wśród uczuć naszych inne uczucie bardziej święte, bardziej silne i bezinteresowne, niż miłość matki? Wszystkie nasze uczucia są przemijające: nawet najcięższe smutki zaciera czas, i tylko matczyne serce nigdy nie może zapomnieć o swoich dzieciach. Każda chwila życia matki przepełniona jest myślami o dzieciach. W nich cały cel jej życia, i ona całą siebie składa im w darze, jedynie o ich szczęściu rozmyślając i zapominając często o zaspokojeniu najbardziej życiowych swoich potrzeb.

Serce matki odpowiada na każde wydarzenie w życiu dzieci – będzie to smutek czy radość, szczęśliwa czy nieszczęśliwa przemiana na ich ziemskiej drodze. Łzy jej są święte i wzruszające, jak i radość, bo i to, i drugie idzie z głębi duszy, żyjącej życiem dzieci.

A czy wielu dzieci umie cenić tę miłość i te łzy? Jakże często uważają je one tylko za przejaw pustej i zbytecznej kobiecej wrażliwości i nieroztropności i pozostają wobec nas obojętni.

A tak przy okazji, jakież jest to źródło niezłomnej miłości – serce matki! Niezniszczalna to miłość, bo nawet obojętność, niepokorność i zepsucie dzieci nie mogą złamać jej. W tym właśnie zawiera się jej wyższość nad innymi uczuciami ziemskimi, wymagającymi ciągłego podtrzymania przez odwzajemnienie uczucia.

Matka rozpacza nad zachowaniem swoich dzieci, przelewa łzy, ale nie odwraca się od nich. „Niemądry syn – smutek matki”, – mówi przemądry Salomon, i jak wiele jest powiedziane tymi słowami! Która matka nad kołyską swego syna nie marzy o tym, że będzie on jej pociechą i radością, że stanie się on wybitnie mądrym i moralnie czystym człowiekiem? Co więc potem może być dla niej większym smutkiem, niż widzieć, że marzenie nie spełniło się, że dusza jej syna ginie w grzechach i występkach. Matka opłakuje duchową śmierć dzieci i w smutku przypada do Pana, błagając Go aby nawrócił je na drogę prawdy, odpuściwszy im występki i słabości. I wiemy, że te zły i modlitwy nie przepadają na próżno.

Tak płakała Monika, matka błogosławionego Augustyna, zamartwiając się nad rozwiązłym zachowaniem syna w młodości. Ona była wzorem matki-chrześcijanki, która całe swoje życie poświęciła temu, żeby wychować swoje dzieci na prawdziwych sług Chrystusa. Ale ukochany jej syn, Augustyn, wysłany na naukę do obcych krajów, dał się porwać tam przez zły przykład kolegów i fałszywą naukę manichejczyków i pogrążył się w występkach. Jego bluźniercze wypowiedzi przerażały pobożną matkę, która dnie i noce spędzała we łzach, błagając Pana o pouczenie syna, o zbawienie ginącej jego duszy. I Pan nie pozostał głuchy na jej modlitwy, w cudowny sposób przyprowadziwszy do Siebie jej zbłąkanego syna, któremu później sądzone było stać się wielkim ascetą i aktywnym sługą Cerkwi Chrystusowej.

I oto jak wspomina sam Błogosławiony Augustyn o swojej matce: „Ciebie, Panie, – wykrzykuje on, – wzruszyły błagania i łzy Twojej wiernej służebnicy. Ona opłakiwała mnie bardziej, niż płacze matka nad umierającym dzieckiem, bo widziała mnie martwym dla Ciebie. Ty usłyszałeś ją, Panie! Ty nie odrzuciłeś jej łez, które lały się obfitym potokiem za każdym razem, jak wznosiła do Ciebie swoją modlitwę” („Spowiedź” Błogosławionego Augustyna). Oto jaka jest siła modlitwy i łez matki, pobudzonej wiarą i miłością!

Jakimż wielkim grzechem jest śmiać się z tych łez i nie szanować ich modlitw! Tylko zakorzenione w występkach serce jest do tego zdolne. Tylko jedna matka jest w stanie żyć życiem dzieci, odpowiadać na każdy ruch ich serca, bo nie ma na świecie istoty, bliższej mam, niż matka. I jest to naturalne, dziecko poczyna się pod sercem matki i długo żyje tylko z nią jednym organicznym życiem. Nierozsądnie byłoby myśleć, że to wspólne życie kończy się wraz z oddzieleniem dziecka od matki czy nawet z jego wyjściem z dziecięcego wieku. Czyż może po tym serce matki nie boleć z powodu każdego smutku dzieci, nie cierpieć z powodu ich chorób, duszy i ciała, i nie reagować na wszelką radość? Przecież w ich szczęściu jej szczęście.

Matka wychowuje dziecko i marzy o jego przyszłości. Ileż wzruszeń kosztuje ją wstąpienie w życie syna czy jakikolwiek nowy krok na drodze życia! Dzieci ze względu na swoją młodość często bardziej zdają się na własne siły, niż na pomoc Bożą. Ale ich matka, nauczona już latami, ze łzawą modlitwą za nich ucieka się do Pana, udziela im rad i błogosławieństw. A jak byłoby pocieszające, jeśliby chrześcijańskie dzieci, zgodnie ze starożytnym zwyczajem, nie podejmowały żadnego dzieła bez błogosławieństwa rodziców. Wielka jest jego siła i zbawienne działanie! To rękojmia pomyślności dzieci, bo ono utrwala domy dzieci, jak mówi przemądry Syrach. Niemądre są te dzieci, które nie cenią tego błogosławieństwa i nie biorą do serca udzielonych na drogę rad matki!

Czyja rada będzie bardziej szczera niż matki, czyja modlitwa bardziej dobroczynna, czyje łzy bardziej dostępne do Stwórcy?

Przypomnijmy przykład ewangeliczny. Przypomnijmy, jak łzy matki, płaczącej nad trumną syna, dotknęły Zbawiciela. „I widząc ją Pan, ulitował się nad nią i rzekł do niej: nie płacz. I przystąpił dotknąwszy łoża… rzecze: młodzieńcze, tobie mówię, wstań. I usiadł umarły i zaczął mówić” (Łk.7,13-15).

Wspomnijmy jeszcze łzy i modlitwy Kananejki, która, nieodstępnie podążając za Chrystusem, długo błagała Go o uzdrowienie swojej opętanej córki, póki jej wiara nie wzruszyła Zbawiciela i póki nie uzdrowił On jej córki.

Tak potężne jest działanie matczynego żalu i modlitwy, i dzieci powinny każdym nieszczęściem swoim dzielić się z matką. Tylko w jej sercu znajdą one pełne współczucie dla swego nieszczęścia i pocieszenie w biedzie, która je dopadła, a w jej gorącej modlitwie do Boga – zbawienie; bo jej łzy będą oczyszczającą ofiarą za postępowanie dzieci. Ze względu na łzy matki Pan zmiłuje się nad nimi. Nie oddalajcie się więc, dzieci, od matek waszych; przypomnijcie sobie, że matce zawdzięczacie życie; przypomnijcie o tych cierpieniach, które znosiła ona, wydając was na świat, o wszystkich wyrzeczeniach, którym się poddawała, wychowując was, i wynagrodźcie ją za to wszystko. A co może być lepszą nagrodą dla matki, jak nie miłość i dobre zachowanie dzieci? Niech serce jej syna czy córki będzie zawsze otwarte przed nią, niech ona czyta w nim, jak we własnym. W szczęściu i nieszczęściu, w smutku i radości otwórzcie, dzieci, swą duszę matce, ona będzie i smucić się z wami, i posyłać dziękczynne modlitwy do Miłosiernego Stwórcy za jego miłosierdzie do was.

O tym, jak zbawienne są łzy opłakującej was matki, mówiliśmy już dużo, ale i jej dziękczynne modlitwy są dla was nie mniej pożyteczne. Łzy radości, wypełniające wdzięczne spojrzenie jej, nie mniej wzruszają Ojca Niebieskiego, niż łzy smutku. Za wszystkie swoje nieskończone dobroczynności Pan nie potrzebuje od nas nic więcej, oprócz wdzięczności i chrześcijańskiego życia. „Synu, daj mi serce twoje”, – mówi On. I oto w tym czasie, jak dzieci, rozkoszując się szczęściem, często zapominają o Tym, Kto jest źródłem wszystkich skarbów, matka pierwsza wznosi dziękczynienie Stwórcy za szczęście swoich dzieci. I tu modlitwa jej zbawienna jest dla jej lekkomyślnych dzieci.

Tak więc, dzieci, nie gardźcie miłością matek waszych i nie lekceważcie ich łez, przelewanych za was. Przybiegajcie do matki i w nieszczęściu i w radości, szukajcie jej błogosławieństw i modlitw w każdej sprawie. Modlitwa jej, posyłana za was do Miłosiernego Stwórcy, jest zbawienna dla was we wszystkich przypadkach waszego życia. W matce Pan posyła wam opiekuna i nauczyciela we wszystkich trudnościach życia i stróża dla was pośród pokus świata. Pamiętajcie, że w przykazaniach Bożych, po naszych obowiązkach wobec Pana, na pierwszym miejscu nakazany jest szacunek dla rodziców i za niego obiecane są nam największe z ziemskich skarbów – pomyślność i długowieczność.

 

 

O SILE MODLITWY MATKI ZA DZIECI

O MATCZYNEJ MODLITWIE

Droga w Panu E.!

List Wasz otrzymałem. Za Was i chorych, cierpiących synów Waszych modlimy się, ale bardzo trudno jest pomóc Wam, bo ani jeden, ani drugi nie uznaje jedynego źródła zdrowia – Boga. Módlcie się za nich gorliwie Waszą matczyną modlitwą, ale oczywiście na siłę do cerkwi ich nie ciągnijcie – bez wiary wszystkie Sakramenty dla człowieka nie są skuteczne. Poczytajcie za Saszę kanon za chorego choć raz w tygodniu i módlcie się taką modlitwą: „Boże! Ty wiesz wszystko, i miłość Twoja jest doskonała, weź więc życie moich chorych, cierpiących dzieci A. i W. w Swoją rękę i uczyń to, co ja pragnę uczynić, ale nie mogę. Amiń”. I my pomodlimy się, ale nasza modlitwa jest tylko pomocą dla Waszej, matczynej. Niech wzmocni Was Pan w cierpieniu.

*

Droga W. W.!

Wybaczcie wielkodusznie za tak niemożliwą zwłokę z odpowiedzią. Usprawiedliwienie jest jedno, że jestem stary, a listów mnóstwo. Pocieszę Was jedynie tym, że modlę się za tych, którzy do mnie się zwracają, poczynając od momentu otrzymania listu, no, a odpowiedź już – kiedy wyjdzie według możliwości. Módlcie się za dzieci swoje i A. do niczego nie popychajcie. Pan przez matczyną modlitwę wszystko uczyni rzetelnie i wiernie.

Nie ma ludzi jednakowych, i dróg w życiu mnóstwo, i do Boga drogi są przeróżne. I dobrze, kiedy człowiek nie postępuje według stereotypu. On nie od razu zdecyduje się na swoją drogę, ale za to prawidłowo.

Boże błogosławieństwo Wam i synowi.

*

Droga w Panu E.!

List Wasz otrzymałem. Prośbę o modlitwę spełnię. Wam zaś trzeba dobrze pomyśleć i zacząć modlić się matczyną modlitwą, wymadlając synowi dar wiary. Przecież można znać wszystko, ale nie znać Boga, i wtedy życie nie będzie radością, i wróg, naprawdę, przejmie władzę nad człowiekiem.

Czy przyjmujecie Eucharystię Wy i Wasze dzieci? – bo o tym najważniejszym Wy nie piszecie. Czy ucerkowione są wasze dzieci, czy przyjmują Eucharystię? Nie, przecież nic z tego nie ma. Oto i bieda. A pomóc może tylko modlitwa. Trzeba żyć w jedności z Bogiem.

Nich Pan pośle Wam mądrość!

*

Droga w Panu Ł.!

Otrzymałem twój list. Wiedz, że ani za mąż, ani do monasteru bez błogosławieństwa rodziców pójść nie możesz. Błogosławieństwo rodziców wznosi domy dzieci. I przecież mama nie broni tobie iść do monasteru, ale prosi o zakończenie zaczętej i pobłogosławionej tobie przez Boga sprawy. Poproś więc mamusię o wybaczenie i uświadom sobie, że jesteś wobec niej winna.

I pamiętaj, że wszystko bywa w swoim czasie dla tych, którzy potrafią czekać. Zakończysz naukę, a potem będziesz decydować, dokąd skierować swoją życiową drogę, a podczas nauki ty jeszcze wydoroślejesz.

Nie zapominaj, że ojciec duchowy nie powinien myśleć za ciebie, ale tylko błogosławi to co ty przynosisz do błogosławieństwa. I zanim zapytasz ojca duchowego, trzeba zapytać mamę.

*

Droga w Panu G.!

To co dzieje się z A., – to duchowa walka, nie fizyczna. Choć i jesteście z nim ochrzczeni, ale na tym wszystko się skończyło. A bez Boga w żaden sposób żyć nie można. Tam, gdzie nie ma Boga, osiedla się wróg. Doby A. nie był ogrodzony od wpływu wroga Bożą łaską – i oto godny płaczu efekt. Czy potraficie tak nawrócić się z nim do Pana, taką żywą i niewątpliwą wiarą, że ciemna siła będzie musiała odstąpić?!

Według wiary waszej niech będzie wam. Dla człowieka to niemożliwe, dla Boga zaś wszystko jest możliwe. Módlcie się za syna swoją matczyną modlitwą, nie ma mocniejszego środka. Oboje z nim wyspowiadajcie się z całego życia, przygotowawszy się do spowiedzi, i przyjmijcie soborowanije (Sakrament Oleju Świętego). Święty olej pijcie i codziennie pomazujcie się nim, jak to dzieje się podczas Sakramentu soborowanija.

Przyjmujcie Eucharystię w miarę możliwości w każdą niedzielę czy święta. Bezwzględnie poświęćcie mieszkanie, zaprosiwszy kapłana, i miejcie w domu Świętą Ewangelię. Czytać ją też koniecznie trzeba każdego dnia po jednym rozdziale.

Na początku ciemne siły będą uaktywniać się i straszyć Was, ale, widząc stałość w zwracaniu się do Boga, według działania łaski Bożej zmuszone będą do odwrotu.

Niech pomoże Wam Bóg, i my będziemy się modlić za Was z synem.

*

Droga w Panu N. N.!

List Wasz otrzymałem i prośbę o modlitwę spełnię. Przemienienia duszy małżonka oczekiwała Pani 12 lat. Z dziećmi byłoby prościej, gdyby w swoich dążeniach nie były one pozostawione same sobie. Przecież wszystko można mieć: i telewizor, i magnetofon, ale wszystko powinno mieć swoje miejsce, i nic nie powinno panować nad nami. A teraz rzeczy zaczynają panować nad duszami ludzi. Oto na jaką błyskotkę łapie dusze wróg rodzaju ludzkiego.

Nie zostawiajcie dzieci i ich wychowania przypadkowi, telewizorowi i ulicy. Jest to grzech, i to wielki. Módlcie się i, jeśli to możliwe, wpływajcie na ich wybór w życiu. Oczywiście, nie przemocą, ale przez sugestię i uświadomienie zgubności współczesnej, narzucanej z zewnątrz świadomości. Za N. pomodlimy się szczególnie. Czy soborowaliście ją? To jest Sakrament, od którego zaczyna się wszelkie leczenie poważnej choroby. Soborowy olej trzeba pić i pomazywać się nim codziennie, i trzeba częściej udzielać jej Eucharystii. Zapraszajcie kapłana do domu, jeśli trudno jej wystać podczas nabożeństwa. A pytanie stawiajcie trochę inaczej: nie „za co?”, a „po co?”. Po to, abyśmy znali Boga i na Jego siłę i pomoc pokładali wszystkie swoje nadzieje. Święty Antoni Wielki na swoje pytanie: „Dlaczego jedni żyją długo i ciężko, inni umierają we wczesnej młodości, nie zacząwszy żyć? Jedni są bogaci, inni biedni?” – otrzymał odpowiedź od Boga: „Antoni, uważaj na siebie i nie podejmuj się badania losów Bożych. To nie przynosi tobie korzyści”.

Tak i Wy powinniście usłyszeć w tej wskazówce Bożej odpowiedź również sobie. Bo będziemy musieli przecierpieć wszystko, co spotka nas na drodze życia, i z tym wejść w odpoczynek Wieczności.

Niech wzmocni Was Pan i pouczy!

*

Droga matulo!

Żeby dzieci zaczęły mówić i przestały chorować, potrzebna im jest Wasza matczyna uwaga, Wasze matczyne wysiłki. Dzieci – to przecież żywe ikony, popracujcie nad nimi, nie zniekształćcie w nich Bożego obrazu swoją nieuwagą, niedbałością.

Archimandryta Ioann (Kriestjankin).

Listy… – Psków, 2000

 

Z LISTÓW IHUMENA NIKONA (WOROBIOWA)

…Serce matczyne! Bieda tym, którzy znieważą je! Dużo łez trzeba będzie przelać, aby tacy ludzie mogli uwolnić swoje serce od bólu, od wyrzutów sumienia („robak niezasypiający”). Wszystko dla człowieka zaczyna się tu: raj i piekło. Tylko ci, którzy umarli tu duszą nie odczuwają nic, póki nie zmartwychwstaną dla wiecznej męki, o realności której mówią męki tych, którzy tu jeszcze zmartwychwstali i odczuli cierpienia, będące obrazem, cieniem przyszłych cierpień dla tych, którzy nie pokajali się tu.

…Bieda tym, który obrazili miłość matki! Nieskończona bieda tym, którzy obrażają miłość Bożą. Byłoby im lepiej, żeby się nie urodzili! Wieczny płomień w piersi będzie palić i nie spalać ich.

Ihumen Nikon (Worobiow).

Nam zostawione pokajanie. Listy. Wyd. 2. – M. 2002.

 

O WYCHOWANIU DZIECI

Czasem batiuszka mówił o więzach ślubnych i o małżeńskich obowiązkach: o wierności, zaufaniu, o cierpieniu w przypadku choroby jednego z małżonków czy dzieci. Zarzucał niewdzięcznym dzieciom, przypominając im o rodzicielskich troskach: ich trud, miłość, bezsenne noce przy kołysce w czasie choroby, strach o życie i zdrowie dzieci. „Pan pozbawi takie dzieci szczęścia, – mówił batiuszka. – Czcij ojca i matkę, abyś długo żył na ziemi”. Za przykład stawia te dzieci, które czciły swoich rodziców podczas ich życia i po śmierci modlą się za nich…

„Teraz nie dzieci idą za rodzicami, a rodzice za dziećmi”. I miałem okazję obserwować, jak dziecko ciągnie za rękę babcię czy matkę: „Chodźmy do domu czy na podwórko!” Tylko aby wyjść z cerkwi. I rodzice słuchali się i wychodzili.

Nie raz i nie dwa batiuszka zwracał uwagę rodzicom za nadmierną słabość i przywiązanie do swoich dzieci, za to, że rodzice są gotowi prawie modlić się do nich zamiast do Boga. „Najprostsi chłopi, niewykształceni, odziewają się i obuwają byle jak i byle w co, niedojadają dlatego, aby swoje dzieci odziać-obuć i wykształcić na równi z miejską inteligencją. A dzieci, wyuczywszy się, zaczynają gardzić niewykształceniem i żebraczym odzieniem swoich rodziców, nawet wstydzą się ich”.

Metropolita Iosif (Cziernow) – ten przekonywał rodziców, aby od niemowlęctwa przyuczali dzieci nie zabijać żywych istot, poczynając od karalucha, owada, ptaszka, kotka pieska. Potem do człowieka dojdzie, i nawet samych rodziców nie oszczędzą z powodu okrucieństwa. „Przyuczajcie kochać i żałować wszelkie stworzenie Boże i nie krzywdzić. W tym również rośliny”. Ale znalazły się nadgorliwe mamuśki, które śmiały się z kazania władyki Iosifa. One nie chciały nawet zrozumieć sensu, że dzieci trzeba uczyć pożytecznego. Może, która później i zrozumiała, kiedy w zatwardziałości wyrośnięty syn czy wnuk dał jej lekcję według jej wychowania.

Karagandyjski starec pr. Siewastian. – 1998

 

O CZYTANIU ŚWIĘTEJ EWANGELII ZA DZIECI

Duchonośni starcy i duchowi ojcowie radzą czytać za bliskich, zwłaszcza za dzieci, codziennie po jednym rozdziale Świętej Ewangelii z następującą modlitwą:

Zbaw, uchroń, i obdarz miłosierdziem, Panie sługę Twego (imię) słowami Boskiej Ewangelii, czytanej za zbawienie, zdrowie duszy i ciała sługi Twego (imię), i spal ciernie wszystkich jego grzechów, według woli i mimowolnie popełnionych, i daruj mu łaskę Świętego Ducha Twego, oczyszczającą, opalającą i uświęcającą całego człowieka w imię Ojca i Syna i Świętego Ducha. Amiń.

 

O CZYTANIU PSAŁTERZA ZA DZIECI

…Czytaj Psałterz, jak mama ciebie uczyła. Jeśli chcesz pomyślności i pobożności dzieciom, to silniejszego i świętszego od tego środka na naszej ziemi pod niebem nie znajdziesz. Ioann Złotousty, wielki święty, odpowiedział na pytanie o czytanie Psałterza: „Lepiej aby ruch słońca zatrzymał się, niż przestać czytać Psałterz. Zwłaszcza matce za dzieci. To czytanie – jest największym lekarstwem od wszelkich chorób – i duszy, i ducha, i ciała…”.

Sarra Nikołajewna Tambijewa. – Koralik drogocenny:
Pobożne niewiasty Kaukazu. – M., 2000.

 

O WYCHOWANIU DZIECI

Starec Ijeronim pewnej zamężnej kobiecie udzielił następujące rady: „Słuchaj swego męża, szanuj go i stawiaj ponad sobą. On wiele poznał. Nie proś go o nic. Bóg dał tobie dzieci-aniołki. Zobaczymy, jakimi je uczynisz. Rodzice ponoszą wielką odpowiedzialność za swoje dzieci. Znam jedną kobietę, mającą nieposłusznego syna. Dzień i noc ona modli się za niego. Powiedziałem jej: „Bogu ty pokażesz albo zbawione dziecko, albo rany na swoich kolanach”.

Kiedy rodzice są niereligijni, „dziecko nie powinno wypełniać ich złych życzeń, ale powinno przestrzegać przykazań i wypełniać wolę Bożą, – mówił starec Jewsiewij. – Ponieważ pierwsze i najważniejsze przykazanie, jak uczy Święte Pismo, – to miłość do Boga i posłuszeństwo wobec Niego, które jest wyższe od miłości i posłuszeństwa wobec rodziców, krewnych, przyjaciół i każdego kochanego człowieka czy ziemskiego interesu”.

O wychowaniu dzieci starec Paisij mówił: „Pierwsze duchowe przeziębienie dzieci łapią dzięki otwartym drzwiom uczuć rodziców. Najbardziej przeziębia je matka, kiedy nie jest odziana w skromność i swoim zachowaniem powoduje spustoszenie dzieci”. „Święte życie rodziców obwieszcza dusze dzieci, i one, naturalnie, wyrastają posłusznymi i pełnymi szacunku i bojaźni Bożej, bez uszkodzeń duszy, i dzieci radują rodziców, radują też rodzice dzieci i w tym życiu, i w drugim, wiecznym, gdzie znów razem będą się radować”.

Starec Fiłowiej pouczał: „Niech rodzice wychowują swoje dzieci od kołyski. Niech uczą ich strachu Bożego, przecinają ich złe dążenia i porywy, niech nie nadskakują przed nimi i nie zaspakajają ich złych pragnień i upodobań. Jak miękki wosk, który formujesz jak chcesz, przyjmuje każdą pieczęć, tak i z maleńkiego dziecka możesz ulepić wszystko, co zapragniesz. Litery, napisane na czystym papierze, pozostaną niezatarte. I to, czego nauczy się maleńkie dziecko, niezatarcie pozostanie z nim do starości”. „Jeśli na drzewo, kiedy jest małe, powieje wiatr i zegnie je, a my podstawimy słupek, to ono się wyprostuje, jeśli zaś nie podstawimy słupka, to ono na zawsze pozostanie wykrzywione. Jeśli ono wyrośnie i dobrze się ukorzeni, a my wtedy zechcemy je wyprostować, to ono pęka i łamie się. Tak i nasze dzieci. Kiedy są małe, umacniajmy je w wierze i bojaźni Bożej. Zbudujmy dla nich ogrodzenie i wznieśmy dla nich mury z pouczeń i dobrych przykładów, zanim nie ukorzenią się one w cnoty, kiedy nie będzie im straszne żadne niebezpieczeństwo”.

Ciekawe są następujące rady starca Porfiria dla rodzica wychowującego dzieci: „Nie naciskaj na swoje dzieci. To, co chcesz im powiedzieć, mów z modlitwą. Dzieci nie słyszą uszami. Tylko kiedy przychodzi Boża łaska i oświeca ich, one słyszą to, co chcemy im powiedzieć. Kiedy chcesz coś powiedzieć swoim dzieciom, powiedz to Bogarodzicy, i Ona wszystko urządzi. Ta modlitwa twoja będzie jak duchowa pieszczota, która obejmie i przyciągnie dzieci. Czasem my je pieścimy, a one sprzeciwiają się, podczas gdy duchowej pieszczocie nie opierają się nigdy”. „Rodzice, którzy mają dzieci trudne i niegrzeczne, niech nie winią samych dzieci, ale tego, kto stoi za ich plecami – diabła. Z diabłem zaś możemy walczyć tylko wtedy, gdy stajemy się świętymi”.

O wychowaniu dzieci starec Jepifanij mówił rodzicom: „Więcej mówcie Bogu o waszych dzieciach, niż dzieciom o Bogu”. „Dusza młodego pragnie wolności, dlatego on z trudem przyjmuje różne rady. Zamiast nieustannie udzielać mu rad i obstawiać za wszelkie drobiazgi, powierz to Chrystusowi, Bogarodzicy i świętym i proś Ich aby pouczyli go”. „Z dziećmi obchodź się, jak ze źrebiętami, to zaciskaj, to rozluźniaj uzdę. Kiedy źrebię bryka, nie puszczając uzdy, poluzujmy ją, inaczej ono ją porwie. I, kiedy ono spokojne, wtedy pociągnijmy za uzdę i poprowadźmy je, dokąd chcemy”. „Rodzice powinni kochać swoje dzieci jak dzieci, a nie jak swoich idoli. To znaczy niech kochają oni dziecko takie, jakim jest, a nie takie, jak chcieliby żeby ono było – podobne do nich”.

Św. Dionisij Tacis. Pouczenia starców. – M., 1997

 

MATKA PRIEPODOBNEGO PIMENA WIELKIEGO

Po tym jak abba Pimen i abba Anuw udali się do pustelni, ich matka zapragnęła zobaczyć ich: ona często przychodziła do ich celi i odchodziła, nie osiągnąwszy upragnionego. Wypatrzywszy odpowiednią chwilę, ona nieoczekiwanie pojawiła się przed nimi w czasie, kiedy oni szli do cerkwi. Zobaczywszy ją, mnisi pośpiesznie zawrócili do celi i zamknęli za sobą drwi. Matka stanęła przed drzwiami i z płaczem przywoływała ich. Wtedy abba Anuw podszedł do abby Pimena i powiedział: „Co mamy robić z naszą matką, która płacze przed drzwiami?” Abba Pimen poszedł do drzwi: usłyszawszy, że ona nadal płacze, on, nie otwierając drzwi, powiedział jej: „Dlaczego ty tak krzyczysz i tak płaczesz, będąc już wycieńczona przez starość?” Ona, rozpoznawszy głos syna, zakrzyczała jeszcze mocniej, mówiąc: „Dlatego że chcę widzieć was, synów moich! Co z tego, jeśli zobaczę was? Czyż nie jestem waszą matką? Czyż nie ja urodziłam was? Czyż nie ja wykarmiłam was moimi piersiami? Cała już jestem posiwiała! Kiedy usłyszałam twój głos – zmąciło się całe moje wnętrze!” Pimen powiedział do niej: „Czy tu chcesz widzieć nas czy w przyszłym życiu?” Ona odpowiedziała: „A jeśli tu nie zobaczę was, synów moich, to czy zobaczę tam?” Pimen: „Jeśli dobrodusznie zrezygnujesz z widzenia tu, to na pewno zobaczysz tam”. Tymi słowami ona pocieszyła się i poszła z radością, mówiąc: „Jeśli na pewno zobaczę was tam, to tu już nie chcę widzieć”.

Paterykon, zredagowany przez biskupa Ignatija (Brianczaninowa). –
Spb., 1891; – M., 1992

 

DZIECIŃSTWO ARCYBISKUPA

Przyszły arcybiskup San Francisco Ioann (w świecie potomek Riurikowiczów, kniaź Dmitrij Aleksiejewicz Szachowskoj) urodził się w Moskwie, w 1902 roku. Jesienią 1915 roku wstąpił do Imperatorskiego Aleksandrowskiego Liceum, jednak rok 1917 zburzył plany młodego człowieka. W wieku siedemnastu lat Dmitrij wziął do rąk broń, wstąpił w szeregi białogwardzistów i kilka lat później znalazł się na wygnaniu za granicą. Za radą swego starca, w 1923 roku Dmitrij Aleksandrowicz przyjął postrzyżyny mnisie na Świętym Atosie i został nazwany imieniem św. Ioanna Teologa, apostoła miłości. W 1946 roku, po wielu latach tułaczki po Europie, na zaproszenie swego przyjaciela archimandryta Ioann przeprowadził się do Ameryki, gdzie został już na zawsze i odszedł do Pana w godności arcybiskupa. Jego wspomnienia o latach dziecięcych są typowe dla rosyjskiej rodziny dworzańskiej. Dlatego uważamy za pożyteczne razem z władyką uchylić okno na świata jego dzieciństwa.

„Ojciec wpływał na mnie całym stylem swego spokojnego życia, dobroduszną pracowitością i poważnym, uczciwym podejściem do rzeczy. Przyswajałem to bez pouczeń. Matka uczyła swoją żywością, która dopuszczała jedynie umiarkowaną wyrozumiałość wobec słabości. Pozostało w mojej pamięci (na całe życie) jej pouczenie, jak i ojca, nie kłamać nawet w drobnostkach i mieć męstwo przyznać się do niecnego postępku.

Od najmłodszych lat słowo, prawda, podawane mi było jako wartość sama w sobie, niezależna od jakiejkolwiek instrumentalnej jej konieczności i wartości. Od dzieciństwa prawda była dla mnie czymś przepięknym i pociągającym… Życie w naszej rodzinie było rześko-wesołe, bez abstrakcyjnego moralizatorstwa. Wolność człowieka wchodziła do rodziny sama z siebie w otwierającym się – coraz szerzej – życiu.

Tylko raz mama mocno pociągnęła mnie za ucho. Było to latem, siedziałem w jadalni (miałem 12 lat) i z brudno-uśmiechającym się wyrazem oglądałem ilustracje rodzinnego współżycia koni. Ten gniewny jej gest pamiętam z wdzięcznością do tej pory. To był gniew jej miłości, brakiem którego tak często grzeszą pasterze i rodzice. Abstrakcyjna moralizatorska dydaktyka nie zawsze przekłada się w konkretne pouczenie, w sprawiedliwy i prawdziwy gniew miłości…

Pamiętam, radością mi było zawsze, idąc spać, żegnając się z ojcem, przyjmować jego błogosławieństwo i całować jego rękę, która mnie przeżegnała. Taki był zwyczaj w rodzinie. Radością mi było też (w jeszcze wcześniejszym dzieciństwie) modlić się na kolanach w łóżku przed snem, kiedy obok modliła się mama, która nauczyła modlić się mnie. Słowa tej mojej modlitwy były takie: „Panie, zbaw i obdarz miłosierdziem tatę, mamę, dziadka, babcię, Basię, Nastię, Zinę i mnie grzesznego Mitię”. Zakończywszy tę swoją dziecięcą modlitwę, żegnałem się, całowałem niewielką ikonę Zbawiciela w srebrnej oprawie, wiszącą przy moim zagłówku, i słodko chowałem się pod kołdrę. Mama przeżegnała i całowała mnie…

Wyjątkowe nabożeństwa odbywały się w dni urodzin czy imienin kogoś z rodziny. Kiedy nadchodziły moje dni – 23 sierpnia czy 21 września (dzień pamięci świętego Dmitrija Rostowskiego), zwykle byliśmy jeszcze na wsi. W te dni czułem się wyjątkowym człowiekiem i – „w siódmym niebie”. Otwierając oczy rano, już wiedziałem, że koło łóżka będą leżeć położone potajemnie w nocy prezenty... Moje serce zamierało, kiedy przez promienie, przebijające ze szczelin drewnianych okiennic, zaczynałem rozpoznawać te zarysy leżących obok mnie przedmiotów, mając przedsmak radości posiadania i rozkoszowania się nimi.

Kiedy tego dnia poszedłem do jadalni, na parterze, zobaczyłem (wiedziałem, oczywiście, że zobaczę) kolejny cudowny obraz: wszystkie krzesła czy fotele dookoła stołu były zwykłe, ale jedno (i to był fotel) stał na moim miejscu, przyozdobiony kwiatami. Siadałem uroczyście w tym fotelu, a wszyscy siadali na swoje zwykłe miejsca. Nikt jeszcze nie tknął jedzenia. Wszyscy patrzyli na ogromny precel, pachnący wszelkimi zapachami, ciepły, pokryty migdałami i cukrem pudrem. Precel musiał uczestniczyć w teurgicznej akcji. Teurgiem była mama. Ona podchodziła do mnie, siedzącego w kwiatach, brała ze stołu ten wspaniały precel i, stanąwszy za fotelem, na którym ja zasiadałem, opuszczała precel na moją głowę i uroczyście, nieco zmienionym głosem, mówiła: „Za zdrowie sługi Bożego Dmitrija”. I – precel przełamywany był na połowę na mojej głowie. Ale głowa od tego wcale nie ucierpiała. Przeciwnie, ona weseliła się wraz z sercem i unosiła się gdzieś wysoko. Święta chwila na tym kończyła się. Pozdrawiając bohatera uroczystości, wszyscy zaczynali pić kawę albo czaj z tym aromatycznym preclem.

Niewątpliwie, w tym działaniu było coś, związane z „wyższym światem”. I dziecko odczuwało to wzniosłe i rozumiało, że jest nie tylko Mitią, ale Dmitrijem i że główny jego tytuł – sługa Boży. Właśnie ten tytuł pozostawał w duszy najwyższym tytułem człowieka”.

Arcybiskup San Francisco Ioann (Szachowskij).
Wybrane. – Pietrozawodsk, 1992.

 

BISKUP AFANASIJ (SACHAROW)

Małżonków Sacharowych wyróżniała niezwykła dobroć i wrażliwość wobec ludzi, wierność i oddanie Świętej Cerkwi. Już u schyłku lat Władyka pisał do swojej młodziutkiej duchowej córki: „...kiedy chrześcijańscy rodzice, wypełniając przykazanie Chrystusa, pomagają obcym, zabierając nieco dzieciom, wszystko to zabrane wielokrotnie wróci do dzieci. Potwierdzam to, bo znam ze swego doświadczenia. Ja nie pamiętam swego ojca, ale wszyscy, którzy znali go, z kim miałem okazję spotykać się, zawsze mówili o nim jak o człowieku bardzo dobrym, wrażliwym, gotowym każdemu pomóc i dobrą radą, i osobistą usługą i materialnie. Zapasów on nigdy nie miał. Kiedy urodziłem się ja, mama mówiła mu, że teraz trzeba być bardziej oszczędnym. Ale ojciec odpowiedział: „Teraz ja pomagam ludziom, a kiedy Sierioża będzie miał potrzebę, znajdą się ludzie, którzy jemu pomogą”. I to dokładnie się spełniło. Bywałem w bardzo trudnych sytuacjach, ale zawsze znajdowali się dobrzy ludzie, którzy troszczyli się o mnie, urządzali mnie, pomagali mi. Wierzę, że to tylko za dobre uczynki mego ojca. Wierzę, niech będzie pewna i Pani, że dobre uczynki Pani mamy przyniosą i Pani wiele owoców…” (27 stycznia 59 r.).

Ojciec umarł wkrótce po narodzinach syna, ale władyka Afanasij odziedziczył jego wrażliwość. Arcykapłan kawałka chleba nie zjadał sam. Nawet na zsyłkach i obozach, otrzymując paczki, on stale dzielił się z innymi. Gdy tylko jego matka, Matrona Andriejewna, zdołała wysłać mu buty, on oddawał je zesłanemu współbratu. Pan rekompensował jego ofiarę, – władyce przysyłali nowe buty, lepsze niż poprzednie. Hojne miłością, szczodre serce władyki mimowolnie przyciągało i przywiązywało do siebie. Z szacunkiem do niego odnosili się w obozach nawet kryminaliści.

Po śmierci ojca Siergieja, Grigoria, Matrona Andriejewna okazała się mądrą i surową wychowawczynią. Całą duszę włożyła w swego syna, nie rozstając się z nim do samej zsyłki. Gorąco kochając swoje dziecko, Matrona Andriejewna nie rozpuszczała go, starała się chronić przed wszelkim złem i miła nadzieję w przyszłości zobaczyć syna jako mnicha. Sierioża znał tylko dom i cerkiew, nauczył się od matki szyć i wyszywać koralikami, co przydało się mu potem na zesłaniu, gdzie szył sobie szaty, wyszywał koralikami szaty na ikony. Władykę nawet pogrzebano w szacie własnej roboty.

Do cerkwi on chodził chętnie, szczególne wrażenie wywoływała na niego służba archijereja. W domu on lubił bawić się „w cerkiew” i „w służbę”. Na pytanie swojej matki chrzestnej o to, kim chciałby zostać, chłopiec, nie namyślając się, odpowiedział: „Archijerejem”.

Matrona Andriejewna starała się dać synowi duchowne wykształcenie, co nie było łatwe, dlatego że do szkół duchownych przyjmowano prawie wyłącznie dzieci duchownych. Do Władimirskiej duchownej szkoły Sierioży urządzić się nie udało. Z pomocą krewnego w 1896 r. umieszczono Sieriożę w Szumskiej duchownej szkole, dokąd przejechała tymczasowo i Matrona Andriejewna, żeby nadzorować naukę syna i troszczyć się o niego. W 1902 r. czternastoletni chłopiec skończył szkołę duchowną i wraz z matką wrócił do Władimira, gdzie wstąpił do Seminarium Duchownego. Skończywszy naukę w seminarium, Siergiej Sacharow poszedł do Moskiewskiej Akademii Duchownej.

Zawsze Sacharowa, pochodzącego ze starożytnego Władimira interesowała sztuka cerkiewna, zwłaszcza sztuka Starożytnej Rusi. Ale ulubionym jego przedmiotem była liturgika i studiowanie liturgicznego Ustawu (Statutu) cerkiewnego.

Po ukończeniu akademii w 1912 roku Siergiej Sacharow przyjął mnisie postrzyżyny z imieniem Afanasij, ku czci patriarchy Carogrodzkiego Afanasija, cudotwórcy Łubienskiego. Po pięciu latach wykształconego hieromnicha, wykładowcę Władimirskiego seminarium, ojca Afanasija (Sacharowa) wybrano na przedstawiciela mnichów Włodimirskiej eparchii na Wszechrosyjski Sobór Lokalny w latach 1917-1918. Wraz z profesorem-egiptologiem Borysem Aleksandrowiczem Turajewym przyszły arcykapłan uczestniczył w sporządzeniu odnowionego i zapomnianego nabożeństwa Wszystkim Ruskim świętym. Pracę nad jej udoskonaleniem i rozszerzeniem władyka Afanasij kontynuował w ciągu całego swego życia. On pokornie powtarzał: „Nie jestem autorem nabożeństwa, tylko kompilatorem”.

W 1921 roku archimandrytę Afanasija mianowano przełożonym Boholubowskiego monasteru, a wkrótce została dokonana chirotonija na biskupa Kawrowskiego. Władyka wstąpił na wieloletni krzyż więzień, etapów dochodzenia i zsyłek.

W 1930 roku, podczas przebywania arcypasterza w obwodzie Turuchańskim, we Władimiru zmarła jego ukochana matka, Matrona Andriejewna Sacharowa, co było największą stratą: urwało się najsilniejsze ziemskie przywiązanie. Po śmierci matki władyka Afanasij zaczął pisać wspaniałe dzieło „O wspominaniu zmarłych”, które poświęcił pamięci Matrony Andriejewny.

15 (28) października 1962 r. zmarł biskup Afanasij, najlepszy arcykapłan, głęboki znawca Ustawu Prawosławnej Cerkwi.

Modlitwa wszystkich was zbawi. – M., 2000.

 

METROPOLITA MANUIŁ (LEMIESZIEWSKIJ)

Uzgodniwszy z ihumenem o warunkach przyjęcia do monasteru i o terminie przyjazdu, Wiktor (Lemiesziewskij) odjechał do domu. Zaczęły się przygotowania. Odbywały się one w najściślejszej tajemnicy przed rodziną. Jednak, matka w tajemnicy była uprzedzona o odejściu Wiktora do monasteru.

Na kilka dni przed jego wyjazdem do pustelni, wczesnym rankiem 4 marca, Wierę Iwanowną zbudził głos, wyraźnie mówiący: „W tej rodzinie będzie Boże błogosławieństwo”. A trochę później, 8 marca o godzinie 7 rano, ona widzi całkiem na jawie, nie we śnie, jak otworzyły się drzwi do jej pokoju i wszedł ojciec Ioann Kronsztadzki, w szatach, w mitrze i z krzyżem w ręce. Podszedłszy do niej, batiuszka w milczeniu pobłogosławił ją i się oddalił. Matka poczuła, że coś w ich rodzinie musi się wydarzyć, ale co dokładnie, nie mogła zrozumieć do tego dnia, kiedy to wszystko się spełniło.

Wiktor złożył prośbę o wykreślenie go z uniwersytetu, nie podając prawdziwych powodów swego odejścia… A teraz – wziął się do listów: trzeba wszystkich uspokoić i uprzedzić. A przede wszystkim ukochanego brata Pawła.

„Wyjeżdżaj spokojnie w rejs na lato, – pisze Wiktor do brata w Kronsztadzie. – Będę wznosił za ciebie gorące modlitwy, jako brat twój, do Tronu Sławy Pana Boga naszego. Pamiętaj w swoim sercu o wielkim miłosierdziu ojca Ioanna, bądź pokorny i czuły wobec rodziców i pamiętaj o moim słowie, w służbie zyskasz powodzenie. Wiele otrzymałeś, wiele też będzie od ciebie wymagane. Zachowaj w sercu swoim Pana i z Nim nic nie będzie straszne. Gorąco kochający ciebie twój brat Witia. 23 kwietnia 1910 roku”.

Następnie list do domowników, w którym informuje ich, że opuszcza dom i równo za dwa lata przyjedzie zobaczyć się z rodziną.

Ten list był zostawiony na stole. Do matki zaś napisał oddzielnie i w samym dniu odjazdu włożył list do skrzynki pocztowej na dworcu Warszawskim...

W końcu znalazł się zaginiony! Ile łez, ile radości! Poleciały pierwsze listy, wypełnione smutkiem i tęsknotą do syna-uciekiniera, z prośbą i błaganiem o powrót. Albo przynajmniej żeby tylko zobaczyć się z nim i popatrzeć na niego, jak wygląda. Ale bez względu na to, jak płaczliwe były listy z rodzinnego domu, jednak nie złamały one żelaznej woli Wiktora. Pokusa została pokonana.

I przypomniała sobie wtedy matka widziany przez nią sen w jedną z kwietniowych nocy 1910 roku. Stoją jakby wszyscy w cerkwi, cała rodzina. Cerkiew niska, stara, półciemna. Otwarte carskie wrota, i kapłan wynosi czaszę do priczaszczenija (Eucharystii). W kapłanie tym Wiera Iwanowna rozpoznaje priepodobnego Siergija z Radoneża. Nagle od nich oddziela się Witia i podchodzi do czaszy. Wystraszona, krzyczy ona w ślad za synem: „On nie przygotowywał się!” Priepodobny zaś odpowiada jej: „Zostaw go. On jest naszego rodzaju. On zawsze gotowy”. I udzielił priczastija.

Przypomniała o tym i przestała niepokoić syna. Niech spokojnie zbawia się i modli się przed Bogiem za nią i za wszystkich krewnych. I posłała mu swoje rodzicielskie błogosławieństwo.

Rok i jeden miesiąc przechodził Wiktor „pokusę” (wypróbowanie) posłuszeństwa (nowicjatu). Na 2 czerwca 1911 roku wyznaczone zostały jego postrzyżyny na mnicha. Na postrzyżyny przybył archimandryta Fieofan, przełożony Borisowskiego Nowotorżskiego monasteru i dziekan Nowotorżskich monasterów, starzec w wieku osiemdziesięciu trzech lat.

Doszło do sporu o imię postrzyganego. Archimandryta chciał nazwać go Nikołajem, ihumen – Warsonofijem. Ojciec proboszcz wspomniał o trzecim imieniu Manuił, powiedzianym Wiktorowi w cerkwi. Postanowili rzucić los. W przeddzień postrzyżyn w celi ojca ihumena przy ikonach blisko Ewangelii położyli trzy zapiski z imionami: Nikołaj, Warsonofij i Manuił. Wezwali Wiktora. Pomodlili się i kazali mu ciągnąć los. „Bierz środkową!” – wyraźnie usłyszał Wiktor mówiący mu głos.

Wziął środkową. Na karteczce imię – Manuił, co oznacza w języku rosyjskim „Boże określenie” (Boże przydzielenie).

2 czerwca podczas porannej liturgii Wiktor został postrzyżony z imieniem Manuił (ku czci męczennika Manuiła, którego pamięć Cerkiew wspomina 17/30 czerwca)…

Tułacze życie biskupa czasami rozświetlane było niebiańskimi pociechami. Tak, w kwietniu 1936 roku, kiedy żył on w PGR Orłowie-Rozowie, w sennym widzeniu jawiła się mu jego matka i dodawała mu odwagi w smutkach.

Metropolita Sank-Petersburga
i Ładogi Ioann.
Metropolita Manuił (Lemieszewskij). –
SPb., 1993

 

O WYCHOWANIU DZIECI

Powiedział starec: „Powinniśmy pomagać naszym dzieciom do określonego momentu. A potem, w przyszłości powierzać ich Bogu. Anioł-stróż jest obok”.

Powiedział starec: „Teraz, kiedy wasze dzieci jeszcze maleńkie, musicie pomóc im zrozumieć czym jest dobroć. A to jest właśnie najgłębszy sens życia”.

Powiedział starec: „Ja widzę, że dzisiejsza młodzież czyni tyle skandalu, aby osiągnąć przyjemności, podczas gdy w życiu duchowym oni otrzymaliby znacznie głębsze Boskie radości. W przyjemnościach człowiek może przeżyć minutę, dziesięć minut, dziesięć dni i cały rok. Ale odkąd on ich doświadcza, często zadaje pytanie, czyż w raju jest coś lepszego, niż to, co przeżywa on tu? Dzisiaj młodzi myślą, że coś otrzymują. Oni przypominają głodne dzieci, które zbierają to, co wyrzucili żołnierze-okupanci. Oni gryzą to i wyobrażają, że coś otrzymali, podczas gdy jest to niczym…”

Kiedy cudzy ból staje się swoim.
Św. Dionisij Tacis. Żywot i pouczenia schimnicha Paisija z Atosu. – M., 1999.

 

SCHIARCHIMANDRYTA GAWRIIŁ (ZYRIANOW)

Za jedyny sposób nauczenia dzieci, poza słowem, ich matuszka wybrała „skargę” do Boga. Sam batiuszka-starec opowiadał o tym tak:

„Bywało, napsocisz, a matuszka powie: „Gania, nie szalej, oto ty ciągle nie słuchasz – psocisz, a ja muszę za ciebie odpowiedzieć przed Bogiem. Ty swoimi psotami grzechy hodujesz, potem i sam z nimi nie poradzisz”.

A młodość zbiera swoje: jak nie powstrzymuję się – jednak znów narozrabiam... tu matuszka, bywało, stanie na kolana przed obrazami i zacznie ze łzami głośno skarżyć się na mnie Bogu i modlić się: „Panie, oto ja wymodliłam u Ciebie syna, a on ciągle jest niegrzeczny, nie słucha się mnie. Co mam z nim robić, i sam zginąć może, i mnie zgubi... Panie, nie opuść, oświeć go, żeby nie szalał...” I wszystko w tym rodzaju – modli się głośno, płacze. A ja stoję obok – uspokoję się, słucham jej narzekań. Zawstydzę się, a i matuszki żal. „Matuszko, a matuszko... ja już więcej nie będę”, – szepczę jej nieśmiało.

A ona ciągle prosi Boga o mnie. Ja znów obiecuję nie rozrabiać, a i sam zacznę już modlić się razem z matuszką.

Matuszka była kobietą duchową. Nawet na dziecięce figle patrzyła z tego właśnie punktu widzenia, czy jest to grzechem czy nie? Tak i wszystko w życiu ona oceniała tylko od strony religijnej: czy miłe to jest Bogu? Mocno wierzyła w opatrzność i opiekę Bożą nad ludźmi, tą wiarą żyła też cała rodzina. Czy zdarzyło się, że jedyny gorąco kochany syn Gania zachorował, – za niego przede wszystkim modliła się do Boga. Jeśli Gania nie wyzdrowiał, składała pobożną obietnicę, i dziecko zaczynało zdrowieć.

Ponieważ chłopczyk urodził się słaby i często chorował, to i obietnic było dużo: i do cerkwi chodzić na każde święto, i jałmużnę dawać, i mięsa nie jeść, i w domu się modlić, i stosunki małżeńskie przerwać itd. Z tego powodu życie rodziny Zyrianowych stało się zupełnie wyjątkowe, na wpół mnisie, oni wyróżniali się nawet zewnętrznie z szeregu pozostałych chrześcijan i dlatego wzbudzali najpierw podejrzenia, a potem i sądowe oszczerstwo ze strony ich bliskiego wujka i parafialnego duchownego. Śledztwo skończyło się, oczywiście, na ich korzyść.

Pobożność rodziców była przekazywana i przyswajana w szczególnie wysokim stopniu przez duszę dzieci. One też niezachwianie wierzyły w Boga, żywo odczuwały Jego miłość i troskę. Oto szereg przypadków, obrazujących nastrój Gani – dziecka, podrostka i młodzieńca.

Jeszcze jako trzy-czteroletnie dziecko rodzice wzięli Ganię pierwszy raz na paschalną jutrznię. Obraz uroczystego nabożeństwa w wiejskiej cerkwi, wesołe dzwonienie, zapalony żyrandol, nieustające śpiewy, masa ludzi z zapalonymi świecami, radosne u wszystkich twarze i wspólne okrzyki na powitanie kapłana: „Woistinu woskriesie” – wszystko to tak głęboko odcisnęło się w sercu Gani, że on nieustannie pytał swojej matuszki:

- A szybko znów będą stać ze świecami? A kiedy ludzie będą wołać „Woistinu woskriesie”?

- Za rok, Gania.

Chłopczykowi wydawało się, że trzeba długo czekać... I oto on zapragnął sam sobie urządzić Paschę: poszedł do suteryny, usiadł na oknie i, przycisnąwszy się policzkiem do szyby, zaczął rysować w swojej wyobraźni paschalną jutrznię. Oto kapłan w jasnych szatach, oto masa płonących świec, żyrandol...

Ale co to? Co to?..

Na niebie nagle pojawił się powietrzny żyrandol, pełen poruszających się ogni, i jakby opuścił się bliżej do Gani; jakieś niewypowiedziane światło kolumnami przechodziło z miejsca na miejsce, i dookoła – tęcze, tworzące podobieństwo krzyża.

Gania cały zamarł, przylgnął do szyby i patrzy, patrzy... cudowny widok. To nawet ładniejsze, niż wtedy w parafialnej cerkwi. I nagle głos: „Ty jesteś Mój”.

- Czyj to? – dziwi się Gania.

- Boży... – i jednocześnie widzenie znikło. Znów zwykłe niebo, obłoki, ta sama suteryna. A mama już woła swego ulubieńca:

- Gania, Ganiutka, gdzie ty przepadłeś? Chodź na obiad.

Przyszedł Gania do chaty, i nie może usiedzieć z radosnego wzruszenia, tak i podskakuje na jednej nóżce i ciągle twierdzi: Ja nie jestem wasz, nie jestem wasz...”

- Panie, co to z nim niestało?.. – niepokoi się mama i pyta:

- A czyj jesteś?

- Ja jestem Boga, Boga… – i znów skacze dookoła ze swoim „nie jestem wasz”…

Archimandryta Simieon (Chołmohorow).
Jedin ot driewnich. M., 1996.

 

KAZANIE PODCZAS POGRZEBU DOBREJ CHRZEŚCIJANKI

Bracia i siostry, dopóki Pan Jezus Chrystus nie pojawił się w naszym ziemskim świecie ze Swoją Świętą Ewangelią, my, ludzie nie wiedzieliśmy, ani czym jest dobro, ani czym jest zło, ani czym jest rzeczywistość, ani czym kłamstwo, ani czym jest prawda, ani czym jest nieprawda. A co najważniejsze, nie wiedzieliśmy, ani czym jest dobry mąż, ani czym jest dobra żona. Dopiero od Pana Jezusa Chrystusa dowiedzieliśmy się o tym wszystkim: dobro to tylko to, co przychodzi od Chrystusa i prowadzi do Chrystusa. A kim jest dobry mąż? – Tylko mąż od Chrystusa – dobry mąż. Innymi słowy, tylko chrześcijanin – to zaprawdę dobry mąż i prawdziwy mąż; i tylko chrześcijanka – to zaprawdę dobra żona i prawdziwa żona. Dlaczego tak? – Dlatego, bo tylko Chrystusowe dobro – jest nieprzemijające, nieśmiertelne i wieczne, bo tylko Chrystusowa rzeczywistość – nieprzemijająca, nieśmiertelna i wieczna, bo tylko Chrystusowa prawda – nieprzemijająca, nieśmiertelna i wieczna. Dlatego i dobro tej zmarłej chrześcijanki – jest nieśmiertelne i wieczne, dlatego i jej rzeczywistość – nieśmiertelna i wieczna, i prawda jej – nieśmiertelna i wieczna. Tak, oto jej dobro, jej rzeczywistość, jej prawda – w jej dzieciach. Jest to wieczne i nieśmiertelne i w niej i w jej dzieciach.

Dlatego, drodzy bracia i siostry, ta cnotliwa nieboszczka – jest przykładem dobrej chrześcijanki, a to znaczy – jedyną rzeczywiście dobrą żoną w naszym ziemskim świecie. Bo czym jest dobra chrześcijanka? Dobra chrześcijanka – to żona, która dniami i nocami wciela w swoim życiu ewangeliczne dobro, ewangeliczną rzeczywistość, ewangeliczną prawdę. Nie ma takiego zła, którego ona nie może przezwyciężyć swoim dobrem; nie ma takiego fałszu, którego nie może rozwiać swoją rzeczywistością; nie ma takiej nieprawdy, której ona nie może przeciwstawić się swoją prawdą. Ona za znieważenie odpłaca nie znieważeniem, a przebaczeniem; za zło odpłaca nie złem, a dobrem; na nienawiść odpowiada nie nienawiścią, a miłością. Przeciw wszelkiemu ludzkiemu złu ona wyprowadza Boskie dobro i tak zawsze odnosi zwycięstwo przez Chrystusa.

Każda matka – jest męczennicą, a przede wszystkim – matka chrześcijanka. Dlaczego? Ponieważ ona dzień i noc nieustannie troszczy się i cierpi o cielesne i duchowe zdrowie swoich dzieci. W tej swojej nieustannej trosce ona każdego dnia umiera za swoje dzieci. To jest rzeczywistość naszego ziemskiego świata, rzeczywistość, którą podziwiają mieszkańcy nieba. Bo jeśli jest coś na ziemi, co podziwiają Aniołowie niebiańscy, to jest to dobra chrześcijanka, dobra matka, dobra żona. Nie ma nic trudniejszego i bardziej odpowiedzialnego w naszym ziemskim świecie, niż posługa matki-chrześcijanki. Dlaczego? Ponieważ jej główny obowiązek – to przygotować dzieci swoje do nieśmiertelności i wiecznego życia. Jeśli przygotowała je do tego, to tym samym i siebie przygotowała do niebiańskiego raju. A jeśli nie przygotowała ich, to jej dusza zrzucona zostanie do piekła, gdzie wieczny płacz i zgrzytanie zębów. Jak dobra matka-chrześcijanka przygotowuje dzieci swoje do nieśmiertelności i życia wiecznego? Nauczając i pobudzając ich do życia według Ewangelii Chrystusa, bo w Chrystusowej Ewangelii wszystko jest nieśmiertelne i wieczne. A ta zmarła prawdziwa chrześcijanka czyniła to przez całe życie: dzieci swoje uczyła Ewangelii, Ewangelią pobudzała, według Ewangelii wychowywała, według Ewangelii hodowała. Oto przed nami prawdziwa wychowawczyni.

Bo tylko prawdziwa chrześcijanka – to prawdziwa wychowawczyni; w przemijającym ziemskim świecie chrześcijańska matka – to jedyna prawdziwa wychowawczyni, bo swoim dzieciom dała ona nieśmiertelność i wieczność. Tak, bo dzieci swoje nauczyła wiecznej i nieśmiertelnej ewangelicznej rzeczywistości, wiecznej i nieśmiertelnej ewangelicznej prawdy, dobroci, modlitwy, łagodności, pokory, nadziei. A to jest to, co przygotowuje dzieciom nieśmiertelność i wieczność. Takie wychowanie zaprawdę jest wieczne, bo tym i dla tego ludzie i żyją i na tym ziemskim, i w tamtym niebiańskim świecie. Czyż prawdą Chrystusową nie żyją i Aniołowie na niebie, i ludzie na ziemi? Czyż miłością Chrystusową i modlitwą nie żyją i arcykapłani na niebie i chrześcijanie na ziemi? Drogie dzieci drogiej nieboszczki, zachowujcie w sobie nieśmiertelność, którą wasza matka zasadziła w waszej duszy! Pielęgnujcie ją, troszczcie się o nią, bo tylko przez troskę ona utrzymuje się i przez troskę doskonali się. I wszystko nieśmiertelne w was utrzyma się, wzmocni się, jeśli żyjecie i będziecie żyć według Ewangelii, jeśli będziecie żyć ewangelicznym dobrem, rzeczywistością i prawdą. A jeśli porzucicie ewangeliczną rzeczywistość, ewangeliczne dobro, ewangeliczną prawdę, to utracicie nieśmiertelność, którą wam wasza godna pochwały matka zostawiła, i nie będziecie godni widzieć w tamtym świecie błogosławionej i nieśmiertelnej duszy swojej przedziwnej, godnej wszelkiego naśladowania matki, kiedy nadejdzie godzina odejścia z tego świata.

Ta dobra matka, ta dobra chrześcijanka, odchodząca teraz do niebiańskiego świata, – jest przykładam samoofiarności (poświęcenia się). Popatrzcie, czyż ni umierała ona każdego dnia za swoje dzieci, czyż nie ofiarowywała siebie dniem i nocą nieustannie, aby tylko im było dobrze, ich duszy, ich nieśmiertelności? I wy, dzieci, przysłużycie się dobrą służbą swojej niezapomnianej mamie i oddacie jej należne, jeśli każdego dnia będziecie wskrzeszać w duszy swojej wspomnienia o niej, modlitwy za nią, miłość i szacunek.

Nie ma wątpliwości, bracia i siostry, teraz Aniołowie niebiańscy z radością witają tę cudowną matkę w górnym świecie i wprowadzają ją do Carstwa Niebieskiego, którego niech i nas Wszechmiłosierny Pan uczyni godnymi przez modlitwy tej zmarłej dobrej chrześcijanki. Amiń.

Priepodobny Iustin Popowicz.

Na bogoczłowieczej drodze. – SPb., 1999.

 

O KOBIECIE-CHRZEŚCIJANCE

Jeden z ostatnich starców naszych czasów, protojerej Tichon (Pielich), mówił w kazaniu o tym, że w „oczach Bożych każda kobieta według swojej natury powołana jest albo być nosicielką życia duchowego na ziemi, nosicielką mirry, albo kontynuować twórczość rodzaju ludzkiego… To wysokie powołanie położone jest głównie na kobietę. Czcigodne macierzyństwo jest wolą Bożą. I wszelkie wypaczenie tej woli Bożej jest bluźnierstwem przeciwko Duchowi Świętemu, przeciwko Matce Bożej i Jej Bogomacieżyństwu. Każda kobieta, według myśli teologicznej, jest jakby ikoną Bożej Matki”. Batiuszka Tichon uważał, że ruską matkę wychowała Sama Przenajświętsza Bogarodzica.

Starec protojerej Tichon (Pielich). – Swiato-Troickaja Siergijewa ławra, 2000;
Ucieleśnienie Miłości. – M., 2000.

 

METROPOLITA KAMCZATKI NIESTOR (ANISIMOW)

Ja zawsze z synowską wdzięcznością i czcią wspominam świetlane dla mnie imię drogiej mojej matki. Cała nasza rodzina ze strony mamy była uduchowiona. Droga, obdarzona naturalną mądrością, mama od dzieciństwa wychowywała w nas wiarę w Boga i Jego świętych. Ona nauczyła nas szanować i kochać ludzi, niezależnie od ich pozycji w społeczeństwie. Pod kochającym, troskliwym matczynym wpływem, w miarę naszego dorastania, serce każdego z nas, jej synów, utrwalało się w religijno-moralnym kierunku i, zgodnie z rozumem, dążyło na wybraną według powołania drogę…

Po okazaniu wizytówki otworzono mi furtkę, i wszedłem na otwarty paradny ganek pierwszego piętra. Tam w niewielkiej sali przed ikoną stał w epitrachilionie ojciec Ioann i służył molebien. Byłem wstrząśnięty ogromną siłą ducha i przenikliwością, z jaką on odmawiał modlitwy. Jego głos był przy tym pełen niezwykłej religijnej odwagi.

Kiedy po zakończeniu molebna ludzie zaczęli podchodzić do świętego krzyża, byłem wśród ostatnich. Przejmując się, ledwie powstrzymując łzy, poinformowałem ojca Ioanna o śmiertelnej chorobie mamusi. On zapytał o jej imię, przeżegnał się i powiedział: „Daj Boże jej zdrowie!” Potem kazał zawieźć jej święconej wody. Wypełniłem jego polecenie, ale, zanim odjechałem do domu, pośpiesznie napisałem karteczkę z imionami członków naszej rodziny i wręczyłem ją staruszce M.P. Miedwiediewoj aby przekazała na modlitewne wspomnienie ojcu Ioannowi.

Następnego dnia udałem się do Domu Pracowitości, gdzie gość miał odsłużyć Boską Liturgię. I znów – zatłoczone ulice, z trudem przedostałem się przez podwórze do przepełnionej modlącymi się cerkwi.

Wkrótce bicie dzwonów i zgiełk głosów obwieściły o przybyciu ojca Ioanna. Wierni podnieśli go na rękach i przez tłum przenieśli tymi samymi schodami, którymi i ja przechodziłem.

On poznał mnie, życzliwie popatrzył i powiedział:

- Ty już tu! A jak mama?

- Ciągle w tym samym stanie… beznadziejnym… – odpowiedziałem.

- Prośmy Boga o zdrowie, i On usłyszy, zbawi…

Opisać wywyższającej siły nabożeństwa, sprawowanego przez ojca Ioanna, jest prawie niemożliwym – to od początku do końca niegasnący płomień odważnej modlitwy. Ostre, głośne, nalegające, wymagające zwrócenie się w modlitwach do Boga wstrząsnęło modlących się. Do ołtarza nieustannie niesiono telegramy i zapiski z prośbą do ojca Ioanna o wspomnienie wymienionych imion przy cerkiewnym priestole (tronie Pańskim).

Następnego dnia po raz drugi byłem na nabożeństwie, sprawowanym przez ojca Ioanna w Ioanno-Priedtieczenskiej (Jana-Poprzednika) cerkwi. Przywieziono tam wielu chorych i opętanych. Pod cerkiewnymi sklepieniami co jakiś czas rozlegały się jęki, zawodzenia i błagania cierpiących, oczekujących uzdrowienia z dolegliwości. A modlitewny głos ojca Ioanna dźwięczał tak samo, jak i wczoraj: odważnie, z przekonaniem, przypominając kontakt z Bogiem starożytnych proroków.

Obawiając się, że mama może umrzeć pod moją nieobecność, poszedłem do domu przed zakończeniem nabożeństwa. Tego samego dnia, ale nieco później, nie wytrzymałem i wynajętą dorożką wybrałem się na poszukiwania miejsca przebywania ojca Ioanna. Ledwie zdążyłem skręcić z naszej ulicy, jak, ku swemu zdziwieniu, zobaczyłem nie mający końca, jak mi się wydawało, ciąg powozów. Na pierwszym z nich siedziała Matrona Pietrowna Miedwiediewa z duchownymi. Zobaczywszy mnie, ona zamachała rękoma i krzyknęła:

- Dokąd mamy jechać? Do was ojciec Ioann jedzie!

Szybko wróciłem do domu i poprosiłem ojca i babcię aby powitali gościa. A służącemu poleciłem, aby ze względu na ciasnotę naszego podwóreczka przez bramę wpuścił tylko powóz ojca Ioanna. Sam zaś szybko przygotowałem stolik, wodę do poświęcenia i cerkiewne świece, jakie były w zapasie. W międzyczasie mamę na łóżku wniesiono do salonu.

Do rozpoczęcia molebna tłumy wierzących zapełniły nie tylko salon i przylegające do niego pokoje, ale i podwórko i ulicę. Ale oto wszedł ojciec Ioann i zapytał:

- Gdzie wasza chora?

Otrzymawszy odpowiedź, on pobłogosławił nas wszystkich i zwrócił się do mnie:

- No, oto widzisz, ja przyjechałem do twojej mamy. Będziemy modlić się, i Pan Bóg przywróci jej zdrowie!

Z tymi słowami podszedł do mamy, która leżała nieprzytomna, pogłaskał ją, jak małe dziecko, przygadując:

- Biedna ty moja, chora Antonino…

Ojciec Ioann położył jej na głowę swój napierśny krzyż, odmówił modlitwę i zaprosił nas wszystkich modlić się za chorą, a ojca zapytał, na co choruje mama. Potem, stanąwszy na kolana przed stolikiem z Ewangelią i krzyżem, ojciec Ioann głośno, odważnie prosił Boga o uzdrowienie chorej.

- Ze względu na jej dzieci, Panie, – mówił głośno, – okaż Twoje Boskie miłosierdzie, zlituj się nad służebnicą Twoją Antoniną, przywróć jej siły życiowe i zdrowie, przebacz jej wszystkie grzechy i słabości! Ty Panie, obiecałeś proszącym spełnić i dać to, o co proszą. Wysłuchaj więc i nas, błagających Ciebie, i daruj zdrowie chorej służebnicy Twojej Antoninie!

Ojciec Ioann wypowiedział te słowa, zwrócone do Boga, z całkowitą ufnością w miłosierdzie Najwyższego. Po zakończeniu molebna on znów podszedł do matki, pobłogosławił ją i powiedział twardo, rozkazującym tonem:

- Natychmiast wezwać kapłana, on udzieli Priczastija (Eucharystii) chorej, i ona z Bożą pomocą będzie zdrowa!

Na pożegnanie ojciec Ioann wypytał ojca o nasze życie rodzinne i, pobłogosławiwszy wszystkich, odjechał. Kiedy on wyjeżdżał z podwórza, mnóstwo wiernych, stłoczonych na ulicy, okrążyło powóz. Oni chwytali rękoma koła, próbowali dotknąć choćby skraju jego szaty, niektórzy rzucali listy, pakiety z pieniędzmi, zapiski do wspomnienia podczas modlitwy.

Kiedy my, domownicy, odprowadziwszy ojca Ioanna, wróciliśmy do mamy, ona leżała jak przemieniona. Ktoś z nas zapytał, czy jest świadoma, co teraz się wydarzyło. Mama ledwie słyszalnie wyszeptała: „Zostawcie mnie samą!..”

Spełniliśmy jej prośbę, przy tym przyszedł wezwany przeze mnie kapłan. Pożegnaliśmy się z mamą i przebaczyliśmy sobie przewinienia i wyszliśmy, a kiedy po jej spowiedzi wróciliśmy przed udzieleniem priczastija, zobaczyliśmy z radością, że ona siedzi na łóżku, a po przyjęciu Świętych Darów mama spokojnie wstała. Następnego dnia ona już nie kładła się i szybko zaczęła wracać do zdrowia.

Po tym znamiennym dla całej naszej rodziny wydarzeniu mama przeżyła jeszcze około trzydziestu czterech lat…

- Nie sądzę. Jaki jest interes w tym, że Władyka Władywostoku i Kamczatki prosi was o posłanie mnichów w charakterze nauczycieli czy kapłanów na jakąś daleką nieznaną Kamczatkę dla oświecenia tamtejszych dzikich plemion.

- Tak więc i musisz tam pojechać! – powiedział batiuszka.

- Dlaczego miałbym od was wyjeżdżać gdzieś na Kamczatkę? – powiedziałem dość urażony.

Wydawało mi się, że nie będę mógł rozstać się z ojcem Andriejem, którego kochałem i do którego byłem przyzwyczajony. A batiuszka, zbierając się do wyjazdu do Ełabugi na pogrzeb swojego duchowego syna i dobroczyńcy Spaso-Prieobrażeńskiego monasteru I.G. Stachiejewa, pobłogosławił mnie i, wsiadając do sań, powtórzył:

- Ty, Koluszka, zanim wrócę z Ełabugi pomyśl o Kamczatce. Módl się do Boga, przygotowując się do misjonarskiej służby.

Przyznaję się, nie pragnąłem wtedy tego i serce moje nie skłaniało się do dość nieoczekiwanej propozycji. Z pewnym rozgoryczeniem zamknąłem się w sobie, nie dopuszczając nawet myśli o możliwości wyjazdu.

W takiej nieokreślonej męce minął pierwszy tydzień Wielkiego Postu. Ja wbrew zwyczajowi, tym razem nawet należycie nie przestrzegałem postu, będąc w stanie zmartwienia i niezadowolenia. Jednocześnie dręczyło mnie sumienie dlatego, że niedbale, nieposłusznie odniosłem się do polecenia mego ukochanego duchowego ojca.

Mama, dowiedziawszy się o wszystkim, uspakajała i wypowiadała przypuszczenie o tym, że ojciec Andriej, prawdopodobnie, po prostu zażartował. Poprosiłem ją aby poszła ze mną na całonocne czuwanie, ale nie do Spasskiego monasteru, gdzie zwykle chodziliśmy, a do Bohojawlenskiej cerkwi, ponieważ tam śpiewał najlepszy w Kazaniu chór, znakomicie wykonujący „Pokajanija otwierzi mnie dwieri…” (Pokajania otwórz mi drzwi…). Prosiłem mamę aby pomodliła się za mnie, aby Pan wskazał mi drogę w życiu.

Bohojawlenska cerkiew była daleko, i spóźniliśmy się na rozpoczęcie całonocnego czuwania: połowa nabożeństwa już minęła. I tu, w tej cerkwi, tego wieczoru ostatecznie zapadła decyzja o moim losie. W chwili, kiedy przedzieraliśmy się przez tłum modlących się bliżej ambony, do naszego słuchu dotarły końcowe słowa kazania staruszka-kapłana, w którym on wzywająco zwracał się do parafian:

- Dziś na całonocnym czuwaniu i jutro podczas liturgii my, zgodnie z przeczytanym dla was właśnie Synodalnym wezwaniem, dokonamy zbioru środków na nasze duchowe prawosławne misje. Po rosyjsko-japońskiej wojnie, która niedawno się skończyła, nasz misjonarz, arcybiskup Japoński Nikołaj, bardzo potrzebuje moralnego i materialnego wsparcia działalności misyjnej. A o takich dalekich, zapomnianych peryferiach, jak nasza Kamczatka, i nie ma co mówić. Tam żyją ciemni, zacofani poganie-bałwochwalcy – Kamczadałowie, Czukoci, Koriacy i inne narodowości, a głosicieli Prawosławia nie ma w tych krajach. Pomódlmy się więc, bracia i siostry, do Boga, aby On posłał na tę niwę robotników, bo tam żniwa dużo, a robotników nie ma.

Mnie poraziła zbieżność słów kazania z moimi myślami i przeżywaniami, kiedy ciągle jeszcze wahałem się i rozmyślałem o swoim losie w związku z rozmowami o Kamczatce. W tym momencie ja całkowicie spokojnie i radośnie uświadomiłem sobie, jaką drogą mam pójść. I moja mama, wrażliwa sercem, zrozumiała mnie. Z czułym, ale smutnym uśmiechem spojrzała mi w oczy i bez słowa dała zrozumieć, że nieoczekiwana wzmianka o Kamczatce była jakby rozwianiem wszystkich moich wątpliwości odnośnie wyjazdu na te dalekie peryferie Państwa Rosyjskiego. W tym czasie po cerkwi przechodził z tacą cerkiewny starosta. On zbierał dobrowolne ofiary na prawosławne duchowe misje. Mama wniosła swój wkład według możliwości, popatrzyła na mnie porozumiewawczym spojrzeniem: jej syn nie ma pieniędzy, ale on oddaje na oświecenie Kamczadałów samego siebie. I rzeczywiście, tak wtedy zdecydowałem.

Opatrzność Boża określa z góry drogi człowieka, jeśli ten człowiek jest wierzący i podąża za ustrojem swojej życiowej drogi…

Przede mną, 22-letnim młodym człowiekiem, życie otworzyło bramy do czegoś nieznanego. Pierwsze myśli wtedy były o tych nieogarniętych przestrzeniach rosyjskiej ziemi, które rozciągnęły się przede mną na drodze do terenów Kamczatki. Do Permu odprowadzała mnie mama. Każde jej słowo, wychodzące z kochającego serca, było dla mnie gwiazdą przewodnią i zachowało się w pamięci na całe życie. Będąc z natury kobietą niezwykle dobrą, wielce kochającą, mama przekazała nam, swoim dzieciom, życzliwy stosunek do ludzi, za co nieustannie dziękuję jej, błogosławię jej imię. Zaznaczę, że ona zawsze podkreślała i przypominała nam o tym, że wszyscy, bez wyjątku, ludzie – to bracia, a szczególnego współczucia zasługują słabi. „Trzeba do nich umiejętnie podejść, – mówiła ona, – starając się nie tylko być czułym, ale i na rzeczy okazać pomoc i moralne wsparcie”.

Kiedy przybyliśmy do Permu i nadszedł czas pożegnania, ja, jakie to dziwne, nie odczuwałem smutku. Bo i zrozumiałe: część cudownego matczynego serca jakby pozostawała we mnie. Jej obraz, ukochane rysy do tej pory nie wymazały się z mojej pamięci.

Z łaski Bożej biskup Russkiej Cerkwi.
Trzy życia metropolity Niestora Kamczackiego. – M., 2002

 

MATKA

Archimandryta Swiato-Toickiej Siergijowej ławry Tichon (w schimie – schiarchimandryta Panteleimon Agrikow), szanowany za wysoką duchowość ascetycznego życia, z gorącą synowską miłością i czułością wspomina o swojej matce:

„…A jak ona umiała modlić się! Dwaj jej synowie byli w piekle wojny. Ile śmierci oni widzieli!.. A ot przecież wrócili nieuszkodzeni. Wymodliła. Pamiętam, kiedy jeszcze przyjeżdżałem na wakacje do domu, to przypadkiem w nocy zdarzało się przebudzić. I zawsze, jak tylko się przebudziłem, słyszałem cichy szept modlitwy. Ona w nocy modliła się. I tak całymi nocami. O, ta matczyna modlitwa! W wodzie nie tonie i w ogniu nie płonie. A jaką ma ona siłę, ta matczyna modlitwa! Wydaje się, nic nie może jej dorównać. Oto dlatego tak powinny matki modlić się za swoje dzieci! Tym bardziej teraz, kiedy dzieci są we wzburzonym morzu życia, i to bez modlitwy, bez krzyża na piersi… A u nas bywa całkiem inaczej. Dzieci są nieposłuszne, grubiańskie. Matka obrażona, narzeka, denerwuje się, wymyśla, przeklina. A przecież trzeba modlić się, i to modlić się gorliwie, wytrwale. Mówię nie tylko o matce świeckiej, ale i o matce duchowej. I ona też powinna modlić się za swoje duchowe dzieci! Modlić się gorliwie, śmiało, wytrwale”.

Archimandryta Tichon (Agrikow).
U Trójcy uskrzydleni: Wspomnienia. – Swiato-Troickaja Siergijewa ławra, Perm, 2000.

 

O DAROWANIU DZIECKA WEDŁUG MODLITWY MATKI

 

POCZĘCIE SPRAWIEDLIWEJ ANNY, KIEDY POCZĘŁA PRZENAJŚWIĘTSZĄ BOGARODZICĘ

Pan szczególnie wyróżnił z całego hebrajskiego narodu dwa rody: cara Dawida i arcykapłana Aarona. Z pierwszego rodu wywodzili się wszyscy carowie, a z drugiego – wszyscy archijereje (arcykapłani).

Święty Ioakim, ojciec Dziewicy Marii, pochodził z carskiego rodu Dawida. Anna, matka Przenajświętszej Bogarodzicy, była córką kapłana z rodu Aarona.

Małżonkowie Ioakim i Anna żyli w spokojnym niepozornym miasteczku Nazaret. Oprócz tego, że oboje byli wybitnego i sławnego pochodzenia, Ioakim i Anna posiadali wielki majątek, ale materialne bogactwo nie przeszkadzało im żyć sprawiedliwie (pobożnie). Starali się oni dokładnie wypełniać Prawo Boże, bezwzględnie chodzili do świątyni w dni świąteczne i dużo modlili się w domu. Dobre serca kochających małżonków nie znosiły widoku cudzego nieszczęścia i ubóstwa. Swoje dochody oni dzielili na trzy części, oddając dwie trzecie na potrzeby świątyni i jedną trzecią część rozdając ubogim. Miłosierdzie Ioakima i Anny rozprzestrzeniało się nie tylko na przyjaciół i równych sobie, ale i na sług, którzy odpowiadali im gorącą, szczerą miłością i oddaniem. Nie było w tych czasach ludzi bardziej pobożnych, bardziej podobających się Bogu, niż prawi małżonkowie. Oni zasłużenie cieszyli się szacunkiem współczesnych im. Wydawałoby się, bezchmurnie powinno upływać ich spokojne, gładkie i przejrzyste w swojej czystości życie. Jednak głęboki, wieloletni smutek zaciemniał ich serca: Ioakim i Anna byli bezdzietni.

W tamte odległe czasy bezdzietność uważana była za ciężką karę Bożą za jawne czy ukryte grzechy rodziców, jako przekleństwo za złamanie Prawa.

Ponad pięćdziesiąt lat ze łzami modlili się, martwili się niepocieszeni małżonkowie i prosili o darowanie im pocieszenia w dziecku. Ale Pan jakby nie słyszał ich szlochania i, wydawało się, był nieubłagany. Nawet prawi ludzie muszą przejść przez oczyszczenie cierpieniem i smutkiem, żeby ich serca stały się przejrzyste dla Boga.

Pewnego razu w wielkie święto sprawiedliwy Ioakim wraz z innymi pobożnymi Izraelitami przyniósł do Jerozolimskiej świątyni swoją ofiarę Panu. Arcykapłan przyjął ofiary od wszystkich, oprócz świętego Ioakima, publicznie oskarżając go o ciężki ukryty grzech przed Bogiem.

Czcigodny starzec, poniżony i znieważony przed ludźmi, w gorzkim smutku odszedł wprost ze świątyni w głąb pustyni i z płaczem błagał Boga o zdjęcie z niego hańby bezpłodności i o darowanie dziecka. Przez czterdzieści dni on nie przyjmował żadnego pokarmu i gorąco się modlił.

Kiedy sprawiedliwa Anna dowiedział się o tym, jak arcykapłan publicznie obraził jej męża, po czym ten oddalił się na pustynię, nieukojony ból ogarnął jej wymęczone serce: jej kochany małżonek, najbliższy człowiek, zostawił ją samą z rozdzierającym smutkiem.

Na próżno próbowały oddane służące rozwiać smutek swojej pani. Pewnego razu, osłabiona od płaczu, Anna wyszła do sadu i, szybko zmęczywszy się, przysiadła odpocząć w cieniu laurowego drzewa. Mimowolnie podniósłszy oczy, zauważyła w gałęziach ptasie gniazdo z wesołymi, dziarskimi puszystymi pisklętami. Wzruszający widok ostatecznie ją załamał. W rozpaczy staruszka zaszlochała, uważając się za gorszą, najbardziej niegodną nie tylko od wszystkich ludzi, zwierząt i ptaków, ale nawet od samej ziemi, wydającej owoce Panu. Ona błagała Boga o okazanie jej miłosierdzia, obiecując poświęcić dziecko Bogu. Zalewając się łzami, nieszczęsna upadła na ziemię i długo nie mogła się uspokoić. Wydawało się, że jej serce nie wytrzyma i pęknie z żalu. Nieoczekiwanie sprawiedliwa staruszka usłyszała nad sobą łaskawy, spokojny, wypełniony współczuciem i miłością głos: „Anna! Anna! Usłyszana została modlitwa twoja, westchnienia twoje przeszły przez obłoki, łzy twoje pojawiły się przed Bogiem, poczniesz i urodzisz Córkę Przebłogosławioną. Przez Nią otrzymają błogosławieństwo wszystkie plemiona ziemskie i całemu światu zostanie darowane zbawienie. Jej imię będzie Maria”. Przez zasłonę łez święta Anna zobaczyła przed sobą przepięknego jasnego młodzieńca. Ukazał się jej Boży zwiastun, Archanioł Gabriel.

Ponurą ciemność rozpaczy zastąpiła niewypowiedziana radość. Wiara w słowo Boże i święta nadzieja wskrzesiły staruszkę, zjaśniało jej zbolałe serce, i pośpieszyła ona do Jerozolimy podziękować Bogu za Jego odwiedziny.

W tym samym czasie Anioł ukazał się na pustyni sprawiedliwemu Ioakimowi, obwieszczając mu: „Ioakimie! Ioakimie! Usłyszał Bóg modlitwę twoją i zechciał darować łaskę Swoją: żona twoja Anna pocznie i urodzi tobie Córkę, Której narodziny będą radością dla całego świata. Oto znak, że głoszę tobie prawdę: idź do Jerozolimy do świątyni Bożej i tam, przy Złotej Branie, spotkasz swoją żonę Annę, której obwieściłem to samo”.

Z radosnym zdumieniem wysłuchał starzec porażającej nowiny i natychmiast wyruszył do miasta. Koło Złotej Brany spotkał swoją ukochaną przyjaciółkę. Małżonkowie we dwoje przyszli do świątyni, podziękowali Panu za Jego miłosierdzie i wrócili do domu. 9 (22) grudnia święta Anna poczęła długo oczekiwane dziecko i 8 (21) września urodziła Córkę, Która stała się Pocieszeniem i Radością całego rodzaju ludzkiego. Nadano Jej imię Maria, co oznacza w tłumaczeniu z hebrajskiego „Pani”.

 

POMOC BIEŁGORODZKIEGO BISKUPA IOASAFA (GORLENKO)

W 1803 roku kniahinia Jekatierina Druckaja-Sokolinskaja podczas ciąży na długo przed terminem porodu poczuła męczące bolesne skurcze. Ból dręczył ją przez dwa miesiące. Prawie nie miała nadziei pozostać przy życiu sama i bała się o swoje przyszłe dziecko. Kniahinia uciekała się z modlitewną prośbą do biskupa Ioasafa i obiecała mu, jeśli pozostanie przy życiu, nazwać dziecko na jego cześć Ioasafem i przyprowadzić chłopczyka aby pokłonił się relikwiom świętego. Poród został rozwiązany pomyślnie w terminie, kniahinia Jekatierina urodziła syna i nazwała go Ioasafem. Przy pierwszej okazji matka z wdzięcznością przywiozła chłopczyka do relikwiarza biskupa z prośbą o pobłogosławienie nowonarodzonego dziecka i zostawiła notatkę o swojej wizycie.

Biełogorodzkij cudotwórca. – M., 1997.

 

PRZEZ BOGA DAROWANY BISKUP

Najgłębszy, trzeźwy i jasny cerkiewny pisarz ostatnich czasów, który wchłonął duchowe doświadczenie wielkich świętych ojców Wschodniej Prawosławnej Cerkwi, prawdziwy szermierz duchowy i asceta, biskup Kaukaski i Czarnomorski Ignatij (Brianczaninow) od łona matki był powołany na służenie Panu Bogu. Jego rodzice, Aleksandr Siemionowicz i Sofia Afanaśjewna Brianczaninowie, stracili dwoje pierwszych dzieci jeszcze we wczesnym dzieciństwie, wkrótce po ich narodzeniu. Po śmierci dwójki maleństwa długo młoda para pozostawała bezdzietna i gorzko ubolewała z powodu swego nieszczęścia. W końcu w głębokim smutku Brianczaninowie zwrócili się do jedynego środka – Niebiańskiej pomocy.

Małżonkowie podjęli pielgrzymkę do pobliskich świętych miejsc, szczególnie gorliwie zwracali się z modlitwą o darowanie im dziecka do priepodobnego Dimitrija Priłuckiego w Wołogodzkim Spaso-Priłuckim monasterze. Za wstawiennictwem priepodobnego Dimitrija Pan szybko usłyszał modlitwy ubolewającej matki i pobłogosławił małżeństwo chłopczykiem. Wdzięczni rodzice nazwali syna na cześć priepodobnego Dimitrija. Urodzony według modlitw Dimitrij Aleksandrowicz od dzieciństwa marzył poświęcić swoje życie Bogu i wybrał życie mnisie, z czasem stając się nauczycielem modlitwy i ojcem współczesnego monastycyzmu, arcypasterzem Ignatijem.

 

IHUMENIA TAISIJA

Duchowa córka sprawiedliwego Ioanna (Siergijewa) Kronsztadzkiego cudotwórcy, ihumeni Leuszinskiego monasteru Taisija (Sołopowa), wspominając o latach swego dzieciństwa, przytoczyła opowiadanie swojej wcześnie osieroconej kochanej matki:

„Gdy tylko skończyłam piętnaście lat, pamiętam, że jeszcze lubiłam bawić się lalkami, a zaczęli mi ciągle mówić o kawalerach i ślubie. Oczywiście, o to, czy podoba mi się ktokolwiek czy nie, mnie nie pytali, a i sama nie rozumiałam tego, i w ogóle nie rozumiałam warunków życia małżeńskiego… Kiedy zetknęłam się z życiem małżeńskim twarzą w twarz, to zaczęłam patrzeć na męża, raczej, z przerażeniem i strachem, niż z miłością, której i wcześniej nie miałam. Świadomość nieodwracalności swego położenia męczyła mnie do rozpaczy, płakałam, ubolewałam bez możliwości pocieszenia…

Rok później urodziło mi się dziecko; oczekując jego pojawienia się na świat Boży, pocieszałam się nadzieją, że ono właśnie, to dziecko, będzie mi Aniołem pocieszycielem, że jemu oddam całe swoje życie, poświęciwszy je na jego karmienie i wychowywanie, ale i tego nie sądził mi dać Pan: kilka godzin po narodzinach, gdy tylko zdążono oświecić noworodka Sakramentem Chrztu, on zmarł od nadmiernej słabości. Dwa lata później powtórzyło się to samo, i jaj już zwątpiłam że będę miała pocieszenie w dzieciach, pocieszenie jedyne, moim zdaniem, mi dostępne. Dużo i gorąco modliłam się o to, żeby Pan nie pozbawił mnie tej pociechy, aby dał mi choć jedno dziecko, pozostawiając je przy życiu; szczególnie zaś modliłam się o to do Matki Bożej, specjalnie chodziłam pieszo do Jej świątyni do jej cudotwórczych ikon, przed którymi wylewałam swoje łzawe modlitwy, odważnie przypominając Jej, że Ona Sama była Matką i może współczuć smutkowi ziemskich matek, choć i grzesznych i niegodnych Jej pomocy, ale w Niej mających jedyną, twardą nadzieję.

I nie skompromitowała mnie Władczyni, Nadzieja beznadziejnych. Ona darował mi dziecko – córkę, którą ja z uczucia wdzięczności do Niej nazwałam Jej imieniem – Maria”. Tą szczęśliwą Marią, prze Boga darowaną dla pocieszenia ubolewającej matki córką, była właśnie przyszła ihumeni Taisija. Jak przed jej narodzeniem, tak i po nim, małżonkom nie zostało więcej żywych dzieci. Należy szczególnie podkreślić, że matka Marii w modlitwie o darowanie jej dziecka składała wiele świętych obietnic, między którymi były zamiary z całych sił wkładać w serce dziecka bojaźń Bożą, miłość do Boga i bliźnich. Swoje obietnice ona wypełniła z pełną starannością, wychowując córkę po chrześcijańsku.

Notatki z listu ihumeni Taisii, przełożonej Leuszinskiego monasteru. – M., 2000.

 

PRIEPODOBNY SIERAFIM WYRICKIJ

Jekatierina dobrze znała ojca Sierafima, jeszcze kiedy służył on w Ławrze Aleksandra Newskiego. Oni żyli z mężem w Ligowo i przed przewrotem październikowym mieli niewielki warsztat szycia futrzanych czapek. W rodzinie było troje dzieci, wraz z nadejściem nowej władzy trudno było wiązać koniec z końcem.

W lata NEPa (nowej ekonomicznej polityki) małżonkowie odrodzili swój biznes, ale wkrótce męża aresztowano. Jekatierina była zaniepokojona i w rozpaczy, zwłaszcza dlatego, że oczekiwała czwartego dziecka. Krewni nalegali, aby ona pozbyła się tego dziecka. Jekatierina, według zwyczaju, pojechała do ławry do ojca Sierafima po radę i modlitwę. Starec bardzo ciepło przyjął ją, pobłogosławił i uważnie wysłuchał. Potem zaproponował: „Dawajcie pomodlimy się. Pani – tu, a ja – w ołtarzu”.

Po jakimś czasie batiuszka wyszedł do kobiety i powiedział: „Oto co, matulu. Nic nie rób. Zostaw wszystko na wolę Bożą. Męża twego uniewinnią, i za czterdzieści dni on wróci, a chłopczyk urodzi się tobie taki, że wszyscy będą go kochać. Nazwiecie go Nikołajem na cześć światitiela Bożego. Modlić się nie przestawaj, proś o pomoc Przenajświętszą Bogarodzicę i świętego Nikołaja. Pan wszystko urządzi”. Pomilczawszy dodał: „A wiecie, jak ciężko bywa, kiedy siedemnastoletnia córka umiera na gruźlicę?” Jekatierina była zakłopotana: o czym to on mówi?

Wróciwszy do Ligowo, ona opowiedziała krewnym o swoim spotkaniu z ojcem Sierafimem, ale oni z nieufnością odnieśli się do jego słów. Jekatierina przemilczała, ale codziennie wraz z dziećmi zaczęła czytać akatyst do Przenajświętszej Bogarodzicy i swiatitiela Nikołaja. Po dziesięciu dniach mąż znalazł możliwość poinformować ją, że w ciągu miesiąca zostanie zwolniony. Dalej modlili się całą rodziną i oczekiwali ojca. Równo czterdziestego dnia po wizycie Jekatieriny w Aleksandro-Newskiej Ławrze jej mąż został zwolniony. Nadszedł czas i w rodzinie pojawiło się czwarte dziecko – syn Nikołaj.

Starsza córka Jekatieriny, Ninoczka, utalentowana, muzykalna dziewczynka, miała bardzo żywy, lekki charakter. Pewnego razu, jeżdżąc na łyżwach, rozebrała się i się przeziębiła. Przeziębienie przekształciło się w ciężkie zapalenie płuc, a potem w gruźlicę. Lekarze poradzili odwieźć dziewczynkę na Krym, ale ojciec Sierafim nie pobłogosławił wyjazdu. Zmartwieni rodzice postąpili po swojemu i powieźli córkę do sanatorium. W drodze Ninoczka zmarła.

Filimonow W. Ja.
Starec hieroschimnich Sierafim Wyricki i Russkaja Golgota. – SPb., 1999.

 

METROPOLITA JEWŁOGIJ (GIEORGIJEWSKIJ)

Moja matka, Sierafima Aleksandrowna, z natury swojej była głębsza od ojca, ale chorowita, nieco nerwowa, miała skłonność do melancholii, do podejrzliwości. Być może miało na to wpływ i jej ciężkie życie przed ślubem: była sierotą, wychowywaną w rodzinie starego stryja, który surowo ją traktował. Pieczęć ucisku nałożyła też na nią śmierć pierwszych czworga dzieci, które umarły jako niemowlęta: trudno jej było pogodzić się z tą stratą. Straciwszy czwórkę dzieci w ciągu ośmiu lat, ona i mnie uważała za skazanego na śmierć: też urodziłem się jako słabe dziecko. Jak tonący chwyta się za słomkę, tak i ona postanowiła pojechać ze mną do Optyńskiej Pustelni do starca Amwrosija, aby z pomocą jego modlitw wybłagać mi życie.

Starec Amwrosij był już znany, a wizyty u Optyńskich starców stały się narodowym zjawiskiem. Z nami pojechała i nasza niania, najbardziej oddana nam nie mająca rodziny staruszka. Miałem wtedy rok i trzy miesiące. Drogi od nas do Optiny około 62 kilometrów. Mętnie pamiętam tę podróż – postój w Bielewie, gdzie w zajeździe Biezczietwiertnego karmiliśmy konie: hałas… muzyka… jacyś niespotykani ludzie… – wrażenie wesołego święta. Tak utrwaliła moja świadomość postój w zajeździe – tłok w górnym pokoju, harmonia i goście w miejskich, nie chłopskich, strojach.

Optyńska Pustelnia, gdzie żył starec Amwrosij, była w odległości półtora kilometra od monasteru. Rozciągała się ona w sosnowym borze, pod dachem wiekowych sosen. Kobiet do pustelni nie wpuszczano, ale chatka, czy cela, starca była wbudowana w ścianie tak, że miała dla nich specjalne wejście z lasu. W sieniach tłoczyło się zawsze dużo kobiet, wśród nich niemało bielewskich mniszek, które denerwowały resztę odwiedzających swoim przywilejem stania podczas cerkiewnych nabożeństw z przodu i liczeniem na przyjęcie poza kolejką.

Moja mama weszła do pokoiku przyjęć ojca Amwrosija sama, a nianię ze mną zostawiła w sieniach. Starec pobłogosławił ją, w milczeniu odwrócił się i wyszedł. Mama moja stoi, czeka… Mija dziesięć, piętnaście minut – starca nie ma. A tu jeszcze ja podniosłem za drzwiami krzyk. Co robić? Wyjść bez pouczenia nie śmie, zostać – serce matczyne rozrywa krzyk… Ona nie wytrzymała i uchyliła drzwi do sieni. „Cóż ty, niania, nie możesz go uspokoić?..” – „Nic nie mogę z nim zrobić”, – odpowiada niania. Wstawiły się za mnie jakieś mniszeczki: „A weźmie go pani z sobą, starec dzieci lubi…” Mama wzięła mnie – i natychmiast się uspokoiłem.

W tym momencie wszedł i ojciec Amwrosij. O nic nie zapytał, a, odpowiadając na ukryty stan duszy mamy, wprost powiedział:

- Nie przejmujcie się, będzie żył, będzie żył.

Dał prosforę, ikonkę, jakąś książeczkę, pobłogosławił – i puścił.

Moja mama wróciła do domu triumfująca. Wierzę i ja, że dzięki modlitwom starca dożyłem do sędziwego wieku.

Kiedy stałem się już świadomym chłopcem, mama opowiedziała mi o starcu Amwrosiju. Ona jeździła do niego co dwa-trzy lata; jego pouczenia były dla niej po prostu niezbędne. Jej życie było pełne trosk, niepokojów i chorób: po mnie miała jeszcze dziewięcioro dzieci; troje z nich umarło w niemowlęctwie, sześcioro przeżyło: pięciu braci i jedna siostra. Czasem na te wyjazdy ona brała ze sobą i mnie.

Droga mego życia.
Wspomnienia metropolity Jewłogija (Gieorgijewskiego). M., 1994.

 

DZIECIŃSTWO SCHIARCHIMANDRYTA WITALIJA (SIDORIENKO)

W 1928 roku, we wsi Jekatierinowka kraju Krasnodarskiego, w biednej chłopskiej rodzinie Nikołaja i Aleksandry Sidorienko, urodziło się drugie dziecko, które nazwano Witalij. Matka w czasie ciąży nieustannie się modliła: „Panie, daj mi takie dziecko, żeby było dobre Tobie i ludziom”. Pewnego razu zobaczyła ona we śnie dwa jasne słońca i zdziwiła się: „Skąd dwa słońca?” Odpowiedział jej głos: „Jedno słońce jest w twoim łonie”. Podczas chrztu ośmiodniowy chłopczyk cały czas uśmiechał się i w chrzcielnicy stanął na nóżki.

Czterdziestego dnia, zgodnie z pobożnym zwyczajem, Aleksandra przyniosła swego syna do cerkwi. Kapłan zaniósł dziecko do ołtarza i, odczuwszy szczególną łaskę, wychodzącą od niego, położył przy Tronie Bożym na górnym miejscu. On wyniósł chłopczyka z ołtarza i zwrócił je matce ze słowami: „To dziecko będzie wielkim człowiekiem”. W domu matka niejednokrotnie słyszała cudowny śpiew aniołów nad kołyską chłopczyka.

O życiu achiarchimandryty Witalija. – M., 2002.

 

 

UZDROWIENIE CHORYCH DZIECI WEDŁUG MODLITW MATKI

RYLEJEW

Pani Rylejewa była wdową, miała jedynego syna, którego kochała całym sercem. I oto pewnego razu jej pięcio czy sześcioletni syn zachorował. Leczono go długo, i, w końcu, lekarze, bezsilni cokolwiek uczynić, odeszli, a matka uklękła przed ikonami i zaczęła gorliwie modlić się o zbawienie syna. W trakcie modlitwy ogarnął ją lekki sen, i widzi ona wielki plac, słyszy dźwięki wojskowej muzyki, zgiełk tłumu. Nagle widzi wysuwające się rusztowanie, na nim szubienica, na rusztowanie wprowadzają jej syna i wieszają… W strachu ona budzi się. „Panie! – wykrzykuje nieszczęśliwa matka. – Wiem że to sen, nie marzenie, a posłany dla mego opamiętania się, ale mimo wszystko błagam Ciebie, zostaw przy życiu mego syna”.

Pan usłyszał jej modlitwę, syn wyzdrowiał, ku wielkiemu zdumieniu lekarzy, którzy niewiadomo do czego przypisali ten przypadek (jednak, i lekarze w tych czasach byli wierzący).

Minęło wiele lat, Rylejew wyrósł, związał się z ludźmi, odrzucającymi Boga i wszystko święte, pragnącymi zamknąć wszystkie cerkwie i przerwać odprawianie nabożeństw, a także buntującymi się przeciwko monarszej władzy. Zawarli oni sojusz w celu obalenia autokracji i ustanowienia republiki. Ale spisek został odkryty – pięciu jego uczestników, w tym i Rylejew, zostali skazani na śmierć przez powieszenie. I oto matka Rylejewa na jawie zobaczyła wielki plac, tłumy ludzi, dźwięki wojskowej muzyki. Postawiono rusztowanie, na nim szubienicę, i Rylejew został powieszony. Jego matka nie rozpaczała, nie narzekała, ale stanowczo powiedziała: „Masz Ty rację, Panie, i słuszne są sądy Twoje”.

Priepodobny Warsonofij Optyński. Duchowe dziedictwo. – Swiato-Troickaja Siergijewa ławra, 1999.

 

WOLA BOŻA

…My nie wiemy, co dla nas jest lepsze: życie czy śmierć, zdrowie czy choroba, dobrobyt czy ubóstwo. Wola Boża na wszystko… Nawet gdybyśmy jej nie rozumieli. Ale nie zawsze chce człowiek przyjmować ją, i wtedy bywa gorzej.

Opowiem jeden taki przyypadek. Jedna bogata kobieta, żyjąca w Petersburgu, miała chłopca w wieku jednego roku. On niebezpiecznie zasłabł. Oczekiwano już śmierci. Wtedy matka uprosiła aby przyjechał batiuszka, ojca Joann Kronsztadtski i pomodlił się o wyzdrowienie chorego. Kapłan odsłużył molebien. Dziecko wyzdrowiało, ku radości matki... Mijały lata. Ona podziwiała swojego syna. Kiedy miał dziewiętnaście lat, zakochał się w pewnej dziewczynie, ale nie był kochany. Rozczarowany, popełnił samobójstwo.

- I oto, do tej pory, – mówiła mi nieszczęsna matka, – nie mogę wybaczyć sobie: dlaczego ja go wymodliłam przez ojca Ioanna? A drugi przypadek wydarzył się w Jałcie. Opowiedział mi o nim arcybiskup F., który osobiście słyszał wszystko też od matki.

U pewnej wdowy zachorowało jedyne dziecko. Lekarze nie pomogli. Sprawa szybko szła do fatalnego, jak niemądrze przyzwyczajono się mówić, końca. Cierpiętnica-matka zwróciła się z gorącą modlitwą do Bożej Matki, prosząc o pozostawienie przy życiu dziecka, jedynej pociechy… Zmęczona, usiadła w fotelu i szybko się zdrzemnęła… Czy dalsze było w delikatnym śnie czy w widzeniu na jawie, ona nie może powiedzieć. Tylko ukazała się jej Boża Matka i, jakby odpowiadając na prośbę, powiedziała: „A czy ty możesz zagwarantować, że wychowasz go jak należy i on pozostanie tak czystym jak jest teraz?” Chłopczyk miał wtedy, zdaje się, około ośmiu lat tylko. „Ręczę! Ręczę! – z zapalczywością odpowiedział matka. – Tylko zostaw przy życiu!”

Widzenie skończyło się. Ona się przebudziła. Dziecko, ku zdziwieniu lekarzy, wyzdrowiało. Matka triumfowała…

Wkrótce trzeba było wysłać go do szkoły. Chłopiec był bardzo zdolny. Ale jednocześnie i bardzo podatny na różne złe skłonności… Zaczęła się walka matki o duszę dziecka… Ale ani tłumaczenia, ani groźby, ani kary nie pomagały. Chłopiec psuł się coraz bardziej. Matka była bezsilna. I, pamiętając o danej obietnicy Bożej Matce wychować dziecko, a zwłaszcza przerażona wiecznymi mękami, oczekującymi grzeszników (ona była głęboko wierzącą chrześcijanką), pewnego razu zwróciła się z głośną modlitwą do Bożej Matki: „Matko Boża! Jeśli już on się nie poprawi, lepiej zabierz go z tego życia: aby tylko nie zginął dla przyszłego. Twoja wola!”

…Wkrótce po tym wydarzyło się następujące. Chłopiec wybrał się na jedną ze zwykłych przejażdżek konnych po górach. Będąc dziarskim, on na mocnym biegu bardzo ostro skręcił konia na zakręcie drogi i, wyleciawszy z siodła, rozbił się na śmierć.

Matka teraz wiedziała, że tak dla niego będzie lepiej… Nie mogła powstrzymać łez na pogrzebie, ale były one łagodne, uspakajające.

Metropolita Wieniamin (Fiedczienkow).

Boży ludzie: Moje duchowe spotkania. – M., 1998.

 

NIEMĄDRA MODLITWA MATKI

W mieście Kaługa mieszkała pewna wdowa, która miała wielką gorliwość do Kałużskiej ikony Bożej Matki. Pociechą wdowy była jedyna dwunastoletnia córka. Nagle dziewczynka zachorowała i umarła.

Nieszczęsna kobieta, która z biedy straciła rozum, przyszła do soboru i tu, przed obrazem Bożej Matki, zaczęła swoją niemądrą modlitwę: „Ja zawsze do Ciebie modliłam się, Matko Boża, zawsze czciłam Twój obraz, ale Ty, mimo mojej gorliwości, pozbawiłaś mnie jedynej radości i pociechy. Ty nie uratowałaś mojej córki od śmierci”. I potem obsypywała Bożą Matkę wyrzutami, nazywając Ją niemiłosierną i bezlitosną. Przed obrazem Bożej Matki kobieta wpadła w jakiś stan nieświadomości, w którym ujrzała promieniście jaśniejącą Carycę Nieba. Boża Matka zwróciła się do niej z takimi słowami: „Nierozumna kobieto! Ja zawsze słyszałam twoje modlitwy za córkę i ubłagałam Syna i Boga Mego, żeby On wziął ją czystą w poczet dziewic. Aby ona wiecznie wychwalała imię Pańskie z innymi, podobnymi jej, ale ty sprzeciwiłaś się temu. Niech będzie więc po twojemu. Idź, córka twoja żyje…”

Po tych słowach kobieta ocknęła się i poszła do domu. Córka jej leżała już w trumnie, przygotowana do pogrzebu. Ale nagle nieoczekiwanie dla wszystkich policzki jej pokryły się rumieńcem. Dało się słyszeć głębokie westchnienie, i dziewczyna wstała z trumny. Radość matki nie miała końca.

Ale szczęście było krótkie. Dziewczyna gdy dorosła zaczęła prowadzić hulaszcze i niemoralne życie. Dla matki stał się nie pociechą, a wielkim nieszczęściem. Biła matkę, łajała i na wszelkie sposoby pastwiła się nad nią, przyczyniając jej wywołujące płacz krzywdy. Tak strasznym i niebezpiecznym jest nie podporządkowywać się woli Bożej.

Proście, i dane wam będzie: Niewymyślone opowiadania o cudownej pomocy Bożej, – Klin, 1999.

 

POMOC BIEŁGORODKIEGO SWIATITIELA IOASAFA (GORLENKO)

W 1818 roku biełgorodzka właścicielka ziemska Jekatierina Wasiljewna Puriewa-Burżiejewa zaświadczyła o pomocy swiatitiela Ioasafa. Czternaście lat wcześniej straciła ona dwoje dzieci i podejrzewała, że powodem ich śmierci było niewłaściwe leczenie lekarzy. Młoda kobieta w biedzie złożyła obietnicę, że w przyszłości, jeśli Pan daruje jej dziecko, ona odmówi pomocy lekarskiej. Rok później Jekatierina Wasiljewna zaszła w ciążę i niejednokrotnie we śnie słyszała głos, który nakazywał jej pokłonić się relikwiom. Ona nie wiedziała, do relikwii jakiego świętego powinna przypaść, i z powodu beztroski młodości niespecjalnie starała się dowiedzieć.

Po porodzie Jekatierina bardzo cierpiała i przez pięć dni była bliska śmierci. Dziecko, córka Kleopatra, była zdrowa, ale wkrótce zachorowała i ona. Matka była w rozpaczy, ale zgodnie z obietnicą, zdawała się na Opatrzność Bożą, nie decydowała się podawać leków. Dopiero wtedy ona przypomniała sobie o niezwykłych widzeniach, jakie nawiedziły ją w czasie ciąży, i uporczywie zaczęła wypytywać, relikwie jakiego świętego spoczywały niedaleko ich miejsca zamieszkania.

Okazało się, że w Białogrodzie czczono swiatitiela Ioasafa, który do tego czasu nie był jeszcze oficjalnie zaliczony przez Cerkiew do grona świętych. Cierpiąca matka odważnie zaczęła modlić się: „Jeśli ty, arcypasterzu Ioasafie, – jesteś podobającym się Bogu i świętym sprawiedliwym człowiekiem, to swoimi modlitwami pozyskaj miłosierdzie Najwyższego o przerwanie choroby mego dziecka. Wtedy ja uwierzę, że ty jesteś święty”. Napłakawszy się, po modlitwie Jekatierina poszła do nowonarodzonej córki i zastała ją wesołą i zdrową, jakby żadna choroba nie męczyła dziewczynki przez pięć dni. Od tego czasu ona głęboko czciła świętego Ioasafa i zawsze uciekła się do jego pomocy.

*

Maria Konstatinowna Iwanowa, żona korneta, pełniącego funkcję zarządcy majątku właścicielki ziemskiej Siniehubowoj w Charkowskiej guberni, napisała o cudzie uzdrowienia od relikwii swiatitiela Ioasafa swojej siedmioletniej córki Darii w 1818 roku. W wyniku długiej febry oczy dziewczynki pokryły się bielmem i dziecko straciło wzrok. Przez trzy miesiące Daria nic nie widziała. Załamana matka, w Wielkim tygodniu Wielkiego Postu usilnie zaczęła prosić o pomoc swiatitiela Ioasafa, obiecując odsłużyć po nim panichidę. Następnego już dnia, rano, jej maleńka córka otrzymała całkowite uzdrowienie i z czystymi oczkami powitała mamę.

*

W 1852 roku żonę sztab-rotmistrza, Marię Pietrowną Puzanową, nawiedził smutek: pojawił się stan zapalny jelit jej sześciomiesięcznej adoptowanej córki Olgi. Żadne leczenie nie pomagało, stan dziewczynki ciągle się pogarszał, i rodzice oczekiwali szybkiej śmierci dziecka. Przemęczona matka położyła się spać i we śnie zobaczyła w pełnych biskupich szatach świętego Bożego Ioasafa. Swiatitiel zwrócił się do niej ze słowami: „Przywieź dziecko do mnie, inaczej ono umrze”.

Następnego ranka opowiedziała ona o swoim śnie mężowi, który obiecał następnego dnia zawieźć ją z chorym dzieckiem do relikwii światitiela. W nocy widzenie powtórzyło się, ale z jakiegoś powodu pojechać do świątyni nie mogli.

Trzeciej nocy Maria Pietrowna zobaczyła już groźnego władykę z biskupim pastorałem, który z gniewem krzyczał: „Co ty myślisz, dziecko zaraz umrze, jeśli ty nie powieziesz go do mnie”. Krzyk obudził kobietę, ze strachem ona obudziła się i niezwłocznie o godzinie pitej rano ubłagała męża natychmiast pojechać do Biełgorodu. Przytrzymując na poduszce ledwie żywą dziewczynkę, z drżeniem wsłuchując się w jej oddech, przywiozła głęboko śpiącą kruszynkę do świętego. Po tym jak odsłużono przy relikwiach swiatitiela Ioasafa molebien do świętego Nikołaja Cudotwórcy i panichidę po świętym Bożym Ioasafie, chorą dziewczynkę przykryto welonem z głowy swiatitiela. Dziecko poruszyło się i przy wyjściu z pieczary po raz pierwszy od tygodnia poprosiło o jedzenie. Potem Olga szybko zaczęła się poprawiać.

*

W 1855 roku u Marii Pietrowny Puzanowej urodził się długo oczekiwany syn Nikołaj. W wieku ośmiu miesięcy dziecko zachorowało: w ustach utworzyły się bąbelki wodne, rozpaliła się gorączka. Trzy dni chłopczyk płonął w ogniu, odmawiając mleka. Pokładając nadzieje na miłosierdzie świętego Bożego Ioasafa, Maria pojechała do Biełgorodu. Zostawiwszy syna z karmicielką w przysionku zamkniętej świątyni, kobieta udała się na poszukiwania dyżurnego hieromnicha z prośbą o odsłużenie molebnia do świętego Nikołaja Cudotwórcy i panichidy za światitiela Ioasafa. Wróciwszy, ona ze zdziwieniem zauważyła, że karmicielka spokojnie karmi dziecko. Bąble znikły, i dziecko było całkowicie zdrowe.

Biełogorodzki cudotwórca. – M., 1997.

 

OJCIEC IOANN KRONSZTADZKI

Moja córka Nina podczas tygodnia Tomasza zachorowała na silny rozstrój nerwowy, co było powtórką jej choroby w maju 1935 roku.

Lekarze nazwali jej chorobę tytanią, czyli chorobą nerwów w mięśniach, i znów zaczęli ją leczyć, jak w ubiegłym roku, różnymi zastrzykami. Tak trwało do 15 maja.

Patrzeć na jej męczarnie i słuchać jej bezładnej i niedorzecznej bredni było ciężko.

Leczący ją lekarz, poradził wezwać profesora, specjalistę chorób nerwowych, co zostało wykonane.

Profesor stwierdził, że u niej żadnej tytanii nie ma, a melancholia depresyjna, i że trzeba ją umieścić w sanatorium dla nerwowo chorych, bo trzymać w domu było niebezpiecznie: podczas ataku mogła wyskoczyć przez okno.

17 maja mąż odwiózł ją do sanatorium, gdzie znów robiono jej zastrzyki i spała przez cały miesiąc. Budzili ją, wlewali do ust herbatę, i znów zasypiała i strasznie wychudła.

Mąż odwiedzał ją co drugi dzień, a ja przychodziłam raz w tygodniu. Czasem brałam z sobą jej dzieci, ale ona nas nie poznawała i prawie nie rozmawiała z nami.

Podczas jednego z takich spotkań olśniła mnie myśl zwrócić się o pomoc do Pana Boga, i postanowiłam poprosić protojereja ojca Ioanna Sokala aby pojechał ze mną do sanatorium i pomodlił się o służebnicy Bożej Ninie.

29 czerwca 1936 r., o godz. 10 rano, byliśmy u córki, którą zastaliśmy całkowicie niepoczytalną. Ona nam ciągle powtarzała, że noże są już naostrzone, że należy ją zarżnąć i zrobić konserwy, i błagała batiuszkę, aby wziął ją do siebie na jeden dzień na wypróbowania. O dzieciach mówiła, że one umarły, i w ogóle mówiła różne bzdury.

W końcu batiuszce udało się namówić ją stanąć na kolana pomodlić się, we trójkę weszliśmy do szpitalnej sali i zaczęliśmy się modlić.

Batiuszka położył na jej głowie święty welonek z relikwii swiatitiela Ioasafa, Biełgorodzkiego cudotwórcy, szyjną chusteczkę ojca Ioanna Kronsztadzkiego i zaczął czytać modlitwy, a ona bardzo gorliwie powtarzała za nim wszystkie słowa modlitwy.

Po modlitwie pożegnaliśmy się z nią i poszliśmy do domu, a ona w ślad za nami krzyczała: „Oto głupcy, odeszli, zostawiwszy mnie, a jutro otrzymają moje zwłoki”.

30 czerwca córka opowiadał, że po naszym odejściu ciągle się miotała, a wieczorem, kiedy położyła się spać, to modliła się i ciągle chciał zrzucić z siebie kamienną deskę, leżącą, jak jej się wydawało, na jej piersiach. Nagle poczuła, że jakaś siła zdjęła tę deskę: głowa rozjaśniała, i ona poczuła, że jest zdrowa. Rano wyszła bez pozwolenia z sali do sadu. Zauważywszy to pełniący służbę w szpitalu włożyli na nią kaftan bezpieczeństwa, który bez sprzeciwu pozwoliła na siebie włożyć. Kiedy rano wszedł profesor i spojrzał na nią, to powiedział: „A przecież pani jest zdrowa”, i natychmiast kazał zdjąć z niej kaftan bezpieczeństwa.

1 lipca przyszedł do niej jej mąż i był porażony jej spokojnym wyglądem i całkowicie mądrą rozmową.

2 lipca ja byłam u niej wczesnym rankiem, uradowałam się zmianą jej zdrowia ku lepszemu i natychmiast udałam się do batiuszki poinformować go o wszystkim co się zdarzyło.

10 lipca rano, za pozwoleniem profesora, zabraliśmy córkę do domu.

11 lipca ona spędziła całą liturgię w cerkwi i przyjęła Priczastije Świętych Darów Chrystusa.

Po liturgii batiuszka odsłużył molebien przed ikoną Iwierskiej Bożej Matki, i cała nasza rodzina modliła się i dziękowała Panu Bogu za okazane nam miłosierdzie – zesłanie mojej córce uzdrowienia przez modlitewne wstawiennictwo świętych Bożych: Swiatitiela Ioasafa, Biełgorodzkiego cudotwórcy, i ojca Ioanna Kronsztadzkiego.

 

LIST PROTOJEREJA ARISTARCHA PONOMARIEWA

List protojereja Aristarcha Ponomariewa, członka Wszechzagrznicznego Soboru Russkiej Prawosławnej Cerkwi za granicą, który odbył się w sierpniu 1938 r. w mieście Sriemskie Karłowce w Jugosławii, będącego wcześniej członkiem Wszechrosyjskiego Duchowego Soboru w Moskwie:

„Osobiście nie sądził mi Pan widzieć wielkiego modlitewnika (orędownika), jasnowidza (proroka) i cudotwórcy ojca naszego Ioanna. Ale z wielu spotkań i rozmów z ludźmi, którzy mieli bliski kontakt z ojcem Ioannem, miałem przekonanie o tym, że ojciec Ioann Siergijew (Kronsztadzki) – to wielki święty Boży i sława Cerkwi Rosyjskiej Prawosławnej.

Będąc kapłanem jekatierinburgskiego katedralnego Bohojawlenskiego soboru, byłem zaproszony przez jednego z parafian na obiad imieninowy.

Po molebniu wszyscy usiedli przy stole w jadalni. Nawiązała się rozmowa o ojcu Ioannie. Gospodarz domu (solenizant) w sprawach handlowych był w Irkucku u swego partnera. Jego rodzina składała się z męża, żony i maleńkiej córki, która ciężko zachorowała na szkarlatynę. Strach przed utratą jedynej córki wstrząsnął sercami rodziców. Zostały podjęte wszystkie możliwe według czasu i miejsca środki, ale dziecko topniało na oczach rodziców. Matka nalegała na wysłanie telegramu do ojca Ioanna, a ojciec, widocznie, nie podzielał wiary w siłę modlitwy ojca Ioanna. Mimo to, pokonany przez siłę matczynej miłości, wysłał telegram do Kronsztadu z prośbą o modlitwę. Opowiadający wrócił do domu do Jekatierinburgu i już tu kilka dni później otrzymał list od ojca chorego maleństwa z radosną wiadomością, że tegoż dnia otrzymano odpowiedź: „Módlcie się – będzie żyć”.

Opowiadający sam przyznał się, że i on nie wierzył w możliwość takiego efektu po wysłaniu telegramu. Kiedy zaś ku niemałemu swemu zmieszaniu, otrzymał radosny list od ojca, który uwierzył, to i sam z żoną swoją postanowił pojechać do Kronsztadu, zobaczyć modlitewnika i cudotwórcę.

Przyjechali. Po porannej liturgii czekali w swoim pokoju w Domu potrzebujących pracy na ojca Ioanna. Ogólna nerwowość przeszła z oczekujących ojca Ioanna również na opowiadającego, na tej podstawie pojawiła się u niego sprzeczka z żoną, która aż zapłakała z powodu niezasłużonego gorzkiego słowa ze strony męża.

Szybko przyszedł do pokoju ojciec Ioann. Odsłużył krótki molebien na poświęcenie wody i zaczął nalewać przygotowaną wcześniej herbatę. I podczas całej tej procedury ani razu nie zwrócił się do męża krzywdziciela, a cały czas życzliwie rozmawiał z pokrzywdzoną żoną.

I dopiero na pożegnanie powiedział do niego: „Mężowie, kochajcie swoje żony”, i szybko wyszedł. „Ja, – mówi opowiadający, – byłem porażony, jak niebiańskim gromem, tymi słowami, mówiącymi o tym, że batiuszka swoim duchem widział i cenę krzywdy, i stan serc małżonków”.

 

INFORMACJA PANI PIRROT

W 1893 r. mój dziesięcioletni syn zachorował na szkarlatynę, udało mi się umieścić go w szpitalu księcia Oldenburga w oddzielnej sali. Wyposażenie szpitala było wspaniałe, opieka nad pacjentami najskrupulatniejsza. Leczenie prowadzone było pod nadzorem dyrektora szpitala, specjalisty chorób dziecięcych, słynnego profesora Rauchfusa.

Pomimo wszystkich sprzyjających warunków, okrutna choroba syna nie poddawała się leczeniu, a, przeciwnie, szybko prowadziła do tragicznego końca. Pewnego trudnego dnia nasza miła opiekunka namówiła mnie na spacer w czystym powietrzu, przejść się po ulicach.

Wyszłam i ruszałam się jak automat, po prostej linii, po Lihowce, nic mnie nie interesowało. W oddali przejechała kareta, a dla mnie, raczej nie oczami i umysłem, a w duszy pokazało się, że w niej był ojciec Ioann Kronsztadzki, i nagle przemknęła myśl: oto do kogo powinnam była zwrócić się o pomoc i prosić go aby pomodlił się za syna. Jak mogłam nie pomyśleć o tym – trzeba, trzeba to zrobić, ale jak? Wszystko wydawało się tak skomplikowanym, ale jednak ta nadzieja już mnie nie opuszczała. Doszłam do końca Lihowki, w którą opierała się ulica Bassejna, i skręciłam w nią, postanowiłam dojść do Litiejnej i wrócić z powrotem. Nie dochodząc trochę do niej, zobaczyłam wielki tłum ludzi, stojący na chodniku. Doszedłszy do zewnętrznej linii tłumu, zapytałam stojących tam, dlaczego zebrało się tyle ludzi, co się stało? „Przyjechał tu ojciec Ioann Kronsztadzki służyć molebien u rzeźnika”, – usłyszałam odpowiedź.

Takie nieoczekiwane, zadziwiające dla mnie spotkanie z tym, o kim tylko co pomyślałam, poraziło mnie. W myślach doszłam do wniosku, że mogę i powinnam dojść do niego i prosić, żeby pomodlił się on za mego syna, ale ze skruchą widziałam, że tak daleko stoję od miejsca jego wyjścia z domu, a przeciskać się do niego przez gęsty tłum było niemożliwym. A i przedsięwziąć cokolwiek było już za późno, dlatego że tłum nagle zakołysał się, jak fala od przypływu, dlatego że z podjazdu do domu wlali się do niej nowi ludzie. Przede wszystkim wyszła duża grupa mężczyzn, zarządców handlarza rzeźnika, którzy natychmiast odepchnęli stojących przy podjeździe ludzi i, stanąwszy po obu jego stronach, uczynili łańcuch dla swobodnego i bezpiecznego od tłumu przejścia batiuszki ojca Ioanna od drzwi wejściowych budynku do drzwi karety. Za nimi wyszedł ojciec Ioann, prowadzony pod ręce. Na jego twarzy był jasny i radosny uśmiech, i on czule patrzył na tłum.

Doszedłszy do połowy chodnika, on obrócił głowę w naszą stronę i nagle głośno powiedział: „A, i pani tu!”, i wyszedłszy z zamkniętego łańcucha skierował się w moją stronę. Wszyscy rozstąpili się, i to dało mi możliwość swobodnie do niego podejść, pamiętam, jak ze wzruszeniem i porywczo powiedziałam: „Batiuszka, pobłogosławcie, mój syn jest niebezpiecznie chory, on umiera”.

On pobłogosławił mnie, i nie pamiętam dokładnie jego słów, ale było to coś pocieszającego i zachęcającego. Ucałowałam jego rękę, i on odjechał.

Tego, czego doświadczyła moja dusza po zajściu cudu tego spotkania z ojcem Ioannem, nie mogę wyrazić słowami, i w tym momencie zrozumiałam, że powiedziane tak głośno słowa „A, i pani tu” odnosiły się właśnie do mnie. To co było dla mnie niemożliwym – podejść do niego, dla niego, jasnowidza, było łatwo samemu pójść na spotkanie matki, wymęczonej cierpieniami swego dziecka i proszącej go o modlitewną pomoc.

Wróciwszy do swego pokoju, dowiedziałam się, że temperatura u syna spadła, ale ten spadek temperatury wywołał u lekarzy i opiekunki jakiś nowy niepokój; ja zaś byłam spokojna, i rzeczywiście, to była nasza ostatnia niespokojna noc. Stan syna komplikowała tylko jedna silna słabość, ale kryzys minął szczęśliwie i on zaczął powracać do zdrowia. Normalny sen, który powrócił, szybko przywracał mu siły. Kiedy okrzepł i był już na nogach, opuściłam szpital, ponieważ przenieśli go do wspólnej sali rekonwalescentów, na kwarantannę. Jak okazało się później, choroba nie zostawiła żadnych skutków.

Pozostało jedno – dziękować Bogu i naszemu pomocnikowi i orędownikowi za nas ojcu Ioannowi Kronsztadzkiemu. (Imię byłego chorego chłopca – Boris Andriejewicz Pirrot, którego rodzina w 1919 roku wyemigrowała do Anglii.)

 

LIST NIKOŁAJA IWANOWICZA ROGOWOGO

Miłosierny Panie! W związku z tym, że Wy pozwolicie kontynuować wydawanie kolejnej książki o Swiatitielu Ioannie Kronsztadzkim, nie mogę przemilczeć o pewnym przypadku, który wydarzył się ze mną w moim życiu, związanym ze sprawami Swiatitiela.

We wczesnym dzieciństwie chorowałem na padaczkę, i kiedy miałem 10 lat, w Wielki czwartek, zbierałem się z mamą pójść do cerkwi na 12 Ewangelii. Kiedy mama przygotowywała się, niania mnie odziała w nowy garniturek, palto, i czekałem na mamę, póki ona się ubierze, siedząc w jadalni na krześle. Niania wyszła do innych pokojów. W tym czasie miałem atak, i z krzesła spadłem na podłogę. Przybiegła mama i niania, podniosły mnie, rozebrały, okropiły zimna wodą, jak i przedtem bywało, ale do rana nie odzyskiwałem świadomości. Do cerkwi nikt nie poszedł. Mama, jako wierząca kobieta, modliła się, stojąc na kolanach przed ikonami Nie-ręką-uczynionego Zbawiciela i Poczajewskiej Bożej Matki, bo było to w Wołyńskiej guberni, gdzie w każdym domu była kopia cudotwórczej ikony Poczajewskiej.

Modląc się w nocy, mama zdrzemnęła się i we śnie zobaczyła ojca Ioanna Kronsztadzkiego, jak wychodzi on z ołtarza Kronsztadzkiego soboru w szatach, niosąc Święte Dary. Mama przebudziła się całkiem rześka, wzmocniona tym widzeniem sennym, z przekonaniem, że będę zdrowy, usiadła przy biurku, napisała pilny telegram z opłatą za odpowiedź do ojca Ioanna kronsztadzkiego, prosząc go o modlitwę za chore dziecko Nikołaja. O świcie zbudzono jednego z roztropnych robotników, on osiodłał najszybszego konia i popędził 10 wiorst na pocztę wysłać telegram. Mama, wysławszy telegram, znów pogrążyła się w modlitwie do rana.

Posłaniec z poczty dawno wrócił, depesza wysłana, a mnie nie mogą przywrócić świadomości; lekarza, oczywiście, blisko nie było, i o lekarzu jakoś wszyscy zapomnieli, a przywracali mi świadomość swoimi sposobami. Około godziny 9 rano w Wielki Piątek otworzyłem oczy, ale chorobliwy stan przygniatał mnie jakoś dalej. W domu nastrój był przygnębiony, do święta przygotowywano się jakoś opieszale, apatycznie. Tylko mama była wyraźnie pogodna, radośnie nastrojona i pocieszała ojca. Ona głęboko wierzyła, że na jej depeszę będzie pozytywna odpowiedź, i z niecierpliwością jej oczekiwała.

W sobotę rano mama posłała tego samego robotnika na pocztę po depeszę i powiedziała, że odpowiedź powinna być, nakazała oczekiwać odpowiedzi i bez niej nie wracać. Tego też dnia pod wieczór jeździec wrócił na spoconym od galopu koniu, wbiegł do pokoju i przekazał mamie telegram. Przeczytawszy go, mama rozpłakała się, tak mocno była wstrząśnięta, ale wkrótce uspokoiła się i zaczęła się modlić. W zwrotnym telegramie była mniej więcej taka treść: „Christos Woskriesie! (był przeddzień Światłego Chrystusowego Zmartwychwstania). Chłopczyk Nikołaj będzie zdrowy, módlcie się do Zbawiciela”.

W Wielką Sobotę wieczorem poczułem się całkiem zdrowy, choć nic nie jadłem; sam się ubrałem, wyszedłem do pokoju gościnnego, gdzie był już nakryty paschalny stół i był przyjemny zapach ciast wielkanocnych, były wołyńskie mazurki i inne przyjemne rzeczy.

Domownicy, zobaczywszy, że ja chodzę, jakbym i nie chorował, byli strasznie uradowani, u wszystkich pojawił się wspaniały nastrój, a moja niania z radości płakała (niania służyła u nas do swojej śmierci); ja obejmowałem nianię i całowałem, zapewniając ją, że jestem całkowicie zdrowy.

Mama postawiła mnie przed obrazami na kolana i sama uklękła obok mnie, ona długo ze łzami modliła się, dziękując Bogu za moje uzdrowienie. Odmawiała modlitwy, a ja za nią powtarzałem. Poszli na jutrznię, i mnie wzięli. Byłem mały, nie rozumiałem, nie czułem, że zaszła we mnie jakaś przemiana, czułem jakąś siłę w pełni zdrowego dziecka, pojawiła się chęć zabawić się, wygłupiać się i psocić, czego wcześniej nie było. Na drugi dzień Paschy poszedłem na liturgię, wyspowiadałem się i przyjąłem priczastije i po tym dożyłem do półwieku swego życia i nigdy więcej nie chorowałem na padaczkę.

Latem tegoż roku, w miesiącu lipcu, mama i ja pojechaliśmy do Petersburga, a stamtąd do Kronsztadu, żeby podziękować tam Bogu i batiuszce, i żeby on, Swiatitiel nasz Ioann Kronsztadzki, położył na mnie swoją rękę i pobłogosławił. Tak silna była wiara mojej zmarłej mamy. Każdego dnia w soborze było dużo ludzi, zjeżdżali się z całej rozległej Rusi i wszyscy chcieli zobaczyć, pragnęli błogosławieństwa Swiatitiela, więc stało się nam trudnym, prawie niemożliwym, aby jakoś zbliżyć się do Swiatitiela, dotknąć jego ubrania. My z matką pomieszkaliśmy w Kronsztadzie 8–9 dni i prawie cały czas byliśmy w soborze, kiedy były nabożeństwa, albo w pobliżu soboru mieliśmy nadzieję zobaczyć Swiatitiela.

Już traciliśmy nadzieję widzieć wielkiego Ojca Duchowego, przebić się przez tłum do niego, żeby otrzymać błogosławieństwo jego na całe moje życie. Pod koniec naszego pobytu w Kronsztadzie po nabożeństwie wychodzi Swiatitiel z soboru, wokół niego tłum, ludzie padają na kolana, mnie z matką tłum jakoś podchwycił i przeniósł prawie o dwa kroki do Swiatitiela, i z matką zbliżyliśmy się do niego. Swiatitiel Ioann Kronsztadzki rzucił na mnie spojrzenie i powiedział: „Przepuśćcie dziecko do mnie”, – stanąłem przed Swiatitielem z dziecięcym strachem i od razu chciałem ucałować mu rękę i otrzymać jego arcypasterskie błogosławieństwo, jak wpajała mi i uczyła mama.

Swiatitiel swoją ręką pogłaskał mnie po głowie i powiedział: „Ty, Nikołaj, będziesz zdrowy, ja za ciebie modliłem się”. Ja mocno przycisnąłem usta do arcypasterskiej ręki, zapłakałem i nie zauważyłem, że moja mama klęczała obok i całowała szatę Swiatitiela. Cała ta scena wydarzyła się jakoś błyskawicznie, ludzie zaś rozstąpili się, żeby mnie małego nie zadeptać w tłumie. Swiatitiel pobłogosławił też mamę, powiedziawszy: „Według wiary twojej syn twój Nikołaj nie będzie więcej chorować”. Mama płakała ze szczęścia, że osiągnęła upragniony cel – ja i ona otrzymaliśmy arcypasterskie błogosławieństwo.

Jak przenikliwy był Swiatitiel: nigdy nas nie widziawszy, nazwał mnie po imieniu, wiedział, dlaczego przyjechaliśmy z Wołyni do Kronsztadu, dał nam wszystko, czego tak pragnęliśmy – pasterskie arcykapłańskie błogosławieństwo.

Otoczył nas tłum ludzi i pytano matki – czy w ogóle znał nas ojciec Ioann. Matka odpowiadała, że spotkał on nas tu po raz pierwszy; opowiedziała przypadek mojej choroby, wysłanie telegramu i że ja dzięki jego arcybiskupim modlitwom całkowicie wyzdrowiałem.

Tak mocna i silna była wiara rosyjskiego narodu w swoich proroków i arcypasterzy.

Wszystko wyżej powiedziane mogę potwierdzić przysięgą, bo choć byłem wtedy jeszcze mały, wiele nie rozumiałem, ale odczuwałem i głęboko wierzyłem pod wpływem i wpojeniem matki, która później, kiedy wyrosłem, o tym wszystkim mi opowiadała, a poza tym, ona, jako wykształcona kobieta, wszystkie momenty ze swoimi dziećmi zapisywała w swoim pamiętniku, i ja potem, po jej śmierci, często ponownie odczytywałem, dlatego zapamiętałem na całe życie tan przypadek mego uzdrowienia według modlitwy ojca Ioanna Kronsztadzkiego, ostatniego Swiatitiela Ziemi Ruskiej.

Surskij I. K. Ojciec Ioann Kronsztadzki. – M., 1994.

 

OBIETNICA

…Opowiada Warwara Aleksandrowna:

„Mój Boria, będąc dzieckiem, był bardzo słaby i często chorował. Raz tak rozchorował się, że lekarze nie mieli nadziei na jego wyzdrowienie; i wtedy uciekłam się do Lekarza Niebiańskiego. Szczególnie lubiłam modlić się w cerkwi męczennika Trifona, położonej na obrzeżach Moskwy, cerkiew ta w tym czasie nie wyróżniała się bogactwem ani obszernością. Modliłam się do świętego męczennika Trifona za swego maluszka Borię, we łzach prosiłam świętego męczennika o jego wstawiennictwo przed Bogiem za chorego syna, obiecując, jeśli on wyzdrowieje, poświęcić go na służbę Bogu i, jeśli będzie mu sądzone wyrzec się świata, przy postrzyżynach na mnicha nazwać go Trifonem. Po tym Boria zaczął szybko wracać do zdrowia, wkrótce całkowicie wyzdrowiał, okrzepł, i, jak widzicie, obietnica została spełniona…”

Władyka nie wiedział o tym do swoich postrzyżyn. …W 1889 roku, 32 grudnia, w wigilię Nowego Roku, kniaź-nowicjusz Borys przyjmuje stan mnisi z imieniem Trifon, a siedem dni później, w styczniu 1890 roku, zostaje wyświęcony na hieromnicha, jego najgłębsze marzenie w końcu się spełniło. Kiedy powiedział on o zamiarze przyjęcia stanu mnisiego swojej matce, nie odradzała synowi, pamiętając swoją dawną obietnicę poświęcić go Bogu, i błogosławiła go na ten trud. Wypełniła się i druga obietnica matki – nazwać go przy postrzyżynach mnisich Trifonem.

Metropolita Trifon (Turkiestanow).
Kazania i modlitwy: Materiały do biografii/
Napisał hieromnich Łfinogien (Polesskij). – M., 1999.

 

PATRIARCHA JERMOGIEN

Moskwianin Wasilij Wasiljewicz Wtorow poświadczył o cudownym uzdrowieniu swego syna. W 1912 roku chłopiec, uczeń miejskiej szkoły w pobliżu Taganki, zachorował na nieuleczalną chorobę zwaną „taniec świętego Witta” i na wniosek lekarza został wydalony ze szkoły. W styczniu 1913 roku jego głęboko wierząca matka, Paraskiewa Antipjewna, przywiozła syna do Uspienskiego soboru do grobu swiatitiela Jermogiena. Matka i syn z wiarą przypadli do relikwii wielkiego patrona i opiekuna Moskwy z prośbą o pomoc. Kiedy wrócili do domu, dziecko mogło wypowiedzieć słowo „mama”. Paraskiewa Wtorowa poprosiła syna o powtórzenie, ale on dodał: „Mamo, patrz, ja mogę pisać”, – po czym wziął ołówek i swobodnie poruszał ręką. Następnego dnia chłopiec wstał z łóżka i sam wybrał się na spacer, pod wieczór on już jeździł na łyżwach i, ku zdziwieniu lekarza wkrótce pojawił się w szkole, aby kontynuować naukę.

Patriarcha Jermogien. – M., 1997.

 

UZDROWIENIE ŚLEPEJ DZIEWCZYNKI

„Dwadzieścia lat temu, – wspominała czcigodna mieszkanka Petersburga Jelizawieta Pawłowna Iwanowa, – odpoczywałam latem w Kriwojezierskiej kobiecej pustelni Kostromskiego obwodu. Pustelnia rozłożyła się na brzegu Wołgi. Byłam tu świadkiem takiego widoku. Do przystani Kriwojezierskiej pustelni, podążając z Gorkiego (Niżniego Nowgorodu), podpłynął parowiec pasażerski. Tłum pasażerów wyszedł na przystań. A jedna kobieta w średnim wieku z dziewczynką około dziewięciu lat, zszedłszy z przystani skierowała się do monasteru. Dziewczynka wchodziła po schodach z jakimś szczególnym uczuciem radości. Przechodząc z jednej strony schodów na drugą, ona rzucała się na balustrady i głośno wykrzykiwała: „Droga, kochana mamusiu! Ja i tu popatrzę, i tu popatrzę!” Kiedy matka i córka weszły na podest schodów i zrównały się ze mną, zwróciłam się do dziewczynki ze słowami: „Anielie mój! Kiedy ty wchodziłaś po schodach rzucałaś się z jednej strony na drugą, moje serce wybolało za ciebie. Ja strasznie się bałam, żebyś nie oberwała się z balustrady i nie spadła na stosy kamieni. Przecież mogłabyś rozbić się na śmierć!” Matka jej, idąc za nią, odpowiedziała mi: „Ja i sama obawiałam się o swoją córkę, ale teraz dla niej wyjątkowe dni radości. Ja jej na wszystko pozwalam i sama dzielę z nią jej radość”. I przy tym opowiedziała cudowną historię, uzdrowienia córki ze ślepoty, które dopiero co dokonało się w Sarowie, przy relikwiach priepodobnego Sierafima. „To moja córka Wiera, urodziła się ona ślepa i była ślepa dziewięć lat. Ja cierpiałam bezgranicznie, nie zaznając spokoju ani w dzień ani w nocy. Byłam z nią u najlepszych okulistów, i wszyscy mówili mi, że jej choroba jest nieuleczalna. Pozostawała mi jedyna nadzieja na pomoc Bożą i pomoc priepodobnego Sierafima. Do Sarowa, do świętych relikwii świętego Bożego, przyjechałyśmy zaledwie dwa tygodnie temu. Cały pierwszy tydzień nie wychodziłyśmy z soboru, od świętych relikwii priepodobnego Sierafima, i ze łzami prosiłyśmy go o pomoc i wstawiennictwo przed Bogiem o darowanie Wieroczce wzroku. Ale płaczliwej modlitwy naszej priepodobny Sierafim jakby nie słyszał.

Po upływie tygodnia postanowiłam wrócić do domu. Wynajęłam przewoźnika, który stał już przy podjeździe hotelu. Serce moje rozrywało się na części z niedającego się wytrzymać smutku, i jednocześnie nie traciłam nadziei na pomoc Bożą i priepodobnego Sierafima. Wzięłam Wieroczkę, i ostatni raz poszłyśmy z nią do soboru. Tu postawiłam ją przed relikwiarzem priepodobnego Sierafima na kolana i, szlochając, zwróciłam się do Wieroczki, i powiedziałam: „Módl się, gorąco módl się do priepodobnego Sierafima o uzdrowienie twoich oczu. Dla niego wszystko jest możliwe przed Bogiem”, – i sama z bolesnymi łzami prosiłam świętego Bożego o nawiedzenie mojej duszy radością, aby nie pozwolił dla mnie i Wieroczce odejść bez pocieszenia. Ze smutku podczas modlitwy gotowa byłam umrzeć.

Nagle Wieroczka zakrzyczała na cały sobór: „Mamo, widzę! Mamo, ja widzę!” I w porywie radości zaczęła dotykać się do wszystkiego co błyszczało – do relikwiarza świętych relikwii, do Świętego Krzyża, Ewangelii. Wszystko ją porażało i interesowało. Swego stanu ja nie mogę przekazać słowami. Radowałam się z córką, a z nią radowali się wszyscy, którzy byli w świątyni, i ze wzruszenia płakali, wychwalali Boga i priepodobnego Sierafima”.

Kiedy matka skończyła swoje cudowne opowiadanie, ja podeszłam do jej Wieroczki, żeby zobaczyć jej cudowne oczy, które płonęły, jak drogocenny szmaragd. Na jej rzęsach była zauważalna jakby najcieńsza różowa nitka, świadcząca o jej nieuleczalnej ślepocie. Matka z Wieroczką przy mnie przebyły w monasterze trzy dni i wyruszyły do domu”.

Troickije cwietki z duchowej łąki/ Opisał archimandryta Kronid (Lubimow). – Swiato–Troickaja Siergijewa ławra, 1997.

 

UZDROWIENIE ŚLEPEGO DZIECKA

W deszczową jesienna porę do drzwi starca (obecnie kanonizowanego, priepodobnego Sierafima Wyrickiego) na Pilnym zastukały kobieta ze ślepą córką. Matuszka Sierafima otworzyła drzwi i powiedziała: „Batiuszka jest bardzo słaby i dziś nikogo nie przyjmuje”. Kobieta zaczęła błagać, aby przekazać starcowi, że one pokonały tak daleką drogę i proszą jednak o przyjęcie. Matuszka poinformowała starca o przybyłych, i on błogosławił ich wpuścić. Wszedłszy do celi, matka uklękła, otrzymała błogosławieństwo i, oblewając się łzami, prosiła o pomoc jej ślepej córce. Batiuszka pomodlił się, wziął olejku z płonącej łampady, pomazał oczy dziecka i kazał zawiązać je chusteczką, surowo przykazując, aby rozwiązać je następnego dnia wieczorem.

Minęło sporo czasu, i oto pewnego razu na progu celi batiuszki znów pojawiły się dwie: uśmiechająca się matka i jej córka, która przejrzała, z ogromnym bukietem kwiatów. Podszedłszy do batiuszki, kobieta uklękła przed nim i powiedziała, że Pan według jego modlitw uzdrowił córkę od ślepoty. Dziewczynka wręczyła mu bukiet kwiatów, a ojciec Sierafim odpowiedział: „Podziękujcie Panu i Matce Bożej, to według waszej wiary Pan posłał wam uzdrowienie, abyś ty i dzieci twoje w trudne czasy wiedzieli, że On jest blisko skruszonego i pokornego sercem”.

Starec hieroschimnich Sierafim Wyrickij (Wasilij Nikołajewicz Murawjow) 91865-1949). Wyd. 2 – M., 1997.

 

PRIEPODOBNY SIERAFIM WYRICKIJ

W Wyricy, na ulicy Kirowa, mieszkała kobieta o trudnej doli, Walentina Iwanowna: jej matka i córka były inwalidkami. Dziewczynka od urodzenia nie mówiła, a matka nie mogła obejść się bez kul. Medycyna nie była w stanie pomóc, i Walentina zwróciła się do starca. Batiuszka Sierafim dał jej nadzieję: „Bóg pomoże tobie, módl się! Twoja matczyna modlitwa powinna pomóc córce”. Walentina Iwanowna upadła na kolana i długo modliła się razem ze starcem w jego celi przed ikonami.

Po jakimś czasie on cicho powiedział: „Wstawaj, Pan usłyszał twoją modlitwę. Wielka jest modlitwa matki. Niech dziewczynka podejdzie do mnie”. Batiuszka nakrył głowę dziecka epitrachelionem i jeszcze raz powiedział: „Pan usłyszał modlitwę twojej matki…” – od tego momentu dziewczynka zaczęła mówić. Wkrótce otrzymała uzdrowienie również matka Walentiny.

*

Duchowe dzieci starca Sierafima, inżynier z żoną, nie mieli dzieci. Z błogosławieństwa ojca duchowego młoda kobieta wzięła z sierocińca adoptowanego syna. Chłopczyk okazał się czułym, posłusznym. Kiedy skończył trzy lata, ciężko zachorował i był już przy śmierci. Lekarze nie mogli pomóc. Przybrany ojciec zaprosił znanego specjalistę chorób dziecięcych. Po badaniu dziecka lekarz oznajmił rodzicom, że chłopczyk w nocy umrze, i obiecał rano przyjechać, żeby wydać akt zgonu. Wychodząc, wskazał ręką na ikony: „Nasza nauka jest tu bezsilna. Chyba że tylko święci go uratują…” Chory miotał się w majaczeniu i chrapliwie oddychał, usta jego posiniały i wydzielały pianę, posiniały nogi.

Matka pobiegła do Aleksandro-Newskiej ławry do batiuszki Sierafima. On poradził jej modlić się usilnie w domu do Bożej Matki, swiatitiela Nikołaja i priepodobnego Sierafima Sarowskiego. Wróciwszy, kobieta opadła na kolana przy łóżeczku umierającego dziecka, wtuliła się w kocyk i ze łzami zaczęła się modlić. Niepostrzeżenie dla siebie zdrzemnęła się. Kiedy zaświtał poranek, matka bała się podnieść oczy i zobaczyć martwego syna. Do pokoju dziecięcego wszedł mąż, i oni razem odrzucili koc: chłopczyk spokojnie, z równym oddechem, spał, na jego policzkach ledwie zauważalnie pojawił się rumieniec. Bojąc się uwierzyć w cud, rodzice zaprosili mieszkającego po sąsiedzku lekarza. Zobaczywszy spokojnie śpiące dziecko, on rozzłościł się, że zawracali mu głowę, wzywając do zdrowego chłopczyka.

Wkrótce zjawił się specjalista-pediatra: „Gdzie jest zmarły?” Wzruszeni rodzice pokazali mu uśmiechniętego chłopczyka, który jadł śniadanie, siedząc w łóżeczku. „Nic nie rozumiem! – wzruszył ramionami słynny lekarz, – tu, rzeczywiście, zdarzył się cud”.

*

Mieszkanka Leningradu Lubow Nikołajewna Spiridonowa opowiedziała o tym, jak jej syn Boris ciężko zachorował na Syberii podczas ewakuacji. Matka pozostawała w oblężonym mieście, przez wszystkie lata wojny pracowała w szpitalu Botkina. W jednym z rzadkich listów, które przychodziły z Wielkiej ziemi po Drodze życia przez jezioro Ładoga, Boris napisał, że mocno uszkodził nogę.

Po powrocie z ewakuacji okazało się, że u chłopca przez kilka lat wskutek urazu trwał przewlekły stan zapalny okostnej w stawie skokowym. Wrzodziała kość, w okolicy pięty krwawiła niegojąca się opuchlizna. Na zranioną nogę on nie mógł stąpać. Lekarze bezskutecznie próbowali pomóc dziecku.

Wiosną 1945 roku Lubow Nikołajewna z siostrą postanowiły jechać do Wyricy. Batiuszka Sierafim radośnie je przyjął: „Wszystko będzie dobrze! Nóżka Borisa na pewno się zagoi”. On wręczył matce święconą wodę i nakazał: „Postawcie nogę w czystą ciepłą kąpiel, a świętą wodą polewajcie znakiem krzyża chore miejsce z modlitwą, na noc również róbcie kompresy”. Po miesiącu bóle ustały, i obrzęk u Borisa zaczął ustępować.

Siostry Spiridonowe znów pojechały do ojca Sierafima już z chłopcem, którego z powodu osłabienia prowadziły pod ręce. Batiuszka przyjął ich bez kolejki i radował się, że sprawa się poprawiła. Serdecznie porozmawiawszy z dzieckiem, batiuszka pobłogosławił go prosforą i nalał jeszcze świętej wody. Na stację Boris wracał już bez pomocy z zewnątrz, wkrótce po „nieuleczalnej” chorobie nie zostało nawet śladu.

Filimonow W. P.
Starec hieroschimnich Sierafim Wyrickij i Russka Golgota. – SPb., 1999.

 

GARDEMARIN

Jedyny syn rodziców wyruszał w 1914 na wojnę jako gardemarin (kadet floty). Tylko co ukończył studia wyższe, i miał zaledwie 21 lat. Kiedy on przyjechawszy aby pożegnać się z rodzicami do miasta, gdzie oni żyli, wyruszył do Sewastopola, ci byli bardzo zmartwieni.

Matka nie mogła nawet płakać, jakoś skamieniała, i tego samego dnia pojechała do miejscowego monasteru, gdzie znajdowała się czczona ikona Bożej Matki, uważana przez ludzi za cudotwórczą. Przypadłszy do ikony, ona modliła się, prosząc Władczynię o zachowanie młodzieńca, okrycie go Swoją opieką, i zakończyła modlitwę słowami:

„Ty rozumiesz cierpienia ludzi, bo przy krzyżu, widziałaś wiszącego na nim Syna, „Tobie Samej miecz przebił duszę. Tobie, jako wspólnej naszej Matce, powierzam drogiego mi człowieka”.

Młodzieniec wkrótce został mianowany dowódcą kanonierki, broniącej wejścia do delty Dunaju. Kiedy kanonierka nie wypływała do ujścia Dunaju, obowiązkiem młodzieńca było korygowanie ostrzału artyleryjskiego na bułgarskim wybrzeżu, i w tym celu siedział on na specjalnej wieży, urządzonej na wysokim dębie. Ponad sześć miesięcy był on pod nieprzerwanym ogniem szrapneli, i dniem i nocą nie milknął huk armat.

Jeden czy dwa razy w tygodniu pozwalano mu jeździć na przepustkę do miasta Izmail, gdzie była główna kwatera armii, działającej przeciwko Bułgarii. Tu dowódca jednego z pułków marynarki, z którym on się zapoznał, przyjął go na czas przepustki do swego pułku i wziął z sobą na niebezpieczną wyprawę – desant na bułgarski brzeg, któremu rozkazano zdobyć wioskę Parlita.

Oddział powoli przeprawił się na łodziach przez Dunaj i wspiął się na stromy brzeg, gdzie położona była wioska. Żołnierze wbiegli, wydawało się, do śpiącej wsi, ale nagle oddział oświetlony został jasnym światłem reflektora i przed nimi stał batalion bułgarskiej piechoty z karabinami maszynowymi.

W tym czasie z okopów wyskoczył wysoki Bułgar zadał bagnetem ranę młodzieńcowi w lewą rękę, po czym inny Bułgar rzucił z tyłu na oddział ręczny granat, który rozerwał się, zabijając dwóch marynarzy, będących po obu stronach młodzieńca, któremu odłamki granatu zadały osiem ran na plecach.

Następnie Bułgarzy otworzyli w stronę oddziału ogień z karabinów maszynowych, którym dowódcy oddziału oderwało stopę nogi, i on upadł.

Oceniwszy sytuację i widząc, że przeciwko oddziałowi liczącemu 150 osób Bułgarzy wystawili około 1000 żołnierzy, młodzieniec, przyjąwszy dowództwo nad oddziałem, rozkazał zabrać wszystkich rannych i trąbić do odwrotu. Sam zaś włożywszy zdrową ręką na poranione plecy dowódcę oddziału, wyniósł go ze strefy ognia i zaczął doglądać wsiadania wszystkich żołnierzy oddziału na łodzie, a zwłaszcza rannych, i wsiadł do łodzi ostatni.

Wróciwszy na rumuński brzeg, nasz oddział rozłożył się w trzcinach, ponieważ Bułgarzy oświetlili go reflektorami i zaczęli przykrywać ogniem szrapneli. Trzeba było leżeć w trzcinach do świtu, kiedy ogień artyleryjski ustał.

Młodzieniec z oddziałem leżał w błocie kilka godzin, jego rany zanieczyściły się, zwłaszcza na lewej ręce. Kiedy przywieziono go do rosyjskiego szpitalu, urządzonego w rumuńskiej wiosce Karmen-Silwa, lekarz uznali stan młodzieńca za bardzo poważny, ponieważ temperatura wzrosła do 40o. Starszy lekarz szpitala zaproponował mu amputację ręki, ostrzegając, że w przeciwnym wypadku może grozić ogólne zakażenie krwi, ale ten na to się nie zgodził.

Następnego dnia temperatura młodzieńca wróciła do normy, i starszy lekarz był tak tym porażony, że zadał mu pytanie:

- Powiedzcie, gardemarin, kto za Pana modli się do Boga?

Ale tego mało, wracając po wyzdrowieniu do Rosji, młodzieniec dwukrotnie narażony był na śmiertelne niebezpieczeństwo podczas powstania Hajdamaków w Odessie, ale przeżył, podczas gdy wielu rosyjskich oficerów zginęło.

Taka jest siła modlitwy Bożej Matki i Jej pomocy.

Rozmowy starego kapłana ze swymi dziećmi duchowymi. – M., 2002.

 

KIEDY CHORUJĄ DZIECI TRZEBA POKŁADAĆ NADZIEJE NA POMOC BOŻĄ

Wyszłam za mąż wcześnie. Wierzyłam w Boga, ale praca, codzienna krzątanina odsuwały wiarę na dalszy plan. Żyłam, nie zwracając się do Boga z modlitwą, nie przestrzegając postów. Mówiąc prościej: ostygłam w wierze. Nawet do głowy mi nie przychodziło, że Bóg usłyszy moją modlitwę, jeśli zwrócę się do Niego.

Mieszkałam z mężem i dziećmi w Sterlitamaku. W styczniu nagle zachorowało moje najmłodsze dziecko, pięcioletni chłopczyk. Zaprosiliśmy lekarza. Zbadał dziecko i powiedział, że ma dyfteryt w ostrej postaci, wyznaczył leczenie. Oczekiwaliśmy poprawy, ale nie nastąpiła. Dzieciak strasznie osłabł. Już nikogo nie poznawał. Nie mógł przyjmować leków. Z jego piersi wydobywało się straszne chrypienie, które słychać było w całym mieszkaniu. Przyjechało dwóch lekarzy. Ze smutkiem popatrzyli na chorego, z niepokojem porozmawiali między sobą. Było jasne, że dziecko nie przeżyje nocy.

Ja o niczym nie myślałam, mechanicznie robiłam wszystko potrzebne dla chorego. Mąż nie odchodził od łóżka, bał się przepuścić ostatni oddech. W domu wszystko ucichło, rozlegało się tylko straszne świszczące chrapanie.

Uderzyli w dzwon na wiecziernię. Prawie nieświadomie ubrałam się i powiedziałam mężowi:

- Pójdę poproszę o odsłużenie molebnia za jego wyzdrowienie.

- Czyż ty nie widzisz, że on umiera? Nie idź: on umrze bez ciebie.

- Nie, – mówię, – ja pójdę: cerkiew blisko.

Wchodzę do cerkwi. W moją stronę idzie ojciec Stiefan.

- Batiuszka, – mówię do niego, – u mnie syn umiera na dyfteryt. Jeśli nie boicie się, odsłużcie u nas molebien.

- My mamy obowiązek zwracać się z pożegnalnym słowem do umierających wszędzie i idziemy bez strachu, dokąd nas zapraszają. Zaraz do was przyjdę.

Wróciłam do domu. Chrypienie nadal rozlegało się po wszystkich pokojach. Twarzyczka całkiem posiniała, oczka wywróciły się do tyłu. Dotknęłam nóżek: były całkiem zimne. Serce boleśnie się ścisnęło. Czy płakałam, nie pamiętam. Tak dużo płakałam w te straszne dni, że, wydaje się, wszystkie łzy wypłakałam. Zapaliłam łampadkę i przygotowałam niezbędne.

Przyszedł ojciec Stiefan i zaczął służyć molebien. Ostrożnie wzięłam na ręce dziecko wraz z pierzynką i poduszką i wniosłam do salonu. Było mi zbyt ciężko stać i trzymać go, i opadłam na fotel.

Molebien trwał dalej. Ojciec Stiefan otworzył Świętą Ewangelię. Z trudem wstałam z fotela. I dokonał się cud! Mój chłopczyk podniósł głowę i słuchał Bożego słowa. Ojciec Stiefan skończył czytanie. Przyłożyłam się do Ewangelii; przyłożył się też chłopczyk. On objął rączką moją szyję i tak dosłuchał molebnia. Bałam się oddychać. Ojciec Stiefan podniósł swój krzyż, ocienił nim dziecko, dał mu pocałować i powiedział: „Zdrowiej!”

Położyłam chłopczyka do łóżeczka i poszłam odprowadzić batiuszkę. Kiedy ojciec Stiefan odjechał, pośpieszyłam do sypialni, dziwiąc się, że nie słyszę zwykłego chrapania, rozdzierającego duszę. Chłopczyk spokojnie cicho spał. Oddech był równy i spokojny. Ze wzruszeniem opuściłam się na kolana, dziękując Miłosiernemu Bogu, a potem i sama zasnęłam na podłodze: siły mnie opuściły.

Następnego ranka, gdy tylko uderzyli w dzwony na jutrznię, mój chłopczyk wstał i czystym, dźwięcznym głosem powiedział:

- Mamo, dlaczego ja ciągle leżę? Mam dość leżenia!

Czy można opisać, jak radośnie zabiło moje serce! Zaraz nagrzałam mleka, i chłopczyk z przyjemnością je wypił. O godzinie dziewiątej do salonu cicho wszedł nasz lekarz, popatrzył w przedni kąt i, nie zobaczywszy tam stołu z zimnym trupkiem, zawołał mnie. Odezwałam się wesołym głosem:

- Zaraz idę.

- Czyżby lepiej? – zapytał zaskoczony lekarz.

- Tak, – odpowiedziałam, witając się z nim. Bóg zesłał nam cud.

- Tak, tylko cudem mogło wyzdrowieć wasze dziecko.

18 lutego ojciec Stiefan służył u nas dziękczynny molebien. Mój chłopczyk, całkowicie zdrowy, gorliwie się modlił. Po zakończeniu molebnia ojciec Stiefan powiedział:

- Powinniście opisać ten przypadek. Szczerze życzę, żeby choć jedna matka, po przeczytaniu tych wersów, w czasie smutku nie wpadła w rozpacz, a zachowała wiarę w dobroć nieznanych dróg, którymi prowadzi nas Opatrzność Boża.

Proście i będzie wam dane.
Niewymyślone opowiadania o cudownej pomocy Bożej. – Klin, 1999.

 

PRZEPIĘKNA DAMA

Jedno z żywych wspomnień Olgi Nikołajewny odnosi się do jego lat dziecięcych: „Wadim ciężko chorował. Nie miał wtedy nawet siedmiu lat. Łapała go zadyszka. Temperatura utrzymywała się na granicznym poziomie. Wezwaliśmy profesora. Powiedział on, że trzeba poczekać, aby dokładniej ustalić, co to jest – szkarlatyna czy dyfteryt.

Zwróciliśmy się do innego. Chcieliśmy szybciej pomóc chłopcu. Ten powiedział: dyfteryt – i przypisał pilnie surowicę. Póki szukaliśmy w aptekach surowicy przeciwko dyfterytowi, zadzwoniłam do tego profesora, który nie śpieszył z wnioskami. On powiedział tylko: „Ja wam tego nie zaleciłem”. Trzeba było zdecydować. Kupiliśmy surowicę, trzeba biec do znajomej pielęgniarki, prosić ją o wykonanie zastrzyku… Na duszy taki niepokój. I profesorowie w żaden sposób nie mogą dojść do jednomyślnej opinii. Komu zaufać? Pielęgniarka obiecała wkrótce przyjść. Idę uliczką, modlę się do Matki Bożej, proszę o oświecenie: trzeba czy nie trzeba wykonać teraz zastrzyk? Już wchodząc po schodach, usłyszałam, a raczej, poczułam odpowiedź: „Nie”. W domu powiedziałam: „Nie będziemy wstrzykiwać surowicy”. Popatrzyli na mnie jak na wariatkę. Weszła pielęgniarka, ja i jej powtórzyłam: „Nie będziemy robić zastrzyku”. Ta z ulgą odetchnęła. Wadim miotał się w gorączce. Prosił tylko: „Mamo, nie odchodź”. Jego łóżeczko postawiliśmy pośrodku pokoju, aby łatwiej było oddychać. Całą noc siedziałam przy nim. Wydaje się, poczuł się lepiej, uspokoił się, zasnął. Wkrótce przebudził się, otworzył oczy:

- Mamo, a kto u nas był?

- Nikogo.

- No jakże, mamo… Przed chwilą!

- A kto?

- Taka Przepiękna Dama! Taka Przepiękna!

…I zasnął. Nad ranem pojawiła się wysypka. Stało się jasne, jak leczyć. Wyleczyli. Potem powiedzieli: jeśli by wtedy zrobiono zastrzyk, Wadim nie przeżyłby. A pamięć o wizycie – we śnie czy w zamroczeniu – on zachowywał zawsze, choć mówił o tym rzadko. Zachowywał w sercu”.

Jeszcze jedno wspomnienie Olgi Nikołajewny o cudownym uzdrowieniu syna:

„Wadim zachorował, ciężka forma anginy, wysoka temperatura. Telefonu w mieszkaniu wtedy nie było. Późna pora (około godziny jedenastej wieczorem). Wprost na ulicy stanęłam na kolana i powiedziałam: „Matko Boża, zbaw mego syna!” Potem z budki telefonicznej wezwałam karetkę pogotowia, a kiedy wróciłam, zobaczyłam, że wrzód w gardle Wadima pękł i temperatura spadła”.

Trzy spotkania. – M., 1997.

 

Z LISTÓW METROPOLITY SERBSKIEGO NIKOŁAJA (WIELIMIROWICZA)

Pisze Pani do mnie w zachwycie, że objawiła się Pani Boża Matka i teraz twardo wkroczyła Pani na drogę wiary.

Pani córka leżała z powodu ciężkiej febry. Zwołała Pani lekarzy. Oni, zbadawszy dziewczynkę, udali się do innego pokoju na naradę. Pani z zamierającym sercem przysłuchiwała się ich rozmowie. Jeden z nich powiedział, że można byłoby ją uratować, jeśli dziewczynka bobrze by się wypociła. Inni uważali, że już za późno. Pani w rozpaczy załamywała ręce i płakała. Nad dziecięcym łóżeczkiem wisiała ikona Przenajświętszej Bogarodzicy. Wcześniej Pani patrzyła na ikonę bardziej jako na ozdobę, niż jako na życiową konieczność. W tej czarnej chwili Pani rzuciła się przed ikoną na kolana i, tracąc oddech od łez, zawołała do Bogarodzicy: „O Przenajświętsza Bogarodzico, Ty widzisz moją biedę. Ty wiesz, Matko nad matkami, co znaczy mieć jedyne dziecko i utracić je. I Ty widziałaś Swego Pierworodnego w krzyżowych mękach. Błagam Ciebie, zmiłuj się nade mną, grzeszną, i pomóż. Teraz tylko w Tobie moje nadzieje, na ludzką pomoc już nadziei nie ma. Cały świat nie może mi pomóc. Tylko Ty, złota Bogarodzico, możesz, jeśli zechcesz. Ileż rozpaczających matek Ty pocieszyłaś! I mnie pociesz, o Święta Przeczysta!” Po długiej modlitwie i płaczu spojrzała Pani na ikonę i zobaczyła łzy na oczach Bogarodzicy. Po tym podeszła Pani do swojej córki i – cud: ona cała pokryta było kroplami potu. Rano wstała i jadła, wkrótce całkiem wyzdrowiała.

Chwała przenajświętszej Bogarodzicy! Dziękuję i Pani za to świadectwo. Pani wiara oparta jest na doświadczeniu, a nie na samowolnych rozważaniach i teoriach. I ja bardzo cenię to co przeżyła Pani. U nas w ubiegłą zimę miał miejsce podobny przypadek. Ciężko zachorowała córka biednej wdowy. Przez miesiąc nie dochodziła do siebie, nie wypowiedziała ani jednego słowa. Nadzieja została utracona, i przybita biedą matka już zaczęła pożyczać pieniące na pogrzeb. Pewnego wieczoru siedziała ona przy łóżku córki i cicho płakała. Nagle dziewczynka otworzyła oczy i powiedziała: „Nie płacz, mamo; zawieź mnie jutro do Kaliszty, i ja wyzdrowieję, tak powiedziała mi moja Niebiańska Mama, Ona teraz jest tu ze mną!” Porażona matka zadrżała. Następnego dnia ona zawiozła dziecko do monasteru Przenajświętszej Bogarodzicy do Kaliszty, dziewczynka wróciła do domu zdrowa.

Ale czy są tylko dwa takie przypadki, czy trzy, czy dziesięć? Nie można zliczyć objawień i przypadków pomocy Przenajświętszej Bogarodzicy. Święty Sierafim Sarowski wyznał, że Bogarodzica Sama zjawiała się mu sześć razy w ciągu życia. A jeśli by wszyscy milczący ludzie, którzy uważają te niebiańskie ukazania się za najdroższe swoje tajemnice, jeśli by oni otworzyli usta i opowiedzieli wszystko, czego byli świadkami, ziemia przepełniłaby się podziwem. Uwierzcie, kiedy człowiek dochodzi do poznania działań i objawień niebiańskiego świata w naszym ziemskim życiu, on czuje, że wszedł w bezgraniczne i niepojęte carstwo cudownej rzeczywistości. W to carstwo, niewidzialne dla cielesnych oczu, nasza dusza może wejść tylko z zapalonym kagankiem miłości i wiary, zgodnie z cudownymi słowami apostoła Pawła: niech da wam wiarą zamieszkać Chrystusowi w sercach waszych, abyście, ukorzenieni i wzmocnieni w miłości, mogli pojąć ze wszystkimi świętymi, czym jest szerokość i długość, i głębokość i wysokość. A wy dziękujcie Bogu i Bogarodzicy za to, że odkryli Wam duchowy wzrok, nie zaślepcie go grzechem i zaniedbaniem.

Swiatitiel Nikołaj Serbski.
Misjonarskie pisma. – M., 2003.

 

UZDROWIENIE PANIENKI

Jewgienij Matwiejewicz Lubimow, który był duchownym w jednej z wiosek obwodu Sierpuchowskiego, opowiedział o miłosierdziu Bożym, okazanym w rodzinie jego rodzonego brata, też wiejskiego duchownego, następujące.

Jego córka, siedemnastoletnia Maria, pewnego wieczoru został posłana przez rodziców do piwnicy po dzbanek mleka. Dziewczyna pośpieszyła wypełnić polecenie rodziców. Ale nie minęło i pięciu minut, jak wróciła do domu blada i oniemiała. Z przerażenia i strachu cała się trzęsła. W pokoju przytuliła się do ściany i stała jak nieżywa. Kiedy siłą chcieli położyć ją do łóżka, wyrwała się, tak że musiano ją nawet przywiązać do łóżka. Cała ta męcząca walka toczyła się przy całkowitym milczeniu panienki. Następnego dnia Maria nadal pozostawała w tym samym stanie. To niewypowiedziane nieme cierpienie trwało wiele miesięcy. Zmartwieniom rodziców nie było granic. W styczniu ojciec chorej jako dziekan musiał być w Moskwie na konsystorzu, a potem i na przyjęciu u metropolity Fiłarieta. Swiatitiel, wysłuchawszy relacji duchownego, zwrócił się do niego z następującymi słowami: „Z twarzy twojej widzę, że w twoim sercu kryje się jakiś wielki smutek. Jeśli to nie tajemnica, opowiedz mi o swojej biedzie”. Duchowny, oblewając się łzami, opowiedział arcykapłanowi o strasznej chorobie córki. Metropolita, wysłuchawszy żałosną historię Lubimowa, powiedział mu: „Oto zradzacie dzieci, a wychowywać ich nie umiecie. Dlaczego posłaliście młodą dziewczynę o późnej porze do piwnicy? Są przecież do tego słudzy”. Duchowny odpowiedział: „Z powodu swego ubóstwa nie mam sług”. Wtedy swiatitiel powiedział: „Ale wtedy powinna była pójść sama matka”. Na to Lubimow odpowiedział: „Władyko święty! My, wychowując swoje dzieci, jeszcze od dzieciństwa przyuczamy je do obowiązków gospodarskich”. Wtedy metropolita powiedział: „Nie smuć się, pokładaj nadzieję na pomoc Wszechmiłosiernego Pana – i będziesz pocieszony. Kiedy możesz jeszcze być w Moskwie?” Duchowny odpowiedział: „Kiedy sobie życzycie”. Wtedy metropolita wyznaczył mu, aby za miesiąc przyjechał do niego z żoną i córką.

W lutym duchowny przyjechał do Moskwy z żoną i chorą córką i bezpośrednio udał się do Troickiego zajazdu. Tu natychmiast poinformowano władykę o ich przyjeździe. Wkrótce do pokoju gościnnego wyszedł swiatitiel Fiłariet z Kazańską ikoną Bożej Matki w rękach. Ze łzami w oczach on pobłogosławił chorą dziewczynę, ojca i matkę, powiedziawszy im: „Teraz w pokoju kierujcie stopy swoje do monasteru priepodobnego Siergija. Tam właśnie otrzymacie łaskę Bożą”. Tego samego dnia, o godzinie trzeciej po południu, oni przybyli do monasteru. W soborze nikogo nie było, oprócz pilnującego grobu hieromnicha i hierodiakona. Z czułym i płaczliwym błaganiem do świętego Bożego rodzice podprowadzili do grobowca swoją córkę i skłonili jej głowę do głowy priepodobnego Siergija. Kiedy chora dotknęła ustami świętych relikwii, w mgnieniu oka ona cała rozkwitła, policzki jej pokryły się rumieńcem i stały się jak wspaniałe róże. Ona, zwróciwszy się nagle do rodziców, powiedziała: „Słyszycie, jaki aromat wychodzi od świętych relikwii!” Od tej chwili wrócił do niej dar mowy i ona całkowicie wyzdrowiała.

Z niewypowiedzianą wdzięcznością rodzice odsłużyli u relikwii priepodobnego dziękczynny molebien Bogu, Który uzdrowił ich córkę za wstawiennictwem wielkiego Siergija Radoneżskiego.

Troickie kwiatki z duchowej łąki / Spisał archimandryta Kronid (Lubimow). –
Swiato-Troickaja Siergijewa ławra, 1997.

 

ŻOŁNIERZ – GWARDZISTA

Pewien człowiek opowiadał ojcu archimandrycie Kronidowi (Lubimowowi). „Ja, – mówił, – w swoim czasie obowiązek służby wojskowej odbywałem w Petersburgu, w pułku gwardii. Byliśmy na manewrach pod Carskim Siołem. Trwała słotna deszczowa pogoda, tak że wszystkie nasze namioty były zalane przez deszcz, nawet nasze łóżka zmoczyło. Kiedy kładłem się wieczorem spać, to ni zwróciłem na to uwagi i na mokrej, chłodnej pościeli przespałem całą noc. Kiedy rano przebudziłem się, to nie miałem czucia w rękach i nogach. Cały stałem się jak kawałek drewna, nie władałem ani rękoma ani nogami. Położono mnie do lazaretu, gdzie przeleżałem cały rok, ale nie było żadnej poprawy. Ze łzami zacząłem prosić o miłosierdzie i pomoc Boga.

Przypomniało się mi wtedy moje dzieciństwo, kiedy ze swoją matulą chodziłem na pielgrzymkę do priepodobnego Siergija i kiedy moja mama, stojąc na kolanach przed grobowcem priepodobnego w płomiennej modlitwie, we łzach mówiła półgłosem do świętego Bożego: „Priepodobny Siergiju, nawiedź nas swoim miłosierdziem i wstawiennictwem swoim. Uproś nam miłosierdzia u Boga we wszystkie dni naszego życia, teraźniejszego i przyszłego. Batiuszko, prziepodobny Siergieju! Usłysz mnie, grzeszną, i synowi memu, chłopcu Wasiliowi, w jego potrzebach i doświadczeniach pomóż. Nawiedź go, i podaj mu pomocną rękę w ciężkich chorobach, i bądź jego orędownikiem w tym i przyszłym życiu”.

Leżąc w pościeli, przez wszystkich opuszczony, bezradny i samotny, chory, przypomniałem sobie tę matczyną modlitwę, przypomniałem oblicze priepodobnego i, zapłakawszy zawołałem: „Święty Boży, prziepodobny Siergiju, pomóż mi nie ze względu na mnie, ale ze względu na modlitwy mojej nieżyjącej matki, która podczas życia prosiła ciebie o łaskawe wstawiennictwo przed Bogiem za grzeszną moją duszę”. Łzy moje były tak obfite, że zmoczyłem nimi całą moją poduszkę, nie przestając w myślach prosić i umarłą moją matkę, aby ona i tam, przed Tronem Bożym, westchnęła za mnie, grzesznego.

Nagle czuję, że w rękach i nogach moich nieoczekiwanie pojawiło się niewytłumaczalne ciepło. Potem odkrywam, że wraca mi zmysł dotyku, zauważam, że ręce i nogi zaczynają się poruszać. Przy tym odważyłem się opuścić nogi na podłogę, wstałem i nawet spróbowałem trochę przejść się po sali. Idę, a sam nie wierzę w to, że chodzę, myślę, czyż nie umarłem ja? Podchodzę do drzwi sali, tam dyżurny wartownik zatrzymuje mnie: „Nie można”. Wtedy pytam go: „Powiedz mi, proszę, ja żyję czy jestem martwy?” Wartownik spojrzał na mnie zakłopotany: „A ty co, rozum straciłeś? Oczywiście, żyjesz”. Wróciwszy do swego łóżka, opuściłem się na kolana i gorąco zapłakałem, dziękując Wszechmiłosiernemu Bogu i Jego świętemu, priepodobnemu Siergijowi, który nawiedził mnie swoim miłosierdziem za modlitwy mojej matki. Minęło dziesięć lat, jak widzicie, jestem, dzięki Bogu, żywy i zdrowy”.

Troickije listki z duchowej łąki.

 

UZDROWIENIE CHOREJ

„Pisze do Was matka chorej. Moja córka Swietłana zachorowała, dwa lata ciężko chorowała, wyschła do czterdziestu czterech kilogramów. Straciła na wadze dwanaście kilogramów. Dusiła się, nie mogła chodzić nawet do sklepu po chleb, przychodzi i, odziana, kładzie się do łóżka, nie miała siły nawet rozebrać się. Mdłości i wymioty nie pozwalały jej nic jeść. Moja córka na moich oczach umierała, została tylko skóra i żeberka, strach było na nią patrzeć. Patrzyłam i płakałam, żeby ona nie widziała, i ciągle modliłam się do Pana Boga i prosiłam o pomoc. Sama prowadzałam ją do wszystkich lekarzy, stukałam do wszystkich gabinetów. Przeprowadzone zostały wszelkie badania, i lekarze powiedzieli, że jest ona całkowicie zdrowa i lepszych wyników niż u niej nie bywa. Nikt z lekarzy nie rozumiał, co się dzieje. Przestraszyłam się jeszcze bardziej. Córka była leczona u psychoterapeuty, chodziła na seans hipnozy. Póki przyjmowała leki psychotropowe, mogła spać i normalnie odżywiać się i nawet przybrała na wadze, ale jak tylko skończyły się zastrzyki i tabletki – wszystko wróciło. Szybko straciła wagę, i znów mdłości i wymioty, znów beznadziejność. A ja ciągle modliłam się i modliłam się do Pana Boga i prosiłam o pomoc, wiedziałam, że dla mnie i dla córki nikt nie pomoże, tylko jeden Pan Bóg.

Pewnego razu córka przychodzi z rynku i mówi, że kupiła mi książkę „Błażennaja Ksienija Petersburska”. Odpowiedziałam, że mam książkę o kanonizacji świętych i tam też jest o błażennej Ksienii. Córka zostawiła książkę sobie i zaczęła ją czytać. Wkrótce zrobiło się z nią źle, złapało serce i wątroba, nic jej nie pomagało. Leżała w łóżku, trzymała w rękach książkę o błażennej Ksienii i swoimi słowami prosiła: „Ksienijo! Oto ja umieram, mam córkę, muszę ją postawić na nogi, pomóż mi wyzdrowieć”, a łzy płynęły z oczu. Córka opowiadała, że natychmiast, po dwóch-trzech minutach, odpuściła wątroba, a potem przestało też boleć serce, i od tego dnia ani razu jej nie mdliło. Córka powoli zaczęła wracać do zdrowia.

A ja wraz z córką modliłam się mniej więcej tak: „Ksienija, jesteś daleko od nas, w Petersburgu, a moja chora córka w Riazaniu. Ty możesz jej i mnie nie usłyszeć. Pomóż, Ksieniuszka”, – i ona nas usłyszała, i pomogła, i uzdrowiła, i choroba odeszła. Ja dziękuję Panu Bogu i błażennej Ksienii. Riazań 1998 rok”.

Książka o świętej błażennej Ksienii Petersburskiej. – M., 2000.

 

WYSPA TINOS

Młoda nauczycielka-greczynka Maria Kalimagiru cierpiała na ciężką postać neurastenii, która przerodziła się w chorobę psychiczną. Po długim nieskutecznym leczeniu w ateńskiej klinice na początku września 1935 roku matka przywiozła ją na wyspę Tinos, do słynnej cerkwi pod wezwaniem Bożej Matki, gdzie znajduje się cudotwórcza ikona Zwiastowania Przenajświętszej Bogarodzicy.

Maria stanowczo odmawiała wejścia do świątyni. Najpierw zakwaterowali się w hotelu, wieczorem matka próbowała pod pretekstem spaceru po mieście namówić córkę aby zajść do cerkwi. Powoli Maria z krewnymi szła przez miasto. Nieoczekiwanie znalazłszy się w pobliżu świątyni, chora poczuła nieodpartą chęć aby do niej zajść. Niestety, drzwi były zamknięte. Brat matki podciągnął się, zajrzał przez okno i zobaczył w cerkwi wysoką kobietę w ciemnej sukni. On ucieszył się, uznawszy, że matuszka będzie mogła otworzyć im drzwi. Wysoką mniszkę zobaczyła też matka Marii, córka zaś odrętwiale dalej stała w jednym miejscu.

Nagle nieznana mniszka podniosła się do pełnej wysokości i stała się niewidzialna. Rozległ się grzmot, który słyszeli mieszkańcy całej wyspy.

Krewni Marii rzucili się szukać stróża, cerkiew otworzono, ale okazała się pusta. Przez miłosierdzie Carycy Niebieskiej Maria całkowicie wyzdrowiała i przyjęła Świętą Eucharystię.

 

WSKRZESZENIE ZMARŁEGO

Anastasij, piękny i zdrowy trzyletni chłopczyk, był jedyną pociechą swojej matki Sofii Mandili z Awlonarii, na wyspie Eubeja, odkąd opuścił ją mąż. Po męczącej chorobie dziecko zmarło. Przez dwa dni matka nie odchodziła od zmarłego dziecka i nie była w stanie uwierzyć, że wszystko się skończyło, że jej dziecko już nie wstanie.

„Matko moja Najświętsza, jak mam w to uwierzyć?! Dziewico moja Wielcemiłosierna, – błagała ona, – wróć mi mego syna! Oto, ja na kolanach błagam Ciebie przed Twoją ikoną!”

Zmierzch ustąpił miejsca nocy. Kiedy zaświtał poranek, wydarzyło się coś nieprawdopodobnego: u martwego dziecka zaczęły różowieć usta, chłopczyk westchnął.

Matka wnikliwie przyglądała się, chcąc przekonać się, że nie było to przywidzenie. Ostatnie wątpliwości o wskrzeszeniu Anastasija z martwych rozwiał jego słaby głosik: „Mamo!”

Wielcemiłosierna Władczyni dokonała cudu! Minęły lata, Sofia przeprowadziła się do Kanady, do miasta Edmond. W jednym ze swoich listów 1938 roku do Wspólnoty Tinosskiej ikony Bożej Matki pisała: „Posyłam wam dwie fotografie: swoją i mego syna. Jego, trzyletniego, wskrzesiła Przenajświętsza Bogarodzica, kiedy już dwa dni był martwy. Łaska Najświętszej Bogarodzicy przywróciła go do życia. Ja niejednokrotnie planowałam przyjechać do was, pokłonić się świętej ikonie Bożej Matki i pozostać z nią na zawsze. Ale przekracza to moje siły. Kiedy proszę Bożą Matkę o cokolwiek, zawsze odczuwam Ją obok siebie. Ile będę żyć, z moich ust nigdy nie odejdzie Jej święte imię!”

Ukazania się i cuda Przenajświętszej Bogarodzicy. – M., 2002.

 

UZDROWIENIE DWÓCH BRACI

W biednym domu w mieście Limassol, na wyspie Cypr, panował wielki smutek: dwoje małych dzieci – dwaj bracia, sześcio i ośmioletni cierpieli na białaczkę. Rodzice i lekarze prowadzili nieustanną walkę o zdrowie tych dzieci. Na widok bladych twarzy i wątłych ciał swoich dzieci serca rodziców ściskały się z bólu. Pewnego razu opowiedziano im o świętym Ioannie Ruskim – cudotwórcy, którego relikwie spoczywają w Grecji. Rodzice z gorącą wiarą stanęli do modlitwy. Wieczorem mętny płomyk łampadki ledwie oświetlał blade twarze dzieci. „Święty Ioannie, – ze łzami szeptała klęcząca matka, – uczyń tak, żeby moje dziatki wyzdrowiały, ja nie wytrzymam dłużej tej męczarni. Święty Ioannie, przyjdź, odwiedź mój dom, tu, w Limassolu, przyjdź dzisiaj i pomóż w naszym nieszczęściu”.

Ojciec płakał cicho, w końcu oni z matką wstali z kolan po modlitwie. Rano, podszedłszy do łóżeczka dzieci, rodzice zauważyli, że wygląd braci całkowicie się zmienił. Rozbudziwszy dzieci, rodzice szybko udali się do lekarza. „Ależ, drodzy moi, – powitał ich lekarz, – my przecież całkiem niedawno robiliśmy badanie krwi, nie mordujcie dzieci”. Matka nalegała na ponownym badaniu, które wykazało prawidłowy skład krwi. Wiara dokonała tego cudu!

Szczęśliwi rodzice zamówili figurki dzieci z wosku w naturalnym wymiarze. Samolotem polecieli do Aten, a stamtąd – do cudotwórczych relikwii świętego Ioanna.

Cała rodzina stanęła na kolanach przed relikwiami cudotwórcy, dziękując Panu i Jego świętemu. Po ich wyjściu w świątyni zostały woskowe figurki dzieci na pamiątkę o cudownym uzdrowieniu. Do tej pory ten dar znajduje się w świątyni świętego Ioanna Ruskiego jako symbol miłości Boga i świętego Ioanna do człowieka.

30 czerwca 19080 r.

 

AKROMEGALIA (nadmierne wydzielanie hormonu wzrostu)

Lekarze byli kategoryczni i bezlitośni. „Wasze dziecko, – tłumaczyli rodzicom, – ma wrodzoną rzadką chorobę, i to w najcięższej postaci. Jest bardzo słabe, i, jak byśmy się nie starali przygotować je do dwóch koniecznych operacji, dziecko i tak nie przeżyje. Poczekajmy na rozwój jego organizmu”. Lekarzem prowadzącym był profesor Choremis.

Matka dziecka nie uwierzyła lekarzowi, i przekonała męża aby sprzedać majątek. Za otrzymane pieniądze pojechali do Instytutu Zdrowia Dziecka w Paryżu. Ale i tu nieszczęśni rodzice usłyszeli tę samą diagnozę i tę samą radę. Jedno mówili lekarze, a co innego twierdziła cierpiętnica matka: „Uratujcie moje dziecko”.

Nieoczekiwanie w szpitalu u dziecka ostro wzrosła temperatura, i zaczęła się gorączka. W rozpaczy kobieta schwyciła miotające się nieprzytomne dziecko i rzuciła się do wyjścia ze szpitala, wywołując zdumienie otaczających. Wsiadłszy do pierwszej napotkanej taksówki, matka pomknęła do Bussy – znanego kurortu w Centralnej Francji. Tam jest ruski prawosławny monaster pod wezwaniem Przenajświętszej Bogarodzicy. Kobieta słyszała o jego istnieniu będąc jeszcze studentką. Greczynka weszła do monasteru i skierowała się do ikony Matki Bożej: „Władczynio moja, nie mam już więcej sił. Jeśli memu dziecku sądzone jest umrzeć, niech umrze przed Twoją ikoną. Błagam Ciebie, Przeczysta, Ciebie, Która widziałaś Swego drogocennego Syna rozpiętego na Krzyżu. Ty, Która wytrzymałaś wszystko, pomóż i dla mnie przezwyciężyć swoją biedę”.

W cerkwi w tym czasie był niejaki Siergiej Iwanowicz Rossos, który mieszkał kiedyś w Atenach i znał trochę język grecki. On zobaczył nieszczęsną kobietę, pożałował jej i zaproponował swoją pomoc: „U was w Grecji spoczywają relikwie jednego z moich rodaków, świętego Ioanna Ruskiego. Według jego modlitw dzieją się cuda. Od wielu lat noszę przy sobie jego ikonę i zawsze zwracam się do niego. Tą ikoną pobłogosławię wasze dziecko, i miejmy nadzieję na miłosierdzie Boże”.

W tej samej chwili, kiedy ikona świętego dotknęła czoła chłopczyka, tego zatrzęsło jak w febrze, całe jego ciało pokryło się chłodnym potem. Matka dotknęła czoła dziecka. Gorączka ustąpiła!

Natychmiast odsłużono całonocnie czuwanie, a rano matka wróciła dziecko do szpitala i postanowiła zostawić je na leczenie. Po trzech miesiącach, bez żadnej operacji, szkielet chorego zaczął rozwijać się normalnie, wykrzywione ręce i nogi wyprostowały się. „Nadzwyczajny przypadek w nauce”, – powiedzieli francuscy lekarze.

„Nadzwyczajny przypadek wiary i pomocy świętych”, – mówi matka i nie może napatrzeć się na syna, który, w pełni sił, każdego dnia spokojnie chodzi do szkoły.

12 listopada 1974 r.

 

ATAK APOPLEKSJI

Małżonkowie Papadimitri przywieźli swoje chore na śródziemnomorską anemię dziecko w stanie śpiączki do dziecięcego szpitala „Ajja Sofija” w Atenach.

Tym razem zaszło nie po prostu zaostrzenie choroby. W gabinecie rentgenowskim lekarz pokazał matce encefalogram (zdjęcie rtg), na którym było widać skrzepy które pojawiły się w naczyniach mózgu. „To – pewna śmierć”, – wyszeptał lekarz, wskazując zatkane skrzepami naczynia krwionośne.

W niepocieszonej biedzie matka, pochodząca z wyspy Eubeja, w myślach zwróciła się z modlitwą do świętego Ioanna Ruskiego: „Święty Ioannie, zbaw moją maleńką Wasułę”. W tej samej chwili i lekarz, i rodzicielka zobaczyli na encefalogramie, jak dosłownie niewidzialna ręka rozpuściła skrzepy w naczyniach. Przebudzone dziecko zawołało: „Mamusiu, gdzie jesteś?” – „Tutaj”, – ledwie słyszalnie zdążyła odpowiedzieć kobieta i zalała się gorącymi łzami wdzięczności. Wielki jest Pan w świętych Swoich! Uzdrowiona Wasuła sama już został matką i wychowuje wspaniałego syna.

4 czerwca 1976 r.

 

DROGI WAZON

Strach ogarniał dzieci jednej z podstawowych szkół ateńskiej dzielnicy Kallithea, kiedy Katierina, ich koleżanka z klasy, biła się z dzikimi krzykami podczas ataku na podłodze. Często zdarzało się to z nią w klasie, przy tablicy, na szkolnym dziedzińcu. Dziewczynka żyła w ciągłym napięciu, prawie nie śmiała się i z przerażeniem czekała nadejścia tych ciężkich chwil. Jej rozdzierające duszę krzyki bólem odbijały się w sercach dzieci. Przed ich oczami stało szalone spojrzenie Katieriny, która biła się podczas ataku. Podczas napadu dziewczynka wyła, jak pies, miauczała, jak kot, ryczała, jak dzikie zwierzę. Dreszcze ogarniały ludzi od tych dźwięków.

Katierina była psychicznie zdrowa, ale opętana przez nieczystego ducha. Psychopatia – to choroba naturalna, opętanie – to choroba ducha. Bies wchodzi w opętanego człowieka i prowadzi go, dokąd chce, przez pustynie i ostępy życia.

Jeszcze w latach przedszkolnych maleńkiej Katierinie zdarzały się napady. Atakowała ona i rodziców. Ci modlili się o wyzdrowienie córki i wozili ją do świętych miejsc. Dziewczynka pościła i zwracała się z modlitwą o uzdrowienie do Pana, Bożej Matki i wszystkich świętych. Ona słyszała, że demony opuszczają człowieka, kiedy ten pości i modli się. Kilka razy przyjeżdżała ona z rodzicami i do świętego Ioanna Ruskiego – przestraszona, przybita. Na kolanach Katierina zwracała się do świętego ze słowami: „Dobry mój święty Ioannie, proszę ciebie z całego serca, uzdrów i mnie cudem. Abym nie padała więcej, nie uderzała się o kamienie, nie wydawała dzikich krzyków i nie straszyła otaczających – rodziców, przyjaciół, kolegów z klasy. Dobry mój święty Ioannie, ja rosnę, poszłam już do piątej klasy. Cała pokryta jestem siniakami od upadków podczas ataków – w domu, w szkole, na ulicy. Ty uzdrowiłeś tylu. Proszę ciebie, uzdrów i mnie”.

Tak z bólem modliła się Katierina, i bólem odzywała się modlitwa w sercach wszystkich, którzy ją słyszeli. Za pokorę dzieci w szkole lubiły ją. Pewnego wieczoru w delikatnym śnie podszedł do niej postawny młody mężczyzna i stanął przed nią. „Witaj, Katierina, – powiedział on, – ja przyszedłem. Jestem – święty Ioann z Rosji. Bies odejdzie. Już więcej nie będziesz padać, i nie będziesz miała więcej stłuczeń, nie będziesz się męczyć. Rano, kiedy się przebudzisz, powiedz swojej mamie, że znów powinniście przyjść do mnie i przynieść kwiaty”.

Opowieść córki o cudownym śnie matka usłyszała jak długo oczekiwaną dobrą nowinę. Wiele lat ona czekała tego wezwania z Niebios. Tak, Niebo usłyszało ich. Biesy nie są wypędzane lekami i medycznym leczeniem. Rodzice walczyli ze złymi duchami i wiedzieli, że nie były one owocem średniowiecznych fantazji, jak niektórzy mówili. Rodzice wiedzieli, że ich walka była realną bitwą o swoje dziecko przeciwko ciemnym przedstawicielom niewidzialnego świata. Biesy wykorzystywały do swoich celów ich dziecko.

Matka postarała się zdobyć piękny, drogi wazon z porcelany, smalty i złota. Rodzice kupili wspaniałe kwiaty, spełniając wolę świętego.

Trzymając za rękę Katierinę, matka przyniosła drogocenny wazon z kwiatami i postawiła go przed relikwiami świętego Ioanna. Ze łzami dziękczynnej modlitwy oni upadli na kolana przed grobowcem. Dziewczynka otrzymała pełne uzdrowienie, pomyślnie ukończyła liceum i ma nadzieję zając godne miejsce w społeczeństwie. Bies odszedł na zawsze. Teraz ona żyje w miłości i miłosierdziu Bożym i Jego świętego.

14 grudnia 1980 r. Nowe cuda świętego Ioanna Ruskiego: Tł. z greckiego. Wyd.2. – Grecja, 1997.

 

OSTATNIE DNI

O ile było wiadomo, batiuszka choć i chorował nie raz, ale stosunkowo mało i rzadko. W koniecznych przypadkach zwracał się do lekarzy. Apostoł Paweł swemu uczniowi Timofiejowi też w czasie choroby radził: ze względu na żołądek i twoje częste dolegliwości pij trochę wina z wodą… Ale nie zawsze ojciec Ioann słuchał zaleceń lekarzy. Przykładowo, pewnego razu lekarze nakazali mu w czasie postu jeść mięso: w przeciwnym razie grożą złe konsekwencje. On odmówił. Lekarze nalegali. Wtedy batiuszka powiedział, że zapyta telegraficznie o błogosławieństwo matki. Ta duchowa orlica odpowiedziała telegraficznie:

„Lepiej jest umrzeć, a nie łamać postów!” Oczywiście, ojciec Ioann bezwzględnie posłuchał się matki. Ja myślę, że taki zobowiązujący nakaz mogła dać jedna z tysięcy, a być może, z milionów matek! I nic dziwnego, że z niej narodził się człowiek o podobnej sile ducha. Historia wielkich świętych świadczy o tym, że mieli oni też wielkie matki: święci Wasilij, Grigorij, Złotousty, Awgustin urodzili się od sławnych matek, priepodobny Sierafim z Radoneża, swiatitiel Tichon Zadonski, święty Sierafim Sarowski wychowani byli przez silne i święte w duchu matki. Filaret Moskiewski, Fieofan Zatwornik narodzili się od pobożnych rodziców. I w ogóle, jeśli przejrzymy wszystkie Czietii-Miniei (Żywoty Świętych) (kiedyś tym się zajmowałem), to zobaczymy, że albo oboje rodzice świętych spełniali wolę bożą, albo któreś jedno z nich, przeważnie – matka, a czasem babcia. I tylko w bardzo wyjątkowych przypadkach święte dzieci miały złych rodziców: dla Boga wszystko jest możliwe! Święta Warwara urodziła się od złego ojca, święta Anfusa – od złego imperatora Konastantina.

Nie na darmo w Słowie Bożym jest powiedziane, że za pobożność rodziców Pan błogosławi ich potomków do dwudziestego pokolenia! A karze za grzechy ich – do trzeciego i czwartego pokolenia (patrz: Wj.20)

Metropolita Wieniamin (Fiedczienkow). Boży ludzie. – M., 1998.

 

MATKA OJCA IOANNA

Ojciec Ioann prezentował sobą wielki przykład szacunku dla rodziców. Oto co opowiedział mi biskup Amerykański Ioasaf.

Pewnego razu w Wielki Poście ojciec Ioann był ciężko chory i lekarze nalegająco radzili mu pić mleko dla podtrzymania sił. Na to ojciec Ioann odpowiedział, że zgodzi się pić mleko, jeśli matka jego da mu na to swoje rodzicielskie błogosławieństwo, i że zapyta ją o to listownie. Na polecenie chorego list został napisany.

Matka ojca Ioanna nazywała się Fieodora Właśjewna, mieszkała w ojczystej wsi Sura w Archangielskiej guberni.

Wobec braku komunikacji kolejowej i wodnej listy szły długo. Dlatego ojciec Ioann nie szybko otrzymał odpowiedź swojej matki.

Matka zaś odpowiedziała, że swoje rodzicielskie błogosławieństwo przesyła synowi, nie może zaś pozwolić spożywać podczas postu niepostnych posiłków.

Oto jak twarda była wiara tej kobiety, która dała światu tak wielka lampę Cerkwi Chrystusowej, jaką był ojciec Ioann. Każda inna matka, obawiając się o życie i zdrowie chorego syna, powiedziałaby: „Pij mleko, jeśli lekarze zalecają dla poprawy zdrowia”. Ona pamiętała słowa Pisma: „Prawy wiarą żyć będzie” i nie zatroszczyła się o zdrowie syna, łamiąc zalecenia lekarzy, ale wypełniając przykazania Boże o poście.

Dowiedziawszy się o tej odpowiedzi, lekarze powiedzieli choremu, że bez jedzenia on umrze. Na to on odpowiedział: „Wola Boża. Czyż myślicie, że ja zamienię błogosławieństwo matki i przykazanie Pana: „Czcij ojca i matkę twoją” na życie?” Jednak prognoza lekarzy nie spełniła się i ojciec Ioann wkrótce całkowicie wyzdrowiał.

Surski I. K.
Ojciec Ioann Kronsztadzki. – M., 1994.

 

OBIETNICA MATKI

Jeszcze w dzieciństwie moja mama opowiadała, że przeżyłem dzięki łasce Bożej.

Kiedy miałem około roku, zachorowałem na zapalenie płuc. Wtedy mama złożyła obietnicę pójść pieszo pokłonić się relikwiom światitiela Mitrofanija Woroneżskiego. Mama obietnicę wypełniła.

Jednocześnie pamiętam, że potem ona całe życie pościła w poniedziałki – oprócz śród i piątków. I robiła to jakoś całkiem niezauważalnie, ukrywając ten wyczyn nawet przed rodziną. I dopiero później dowiedziałem się od niej, że robiła to „ze względu na dzieci”. Dla ich dobra, składając ze względu na nich obietnicę wysiłku. Dlaczego właściwie uczyniła to, ja z powodu lekkomyślności wtedy nie zapytałem; a teraz już to niemożliwe… mamusia już umarła… Carstwo jej Niebieskie!.. Miała na imię Natalia… A ojciec – Afanasij… Pomódlcie się za nich – kto będzie to czytać. A Bóg niech wspomni waszych rodziców!..

…Później, już w randze archimandryty, i dla mnie udało się być w Woroneżu i pokłonić się relikwiom świętego w Mitrofanijewskim monasterze.

Metropolita Wieniamin (Fiedczienkow).
Boży ludzie. – M., 1998.

 

Z ZAPISKÓW METROPOLITY WIENIAMINA

Chorowałem groźnie na zapalenie płuc. Matka złożyła obietnicę Bogu: jeśli przeżyję, to wybierze się ze mną na dziękczynną modlitwę do swiatitiela Mitrofana Woroneżskiego. Ja, chwała Bogu, wyzdrowiałem… prawdopodobnie, miałem wtedy półtora-dwa lata. Nasza rodzina o tym wiedziała. Ale oto koniec tej pielgrzymki mama opowiedziała mojej siostrze (ona i teraz żyje jeszcze pod Moskwą jako wdowa); a ona – opowiedział dla mnie, dopiero dwa lata temu (patrz „Zapiski Biskupa”, cz. 3).

Mama stała w cerkwi swiatitiela Mitrofana. Obok niej przechodził jakiś starec-mnich. Ja, dziecko, wierciłem się (a być może i ładnie stałem) przy mamie. On, widocznie, błogosławił nas, a o mnie powiedział: „On będzie swiatitiel!” I mama nigdy mi o tym nie mówiła… A przed śmiercią przykazała położyć moje zdjęcie do trumny (opowiadała ta sama siostra).

Carstwo jej Niebieskie! I temu nieznanemu starcowi! Tak i spełniło się, – chwała Bogu.

„Chcę napisać ci, co opowiedziała mi mama o swojej podróży z tobą do Woroneża na pielgrzymkę. Ty byłeś jeszcze dzieckiem około dwuletnim. Mama stała w cerkwi podczas całonocnego czuwaniu czy liturgii na kolanach, a ty byłeś koło niej. W tym czasie przechodził przez cerkiew starec-schimnich; byłeś koło niego. Starec wziął ciebie na ręce, pobłogosławił i powiedział mamie: „Matko, to będzie duchowy kaganek”.

Metropolita Wieniamin (Fiedczienkow).
Listy o monastycyzmie. – M., 2003.

 

WUJEK KOSTIA

Ja tylko słyszałem o nim, ale go nie widziałem. Na moją prośbę otrzymałem dwa listy o nim. I przepisuję je.

„Konstantin Iwanowicz Baranow urodził się 11 maja wg starego stylu 1882 roku w zamożnej rodzinie kupieckiej. Rodzice, zwłaszcza matka, byli ludźmi religijnymi: pomagali biednym; przyjmowali wędrowców; szaleńców chrystusowych czcili; dawali schronienie i pełne utrzymanie mniszkom chodzącym po prośbie. Od samego dnia narodzin Konstantin był słabym i wątłym dzieckiem: przecierpiał prawie wszystkie choroby wieku dziecięcego.

Osiągnąwszy osiem lat, został porażony groźną postacią dyfterytu. Zaprosiliśmy dwóch najlepszych miastowych lekarzy, i po kilku dniach leczenia, wychodząc przed wieczorem, oni powiedzieli matce: „Wszystko, co dała nasza nauka, zastosowaliśmy, ale nie dało to korzyści; nie płaczcie: dzieciak tej nocy musi umrzeć”. Dziecko już nie mówiło i nie miało czucia. Matka była zrozpaczona. I nagle przyszła jej myśl: poślę telegram do batiuszki Ioanna Kronsztadzkiego, z prośbą o modlitwę o uzdrowienie chorego! Telegram natychmiast wysłano. O godzinie jedenastej – wpół do dwunastej w nocy on powinien być przekazany adresatowi.

Z powody przeżytych niepokojów matka, siedząc u nóg umierającego dziecka, zdrzemnęła się. Nagle, od krzyku chorego, ona przebudziła się i widzi, że on podniósł się i mówi:

- Mamusiu, mamusiu! Jestem zdrowy!

Zerknąwszy na wiszący w pokoju ścienny zegar, ona zauważyła: było około wpół do dwunastej. Łzy szczerej wdzięczności dla wielkiego człowieka modlitwy polały się z jej oczu.

Oczywiście, to cudowne uzdrowienie wywarło wielki wpływ i na samo dziecko: potem on godzinami stał na modlitwie, a poszedłszy do Wzorcowej Szkoły przy Seminarium Duchownym, nie opuszczał ani jednego nabożeństwa w tym seminarium.

Po ukończeniu szkoły Konstantin wstąpił do „Okręgowej” szkoły (skróconej średniej), z której za słabe wyniki wkrótce został wydalony, i ojciec wziął go do siebie aby przyuczyć do handlu. I tam pozostawał on tym samym religijnie nastrojonym chłopcem: kontynuował długie modlitwy w domu i chodził do cerkwi. W 1899 roku, kiedy skończył siedemnaście lat, ojciec umarł. I Konstantin wraz z matką musiał podjąć samodzielne kierowanie dość dużym przedsiębiorstwem handlowym. „Szum życiowych przedsięwzięć rozwiał poprzednie marzenia”, – jak mówi poezja; rozpoczęło się życie człowieka z pieniędzmi w kieszeni, z jego rozrywkami i błędami, wszelkiego rodzaju zbytkami i przyjemnościami.

Ale nie patrząc na to wszystko, przebywanie w cerkwi przed świętami i podczas świąt – pozostawało świętym obowiązkiem.

W 1917 roku z powodu trudnej sytuacji w naszym kraju handel likwidowano; cały majątek – zabrano. I Konstantin powrócił do wzmożonej modlitwy, tym bardziej że chorowity organizm zaczął przykuwać go do łóżka.

W 1921 roku, na podstawie donosu pewnej krewnej, zamknięto go w więzieniu. Ciężkie warunki zaostrzyły wszystkie jego choroby (wada serce, hemoroidy, przepukliny); i, pod strażą więzienną, został przeprowadzony do szpitala.

Uwolniony po dwóch latach, wrócił do rodziny, – matka wtedy jeszcze żyła, – ale był już słabym człowiekiem: chodzić mógł, tylko opierając się na kulach, – choć miał niewiele ponad czterdzieści lat. Żadnej pracy wykonywać już nie mógł i większą część dnia spędzał w łóżku.

W 1934 roku, bez jakichkolwiek powodów, znów zabrano go do więzienia i wtrącono do lochu, gdzie przesiedział jeszcze około dwóch lat: nie miał ani łóżka, ani ciepłego ubrania, ani nawet kubka czy łyżki i siedział na taborecie, opierając się tylko na kiju.

Kiedy go wypuszczono, informując, że w niczym nie jest winny, – był już kompletnym kaleką.

Ciężkie warunki materialne, – a i to tylko przy pomocy dobrych ludzi, – dawały tylko możliwość jakoś go podtrzymywać. Wychodził na kulach tylko raz w tygodniu – do cerkwi. Serce słabło jeszcze bardziej: i jedynie gorąca i nieustanna modlitwa podtrzymywała go dwadzieścia lat.

W 1954 roku Konastantin zmarł przed świętem Piotra i Pawła o godzinie wpół do drugiej. Głęboko westchnął, i dusza wyszła…”

Drugi list – od obcego człowieka. „Dziadek Kostia umarł. Podczas swego życia on zabraniał mi mówić o nim. Teraz odszedł on do wieczności. I ja bardzo krótko piszę.

Dziadek Kostia według krwi był mi obcy; ale miałam do niego rodzinne uczucia. Przychodziłam do niego jak do najdroższego i najbliższego człowieka. Wylewałam przed nim wszystkie smutki mojej duszy. On rozumiał mnie i zawsze mówił: „Wszystko znoś cierpliwie! Wszystko cierp! Staraj się więcej milczeć. Jeśli ciebie krzywdzą, to przyjmij to tak: to nie ciebie krzywdzą, a – innych; i będzie ci lekko. Bądź w pokoju ze wszystkimi. Odmawiaj częściej modlitwę Jezusową. Nie zapominaj o Krzyżu Pańskim. Powtarzaj częściej: „Spasie moj, spasi mia!” (Zbawicielu mój, zbaw mnie!) I wychodziłam od niego – radosna jakby nowonarodzona.

Dziadek był w wielkiej potrzebie materialnej. Żył w półpiwnicznym pomieszczeniu ze swoim starszym bratem. Zimą nigdy nie palił w piecu; a paliła się tylko kuchenka naftowa. Ale pomimo wszystkich tych warunków, odpoczywałam u niego duszą; było mi tak dobrze i lekko.

Dziadek Kostia był zadowolony i radosny, jakby był największym bogaczem na świecie. Kochałam go za ciężkie czyny, za męki i cierpliwość.

Wieczna pamięć tobie, mój drogi dziadku Kostia!”

A. S.

P.S. Z tego listu widać, że on odmawiał nieustannie modlitwę Jezusową.

Pan chciał go w dzieciństwie wziąć do Siebie; ale, wymodlony, on musiał przejść przez krzyż cierpień… Carstwo mu Niebieskie!

Metropolita Wieniamin (Fiedczienkow).
Zapiski archijereja. – M., 2002.

 

SYN

Ona tak i umarła, nie doczekawszy się, kiedy syn zmądrzeje. A on pełną parą hulał, pił, imprezował. Ale oto pewnego razu z jakiegoś powodu bardzo zachciało się mu przyjąć priczastije. Zamyślił się syn i powiedział sobie: „Jak źle jednak ja żyję, natychmiast muszę jechać do Troickiej ławry, moja mama bardzo lubiła to miejsce…” Pojechał. Był w spowiedzi. Przyjął priczastije. Zrobiło się jaśniej na duszy.

Wrócił do domu. Przy furtce spotyka go sąsiadka i mówi: Kola, ja widziałam twoją mamę, ona przyszła do mnie wesoła, radosna, zaklaskała rękoma i tak powiedziała: „A Kola to mój, Kola…” i zniknęła.” Syn był tym porażony. On jeszcze bardziej się zdziwił, kiedy dowiedział się, że widzenie sąsiadki było w tym samym czasie, kiedy on jechał do ławry na spowiedź, czyli o godzinie 4 rano. Wzruszył się Kola i powiedział: „Jakże troszczy się mama o syna! Tak oto wyraziła ona swoją radość”.

 

OBIETNICA

W rodzinie było jedenaścioro dzieci. Najstarszy – miał szesnaście lat. I co dziwnego – wszystko chłopcy, ani jednej dziewczynki. Ale wszyscy – drogie dzieci jednej matki. Matka mówiła, że ojciec był dobrym, życzliwym członkiem rodziny, ale taki oto był jego los. To mieszkał na boku, to nagle śmiertelnie zachorował, i… jakoś w zimowy wieczór nagle odszedł. I najsmutniejsze, że i umarł on na obcej ziemi.

Została sama. A ich jedenaścioro, jeden mniejszy od drugiego. Matka kochała ich wszystkich, o wszystkich martwiła się i… gorąco modliła się do Boga o ich przyszły los. Ale szczególnie była przywiązana do najmłodszego syna. Był przecież ostatnim owocem jej mąk, i fizycznych i duchowych, duchowych – przede wszystkim. Tak, to były lata strasznych przeżyć. Matka tak nigdy jeszcze nie cierpiała, nie męczyła się, jak tamtego roku. Ona tylko co pochowała swego ukochanego męża. A jak byli oni przywiązani do siebie! Kto zmierzy głębię ich wzajemnej czułej miłości?! Wtedy nosiła ona swoje ostatnie dziecko w łonie i tylko dzięki łasce Bożej pozostała przy życiu. I teraz nie może wspominać bez drżenia tej ciemnej chłodnej nocy, w której ciemności, jak niemądra, biegła do złowieszczego wysokiego urwiska, za którym zionęła bezdenna przepaść...

Kto gonił ją na zagładę, ona nie wiedziała, tylko w jej duszy dźwięczały, jakby mimo jej woli, słowa: „Jeśli Ty wybawisz mnie od śmierci, obiecuję poświęcić to moje niewinne dziecko Tobie na służbę...”

Jakimś cudem ona nie zginęła. A siedem dni później zobaczyła tego, kto miał wypełnić jej matczyną przysięgę...

Dziecko było rześkie, silne i zadziwiająco spokojne. Ono jakby tylko jedno znało tę obietnicę, która była złożona tamtej straszliwej nocy przy urwisku. I ono jakby ukryło tę tajemnicę w swoim maleńkim sercu i wyrastało jako cichy, wnikliwy i czuły syn. Matka długo nie mówiła mu o tym, co wiedzieli tylko ona i Pan Bóg. Ale oto dziś, kiedy wszyscy oni zebrali się w dniu pamięci swego zmarłego ojca i męża, ona postanowiła powiedzieć najmłodszemu o tym...

Miał już cztery latka, i doskonale mógł uświadomić wszystko, co ona mu odkryje. Kiedy dzieci zjadły obiad i rozbiegli się kto dokąd, ona delikatnie wzięła Sierożę (tak na imię miało maleństwo) za rękę i poprowadziła do swojej sypialni. Tam posadziła go na łóżku, a sama klęknęła przy jego nogach i zaszlochała...

Chłopczyk nie przestraszył się, spokojnie siedział i nieskończenie drogimi oczkami patrzył na swoją mamę. Ona zaś od silnego wzruszenia nie mogła wypowiedzieć ani słowa, i tylko fragmenty mowy wyrywały się z jej piersi: „Dziecko moje drogie... obietnica... obietnica...” – i jeszcze mocniej zalewała się łzami. Sieroża powoli wstał, podszedł do niej, czule objął i nie według swego wieku poważnie i twardo powiedział: „Mamo, ja wszystko wiem, ja wypełnię twoją obietnicę...”

Ojciec Siergij został dobrym duchownym, wiele dusz przyprowadził do Chrystusa i przyniósł Cerkwi Bożej niemałą korzyść. On z honorem wypełnił obiecane matce i modlił się do Pana i za swoich rodziców, i za swoją rodzinę, i za wszystkich bardzo licznych krewnych.

 

OPERACJA

Wojna. W szpitalu przeprowadzają skomplikowaną operację. Młodemu żołnierzowi pod narkozą usuwają z jamy brzusznej ostry odłamek granatu. Matka wie o tym, Ona rwie się do szpitala. Ale jej nie wpuszczają. „Syn mój, syn mój”, – jęczy ona... Ale oto jakimś cudem udało się jednak przejść, i całkiem nieoczekiwanie znalazła się na progu sali operacyjnej. „Boże mój, – mimowolnie w trakcie operacji wykrzyknął profesor, – wszystko przepadło”. Ale matka nie wydała najmniejszego dźwięku. Przy ogólnym odrętwieniu obecnych ona cicho, jak duch, podeszła do syna, który leżał pod narkozą, przykryty prześcieradłem położyła swoją rękę na rozpalone czoło i... stało się nieprawdopodobne: syn, będąc pod narkozą, poczuł matczyną łaskę, nie otwierając oczu, cicho powiedział: „Mamo, kochana mamo, ja wiedziałem, że ty przyjdziesz do mnie w tej trudnej chwili” (wielu z obecnych zapłakało).

A czyż Ona, Matka Boża, nie przyjdzie do ciebie, moja miła i droga duszo, w trudnej godzinie pokus, w trudnej minucie życia? Przyjdzie, niewątpliwie przyjdzie. Ona delikatnie dotknie Swoją prawicą cierpiącego serca, i odczuje ono łaskę wielkiego pocieszenia.

Archimandryta Tichon (Agrikow). U Trójcy uskrzydleni.
Wspomnienia. – Swiato–Troickaja Siergijewa ławra, 2002.

 

RAK

W dwudziestym ósmym roku życia Swietłana ciężko zachorowała: lekarze odkryli raka czwartego stopnia. Ponad połowę wątroby objęły przerzuty. Młoda kobieta była świadoma swego stanu. Lekarze nalegali na operację, chcąc choćby nie na długo przedłużyć młode życie. Swietłana i jej rodzina mieli wątpliwości, zwłaszcza matka jej męża, ponieważ znajoma schimniszka nie radziła operacji, namawiała zdać się na wolę i miłosierdzie Boże.

Kobieta zdecydowała się posłuchać lekarzy i „skoczyć w otchłań”. Wyznaczono dzień operacji. Przed hospitalizacją Swietłana wyspowiadał się, przyjęła priczastie i w każdą niedzielę jeździła z mamą na akafist przed ikoną Bożej Matki „Wsiecarica” do b. Aleksandryjskiego monasteru w pobliżu metra „Krasnosielskaja”. Potem mama i teściowa przez czterdzieści dni codziennie czytały akafist w domu albo w szpitalu, gdzie trzeba było dyżurować przy łóżku Swietłany. W niedziele obie jeździły do cerkwi do ikony Przenajświętszej Bogarodzicy, słuchać akafistu.

Po operacji kobieta została przeniesiona na oddział intensywnej terapii. Lekarze popełnili błąd w wyborze leku, zatrzymało się serce. Potem Swietłana przypomniała sobie, jak słyszała rozmowę lekarzy, którzy uznali, że zmarła. Kierowniczka oddziału okazała się wierzącą i zaczęła z modlitwą masować okolice serca, które stopniowo wróciło do życia. Po jakimś czasie chorą przeniesiono na oddział ogólny, ale pojawiło się nowe zagrożenie: odwodnienie organizmu. Mama ciągle czytała akafist do ikony Bożej Matki „Wsiecaryca”.

Krewni zaprosili duchownego, aby dokonał Sakramentu Oleju Świętego, wyspowiadał i udzielił priczastia Swietłanie. Mama i teściowa pomazywały chore miejsca świętym olejkiem, polewały kreszczeńską wodą, dawały ją pić chorej. W Pietrozawodsku znalazła się lekarz-zielarka, która zaproponowała skuteczne recepty. Ludzie gorąco odezwali się na nieszczęście młodej kobiety, szukali sposobu aby jej pomóc, dużo pomagali materialnie. Świetłana poprawiła się, okrzepła.

Po wyzdrowieniu kobieta zaczęła stale bywać w cerkwi, modlić się. Wkrótce zaszła w ciążę. Wbrew radom lekarzy zachowała dziecko i urodziła chłopczyka.

Świadectwo Ł. I. Siemionowej. 2004.

 

 

O ZBAWIENIU GINĄCYCH DZIECI

 

ŚWIĘTA MONIKA,
MATKA ŚWIĘTEGO AUGUSTYNA, BISKUPA HIPPONSKIEGO

W wieku szesnastu lat, przerwawszy naukę z powodu warunków domowych, mieszkałem razem z rodzicami mając wolne, nic nie robiąc, i kłujący gąszcz moich zachciewanek rozrósł się powyżej mojej głowy; nie było ręki aby je wykarczować…

W sercu matki mojej, jednak, Ty zbudowałeś świątynię Swoją i założyłeś fundamenty świętego przybytku Twego; mój ojciec był tylko katechumenem, i to od niedawna. Ona zaś była poza sobą od pobożnego wzruszenia i strachu: choć ja jeszcze nie byłem ochrzczony, ale ona bała się że pójdę krzywymi drogami, którymi chodzą ci, którzy odwracają się do Ciebie plecami, a nie twarzą.

Bieda mi! I ośmielam się mówić, że Ty milczałeś, Panie, kiedy odchodziłem od Ciebie! Czyż tak milczą?! Do kogo, jak nie do Ciebie, należały słowa, które przez moją matkę, wierną Twoją służebnicę, powtarzałeś Ty mi w uszy? Żadne z nich nie doszło do mego serca, żadnego z nich nie posłuchałem się. Matka moja chciała, abym nie łajdaczył się, a zwłaszcza bała się związku z zamężną kobietą, – pamiętam, z jakim niepokojem przekonywała mnie na osobności. Wydawało mi się to kobiecymi podszeptami; wstydziłem się ich posłuchać. A tak naprawdę one były Twoimi, ale nie wiedziałem o tym i myślałem, że Ty Milczysz, a mówi moja matka. Ty przez nią zwracałeś się do mnie, i w niej wzgardziłem Tobą, ja, jej syn, „syn służebnicy Twojej, sługa Twój”.

Ja nie wiedziałem o tym i na złamanie karku staczałem się w dół, tak zaślepiony, że wstydziłem się przed rówieśnikami swojej małej niemoralności. Słuchałem jak chwalili się swoimi przestępstwami; im bardziej byli obrzydliwi, tym bardziej się chlubili. I łajdaczyć mi się podobało nie tylko z miłości do rozwiązłości, ale i z samochwalstwa. Czyż deprawacja nie zasługuje na potępienie? A ja, bojąc się potępienia, stawałem się coraz bardziej zdeprawowanym, i jeśli nie było występku, w którym nie mógłbym dorównać innym łajdakom, to zmyślałem, że uczyniłem to, czego tak naprawdę nie robiłem, aby tylko mną nie gardzili z powodu mojej niewinności i nie oceniali mnie, że jestem niewart nawet grosza z powodu mojej cnotliwości…

I Ty wyciągnąłeś rękę Twoją z wysokości i „wyciągnąłeś duszę moją” z tej głębokiej ciemności, kiedy matka moja, wierna Twoja służebnica, opłakiwała mnie przed Tobą bardziej, niż opłakują matki zmarłych dzieci. Ona widziała moją śmierć siłą swojej wiary tego ducha, którego posiadała od Ciebie, – i Ty usłyszałeś ją, Panie. Ty usłyszałeś ją i nie wzgardziłeś łzami, potokami zwilżających ziemię w każdym miejscu, gdzie ona się modliła; Ty usłyszałeś ją. Skąd, tak naprawdę, był ten sen, którym Ty pocieszyłeś ją na tyle, że zgodziła się mieszkać ze mną w jednym domu i siedzieć przy jednym stole? A przecież było mi to odmówione z powodu obrzydzenia i nienawiści do mego bluźnierczego zbłądzenia.

Przyśniło się jej, że stoi na jakiejś drewnianej desce, i podchodzi do niej promienny młodzieniec, wesoło do niej się uśmiechając; ona zaś w smutku i skruszona smutkiem. On pyta ją o przyczyny jej zmartwienia i codziennych łez, przy czym z taką miną, jakby nie chciał o tym się dowiedzieć, a pouczyć ją. Ona odpowiada, że ubolewa z powodu mojej zguby; on zaś polecił jej uspokoić się i poradził żeby uważnie się przyjrzała: to zobaczy, że ja będę tam samo, gdzie jest ona. Ona popatrzyła i zobaczyła, że stoję obok niej na tej samej desce.

Skąd ten sen? Czyż Ty nie skłoniłeś słuchu Swego ku jej sercu? O Ty, dobry i wszechmocny, Który troszczysz się o każdego z nas tak, jakby był on dosłownie jedynym obiektem Twojej troski, i o wszystkich tak, jak o każdego!

...Wyznaję Tobie, Panie: na ile mogę przypomnieć, – a często wspominałem i opowiadałem o tym śnie, – tę odpowiedź Twoją przez moją nieustannie troskliwą matkę; to, że ona nie zaniepokoiła się moim fałszywym, ale tak prawdopodobnym wyjaśnieniem i od razu zobaczyła to, co trzeba było zobaczyć i czego ja, rozumie się, nie widziałem przed jej słowami, – wszystko to wstrząsnęło mną nawet bardziej, niż sam sen, w którym pobożnej kobiecie na długo wcześniej przepowiedziana była przyszła radość dla pocieszenia obecnego smutku...

W międzyczasie udzieliłeś Ty i innej odpowiedzi którą trzymam w pamięci. Wiele przepuszczam, ponieważ śpieszę się przejść do tego, co stanowczo żąda wyznania przed Tobą, a wiele już nie pamiętam. Drugą odpowiedź Swoją dałeś Ty przez Twego duchownego, pewnego biskupa, wykarmionego przez Cerkiew i oczytanego w Twoich księgach. Kiedy moja matka błagał go aby zaszczycił mnie swoja rozmową, obalił moje zbłądzenia, oduczył od zła i nauczył dobrego (on postępował tak z ludźmi, których uważał za godnych), to on powiedział, co było, o czym później się zorientowałem, oczywiście, mądre. On odpowiedział, że ja zatnę się, ponieważ herezja jest dla mnie nowością, szczycę się nią i już wprowadziłem w zakłopotanie wielu niedoświadczonych ludzi niektórymi błahymi pytaniami, jak ona sama mu opowiedziała. „Zostaw go tam i tylko módl się za niego do Boga: on sam, czytając, odkryje, jakie to zabłądzenie i jak wielkie nieszczęście”. I on natychmiast opowiedział, że jego matkę uwiedli manichejczycy i ona, oddała go im jeszcze jako dziecko; że on nie tylko przeczytał wszystkie ich książki, ale nawet je przepisywał i że odkryło się mu, bez jakichkolwiek dyskusji i przekonywań, jak trzeba uciekać od tej sekty; i on uciekł.

Kiedy on opowiedział o tym, matka moja jednak nie uspokoiła się i jeszcze bardziej nalegała, błagając i oblewając się łzami, żeby on spotkał się ze mną i porozmawiał. Wtedy on z pewnym rozdrażnieniem i irytacją powiedział: „Idź, jak pewnym jest, że ty żyjesz, tak pewne i to, że syn takich łez nie zginie”. W rozmowach ze mną ona często wspominała, że przyjęła te słowa tak, jakby zabrzmiały one jej z nieba…

…Moja febra ciągle się pogarszała; uciekałem i uciekałem w pohybel. Gdzie bym zaszedł, gdybym wtedy odszedł? Oczywiście, według sprawiedliwego Twego ustroju, tylko w ogień i męki, godne moich uczynków. A matka nie wiedziała tego, ale modliła się pod nieobecność. Ty zaś, będąc wszędzie obecny, usłyszałeś ją tam, gdzie była ona, i ulitowałeś się nade mną tam, gdzie byłem ja: wróciło zdrowie cielesne do mnie, jeszcze chorego bluźnierczym swoim sercem. Nie zechciałem przecież przyjąć Twego chrztu, nawet w takim niebezpieczeństwie; byłem raczej dzieckiem, kiedy domagałem się od pobożnej matki, żeby mnie ochrzciła; przypominam sobie o tym, już spowiadając się Tobie. Wyrosłem na hańbę sobie i, niemądry, naśmiewałem się z twego uzdrawiania, ale Ty nie pozwoliłeś mi, takiemu, umrzeć podwójną śmiercią.

Jeśli by taka rana poraziła serce mojej matki, ona nigdy by się nie opanowała. Nie mogę wystarczająco wyrazić, jak ona mnie kochała; nosiła mnie w swojej duszy z dużo większą trwogą, niż kiedyś nosiła w swoim ciele. Ja nie wiem, jak mogłaby dojść do siebie, jeśli by w samej głębi miłości swojej została przeszyta taką moją śmiercią. Gdzie zaś były gorące, tak częste, nieprzerwane modlitwy? Tylko u Ciebie. Czyż Ty, Panie miłosierdzia, „wzgardziłbyś sercem skruszonym i pokornym” czystej, skromnej wdowy, gorliwie czyniącej jałmużnę, chętnie służącej sługom Twoim, nie przepuszczającej ani jednego dnia, aby przynieść ofiarę do Twojego ołtarza; dwa razy dziennie, rano i wieczorem, niezmiennie przychodzącej do cerkwi Twojej nie dla pustych plotek i pogawędek staruszek, a żeby usłyszeć Ciebie w słowach Twoich i być usłyszaną przez Ciebie w modlitwach swoich. Taką stworzyła ją łaska Twoja. Czy zlekceważyłbyś Ty łzy jej, czy odtrąciłbyś ją i nie udzielił jej pomocy, kiedy prosiła u Ciebie nie złota i srebra, nie kruchych i przemijających skarbów, a zbawienia duszy syna? Nie Panie, nie, Ty byłeś tu. Ty słyszałeś ją i uczyniłeś wszystko tak, jak to prze Ciebie przesądzone. Niemożliwe, żebyś Ty oszukiwał ją w tych widzeniach i odpowiedziach Twoich, z których ja o jednych wspominałem, a innych nie wspomniałem i które ona zachowała wiernym sercem i, ciągle modląc się, okazywała Tobie, jak własnoręczne Twoje zobowiązanie. I Ty zaszczyciłeś, „bo na wieki miłosierdzie Twoje”, wobec tych, komu odpuszczasz Ty wszystkie długi ich, aby być dłużnikiem, zobowiązanym wypełnić obietnice swoje…

Nadziejo moja od młodości mojej, gdzie Ty byłeś i dokąd się oddaliłeś? Czyż nie Ty stworzyłeś mnie, czyż nie Ty odróżniłeś mnie od zwierząt i uczyniłeś mądrzejszym od niebiańskich ptaków? A ja „chodziłem w ciemnościach po śliskich ścieżkach”; ja poszukiwałem Ciebie poza sobą i nie znajdowałem „Boga serca mego” i doszedłem „do głębiny morskiej”, utraciwszy wiarę i wpadłszy w rozpacz, i zwątpiwszy, że można znaleźć prawdę.

Przyjechała do mnie moja matka, silna swoją pobożnością; ona podążała za mną po lądzie i po morzu, pokładając w Tobie nadzieje we wszystkich niebezpieczeństwach. W czasie biedy na morzu ona pocieszała samych marynarzy, którzy zwykle pocieszają podróżnych, kiedy, nieobeznani z morzem, wpadają w niepokój: ona obiecała im szczęśliwe dopłynięcie, dlatego, że Ty obiecałeś jej to w widzeniu.

Ona znalazła mnie w wielkim niebezpieczeństwie: zwątpiłem w odnalezienie prawdy. O poinformowaniu przeze mnie, że nie jestem już manichejczykiem, ale i nie prawosławnym chrześcijaninem, nie przepełniła jej radość jak gdyby od niespodziewanej wiadomości: moje żałosne położenie pozostawiało ją spokojną pod tym względem; ona opłakiwała mnie, jak umarłego, ale którego Ty miałeś wskrzesić; ona przedstawiała mnie Tobie jako syna wdowy, leżącego na łożu śmierci, któremu Ty powiedziałeś: „Młodzieńcze, tobie mówię, wstań”, – i on ożył i „zaczął mówić, i Ty oddałeś go jego matce”. Dlatego serce jej nie zadrżało w burzliwym zachwycie, kiedy usłyszała, że już w znacznej części dokonało się to, o co ona codziennie ze łzami modlił a się do Ciebie; prawdy ja jeszcze nie znalazłem, ale od kłamstwa już odszedłem. Będąc pewna, że Ty obiecujący w całości wypełnić jej modlitwy, dokończysz i resztę, ona bardzo spokojnie, z pełnym przekonaniem odpowiedziała mi, że, zanim ona odejdzie z tego życia, zobaczy mnie prawdziwego już chrześcijanina: ona wierzy w to w Chrystusie.

Tylko to powiedziała dla mnie; Tobie zaś, Źródło miłosierdzia, posyłała jeszcze częściej łzawe modlitwy, abyś przyśpieszył pomoc Swoją i oświecił moją ciemność. Jeszcze gorliwiej chodziła do cerkwi i bez przerwy słuchała Amwrosija „u źródła wody płynącej do życia wiecznego”. Ona kochała tego człowieka, jak Anioła Bożego, dowiedziawszy się, że on doprowadził mnie na razie do wątpliwości i wahania; ona z wiarą oczekiwała, że ja wyjdę z choroby i będę zdrowy, przeszedłszy przez ten pośredni i najniebezpieczniejszy okres, który lekarze nazywają krytycznym.

…On zaś lubił ją za pobożny obraz życia, za gorliwość, z jaką ona niezmiennie chodziła do cerkwi, „płomieniejąc duchem” do dobrych uczynków. Kiedy mnie spotykał często wyrywały się mu pochwały jej, i gratulował mi tego, że mam taką matkę; on nie wiedział, jakiego miała syna, który we wszystko wątpił i uważał, że nie można znaleźć „drogi życia”…

Panie, tego dnia, kiedy my rozmawialiśmy, podczas tej rozmowy wydało mi się, że ten świat jest nic niewart ze wszystkimi jego rozkoszami, i matka powiedziała mi: „Synu! jeśli chodzi o mnie, to w tym życiu nic nie jest już dla mnie słodkością. Nie wiem, co mogę tu jeszcze robić i po co tu być; z ziemskimi nadziejami już tu skończyłam. Było tylko jedno, z powodu czego chciałam jeszcze zatrzymać się w tym życiu: aby zanim umrę, zobaczyć ciebie jako prawosławnego chrześcijanina. Pan obdarzył mnie bardziej: dał ujrzeć ciebie Jego sługą, który wzgardził ziemskim szczęściem. Co mam tu robić?..”

Kiedy byliśmy w Osti, nad Tybrem, matka zmarła... Ja zamknąłem jej oczy, i wielki smutek wlał się w moje serce i chciał wylać się poprzez łzy. Władczym nakazem duszy zmusiłem oczy swoje aby wchłonęły w siebie to źródło i pozostały całkowicie suche... Uważaliśmy, że nie wypada obchodzić tej śmierci łzawymi narzekaniami i jękami: nimi przecież zwykle opłakiwany jest gorzki los zmarłych i jakby zupełne ich zniknięcie. A dla niej śmierć nie była gorzka, a tak w ogóle dla niej nie było nawet śmierci. O tym bezsprzecznie świadczyły i jej usposobienia, i „nieobłudna wiara”.

...Straciłem w niej wielką pocieszycielkę, zraniona była moja dusza, i jakby rozdarte życie, które stało się jednym; bo przecież jej życie i moje połączyły się w jedno.

Awrielij Awgustin. Spowiedź. – M., 1991.

 

PUŁKOWNIK

Życie nowicjusza Wasilija Miłonowa, w świecie emerytowanego pułkownika artylerii gwardyjskiej, jest godne uwagi ze względu na jego nawrócenie z niewierzącego na wierzącego i kajającego się. Jak sam przyznał, w młodości był kompletnie niewierzącym człowiekiem i, służył w gwardii w Petersburgu, wyróżniał się wśród towarzyszy nieokiełznaną naturą. Wszystko co święte nie miało dla niego wartości: bluźnił nad świętością, śmiał się z każdego przejawu chrześcijańskiej bogobojności, odrzucał samą wiarę w Boga i wieczną przyszłość człowieka. Matka jego – staruszka, kobieta głęboko wierząca i pobożna, prosiła go o ustatkowanie się, ale na próżno. Jej syn dalej hulał i łajdaczył się, a ona gorliwie modliła się za niego do Boga, i Pan, Który chce wszystkim zbawienia, wysłuchał jej modlitw.

Pewnego razu, po pijatyce w kręgu towarzyszy, Miłonow wrócił do swego mieszkania i położył się odpocząć. Nie zdążył zamknąć oczu, jak usłyszał głos zza pieca: „Miłonow, weź pistolet i zastrzel się”. Był bardzo zdumiony: myślał, że ktoś z niego żartuje. Rozejrzał się po pokoju, nikogo nie znalazł i uznał, że to gra wyobraźni. Ale głos znów dał się wyraźnie słyszeć z poprzedniego miejsca i tym razem bardzo stanowczo żądał wzięcia pistoletu i zastrzelenia się. Zaniepokojony, zawołał on ordynansa i opowiedział mu, że kilka razy już słyszał zza pieca nieznany mu głos, wzywający go do wzięcia pistoletu i zastrzelenia się. Ordynans – wierzący człowiek – powiedział, że to wyraźnie biesowskie podpuszczenie. On poradził panu przeżegnać się i pomodlić się do Boga. Miłonow, który dawno nie żegnał się i nie modlił się, zbeształ ordynansa za taką propozycję, wyśmiał się z jego przesądów i nie chciał go więcej słuchać. Ale ordynans błagał o zastosowanie się do jego rady: kiedy da się słyszeć głos, ocienić siebie znakiem krzyża. „Wtedy zobaczy pan, że i Bóg i bies istnieją, głos natychmiast ustanie, ponieważ jasne jest, że jest on biesowskiego pochodzenia i chce skłonić pana do samobójstwa, aby na wieki zgubić pana duszę”.

Odpuściwszy ordynansa i nieco uspokoiwszy się, Miłonow znów usłyszał poprzedni głos zza pieca i postanowił przeżegnać się. Głos natychmiast zamilkł. To poraziło go. On zaczął zastanawiać się, przypominać sobie swoje poprzednie życie. Napadło na niego mimowolne przerażenie, i postanowił na zawsze rozstać się z poprzednimi nawykami i resztę swoich dni poświęcić pokajaniu za grzechy. Bez jakiejkolwiek zwłoki, napisał wniosek o zwolnienie i, włożywszy prosty barani kożuch, pieszo poszedł do Kijowa z zamiarem dostać się w celu pokajania do Kijewo-Pieczierskiej ławry. Władze ławry widziały trudności w przyjęciu go i zmusiły do osobistego stawienia się u metropolity. Ten bardzo zdziwił się, widząc przed sobą pułkownika w żebraczym ubraniu. Ale kiedy Miłonow szczerze opowiedział mu o swoim życiu, on nie radził pozostać w ławrze jako miejskim i hucznym monasterze, a polecił udać się do Glińskiej pustelni do starca-ihumena Fiłareta i pod jego doświadczonym przewodnictwem trudzić się dla zbawienia swojej duszy. Miłonow tak też zrobił, przyszedł do Glińskiej pustelni, otworzył się przed ihumenem Fiłaretem i został przyjęty do grona braci.

Gliński pateryk. Ihumen Mark (Łozinski).
Otiecznik propowiednika. – Swiato–Troickaja Siergijewa ławra, 1996.

 

BRACIA EMMANUEL

Ich nazwisko było niezwykłe: Emmanuel, co znaczy „z nami Bóg”. Gdzieś na Krymie posiadali majątek o powierzchni pięciuset dziesięcin (ponad pięciuset ha.). W rodzinie było czterech synów, wszyscy – oficerowie działającej przeciwko Niemcom armii. Starzy ojciec z matką żyli też tam, w Symferopolu.

W czasie rewolucji dzieci, nie wiem, czy wszystkie, wróciły do rodziców. Z najstarszym z nich, Lowuszką, była szczególna historia jeszcze na niemieckim froncie.

Pewnego razu matka, przebudziwszy się w nocy (albo nie zdążyła jeszcze zasnąć), zobaczyła przy swoim łóżku jasną plamkę. Stopniowo zarysowywała się twarz najstarszego syna we krwi. Widzenie znikło. Staruszka obudziła męża, wszystko opowiedziała. Następnego dnia wysłali list do jednostki, w której on służył. Przyszła odpowiedź. Okazało się, że tej nocy miał miejsce nasz atak na Niemców. Lowuszka został ranny w głowę odłamkami wybuchającego granatu, i upadł jak martwy.

Następnego dnia przejeżdżał obok inny oficer i rozpoznał przyjaciela. Zlazł z konia i przekonał się, że ten jeszcze żyje. Podniósł na siodło i zawiózł do posterunku medycznego. Lowuszkę uratowano. Dalsza jego historia nie jest znana. Ale godnym jest podziwu, że oficer, który uratował przyjaciela był synem sług tych ziemian i oni pomagali jego matce wychować syna w szkole wojskowej. Teraz więc on odwdzięczył się im ratując syna dobroczyńców.

Z drugim synem historia wydarzyła się w Sewastopolu. Kiedy zaczęły się prześladowania oficerów, on również chciał się ukryć, wyjeżdżając parowcem. Otrzymał jakoś wymagane na wyjazd pozwolenie miejscowego „riewkoma” (komitetu rewolucyjnego), poszedł na przystań. Prosi w kasie o bilet.

- A pozwolenie?

Oficer, oczywiście, w radzieckim mundurze, sięga po niego do bocznej kieszeni, ale nie znajduje. Przeszukał wszystkie: pozwolenia nie ma. Jechać nie można. Czyż zapomniał w mieszkaniu?.. Biegnie z powrotem, szuka – nie ma! Ponownie sięga do bocznej kieszeni. I cóż? Od potu papierek zwilgotniał i przylepił się do skórzanej kurtki. Chwyciwszy go, popędził na przystań, ale było już za późno: statek odpłynął… I ku jego szczęściu… Tam, w drodze, była rewizja, i wielu oficerów zginęło. On pozostał przy życiu.

Trzeci przypadek, już prawie całkiem bajeczny.

Ten brat nazywał się Władimir Aleksandrowicz. Ukrywał się w Symferopolu… Od pewnego oficera usłyszałem, jak został on zamurowany na strychu cegłami… W domu nie mieszkał ze względu na niebezpieczeństwo aresztowania. Kontrola odwiedziła też jego rodziców.

- Gdzie są synowie?

- Nie wiemy, – odpowiada matka. – Wy ich łapiecie, czyż oni będą siedzieć w domu?

Poszli z ojcem wszystko przeszukiwać. A przy matce zostawili jednego marynarza na straży. Popatrzywszy na niego, poczuła ona jakieś zaufanie do niego i zapytała:

- Skąd pan pochodzi?

- Z guberni Samarskiej.

- A ma pan matkę?

- Mam.

- Jak pan myśli, jak by się ona czuła, gdyby to pana łapano tak, jak wy teraz łapiecie nasze dzieci?

Marynarz przemilczał.

- Posłucha pan, Bóg wie, może spotka pan któregoś z moich synów? Proszę pana w imieniu pana matki: pomoże mu pan!

Marynarz znów nic nie powiedział.

Poszukiwania skończyły się niczym, ale wkrótce Władimir został aresztowany. Najpierw wsadzono go do więzienia, a potem – krótka rozprawa – jego i jeszcze sześciu oficerów odprowadzono w nocy na rozstrzelanie. Za torami kolejowymi, niedaleko diecezjalnej fabryki świec, został wykopany duży rów, na którego brzegu odbywały się rozstrzeliwania. Tym razem do wykonania egzekucji wyznaczono dziewięciu żołnierzy. Rozległa się salwa, kolejna. Wszyscy popadali. Władimir, widząc, że jest tylko ranny, padając, przykrył głowę ręką w nadziei, że jeśli będą jeszcze dobijać, to nie w głowę, nie tak niebezpiecznie. Tak człowiek instynktownie chwyta się za słomkę, chcąc przeżyć… Widocznie, tym razem nie miało to miejsca. Żołnierze odeszli. Było to przed Nowym, 1918 Rokiem. Na Krymie czasem i zimą jest ciepło. Kiedy wszystko ucichło, on podnosi głowę i, ku swemu zdziwieniu, zauważa, że podnosi się drugi, też nie zabity. Co robić? Postanowili czołgać się w różne strony, we dwóch łatwiej zauważyć. Było ciemno. Nagle Władimir widzi przed sobą mężczyznę z bronią. Och, patrol! Rzucił się na ziemię, ale ten już zauważył go i rozkazał wstać… Cóż, znaczy, druga śmierć.

- Kto?

- Oficer.

I on przyznał sobie otwarcie – to i tak koniec. Ale słyszy nagle uspokajające słowa:

Ja jestem robotnikiem. Szukam swego brata, też z oficerów. Czy nie został on teraz zabity?

- Jak nazwisko?

-Takie-to…

- Nie, jego z nami nie było.

Co robić dalej? Robotnik mieszkał daleko, w Tatarskiej osadzie, położonej całkiem w innym kierunku niż stanica: tam ani donieść ani doprowadzić ciężko rannego, i niebezpiecznie. Przypomniał sobie, że tu niedaleko mieszka znajomy rzemieślnik. I do niego w nocy zaprowadził on nowego znajomego. Tam go umyli, opatrzyli jak mogli.

Ale bieda nie przychodzi jedna – zgodnie z przysłowiem. Gdzieś w pobliżu czy mieszkali, czy ucztowali marynarze. Zauważywszy w nocy światło, mieli podejrzenia i przyszli. Wypytali: kto, co? I znów śmierć na progu. Marynarze, być może, dobroduszni od alkoholu, wszczęli jeszcze dyskusję z rannym, że oto naukowcy potrzebowali ludzi, a teraz opuścili ich. Jednak trzeba było obawiać się niedobrego końca. Wtedy gospodarz domu idzie na stancję do komendanta i prosi o obronę swego znajomego przed awanturą marynarzy. Ten, być może zaspany, nie zrozumiawszy, o co chodzi, daje jakąś notatkę o oddaleniu awanturników, trzaska po niej czerwoną pieczęcią i dla pewności posyła z rzemieślnikiem jeszcze dyżurnego żołnierza. Marynarze podporządkowali się, odeszli. Żołnierz który przyszedł pyta: „Jak nazwisko?” – „Emmanuel”. – „Co? Jak? – „Emmanuel!”

Okazało się, to był ten sam samarski marynarz, którego błagała matka o uratowanie jej dzieci. On tak był porażony tym zbiegiem okoliczności, że (prawdopodobnie, opowiedziawszy o swoim spotkaniu z nim) sam znalazł przewoźnika i odwiózł rannego do szpitala, znajdującego się w tak zwanym Nowym Mieście na drugim brzegu Sałhyra.

Dalszej historii jego długo nie znałem. Minęło z dziesięć lat. Byłem w Serbii proboszczem cerkwi i nauczycielem religii w rosyjskim korpusie kadetów w mieście Biała Cerkiew, niedaleko od granicy z Rumunią. Jakoś na lekcji opowiadam kadetom przedostatniej „roty” (tam nie „klasy”) tę historię, nagle wstaje osiemnasto-dwudziestoletni kadet i mówi:

- Władyko, ja osobiście znam Władimira Aleksandrowicza.

- Jak? – dziwię się.

- On mieszka teraz w miasteczku Jasienica, w Słowenii, gdzie i moi rodzice.

- No cóż ty? Daj mi adres.

Wysłałem Emmanuelowi szczegółowy opis całej tej historii i poprosiłem o odpowiedź, czy tak wszytko to było? Wprost zbyt bajecznie!

On potwierdził historię, wprowadzając nieznaczne zmiany i uzupełnienia. Jedno z nich pamiętam nawet teraz:

„Kiedy nas żołnierze rozstrzeliwali, słyszałem, jak jeden z nich mówi: „Co to jest, chłopcy, boję się!” I szybko odeszli”.

Metropolita Wieniamin (Fiednienkow). Na granicy dwóch epok. – M., 1994.

 

TAJEMNICZY PÓŁKOWNIK

Jeden frontowiec opowiadał, jak on, będąc starszym lejtnantem i dowódcą batalionu, zdobył ze swoimi żołnierzami gorzelnię w Niemczech. Stały tam cysterny ze spirytusem. Wszyscy myśleli – a więc teraz skorzystamy. Nagle pojawił się pułkownik i powiedział do dowódcy batalionu:

- Rozkazuję wam natychmiast rozstrzelać cysterny.

Starszemu lejtnantowi i do głowy nie przyszło żeby się sprzeciwić. Wydał rozkaz, i żołnierze ostrzelali cysterny z karabinów maszynowych. Spirytus polał się zewsząd. Wszyscy stali zdezorientowani, nie pojmując, dlaczego to zrobili. Wtedy postanowili zwrócić się do pułkownika, dowiedzieć się, kim jest i dlaczego wydał taki rozkaz. A pułkownik jakby pod ziemię się zapadł. Dowódca batalionu pomyślał: „Może, to była obsesja”. Zaczął wypytywać żołnierzy, ale wszyscy odpowiadali, że był półkownik i był rozkaz. Jak wyjaśniło się później, w cysternach był spirytus metylowy, tak że tych, którzy by go wypili, oczekiwała śmierć. Oto jakie niepojęte wydarzenie.

Kiedy starszy lejtnant wrócił z frontu do domu, to zobaczył u matki w kąciku z ikonami fotografię mnicha, w którym rozpoznał pułkownika, który rozkazał rozstrzelać cysterny. Zapytał, kim on jest. Matka odpowiedziała, że to jej duchowy ojciec, hieroschimnich Sierafim. „On modlił się za ciebie przez całą wojnę, – powiedziała matka. – Ja go prosiłam, żeby modlił się za ciebie, żebyś wrócił żywy”.

Starec hieroschimnich Sierafim Wyrickij (Wasilij Nikołajewicz Murawiow) (1865-1949).
Wydanie 2, poprawione. – M., 1997.

 

MATKA I CÓRKA

One – to prawosławne łotyszki. Matka była żoną łotysza, a potem została sama z córką. Nie wiem, czy była ona nauczycielką przy mężu, czy dopiero po nim; ale dowiedziałem się o niej dopiero, kiedy chodziła do cerkwi razem z córką… Znałem bardzo niewielu z uczestników nabożeństw i słuchaczy moich kazań. Potem dowiedziałem się następującego.

Matka była nauczycielką. Potem zmuszona była zostawić to zajęcie. Nie zmieszała się. Została nocną dozorczynią w pewnej fabryce. Bardzo się z tego cieszyła. W tym czasie otrzymałem od niej list, w którym opisywała swój stan w nowej pracy: okazało się, że ona nie tylko nikogo nie osądzała, nie tylko nie smuciła się sama, ale była nawet zadowolona ze zmiany. W nocy zostawała w fabryce sama, nikogo już nie krępując się, śpiewała psalmy, modliła się. I to dawało jej wielka pociechę.

A kiedy przyjmowała ona Święte Dary Chrystusa, to wszelkie smutki, jak mgła, u niej się rozpraszały. I w ogóle smutków żadnych jakby nie miała.

Podobna do niej była też córka. Teraz ma około trzydziestu lat. O żadnym mężu ona nie marzyła i nie marzy. Z pozoru – jakby oziębła, nawet jakby niezadowolona, a w rzeczywistości – miła istota. Teraz one obie pracują, jak się wydaje, w jednym zakładzie. Kochają się nawzajem. Mienia zawsze – mało. Ale istnieją.

Kiedyś otrzymałem od nich prezent: porcelanowa lalka, w chustce, przepasanej na piersi za pas na wskrzyż, – dążyła gdzieś naprzód. Nie zrozumiałem przeznaczenia i sensu tego prezentu. Ale w liście matka pisała, że córka zbiera sobie pieniądze na drogę do Rostowa: „Na pielgrzymkę”. W lalce nie znalazłem nic ideologicznego i wkrótce podarowałem ją pewnej rodzinie. I dopiero później, z pomocą innych, domyśliłem się, że to – symbol córki podróżującej na pielgrzymkę. I rzeczywiście, pewnego dnia latem ona przyjeżdża do Rostowa, żeby spędzić tu na modlitwie ze dwa tygodnie. Urządzono ją u pewnych znajomych. I spędziła ten czas w radości... Cicha... Pokorna...

Metropolita Wieniamin (Fiedczienkow).
Boży ludzie: Moje duchowe spotkania. – M., 1998.

ŁAMPADKA

Tak przezwali ludzie służebnicę Bożą Annę P. Wcześnie, wbrew jej woli, kiedy nie miała jeszcze nawet szesnastu lat, wydano ją za mąż za siedemnastoletniego dobrego młodzieńca, z którym żyła w miłości, zgodnie z przykazaniami Bożymi. Wczesnym rankiem, idąc do pracy, mąż został zabity przez złych ludzi. Dużo gorzkich łez przelała ona, zostając wdową z dziećmi-sierotkami. Ukochana córka dziewięć miesięcy po swoim zamążpójściu umarła przy porodzie. Młodszy syn został niewinnie rozstrzelany. Ale wszystkie smutki A. P. znosiła pokornie, oddając siebie i dzieci woli Bożej. Jej stałe słowa brzmiały: „Jak Bóg da!”, „Jak Bogu się podoba!”, „Niech będzie wola Boża!” Mocną wiarę w Boga zaszczepiła ona również w swoich dzieciach. Cała jej radość i pocieszenie były w Bogu. Po śmierci męża A. P. wzmocniła swoje modlitwy i dobre uczynki. Raz w tygodniu niezmiennie chodziła do Chersoneskiego monasteru do czcigodnego starca ojca Sierafima, duchownego opiekuna nauczyciela.

Pocieszając ją po śmierci zabitego męża, starec mówił jej:

- Na taką śmierć trzeba jeszcze zasłużyć.

W inne dni ona odwiedzała chorych i w domach i w szpitalu; przekazywała jedzenie więźniom w więzieniu; chodziła do monasterów; w swoim domu dawała schronienie pielgrzymom, mnichom. Jakoś całą zimę przemieszkał u niej bezdomny „bosy”, jak go nazywano. Nędzarzy ona całowała, jak mniejszych braci Chrystusa, zaopatrywała ich w żywność i odzież, najpierw nakarmiwszy ich i dawszy im pokarm na dalszą drogę.

Anna P. miała już ponad siedemdziesiąt lat, kiedy do jej domu wszedł tułacz Ł. Ona siedziała na łóżku w swoim pokoju. I nagle jej twarz przeobraziła się, stała się jasna, rumiana; oczy powiększyły się, stały się przepiękne. Spojrzawszy na nią tułacz Ł. wykrzyknął:

- Teraz choćby pisz ikonę!

Po tym wydarzeniu znający ją zaczęli dostrzegać taką samą przemianę po przyjęciu Świętych Darów: twarz promieniała łaską! We śnie Annie P. polecone było odmawiać następującą modlitwę: „Niech wychwalą Pana naszego Jezusa Chrystusa: Święty Nieśmiertelny, zbaw świat od wielkiego nieszczęścia! Niech Krew Pana naszego Jezusa Chrystusa będzie usprawiedliwieniem naszym! O Boże Nieskończony! Okaż nam miłosierdzie Swoje ze względu na Krew Syna Swego i cierpienia Jego na Krzyżu!” Tę modlitwę A. P. odmawiała zawsze.

Przed jej śmiercią, wczesnym rankiem, druga córka jej usłyszała we śnie głos za oknem:

- Ona – jest przed wszystkimi łampadkami! Ty słyszysz?

Córka podskoczyła, podbiegła do okna, otworzyła lufcik i odpowiedziała:

- Słyszę!

Od tej pory i przylgnęło do niej słowo: „Łampadka”. Niedługo przed samą śmiercią jej córka na jawie usłyszała cudowny śpiew ptaków na drzewie przed domem. Zawołała starszą siostrę… Obie wyszły na podwórko i słuchały śpiewu. I obie pomyślały, że to – sygnał: „Wkrótce mamuśka odejdzie od nas”. I rzeczywiście, ona szybko umarła. Córka jej z rozpaczała z żalu i oblewała się łzami. Ale w chwili śmierci matki nieoczekiwanie w jej serce wstąpiła radość, i zaczęła ona śpiewać paschalne pieśni przed ciałem zmarłej matki: „Christos woskriesie iz miertwych”, „Woskriesienije Christowo widiewsze”…

Kilka miesięcy po jej śmierci, podczas Wielkiego Postu, córka wstała wczesnym rankiem i, pomodliwszy się, ubrana, znów przyległa i lekko się zdrzemnęła. Nagle w pokoju pojawił się biały obłok. Opuścił się, i w nim, w centrum, pojawiła się twarz zmarłej matuli. Surowo patrząc na córkę i wskazując na ikony, Anna P. powiedziała:

- Dlaczego godzin śpiewać nie zaczynacie?

Córka natychmiast przebudziła się i, zerwawszy się z łóżka, zaczęła – jak zawsze czyniła z nieżyjącą już siostrą – odczytywać 1, 3, 6 i 9 godzinę kanoniczną.

Anna P. zmarła w dziewięćdziesiątym roku życia… Często zjawiała się córce, udzielając jej przeróżnych wskazówek.

„Czytelniku! Wspomnij w swoich modlitwach służebnicę Bożą Annę!” – tak kończy opisująca życie, być może, sama jej córka. Prawdopodobnie, ona też pisała i o „Ukazywaniu się zmarłych”. A my tylko przepisaliśmy „żywot” zmarłej i ukazania się jej, z maleńkimi zmianami w kolejności napisanego.

Metropolita Wieniamin (Fiedczienkow).
Boży ludzie: Moje duchowe spotkania. – M., 1998.

 

Z LISTÓW METROPOLITY SERBSKIEGO NIKOŁAJA (WIELIMIROWICZA)

…Jest w Diebar pewna matka, której syn został pochowany w dalekim kraju. Z powodu choroby ona nie mogła być na jego mogile. Dlatego postanowiła każdej soboty przychodzić na wojskowy cmentarz w Diebar. Tam leżą żołnierze, których matki nie mogą dotrzeć do mogił synów. I ona stawia na tych mogiłach świece i modli się. I prosi duchownego okropić mogiły i wspomnieć imiona, napisane na krzyżach, i pomodlić się za jej syna Afanasija.

I ty możesz postąpić tak samo, i ucichnie twój ból. Ważne jest, żebyś myślała nie o mogile, a o duszy swego dziecka. Zrozum, w żadnej mogile na ziemi nie ma jego duszy. Dusza jego jest bliżej ciebie niż mogiły.

Była jeszcze jedna matka, która pragnęła odnaleźć mogiłę swego syna. Ale jego mogiła była na polu bitwy, i nie wpuszczono jej. Wróciła ona, niepocieszona, do domu. Ale pewnego razu, według Opatrzności Bożej pojawił się syn w jej pokoju. Matka zerwała się i zawołała: „Gdzie jesteś, synu mój?!” – „Szedłem z tobą, mamo, i wróciłem”. I jeszcze powiedział jej, żeby przestała płakać, bo jest mu dobrze.

I ty nie płacz, zacznij dawać jałmużnę za pokój duszy syna twego. Łzami wystarczająco nasyciłaś ziemię swego serca, pora aby wzeszły kiełki. Najcenniejsze kiełki, wyrastające z łez – to modlitwa, jałmużna i pokora wobec woli Bożej. Niech modlitwa stanie się jedną deseczką krzyża, a jałmużna – drugą, uczyń z nich krzyż twemu synowi. Modlitwa kieruje się do góry, a jałmużna rozciąga się wszerz. Pokora wobec woli Bożej niech będzie gwoździem, którym zbity jest krzyż. Nie oddzielaj modlitwy od jałmużny, i pełne łaski pocieszenie nieba zejdzie na serce twoje, jak rosa na spragnioną trawę.

*

…Opowiem tobie o tym, jak pewna matka uratowała swego syna, podobnego do twego brata. Pewnego razu, kiedy wszystkie matczyne rady zostały wyczerpane, ona nagle zamilkła. Ani słowa już więcej do syna. I zaczęła modlić się do Boga, aby On posłał synowi jakąś chorobę. Powiesz: okrutna matka! Posłuchaj do końca. Ta matka sama mi to wszystko opowiadała.

„Uświadomiłam sobie, – mówiła ona, – że nikt pod niebem nie może go uratować, tylko jeden Bóg, i tylko przez jakieś cierpienie. Dlatego modliłam się o to, żeby On zesłał synowi wypróbowanie. Długo modliłam się. I, rzeczywiście, syn zachorował. Przeleżał w łóżku trzy miesiące, opiekowałam się nim i przed jego oczami modliłam się do Boga. On myślał, że modlę się o jego zdrowie cielesne, ja zaś modliłam się o uzdrowienie duszy. On widział moją troskę, miłość i modlitwę, i jego serce zmiękło. Pewnego razu, kiedy u lekarzy opadły już ręce i on sam stał się jak cień, zapłakał i wyszeptał: „Kochana mamo, pomódl się do Boga, abym nie umarł!”. Ja odpowiedziałam mu: „Obiecaj, synku, że zawsze będziesz pamiętać o Bogu i dziękować Mu, że poprawisz swoje życie”. – „Tak, mamo, tak. Tak!” – szeptał on w agonii. Ja jakoś wiedziałam, czułam, że on nie umrze. I, chwała Bogu, wyzdrowiał. Teraz jest zdrowy i duszą i ciałem. Miękki, jak wosk, pobożny, jak Anioł. Posłuszny i troskliwy, jak słońce”.

I ty, siostro, zostaw swoje rady. Zamilknij i nie denerwuj go. Jest teraz w gorączce. Zacznij modlić się za niego mówiąc: „Przedobry Boże, niezbadane i niezliczone są drogi Twoje. Jak Sam wiesz, uzdrów duszę brata mego, choćby ciężką chorobą czy męką. Błagam Ciebie”.

Jeszcze wybierz jeden dzień w tygodniu i pość za niego. Rozdawał jałmużnę za niego. I Pan w swoim czasie i według Swojej woli obdarzy go dobrocią duszy. I zwróci go w twoje ręce zdrowego i rozsądnego, w tajemniczy sposób wlewając w twoje serce ewangeliczne słowa: Oto brat twój był martwy i ożył. Zaprawdę, siostro, wielka jest miłość twoja, i ofiara twoja nie pozostanie bez nagrody.

*

Piszesz, że cały twój majątek poszedł pod młotek. Znalazłszy się na ulicy z niczym, poszedłeś w nocy na cmentarz, aby tam z sobą skończyć. Kilka godzin upłynęło na wahaniach i rozmyślaniach. Wycieńczony męczącymi rozmyślaniami, położyłeś się na mogiłę rodziców i zasnąłeś. We śnie objawiał się tobie matka: ostrzegła ciebie, mówiąc, że w Carstwie Bożym jest mnóstwo tych, którzy byli biedni na ziemi, ale ani jednego z tych, którzy świadomie pozbawili siebie życia. Ten sen powstrzymał ciebie od samobójstwa. Mianowicie twoja ukochana matka, dzięki Opatrzności Bożej, uratowała cię przed nim. Poszedłeś prosić o datki i zacząłeś żyć z jałmużny. I oto pytasz, czy nie naruszyłeś tym Zakonu Bożego.

Odwagi, synu człowieczy! Pan przykazał: „Nie ukradnij!”, ale nie powiedział: „Nie proś!” Proszenie bez skrajnego ubóstwa – kradzież, ale proszenie w twoim przypadku nie czyni ciebie złodziejem. Wojewoda imperatora Justyniana, sławny Wieliazar, na starość został w biedzie, ślepy i samotny. Siedział u bram miasta i prosił na chleb. Jako chrześcijanin nie mógł nawet myśleć o samobójstwie. Bo, na ile życie piękniejsze jest od śmierci, na tyle żebrak jest lepszy od samobójcy.

Mówisz, że trawi cię wstyd i smutek wysuszył tobie kości. Stoisz nocami przed twoją dawną kawiarnią i prosisz klientów o jałmużnę. Przypominasz sobie, że niedawno byłeś jej właścicielem, a teraz nie śmiesz wejść nawet jako gość. Oczy twoje poczerwieniały od łez.

Pociesz się dobry człowieku! Obok ciebie są Aniołowie Boży. Po co opłakiwać kawiarnię? Czy słyszałeś o pewnej restauracji na skraju Belgradu, która nazywa się „Czyja by nie była, nie jego będzie”. Zaprawdę, ten kto napisał te słowa był filozofem. Bo są one prawdziwe dla wszystkich restauracji, wszystkich domów i pałaców na świecie. Czyje by nie były, nie ich będą.

Co straciłeś? To, co nie było twoim, kiedy się rodziłeś, nie twoje i teraz. Byłeś właścicielem, a stałeś się biedakiem. To nie strata. Strata, kiedy ktoś był człowiekiem, a stał się bestią. A ty byłeś człowiekiem i pozostałeś człowiekiem. Podpisałeś wartościowe papiery jakimś „sławnym” gościom, oni oszukali ciebie, i straciłeś swoją kawiarnię. Teraz widzisz przez okno, jak oni się śmieją, kiedy ty na ulicy oblewasz się łzami i spalasz się ze wstydu. Nie bój się, jest prawda Boża. Oni odpowiedzą za swoje bezprawie. I, jeśli oni zdecydują się na samobójstwo, kto wie, czy pozwoli Pan ich matkom zjawić się z innego świata i powstrzymać ich od przestępstwa. Nie zazdrość ich szczęściu, bo nie znasz ich końca. Pewien starogrecki mędrzec powiedział: „Nikogo nie nazywaj szczęśliwym, póki nie zobaczysz jak on będzie umierać!”

Ciężko tobie być biedakiem? Ale czy nie wszyscy jesteśmy biedakami? Czyż nie zależymy każdego dnia i każdej chwili od Tego, Kto daje nam życie i wszystko do życia? Ty masz teraz ważną misję – przypominać o Bogu i o duszy i czynić ludzi miłosiernymi. Zmuszony jesteś żyć w milczeniu, co znaczy, zagłębij się w swoją duszę i modlitewnie rozmawiaj z Bogiem. Zycie żebraka wymaga większego męstwa, niż właściciela. Złoto testowane jest w ogniu, a ludzie, podobający się Bogu, – w palenisku poniżenia. Ale ty już pokazałeś, że jesteś bohaterem, zwyciężywszy czarne myśli o samobójstwie. Pokonałeś biesów rozpaczy. Po takim zwycięstwie każde inne będzie tobie łatwiejsze: Pan jest z tobą.

*

Żyje Pani z mężem i młodszym synem w wielkim ubóstwie. Wasz starszy syn – urzędnik, ale dawno was opuścił. Od lat nie pisze, nie przysyła prezentów swoim troskliwym i biednym rodzicom. Ojciec nawet nie chce o nim słyszeć, ale Pani próbowała uspokoić go i broniła syna, wybaczyła mu lekceważący stosunek do Pani. A potajemnie przelewała Pani łzy i modliła się za marnotrawnego (rozpustnego) syna do Boga. Trwało to kilka lat. Pani matczyną duszę przepełniał strach i wstyd: strach, że ojciec przeklnie syna i, i wstyd, że on publicznie się go wyrzeknie. Dlatego Pani coraz częściej i gorliwiej wznosiła modlitwy do Tego Jedynego, Kto może pomóc. Pani modliła się, pościła, zapalała świece, dawała jałmużnę i robiła wszystko, co powinna robić wierząca matka. Nieprzerwanie, dzień po dniu oto już siedem lat. Nie wycofując się i nie wątpiąc!

W końcu, po siedmiu latach, Pani otrzymała to, o co prosiła Boga. Skamieniałe serce syna zwróciło się do rodziców. W ostatnią Paschę otrzymała Pani od Niego pokajanny list i przekaz pieniężny. Prosi o wybaczenie. Nie rozumie, dlaczego tak długo mógł być bezlitosny wobec swoich rodziców, dosłownie jakby jakaś twarda skorupa okrywała serce. Obiecuje gorliwie pisać i wysyłać pomoc. Co tydzień przychodzi od niego list, co miesiąc – pieniądze. Matczynej radości nie było końca, Pani wdzięczność Bogu przerosła wszystkie słowa i wylała się we łzach.

I ja raduję się z Waszej radości i dziękuję Bogu, szanowna Pani. Z całą powagą nazywam Was panią. Panowanie Wasze nie jest w obfitości ziemskiego majątku, nie w tymczasowym bogactwie i nie w ludzkiej próżności. Panowanie Wasze oparte jest nie na krwi pańskiej, a na pańskim duchu. Pani wzniosła się duszą do Cara carów i Pana nad panami. W myślach Pani z Nim się kontaktuje, przez modlitwy z nim rozmawia. On – jest powietrzem i światłem Pani duszy, zawsze obecny przed Pani duchowym spojrzeniem. Z kimkolwiek by Pani nie rozmawiała, rozmawia jakby z kimś trzecim, bo Pan Bóg – jest drugim między Panią i każdym Pani rozmówcą. Pani, zanim powie, myśli w Bogu, Pani – służebnica Boża, a dlatego jest też córką Bożą. Stąd panowanie Pani i szlachetność Pani, a to jedyne panowanie, które nigdy nie będzie utracone, i jedyna wieczna szlachetność. Zdobywa się je poprzez wiarę i zachowuje się łzami i modlitwami.

W tajemniczy sposób odpowiedział Bóg na Pani modlitwy Pani sercu tak, jak niegdyś Kananejce: kobieto, wielka wiara twoja; niech będzie, jak chcesz. I stało się to, czego Pani chciała. Przywrócił Bóg zbłądzonego syna na prawą drogę, uratował go od ojcowskiego przekleństwa, które prowadzi do wiecznej śmierci, a ojca – od rozpaczy. Panią zaś Najwyższy wynagrodzi za Pani wiarę i tym, co jeszcze mocniej utwierdzi Pani duchowe panowanie i szlachetność, dopóki przejdzie Pani do wiecznego Carstwa, gdzie panują władcy Chrystusowi.

*

Pani narzeka na swoje dzieci, niestety, na swoje rodzone dzieci! Pani starała się nauczyć ich wszystkiego, zatrudniała nauczycieli muzyki i języka francuskiego. I teraz one nie dają Pani spokoju grą na fortepianie i między sobą rozmawiają tylko po francusku, śmieją się, i Pani czuje, że wyśmiewają się z Pani i obrażają. Niedawno poprosiła Pani dzieci, aby poszły razem na cmentarz na panichidę po starszym synu, który zginął na wojnie, ale one nawet nie myślały o tym: wstawszy z łóżka, one przysiadły się do fortepianu.

„Dzieci, – powiedziała Pani, – dziś nie czas na granie: dziś wspominamy naszego Mirko”. – „Oto więc zagramy mu marsz pogrzebowy!” – odpowiedziały one ze śmiechem.

I Pani, płacząc, odeszła, jak mówi, „z mogiły na mogiłę”.

Gdyby w odpowiednim czasie zaprosiła Pani do swoich dzieci dobrego wychowawcę, który uczyłby ich Zakonu Bożego! Miałaby Pani teraz dzieci, a nie papugi i małpy, bo nawet małpy można nauczyć grać, a papugi rozmawiać, ale Zakonu Bożego mogą nauczyć się tylko synowie i córki ludzi.

Kiedyś pewna ruska szlachcianka przyszła do priepodobnego Sierafima z Sarowa i poskarżyła się mu, że nauczyciele źle uczą jej dzieci języka francuskiego, i zapytała go, co ma robić. Święty człowiek jej odpowiedział: „Ty, matulo, naucz lepiej swoje dzieci modlić się do Boga, a francuskiego one potem łatwo się nauczą”.

Dzieci trzeba uczyć najważniejszego, bo tego, czego człowiek nauczy się w dzieciństwie, on już nie zapomina. Drugorzędnych przedmiotów można uczyć się i później, niewielka bieda. Ale jeśli nie nauczyć najważniejszego albo nauczyć źle, wtedy uderzenia klawiszy zagłuszą modlitwę, a francuskie „parlanie” posłuży tylko do naśmiewania się z rodziców.

Niech pomoże Pani dobry Bóg. Trudno teraz udzielić rady. Kidy serce się zachmurzy, trudno uczynić je czystym i przejrzystym. Potrzebna cierpliwość i modlitwa za dzieci. Stopniowo zawstydzi ich Pani cierpliwość, a modlitwą wybłaga Pani pomoc Wszechmocnego, i On oczyści serca Pani dzieci. Ale przede wszystkim trzeba pokajać się przed Bogiem, że nie nauczyła Pani dzieci Jego Zakonu.

Słuchajcie, niebiosa, i uważaj, ziemio, ponieważ Pan Bóg mówi: Ja wychowałem i wywyższyłem synów, a oni zbuntowali się przeciwko Mnie (Iz. 1:2).

Swiatitiel Nikołaj Serbski.
Misjonarskie listy. – M., 2003.

 

POJAWIENIE SIĘ ZMARŁYCH

Zmarli są wobec nas bardzo bliscy i uczestniczą we wszystkich naszych sprawach, słyszą nas, widzą i przychodzą nam z pomocą w nieszczęściach. Ale odnoszą się do nas surowiej, niż my sami do siebie, ponieważ prawidłowo i wyraźnie widzą, co jest nam pożyteczne i niezbędne do zbawienia.

Pewna córka umówiła się ze swoją postarzałą matulą, aby ona po śmierci pojawiła się jej na jawie lub we śnie. I ona rzeczywiście nie raz pojawiała się, czyniąc jej różne wskazówki.

Około dwóch tygodni po śmierci matki córka bardzo za nią zatęskniła. Tejże nocy matula zjawiła się we śnie: cała – w białych welonach, ale w niektórych miejscach pokryta krwawymi liniami. Twarz matuli wyrażała wyczerpanie. Nieznany córce człowiek podtrzymywał ją. Natychmiast pojawił się zmarły wujek i surowo powiedział siostrzenicy:

- Rozwiąż ją!

- Przebudziwszy się, córka zrozumiała: uwolnij matkę od ziemskich rodzinnych więzów!

A wyczerpanie na twarzy matki pokazywało, jak trudno jest oczyszczonym duszom przechodzić przez naszą, cuchnącą od grzechów, ziemską atmosferę. Dwa lata po śmierci matuli córka ujrzała ją we śnie, leżącą na łóżku. Matula miotała się i jęczała. Córka rzuciła się ku niej.

- K-e (synowi) jest ciężko! – powiedziała ona, – Daj mi lekarstwo!

Przebudziwszy się, córka zaczęła się za nią modlić. Po pewnym, krótkim czasie córka otrzymała list, z którego dowiedziała się, że z bratem K. wydarzyło się wielkie nieszczęście.

Podczas oblężenia Sewastopola córka znów zobaczyła matulę. Z radością rzuciła się do niej i zaczęła ją całować. Matula uśmiechnęła się i powiedziała:

- Bomby! Bomby!

Rzeczywiście, tego samego dnia był straszny nalot niemieckich bombowców. W czasie wojny zbombardowany został ich dom; a swoi, ruscy, rozgrabili ich majątek. Wszystko to obie z siostrą zniosły spokojnie, nawet z wdzięcznością Bogu. Ale po jakimś czasie przypomniała ona sobie, że zginęły drobne części garderoby; rozgniewała się na sprawców grabieży i przeklęła ich. Tejże nocy zjawiła się jej we śnie matula i powiedziała:

- Teraz ja dobrze wiem, jaka z ciebie mniszka!

Metropolita Wieniamin (Fiedczienkow)
Boży ludzie: Moje duchowe spotkania. – M., 1998.

 

UCZESTNICTWO ZMARŁYCH W LOSIE ŻYJĄCYCH, ZWŁASZCZA KREWNYCH I PRZYJACIÓŁ

Pewien arcybiskup, dotkliwie cierpiący z powodu napadów melancholii, gorliwie prosił o pomoc Boga. Raz podczas wieczornej modlitwy on zauważył, że w jego frontowym pokoju rozlało się światło, które stopniowo wzmacniało się i w końcu otoczyło go samego. Zobaczył on jakąś kobietę i, przyjrzawszy się jej, rozpoznał swoją zmarłą matkę. „Dlaczego tak gorzko płaczesz, synu mój? – powiedziała ona, – Czy ty rozumiesz, o co prosisz Pana? Panu nie jest trudno spełnić twoją prośbę, ale czy wiesz, czego przez to pozbawiasz siebie? Ty nawet sam nie wiesz, o co sobie prosisz”. I, udzieliwszy mu kilku pouczeń, stała się niewidzialna.

„Listy Swiatogorca”

*

Hieromnich Anikita (w świecie – kniaź Siergiej Szichmatow), usłyszawszy o chorobie swojej pobożnej matki, wybrał się do niej, żeby przebaczyć sobie nawzajem, pożegnać się i otrzymać błogosławieństwo na wstąpienie do monastycyzmu, ale zastał ją już bez życia. Gorzko płakał z tego powodu, że ona nie zdążyła go pobłogosławić. Pobożna matka nie zwlekała pocieszyć go swoim pojawieniem się. W czasie lekkiego snu ona zjawiła się mu z jasną twarzą i powiedziała: „Błogosławić dużo, a pozwolić można”.

O życiu i wysiłkach hieromnicha Anikity: Tajemnica życia pozagrobowego
Opracował archimandryta Panteleimon. – M., 1997.

 

WADIM

Wadim zginął w bitwie pancernej 31 grudnia 1943 roku – w noc przed Nowym, 1944 Rokiem. Tej nocy Olga Nikołajewna miała sen, po którym ona rano powiedziała: „Wadim zabity”. Kiedy po kilku dniach przyszło pisemne zawiadomienie o śmierci, była w nim wskazana data śmierci – 31 grudnia – ten sam dzień, kiedy Olga Nikołajewna zobaczyła sen. Wtedy też ona zapisała: „Cały dzień dręczyła mnie myśl o Wadimie, był on na przedniej pozycji, nasi atakowali, i trwały gorące bitwy. Ja w milczeniu przeżywałam swój niepokój, starając się nie niepokoić Nikołaja Nikołajewicza. Wyczerpawszy się, zasnęłam. Przyśniło się mi: pole, pokryte górami śniegu. Ze śniegu wyłania się postać Wadima, w szynelu, uszance. On wyciąga do mnie ręce i mówi: „Mamo, pomóż mi”. Szybko ogarniam go spojrzeniem, wiem, że jest na froncie. Być może, ranny? Nic nie widzę, a śnieg pada. Pytam: „Jak pomóc?” On składa na piersi ręce i mówi: „Ty sama wiesz, jak” – i jakby rozpływa się w powietrzu. Przebudziłam się ze słowami: „Wadim zabity”. Rzeczywiście, ten dzień był dla niego ostatnim.

31/XII 43 r.

Opowiadanie Olgi Nikołajewny:

„Nadal otrzymywałam w styczniu jego listy, pisał on prawie codziennie, listy szły długo – do połowy lutego, ale wszystkie były datowane przed 31 grudnia, a potem listów już nie było, i nic o nim nie wiedziałam. Ale on dalej mi się śnił, i za każdym razem prosił o pomoc. Chodziłam codziennie do cerkwi i, nie wiedząc jak się modlić – za żywego czy zmarłego, prosiłam Matkę Bożą, aby okryła go Jej Wszechmocną Opieką i wszystko oddawałam woli Bożej, a dusza się rozrywała.

21 kwietnia 1944 roku, w przeddzień dnia Anioła (imienin) Wadima, przyśniło się mi: ż idę naszą uliczką z nieżyjącym jego ojcem i choć nie patrzę na niego, ale czuję, że jakieś szczęście idzie od niego, i pytam, dlaczego jest tak szczęśliwy (pamiętam, że umarł), i on odpowiada: „Jak mogę nie być szczęśliwy, kiedy Wadim jest ze mną...”

Tego dnia wezwano mnie do biura komendy wojskowej i powiadomiono, że Wadim zginął 31 grudnia 1943 roku pod Bierdicziewem, i zaraz dodali, że, być może, to pomyłka, będą jeszcze dociekać. Ja skamieniałam. My – Nikołaj Nikołajewicz i ja – wracaliśmy z biura w pełnym milczeniu, Nikołaj Nikołajewicz mocno trzymał mnie pod rękę. Między parterem i pierwszym piętrem ona nagle rozpłakał się, i ja milcząc uspakajałam go.

Więc żyje czy nie?! Straszny dzień, straszna noc, trzeba pamiętać o tych wokół siebie, tak lubiących Wadima, i walczyć z wyobraźnią, z rozpaczą.

Następnego dnia, 22 kwietnia, wezwano mnie do telefonu. Kobiecy nieznajomy głos zapytał, czy mam wiadomości od syna, powiedziałam o odpowiedzi z biura wojskowego, głos radośnie powiedział: „Zapiszcie mój adres i przyjeżdżajcie, podam pani szczegóły...”

Wszystko stało się jasne, i następnego dnia rano odsłużyliśmy zaoczne otpiewanije (nabożeństwo pogrzebowe). Po tym ustały sny, które często widziałam po 31 grudniu, w których Wadim prosił mnie o pomoc…

Trzy spotkania. – 1997.

 

BABCIA

Domna Siemionowa Zacharowa opowiadała swojej wnuczce, S.Ju.K., o tajnym wydarzeniu, które przydarzyło się jej w Sierpuchowie, w lata Wielkiej Wojny Ojczyźnianej lub zaraz po niej. W trudne, głodowe lata babcia bardzo bała się umrzeć wcześniej, niż troje jej małych dzieci – dwie dziewczynki i chłopiec – staną na nogi. Codziennie ona gorąco się modliła, żeby Bóg przedłużył lata jej życia ze względu na wychowanie dzieci. Pewnego razu podczas wieczornej modlitwy Domna Siemionowna zobaczyła Carycę Niebiańską. Obok niej stał swiatitiel Nikołaj. Matka Boża uprzejmie zwróciła się do kobiety, pocieszając ją: „Żyj w spokoju, wyhodujesz swoje dzieci”. Po tym Domna odnalazła spokój, spokojnie trudziła się i wychowała nie tylko dzieci i wnuki, ale i prawnuki.

S. Ju. K. 2004.

 

SWIATITIEL GRIGORIJ TEOLOG

Głębokim serdecznym pragnieniem sprawiedliwej Nonny z Nazjanzu było zostać matką dziecka płci męskiej. Ona nieustannie prosiła Pana aby darował im z mężem Grigorijem syna, obiecując poświęcić go na służbę Bogu. Pan zareagował na modlitwę pobożnej kobiety i w nocnym widzeniu nie tylko objawił, jaki będzie jej syn, ale i odkrył jej imię przyszłego dziecka.

Sprawiedliwa Nonna urodziła chłopczyka i nazwała go Grigorij. Wypełniając obietnicę, znów matka obiecała poświęcić nowonarodzone dziecko Bogu.

Starożytni chrześcijanie nie mieli zwyczaju sprawowania Sakramentu Chrztu niemowląt. Chrzest odkładali do osiągnięcia wieku dojrzałości, czyli trzydziestu trzech i pół roku, ku pamięci o chrzcie Pana Jezusa Chrystusa. Ponadto stosunek do sakramentu był niezwykle odpowiedzialny, chrześcijanie bardzo bali się w wietrznej młodości dobrowolnymi czy mimowolnymi grzechami obrażać Zbawiciela. Dlatego chrzest przyszłego swiatitiela Grigorija, zgodnie ze starożytnym zwyczajem, odłożono do jego trzydziestolecia.

Grigorij najpierw uczył się w jednej ze słynnych szkół Cezarei Palestyńskiej, która w tym czasie słynęła naukowością, u retora Fespesjusza. Potem przeniósł się do Aleksandrii i na koniec, pragnąc uzupełnić swoją edukację, udał się do Aten na eginskim statku, wraz z Hellenami poganami. Niedaleko wyspy Samos pojawił się sztorm na morzu. Sztorm wzrósł do huraganu, zaczęła się burza. Marynarze zwątpili w zwoje zbawienie, wielu płakało. Szczególnie cierpiała dusza młodego Grigorija: on nie zdążył jeszcze przyjąć Świętego Chrztu, był w randze katechumenów i bał się nie tylko rozstać się z życiem ziemskim, ale i stracić życie wieczne z Chrystusem. Ze łzami błagał on Zbawiciela, aby uratował go od śmierci w buszujących falach. W sennym widzeniu Pan odkrył rodzicom, Grigorijowi i Honnie, o nieszczęściu, które spotkało ich syna. Ojciec i matka natychmiast zaczęli się modlić i gorąco prosili o uratowanie ich dziecka.

Bóg usłyszał łzawe modlitwy rodziców przyszłego kaganka wiary, uśmierzył wściekłą burzę, i na morzu nastał pełna cisza. Wszyscy, płynący statkiem, wiedzieli, że tylko według modlitw świętego Grigorija zostali uratowani od nieuchronnej śmierci: młody człowiek, towarzysz podróży świętego, zobaczył w nocy we śnie, jak w czasie niepokoju i burzy matka Grigorija, błogosławiona Nonna, pospiesznie przyszła po morzu, wzięła pogrążający się w otchłani statek i przyprowadziła go do brzegu. Kiedy falowanie uspokoiło się, on opowiedział wszystkim o swoim widzeniu.

Ojciec Grigorija, który ze łzami modlił się w Nazjanzy o zbawienie swego syna i zdrzemnął się po modlitwie, zobaczył we śnie wściekłego biesa, Erinna, który starał się zniszczyć młodego Grigorija na morzu. Młodzieniec w walce ochwycił rękoma nieczystego ducha i pokonał go. Tak Pan Bóg nie tylko pobudził serca rodziców wielkiego swiatitiela, ale i pocieszył ich.

Żywoty świętych w języku rosyjskim, przedstawione zgodnie z wytycznymi Czetii Minei
św. Dimitrija Rostowskiego. Ks.5. cz. 2. Styczeń. – M., 1904.

 

ZBAWIENIE TONĄCEGO

Ojciec hierodiakona Nikona zginął, a matka został sama z trójką dzieci na rękach. Rodzina głodowała, i matka często musiała prosić o jałmużnę. Zwracała się o pomoc do miejscowego duchownego, który chętnie starał się pomóc wdowie. Pewnego dnia matka po raz kolejny poszła do batiuszki. Maleńkiego syna postanowiła zostawić w domu. Żeby ten pod jej nieobecność nic nie narozrabiał, przywiązała go za nóżkę do nogi łóżka. Maleństwo słabo się czuło od głodu, nudy i bezczynności. Nieoczekiwanie pokój rozświetliło światło. Światło, jak obłok, otaczał starca w mnisim odzianiu. „Co z tobą, maleńki?” – zapytał on dziecko. „Ja chcę jeść, mama mnie przywiązała”. Nieznajomy starzec czule pogłaskał chłopczyka po brzuchu, i uczucie głodu u niego minęło. Odwiązawszy dziecko, on znikł. Kiedy matka, wróciwszy, zastała syna swobodnie biegającego po domu, była zdumiona. Na podstawie opisu ona rozpoznała w jego wyzwolicielu priepodobnego Siergija z Radoneża.

Starszy brat ojca Nikona, Wiktor, był najlepszym, niezawodnym człowiekiem, ale cierpiał z powodu chorobliwego zamiłowania do alkoholu. Po otrzymaniu wypłaty koledzy łatwo namawiali go do podtrzymania towarzystwa. Matka wiele cierpiała, próbując uratować syna przez zgubą. Pewnego razu bardzo długo go nie było. Matka całą noc modliła się przed ikoną Przenajświętszej Bogarodzicy o zbawienie swego dziecka. Po długiej łzawej modlitwie ona usłyszała głos: „Pójdź na brzeg Oki i zabierz swego syna”. W mroku przed świtem kobieta znalazła przemoczonego na wskroś Wiktora na brzegu rzeki. Okazało się, że o wypił, zasiedział się i wszedł na most przez Okę, kiedy most był już rozwiedziony. Nie zauważywszy w ciemności ziejącej przepaści, zrobił krok i poleciał w dół. Ze strachu i przepicia Wiktor od razu zaczął tonąć i już głęboko zanurzył się w wodę. W tym momencie zobaczył przed sobą przepięknego młodzieńca w niebiańsko-błękitnych szatach i usłyszał głos: „Nie może utonąć syn, za którego modli się matka!” On poczuł, jak ktoś silnym uderzeniem wyrzucił go na brzeg.

Hierodiakon Nikon.
Wspomnienia ihumena Kosmy. – 1996 – 2000.

 

NAD ZATOKĄ FIŃSKĄ

We wrześniu 1941 roku ojciec służył w 41-m Pułku Lotniczym, tymczasowo pełniąc funkcję dowódcy eskadry. Nad Zatoką Fińską jego samolot został zestrzelony, i wpadł do wody. Paweł Igniatiewicz próbował otworzyć luk, ale podczas uderzenia o wodę lampę zaklinowało, i luk nie otwierał się. Samolot tonął. Ojciec schwycił prawą rączkę, szarpnął z całej siły. Tak chciało się żyć, że zgiął on stalową rączkę jak palec grubą. Bez rezultatu. Siły go opuściły, Paweł zrozumiał, że ginie. W tym momencie on przez sekundę przypomniał sobie całe swoje życie, przed wewnętrznym widzeniem wyraźnie pojawiło się dzieciństwo. Ojciec zobaczył przed sobą matkę, Natalię Jegorownę. Ona zapytała go: „Ty wszystko zrobiłeś?” Ojciec szarpnął drugą, zapasową, rączkę, lampa stanęła na szyny, i luk się otworzył. Samolot już prawie pogrążył się w wodzie, ale Paweł zdążył przebiec po jego powierzchni, skoczyć w wodę i odpłynąć, żeby nie wciągnęło do leja. Dwie godziny on pływał w lodowatej wodzie i już tracił siły, ale przepływał obok statek patrolowy. Pilot nałykał się wody. Ze statku rzucono linę, za którą on konwulsyjnie uczepił się jedną ręką tak mocno, że na pokładzie palce trzeba było rozprostowywać sztyletem.

Wspomnienia Pawła Pawłowicza Cziniakowa. 2000.

 

„TRZYMAJ ZIUJD-WEST”

(Trzymaj południowy zachód)

Wiele, wiele niewytłumaczonego jest na świecie. Bywają cuda i w naszym niewierzącym wieku, – powiedział nasz gospodarz, emerytowany marynarz, przechadzając się tam i z powrotem po jadalni. Zaprosił on nas do spędzenia z nim słotnego jesiennego wieczoru przy szklance herbaty, i zebraliśmy się w ciasnym kręgu w przytulnym pokoju wokół samowara. Nasz gospodarz po mistrzowsku opowiada, i oczekiwaliśmy od niego ciekawej opowieści z jego niezliczonych morskich przygód.

- Tak, dobrze pamiętam to wydarzenie, – kontynuował on, szarpiąc swoje siwe wąsy, – porażające wydarzenie. Byłem jeszcze kadetem marynarki, młodym, wesołym chłopcem, pełnym różowych nadziei i ufności. Nasz kurs tym razem był bardzo trudny i niebezpieczny. Nastały dni jesienne. Niebo wisiało jak ołowiana czapka. Wiał zimny wiatr. Powoli płynęliśmy według kursu. Ocean ponuro szumiał. Bardzo dobrze pamiętam ten wieczór. My, młodzi, wypełniwszy swoje dzienne obowiązki, poszliśmy do kajuty i wspominaliśmy krewnych i znajomych. Nagle słyszymy pośpieszne kroki kapitana i wnioskujemy z jego chodu, że jest czymś zdenerwowany.

- Panowie, – powiedział on, zatrzymawszy się w drzwiach kajuty, – kto pozwolił sobie przed chwilą zakraść się do mojej kajuty? Odpowiadajcie!

Milczeliśmy, zdziwieni, w osłupieniu spoglądając na siebie nawzajem.

- Kto? Kto był tam przed chwilą? – powtarzał on groźnie i, prawdopodobnie, ujrzawszy zdumienie na naszych twarzach, szybko odwrócił się i odszedł na górę. Tam groźnie zabrzmiał jego głos. Nie zdążyliśmy się opamiętać, jak rozkazano nam pójść na górę. Na pokładzie ustawiła się cała załoga. Obaj bosmani byli zdenerwowani i zaniepokojeni.

- Kto był w mojej kajucie? Kto pozwolił sobie na ten zuchwały żart? – groźnie krzyczał kapitan. Odpowiedzią mu było ogólne milczenie i zdumienie. Wtedy kapitan opowiedział nam, że gdy tylko położył się w kajucie, jak słyszy w półświadomości czyjeś słowa: „Trzymaj ziujd-west dla uratowania życia ludzi. Prędkość powinna być nie mniejsza niż trzy metry na sekundę. Śpiesz się, póki nie jest za późno!”

Słuchaliśmy opowiadania kapitana i dziwiliśmy się. Kapitan zasępił się. Zostaliśmy zwolnieni. Wszyscy byliśmy zaniepokojeni i zakłopotani. Co zrobi kapitan? Iść na ziujd-west – oznaczało zboczenie z kursu i płynięcie w inną stronę. Do później nocy nikt nie spał. Szybko zrozumieliśmy, że po długiej naradzie ze starszym bosmanem, bardzo doświadczonym, wypróbowanym marynarzem, kapitan zdecydował posłuchać tajemniczej rady. Prawda, zboczenie z kursu nie było tak znaczne i niewiele czasu będzie straconego.

- Trzymajcie ziujd-west i postawcie dobrego wartownika na maszcie! – usłyszeliśmy rozkaz kapitana bosmanowi.

Nasze serca były niespokojne. Co to będzie? Czyż to żart, kpina? Ale kto mógł tak zażartować? Wczesnym rankiem wszyscy, jak zwykle, byliśmy na nogach i tłoczyliśmy się na pokładzie. Sternik w milczeniu wskazał kapitanowi na widoczny w oddali czarny obiekt. Płynęliśmy całą noc; poranek był szary, deszczowy. Z powodu mgły nic nie było widać w oddali. Kapitan długo patrzył w lunetę, wezwał bosmana i coś mu cicho powiedział. Kiedy kapitan zwrócił się do nas, twarz jego była bladsza niż zwykle. Po półtorej godzinie zobaczyliśmy gołym okiem, że czarny obiekt był czymś w rodzaju tratwy, i na niej – dwie leżące ludzkie postacie. Spuściliśmy łódź. Bosman sam popłynął po nieszczęśników. Fale zalewały tratwę, jeszcze trochę i byłoby już za późno. Czy ludzie na tratwie żyli? Po półgodzinnej walce z wiatrem i falami bosman przywiózł nieszczęśników. To był młody marynarz i dziecko, oboje nieprzytomni, z wykrzywionymi przez konwulsje twarzami, zesztywniali, prawie martwi.

Jakie zamieszanie powstało na statku! My wszyscy, zaczynając od kapitana i kończąc na ostatnim marynarzu, staraliśmy się zrobić coś dla nieszczęśników. I tajemnicze uratowanie poraziło nas wszystkich; oni wydawali się nam posłańcami Opatrzności.

Kapitan, jak najczulsza matka, troszczył się o dziecko. Dopiero po dwóch godzinach marynarz odzyskał świadomość i zapłakał z radości. Dziecko mocno spało, owinięte i ogrzane.

-Panie! Dziękuję Tobie! – wykrzyknął marynarz, prosty, sympatyczny młody człowiek. – Widocznie, modlitwa matuli doszła do Boga!

Wszyscy go obstąpiliśmy, i on opowiadał nam smutną historię statku, który rozbił się o podwodne skały i zatonął. Ludzi było niewielu, niektórzy zdążyli uratować się w łodzi, reszta utonęła. On ocalał jakimś cudem na pozostałym fragmencie statku. Dziecko było cudze, ale uchwyciło się za niego w chwili niebezpieczeństwa, i uratowali się razem.

- Matula, widocznie, modli się za mnie! – mówił marynarz, z czcią żegnając się i patrząc na niebo. – Jej modlitwa uratowała mnie! Wystraszyłem się bardzo, kiedy jeszcze byłem przy świadomości, a jeszcze i dziecko schwyciło się za mnie – nie mogłem go zostawić; zdrętwiałem, zmarzłem, wodą zalewa… Dziecko płacze… I zacząłem się modlić… A potem ostatnie, co pamiętam: śmierć przyszła, i zakrzyczałem: „Matulu kochana, pomódl się za mnie! Pomódl się do Pana!” Widocznie gorąco ona za mnie się modliła. Oto w kieszeni i list jej noszę przy sobie… Dziękuję kochanej mojej!

I on wyjął list, napisany słaba prostą ręką, małogramotnej kobiety. Przeczytaliśmy go kilka razy, i wywarł na nas duże wrażenie. Ostatnie linijki jego pamiętam nawet teraz: „Dziękuję, synku, za twoją pamięć i życzliwość, że nie zapominasz staruchy-matki. Bóg nie opuści ciebie! Ja dniem i nocą modlę się za ciebie, synku, a matczyna modlitwa dochodzi do Boga. Módl się i ty, synku, i bądź zdrów, i nie zapominaj twojej staruchy-matki, która modli się za ciebie. Serce moje zawsze jest z tobą, czuję im wszystkie twoje smutki i biedy i modlę się za ciebie! Niech błogosławi ciebie Pan i niech zbawi i zachowa ciebie dla mnie!”

Marynarz, widocznie, bardzo kochał swoją matkę i ciągle wspominał o niej. Uratowane dziecko, siedmioletni chłopczyk, spodobał się kapitanowi, bezdzietnemu człowiekowi, on postanowił zostawić go u siebie. Dziwne są drogi Opatrzności! Wielka siła matczynej modlitwy! Dużo jest na świecie tajemniczego, niewytłumaczalnego, niepojętego dla słabego umysłu.

Proście, i będzie wam dane:
Niewymyślne opowieści o cudownej pomocy Bożej. – Klin, 1999.

 

POKAJANIE GRZESZNIKA

Przyszła kobieta do starca:

- Syn pije, żyje niegodziwie, bije mnie, łzy nie wysychają, pomódlcie się za niego, batiuszka.

- A ty dziękuj Bogu za to.

- Jak to, batiuszka, dlaczego?

- A gdyby on nie pił, ty i do cerkwi byś nie poszła i do mnie byś nie przyszła. Idź, módl się za swego syna – ani jedna kropla łez matczynych nie przepada. Matczyna modlitwa ma wielką siłę. A syn twój umrze chrześcijaninem.

Wszystko wydarzyło się według słów starca. Jej syn zachorował na raka i dosłownie wypalił się w kilka miesięcy. Ale jak on kajał się pod koniec życia! Nie można było patrzeć na niego bez łez. Wszystkich prosił o przebaczenie i mówił: „Pokajajcie się, drodzy moi; strasznie, strasznie my żyjemy, giniemy”. Umierał radosny i pojednany z Bogiem. Przed śmiercią poprosił o wezwanie duchownego, wyspowiadał się i przyjął priczastije. Matka po śmierci syna całe życie poświęciła służbie Cerkwi – trudziła się w ubogich świątyniach.

Starec hieroschimnich Sierafim Wyrickij (Wasilij Nikołajewicz Murawiow) (1865–1949).
Wyd. 2. – M., 1997.

 

UKAZANIE SIĘ NIEBOSZCZKI MATKI
(OPOWIADANIE KAPŁANA G. TROSTIANSKOHO)

Był koniec lipca. Upał nie do zniesienia. Słońce nieruchomo stoi na czystym bezchmurnym niebie i oblewa ziemię rozpalonymi promieniami. Cisza… Ani najmniejszego ruchu wiaterku, oświeżającego duszne powietrze. Jakby śpiące po obu stronach drogi, stoją zakurzone drzewa. Ani jeden listek się nie poruszy, i długie, gęste cienie drzew, przecinając drogę, leżą jak ciemne plamy. Droga prowadzi do wsi Fłorowo, należącej do mego znajomego właściciela ziemskiego Siemiona Pawłowicza Rynina. Oto w końcu ukazała się i wioska. Na pagórku widnieje cerkiew. Jej pozłacany krzyż płonie w słońcu jasnym światłem. Dalej widać pola, upstrzone laszkami skoszonego zboża. Zza gęstych drzew mignął dach pańskiego domu. Otacza go rozległy stary sad, w którym rosną stuletnie dęby, lipy i mnóstwo różnych drzew owocowych. Z jednej strony sad obmywa głęboka fantazyjnie wijąca się w swoich brzegach, pokryta miejscami drobnymi krzewami i trzcinami, rzeka.

Zastałem Siemiona Pawłowicza, właściciela domu i sadu siedzącego w cieniu dużego drzewa. Tu też była i jego żona, kobieta około trzydziestoczteroletnia, i trzech sąsiednich właścicieli ziemskich, również ze swymi rodzinami. Towarzystwo o czymś gorąco się sprzeczało.

- Wszystko to wymysły, – mówił jeden z gości, – gra próżnej fantazji, brednia.

Podszedłem do rozmówców. Przywitaliśmy się.

- Oto, batiuszka, – zwrócił się do mnie gospodarz, – rozmawiamy o ukazywaniu się z tamtego świata. Piotr Piotrowicz, – wskazał on mi na jednego ze swoich towarzyszy, – stanowczo nie wierzy w takie ukazania się. Powiedzcie nam, proszę, czy mogą być i czy rzeczywiście bywają ukazania się umarłych nam, żyjącym na ziemi?

- Takich ukazań się, – powiedziałem, – negować nie można i trzeba mieć wielkie zuchwalstwo, żeby się na to zdecydować. Można by przytoczyć wiele przypadków, gdzie ukazania się potwierdzone są całkowicie niepodważalnymi dowodami i, zatem, muszą być przyjęte jako fakty, namacalnie udowadniające ukazania się z tamtego świata. – Przy okazji podałem kila przypadków, o których miałem okazje przeczytać, i, między innymi, o widzeniu jakie miał metropolita Płaton, to jest o przypadku, opowiedzianym przez samego władykę. Porozmawiawszy w ten sposób jakiś czas, goście stopniowo zaczęli rozchodzić się po sadzie. My z gospodarzem też poszliśmy na spacer po cienistych alejkach.

- Ze mną samym, – zaczął Siemion Pawłowicz, kiedy zostaliśmy we dwóch, – kilka lat temu wydarzył się zdumiewający przypadek, o którym, oprócz mnie, do tej pory nikt nie wie. Po śmierci matki (ojca swego nie pamiętam) zostałem spadkobiercą bogatego majątku. Miałem wtedy dwadzieścia cztery lata. Pozostawiony samemu sobie, poprowadziłem najbardziej bałaganiarskie i rozhulane życie. Ciągłe hulanki z towarzyszami, gry w karty i inne, temu podobne, były codziennym moim spędzaniem czasu. Tak minęły dwa lata. O Bogu, o cerkwi, o postach nawet wzmianki nie było, choć moja nieżyjąca matula była głęboką chrześcijanką i surowo przestrzegała zasad Prawosławnej Cerkwi, w posłuszeństwie której i mnie starała się wychować.

Pewnego razu o godzinie czwartej po południu, siedzę w swoim gabinecie, zamyśliwszy się nad otwartą książką (w domu, oprócz mnie i mego lokaja, który był przez dwa pokoje ode mnie, nikogo nie było). Nagle powoli otworzyły się drzwi mego pokoju. Obejrzałem się i zdrętwiałem. Na progu stała moja nieboszczka matka i surowo patrzyła na mnie. Potem wskazała na ikonę Zbawiciela, wiszącą przy mnie, trzykrotnie ocieniła mnie znakiem krzyża i odeszła, stąpając miękko i często, jak robiła to za życia. Chciałem pobiec za nią, ale nie mogłem ruszyć nóg z miejsca; chciałem krzyknąć, ale język przykleił mi się do gardła. Dopiero po pięciu minutach byłem w stanie wstać i odszukać mego człowieka.

- Iwan, – powiedziałem, – ty nikogo nie widziałeś?

- Nikogo.

- I nic nie słyszałeś?

- Słyszałem, – powiedział on, – jakby kroki w kierunku waszego gabinetu; pewnie ktoś przychodził do pana.

- Tak, – odpowiedziałem, – był u mnie drogi gość. – I następnie przerwałem wszelkie dalsze wypytywania na ten temat. Zjawienie się mojej matki głęboko poraziło mnie i zmusiło mocno zastanowić się nad moim ówczesnym stanem moralnym. I gdyby nie to zjawienie się, Bóg wie co by ze mną było! Być może, przepadłbym w życiowym bagnie, jak przepadło wielu z moich dawnych towarzyszy. – Tak, – podsumował swoją opowieść Siemion Pawłowicz, – dziwne i niepojęte są drogi, którymi Ojciec Niebieski przyciąga dusze i serca grzeszników do pokajania i zbawienia!

Sternik. 1897. Nr 36.

 

POUCZENIE NIEWIERZĄCEGO LEKARZA

W 1918 roku Tichon, metropolita Uralski, odwiedziwszy Troice-Siergijewą ławrę, w obecności Patriarchy Tichona powiedział o sobie następujące:

„Moje świeckie imię Iwan Iwanowicz Obolienskij. Według specjalności jestem lekarzem, mieszkam z mamą i ciotką w jednym z gubernialnych miast nad Wołgą. W swoim światopoglądzie byłem całkowicie niewierzącym i nie krępowałem się wypowiadać swoich przekonań w obecności matki i ciotki.

Te mocno smuciły się z powodu mojej niewiary i, niewątpliwie, modliły się przy tym do Boga o pouczenie mnie i zbawienie mojej duszy. Widocznie, Pan wysłuchał ich modlitw, nawiedzając mnie oświecającym snem.

Pewnego razu, wróciwszy z teatru, zacząłem rozmowę z matką i ciotką na tematy religijne i przy tym szyderczo wypowiedziałem się o ich wierze. To je tak skrzywdziło i zmartwiło, że stanęły na kolana i zaczęły gorąco modlić się do Pana o oświecenie mnie.

Ja zaś po zjadłszy kolację i do syta nagadawszy się na temat niewiary, położyłem się spać. I widzę straszny sen, w którym przedstawiany był los grzeszników w życiu pozagrobowym. Sen był tak wyraźny i straszny, że moja dusza omal nie oddzieliła się od ciała. To senne przeżycie odzwierciedliło się tak, że ja posiwiałem. Nie mając wcześniej ani jednego siwego włosa, obudziłem się z pasmami siwych włosów na głowie i… uwierzyłem. Ale wróg naszego zbawienia jeszcze długo mnie nie opuszczał. On ze swymi pomocnikami w oszczerstwach często zjawiał mi się we śnie. Złe duchy, takie obrzydliwe i podłe, z długimi nosami i okropione jakimś odrażającym płynem, miały odwagę całować się ze mną. Wszystkie te widzenia wzmacniały mnie w wierze i nadziei na Boga, do Którego uciekałem się w swoich modlitwach, prosząc o wybawienie mnie od tych widzeń.

Wkrótce przyjąłem stan mnisi, a później Pan nawiedził mnie łaską kapłaństwa i biskupstwa. Tak Pan przez modlitwy mojej matki i ciotki zbawił moją duszę od zguby i opatrznościowo postawił mnie w Cerkwi paść rozumne duchowe stado Chrystusowe”.

Archimandryta Kronid (Lubimow).
Rozmowy i kazania. W 2 t. – Swiato-Troickaja Siergijewa ławra, 1998. T. 2.

 

MATKA BOŻA

Oto co opowiada I. W. Kiriejewskij w liście do swego przyjaciela Gierciena. „Ja kiedyś stałem w kaplicy, – pisze on, – patrzyłem na cudotwórczą ikonę Bożej Matki i rozmyślałem o dziecięcej wierze ludzi, modlących się do Niej; kilka kobiet, chorzy, staruszkowie stali na kolanach i, żegnając się, kłaniali się do ziemi. Z gorącą nadzieją patrzyłem na święte rysy, i stopniowo tajemnica cudownej siły zaczęła się i rozjaśniać. Tak, to nie po prostu deska z wizerunkiem. Przez całe wieki chłonęła ona te strumienie gorących ofiar, pochwał, modlitw ludzi ubolewających, nieszczęsnych. Ona stała się żywym organem, miejscem spotkania Stwórcy z ludźmi. Myśląc o tym, jeszcze raz popatrzyłem na starców, na kobiety z dziećmi, porzuconych w proch, i na świętą ikonę – wtedy sam zobaczyłem ożywione rysy Bogarodzicy. Ona z miłością i miłosierdziem patrzyła na tych prostych ludzi. I ja upadłem na kolana i pokornie modliłem się do Niej”.

Tak wiara innych sprowadziła łaskę na obojętnego wobec niej. I ileż widzimy podobnych przykładów, kiedy na widok płomiennej modlitwy i wiary w Boga innych rozpala się i nasze serce do modlitwy i pokajania i nawet duchowego odrodzenia. Oto co osobiście opowiadał mi o sobie pewien młody człowiek, mieszkający w Piotrogradzie: „Po śmierci mego ojca, który miał wielki handel, zostałem otoczony przez niedobrych towarzyszy, wciągnięty w otchłań grzechu, i pogrążyłem się z nimi w strasznych nieprawościach. Nic nie mogło mnie powstrzymać: ani płacze matki, ani jej błagania, szybko zbliżałem się do zguby. Bogactwo ojca w moich rękach znikało szybko, i z pewnością bym zginął, gdyby nie szczególna Boża Opatrzność i płomienne modlitwy matki.

Pewnego razu po burzliwie spędzonej nocy, już o siódmej rano, wracałem do domu z uczuciem głębokich wyrzutów sumienia za swoje zachowanie. Przejeżdżałem Newskim Prospektem obok Kazańskiego soboru. To było jesienią w ponury dzień. Mój wzrok został nagle porażony przez niezwykłe zjawisko: nad soborem zabłysło niezwykłe światło, łagodne, przyjemne, i w tym świetle wyraźnie zobaczyłem jakby unoszącą się w powietrzu ikonę Bożej Matki. Jakbym nie był zamroczony niemoralnym swoim życiem, jednak to porażające zjawisko doprowadziło mnie do duchowego drżenia; szybko zeskoczyłem z powozu i skierowałem się do Kazańskiego soboru. Tu oczekiwał mnie nowy porażający widok: zobaczyłem tu swoją matkę, przed ikoną Carycy Niebieskiej wylewającą potoki łez, których ślady były wyraźnie widoczne przed nią na pomoście świątyni. Na widok płaczącej matki, z taką wiarą płomiennie modlącej się przed obliczem Bogarodzicy, moje serce było tak porażone żalem do niej, że ja natychmiast zaraz za nią skłoniłem swoje grzeszne kolana i zapłakałem. Serce moje topniało pod wpływem uczucia pokajania, tu zrozumiałem całą okropność i grozę tej drogi, którą podążałem do zguby. Tu też przez wstawiennictwo Bożej Matki i dzięki modlitwom mojej matki otrzymałem nowe urządzenie swojej duszy, i, wdzięczność Bogu, od tego znamiennego zbawczego dnia czuję się jakby odrodzonym. Sprawy ojca swego wznowiłem, i Pan najwyraźniej pomaga mi odnosić we wszystkim sukcesy”.

Przyjaciele moi, czyż nie jest to cud miłosierdzia Bożego i Jego Przeczystej Matki wobec nas, grzesznych, dzięki szczerej wierze, w pouczenie, pokrzepienie i pocieszenie nam posyłane? A jakie życie, jaka radość, słodycz i spokój przelewają się w duszy i ciele, kiedy po poście i pokajaniu z wiarą przyjmujemy Przeczyste Ciało i Krew Zbawiciela naszego! Strumień grzesznych myśli i namiętności natychmiast się zatrzymuje; ich miejsce zajmują myśli święte, niebiańskie; cała dusza staje się zdrowa i radośnie wychwala Boga Życiodawcę. Tego każdy doświadczył i może doświadczyć, kto z serdeczną wiarą i pokajaniem łączył się z Panem w Jego Najczystszych Darach. W sumieniu wyraźnie słychać wtedy głos Zbawiciela: odwagi, córko! wiara twoja zbawiła ciebie; idź w pokoju (Łk 8:48). Wykorzystuj więc, chrześcijaninie, wszystkie wysiłki swoje, aby podtrzymać w sobie zbawczy ogień wiary i pobożności, starannie chroniąc siebie przed grzesznymi pokusami i przyjemnościami, nieustannie błagając Pana, aby darował On tobie Swoją wszechmocną łaskę i wzmocnił wiarę twoją przy wszystkich życiowych wypróbowaniach i pokusach tego świata. Nie odkładaj swego wejścia na drogę żywej wiary i pobożności na przyszłość, bo, kto wie, czy nie są policzone już dni twego życia i czy nie unosi się już nad tobą Anioł śmierci, przygotowując się do przerwania cienkiej nici twego życia. Za grobem nie ma przecież pokajania, nie ma nawrócenia.

Strzeżcie więc, bracia, danej wam poręki zbawienia – świętej wiary naszej. Czuwajcie, trwajcie w wierze, nabierajcie męstwa, krzepnijcie: zbawcze światło wiary niech nie gaśnie w sercach naszych, ale niech świeci jasno na śliskiej, ciernistej drodze życia! Pomóż nam, Panie! Amiń.

Troickie kwiatki z łąki duchowej/ Archimandryta Kronid (Lubimow). –
Swiato-Troickaja Siergijewa ławra, 1997.

 

DZIECKO W NIEBEZPIECZEŃSTWIE

Batiuszka Marko z Prilepu opowiedział nam o tym zadziwiającym wydarzeniu. Pewnego razu udał się on do wioski odwiedzić swoich krewnych, a jego matuszka została w domu sama z maleństwem. W nocy spała ona z dzieckiem w jednym łóżku. Nagle we śnie słyszy ona głos: „Wstań, twoje dziecko się dusi!” Ten głos obudził kobietę, i ona wstała, ale zapomniała o ostrzeżeniu, które usłyszała we śnie. Odczuwszy pragnienie, napiła się wody, potem znów położyła się i zasnęła. Jednak szybko znów usłyszała ten sam głos: „Wstań, twoje dziecko się dusi!” Ona znów się przebudziła i wstała. Nie rozumiejąc, co się stało, kobieta zrzuciła przykrycie z dziecka i zobaczyła – o zgrozo! Dziecko trzymało w ustach jeden róg poduszeczki i tak głęboko go połknęło, że poduszka zatkała mu i usta i nos, tak że dziecko nie mogło oddychać. Policzki nabrzękły, a oczka wyłupiły się, jak u uduszonego. Jeszcze kilka sekund, i dziecko rzeczywiście by się udusiło. Jednak Wszechwidzący, Który wiecznie czuwa, widział, że dziecko jest w niebezpieczeństwie, i dał znać matce. Rano matka poszła do cerkwi Przenajświętszej Bogarodzicy i postawiła świecę.

Swiatitiel Nikołaj Serbski (Wielimirowicz).
Z nami Bóg. Wszystkowidzące oko Pańskie. – M., 2001.

 

KARA

Zadziwiająca opowieść jednej niewidomej czcigodnej staruszki Walentyny Nikołajewny Dobrowolskiej o samej sobie…

„Dobrze znaliśmy się z rodziną horodniczego, którego żona była świecką kobietą i bardzo lubiła świeckie przyjemności. Postanowiła urządzić domowy spektakl, wśród innych zaprosiła ona i mnie do uczestniczenia w tym spektaklu. Wyraziłam swoją zgodę, nie zapytawszy uprzednio o zgodę swojej matki. Mama była bardzo niezadowolona z mego samowolnego postępku, za to mój ojciec był bardzo zadowolony z tego zaproszenia. Ojciec z matką dużo sprzeczali się i kłócili z powodu tego spektaklu. Ojciec w końcu powiedział z rozdrażnieniem matce: „Twoje monasterskie ustawy całkowicie wyprowadzają mnie z cierpliwości”. Długo trwały te kłótnie, w końcu matka machnęła ręka i powiedziała ze łzami: „Rób, jak sam wiesz, skoro nieprzyjemne są tobie moje przekonania i poglądy”.

Te rodzinne nieprzyjemności mocno wpłynęły na moją nieżyjącą teraz matkę, i ona następnego dnia zaległa w łóżku, ponieważ miała bardzo słabe zdrowie. Dzień spektaklu został wyznaczony, jak dobrze pamiętam, na 30 września. Kiedy wybrałam się na spektakl i podeszłam pożegnać się z mamą, ona spojrzała na mnie takim smutnym spojrzeniem, że zrobiło mi się jakoś bardzo nieprzyjemnie, i stępiałam. Ona cicho-cicho powiedziała, żeby nie słyszał ojciec: „Wala, jutro wielkie święto Opieki Przenajświętszej Bogarodzicy, a ty idziesz grać w przedstawieniu; pomyśl, kogo będziesz pocieszać swoją grą i wesołością?” Zobaczyłam łzy na twarzy matki. Stałam nieruchomo – słowa matki poraziły mnie, ale wołanie ojca: „Dawno już na ciebie czekam, chodź” – wyprowadziło mnie z odrętwienia. Chciałam pocałować mamę, ale ona odepchnęła mnie ręką... Nie pamiętam, jak wyszłam z domu i wsiadłam do powozu. Kiedy przyjechaliśmy z ojcem do domu horodniczego, to już było tam zgromadzonych wielu zaproszonych gości. Sala była wspaniale oświetlona, w powietrzu unosiła się wesoła rozmowa i śmiech, muzykanci stroili swoje instrumenty... Poszłam do garderoby”.

Walentyna Nikołajewna wytarła płynące łzy, głęboko westchnęła i kontynuowała: „Ale oto kurtyna podniosła się... I ja weszłam na scenę... Byłam ubrana w lekką sukienkę z gazy.

Stałam blisko kulis... Nagle moja suknia zapłonęła od padającej świecy, i ogarnął mnie płomień... Straciłam zmysły. Możecie sobie wyobrazić, jaka panika powstała wśród zebranych w teatrze? Natychmiast wyniesiono mnie na rękach i odesłano do domu. Kiedy następnego dnia odzyskałam świadomość i otworzyłam oczy, to zobaczyłam lekarza i felczera, bandażujących moje ręce, na mojej twarzy była wata, nasączona jakąś maścią; czułam nieznośny ból twarzy, szyi i rąk, które były mocno opalone.

Nie będę dużo opowiadać o mojej chorobie: cztery miesiąc nie mogłam wstać z łóżka. Nieszczęście, które ze mną się wydarzyło, położyło też moją matkę do łóżka – ona bardzo chorowała, tak że wszyscy wątpili w jej wyzdrowienie, a ojciec był bliski obłąkania. Ja zaś, jak tylko trochę oprzytomniałam, poprosiłam wezwać duchownego, aby mnie wyspowiadał i priczastił (uczynił uczestnikiem) Świętych Darów. Po pół roku ojciec miał atak apopleksji – nieoczekiwanie umarł. A ja choć wyzdrowiałam od oparzeń, ale czułam silny ból w oczach, a po jakimś czasie całkowicie oślepłam. Początkowo moja ślepota doprowadzała mnie do całkowitej rozpaczy, ale potem uspokoiłam się, uznawszy tę ślepotę za karę od sprawiedliwego Boga za mój brak szacunku dla wielkiego święta. W tym nieszczęściu dopatruję się miłosierdzia Bożego, prowadzącego mnie, wielce grzeszną, do zbawienia. Gdyby nie spotkało mnie to nieszczęście, ja, być może, zginęłabym w wirze świeckiego życia, oddając się grzesznym przyjemnościom. Teraz dopiero, ukarana i pouczona przez Pana, w pełni zrozumiałam słowo Boże, które mówi, że nie z prochu wychodzi nieszczęście, i nie z ziemi wyrasta bieda... Czyż nie dla bezbożnego pohybel, i czyż nie dla czyniącego zło klęska? (Hioba 31:3).

My w ogóle lubimy stawiać na czele naszego niedbalstwa o nasze zbawienie niezmierzone miłosierdzie Boże, zapominając przy tym o sprawiedliwości Bożej. Całkowicie zapominamy, że Bóg jest miłosierny, ale każdego dnia surowo wymagający; jest On miłosierny, ale sprawiedliwy, nikomu nie nakazał postępować niegodziwie i nikomu nie pozwolił grzeszyć, bo miłosierdzie i gniew u Niego i na grzesznikach przebywa gniew Jego. Te słowa Pisma Świętego mówiła mi przed swoją śmiercią moja nieboszczka matka, i dlatego one głęboko odcisnęły się w moim sercu”.

Tak zakończyła swoją smutną opowieść Walentyna Nikołajewna, pobożnie przeżegnawszy się kilkakrotnie i wycierając łzy, spływające po jej twarzy. Zaprawdę pouczająca jest ta opowieść staruszki dla rodziców, zwłaszcza obecnych czasów, kiedy sami ojcowie i matki przed świętami oddają się wybujałej zabawie i dzieci swoje ciągną z sobą często na nieskromne widowiska, a w dniu świątecznym zamiast pójść do cerkwi śpią do południa albo z chciwością oddają się różnego rodzaju niewstrzemięźliwościom. Gdzie w tym wszystkim wiara? Gdzie życie w wierze? Nie, to nie jest życie według wiary, a według własnych zachcianek. A jednak jak często to wszystko spotykamy! Jak często wiara wielu chrześcijan polega tylko na nazywaniu się chrześcijaninem. Od innych innowierców odróżnia go tylko noszenie krzyżyka na piersi, a życia czystego i świętego, surowych i wysokich reguł, uczciwości, pokory, miłości, cnotliwości – wszystkiego tego nie szukajcie i nie wymagajcie. U niektórych mało pozostaje i zewnętrznych oznak ich przynależności do Cerkwi. Do cerkwi nie chodzą, siadają do stołu – nie modląc się: mówią, wstyd, nie przyjęte, niby, krzyż trzeba w sercu nosić, a zapominają to, że od nadwyżki serca mówią usta (Mt. 12:34), – co jest w sercu, to na pewno prosi się na zewnątrz. Tak więc duch chrześcijański, którym powinno być przeniknięte w nas wszystko: i słowa, i postępowanie, – ten duch coraz bardziej i bardziej wypędzany jest ze społeczeństwa duchem czasów. Zamiast niego dawane jest miejsce życiowym kalkulacjom, osobistym korzyściom, umiłowaniu samego siebie, własnym interesom – i one to przeważnie napędzają i kierują życiem chrześcijanina. Zakręciliśmy się, grzeszni, w krzątaninie życiowych trosk. Modlić się do Boga jak należy uważamy że nie mamy czasu, pójść do cerkwi nie ma kiedy!.. A nadejdzie ta straszna godzina: chcesz nie chcesz, a trzeba będzie umrzeć…

Archimandryta Kronid (Lubimow). Rozmowy i kazania.
W 2 t. – Swiato-Troickaja Siergijewa ławra, 1998. T 1.

 

CUD ZE SPADOCHRONEM

W Boga ja nie wierzyłem. Kiedy nadszedł czas poboru do wojska, moja matka, która często chodziła do cerkwi i modliła się za mnie, dała mi kartkę z napisaną na niej modlitwą i powiedziała: „Synku, niech ona zawsze będzie z tobą”. Później dowiedziałem się, że na kartce był 90 psalm. Wypadła mi służba w oddziałach desantowych. W wojsku nie pozwalano mieć nic zbędnego w kieszeniach, i zaszyłem modlitwę w podszewkę bluzy wojskowej na lewym ramieniu.

Pierwszy skok ze spadochronem.

Nie zapomnę tej chwili, kiedy, zwaliwszy się w otchłań powietrznej przestrzeni, pociągnąłem za kółko, i… spadochron się nie otworzył. Szarpnąłem kółko spadochronu zapasowego – on też się nie otworzył.

Ziemia szybko się zbliżała.

W te wyliczone minuty nie mogłem, oczywiście, wyjąć z bluzy maminej modlitwy i przeczytać jej. Dlatego tylko klepnąłem po tym miejscu, gdzie ona była zaszyta, i krzyknąłem: „Panie! Uratuj mnie!” W odpowiedzi mi załopotał otwierający się spadochron.

Potem będzie wszystko: wypytywanie dowództwa i przyjaciół, radość mamy i mamine łzy, ale zanim opuściłem się na ziemię, dałem sobie słowo wstąpić do seminarium. Później, skończywszy seminarium, wstąpiłem do monasteru, teraz jestem hieromnichem.

Proście, i będzie wam dane: Niewymyślne opowiadania o cudownej pomocy Bożej. – Klin, 1999.

 

NAWRÓCENIE OFICERA

Znałam pewną rodzinę, w której była pobożna matka i młody syn-oficer. Na służbie on, zapomniawszy o Bogu, prowadził rozhulane życie. Matka, jak bardzo się starała, nie mogła na niego wpłynąć i tylko gorliwie modliła się do Bożej Matki o zbawienie jego duszy.

Umierając, wezwała do siebie syna i prosiła aby dał jej słowo, że wypełni ostatnią jej wolę. Syn zgodził się. Matka poleciła mu, aby po jej pogrzebie poszedł do cerkwi i przyłożył się do cudotwórczej ikony Carycy Niebieskiej.

Jak piorunem poraziła syna ta prośba umierającej matki. Przy jego ówczesnym rozhulanym życiu i nastroju duszy wypełnienie tej prośby wydawało się mu czymś strasznym, ponieważ wiara w nim nie wygasła jeszcze całkowicie i on rozumiał, czym jest bluźnierstwo.

Matka umarła. Pomimo głębokości upadku i przerażenie przed świętością, syn nie uważał za możliwe złamanie słowa oficera i zmusił się do pójścia do cerkwi.

Dosłownie burza rozpętała się w jego duszy, i im bliżej podchodził do cerkwi, tym trudniej było mu iść. Ale poczucie obowiązku, zachowane w nim, zmusiło go pójść do cerkwi. Zobaczył tę ikonę Carycy Niebieskiej, do której miał się przyłożyć. Pot wystąpił na jego twarzy, i nie mógł ruszyć się z miejsca. Z wielkim wysiłkiem zrobił krok do przodu i znów się zatrzymał. Dystans do ikony na kilka kroków on pokonał dopiero przez godzinę, i kiedy w końcu, zebrawszy resztki sił, przyłożył się do ikony, to natychmiast upadł straciwszy przytomność.

Kiedy się ocknął, był już innym człowiekiem. Jakby zasłona spadła z jego oczu. Zobaczył całą głębię swego upadku i całą gorycz, jaką sprawiał matce.

Całkowicie zmienił swoje życie, zaczął chodzić do cerkwi i gorąco modlić się o przebaczenie swoich grzechów i o spokój duszy swojej matki, przez której modlitwy została zbawiona jego dusza.

Proście, i będzie wam dane: Niewymyślne opowiadania o cudownej pomocy Bożej. – Klin, 1999.

 

SERCE MATKI

W Stawropolu z protojerejem Piotrem (Suchonosowym) wydarzył się niezwykły przypadek. Do batiuszki przyszła kobieta z prośbą o odwiedzenie i udzielenie priczastija jej umierającemu synowi-oficerowi, zostawiła kartkę z adresem. Ojciec Piotr wybrał się pod wskazany adres i zastał ciężko chorego człowieka, który rzeczywiście okazał się oficerem. Chory przywitał duchownego z nieprzyjaźnią i powiedział, że nikogo nie zapraszał. Zdziwiony batiuszka pokazał mu kartkę. Oficer rozpoznał pismo swojej mamy. Ojciec Piotr zauważył na ścianie fotografię kobiety, rozpoznał na niej tę, która wezwała go do udzielenia priczastija choremu i wskazał ją cierpiącemu. Oficer był porażony: utrwalona na fotografii kobieta była jego matką, która zmarła trzy lata temu. Z trudem przekonał go batiuszka, aby się wyspowiadał i przyjął priczastije. Wkrótce ten człowiek umarł.

Krzyż – drzwi rajskie:
Kaukaski nowomęczennik protojerej Piotr Suchonosow,
zabity w Czeczenii. – M., 2000.

 

ZNALAZŁ PRACĘ

W 1912 roku cały Petersburg obleciała wiadomość o cudownej pomocy błażennej (błogosławionej, szczęśliwej) Ksienii kreślarzowi (projektantowi) W. A. Oto jak on sam o tym opowiadał.

W. A. przez długi czas nie mógł znaleźć dobrej pracy. Wiele razy podejmował pracę, ale nigdzie nie mógł się utrzymać. Popracuje tydzień – drugi, i odmówi, a czasem i jemu odmówią: to przełożeni się nie podobają, to robota ciężka, to koledzy nieodpowiedni… Tak upłynęło kilka lat. W. A. nie otrzymawszy pieniędzy, całkowicie się wytarł, ubranie wystrzępiło się tak, że wstydził się wychodzić z domu. Od czasu do czasu z wielkim trudem znajdował jakąś przypadkową pracę, ale zarobionych pieniędzy ledwie wystarczało na skromne wyżywienie. Wiele smutku i żalu przyczyniał W. A. również swojej głęboko wierzącej staruszce-matce.

Na początku 1907 roku W. A. udało się dostać proste, słabo płatne zamówienie, wraz ze swoją znajomą W. A. wykonywał te rysunki w swoim domu. W tym czasie jego matka przyniosła ze Smoleńskiego cmentarza obraz błażennej Ksienii. Ten obraz matka W. A. powiesiła na ścianę, zrobiła na drutach z wełnianych nici wianek i owinęła tym wiankiem litografię. W. A. i jego znajoma zaczęli wyśmiewać się ze staruszki. Matka długo ich uspakajała, odwoływała się do sumienia, ale nic nie mogła uczynić.

Następnego dnia zamawiający poinformował W. A. że rysunki, które zamawiał u W. A., okazały się niepotrzebne. W. A. znów został bez pracy. Jak opowiadał sam W. A. jego znajoma, śmiejąca się razem z nim z postępowania matki, która ozdobiła litografię błażennej Ksienii, znalazła się w jeszcze gorszej sytuacji – ona całkiem wpadła w nędzę, opuściła się, była zmuszona do żebrania.

Potem minęło prawie pięć lat. Staruszka-matka W. A. jak przedtem gorliwie błagała Pana i błażenną Ksieniję o oświecenie jej ginącego syna. I Pan usłyszał jej modlitwę. Pewnego razu obudziwszy się wczesnym rankiem, W. A. zaczął prosić matkę, aby poszła z nim na mogiłkę błażennej Ksienii, powiedział, że chce pomodlić się do niej, prosić ją o wybaczenie i o pomoc. I Pan z radością przyjął zbłądzonego, ale kajającego się syna. Przyszedłszy z mogiły do domu, W, A. napisał list do naczelnika Północno-Zachodniej Kolei (gdzie wcześniej mu odmówiono) z prośbo o jakąkolwiek pracę. Do tego listu włożył maleńki kawałeczek papieru z litografii błażennej Ksienii. I pomoc błażennej Ksienii nastąpiła natychmiast. Po czterech dniach W. A. otrzymał wiadomość, że jest przyjęty do pracy i że przydzielono mu nawet niezbędne sumy na zakup porządnego ubrania.

To wydarzenie, opisane przez samego W. A., było umieszczone w pierwszych opisach życia błażennej Ksienii.

 

URATOWANIE OD POŻARU

Na szczególną uwagę zasługuje przypadek cudownej pomocy błażennej Ksienii dla Marii Siergiejewny Goriewoj.

Urodziła się ona w Petersburgu, w rodzinie kupieckiej. Żyli bardzo bogato, mieli swoje konie, powozy, wielu służących. Maria wychowywała się w jednym z gimnazjów i była już w piątej klasie, kiedy rozpętała się bieda. Sprawy ojca szybko poszły do upadku; skończyło się tym, że pewnego razu do mieszkania przyszła policja i wszystko opisała: przez oszustów ojciec w ciągu miesiąca stracił na giełdzie trzysta pięćdziesiąt tysięcy rubli w asygnatach, i teraz, oprócz długu ojciec nie miał nic. Maria w tym czasie nie zdawała sobie sprawy z pełnego znaczenia tego, co się wydarzyło, ale dla matki było to ciężki cios. Ona przeżegnała się, patrząc na obraz, i wyszeptała: „Czyń, Panie, wolę Swoją!” I z wielką pokorą poddała się woli Pana. Tego też uczyła swoją córkę: „Nigdy, córko, nie upadaj duchem, – mówiła matka, – jak ciężkie nie były by przejściowe wypróbowania; pamiętaj zawsze o końcu wielce cierpiącego Iowa; my utraciliśmy tylko pieniądze, ale życie przecież jest nie tylko z nimi, a z dobrymi ludźmi. Módl się do Boga, aby On błogosławił ciebie mężem dobrym i łagodnym i, przede wszystkim, żeby nie był pijakiem, i zawsze czcij pamięć służebnicy Bożej błażennej Ksienii: ona będzie tobie wielką orędowniczką”.

Wkrótce po zrujnowaniu ojciec został subiektem jednej z dużych firm handlowych i zaczął otrzymywać sześćdziesiąt rubli miesięcznie. Życie stało się bardzo trudne, i dziewczyna musiała porzucić gimnazjum zostać kasjerką w tym samym sklepie, w którym pracował ojciec. Gdy tylko sytuacja nieco się poprawiła, rodzinę dopadła wielka bieda: matka Marii, niedomagająca od samego dnia nieszczęścia, nagle zmarła na zawał serca. A rok później zmarł ojciec.

W wieku siedemnastu lat Maria została zupełną sierotą i dalej pracowała w tym samym sklepie. Po dwóch latach wyszła za mąż za swego współpracownika – buchaltera tej samej firmy. Mąż okazał się wzorowym członkiem rodziny, a przy tym bardzo dobrym człowiekiem. Urodziło się dwóch synów, mąż otrzymywał dobrą pensję, biedy w rodzinie nie znano, i szczęściu, wydawało się, nie będzie końca.

Ale Pan sądził inaczej. Ojciec męża, teść Marii, czasami strasznie popijał i umarł na udar. Ta słabość przeszła na męża – mąż zaczął pić… nastały straszne czasy. Mężowi wypowiedzieli pracę, a w tym czasie urodziło się trzecie dziecko. Rodzina z mieszkania się wyprowadziła, wynajęli mały pokoik na Piaskach, zadłużyli się i w sklepie, i u właścicielki mieszkania za dwa miesiące. Pieniędzy nie mieli – żyli tylko z tego, co Maria zarobiła szyciem. Pewnego wieczoru, kiedy mąż i dzieci spali, właścicielka przyszła do Marii i zagroziła, że jeśli jutro nie zapłacą czynszu czy, przynajmniej, jeśli Maria nie porzuci męża-pijaka, to wszyscy zostaną wyrzuceni na ulicę. Maria poczuła się źle, czuła, że jeśli gospodyni powie jeszcze choć słowo, to zrobi się jej niedobrze: serce już zaczynało mocno bić, i Maria poprosiła o przerwanie rozmowy, obiecując udzielić odpowiedzi jutro. Gdy tylko zamknęły się drzwi za gospodynią, Maria, popatrzywszy na portret swojej matki, opuściła głowę na ręce i gorzko zapłakała.

„Matulu, kochana, – jak jęk wyrwały się jej słowa, – dlaczego, dlaczego ty zapomniałaś o mnie, twojej biednej córce! Pomódl się za mnie, kochana! Modlitwa matki ratuje z dna morza. Oświeć, naucz, co mam robić! Nie mam sił, nie mogę już dłużej tak żyć!..”

Do ostatniej chwili Maria nieustannie, z głęboką wiarą błagała Pana o wybawienie męża od śmiertelnego nałogu, ale Pan jakby nie chciał jej usłyszeć.

Ale tak tylko się wydawało. W rzeczywistości zaś On, Miłosierny, według swego niezmiennego przymierza, słyszy każdą naszą modlitwę, ale czasem, chcąc wysławić Swoich świętych, wymaga od nas, grzesznych, abyśmy uciekali się do ich wstawiennictwa, i według ich, podobających się Mu modlitw, spełnia dobre nasze pragnienia. I dokładnie to wydarzyło się z Marią.

Ona chciała znów wziąć się do roboty, ale, zmęczona, zdrzemnęła się, skłoniwszy głowę na stół. Zobaczyła przed sobą nieznanego młodzieńca, ubranego skromnie, po świecku. On wyciągnął prawą rękę i rozkazująco powiedział: „Chodźmy!” Jakby niewidzialna siła uniosła Marię. Oni długo szli, całkowicie milcząc, długimi i ciemnymi ulicami, ale jakby nie dotykając ziemi, póki w końcu nie zatrzymali się przed wielkim sadem. Przyjrzawszy się, Maria zauważyła przez kraty bramy białe krzyże, stojące, jak złudzenia, wśród nocnej ciemności, i, z przerażeniem cofając się do tyłu, wyszeptała: „Cmentarz!”

„Tak, cmentarz, – spokojnie powtórzył towarzysz, – tu spoczywa wielu prawych ludzi, czy ty ich się boisz?” Nie oczekując odpowiedzi, on mocno ścisnął prawą ręką rękę Marii, a lewą z lekka popchnął zamkniętą bramę, która cicho, bezdźwięcznie, otworzyła się przed nimi. Maria zauważyła wśród nocnej ciemności migające w oddali światło i, uradowana, krzyknęła: „Światło!”

„Idź do niego! – powiedział towarzysz. I dodał: – Dawno pora, tam na ciebie czekają”. I niezauważalnie zniknął, zostawiwszy ją zupełnie samą.

Maria tak się wystraszyła, że zaczęła biec w stronę światła. Dobiegłszy już do najjaśniejszego punktu, zobaczyła, że stoi przed kaplicą, z której wychodzi światło, podobne do niebieskawego ognia bengalskiego. Przypatrzywszy się, rozpoznała mogiłę błażennej Ksienii, gdzie bywała jeszcze z matulą. Przez zamknięte drzwi słychać było śpiew: „Wiecznaja pamiat’!” (Wieczna pamięć). Maria weszła i zobaczyła swoją matkę, nisko skłonioną nad płytą mogiły. Z oczu matki ciekły łzy w takiej obfitości, że cała płyta, wydawało się, pływała w nich. Z krzykiem: „Matulu!” – Maria przebudziła się.

Ona długo nie mogła dojść do siebie, i dopiero kiedy rozejrzała się i zobaczyła siebie w swoim pokoju, trochę się uspokoiła. Jakby zasłona spadła jej z oczu. Zdała sobie sprawę, że matula błaga o nią we łzach błażenną Ksieniję. I Maria postanowiła udać się na Smoleński cmentarz, aby odsłużyć panichidę (nabożeństwo za zmarłego). Kiedy podeszła do kaplicy, to tak żywo stanęło przed nią całe nocne widzenie i matka, że przeżyła wszystko od nowa i, opuściwszy się na kolana, przestała całą panichidę – i nawet nie jedną – w tym samym miejscu, gdzie widziała swoją matkę. Po tym ona od razu poczuła, że jakiś ciężar spadł z niej, i z taką ulgą na duszy wracała do domu i tak rozmarzyła się o przeżytej nocy, że nie zauważyła, jak przeszła niemałą odległość o Smoleńskiego cmentarza do Piasków i przyszła na swoja ulicę.

I tu jej oczom otworzył się straszny widok: przed ich spalonym domem stało kilka jednostek staży pożarnej; na podwórku gaszono ostatnie błyski gasnącego płonienia. Ona najpierw zatrzymała się i zamarła, ale potem szybko rzuciła się przed siebie i, dobiegłszy do strażaków, z krzykiem: „Dzieci! Mąż!” – chciała rzucić się do bramy, ale nogi ugięły się, w oczach pociemniało, i bez czucia upadła na ziemię. Kiedy odzyskała przytomność, to zauważyła, że jest w wielkim jasnym pomieszczeniu z bardzo bogatym wyposażeniem. U wezgłowia stał starszy pan i trzymał ją za rękę, wysłuchując puls. Widząc, że Maria otworzyła oczy, zwrócił się do siedzącej w fotelu staruszki, ubranej w ciemna jedwabną suknię, i powiedział: „Trzeba podać środek uspakajający”. Maria tymczasem bardzo wyraźnie przypomniała sobie widok pożaru i od razu zapytała, co stało się z mężem i dziećmi. „Mąż pani jest tylko lekko ranny, a dzieci wszystkie żywe i całkiem zdrowe, – odpowiedziano jej. – Są tutaj, w sąsiednim pokoju, i dwoje z nich śpi, a starszego zaraz pani zobaczy”.

Okazało się, że Maria znajduje się w mieszkaniu generałowej Ł. Ona była wdową, najlepszą, najświętszą osobą. Wszystkie jej dzieci umarły we wczesnym wieku i od tamtej pory Ł. Nie mogła obojętnie patrzeć na dzieci. Maria opowiedziała Ł. o swoim życiu, pijaństwie męża, o swoim widzeniu i o tym, gdzie była tego ranka. Wysłuchawszy Marię, generałowa pobożnie przeżegnała się i głęboko się zamyśliła.

„A wie pani co? – powiedziała ona, popatrzywszy na Marię. – Ja widzę w tym wszystkim palec Boży. Pożar musiał wydarzyć się w dniu pamięci jednego z moich dzieci, leżących w Aleksandro-Newskiej ławrze! I oto Pan posyła mi żywych, zamiast umarłych, dzieci, a pani w mojej osobie – oporę w ciężkim losie, i pozostaje nam mądrze dojść do wskazanego prze Boga celu. Oto co, – powiedziała ona, pomilczawszy, – mam dwie posiadłości: jedna z nich niewielka, znajduje się w Moskiewskiej guberni. Czy nie pojechałby tam pani mąż na razie, jako zarządca czy starszy subiekt? Tam jest kierownik, ja do niego napiszę. Być może on tam i poprawi się!”

Mąż z wdzięcznością przyjął tę propozycję generałowej.

Kiedy Maria opowiedziała mężowi o swoim widzeniu, on mocno zbladł, ale nie powiedział ani słowa. A przed odjazdem na wieś sam zaproponował Marii wspólnie pojechać na Smoleński cmentarz i jeszcze raz odsłużyć panichidę na mogile błażennej Ksienii. I dopiero po kilku latach mąż opowiedział Marii, że tego ranka, kiedy zapalił się dom, śniło się mu, że otaczają go jakieś bestie. On zawołał żonę, ale zamiast żony zjawiła się nieznajoma kobieta z laską w prawej ręce. Bestie znikły, a kobieta, stukając swoją laską, groźnie powiedziała: „Nie ma tu twojej żony, ona jest u mnie. Łzy matki jej zalały moją mogiłę. Przestań pić! Wstań! Twoje dzieci płoną!” Maria sama była porażona tym opowiadaniem. Rok po przeprowadzce na wieś umarł staruszek-zarządca, i na jego miejsce generałowa Ł. wyznaczyła męża Marii. Po śmierci swojej dobroczyńcy Maria dowiedziała się, że tę małą posiadłość, gdzie jej mąż służył jako zarządca, generałowa Ł. zapisała im na zawsze.

 

ZBAWIENIE DZIECI

„Jak ja zaczęłam tu przychodzić? – wspomina matuszka (matula) Natalia. – Z moją córką zdarzyło się nieszczęście… Ona była w strasznym stanie… Miała dziecko, męża nie ma, i ona się truła… A ja w soborze Nikolskim – ja tam chodzę – zapoznałam się z matuszką… Dowiedziawszy się, co się stało z córką, ona od razu powiedziała: Biegnij do Ksienii błażennej!” Był późny wieczór, ale mimo wszystko pojechałam… Nikogo nie było… Wtedy jeszcze kaplica była zamknięta, i obeszłam dookoła, przyłożyłam się do ściany – i wprost nie pamiętam, jak tam stałam, jak modliłam się… I, wiecie, córka jakoś odżyła… Po tym ona ochrzciła się… Ksienija błażennaja pomogła…”

 

WYSTRZAŁ

Oto o czym poinformowała w swoim liście Fielicata Iwanowna Trieskina:

„Mieszkam w mieście Nieriechta, Kostromskiej guberni. Zaś dwaj moi synowie, obaj żonaci, pracują w jednym biurze około czterdziestu kilometrów od miasta i mieszkają w różnych mieszkaniach. W styczniu 1909 roku obaj obiecali przyjechać do mnie, odwiedzić mnie. Długo i niecierpliwie oczekiwałam ich przyjazdu, ale ciągle nie przyjeżdżali. A tu zbliżał się dzień pamięci służebnicy Bożej błażennej Ksienii. Serce moje jakby przeczuwało jakieś nieszczęście: myślałam tylko o tym, jak by Pan uczynił mnie godną choć kiedykolwiek być na mogile Ksienii i tam pomodlić się! Ale, nie mając na razie tej możliwości, cały dzień 23 stycznia chodziłam ze łzami w oczach, nieustannie modląc się w duszy do błażennej Ksienii o pomoc sobie i swoim dzieciom. Domownicy pytali mnie, co mi jest, dlaczego płaczę, ale nic im nie mówiłam, a łzy lały się coraz mocniej i mocniej. To samo trwało i 24 stycznia. W końcu nie wytrzymałam, włożyłam palto i poszłam do soboru na wiecziernię. Po wieczornym nabożeństwie poprosiłam batiuszkę o odsłużenie panichidy po błażennej Ksienii, i tu już do woli wypłakałam się i pomodliłam się. Trochę uspokojona, wróciłam do domu i nie zdążyłam się jeszcze rozebrać, jak przyjechali i obaj moi synowie.

Z radością wybiegliśmy im na spotkanie. Ale kiedy zaczęli się oni rozbierać, nagle zobaczyłam, że młodszy syn ma zabandażowaną rękę. Pytam: „Co z tobą, dlaczego masz zabandażowaną lewą rękę?” – „Cóż, mamo, nie bój się, wszystko dobrze, – odpowiedział on. – Dziękuję tobie, ty, pewnie, modliłaś się dziś za mnie, i twoja modlitwa uratował mnie od śmierci. Oto jak było. Wczoraj jeszcze dogadaliśmy się z bratem jechać do was, wiedząc, że u was święto, że ty, mamo, czcisz służebnicę Bożą Ksieniję. Rano miałem zajechać po brata i razem z nim jechać do was. Kiedy przyjechałem do brata, on nie był jeszcze gotowy i zaczął przygotowywać się do drogi. Między innymi wyjął z komody rewolwer i położył na stole, a sam z żoną wyszedł do drugiego pokoju pakować jakieś rzeczy. Nie mając nic do roboty wziąłem rewolwer i zacząłem go oglądać, będąc w pełni przekonanym, że nie jest naładowany. Oglądając rewolwer, myślałem: „Przecież to taka mała rzecz, a ludzie zabijają się nią na śmierć”; przy tym przystawiałem lufę rewolweru i do skroni i do serca, pociągając cyngiel. Nagle rozległ się wystrzał. Strasznie się wystraszyłem, choć i nie czułem żadnego bólu. Wbiegają do pokoju wystraszeni brat z żoną; patrzą – nadgarstek mojej lewej ręki cały we krwi, w prawej ręce trzymam rewolwer, sam stoję blady i ledwie trzymam się na nogach. Natychmiast więc posadzili mnie na krześle, omyli i zabandażowali mi rękę i posłali po lekarza. Okazało się, że kula przestrzeliła mi tylko miękką część lewej ręki między kciukiem i palcem wskazującym, wcale nie uszkadzając kości. Lekarz zrobił opatrunek, powiedział, że to wszystko drobnostka i że za kilka dni ręka będzie całkowicie zdrowa. Po opatrzeniu my z bratem zaraz wsiedliśmy na konie i przyjechaliśmy do was”.

Tego, co czułam podczas opowiadania syna, nie mogę przekazać: zrozumiałam tylko, jak silna bywa gorąca modlitwa matki i jak wrażliwie reagują święci Boży na te modlitwy. Dziwny jest Bóg w świętych Swoich! I dzieciom i wnukom surowo przykazuję święcie czcić pamięć służebnicy Bożej Ksienii i nie zapominać o niej w swoich potrzebach”.

Książka o świętej błażennej Ksienii Petersburskiej. – M., 2000.

 

OPOWIADANIE PARAFIALNEGO DUCHOWNEGO

Latem 1864 roku do naszej wioski przybył młody mężczyzna, około dwudziestu pięciu lat, i zamieszkał w czystym, małym domku. Ten pan początkowo nigdzie nie wychodził, ale dwa tygodnie później zobaczyłem go w cerkwi. Mimo młodego wieku jego twarz była pomarszczona, zmarszczki tu i ówdzie leżały całymi fałdami i mimowolnie mówiły, że jego młodość minęła nie bez burz i wstrząsów. On zaczął często przychodzić do naszej cerkwi, i to nie tylko w święta, ale także w dni powszednie można było zobaczyć go modlącego się gdzieś w kącie, przy słabo migoczącej łampadce. Zawsze przychodził wcześnie, wychodził później niż wszyscy, i za każdym razem całował krzyż z jakąś szczególną czcią. Oto, co ten młody człowiek powiedział o sobie:

- Mój ojciec był małym posiadaczem ziemskim; w Jaskiej guberni, rejon D., należała do niego jedna wioseczka. Spokojnie, gładko płynęło moje życie, i byłam wzorowym dzieckiem. Ale oto minęło mi dziesięć lat i wstąpiłem do jednej z świeckich instytucji edukacyjnych. Ciężko mi było przyzwyczaić się do nowego życia... Po otrzymaniu wiadomości o śmierci moich rodziców pojechałem na wieś odwiedzić ich mogiłę. Dziwne: bez względu na to, jak bardzo byłem wulgarny, jak śmiałem się ze wszystkich świętych uczuć człowieka, mimo wszystko przywiązanie do rodziców pozostało, i chłodny rozpustny umysł poddał się głosowi serca – pragnieniu odwiedzenia mogiły – i nie wyśmiał go. Przypisuję to szczególnemu działaniu Opatrzności Bożej, ponieważ ta podróż do ojcowizny była początkiem mojej poprawy. Przybywszy do mojej rodzinnej wsi zapytałem stróża cerkiewnego, gdzie jest mogiła takich-to i nie myśląc o przeżegnaniu się przy cerkwi, udałem się we wskazane miejsce…

Oto mogiła jest już dziesięć kroków ode mnie, oto widzę już i świeży nasyp, ale... nagle pociemniało mi w oczach, zabrakło mi oddechu, zakręciło mi się w głowie i upadłem nieprzytomny na ziemię. Nie wiem, co mi się tu przydarzyło, tylko odzyskałem przytomność już w mieszkaniu wynajętym przez mego służącego u jednego chłopa. Z jego opowiadań dowiedziałem się, że wszyscy wokół mnie myśleli, że mam udar, bo byłem bez pamięci, z purpurową twarzą i pianą na ustach.

Następnego dnia wstałem jednak całkowicie zdrowy i nieważne jak łamałem głowę, nie mogłam sobie wytłumaczyć, dlaczego przydarzył się mi taki atak. Potem znowu o tej samej godzinie dnia poszedłem do mogiły: ale jakie było moje zdziwienie, gdy i tym razem przydarzyło mi się to samo, co wczoraj. Myśląc, że dopadła mnie padaczka, powracająca okresowo w określonych godzinach dnia, trzeciego dnia zostałam w domu i nie było ataku. Ale kiedy poszedłem czwartego dnia i tylko zacząłem zbliżać się do mogiły, poprzedni atak powtórzył się ponownie.

Wstawszy ranno następnego dnia, spotkałem mojego służącego jakoś przestraszonego, bojącego się mnie. Później dowiedziałem się, że on od razu zdecydował, że w tych atakach jest coś niedobrego i że muszę być zbyt grzeszny, skoro Pan nie dopuszcza mnie do mogiły rodziców. Był on wtedy szczęśliwszy ode mnie: miał wiarę w Opatrzność, wiarę w Boga, a ja byłem żałosnym człowiekiem i nie chciałem w tym wszystkim uznać palca Bożego. Byłem jednak dość zaskoczony tymi dziwnymi atakami, i posłałem do najbliższej stacji po lekarza. Lekarz obiecał przyjechać następnego dnia i czekając na niego zasnąłem około dwunastej w nocy. Rano obudziłem się wcześnie i – mój Boże! – strach przypomnieć sobie: nie mogłem się ruszyć, mój język nie był posłuszny; Leżałem osłabiony, całe moje ciało było w ogniu, usta wyschły, czułam straszne pragnienie i całkowicie upadłem na duchu.

Przyszedł lekarz, zbadał mnie i dał lekarstwo. Rozpoczęło się leczenie... Najpierw lekarz bez trudu przepisywał mi leki, ale potem przez długi, długi czas siedział czasami przy mnie, przygryzając wargi, i pewnego dnia, po sześciu tygodniach leczenia, napisał do mnie na papierze: „Kiedy mam do czynienia z mężczyzną, zawsze mówię otwarcie o jego chorobie, bez względu na to, jak niebezpieczna może być; pana choroba jest niewytłumaczalna, pomimo moich wysiłków, aby ją zrozumieć; dlatego, nie przewidując sukcesów moich wysiłków, zostawiam pana aby poczekać, aż ona sama się ujawni”. Jakie było moje przerażenie, gdy opuściła mnie ludzka pomoc, na którą tylko liczyłem! Inny ma nadzieję na wyższą pomoc, ale mój zdeprawowany umysł ją odrzucił. Z każdym dniem moja choroba nasilała się i komplikowała: na ciele pojawiały się pryszcze, które przekształciły się w ropne rany, wydobywał się z nich nieprzyjemny zapach, nie wiedziałam, co robić. Całe noce nie spałem i nie znajdywałem dla siebie spokoju.

Ale pewnego dnia, kiedy zacząłem zasypiać, nagle poczułem czyjąś rękę w mojej dłoni. Wzdrygnąłem się, otworzyłem oczy i —Boże mój! Przede mną stała moja mama. Nie mogłem sobie wyobrazić, jak się przede mną pojawiła... „Przecież ona umarła, – pomyślałem, – jak mi się ukazała?” Tymczasem serce biło we mnie. Moja matka była cała w bieli, i tylko w jednym miejscu była widoczna czarna plama; jej twarz była posępna, i cała była w jakimś półmroku. – „Ja jestem twoją matką, – zaczęła. – Twoja nieprawość i twoje rozwiązłe życie, pełne niewiary i bezbożności, dotarły do Pana, i On chciał cię zniszczyć, zetrzeć z powierzchni ziemi. Ty nie tylko siebie zgubiłeś, ale splamiłeś nawet nas, a ta czarna plama na mojej duszy to twoje ciężkie grzechy. Pan, mówię, chciał porazić cię, ale twój ojciec i ja modliliśmy się za ciebie przed Tronem Najwyższego, i On zechciał zawrócić ciebie do Siebie nie łaską, bo ty nie mogłeś tego zrozumieć, ale surowością. On wiedział, że tylko nasza mogiła jest ci tutaj bliska i dlatego nie dopuścił cię do niej, poraziwszy nadprzyrodzoną chorobą, abyś rozpoznał nad sobą wyższą moc, którą odrzuciłeś, ale ty nie nawróciłeś się. Potem Pan posłał mnie do ciebie – to jest ostatnia deska ratunku dla twojej poprawy. Ty nie uznawałeś Boga, przyszłego życia, nieśmiertelności duszy, – oto dowód tobie na życie pozagrobowe: ja umarłam, ale przyszłam i rozmawiam z tobą. Uwierz więc w Boga, którego się wypierasz. Pamiętaj o swojej matce, która nie oszczędzając życia, starała się zrobić z ciebie prawdziwego chrześcijanina!”

Z tymi słowami jej twarz pociemniała jeszcze bardziej, w pokoju rozległ się jej płacz i wstrząsnął całą moją duszą… „Jeszcze raz zaklinam ciebie, – kontynuowała matka, – nawróć się do Boga. Ty nie wierzysz i, być może, myślisz wytłumaczyć moje ukazanie się tobie zaburzeniem twojej wyobraźni, ale wiedz, że twoje wyjaśnienia są fałszywe, i ja teraz swoją duchową istotą stoję przed tobą. I na dowód tego, oto tobie krzyż, odrzucony przez ciebie, – przyjmij go, bo inaczej zginiesz. Uwierz, i twoja choroba zostanie w cudowny sposób uleczona. Pohybel i wieczne piekło tobie, jeśli mnie odrzucisz!” Tak powiedziała matka i zniknęła. Ja oprzytomniałem i zobaczyłem w ręce mały krzyżyk.

Wszystko to wstrząsnęło moją duszę do najskrytszych głębin; sumienie poruszyło się z całą siłą, niedawne przekonania rozpadły się, i ja w ciągu minuty, wydaje się, cały się odrodziłem, jakieś słodkie, niepojęte uczucie pojawiło się w mojej piersi… w tym momencie wszedł mój sługa, trzymając w rękach ikonę Życiotwórczego Krzyża. Za jego propozycją przyłożyłem się do niej… Nie mogę bez wzruszenia wspominać tej cudownej chwili: od razu poczułem się zdrowy: członki zrobiły się posłuszne, język zaczął swobodnie mówić, na miejscu strupów pozostały tylko plamy… Wstałem, i pierwszą moją czynnością było pomodlić się przed obrazem, który przyniósł sługa. Potem poszedłem do cerkwi i tam modliłem się, i ile było szczerości w tej nieudawanej modlitwie! Natychmiast poszedłem na kochaną mogiłę, całowałem ją i płakałem, i te gorące łzy omywały poprzednie moje życie i były pokajaniem zbłądzonego syna.

Niżegorodzkie jeparchialne wiadomości. 1865. №24.

 

NA ZIEMI

Byłem u ojca jedynym synem, wszystkiego mieliśmy pod dostatkiem. Rodzice moi uczyli mnie mądrości-rozumu i nie dawali mi samowoli. Ale, wiadomo, wśród ludzi jak: zbierają się na wieczorki, wynajmują muzykantów, piją wódkę, a na wódkę i na prezenty dla dziewcząt kradną u rodziców wszelkie zboże (ziarno). I ja byłem taki, i choć ojciec i karał mnie, ale mimo wszystko demoralizowałem się, a z naszego domu można było długo ciągnąć, i nie było nic zauważalne. Przyzwyczaiłem się do wieczorków, i na wieczorkach zacząłem się wciągać w nałóg: bez wódki zacząłem się nudzić. A tu ojciec umarł. Swoja wola się zaczęła, matki nie słuchałem się. Ożeniła mnie matka, myślała, że się poprawię, a ja stałem się całkiem straconym człowiekiem i zginąłbym, gdyby Pan nie spojrzał na mnie.

Zdarzyło się, powiozłem raz do miasta sprzedawać furę mąki. Sprzedawszy, wypiłem tam dobrze, jechałem do domu z przyjaciółmi i drogą też ciągle piłem. Nie pamiętam jak przyjechaliśmy do domu. Oto, batiuszka, są ludzie, którzy nie wierzą, że będą wieczne męki, wieczny ogień, myślą, że piekła nie ma, a ja, potępieniec, męczyłem się już na tym świecie wiecznymi mękami ognistymi i w każdej chwili o tym pamiętam, choć to było dawno temu. Przebudziłem się i widzę, że dookoła ogień, czuję, że jestem związany, ani rękoma, ani nogami ni poruszę, i stoją wokół mnie… (on nigdy nie wypowiadał imienia biesowskiego i przy tym zawsze się żegnał), i palą oni mnie ogniem, ale nie takim, jak na ziemi, ten można wytrzymać, a gorętszym (straszniejszym). I to tak samo boleśnie, i to tak samo gorąco, omal że płacząc mówił on, jakby teraz to było, a przecież minęło już ponad pięćdziesiąt lat, jak byłem w mękach, a jakby tej nocy one były! A ogień to srogi, a palą mnie i przypalają, a sami to… i powiedzieć nie można!.. Zbawicielu mój! Matko Boża! Zacząłem się modlić, a mękom i końca nie ma. Wydawało się, że cały wiek już minął, a męczyłem się tylko jedną godzinę. Widocznie, Pan ukarał mnie dla pouczenia, i zlitował się.

Nagle wszystko znikło, czuję, że rozwiązały się ręce i nogi, obróciłem się i widzę: przed ikonami pali się łampadka (było to w święto Uspienija (Zaśnięcia)), i na kolanach stoi moja matka i ze łzami modli się. I w tym momencie przypomniałem sobie i zrozumiałem, że słusznie powiedziano: „Matczyna modlitwa z dna morza podnosi”. I mnie modlitwa matki wyzwoliła z mąk piekielnych. Wstałam zdrowy, jakbym i alkoholu do ust nie brał. Matka opowiedziała, że koń przywiózł tu mnie bez czucia. Wnieśli, jak martwego, i położyli na ławce, oddech był niezauważalny. Matka zaczęła ze łzami modlić się… Od tamtej pory tej godziny w całym swoim życiu zapomnieć nie mogę. Jakże będzie nam, grzesznym, jeśli tak męczyć się będziemy całą wieczność! Panie miłosierny, ukarałeś Ty mnie raz na ziemi, ukaż tu jeszcze wiele razy strasznymi mękami, ale zbaw przed mękami wiecznymi”.

Pytam: „Czy opowiadałeś, dziadku, o tym komukolwiek?” „Było raz, oprócz ojca duchowego (w Kijowsko-Pieczierskiej Ławrze, dokąd każdego roku chodził on w czasie Wielkiego Postu, choć i w swojej cerkwi howieł (pościł i modlił się przed spowiedzią i priczastijem) bardzo często), opowiadałem pewnemu człowiekowi, a on zaśmiał się i powiedział, że to mi po przepiciu się przedstawiło. Bóg z nim, więcej już nikomu nie opowiadałem, oprócz was, batiuszka”.

I mądrze robił dziadek, że nikomu o tym nie mówił. Cieszył się, że Pan oświecił go i nie chciał bezowocnymi rozmyślaniami i wyjaśnieniami dopuścić wroga rodzaju ludzkiego, aby znów skłonił go na drogę pohybla.

Takie oświecenia bywają nierzadko, ale one często mijają bez śladu dla korzyści oświecanych, bo starają się wytłumaczyć je naturalnymi przyczynami, zapominając, że w świecie, a zwłaszcza w życiu człowieka, wszystko dzieje się nie z powodu jakichś naturalnych przyczyn, a według Opatrzności Bożej”.

Sternik. № 8.

 

NAWRÓCENIE ATEISTY

W Grodnie jest objawiony obraz Ostrobramskiej Bożej Matki. Nazwę swoją ta ikona otrzymała od tego, że objawiła się na ostrym szpicu Ostrobramskich wrót miasta. Wkrótce po pojawieniu się nastąpiło tyle cudownych uzdrowień, że mieszkańcy Grodna całą duszą uwierzyli w swoją Niebiańską Orędowniczkę i do tej pory chronią z nieudawaną miłością dany im z nieba skarb. Zdjęcie tej cudotwórczej ikony pierwszy raz zobaczyłem w domu mojej znajomej, B. O. Łopuchinej. Wielkie pokładała ona nadzieje na święty obraz, dlatego że w ich własnej rodzinie wydarzył się cud, mający ogromny wpływ na całe życie jednego z jej bliskich krewnych. Oto jak opowiedziała mi to wydarzenie:

„Mój krewny ze strony matki, W. I. K-n, był uczciwy, mądry, wykształcony, bogaty. Tylko brakowało najszlachetniejszego, najlepszej właściwości umysłu i serca – wiary w Boga i miłości do Niego. Wszystko święte łatwo stawało się u niego przedmiotem zniewagi i bluźnierstwa, w oburzający sposób on otwarcie głosił swój ateizm. Szczęśliwy i dumny ze swego godnego pozazdroszczenia losu, on zapomniał, że szczęście ziemskie, jak i bieda, ma ten sam koniec – to mogiła, a za nią – życie wieczne, w którym zażądane będzie sprawozdanie z uczynków życia doczesnego. Strach było nam słuchać jego szalonych przekonań. Ani rady, ani prośby – nic nie pomagało, a los, jakby celowo, rozpieszczał zatwardziałego szaleńca. Wszystko nu się udawało: życie jego płynęło pogodnie i gładko, ani jednej, wydawało się, gorzkiej chwili nie przypadło na jego dolę, i dlatego nie potrzebował on ochrony i pocieszenia ani od Boga, ani od ludzi.

Ale, najpewniej, za dobre uczynki i niezachwianą wiarę jego dawno zmarłej matki zbawienie nieszczęsnego szaleńca wzięła na Siebie Sama Matka Boża. Ona wstawiennictwem Swoim powstrzymywała do określonego czasu sprawiedliwie karzącą rękę Swego ukochanego Syna, pragnąc w cudowny sposób nawrócić grzesznika na prawdziwą drogę. W końcu nadeszła godzina pouczenia zbłąkanego. Otrzymawszy urlop, K-n (był on wojskowym) przejazdem przez Grodno był u jednej ze swoich znajomych, która zajmowała antresolę (półpiętro) wysokiego dwupiętrowego domu. Pokój, w którym oni przebywali, wychodził oknami na wyłożoną dzikimi kamieniami drogę. Z nimi siedział przy ławie z preclem w rękach trzyletni syn gospodyni. Wyobraźcie sobie ich przerażenie, gdy nagle dał się słyszeć straszliwy przenikający krzyk: „Pożar! Płoniemy!” – i jednocześnie na dole pokazały się kłęby czarnego, gęstego dymu, szybko roznoszonego przez wiatr! Płonęła antresola. O zbawieniu nie było nawet co myśleć: długie pomalowane farbą olejną schody płonęły już w dwóch miejscach. I na pomoc nie mieli od kogo liczyć: na górze, oprócz ich trójki, nie było nikogo. I teraz to, pierwszy raz w życiu, boleśnie zabiło serce K-na. On tak się rozstroił, że nawet zapomniał o grożącym im niebezpieczeństwie. Ale u gospodyni mieszkania uczucia matczynej miłości do syna przezwyciężyły uczucia przerażenia i rozpaczy: ona schwyciła swoje dziecko i ze słowami: „Matko Boża, powierzam Tobie mego syna, zbaw go!” – rzuciła go przez okno na kamienne płyty drogi, a sama upadła nieprzytomna w tymże pokoju. Dopiero wtedy K-n doszedł do siebie: „Pomóż i mnie, niewierzącemu, abym uwierzył w Ciebie, Święta Obrończynio”, – zawołał z kolei K-n i, złapawszy nieprzytomną panią N., rzucił się w dół po płonących wielkim płomieniem stopniach schodów.

I uratowała go Matka Boża, nie odrzuciła modlitwy grzesznika. Zbawiła nie tylko ciało jego od czasowych cierpień, ale i duszę od przyszłych wiecznych mąk. W pełni nabrał rozumu K-n na drodze, kiedy zobaczył siedzące nieuszkodzone i beztrosko dojadające swego precla dziecko. I – dziwny cud! – chłopczyk jakby nie był zrzucony przez matkę z góry drugiego piętra, a ostrożnie przeniesiony na drogę. Przenajświętsza Dziewica zachowała też matkę, z mocną wiarą powierzającą Jej swoje dziecko. Od tej chwili Cerkiew pozyskała sobie wiernego syna w osobie zbawionego bogoodstępcy. K-n kupił sobie niewielki emaliowy obraz Ostrobramskiej Bożej Matki i nigdy z nim się nie rozstawał. Obrazek ten uratował go od śmierci i po raz drugi. W czasie kampanii węgierskiej w pewnej akcji z nieprzyjacielem, w której on uczestniczył, kula skierowana bezpośrednio w jego piersi odskoczył, wciskając tylko trochę w ciało wiszący na jego szyi obrazek Matki Bożej. Od tej pory K-n już ostatecznie oddał się Jej świętej opiece: wstąpił do monasteru, i pokajanie jego było tak szczere, wiara tak głęboka, że do niego, jak się wydaje, w pełni można odnieść ewangeliczne słowa Samego Zbawiciela o kobiecie-grzesznicy: odpuszczane są liczne grzechy jej za to, że umiłowała ona wiele” (Łk. 7:47).

Opowieść Jelizawiety Bohdanowej. – Strannik. 1867.

 

UMARŁY KTÓRY OŻYŁ

Kiedy byłem jeszcze małym chłopcem, tu, w monasterze, ihumenem był ojciec Warsonofij. Był on dobrym człowiekiem, lubił czytać akafisty do Bożej Matki, ale cierpiał z powodu naużywania alkoholi. I pewnego razu, nietrzeźwy, umarł. Bracia nie wiedzieli, według jakiego rytu go pochować. I wysłali posłańców, aby zapytać archijereja. Od Woroneża do Zadonska dziewięćdziesiąt kilometrów. Ale biskup wyjechał w tym czasie do Ostrogożska, jak się wydaje, na poświęcenie cerkwi, ponad sześćdziesiąt kilometrów. Posłańcy otrzymali pozwolenie na pochówek według normalnego rytu i pojechali z powrotem. Zajęło to kolka dni.

Kiedy zaczęli zmarłego ubierać w szaty, on nagle ożył i usiadł w trumnie. Wszyscy byli przerażeni.

- Ja, zdaje się, zmarłem? – pyta otaczających go.

- Już trzy dni temu, – odpowiedzieli mu.

I oto co opowiedział on o sobie.

- Kiedy umarłem, to byłem sądzony. I za moje grzechy zostałem skazany na męki… I zaczęli już opuszczać mnie w dół. W tym czasie dał się słyszeć z nieba głos: „Za modlitwy jego matki wraca do życia dla pokajania!”

Ihumen przeżył po tym czterdzieści dni i każdego dnia spowiadał się. A potem ostatecznie umarł.

Metropolita Wieniamin (Fiedczienkow). Z tego świata:
Księga cudów i znaków naszych czasów. – M., 1996.

 

ODDANIE DZIECI DO KORPUSU KADETÓW

Pewna pułkownik przywiozła do Petersburga dwóch swoich synów, aby oddać do korpusu kadetów. Ale wszystkie wysiłki pułkownik zostały bezowocne. Nie patrząc na to, że jej dzieci dobrze zdały egzamin, ale mimo wszystko nie było dla nich wolnych miejsc w żadnym korpusie. Pułkowniczkę ogarnęło straszne przygnębienie; popadała już w rozpacz, pozostawała tylko nadzieja na Pana Boga. Ale w końcu, straciwszy już wszelką nadzieję na umieszczenie swoich dzieci w korpusie, ona postanowiła jechać z powrotem do domu. W dniu odjazdu, idąc po moście, gorzko płakała. W tym czasie spotkała ją jakaś, nieznajoma jej, kobieta, ubrana w prostą spódnicę i bluzkę, i, widząc płaczącą pułkownik, zapytała ją: „Dlaczego ty płaczesz? Pójdź, odsłuż panichidę na mogile Ksienii, i wszystko będzie dobrze!” – „A kim jest ta Ksienija? – zapytała, nie przestając płakać, przygnębiona smutkiem matka. „Język do Kijowa doprowadzi”, – odpowiedziała nieznajoma i natychmiast znikła.

Pułkownik natychmiast wypytała, kim jest Ksienija i gdzie znajduje się jej mogiła, pojechała na cmentarz Smoleński, odsłużyła tam panichidę po służebnicy Bożej Ksienii, i, Kidy wróciła do mieszkania, przekazano jej zaproszenie do stawienia się w jednych z korpusów kadetów. Tam dowiedziała się, że obaj jej synowie są przyjęci.

Książka o świętej błażennej Ksienii Petersburskiej. – M., 2000.

 

USŁYSZANA MODLITWA DZIEWCZYNY, SZANUJĄCEJ SWOJĄ MATKĘ

Pewna biedna dziewczyna, mieszkanka północnego miasta, z zawodu krawcowa, po Bogu najbardziej kochała swoją matkę. Pewnego razu otrzymała wiadomość, że jej matka umiera i prosi aby przyjechała. Dziewczę, nie mając pieniędzy na drogę, nie namyślając się długo, zaniosła do lombardu swoją maszynę do szycia i zastawiła ją za dziesięć rubli. Po przyjeździe do matki, ku wielkiej swojej radości, zastała ją jeszcze żywą. Po przywitaniu się z córką matka pobłogosławiła ją i wkrótce zmarła. Dziewczyna pochowała ją po chrześcijańsku i potem wybrała się z powrotem do domu.

Tu, żeby wykupić maszynkę, biedna dziewczyna obeszła wszystkich swoich znajomych, prosząc o pożyczkę. Ale wszystko było na próżno. Nikt nie zareagował na jej prośbę. Nie mając żadnej nadziei, jedynie na Bożą Matkę, Opiekunkę biednych, ona przyszła do ikony Bożej Matki „Znamienije” do cerkwi, znajdującej się naprzeciwko miejskiej stacji. Tu ze łzami zaczęła ona prosić Obrończynię wszystkich cierpiących o pomoc w koniecznej potrzebie.

Wyszedłszy z cerkwi po modlitwie, dziewczyna zobaczyła, jak dwóch nieznanych, dobrze ubranych panów przy podjeździe na stację wsiadają do powozu. Jeden z nich zapinając się przed usadowieniem, upuścił swój portfel. W międzyczasie koń ruszył i kareta odjechała. Dziewczyna, podniósłszy portfel, z krzykiem pobiegła dogonić karetę, ale z powodu tętentu koni jej głos nie był usłyszany. Dopiero kilka minut później, z pomocą ludzi idących z przodu, udało się w końcu powóz zatrzymać. Dziewczyna podbiegła do nieznajomych pasażerów i oddała zgubione pieniądze. Właściciel portfela powiedział: „Droga panienko! Pani posiada anielską dobroć i uczciwość. Jest tu sześć tysięcy rubli. Zgodnie z prawem, może pani liczyć na trzecią część znalezionych przez panią pieniędzy”.

Natychmiast odliczył cztery pięćsetrublowych banknotów i wręczył je ze słowami: „Życzę, aby te pieniądze, zdobyte pani uczciwością, pomogły pani w życiu”. Następnie wręczył jej swoją wizytówkę ze słowami: „Jeśli kiedykolwiek będzie potrzebna pani pomoc, to proszę przyjść do mnie. Ja zawsze chętnie pani pomogę”.

Dziewczyna gorąco podziękowała swemu dobroczyńcy i natychmiast wróciła do świątyni aby podziękować Carycy Niebieskiej za nieoczekiwaną opiekę.

Troickie kwiatki z łąki duchowej/ Napisał archimandryta Kronid (Lubimow). – Swiato-Troickaja Siergijewa ławra, 1997.

 

BIESTUŻEWKA

Andriejewka była rajem mego dzieciństwa i młodości; słowo „kocham” nie oddaje tego uczucia, które łączyło mnie z otoczeniem: wszystko było we mnie, i ja byłam we wszystkim. To uczycie szczególnie silne w wieku od sześciu do ośmiu lat, stopniowo zmieniło się i w końcu przyjęło modlitewna formułę: „Błogosławiony Pan, Który stworzył takie piękno”. Pamiętam siebie od piątego, a być może, i od czwartego roku życia: każdego ranka matka stawała ze mną przed ikonami: modliła się ze mną i czytała kilka wersetów z Ewangelii. Potem w ciągu dnia rozmawiała ze mną o przeczytanym, i obraz Chrystusa, łaskawego Nauczyciela, Który uczył nikogo nie krzywdzić, pracować, kochać nie tylko ludzi, ale i kwiaty, i ptaki, trwale odcisnął się w moim sercu i nigdy mnie nie opuszczał. Matka moja była człowiekiem spokojnej i mocnej wiary, poświadczonej codziennym życiem: żebrak nie wychodził z naszego podwórka bez szczodrej jałmużny, miski gorącej zupy i zaproszenia: „Przychodź jeszcze dziadusiu!” Każdemu, kto potrzebował pomocy i rady, była okazana pomoc i udzielona rada. Matka nieustannie i niezauważalnie obserwowała mnie, nigdy nie naciskała swoim autorytetem i bardzo dużo wyznaczała swoim zachowaniem, nigdy nie rozkazywała, a tylko doradzała. Kiedy ja – miałam wtedy około czternastu lat – oświadczyłam, że Boga nie ma i nie ma do kogo się modlić (ten żałosny ateizm był przywieziony do prowincjonalnego Czernihowa jako ostatnie słowo nauki przez genewskie studentki, siostry moich gimnazjalnych przyjaciółek-żydówek), matka z godnym podziwu, wyróżniającym ją, taktem serca odpowiedziała: „Spierać się nie będę, oto będziesz się uczyć, będziesz myśleć, zobaczysz, co jest prawdą, a co nie”. Nigdy nie opuszczała mnie pamięć o tym, jak modliła się matka w pokoju obok mojej sypialni: „Caryco moja Wszechdobra, Nadziejo moja Bogarodzico...” Kilka lat później po śmierci matki ja poczułam, że koniecznie muszę wyspowiadać się i przyjąć priczastije, – nie miałam wątpliwości, że ona wzięła mnie za rękę, jak brała w dzieciństwie, i poprowadziła do cerkwi.

W Petersburgu 1917 roku było chłodno i głodno – i wyjechałam do Andriejewki (odbyć tę podróż w tym czasie – żołnierze uciekali z frontu – było trudno). Ale dotarłam z pomocą żołnierzy: dowiedziawszy się że jestem biestużewka – ten tytuł, jak i tytuł studenta, kojarzyło się u nich z przekonaniem o rewolucyjnej gorliwości i oddaniu rewolucji, – na wszelkie sposoby pomagali mi i szczodrze dzielili się swoim przydziałem. Andriejewka była, oczywiście, cichą przystanią, gdzie tak dobrze było odpoczywać, myśleć, czytać. Niestety, trzeba było jeszcze jeść-pić, potrzebne były pieniądze, czyli jakaś praca. Zwróciłam się do Gorodniańskiego ziemstwa, i bez trudów i problemów wyznaczyli mnie na nauczycielkę.

 

SWIATITIEL NIKOŁAJ

W 1916 roku umarła matka – Tatiana Siemionowna. Olga Nikołajewna na całe życie zachowała takie wspomnienie: „Nasza mama zawsze bardzo czciła swiatitiela Nikołaja. Ona dużo chorowała. Kiedy zachorowała na ostatnią, przedśmiertelną chorobę i już wiedziała, że nie wyzdrowieje, to nagle zobaczyła obok siebie swiatitiela Nikołaja. We śnie? W jakimś pośrednim między snem a czuwaniem stanie. Swiatitiel powiedział: „Chodźmy!” Mama odpowiedziała mu, że ma dużo dzieci i nie może ich zostawić, trzeba pobłogosławić. On powiedział: „Dobrze, poczekam” – i odszedł na bok. Mama widziała przy ikonach płonącą świecę i stojącego swiatitiela. Potem wszystko znikło.

Rano ona zawołała starsze dzieci i porosiła aby zamówiły w jej imieniu ikonki w srebrnej szacie jednakowego rozmiaru, tylko różne. Zamówienie było gotowe po kilki dniach. Mama wszystkich zebrała, każdego błogosławiła ikonką, pożegnała się z przebaczeniem i o świcie następnego dnia spokojnie umarła”.

Trzy spotkania. – M., 1997.

 

RODZINA ZACHOWAŁA SIĘ

W pewnej moskiewskiej rodzinie około czterech lat panowała niezgoda i rozstrój. Mąż porzucił swoją prawowitą żonę i syna-inwalidę, cierpiącego na astmę oskrzelową. Dziecko nie słuchało się, wymknęło się spod kontroli. To nieszczęście doprowadziło żonę na łono Prawosławia. Ona znalazła ojca duchowego, który pouczał ją do cierpliwego znoszenia tego nieszczęścia, nie wyrzekać się nieszczęśliwego, błądzącego małżonka, nienawidzić grzech, ale nie człowieka, noszącego na sobie obraz Boży, choć i zaciemniony przez grzech. Kobieta ta prowadziła cnotliwe życie, a mąż nadal grzeszył. Nie chodził do cerkwi, nie spowiadał się, i tym bardziej nie przyjmował priczastija.

I oto pewnego dnia znajomy kapłan-lekarz zaproponował tym ludziom odwiedzić Spaso-Bohorodinski monaster, na co rodzina wyraziła zgodę. W drugą niedzielę Wielkiego Postu oni byli w świętym przybytku na Liturgii, podczas której żona i dziecko przyjęli Święte Dary. Po tym biedna kobieta poszła na mogiłkę priepodobnej Rachili i poprosiła ją o pomoc, już nie wierząc że cokolwiek może zmienić się w jej losie. Potem oni pojechali na źródło, koło Kołockiego monasteru, a wieczorem wystali podczas nabożeństwa pasyjnego w Borodino i wyruszyli z powrotem do Moskwy. Po przyjeździe do domu żona zaczęła jak zwykle żegnać się ze swoim niewiernym mężem, ale on, postawiwszy rzeczy, nagle powiedział: „Wy – jesteście moją rodziną, ja was nigdy już nie opuszczę i postaram się wyspowiadać się ze swoich grzechów. Nie wyganiaj mnie, chcę zostać z wami”.

 

UCERKOWIENIE

Moskwianka Julia Borisowna Dawydowa odwiedziła Borodino w przeddzień Świętej Trójcy 1996 roku i gorliwie modliła się na mogiłce priepodobnej za córkę i za swego nieochrzczonego niewierzącego męża, który w tym czasie szukał pracy. Minął tydzień. Mąż Julii Borisowny bardzo pomyślnie urządził się, dzięki czemu otrzymał możliwość w pełni zabezpieczyć utrzymanie rodzinie, a po roku przyjął on Święty Chrzest i ślub cerkiewny ze swoją żoną. Rodzina Dawydowych ucerkowiła się, i po upływie dwóch lat po swojej pierwszej wizycie w Borodino Julia Borisowna pojechała tam jako członek grupy pielgrzymów podziękować priepodobnej za cudowną i szybką pomoc.

Żywot i cuda priepodobnej Rachili. – Spaso-Bohorodinski żeński monaster, 1999.

 

TRZYDZIEŚCI LAT

„Wielce szanowny!..

Wybaczcie, że zabieram Wam czas, ale oto właśnie dziś czuję, że bardzo musze do Was napisać. A ponieważ jest to dla mnie tak konieczne, mam nadzieję, że nie osądzicie mnie za to, że niepokoję Was… Mogłabym przecież zwrócić się z moimi myślami i uczuciami do któregoś ze wspaniałych kapłanów naszego przepięknego soboru, a piszę do Was: chyba nawet, mój postępek mówi o niedostatecznej skromności… Wybaczcie.

Byłam dziś w soborze. I, patrząc na ikonę Bożej Matki, którą Wy podarowaliście soborowi, wspomniałam o Was. Jeszcze obraz świętego ojca Sierafima Sarowskiego, umieszczony w lewym kącie cerkwi, bardzo mi Was przypomina. Wasze kazania, wygłaszane zawsze tak prostym językiem, były tak przekonywujące, poruszające, a co najważniejsze – tak pocieszające! W Waszym przekazie przypowieści i wydarzenia starożytnego świata, związane z wezwaniem do pokajania i oczyszczenia grzeszników, głęboko wstrząsnęły mnie i zmusiły wierzyć, że przebaczenie możliwe jest i dla mnie.

Miałam religijną matkę, i dlatego jako mała dziewczynka byłam pobożna: często chodziłam do cerkwi i umiałam gorąco się modlić, ze łzami. Kiedy miałam lat jedenaście-dwanaście, zapoznałam się z rodziną ateistów. Byli oni dobrymi ludźmi, ale niewierzącymi. I oto dlatego, że byli oni dobrymi ludźmi, ich niewiara wywarła na mnie ogromny wpływ. Nigdy nie wyróżniałam się pokorą, i dlatego harde myśli niewierzących ludzi bardzo mi imponowały: nie chodzić do spowiedzi, nie całować ikon itd.

Akurat w tym czasie nastąpiła rewolucja, i porwał mnie prąd. Trzydzieści lat nie chodziłam do cerkwi i prawie nie modliłam się. Mówię – prawie, dlatego że nigdy nie dochodziłam do takiego grzechu żeby w ogóle zapierać się Boga. Gdzieś w głębi duszy żyła iskierka wiary, i czasem w trudnych chwilach w rozpaczy wzywałam Boga. Ale, jak często bywa to z nami, grzesznikami, Bóg nie wysłuchiwał moich błagań w takim stopniu, jak bym tego chciała. I, przeżywszy biedę, ostygałam w swoich porywach do Boga. W ciągu tych wszystkich długich lat zwątpienia, niewiary, pustki w duszy, jakichś napiętych niepokojów i częstych bezprzyczynowych łez, co przeszkadzało mi być w pełni szczęśliwą w najlepsze dni mojej młodości, kiedy rzeczywiście mogłabym się uważać za szczęśliwą, – radowałam się z tego, że mam – głęboko wierzącą matkę.

Niech błogosławi Najwyższy moja mamę! Niech wybaczy On jej grzechy i otworzy jej Swoje Carstwo Niebieskie! Jej wiara czasem mnie bardzo wspierała. Odmawiając czytać podaną przez nią Ewangelię albo iść do cerkwi, od razu doświadczałam strachu przy myśli, że mama może nagle przestać się modlić. Jakoby wtedy zgaśnie ostatni promień światła i w moim życiu. Ale mama nie przestała się modlić.

Mamusia umarła 31 października 1941 roku o godzinie dziewiątej wieczorem, w Leningradzie, podczas straszliwego bombardowania miasta przez wrogów. Ja siedziałam przy mamie, nie chowałam się do schronu przeciwbombowego, nie bałam się specjalnie strzelaniny; dziwne, ale byłam przekonana, że, póki mama żyje, nie mam czego się bać: Bóg nie ukarze tak mamy, żebym umarła wcześniej niż ona.

Mama umarła bardzo spokojnie. Trzymałam ją w swoich rękach, a jednak nie poczułam chwili, kiedy dusza opuściła jej chudziutkie ciało.

Nie wiedząc, co by uczynić przyjemnego dla zmarłej, w tamtych warunkach jakoś mimowolnie wzięłam do rąk starą księgę Ewangelii, którą ona czytała tak często, i zaczęłam czytać jej na głos. Wydawało się mi, że mama jest bardzo zadowolona.

Od tej pory księgę tę zawsze mam przy sobie, a po zakończeniu wojny zaczęłam chodzić do cerkwi.

Często odciągają mnie od modlitwy grzeszne świeckie myśli, ale mimo to otrzymuję wiele, wiele ukojenia. I czasem – niewyjaśnionej radości… Pobłogosławcie mnie… Niech Wasze błogosławieństwo wzmocni moją wiarę…” Dalej – podpis. Napisane 7 października 1951 roku.

Osobiście nie znałem i nie znam tej kobiety. Odpowiedziałem jej na list… I więcej nie korespondujemy… Trzydzieści lat nie chodziła do cerkwi!.. Porażało mnie i to, że matka nigdy nie obstawiała córki. Tylko czasem wyciągała do niej Ewangelię. A ta na początku nie czytała. Potem dokonał się w niej przełom duszy.

Metropolita Wieniamin (Fiedczienkow).
Boży lidzie: Moje duchowe spotkania. – M., 1998.

 

ON ZNÓW POWIEDZIAŁ: „MAMA”

W czerwcu 1976 roku do jednej z górskich wioseczek w pobliży Arty przyjechało trzech podrostków z czterech, którzy uczyli się w miejskim gimnazjum. Nie było tylko Afanasija, syna Dimitry P. Jedyne dziecko w rodzinie, on wcześnie stracił ojca, cierpiącego z powodu choroby wątroby. Matka, mimo całej swojej biedy, chciała, aby syn się uczył. Wysłała go do Arty, tu on skończył gimnazjum, a później i liceum. Dowiedziawszy się, że jej syn nie przyjechał do wsi, matka pobiegła do jednego z jego kolegów z klasy G. Giuzeli dowiedzieć się, co się stało. Gieorgij opowiedział jej całą prawdę. Afanasij od marca praktycznie przestał się uczyć, trafił do złego towarzystwa, przekazał pokój i gdzieś przepadł. „Zrozum, ciociu Dimitro, z nim dzieje się coś złego”.

Matkę ogarnęło przerażenie. Z żalu ona skamieniała i nawet nie mogła płakać. Z powodu czego to ona we wszystkim sobie odmawiała, cierpiała wyrzeczenia. W końcu kobieta postanowiła jechać do Arty. U sąsiadów mieszkających obok mieszkania, które ona wynajmowała synowi, dowiedziała się wszystkiego szczegółowo. Ale dokąd miała iść, gdzie szukać syna? Wróciwszy do wsi, Dimitra dniami i nocami modliła się o pomoc Bożą.

Po czterech dniach po jej wizycie w Arcie syn przyjechał do wsi. Ona nie od razu poznała swego chłopca w nieogolonym kawalerze o złych oczach. Zamiast powitania matka usłyszała tylko jedną frazę: „Hej, ty masz pieniądze. Dawaj tu, śpieszę się”.

Biedna kobieta próbowała nieco się sprzeciwić, ale otrzymała uderzenie w plecy. Zabrawszy pieniądze, syn znikł. Wydawszy je, on wracał znów i znów. Bił matkę, zabierał pieniądze i znów znikał.

Ten dramat trwał osiem lat. Matka zmieniła się w żywy szkielet. Straszne myśli o tym, że jej syn nie będzie w stanie porzucić szajki narkomanów i zostanie uwięziony, że zmarnuje się, łamały jej serce.

W rozpaczy nieszczęsna Dimitra posłuchała rady sąsiadki: „Pojedź do relikwii świętego Ioanna na wyspę Eubea. On – cudotwórca. Poproś go, on usłyszy twój ból, pomoże w twoim smutku”.

Matka pojechała. Na jej prośbę odsłużono molebien przed relikwiami świętego, po którym kobieta wykrzyknęła: „Zwróć mi mego syna, święty Ioannie. Znajdź go, oświeć go. Niech, jak i wcześniej, powie do mnie: „Mamo””.

Następnego dnia odsłużono Liturgię, wspominając imię zbłądzonego syna, po której matka odjechała. We wsi ona zobaczyła, że dom był otwarty i syn czekał na nią. „Mamo, – pierwsze co on do niej powiedział, – ja wróciłem, chciałaś tego. Pokajałem się we wszystkim, co zrobiłem. Teraz będę żyć w tym domu, domu mego ojca. Dopiero wczoraj zrozumiałem, że popełniłem przestępstwo wobec ciebie i przeciwko siebie samemu”.

Dimitra nie była w stanie powstrzymać łez. Dopiero wieczorem ona mogła powiedzieć: „Miło cię widzieć, dziecko moje. Jutro rano pojadę podziękować temu, kto odnalazł ciebie i wrócił do domu”.

Kiedy duchowni po dwóch dniach znów zobaczyli w cerkwi tę kobietę, uznali, że jeszcze nie dojechała do domu. Okazało się, że nie tylko dojechała, ale i odzyskała swego syna, który znów powiedział do niej: „Mamo”.

30 czerwca 1976 r. Nowe cuda świętego Ioanna Ruskiego. – Grecja. 19967.

 

MAMA

…W mojej młodości nie miałem tej bliskości z mamą, jaką miała ona z innymi dziećmi. Ja często sprawiałem jej przykrości. O swoim brzydkim zachowaniu przypominałem sobie później z głębokim pokajaniem i wstydem.

W młodości miałem wielu przyjaciół, choć nie wyróżniałem się ani bystrością ani rozmownością. Ale ludziom podobała się nawet moja milcząca obecność obok nich. W latach studenckich często opuszczałem dom na dwa, na trzy kolejne dni. I nawet do głowy mi nie przychodziło aby uprzedzić mamę, z kim jestem i gdzie.

A przecież był to 1905 rok, był to czas niespokojny i niebezpieczny. Zdarzało się, przyjdziesz do kolegi, a on mówi: „Alka, pojedziemy Wołgą do Niżniego”. Ja chętnie się zgadzałem i znikałem z Moskwy czasem na pięć dni, nawet nie zaszedłszy do domu. Co musiała przeżyć i przemyśleć mama, martwiąc się o mnie, – to nawet do głowy mi nie przychodziło. Kiedy w końcu pojawiałem się w domu, to nie słyszałem od niej ani jednego wyrzutu. Mama, bywało, tylko łagodnie powie: „Sasza, ty znów przepadałeś. Ja tak za ciebie się modliłam”.

…Lato 1912 roku spędziłem w Nikołajewce Jekatierinosławskiej guberni – w posiadłości mego kolegi z uniwersytetu. Mamie, jak zwykle, powiedziałem o tym bardzo krótko, że wyjeżdżam do kolegi, nawet nie zostawiłem adresu.

Do Nikołajewki tego lata zjechało się dużo uczącej się młodzieży, i wydawało się, że życie tam – to sama przyjemność. Ale skończyło się to wszystko katastrofą. Rotmistrz żandarmerii Łużańska rozpoczął sprawę o Jekatierinosławskiej socjaldemokratycznej organizacji, o przynależności do której podejrzewał on całe nasze studenckie towarzystwo. W nocy na 5 sierpnia prawie wszyscy zostaliśmy aresztowani, i razem z innymi ja też zostałem zamknięty w Ługańskim więzieniu.

W tym czasie mama leżała chora w Moskwie, przez ponad tydzień była całkowicie bezsilna, nic nie jadła, i jej stan strasznie niepokoił będącą przy niej Warię. Kiedy do domu przyszło powiadomienie o aresztowaniu mnie, Waria ostatecznie się zagubiła. Pierwsze o czym ona pomyślała, – ukryć wszystko przed mamą. Ale okazało się to całkiem niemożliwe. Spojrzawszy na Warię, mama zapytała:

- Co się stało?

- Sasza aresztowany.

- Daj mi moją suknię!

- Mamo, co ty chcesz robić? – z przerażeniem zapytała Waria.

- Daj mi suknię!

Mama wstała, ubrała się… Następnego dnia ona pojechała do Ługańska.

W Ługańskim więzieniu spędziłem ponad cztery miesiące, i cały ten czas mama była blisko mnie. Znalazła się w obcym mieście, wśród nieznajomych ludzi.

Ona nie znała ani moich relacji z tymi wszystkimi ludźmi, ani powodów mego aresztowania, ale cierpliwie i mężnie poszukiwała, dowiadywała się, wyjaśniała sobie i, kiedy zrozumiała, że sprawa może źle dla mnie się skończyć, pośpieszyła do Petersburga. Tam ona wystarała się o przyjęcie u Makarowa (Makarow Aleksandr Aleksandrowicz (1857-1919) – minister spraw wewnętrznych i szef korpusu żandarmerii, minister sprawiedliwości.) i dokonała tego, co może dokonać tylko matka, ratująca swoje dziecko: w rozmowie z nim ona znalazła takie słowa i argumenty, że przekonała go o mojej niewinności.

- Dobrze, – powiedział on, – ja pani wierzę. Uwolnimy z więzienia pani syna i oddzielimy jego sprawę z ogólnej. Ale zostawić go całkiem bez kary my nie możemy. Damy mu wysłanie na dwa lata. Niech będzie to dla niego lekcją, żeby w przyszłości był bardziej rozważny przy doborze znajomych. Miasto wybierze pani sama.

Mama wskazała Bierdiansk.

- Bierdiansk nie nadaje się, to nadmorskie miasto, – powiedział minister. Potem, pomyślawszy, zgodził się: – No dobrze, zrobię dla pani wyjątek. Niech będzie Bierdiansk.

Ja, oczywiście nic o tym nie wiedziałem, męczyłem się w więzieniu i nie miałem pojęcia, jak i kiedy to wszystko się skończy. W więzieniu zachorowałem i ostatecznie naruszyłem swoje zdrowie głupim trzydniowym strajkiem głodowym. Mój stan był straszny, i jedyne, w czym znajdowałem wsparcie, – to w modlitwie. 9 grudnia, w dniu święta Ikony Bożej Matki „Niespodziewana (Nieoczekiwana) Radość”, drzwi mojej celi otworzyły się w niezwykłym czasie. Wszedł dozorca.

- No, Dobrowolski, zbieraj rzeczy, pójdziesz na wolność.

Patrzyłem na niego, nie rozumiejąc. Coś tam brałem, coś składałem, ale wszystko wypadało z rąk. Dozorca cierpliwie czekał. W końcu spakowałem się. Brama więzienia otworzyła się, i ja w pod eskortą żołnierza poszedłem na miejską komendę policji. Co czułem? Wszystko wydawało mi się jakieś wyjątkowe. Drzewa, niebo, domy – wszystko jakby przeniesione z raju. Wszystkich napotkanych chciałem pytać, jak Lipa w powieści Czechowa „W wąwozie”: „Czy jesteście święci?”

W końcu przyszliśmy na komendę policji. Odprowadzili mnie gdzieś w dół i zamknęli w słabo oświetlonej piwnicy z kratami w oknach pod sufitem. Usiadłem na pryczy i zacząłem czekać, co będzie. Byłem bardzo słaby, wstrząśnięty i bezradny. Czas mijał. Nadchodziła noc. Już myślałem żeby jakoś urządzić się na pryczy i zasnąć. Nagle drzwi otworzyły się:

- Kto tu Dobrowolski? Idzie pan na górę.

Po stopniach drewnianych schodów poszedłem za grodzkim. Drzwi otworzyły się. Co to? Między biurkami i jasnymi lampami wprost przede mną stała mama – w jej szarej, tak znajomej mi kamizeleczce, w czapeczce z czarnymi wstążkami.

- Mama! Moja Kochan, miła mama!

- Poczekaj, Sasza, – przytuliła ona mnie, – ty, pewnie, nawet krzyżyka nie masz na szyi. Puść!

Ona rozpięła mi kołnierz, pobłogosławiła i włożyła wcześniej przygotowany krzyżyk na łańcuszku… Tak odbyły się moje drugie narodziny. Mama, nie zwlekając, wywiozła mnie do Ługańska. Zwolniony na określonych warunkach, nie miałem prawa pozostawać w Jekatierinosławskiej guberni. Mama wybrała Sławiansk, najbliższe od Ługańska miasto jadąc koleją, w sąsiedniej Charkowskiej guberni. Ona opłaciła za przejazd tam i z powrotem dla policjanta, który miał mnie eskortować. W ciągu około godziny wszystko było załatwione, i znaleźliśmy się w wagonie. Pociąg wiózł nas do Sławianska.

W Sławiansku mama mieszkała nieodłącznie dwa miesiące. Czekaliśmy na papier z Petersburga z pozwoleniem na osiedlenie się w Bierdiansku. Po jego otrzymaniu mama pojechała ze mną do Bierdianska, wynajęła dla mnie pokój, wszystko urządziła, i oto nastał dzień, kiedy powiedziała:

- Saszeńka, teraz ja muszę odjechać.

Ja z płaczem błagałem ją aby została:

- Mamuśko, nie odjeżdżaj!

- Sasza, – uspokajała mnie ona. – Bądź że mężnym, pomyśl. Przecież ja wszystko zostawiłam. Ty wiesz, Manieczki nie można zostawiać samej nawet na dzień, a ona beze mnie już pół roku. Waria, już pewnie, straciła siły. Mieszkanie porzucone, wszystko doszło do nieładu. Dlaczego ty płaczesz i dręczysz moje serce? Przecież wszystko jest dobrze. Za dwa miesiące przyjedzie do ciebie Waria. A ja będę z tobą zawsze w moich modlitwach do Pana i Carycy Niebieskiej.

Dobrowolski A. Da Pan według serca twego… –
Swiato-Troickaja Siergijewa ławra, 1998.

 

WIERCHOWCEWY

Miły, drogi mój brat, zwrócił się na niego Pan, i nadeszła godzina jego zbawienia! Jeszcze jesienią tego roku widziałam straszny sen. Podobne sny mam rzadko, ale są bardzo żywe i niezapomniane. A ponieważ w tym czasie byłam całkiem jeszcze młoda sercem, oddana całkowicie Panu, mama nadała mu wielkie znaczenie. W tym strasznym dla mego brata czasie odstępstwa od wiary, od Pana i wszystkiego co święte zobaczyłam go we śnie, stojącego na tle czerwonej zasłony drzwi mego pokoju. Jego ręce były rozpostarte, twarz blada i zniekształcona cierpieniem, z oczami, pełnymi strachu i rozpaczy.

Nie mogłam zrozumieć bezruchu tej postaci – gdy z przerażeniem zobaczyłam, że był on jakby przygwożdżony sterczącymi zewsząd główkami gwoździ, wyglądających jak biesy. Okropny, straszny widok! W rozpaczy krzyknęłam: „Wsiewołod, przeżegnaj się!” On wykonał konwulsyjny ruch prawą ręką, siłą odrywając ją od drzwi, i ja w przerażeniu obudziłam się.

Ten sen wtedy, na początku swojego przybycia do monasteru, mama opowiedziała mniszce, i on głęboko ją zaniepokoił. Teraz zaś, kiedy poznała brata przepełniła ją głęboka litość nad nim, widząc, w jakie sidła wroga wpadł ten wspaniały młodzieniec z najlepszymi zadatkami duszy. Miłosierny Pan zwrócił uwagę na udręki matczynego serca, skierował na grzesznika Swoje wszechuzdrawiające spojrzenie, natchnął na modlitewną mu pomoc serca całkowicie oddanych Jego Świętej Opatrzności ludzi.

Wszystkie siostry monasteru, natchnione pragnieniem zobaczyć jego zbawienie, gorąco modliły się za ginącego. Minął Bożonarodzeniowy tydzień, nadeszła wigilia dnia Sierafima, świętowanie czczonej w monasterze ikony świętego z Sarowa. U mniszki na stole stał portret Wsiewołoda jeszcze we wczesnej młodości, podarowany jej przez mamę, aby natchnąć ją do modlitwy za niego. Przyszedłszy tego dnia do matuszki (mniszki), brat, już zmiękczony wszystkim co przeżył w minionym tygodniu, prowadził z nią rozmowę, podczas której ona nagle nieoczekiwanie, wziąwszy jego portret i dotknąwszy go ustami, powiedziała: „Mam do Pana wielką prośbę, czy spełni ją Pan?” On roztkliwiony, pośpieszył z zapewnieniem o pełnej swej gotowości do spełnienia prośby. Wtedy matuszka i zaproponowała mu, aby wieczorem przyłożył się do ikony jej ukochanego starca tak samo, jak ona zrobiła to z jego wizerunkiem. On zrozumiał, o co chodzi, ale wycofać się nie zdecydował, i ze względu na swoją rycerską uprzejmość, jak i według serdecznej delikatności.

Nastał wieczór, trwało całonocne czuwanie szczególnie uroczyście, ponieważ matuszka bywała w Sarowie, gorąco czciła świętego i cały monaster czcił tak cudotwórczy wielki obraz priepodobnego Sierafima.

Wszystkie siostry wiedziały o słowach ojca Gierasima o bracie i obietnicy, danej przez brata, wypełnić prośbę matuszki. Wszystkie serca biły jednym uczuciem litości, jedną modlitwą do Pana o przebaczenie wszystkiego ginącej duszy.

On nie mógł nie wzruszyć serca, ten przepiękny z wyglądu, wysoki przystojny człowiek o dużych piwnych, pełnych cierpienia i niepokoju oczach. On stał z tyłu za wszystkimi w tłumie modlących się, a matuszka na swoim miejscu ihumeni, mama i jaj obok niej, roztapiając się w modlitewnych westchnieniach do Pana, prosząc o jedno: „Niech się stanie!” Oto skończyło się wysławianie, za matuszką wszyscy zaczęli podchodzić do obrazu, i na koniec poszli modlący się pielgrzymi. Matuszka stała cała skierowana do nieba w jednym porywie współczucia, modlitwy i oczekiwania czyniącego cuda miłosierdzia Bożego. Biedna mama leżała rozpostarta na podłodze, nie odrywając głowy, wychodząc z siebie od płaczu. Ja w trwożnej ufności, i płacząc, i zamierając, modląc się i spoglądając na twarz powoli posuwającego się do świętości brata. Jakby na Golgotę szedł człowiek, taka męka widniała w jego zniekształconych ponownie rysach.

Wyraźnie przypomniał mi się mój sen, i dokładnie tak samo straszne widzenie znów pojawiło się przed moimi oczami, ale już na jawie. Robił on dwa kroki do przodu i o jeden krok cofał się do tyłu. Blady, z przyklejonymi do skroni wilgotnymi lokami swoich czarnych, jak smoła, włosów, z przerażeniem i wielką męką w oczach zbliżał się mój biedny brat do świętości. „Jeśli bym był kobietą, zacząłbym wołać o pomoc”, – mówił on później o tych strasznych swoich chwilach. Tylko męska wola i wstyd powstrzymały go od tego. Nagle na jego twarzy pojawiło się zdecydowanie, on oderwał, jak w moim śnie, rękę, i ona godnie nakreśliła szeroki krzyż na czole i jego klatce piersiowej – i on, skłoniwszy swoją czarnowłosą głowę nad świętą ikoną ucałował ją. Dokonało się! Rozległo się jedno westchnienie ulgi, wielu płakało, wszyscy zdążyli polubić go, wszyscy litowali się nad nim prawdziwą chrześcijańską litością w Panu.

Zadziwiający Bóg w świętych Swoich!

Od tej pory zaczął się powolny, z mękami, ciężki powrót jego duszy na łono Prawosławnej Cerkwi.

Dopiero po dwóch latach po opisanym wydarzeniu z rąk batiuszki ojca Gierasima w tej samej cerkwi przyjął on Święte Dary. To było latem, a batiuszka, wynosząc krzyż po tym co się dokonało, zwrócił się do wszystkich obecnych z powitalnym radosnym zawołaniem „Christos Woskriesie!”. Tak raduje się Pan nasz ze zbawienia każdego grzesznika.

 

ŚWIĘTY ARCYSTRATEG

Serce matki żyjące w wiecznym niepokoju o swoje dzieci czciło mocnego orędownika i pomocnika w Archaniele Michaile. Głęboko cierpiąc za duszę swego młodszego syna, który czasowo zachwiał się w wierze i zamknął się w sobie w niepojętych jej i niepokojących przeżywaniach, wszystkie nadzieje położyła ona na Arcystratega, na jego wielką siłę, mogącą wyrwać i tę drogą duszę syna z sideł świata tego które ją schwytały. Płomiennie modliła się do Archanioła i jego Niebiańskich Mocy, codziennie czytając im akafist, ona nieodstępnie błagała o zbawienie syna, twardo wierząc, że wytrwałość jej nie zawstydzi. W Archangielskim moskiewskim soborze przed drogą jej ikoną Arcystratega ona westchnieniami swoimi wzniosła mur ochronny wokół duszy kochanego swego dziecka, i w jej życiu wydarzyło się ciekawe i opatrznościowe wydarzenie.

Przechodząc pewnego razu główną ulicą swego gubernialnego miasta, przyciągnęło ją czyjeś przerażone spojrzenie. W witrynie sklepu spożywczo-papierniczego był wyeksponowany wielkiego formatu przepiękny litograficzny wizerunek Archanioła Michaiła, otoczony zupełnie nieodpowiednimi, nieprzyzwoitymi, lekkomyślnymi pocztówkami. Mama, oburzona, rzuciła się do gospodarza-żyda z prośbą o zdjęcie jej wystawionego wizerunku Archanioła. Właściciel sklepu uprzejmie zaproponował jej, aby wybrała któryś z będących u niego wielkich stosów, ale mama, nalegała na swoim, z właściwą jej zapalczywością wyjaśniła mu przyczynę swego oburzenia i zdecydowanie oświadczyła, że w przypadku powtórzenia podobnego bluźnierstwa ona zamelduje znajomym jej władzom miasta. Groźba zadziałała, obraz został zdjęty, wręczony jej i więcej nie pojawiał się na witrynie, a mama entuzjastycznie wróciła do domu, przyciskając do serca uratowany od znieważenia obraz Archanioła Michaiła. Z czcią powiesiwszy go w swoim modlitewnym kąciku, już z nim się nie rozstawała i tak go czciła, że prosiła o położenie go do swojej trumny, głęboko wierząc, że wyrażona przez nią gorliwość dla Boga ochroni jej duszę od śmiertelnych strachów. Uciekając się do wstawiennictwa Archanioła za życia, modląc się do niego z głęboką wiarą, powierzyła ona Arcystrategowi zbawienie duszy swego młodszego syna, wzywając do niego ze łzami: „Ciebie uratowała miłość moja od pohańbienia, zbaw i Ty duszę syna mego od hańby grzechu i niewiary”. I tak się stało. Dzięki wstawiennictwu Archanioła Michaiła, dzięki nieustannym błaganiom swoim mama zobaczyła zbawienie syna swego jeszcze podczas swego życia. Dziękuję Bogu memu.

Wspomnienia W. T. i N. A. Wierchowcewych. – M., 2001.

 

OBIETNICA MAMY

W 1972 roku urodził się syn, pierworodny. Mąż wkrótce opuścił młodą żonę z maleńkim dzieckiem na rękach. Dziecko ciężko zachorowało i miało umrzeć. Zrozpaczona matka przypomniała sobie o tym, jak wierząca babcia prowadzała ją w dzieciństwie do cerkwi, i zaczęła modlić się do Bożej Matki: „Przenajświętsza Bogarodzico, uzdrów mego chłopczyka, i ja oddam go Tobie”. Kobieta prawie nie zdawała sobie sprawy z tego, dlaczego w rozpaczy, nieświadomie, wyrwały się jej właśnie te słowa.

Dwadzieścia lat później u mamy zaczęły się nieprzyjemności w pracy, i ona znów zaczęła chodzić do cerkwi. Kobieta często prosiła syna, aby zaprowadził ją do świątyni. Młodzieniec, jedynak, wymodlone dziecko, łagodny, dobry z natury, bardzo kochał matkę i nie mógł jej odmówić. Stopniowo, bywając w cerkwi na prośbę matki, on wszedł w życie parafialne, pomagał ojcu proboszczowi, który został jego ojcem duchowym. W 1996 roku młody człowiek wstąpił jako nowicjusz do monasteru, służył bardzo gorliwie i unikał spotkań z matką, bojąc się przywiązania do niej, za przykładem priepodobnego Fieodosija Pieczierskiego.

W 1998 roku jego starzy brat, również nowicjusz, opowiedział o czczonej prze z niego samarskiej staricy, schimniszce Marii Iwanownie. Przyszli mnisi marzyli o trudach ascetycznych, rwali się na Stary Atos. Szczególnie pociągał ich przykład surowych zelotów z monasteru Jesfigmen. W związku ze złożoną sytuacją, która wtedy zaistniała w monasterze, starszy postanowił pojechać po radę do czczonej przez niego błażennej (błogosławionej) i zadać jej zapisane przez obu nowicjuszy pytania.

W tym samym czasie do monasteru przyjechał pomodlić się pewien oszukany (oczarowany) człowiek z Mordowii i opowiedział zadziwiającą historię o tym, że w górach Kaukaz, z błogosławieństwa Jerozolimskiego patriarchy Diodora, ukrywa się dwunastu biskupów-ascetów. Siebie nazwał arcybiskupem, wielkim kniaziem i przyszłym carem odrodzonej Rosji. Podstawą takich fantazji było „objawienie się” mu Bożej Matki na Wałaamie.

W Samarze Maria Iwanowna na ukryte pytanie Wiktora o woli Bożej w stosunku obu braci odpowiedziała pozytywnie, co utwierdziło ich w błędzie. Po „wyświęceniu” przez wędrowca z Wałaamu starszego nowicjusza oszukani bracia wrócili do monasteru. Dziekan okręgu zabronił im nie tylko służenia, ale i przyjmowania priczstija aż do całkowitego pokajania. Nowicjusze opuścili monaster i „służyli” w domu.

Mama młodego człowieka bardzo przeżywała z powodu syna. Ona widziała jego ciężką psychiczną zależność od starszego towarzysza, ale nie mogła z tym poradzić. Aby nie stracić syna, matka go nie opuściła. Maria Iwanowna, do której oni mieli wielkie zaufanie, pobłogosławiła kobiecie przyjąć postrzyżyny i sprzedać mieszkanie. Trzeba powiedzieć, że Maria Iwanowna, uważająca siebie za mającą wolność w Chrystusie, spokojnie przystępowała do Świętych Darów po posiłku.

Wbrew nalegającym radom ojca duchowego mieszkanie sprzedaliś, mama została bezdomna. Zaczęły się niekończące się przeprowadzki. Marii Iwanownie, która do tego czasu przeprowadziła się do Optyńskiej Pustelni, z otrzymanych ze sprzedaży mieszkania pieniędzy nie raz według prośby jej posługujących ofiarowywali duże sumy, do 4000 dolarów. Rozpaleni artykułami o męczeństwie prawosławnych Serbów, otrzymawszy błogosławieństwo Marii Iwanowny, przyjaciele udali się do Serbii, do Kosowa, pragnąc pocierpieć za Chrystusa. Matka postanowiła towarzyszyć synowi.

Przed wyjazdem udali się po błogosławieństwo jeszcze i do protojereja Nikołaja Gurianowa. Spojrzenie starca było ostre, przeszywające, przenikało do głębi serca. Po spotkaniu z nim była wyjątkowa radość.

Serbski metropolita Amfiłochij bez dokumentów o wyświęceniu nie pozwolił służyć. Musieli wracać do Rosji. Jeden z blisko związanych z nowicjuszami znajomy doznawał głębokiego niepokoju i zwrócił się po radę do starca Nikołaja Gurianowa. Batiuszka odpowiedział notatką: „Żadnego wielkiego kniazia Michaiła nie znam. My – Aleksijewscy. Służyć liturgii w domu (Cerkiew w Cerkwi) nie błogosławię. We wszystkich postrzyżynach, które dokonaliście, powinniście się kajać, – one są nieważne”. Zastanawiając się nad odpowiedzią ojca Nikołaja, starszy towarzysz uznał, że batiuszka był w złudzeniu, nie miał Ducha Bożego, dlatego że jego opinia różniła się od opinii Marii Iwanowny. Ciekawe, że Maria Iwanowna, kiedy przywieziono ją do ojca Nikołaja, nie pozwoliła aby pomazał oświęconym olejem jej czoło, ciągle się odwracała.

W końcu, po modlitwach mamy, po długich trudnych doświadczeniach nowicjusz postanowił wrócić do monasteru, który trzy lata temu go przygarnął. Bardzo trudno było znów wrócić do życia monastycznego, niepokoiły wątpliwości. Nieoczekiwanie na urlop przyjechał do monasteru jeden ze znanych ojców duchowych Troice-Siergijowej ławry, czczony przez wielu jako starec. Nowicjusz rzucił się do niego i wszystko o sobie opowiedział: „Milutki, to złudzenie (oszustwo). W ostatecznych czasach coraz częstsze będą widzenia, ukazania się, ale będą one nieprawdziwe. Na kłamstwie, bracie, nic nie może być od Boga”. Ojciec Duchowy szczegółowo wyjaśnił naukę swiatitiela Ignatija (Brianczaninowa) o złudzeniu i po przyłączeniu do Prawosławnej Cerkwi pozwolił młodemu człowiekowi przyjmować priczastije. Rozpacz ustąpiła. W 2003 roku nowicjusz przyjął postrzyżyny i spełnił marzenie swego życia – odwiedził Święty Atos. Wszechmocna, nieustająca modlitwa matki dokonała prawie niemożliwego: uratowała syna przed potwornym złudzeniem (oszustwem).

Ł 2003

 

WIELKI USTIUG

Ojciec A. z Iwanowskiego obwodu w dni swojej młodości bywał na delegacjach w Wielkim Ustiugu. Tam w cerkwi poznał staruszkę, która gorzko cierpiała z powodu pijącego syna. Nie pomagały ani przekonywania, ani łzy. Matka postanowiła usilnie prosić świętego obrońcę Wielkiego Ustiuga, priepodobnego Prokopija Ustużskiego. Przez czterdzieści dni czytała akafist do niego, ze łzami błagając aby zlitował się nad jej dzieckiem i nie dał mu zginąć. Priepodobny Prokopij nie zawiódł nadziei matki i odprowadził zgubę od jej syna, jak niegdyś odprowadził kamienną chmurę, grożącą zagładą Wielkiemu Ustiugowi. Czterdziestego dnia czytania akafistu do świętego Prokopija mężczyzna przestał pić.

 

SCHIMNISZKA JEPISTIMIA

Syn matuszki Jepistimii w młodości wcale nie odróżniał się od swoich rówieśników. Tak samo, jak oni, szukał świeckich rozrywek, żył „jak wszyscy”. Wierząca matka codziennie czytał akafist do ikony Bożej Matki „Wszystkich cierpiących Radość” i do Kijewo-Pieczierskich świętych, których szczególnie czciła. Matka prosiła Carycę Niebios i priepodobnych ojców, aby darowali pokajanie jej dziecku nastawili go na cerkiewną drogę. Przeszły lata. Młodzieniec porzucił namiętności młodości, przyjął mnisie postrzyżyny w Troice-Siergijowej ławrze i osiągnął godność archimandryty.

Ojciec Ł. z Iwanowskiego regionu. 2004

 

O WYCHOWANIU DZIECI: KAZANIA SPRAWIEDLIWYCH NASZYCH CZASÓW

SŁOWO W ŚWIĘTO NARODZENIA PRZENAJŚWIĘTSZEJ BOGARODZICY O WYCHOWANIU DZIECI

Tradycja szczegółowo mówi o cnotach Praojców Bożych – Ioakima i Anny. Całe ich życie było przesiąknięte duchem pełnej czci miłości do Boga i miłosierdzia do bliźnich; każdego roku odkładali oni dwie trzecie swoich dochodów na rzecz świątyni i biednych, wielu przewyższali swoją czystością i świętością, ale nieśli ciężki krzyż bezdzietności. Dlatego rodacy publicznie ich lekceważyli, i nawet w świątyni. Kiedy zaś Anna skończyła pięćdziesiąt lat, to Ioakim jeszcze bardziej się zasmucił, zwłaszcza po tym, jak przekonał się na podstawie księgi rodowodu, że wszyscy sprawiedliwi mężowie mieli potomstwo i nawet stuletni Abraham nie został pozbawiony błogosławieństwa Bożego. Jego smutek był tak wielki, że Ioakim udał się w góry, na daleką pustynię, gdzie pasło się jego stado, zdecydowany nie wracać do domu, i tam spędził czterdzieści dni w surowym poście i modlitwie, przywołując na siebie miłosierdzie Boże i opłakując swoje pohańbienie od ludzi. Wtedy to Pan i oznajmił mu przez Anioła, że żona jego wkrótce pocznie Córkę błogosławioną, ponad wszystkimi córkami ziemskimi. Jednocześnie modliła się w sadzie również pobożna Anna o darowanie jej dziecka, i w końcu ukazał się Anioł Boży i powiedział: „Modlitwa twoja została wysłuchana, westchnienia twoje przeniknęły przez chmury, i łzy twoje popłynęły przed Panem! Ty poczniesz i urodzisz Córkę błogosławioną, ponad wszystkimi córkami ziemskimi. Dzięki niej błogosławione będą wszystkie rody ziemskie, przez Nią dane będzie zbawienie całemu światu i zostanie nazwana Ona Marią!” Usłyszawszy te słowa, Anna pokłoniła się Aniołowi i powiedziała:

„Żyje Pan Bóg mój. Jeśli będę miała dziecko, to oddam je Panu na służbę, niech służy ono Mu dniem i nocą, wysławiając święte Imię Jego przez całe życie swoje”. I poprzedni smutek Anny przemienił się w radość.

Niemało jest i obecnie bezdzietnych małżeństw, którzy obciążeni są tym doświadczeniem, ale do kogo oni zwracają się o pomoc? Częściej do nauki, niż do Boga. Szczęśliwi zaś rodzice, którzy otrzymują od Pana w darze dzieci, bardzo rzadko naśladują prawych Ioakima i Annę i dają obietnicę wychowywania ich po chrześcijańsku. W najmłodszym wieku większość chrześcijańskich dzieci z winy rodziców i pod wpływem wychowawców (opiekunów) karmionych jest tylko cieleśnie i przyzwyczajanych do bezużytecznych ćwiczeń cielesnych (fizycznych), a rozwój, wiedza i nawyki dawane są takie, które pożyteczne są jedynie dla czasowego, ziemskiego życia. Przez całe dalsze życie one już kontynuują wychowywać się (karmić cię) i przygotowywać się tylko dla czasowych sukcesów i pomyślności w świecie, całkowicie nie myśląc o Bogu, o tym aby podobać się Mu i o wiecznym swoim zbawieniu. Zaś chrześcijańskie wychowanie powinno zaczynać się od najczulszego, najmłodszego dziecięcego wieku. Święta Makrina, Siostra Wasilija Wielkiego, wspominając o swoim dzieciństwie, mówiła, że matka zwykle sadzała ją na swoje kolana i zmuszała słabym i bełkoczącym językiem wymawiać najsłodsze imię Jezusa Chrystusa, i od tej pory rozpaliła się w sercu Makriny miłość do Pana. „Dusza dziecka jest świątynią Bożą, – mówi Błażenny Hieronim, – dlatego trzeba uważać, żeby ona nie słyszała i nie mówiła nic, poza prawdami Ewangelicznymi; ona nie powinna poznawać ani bezwstydnych baśni, ani kusicielskich pieśni; jej delikatny język powinien wznosić się tylko do Boga.

Wydaje się, nikt ze świętych ojców nie pisał i nie mówił tyle o wychowaniu, jak święty Złotousty. To jego jest następujące surowe pouczenie. „Rodzice, – mówi on, – którzy zaniedbują wychowywać dzieci swoje po chrześcijańsku, są bezprawnymi dzieciobójcami. Pod obowiązkiem wychowywania swoich dzieci rozumiem nie tylko to, aby nie pozwolić im umrzeć z głodu, do czego wielu ludzi, jak się wydaje, i ogranicza swoje obowiązki w stosunku do dzieci. Do tego nie są potrzebne ani książki, ani postanowienia; o tym bardzo głośno mówi przyroda. Ja myślę o trosce kształtowania serc dzieci w cnotliwości i pobożności – jest to obowiązek święty, którego w żaden sposób nie można naruszyć, nie stawszy się winnym pewnego rodzaju dzieciobójstwa. Wszystko u nas powinno być drugorzędne w porównaniu z troską o dzieci i z tym, aby wychować je w karności i nauczeniu Pańskim. Nie tak pożytecznym jest wykształcić syna, wykładając mu nauki i wiedzę zewnętrzną, dzięki którym on zacznie zdobywać pieniądze, niż jeśli nauczyć go sztuki gardzenia pieniędzmi. Bogatym jest nie ten, kto troszczy się o zdobywanie wielkich majątków i posiada dużo, a ten, kto niczego nie potrzebuje. Nie troszczcie się o to, aby uczynić syna znanym z zewnętrznej uczoności i uczynić go sławnym, ale starajcie się o to, aby nauczyć go lekceważyć sławę obecnego życia; od tego on będzie sławniejszy i znamienitszy. To może uczynić i bogaty i biedny; tego uczą się nie od świeckich nauczycieli i nie przy pomocy nauk, a z Pism Boskich”.

Swiatitiel Tichon Zadonski pisze: „Przypominajcie dzieciom częściej o Chrzcie Świętym, o złożonych przez nich wtedy obietnicach, częściej wpajajcie im, że my wszyscy rodzimy się w grzechach i odradzamy się w chrzcie nie do życia doczesnego, nie dla zdobywania sławy, czci i bogactwa, ale dla życia wiecznego”.

Tak więc, chrześcijańskie wychowanie dziecka powinno rozpocząć się od pierwszych dni po jego narodzinach, po Świętym Chrzcie. Ale jak wychować tak, aby dziecko, gdy dorośnie, nie pragnęło nic więcej, jak bycia prawdziwym chrześcijaninem i czuć się nie tylko człowiekiem czy istotą mądrze (rozsądnie) wolną, ale jednocześnie takim, który zawarł zobowiązanie wobec Pana?

Trzeba otoczyć dziecko świętością i cnotami. Wiara i pobożność rodziców powinny doprowadzić do cerkowności, do częstego przyjmowania priczastija Świętych Darów Chrystusa, któremu towarzyszy cudowne uzdrowienie dzieci. Rozpoczęte zaś wychowanie chrześcijańskie musi być kontynuowane i w niemowlęctwie, i w dzieciństwie, i w wieku młodzieńczym. Kiedy u dziecka zaczynają się przebudzać siły, rodzice muszą nasilić uwagę, bo grzech, żyjący w człowieku, z pewnością wzbudzi walkę z dążeniem do Boga i dzieci nie są w stanie same walczyć; wtedy zaczyna się walka rodziców z grzechem, żyjącym w dziecku. Trzeba tak prowadzić i ukierunkowywać siły ciała i duszy dziecka, żeby nie oddać ich w niewolę dogadzania ciału, dociekliwości, samowoli i samozadowalaniu się. To jest najważniejsze, w tym jest mądrość chrześcijańskiego wychowania.

Świeckie wychowanie, umiłowane w naszych czasach, którego nie można nazwać chrześcijańskim, jest wielkim grzechem. Święty Złotousty mówi, że taki grzech nigdy nie zostanie rodzicom wybaczony. „Darując nam dzieci, – pisze swiatitiel, – Pan powierza je naszej opiece i udziela nam władzę nad nimi. Czym usprawiedliwimy się przed Panem? Czy nie tym, że dzieci nas nie słuchają? Ale rodzice mają obowiązek zapobiegać takiej zgubie swoich dzieci, muszą zapanować nad ich pierwszymi wrażeniami, nałożyć na nich uzdę, kiedy one nie miały jeszcze siły aby ją rozerwać, a nie czekać, aż namiętności, wzmocniwszy się stopniowym rozwojem, staną się nieokiełznane i nieposkromione.

O rodzice! Nie zapominajcie więc, jak wielka jest wasza odpowiedzialność przed Panem za dzieci, jak trudny, wielce złożony wasz obowiązek, jak święty i cnotliwy wasz trud. Chcecie zbawić wasze dzieci i zbawić się sami – wychowujcie dzieci w dyscyplinie, karności i nauczaniu Pańskim. Waszym dzieciom jedno jest tylko potrzebne – wiara, religia. Religia jest zbroją przeciwko uderzeniom losu i podstępom wroga; ona jest siłą do walki z namiętnościami i pokusami; ona jest gwarancją, że dzieci będą żyć uczciwie, cnotliwie i nie popełnią niemądrych przestępstw (występków); w końcu, tylko religia daje możliwość znieść przeciwności i udręki do końca i ponieść swój krzyż za Chrystusem do drzwi Raju. Amiń.

Metropolita Sierafim (Cziczagow).
Niech będzie wola Twoja: Szukajcie Carstwa Bożego. – M.: SPb., 1993. Cz. 1.

 

OPOWIEŚĆ O SYNOWSKIEJ I MACIERZYŃSKIEJ MIŁOŚCI

„Drogi synku! Wygląda na to, że już nie będę mieć możliwości być tu…”

Wzruszające są wspomnienia o swojej matce namiestnika Troice-Siergijewoj ławry archimandryty Kronida. „Wszyscy my, dzieci, – opowiada o sobie ojciec Kronid, – traktowaliśmy naszych rodziców ze wzruszającą miłością i cieszyliśmy się ich wzajemną czułą miłością. Ale szczególnie wzruszająco odnosił się do mamy mój brat, ojciec Łuka. Sama matka podczas spotkania ze mną opowiadała, że kiedy gościła u brata, to on z taką uwagą i tak czułą troskliwością traktował nią, że nawet kiedy kładła się spać, to kilka razy podchodził do łóżka, poprawiał kołdrę i ciągle pytał: „Mamuśko, wygodnie wam, czy nie zimno, może coś jeszcze trzeba?..” Taka czuła miłość i jego troska o matkę była opatrznościowo doceniona później przez Boga i w stosunku do niego jego własnych dzieci, które z nie mniej wzruszającą pieszczotą czciły go. Tak dosłownie spełniły się na nim słowa ewangelii: jaką miarą mierzycie, taką wam będzie odmierzone” (Mt. 7:2; Mk. 4:24).

Z tym to bratem Łukaszem i ze mną nasza rodzicielka zapragnęła spotkać się jeszcze raz w 1894 roku, dokładnie rok przed swoją śmiercią, jakby przeczuwając swój koniec. Z Moskwy od brata przyjechała ona do mnie. Gościła cały tydzień. Cały ten tydzień była radosna i zachwycona. Nie mogła napatrzyć się na mnie i ciągle powtarzała: „Jestem przecież ostatni raz tu u ciebie, miły synku! Dla mnie już, pewnie, nie będzie możliwości tu być”. Wyjątkowo wzruszało mnie gdy słyszałem jej tajemne modlitwy, odmawiane półgłosem, kiedy nie zauważała mojej obecności. Modliła się do priepodobnego Siergija i prosiła go o pomoc mi na drodze mego życia, żeby on obronił, zachował i wybawił mnie od wszelkich pokus, zgorszeń, od bied, napaści i ataków złych ludzi… To była jej ostatnia modlitwa przed relikwiarzem priepodobnego Siergija. Przyszedłszy z Troickiego soboru, opowiedziała mi o swojej modlitwie do Bożej Matki przy ścianach Nowo-Jerozolimskiego monasteru, gdzie modliła się o swoim pragnieniu widzieć choćby jednego syna w mnisim stroju.

Z monasteru priepodobnego Siergija towarzyszyłem mamuśce do Moskwy, do brata. Tam pobyłem dwa dni i pożegnałem się z nią. Szczególnie wzruszające było jej pożegnalne przebaczenie z bratem Łukaszem. On wtedy był jeszcze diakonem, a ona pragnęła widzieć go jako kapłana Bożego. Ale za życia Pan nie sądził jej widzieć go jako kapłana. On został wyświęcony do tej godności dokładnie rok po jej śmierci, w rocznicę jej odejścia.

Nadszedł rok 1895. 11 kwietnia otrzymałem telegram, informujący mnie, że mamusia jest beznadziejnie chora i oczekuje mnie. Była wiosna, droga była zalana wodami. Dostałem się na Uwarowkę, stację Smoleńskiej kolei o godzinie jedenastej wieczorem. Pytam właściciela gospody, czy można znaleźć powóz do wsi Sieriedy. Moją rozmowę usłyszał, widocznie, jeden z chłopów, który, otworzywszy drzwi, zapytał mnie: „Ojciec Kronid, czy to ty?” Okazał się moim byłym uczniem i poinformował, że jest tu chłop z Sieriedy, który przywiózł na stację swoją córkę i teraz zabiera się w drogę powrotną. Bardzo z tej wiadomości ucieszyłem się. Zaraz zobaczyłem się z tym chłopem, dogadałem się z nim i o godzinie drugiej w mroźną noc wyjechaliśmy, żeby nie tracić czasu. Przejechaliśmy piętnaście kilometrów. Słońce było już wysoko. Droga sanna zaczęła się psuć. Kiedy dotarliśmy do rzeki, woda wystąpiła już z brzegów na dwa-trzy metry i lód podniósł się do góry. Z wyraźnym zagrożeniem dla życia postanowiliśmy jechać. Ocieniwszy się znakiem krzyża, skierowaliśmy konia na podniesiony lód. Z wielką ostrożnością koń naprężył wszystkie siły, żeby wskoczyć na lód. Chwila była niebezpieczna: jeśliby się odłamały brzegi kry, zapadlibyśmy się razem z koniem i poszlibyśmy na dno. Ale z Bożą pomocą i według modlitwy matki wszystko poszło dobrze. Koń wskoczył na lód, i pomyślnie przeprawiliśmy się przez rzekę.

Dalsza podróż również odbywała się pomyślnie. Droga była tak zła, że czterdzieści kilometrów jechaliśmy całą dobę i do domu przyjechaliśmy o godzinie drugiej w nocy. Z zamierającym sercem zapukałem i, kiedy wyszła siostra, zapytałem ją: „Czy mamuśka żyje?” Ona odpowiedziała: „Jeszcze żyje, ale już jest nieprzytomna”. Tymczasem po podróży nogi moje były jak drewniane i bez czucia. Staruszka, usługująca siostrze, natarła je pieprzówką, i w ciągu godziny nogi rozgrzały się i się poprawiły. Do tego czasu siostra poinformowała, że mamuśka odzyskała przytomność. Cicho podszedłem do chorej. Ona, zobaczywszy mnie, powiedziała: „Drogi, miły mój synku, ja umieram!” Starałem się wykorzystać wszystkie siły, aby podtrzymać ją, ale ona mi powiedziała: „Ty wypełnij dla mnie ostatni chrześcijański obowiązek, zaproś kapłana, żeby udzielił mi Sakramentu Namaszczenia Olejem i uczynił uczestnikiem Świętych Darów” (udzielił Świętej Eucharystii).

Troickije kwiatki z duchowej łąki/ Napisał archimandryta Kronid (Lubimow). – Swiato-Troickaja Siergijew ławra, 1997.

 

MODLITWA MATKI ZA SWOJE DZIECI

Zmiłuj się nade mną, Panie, Synu Dawida, córka moja ciężko dręczona jest przez złego ducha! (Mt. 15:22). Tak błagała Chrystusa za swoją córkę kobieta kananejska. Ciężka była jej sytuacja. Bies okrutnie męczył jej córkę. Patrząc na cierpienia córki, ona sama cierpiała nie mniej. Cierpiały obie: matka, i córka. I oto matka wymyśliła środek na złagodzenie swojej sytuacji – postanowiła zwrócić się do Chrystusa. Dawno poszukiwała Go, dawno pragnęła gdzieś spotkać i nagle słyszy, że Chrystus Sam przyszedł do granic tych miast, w pobliżu których ona mieszkała. Zobaczywszy Go, ona pobiegła za Nim, biegła i krzyczała, powtarzając swoje błaganie do Niego: „Zmiłuj się nade mną, Panie, Synu Dawida...” Długo Chrystus nie spełniał prośby, wypróbowywał jej wiarę i cierpliwość, w końcu jednym słowem zaocznie uzdrowił córkę – bies ją opuścił.

Oto jaką siłę, jakie działanie ma przed Bogiem modlitwa matki! Ale to modliła się poganka; wysłuchana w modlitwie została ta, która nie miała prawa na miłosierdzie. Jaką wiec, znaczy, siłę będzie miała przed Bogiem modlitwa matki-chrześcijanki, kiedy ona modli się za swoje dzieci! I jak potrzebna jest taka modlitwa! Modlitwa matki potrzebna jest dzieciom, kiedy są jeszcze w łonie. Ona sprowadza na poczęty płód rosę błogosławieństwa Bożego, ona jeszcze przed urodzeniem czyni go miłym Bogu. Wiele matek podczas ciąży ma zwyczaj oświęcać siebie spowiedzią i przyjmowaniem Świętych Darów. Przepiękny obyczaj! Ale u nas robią, to z obawy o swoje życie, dla stłumienia strachu śmierci; czyńcie zaś to, przede wszystkim, w celu oświęcenia noszonego płodu, i płód wasz będzie oświęcony Duchem Świętym, podobnie jak przepełnieni byli tym Duchem jeszcze w łonie Ioann Poprzednik, Samuel, Samson i inni wybrańcy Boży. Ale, w każdym razie, módlcie się, i modlitwa wasza będzie zbawienna dla was i dla dziecka.

Módlcie się, matki, za dzieci, kiedy ujrzą one światło Boże, kiedy oświecone zostaną Świętym Chrztem, kiedy są one jeszcze maleńkie. O, jak potrzebna jest im w tym czasie matczyna modlitwa! Czym-to będzie to dziecko? – mówili wszyscy przy narodzinach Ioanna Poprzednika (Chrzciciela). Czyż podobne pytanie nie przychodzi na myśl na widok każdego dziecka? Co-to będzie z nim, z tym tylko co narodzonym, potem nowooświconym przez chrzest i, w końcu, z tym beztrosko swawolnym maleństwem? Jak ono przejdzie śliską i ciernistą drogę życia, na którą wstąpiło? Czy pokona niebezpieczeństwa? Czy zwycięży pokusy, oczekujące je tu, czy wypełni obietnice, złożone podczas chrztu? Czy będzie chrześcijaninem według życia czy tylko z nazwy? Co, jeśli matka dziewięć miesięcy nosiła je pod sercem tylko po to, aby później ono swoim życiem poniżało imię Boże, żyło na szkodę innym i na pohybel sobie? Ale wy, matki, boicie się nawet wyobrazić to sobie! Tak więc módlcie się za dziecko, módlcie się właśnie w tym czasie, kiedy ono tylko wstępuje w wir życia. Wiele powodów możecie mieć do tej modlitwy. Oto dziecko na rękach waszych przylgnęło do piersi waszej; ono patrzy to wesoło, to jakby smutno, ono czegoś-to ciągle jeszcze jakby od was oczekuje. O, w tym momencie wznieście za nie do Boga serdeczne westchnienie, wypowiedzcie słowo choćby krótkiej, ale gorącej modlitwy, i to będzie najdroższy prezent dla niego. Oto siedzicie nad kołyską swego dziecka, lulacie, usypiacie je. Dookoła cisza, a myśli wasze latają tam i z powrotem, ale najbardziej skłaniają się ku kochanemu waszemu człowiekowi – waszemu dzieciaczkowi. O, i w tym czasie przelejcie nad nim łzę gorącej modlitwy za jego szczęście, najbardziej zaś za zbawienie duszy jego, które jest najbardziej potrzebne. I, uwierzcie, ani jedno westchnienie, ani jedna łza, przelana za wasze dziecko, nie będzie zapomniana u Boga, ale przyciągną miłosierdzie Boże do niego.

Dziecko wasze chodzi do szkoły. Nie zostawiajcie go i tu bez modlitewnego ukierunkowania, módlcie się, aby rozwijał się umysł jego przede wszystkim w kierunku poznania Boga, a serce jego niech napełnia się bojaźnią Bożą i miłością do Chrystusa Zbawiciela. Módlcie się, matki za dzieci, kiedy dzieci wasze osiągną wiek dojrzały, będą dobrze wykształcone, dobrze urządzone, będą pożytecznymi działaczami publicznymi, dobrymi chrześcijanami; wznieście za nich do Boga dziękczynną modlitwę. Oto modliłyście się za dzieci w ich dzieciństwie, i Pan wysłuchał waszą modlitwę, jakże teraz nie podziękować Mu? Wznieście za nich modlitwę błagalną, żeby szczęście nie nadymało ich, obfitość środków życiowych nie szkodziła ich duszy; pomódlcie się, żeby wiarę i pobożność zachowały one do końca. I na najspokojniejszym morzu bywają burze. I w życiu każdego człowieka bywają upadki, pokusy, spotykają się nieszczęścia, nawet obawy o samo życie. O, modlitwa matki w tym czasie – jakąż jest pomocą, jaką siłą i ochroną! Czy widziałyście, jak czule kochająca matka wyprawia swego syna na wojnę? Ile dobrych życzeń, ile błogosławieństw leje się wprost z serca matczynego i posyłanych jest w ślad za nim! Ile błagalnych modlitw o zachowanie jego życia! I czyż daremne są te modlitwy? Bywały przypadki, że obraz, noszony przez syna na piersi, którym błogosławiła go matka, ten obrazek, przyjęty z wiarą, chronił przed śmiercią nawet wśród tysięcy śmiertelnych przypadków dookoła. Jak wszechmocne są matczyne modlitwy i jak pilnie wysłuchuje matczynych smutków miłosierna Obrończyni świata, pokazuje wiarygodne opowiadanie z ostatnich czasów.

W Carskim Siole, leżącym dwadzieścia pięć kilometrów od Sankt-Petersburga, w przydworskiej Znamienskiej cerkwi stoi cudotwórcza stara ikona „Znamienije Bohomatieri”. Ikona ta rozsławiona jest wieloma cudami i otoczona pobożną czcią mieszkańców jak Carskiego Sioła, tak, częściowo, i Petersburga. Mieszkająca w Sankt-Petersburgu smoleńska ziemianka Je. N. Dudinskaja miała syna, który służył jako oficer marynarki. Według służby musiał on udać się na Morze Czarne na okręcie „Ingiermanland”. Przed wyprawą syna w daleką drogę matka przyjechała do Carskiego Sioła, żeby odsłużyć molebien o jego zdrowie i pomyślność przed ikoną „Znamienije”. Po zakończeniu molebnia pani Dudinskaja, stanęła przed obrazem na kolana, wykrzyknęła ze łzami: „Caryco Niebiańska, Tobie powierzam syna mego i na Ciebie cała moja nadzieja, Ty zwrócisz mi go i z dna morza!”

Podczas rejsu okręt zaskoczyła straszna burza i został całkowicie rozbity, tak że cała jego załoga została pochłonięta przez fale. Między innymi i syn pani Dudinskiej został wyrzucony przez fale za burtę. Przeczuwając nieuniknioną śmierć, on przypomniał nagle o carskosielskiej ikonie i z wiarą wezwał na pomoc Matkę Bożą, wołając do Niej: „Caryco Niebieska, matka moja prosiła Ciebie o mnie, zbaw mnie dla niej!” Wtedy fala tak mocno uderzyła go, że stracił czucia i pamięć. Kiedy odzyskał świadomość, to zobaczył siebie ma morskim brzegu i podziękował Orędowniczce za swoje zbawienie.

Zadziwiający jest cud Matki Bożej, Która według wiary i modlitwy matki w godzinę nieuniknionej śmierci uratowała jej syna. Zaiste! Jeśli poprosicie w modlitwie wierząc, przyjmiecie, – powiedział Chrystus Zbawiciel (Mt. 21:22). I słowa Jego są niewątpliwe. Żywa i twarda wiara w Boga, połączona z modlitwami Świętej Cerkwi, nie tylko w dawnych czasach czyniła cuda, ale i obecnie wszyscy uciekający się do Pana Boga z wiarą według modlitw Świętej Cerkwi otrzymują od Niego wszystko, o co proszą.

Nie mogę nie opowiedzieć, – mówi szanowny i czcigodny ojciec Aleksandr Romanowski, – o pewnym przypadku, w którym w porażający sposób objawiła się cudotwórcza siła wiary i modlitw cerkiewnych ze względu na modlitwy matki za swoje dziecko. Dziesięć lat temu chodziłem do domu pewnego pana, aby uczyć jego dzieci Zakonu Bożego. Jeden z jego synów, będąc w wieku siedmiu lat, ciężko zachorował z powodu przeziębienia. W jego gardle pojawił się krup (ostre pogłośniowe zapalenie krtani) – choroba bardzo niebezpieczna i śmiertelna dla dzieci. Wszystkie wysiłki lekarzy pozostawały bezskuteczne. Choroba, nasilając się z każdą godziną, stał się w końcu nieuleczalną. Lekarze oznajmili matce chorego, że nie można mu pomóc: dziecku zostało tylko kilka godzin życia. Przerażona matka, zawsze wyróżniająca się pobożnością, natychmiast opuściła chorego i udała się do kaplicy, gdzie była cudotwórcza ikona Bożej Matki, nazywana Iwierską. Ona poprosiła hieromnicha o odsłużenie molebnia do Bogarodzicy o zdrowie chorego syna i zwróciła się do Orędowniczki rodu chrześcijańskiego z gorliwą i płomienną modlitwą o uzdrowienie syna. Wróciwszy do domu, natarła chorego olejem, wziętym z łampady przed cudotwórczą ikoną, w swojej duszy wysyłając modlitwy do Bożej Matki. I cóż? Lekarz, nie wiedząc, jak pomóc choremu, zamyślił dać mu po raz ostatni na wymioty! „Wszystko jedno, – powiedział, – on i tak musi umrzeć!”

Zasmucona matka z serdeczną modlitwą do Bożej Matki wlała po raz ostatni w usta umierającego syna lekarstwo! Z wielkim trudem przyjęte lekarstwo wywołało u chorego mdłości. Wystraszona matka podstawiła do ust chorego obie swoje ręce. I co widzi? Narośl, która utworzyła się w gardle chłopca, prawie zatrzymująca jego oddychanie, wypadła jej na ręce – dziecko uratowane. Sam lekarz uznał to za cud Bożego miłosierdzia, dokonanego nad chorym według modlitwy jego pobożnej natki. Ja byłem naocznym świadkiem tego uzdrowienia!

Jak nie uznać tu wszechdziałającej siły wiary i modlitwy Świętej Cerkwi? Czyż nie wyraźnie spełniły się tu słowa Zbawiciela, powiedziane w Ewangelii: wszystko, co tylko poprosicie w modlitwie wierząc, przyjmiecie. Więc módlcie się i wy, rodzice, za dzieci swoje i uratujecie je nie od jednego, być może, potknięcia, nie od jednego niebezpieczeństwa na drodze życia. Wielką moc ma słowo rodziców! Ono może sprowadzić na dzieci błogosławieństwo Boże, może ściągnąć na nich również nieszczęścia.

W żywocie swiatitiela Parfienija, biskupa Łampsakijskiego, którego pamięć świętujemy 7 lutego, opowiedziany jest następujący przypadek. Pewnego razu do swiatitiela rodzice przyprowadzili chorego syna i ze łzami błagali go o pomoc w ich nieszczęściu. „Na próżno prosicie mnie o uzdrowienie waszego syna, – powiedział swiatitiel Parfienij. – On nie zasługuje na to miłosierdzie, jest on u was przestępcą i ojcobójcą, bo często cierpieliście od niego przykrości i pohańbienie. Z powodu nieznośnego zmartwienia prosiliście Pana o oświecenie waszego syna karą, i oto został on ukarany!” Ale litościwi rodzice, poznawszy przyczynę swego nieszczęścia, jeszcze bardziej nieodstępnie zaczęli błagać swiatitiela. Szkoda im było swego rodzonego dziecka. Ulitował się nad nimi i święty Boży; on pomodlił się do Pana – i chłopiec wyzdrowiał.

Matki-chrześcijanki! Częściej przelewajcie modlitewne łzy przed Panem i Jego Przeczystą Matką za swoje dzieci we wszelkich okolicznościach ich życia, ale, na Boga, nie przeklinajcie ich, jak ciężko by wam nie było.

Pamiętajcie, że często sami rodzice bywają przyczyną smutku, przyczynionego dzieciom, bo nie wpajali im w porę uczucia wiary i miłości do Boga, szacunku do świątyni Bożej i innych cnót chrześcijańskich. Ale rodzice nie powinni zbytnio rozpaczać nad tym, a trzeba pokornie znosić zmartwienie, pamiętając, że nie ma na Niebie ani jednego świętego, który na ziemi przeżyłby życie swoje bez zmartwień; każdy człowiek z pewnością cierpiał zmartwienia w życiu albo umierał bolesną śmiercią.

Do Carstwa Bożego dla wszystkich jedna droga – droga smutna, bolesna. Nie mieć nam smutków w tym życiu nie jest już teraz możliwym, ponieważ i rodzimy się w grzechach, i żyjemy jako grzesznicy. Otóż gdybyśmy nie mieli żadnych grzechów, wtedy, oczywiście, bylibyśmy całkowicie wolni od smutków, bo wtedy nie mielibyśmy od czego i za co się smucić. Przecież my i od tego się smucimy, że żyje w nas grzech i działają namiętności. Tak więc, bez względu na to, od czego i od kogo przychodziłby twój smutek: czy to od dzieci, czy od siebie, czy od innych, czy od wyższych, czy od niższych, czy od choroby, czy od straty, czy od ubóstwa, czy od wysiłków ponad siły przy wychowaniu dzieci, od widzialnych czy niewidzialnych wrogów – jednym słowem, wszelki smutek do swoich grzechów przywiązuj, za wszystko obwiniaj siebie: „Widocznie, wielkim grzesznikiem jestem, skoro przez wszystko i wszystkich jestem obrażany i zasmucany; widocznie, mocne są jeszcze we mnie namiętności, skoro smucę się tak z powodu każdego nieprzyjemnego zdarzenia”. Jednak, obwiniając siebie we wszystkim, nie zapominaj o miłosierdziu Bożym; uderzając siebie rękoma w grzeszną pierś, zwracaj swoje oczy ku Wszechdobremu Bogu, proś sobie i dzieciom swoim o Bożą pomoc. Inaczej smutek twój zmiażdży ciebie ostatecznie i zdemaskowanie (potępienie) siebie za grzechy pogrąży w otchłań rozpaczy. A żeby to tobie się nie przydarzyło, nie smuć się zbytnio, nie popadaj w smutku w przygnębienie. Ciężko tobie, obrazili, skrzywdzili ciebie syn czy córka, jest ci nieznośnie ciężko? Do Boga szybciej, Jemu, Ojcu twemu, powiedz: „Ciężko mi, Panie”. I wiedz, bracie mój i siostro w Panu, że nigdy tak szybko nie dochodzi do Boga nasza modlitwa, jak w czasie, kiedy wychodzi ona ze ściśniętego smutkiem serca. Wtedy ty i przybiegaj (uciekaj się) do Boga, proś Go o swoje dzieci, szukaj Go tam, gdzie On objawia swoją szczególną pełną łaski obecność, szukaj Go w świętej świątyni, szukaj Go w Świętych Darach, szukaj Go w świętym słowie; szukaj Go – i wszystko znajdziesz w Nim: uspokojenie sobie i wielkie miłosierdzie dzieciom swoim. Kiedy w ten sposób będziesz znosić smutek swój, to niezwłocznie przyjdzie do ciebie pocieszenie. Ciężki i męczący jest smutek, zwłaszcza z powodu dzieci, dopóki nie decydujesz się jeszcze znosić go cierpliwie, a gdy tylko podejmiesz zdecydowany zamiar, gdy tylko powiesz: „Bądź wola Twoja, Panie, przecież to za moje grzechy i dla oczyszczenia moich grzechów; będę wiec cierpieć, będę cierpliwie czekać, póki smutek minie”, – wtedy, bądź pewien, on minie, i na duszy zrobi się tak lekko, i serce będzie tak radosne, i z oczu popłyną łzy, najsłodsze łzy… O, wtedy i dzieci twoje zobaczą miłosierdzie Boże, i dla takich pocieszeń można całe lata cierpieć najcięższe boleści i smutki!

Bóg dlatego i dopuszcza nam smutki, abyśmy szybciej do Niego się zwracali, abyśmy szybciej o Nim przypomnieli sobie. „Jest mi zbyt ciężko, gorzkie moje życie, – mówisz, – ja nie mogę nawet do Boga się zwrócić, przeżegnać się nie mogę, powiedzieć Bogu, że jest mi ciężko, nie mogę – nie chce się…” Ale ty choć to powiedz Bogu. Powiedz tak, właśnie takimi słowami czy podobnymi jakimiś, wyrażającymi smutek twojej duszy, tylko koniecznie powiedz – i zobaczysz, jak dobre to jest, zbawienne dla ciebie; nie zdążysz dokończyć słów swoich, jak będzie ci lżej. Przez smutne słowa nasze, zwłaszcza kiedy zwracamy je do Boga, smutek nasz zawsze jest łagodzony. Co Bogu wypowiesz od duszy, to nie będzie więcej obciążać duszy. Bóg zawsze łaską Swoją odpowiada w sercu naszym na serdeczne do Niego słowa. „Ale, och, dlaczego mam tak często i tak wiele się smucić? Uspokoję się teraz, jak do Boga się zwrócę; ale później przecież i znów będzie to samo i znów będę tak samo się smucić”. Cóż robić? Odganiać od siebie teraźniejszy swój smutek, a o przyszłym nie martwić się, przyszłym smutkiem zajmiesz się, kiedy on przyjdzie, jeśli tylko przyjdzie. Oto dlaczego trzeba ci czasami się smucić – aby potem wejść do Carstwa Bożego, gdzie żyją i radują się tylko ci, którzy w tym życiu wieloma smutkami przyuczają się w Bogu znajdować sobie radość, uspokojenie i pociechę.

Tak więc, wy, rodzice, szczególnie matki, często doświadczając ciężkiego smutku od swoich dzieci, nie dochodźcie w moeszczęściu do przygnębienia i do rozpaczy w smutkach i gniewie. Nie bądźcie szybcy w słowach, pamiętajcie, że każde wasze słowo ma wielkie znaczenie dla życia waszych dzieci. Błogosławieństwo… ojca, – mówi słowo Boże, – utwierdza domy dzieci, przekleństwo zaś matki wywraca z fundamentami (Syr. 3:9) I nie przejdzie obok to słowo Boże. Każde słowo matki w modlitwie, czasem i niemądrej, spełnia się.

Oto co opowiada protojerej Jewfimij Ostromyslenskij: „Kiedy byłem jeszcze chłopcem około dwunastoletnim i uczyłem się w Siewskiej szkole Orłowskiej guberni, mieszkaliśmy z moim rodzonym bratem na jednej stancji z braćmi w drugim pokoleniu, Lwem i Pawłem Ariembowskimi. Starszy z nich, Lew, miał wtedy czternaście lat, a młodszy, Paweł, około trzynastu. Było to w 1815 roku.

W pierwszym tygodniu Wielkiego Postu my wszyscy, jak zwykle, pościliśmy, modliliśmy się i w sobotę przyjęliśmy Święte Dary, a w niedzielę młodszy kuzyn nasz Paweł nie poszedł na Liturgię. Zostało z nim jeszcze kilku kolegów. Wszyscy byli zdrowi, żartowali, śmiali się i puszczali mydlane bańki. Ale nagle Paweł poczuł ból i gorączkę w głowie, wyszedł do sieni, po minucie wrócił, położył się pod świętymi ikonami, jak nieboszczyk, twarzą do góry i zaczął chrypieć. Koledzy najpierw rzucili się powiedzieć gospodarzowi, potem podeszli do niego wszyscy razem i z przerażeniem zobaczyli, że on zbladł, jak martwy, oczy zamknęły się, popłynęła z nich ropa, a z ust piana. Nie skończyła się jeszcze Liturgia, jak skończył już on swoje życie. Przybiegł seminaryjny lekarz z felczerem, myśleli, że chłopiec zaczadział, choć żaden pozostających z nim kolegów nie odczuwał żadnego czadu, a i w piecu jeszcze w tym czasie się paliło. Starali się różnymi medycznymi środkami przywrócić mu życie i czucie, uważając jego śmierć za atak, choć nieboszczyk nigdy wcześniej ich nie doznawał. Ale po kilku minutach ujawniły się wszystkie oznaki całkowitej śmierci, i po trzech dniach pochowaliśmy go. Niepojętą zagadką pozostała nam ta śmierć naszego dobrego brata.

Ale trzeba powiedzieć wam, że był on synem diakona wsi Podmasłowo ujezda (powiatu) Miezienskiego i że jego ojciec (nasz stryjek) żył w jednym domu ze swoim ojcem (naszym dziadkiem) – kapłanem ojcem Michaiłem. Wieś ta był około stu osiemdziesięciu kilometrów od miasta Siewska. Tydzień po śmierci brata do nas do Siewska przyjechał nasz dziadek, ojciec Michaił, – starszy, szanowany i poważny człowiek. Wszedł milcząc do naszego mieszkania i, popatrzywszy na nas, usiadł na ławce i oparł się ręką o stół. My (ja, brat i Lew), stojąc przed nim i widząc, że jest wielce zmartwiony, pomyśleliśmy, że, pewnie, otrzymał on od kogoś wiadomość o śmierci naszego Pawła (a my nie zdążyliśmy jeszcze do niego napisać), i zaczęliśmy dziecinnie go pocieszać: „Cóż robić, dziadku! Pewnie, Bóg tak chciał”. A on tymczasem pyta nas: „Dlaczego nie jesteście wszyscy? Gdzież brat wasz Paweł? Czy nie ma go w domu?” – „Tak, – mówimy, – nie ma go już z nami, dziadku!” – „Więc gdzie on jest?” – ze zdziwieniem zapytał starzec. „Bo przecież on umarł!” Staruszek klasnął rękami i zalał się łzami. Długo płakał on, a potem mówi do nas: „A ja przywiozłem wam, dzieci, jeszcze wiadomość, i to tak gorzką i straszną wiadomość! Przecież i ojciec jego, drogocenny mój Iwan Michajłowicz, umarł. W pierwszym tygodniu postu w niedzielę pochowaliśmy go”. – „A u nas, – mówimy, w tę samą niedzielę umarł Paweł”. Tak razem z dziadkiem popłakaliśmy, poszliśmy na mogiłę brata, odsłużyliśmy panichidę.

Cztery miesiące później nadeszły seminaryjne wakacje. My z bratem, jak zwykle, pojechaliśmy do domu, do wsi Dołhorukowo Orłowskiego powiatu, a z domu po dwóch tygodniach rodzic nasz, kapłan tej wsi ojciec Andriej, pojechał z nami do wsi Podmasłowo odwiedzić dziadka i zwłaszcza pocieszyć biedną wdowę-diakonicę (żonę diakona), która miała ośmioro dzieci z których najstarsza córka miała szesnaście lat.

Przyjeżdżamy do Podmasłowa i dowiadujemy się, że po śmierci dobrego naszego stryjka Iwana Michajłowicza smutek za smutkiem, śmierć za śmiercią nawiedzały dom dziadka. Miesiąc po tym, jak pochowano stryjka i brata Pawła, tak samo nagle umarł młodszy brat Gieorgij, który uczył się w domu. Potem miesiąc później najstarsza córka-panna, Jewdokija, prała bieliznę nad rzeką, pośliznęła się i utonęła. Z ośmiorga dzieci trójki jakby i nie było przez te cztery miesiące. Smutek i przerażenie zadomowiły się w domu dziadka, gdzie, bywało, tak wesoło spędzaliśmy czas w naszym dzieciństwie.

Następnego dnia rodzice nasi odsłużyli Liturgię za pokój dusz stryjka i jego dzieci, poszliśmy na ich mogiłę i wróciliśmy do domu. Wszyscy gorzko płakaliśmy, ale najbardziej zamartwiała się, dobijała się po mężu i dzieciach wdowa Piełagieja Iwanowna. Rodzic nasz, ile mógł, uspokajał i pocieszał ją.

- Nie narzekaj specjalnie, – mówił jej, – błagam ciebie, nie narzekaj na Stwórcę i Troszczącego się o całe stworzenie. Choć czasem i niezrozumiale dla nas, ale zawsze przemądrze i sprawiedliwie On zarządza wszystkim według Swojej świętej woli.

A niepocieszenie płacząca wdowa zaczęła mówić do niego:

- Czyż myślicie, batiuszka, że płaczę tylko z powodu rozłąki ze zmarłym mężem i dziećmi? Choć i boleśnie, i gorzko mi, ale mimo wszystko mam nadzieję kiedyś na tamtym świecie zobaczyć się z nimi. Nie, mój drogi, jest inny, ważniejszy powód moich gorzkich łez. O Boże mój! – ciężko westchnęła ona i kontynuowała: – czyż mogę ja, grzesznica, kiedykolwiek zmyć łzami ciężką winę moją przed Tobą? Nie! Pewnie nigdy nie przebłagam słusznego gniewu Twego na mnie. Przecież ja, czy wiecie, batiuszka, co zrobiłam? Jak pochowałam mego przyjaciela w niedzielę pierwszego tygodnia Wielkiego Postu, przyszłam do domu i zamknęłam się w swojej sypialni, upadłam tam przed obrazem Matki Bożej i zaczęłam, jak wariatka, narzekać i bluźnić. Matko Boża, krzyczałam, zabierz więc i moje dzieci! Tak, przecież zaczęłam krzyczeć i wrzeszczeć: zabierz moje dzieci, nie potrzebne mi one! I oto czy widzicie teraz, co ze mną się dzieje? O! Pomódlcie się za mnie, ojcze drogi!

- Ach! Boże mój! Co uczyniłaś, Piełagiejo Iwanowna! – przerwał jej mój ojciec.

- Akurat im-to, batiuszka, nic nie zrobiłam!

- Oczywiście, im-to nic nie zrobiłaś, po woli Bożej oni zostali wniebowzięci, oczywiście niech nie złość zmieni rozum ich czy pochlebstwo urzeknie ich duszę. Ale jak ty się czujesz?

- Właśnie dlatego to ja płaczę i szlocham. We wsiach u nas, wy wiecie, liturgia bywa wcześniej, a w miastach później. Znaczy, w tym samym czasie, kiedy ja przyszłam z liturgii, pochowawszy nieboszczyka, i zaczęłam modlić się w sypialni, syn mój nagle umarł sto osiemdziesiąt kilometrów stąd, a potem umarł i drugi syn, utonęła też moja miła panienka Duniasza – nie zobaczyła ona, biedactwo i cerkiewnej korony na sobie za moją straszną modlitwę. Tak i polały się na mnie od tego czasu bieda za biedą, smutek za smutkiem, wyproszone i wymodlone przez mnie samą”.

Oto co znaczy: Śmierć i życie są w ręku języka (Prz. 18:21). …Słowo zgnite niech nie wychodzi z ust waszych (Ef. 4:29). Nam trzeba w dzień i w nocy modlić się: Połóż, Panie, ochronę ustom moim i drzwi ogradzające usta moje (Ps. 140:3) (141:3).

Módlcie się więc, matki, za dzieci swoje, jak daleko by nie odeszły one drogą występków; tym gorliwiej, tym płomienniej módlcie się, im bardziej zdeprawowane są one; nie przestawajcie modlić się, choćby Pan długo nie wysłuchiwał waszej modlitwy. Złe dzieci – to, być może, kara nam od Pana za nasze grzechy, a zdając z tego sprawę, jak nie wzmagać swojej modlitwy i za siebie, i za dzieci swoje? Och, są matki, które, będąc nieustannie smucone przez dzieci swoje, przeklinają je albo życzą im śmierci. Ach, jak straszny grzech przeklinać dzieci! Czy myślą matki, jaką szkodę czynią przez to i sobie samym, i dzieciom swoim? Błogosławieństwo… ojcowskie, – mówi Najmądrzejszy, – utwierdza domy dzieci, przekleństwo zaś matki burzy z fundamentami (Syr. 3:9). Słyszycie, co robi przekleństwo matki! I bywają przypadki, że słowa spełniają się dokładnie. Błogosławiony Augustyn w swoich dziełach opowiada taki przypadek, który wydarzył się w jego czasach. Pewna matka za zuchwalstwo i grubiaństwo przeklęła dziewięciu swoich synów, i co się stało? Oni wszyscy osłabli, tak że wszystkie ich członki zaczęły się trząść; porzucili swój dom i zaczęli tułać się z miasta do miasta, a sama matka, zobaczywszy, jak niemądrze postąpiła w swoim gniewie, z rozpaczy i nieszczęścia odebrała sobie życie. Tak szkodliwe, zgubne jest przekleństwo matczyne i dla przeklinającej, i dla przeklinanych.

Tak więc, matki, nie gniewu Bożego, ale błogosławieństwa i łask Bożych proście dzieciom swoim, módlcie się za nie, jak za dobre, tak i za złe. Pan znosi nas, obrażających Go swoimi grzechami, pocierpcie, znoście i wy dzieci swoje, kiedy one nie takie, jakimi chcielibyście je widzieć. Potrzebne wam pocieszenie i wsparcie? Szukajcie i proście ich u Pana Jezusa i Przeczystej Matki Jego. Ona jest Matką wszystkich cierpiących. Czyż was jednych Ona zapomni i nie usłyszy? Nie, właśnie do was jest Ona szczególnie bliska. Matki i dzieci, radujące się i smucące się, – wszyscy uciekajmy się pod opiekę Matki Bożej i po Bogu na Nią tylko pokładajmy swoje nadzieje: „Matko Boża! Módl się za nas przed Synem Swoim i podawaj każdemu to, co jest mu potrzebne dla korzyści jego duszy!”

A wy, dzieci, bądźcie posłuszne rodzicom w Panu, bo tego wymaga sprawiedliwość. Czcij ojca twego i matkę, – to pierwsze przykazanie z obietnicą: aby było tobie dobrze i będziesz długo żył na ziemi (Ef. 6:1-3). …Pan wywyższył ojca nad dziećmi i zatwierdził sąd (opinię) matki nad synami. Czczący ojca oczyści się od grzechów, i szanujący matkę swoją – jest jak zdobywający skarby. Czczący ojca będzie miał radość od dzieci swoich i w dniu modlitwy swojej będzie usłyszany. Szanujący ojca będzie długo żyć, i posłuszny Panu ucieszy matkę swoją. Bojący się Pana będzie czcić ojca i, jak władcom, będzie służył rodzicom swoim (Syr. 3:2-7). Całym sercem czcij ojca twego i nie zapominaj o bólach porodowych matki twojej. Pamiętaj, że narodziłeś się z nich: i co możesz odpłacić im, jak oni tobie? (Syr. 7:29-30). Czynem i słowem czcij ojca twego i matkę, aby przyszło na ciebie błogosławieństwo od nich, bo błogosławieństwo ojca utwierdza domy dzieci, a klątwa matki burzy je z fundamentami. Nie szukaj sławy w pohańbieniu ojca twego, bo hańba ojca nie jest sławą tobie (Syr.3:8-10). Synu! Przyjmij ojca twego w starości jego i nie zasmucaj go w jego życiu. Nawet gdyby on zubożał umysłem, miej pobłażliwość i wyrozumiałość i nie lekceważ go przy pełni sił twoich, bo miłosierdzie do ojca nie będzie zapomniane; pomimo grzechów twoich, dobrobyt twój wzrośnie. W dniu smutku twego wspomniane będzie o tobie: jak lód od ciepła, odpuszczone będą grzechy twoje (Syr. 3:12-15). Pamiętaj o ojcu i o matce twojej, kiedy siedzisz między wielmożami, żebyś nie zapomniał się przed nimi i z przyzwyczajenia nie uczynił jakiegoś głupstwa (Syr. 23:17-18). Opuszczający ojca – jest to samo, co bluźnierca, i przeklęty od Pana jest doprowadzający do gniewu matkę swoją (Syr.3:16). Oko, szydzące z ojca i lekceważące pokornością wobec matki, wydzióbią wrony dolne (podniebne, ziemskie), i pożrą pisklęta orle! (Prz.30:17). Kto okrada ojca swego i matkę swoją i mówi: „to nie grzech”, ten – jest wspólnikiem grabieżców (Prz. 28:24).

Oto jak uczy Słowo Boże o szacunku wobec rodziców!

„Tak więc, strzeżcie się, chrześcijanie, obrażać rodziców swoich, – napomina swiatitiel Tichon Zadonski, – aby nie doświadczyć na sobie karzącej reki Bożej. Po Bogu nie mamy większych dobroczyńców, jak rodzice nasi. Straszne jest być niewdzięcznym wobec nich! Przy tym wiedz: jaki będziesz wobec swoich rodziców, takie też dzieci twoje wobec ciebie będą, według słowa Chrystusowego: jaką miarą mierzycie, odmierzone wam będzie! (Mt. 7:2)”. Amiń.

Październik 1913 r. Rozmowa w 17 Niedzielę po Pięćdziesiątnicy.

 

SPOTKANIE MIŁOSIERDZIA BOŻEGO ZE SMUTKIEM

Wśród przepięknej palestyńskiej przyrody spokojnie ułożyło się miasteczko Nain. Ale cóż to? Ciche okolice zmącone są czyimiś zawodzeniami, ktoś tam niepocieszenie szlocha. Z bram miast wyrusza smutna procesja: smutno kołysze się na rękach tragarzy trumna ze zmarłym młodzieńcem. Biedna wdowa, matka zmarłego, gorzko płacze; jej ciężkie nieszczęście przyciągnęło tłum ludzi, wielu szczerze jej współczuje. Ale oto do miast zbliżyła się druga procesja: to idzie Pan Jezus, jak zwykle, otoczony przez mnóstwo ludzi.

Płacząca nieszczęśliwa matka, prawdopodobnie, zamglonymi przez łzy oczyma nie dostrzegła, Kto zbliża się, i dalej płakała…

„Nie płacz!” – słyszy ona czyjeś łaskawe, ale władcze zawołanie… To Kochający człowieka zatrzymał się przy niej, serce Jego napełniło się litością do niepocieszonej matki. Niewątpliwie w zaciemnionej nieszczęściem duszy natychmiast zapaliła się nadzieja, a Chrystus dalej pociesza nieszczęsną, i nie tylko słowem, ale i cudownym uczynkiem. – Zatrzymajcie się, – zwraca się do niosących i rozkazująco wygłasza: młodzieńcze! Tobie mówię, wstań! (Łk. 7:14). Śmierć nie mogła sprzeciwić się Życiodawcy. Jej niezniszczalne więzy poluzowały się, zmarły podniósł się na swoim grobowym łożu i zaczął rozmawiać… Czy słowo przebudzonego nieboszczyka było słowem zdziwienia czy radości – nie wiadomo, ale jego ruchy, jego mowa przekonały wszystkich obecnych, że nieboszczyk według jednego słowa nazarejskiego Nauczyciela ożył… I oddał go Jezus Matce jego (Łk. 7:15). Radowała się wdzięczna matka. W zachwycie i zdziwieniu zamarł tysięczny tłum – świadek cudu, a potem po pierwszy silnym wrażeniu zaczął on zgodnie razem wychwalać Boga: wielki prorok powstał między nami, i Bóg nawiedził lud Swój (Łk. 7:16).

Tak miłosierdzie Boże spotkało się ze smutkiem duszy ludzkiej! Ale u kogo z nas, chrześcijanie, nie ma jakby własnej naińskiej bramy, gdzie my płaczemy tak samo, jak ta biedna wdowa? Kto z nas wolny jest od smutków i nie potrzebuje pocieszenia? Dziś tracimy bliskich, a jutro podkrada się do nas jakieś inne nieszczęście, i byłaby bieda nasza, gdybyśmy na tej nietrwałej drodze życia pod wichrem nalatujących zmartwień bylibyśmy sami. Ale nie, tam, w szczęśliwej Palestynie, Chrystus widzialnie chodził wśród ludzi, uzdrawiał chorych, wskrzeszał martwych, pocieszał smutnych, a tu, wśród nas, On chodzi i głosi ewangelię niewidzialnie, spełniając daną przez Niego właśnie pocieszającą obietnicę: Ja z wami przez wszystkie dni do końca świata (Mt. 28:20). On widzi wszystkie nasze biedy i smutki, słyszy wszystkie nasze westchnienia, zlicza wszystkie nasze łzy, i jest szczególnie blisko wszystkich cierpiących; i im ostrzejsze zmartwienie poraża nasze serce, tym szybciej litościwe spojrzenie Jego pada na nas, przygnębionych smutkiem. Kto z nas nie doświadczał ulgi i spokoju duszy po gorącej modlitwie, do której skłaniał nas jakiś głęboki smutek? Kto, przyglądając się uważniej swemu życiu, nie przekonywał się, że jest wyższa, tajemnicza prawica Boża, która czasem jakoś nagle pomaga nam, nieoczekiwanie wyprowadza nas z trudnych okoliczności życia?

Słyszeliśmy dziś w Ewangelii, jak spotkało się miłosierdzie Boże ze smutkiem ludzkim, te spotkania powtarzają się wszędzie i zawsze. Smutki rozsiane są po naszych drogach na ziemi, a miłość Boża płonie do nas wiecznym słońcem i leje swoje światło tam, gdzie ciemno, smutno, boleśnie. A żeby przenikało to światło w nasze serca, musimy z miłością i wiarą patrzeć na Źródło Światła – Pana Jezusa Chrystusa – i zawsze nosić w duszy Jego słowa i pocieszenia: Przyjdźcie do Mnie wszyscy trudzący się i obciążenie, i Ja dam pokój wam (Mt. 11:28).

Rozmowa w 20 Niedzielę po Pięćdziesiątnicy. Archimandryta Kronid (Lubimow).
Rozmowy i kazania. W 2 t. – Swiato-Troickaja Siergijewa ławra, 1998.

 

JAK TRZEBA WYCHOWYWAĆ DZIECI

Uważajcie, abyście nie pogardzili jednym (z) małych tych.

Czy pamiętacie te słowa Chrystusa? Czy myśleliście o tym, że odnoszą się one wprost i bezpośrednio do was? Czyż mało u was oto małych tych, którymi powinniście się opiekować?

Czyż mało macie synów, córek, za które przelewacie gorzkie łzy? Czyż mało rozpustnych, zdeprawowanych córek i synów – złodziei i chuliganów? Dużo, dużo łez przelewacie nad nimi. Od czego zaś to? Od tego, że wcześniej nie przypominaliście sobie tych słów Chrystusa: Uważajcie, abyście nie pogardzili jednym (z) małych tych. Kiedy staje się wam ciężko od tego, co czynią wasze dzieci, wtedy płaczecie, wtedy modlicie się do Boga, aby On wam pomógł. A modlitwa wasza pozostaje bezowocna, dlatego że nie można obarczać Boga swoimi własnymi obowiązkami, ponieważ sami powinniście byli troszczyć się o dzieci wasze i wychowywać je, a nie czekać, że wypełni to za was Bóg.

Jeśli wasz sługa nie dba o swoje obowiązki, ale czeka, abyście sami je wykonali, to czyż zaczniecie pracować za niego, czyż nie rozgniewacie się na niedbałego służącego? Czego więc chcecie od Boga, jeśli sami nie dbacie o dzieci wasze?

Święty Ioann Złotousty powiedział straszne słowa o tych, którzy nie wychowują dzieci swoich: rodzice, którzy nie wychowują dzieci swoich po chrześcijańsku, bardziej łamią prawo niż dzieciobójcy, bo dzieciobójcy oddzielili ciało od duszy, a oni duszę i ciało pogrążają w ogień piekielny. Ciężką, ciężką odpowiedzialność poniesie przed Bogiem każdy z tych, kto nie dba o wychowanie dzieci. W Biblii, w Pierwszej Księdze Carstw, opowiedziane jest o pobożnym arcykapłanie Ilji, który pięćdziesiąt lat był sędzią narodu Izraelskiego. Przy nim był, i jemu służył święty prorok Samuił, wtedy jeszcze tylko chłopiec-sługa. I pewnego razu we śnie temu świętemu słudze Pan polecił oznajmić arcykapłanowi Ilji, że czeka go straszna kara Boża za to, że nie dba o swoje dzieci. A jego dzieci były starotestamentowymi kapłanami i swoją niegodziwością rozgoryczali ludzi i odwracali ich od Boga. Kiedy żydzi przynosili mięso zwierząt jako dar Bogu, wtedy słudzy tych niegodziwych kapłanów wybierali lepsze kawałki mięsa z kotła, w który gotowane ono było dla złożenia ofiary, i oddawali je niegodziwcom. Nawet surowe mięso zabierali oni, a na żądanie przynoszących aby najpierw spalić tłuszcz na ołtarzu odpowiadali: „Jeśli nie oddasz, wezmę siłą”. Widząc to, ludzie odwracali się od przynoszenia ofiar. Za taką bezbożność Pan pokarał nie tylko tych kapłanów, ale i samego arcykapłana Ilję. Stało się to tak: był atak Filistynów na ziemię Izraelską, i podczas zaciętej bitwy ten dziewięćdziesięcioośmioletni starzec siedział przy świątyni w oczekiwaniu wiadomości. I przybiegł do niego zdenerwowany, pokryty kurzem posłaniec, i powiedział mu: „Synów twoich zabili, a Arka Boża wzięta do niewoli”. Usłyszawszy tę wiadomość, arcykapłan upadł na plecy, złamał kręgosłup i umarł ciężką śmiercią. A Pan ogłosił, że kara będzie trwać nad całym rodem jego.

Oto widzicie, jakie to straszne – cały ród arcykapłana Ilji został ukarany za to, że on nie powstrzymywał swoich synów od ciężkich grzechów. To grozi każdemu z tych, którzy nie będą dbać o wychowanie swoich dzieci.

A o tych, którzy całym sercem starają się wychować dzieci w pobożności, słyszycie na każdej jutrzni w 102 (103) psalmie takie błogosławione słowa: Miłosierdzie zaś Pana od wieków i na wieki nad bojącymi się Go, i prawda Jego na synach synów, przestrzegających przymierza Jego, i pamiętających przykazania Jago aby spełniać je.

Na wieki wieków błogosławieństwo Boże na tych, którzy wychowują dzieci swoje w pobożności. Ale na wieki wieków będzie ciążyć przekleństwo Boże nad tymi, których nie wychowano w duchu chrześcijańskiej pobożności. Powiedzcie, co będzie z nieszczęsną córką waszą, która w młodości oddaje się rozpuście i potem wyjdzie za maż i urodzi dzieci? Czy będzie błogosławieństwo Boże na niej i na całej jej rodzinie? Nie, nie. To wyrośnie niebogobojny, przeciwny Bogu (obrzydliwy dla Boga) ród.

Pomyślcie, jakież to straszne, jak ciężką odpowiedzialność ponosicie przed Bogiem, jeśli nie wychowujecie dzieci swoich w usposobieniu (manierach) chrześcijańskich. Jak więc powinno się je wychowywać?

Tak jak wychowywali swoje dzieci dawni chrześcijanie, chrześcijanie pierwszych wieków. Oni od najwcześniejszego dzieciństwa przyuczali je do modlitwy, świątyni, postów, do Sakramentów cerkiewnych, uczyli je gramoty na podstawie ksiąg Pisma Świętego, nigdy nie pozwalali dziecku usiąść do stołu bez modlitwy. Wpajali dzieciom, że każde działanie, każdy krok chrześcijanina powinien zaczynać się znakiem krzyża i modlitwą. Oni troszczyli się nie tylko o ogólne wykształcenie swoich dzieci, nie tylko o zdobywanie przez nich pogańskiej mądrości, o nauczanie filozofii, muzyki i artyzmu. Nie, kształcąc dzieci swoje, oni kierowali się głęboką, świętą zasadą: tego uważali za nieszczęśnika, kto zna wszystko i nie zna Boga. Tego – za szczęśliwego, kto zna Boga, choćby i nie znał nic innego.

Nie myślcie, że to zabrania wam uczyć dzieci wasze wszelkich świeckich nauk. Wcale nie. Najwięksi ojcowie nasi i nauczyciele Cerkwi sami w młodości bardzo gorliwie oddawali się studiowaniu wszelkiej mądrości naukowej, filozoficznej. Swiatitiel Wasilij Wielki, Grigorij Teolog, Ioann Złotousty byli wysoko wykształconymi ludźmi swoich czasów. I wasze dzieci powinny być wykształcone, mądre. Jest jednak ważnym, aby ich edukacja i wychowanie nie ograniczały się tylko do mądrości świeckiej, mądrości świata tego, trzeba aby wraz z tym poznawały one wyższą prawdę i rzeczywistość, uczyły się Zakonu Bożego i przykazań Chrystusa, przyuczały się (wdrażały się) do stałej pobożności, zawsze pamiętały o Bogu, o przykazaniach Bożych, o drodze Chrystusowej. Wtedy i tylko wtedy one nie zbłądzą na drodze mądrości ludzkiej, tylko wtedy będą stawiać ponad wszystko mądrość chrześcijańską, poznanie Boga. Tak wypada wam uczyć dzieci wasze.

A jak powinniście wychowywać je, zaszczepiać w nich wyższą moralność chrześcijańską? Przede wszystkim waszym przykładem, bo dzieci wychowują się właśnie na przykładzie rodziców swoich. Wszelkie pouczenie słowne, wszelka sztuka pedagogiczna jest niczym, pustką w porównaniu z tym przykładem, jaki dzieci widzą w swoich rodzicach. Powiedzcie, czy wyrosną na czystych i dobrych ludzi te dzieci, które w osobach rodziców swoich widzą najgorsze przykłady niemoralności? Czy będą czyste i nieposzlakowane, cnotliwe córki wasze, jeśli wy sami dajecie im przykład cudzołóstwa? Czy będą czyste, nie sposobne do złodziejstwa dzieci wasze, jeśli nie będziecie uczyć ich uczciwości od najmłodszych lat? Kiedy synowie pustoszą cudze ogrody, nie zostawiając do dojrzenia owoców w sadach, i kiedy przychodzą ze skargami na nich, niektóre matki spokojnie odpowiadają: „No cóż, dzieci są małe, czego od nich wymagać?” Pan Bóg zapyta ich! Groźnie zapyta, dlaczego pozwalali dzieciom kraść od najmłodszych lat, dlaczego nie uczyli przykazań Bożych, dlaczego nie wpajali wstrętu i pogardy do złodziejstwa i chuligaństwa.

Ciężką odpowiedzialność dacie przed Bogiem za każdą pokusę, jaką widzą w was dzieci wasze, za wszelkie kłótnie, przekleństwa, pustosłowie, bójki, które dzieją się na ich oczach. Jeśli sami tek postępujecie, to czego nauczycie swoje dzieci?

Wielki nauczyciel całego świata, największy z cerkiewnych głosicieli (kaznodziejów) swiatitiel Ioann Złotousty tak powiedział o rodzicach, którzy nie przyuczają swoich dzieci do dobra, a pochwalają i popierają złe cechy ich, namiętności i niegodziwości: „Przecież wy, jakby celowo starając się zgubić dzieci, każecie robić im tylko to, co robiąc, nie można się zbawić. Bieda, – powiedziane, – śmiejącym się, – wy dajecie dzieciom wiele powodów do śmiechu; bieda bogatym, – a wy tylko o to się staracie, żeby one wzbogaciły się; bieda, kiedy dobrze mówić wam będą wszyscy ludzie, – a wy często wydajecie cały swój majątek dla sławy ludzkiej; i znów: urągający, oczerniający brata swego zasługuje na piekło, – a wy uważacie za słabych i tchórzliwych tych, którzy w milczeniu znoszą obelżywe słowa innych. Chrystus nakazuje unikać przekleństw i kłótni, a wy stale zajmujecie dzieci swoje tymi złymi uczynkami. Kochający duszę swoją, – powiedział Pan, – zgubi ją, – a wy na wszelkie sposoby wciągacie ich do tej miłości; jeśli… nie przebaczacie, – mówi On, – ludziom grzechów ich, to i Ojciec wasz Niebieski nie przebaczy wam, a wy nawet obstawiacie dzieci, kiedy one nie zechcą zemścić się na tych, którzy ich skrzywdzili. Chrystus powiedział, że kochający sławę, poszczą, modlą się, podają jałmużnę, wszystko to czynią bez korzyści; a wy tylko i staracie się o to, żeby wasze dzieci otrzymywały sławę. I złym jest nie tyko to, że wpajacie dzieciom przeciwne przykazaniom Chrystusowym, ale jeszcze i to, że dobre ganicie, nazywając skromność – brakiem wykształcenia (nieuctwem), łagodność– tchórzliwością, sprawiedliwość – słabością, pokorę – służalczością, brak złośliwości – bezsilnością. Skłaniacie ich do takich czynów, za które Jezus Chrystus ustalił nieuniknioną pohybel; nie troszczycie się o ich duszę jak o coś niepotrzebnego, a o to, co rzeczywiście jest zbyteczne, dbacie, jak o niezbędne, najważniejsze. Wszystko robicie po to, żeby syn miał sługę, konia i najlepsze ubrania, a żeby sam był dobry, o tym nawet pomyśleć nie chcecie. Nie, – rozciągając do takiego stopnia troskę o drzewo i kamienie, duszy nie zaszczycacie nawet najmniejszą częścią takiej dbałości. Wszystko czynicie, byleby na domu stała cudowna statua i dach był złoty, a żeby najdroższa rzeźba – dusza była złota, o tym nawet pomyśleć nie chcecie”.

Tak mówił Ioann Złotousty w dawnych czasach, tysiąc pięćset lat temu, ale te słowa pożytecznie jest usłyszeć wam i teraz, bo czyż i teraz nie wychowujecie dzieci swoich tak samo źle, nie wpajając im bojaźni Bożej? Czyż nie troszczycie się przede wszystkim o to, aby swoim dzieciom zabezpieczyć lepszą pozycję życiową, aby ustawić ich w szeregach mających władzę, bogatych i silnych? Czyż nie wpajacie im, że w pieniądzach siła, że trzeba zdobywać większą wiedzę ze względu na bogactwo i beztroskie swobodne życie? A czy to jest konieczne, potrzebne?

Konieczne jest akurat przeciwne. Trzeba dzieciom swoim wpajać pogardę do pieniędzy, bogactwa, sławy, wysokiej pozycji w społeczeństwie. Trzeba zaszczepiać im miłość do czystości, świętości, pobożności. A o to akurat najmniej wy się troszczycie.

Dzieci trzeba zaczynać wychowywać już od pieluszek, bo jedynie w najmłodszym wieku one łatwo poddają się wszelkiemu nauczaniu. Ich dusza jest miękka, jak wosk, na niej odciska się (utrwala się) wszystko – i wasze złe przykłady, i pobożne słowa, i każdy jasny i czysty przykład.

Dawni chrześcijanie od najmłodszych lat przyuczali dzieci do modlitwy i czytania Pisma Świętego. A teraz mówi się: „Czyż to dziecięca sprawa – zajmować się psalmami? To zajęcie mnichów i staruszków, a dzieciom potrzebne są zabawy i radość”.

Zapominacie o tym, o czym święty Tichon Zadonski powiedział tak prosto: „Małe drzewko, dokąd je pochylić, w tę stronę i będzie rosnąć; nowe naczynie będzie wydawać ten zapach, jakim je nasycicie, wlewając do niego śmierdzący płyn, albo pachnący i czysty”. Oto jeśli w duszę małego dziecka będziecie wlewać wszelki smród, stanie się ona śmierdzącą. Jeśli będziecie wlewać aromat Chrystusowego zapachu, to będą wasze dzieci pachnieć przed ludźmi, będą radością i pociechą dla was. Wychowujcie dzieci swoim przykładem.

Powiedział o tym przepięknie sławny głosiciel (kaznodzieja) ruski, arcybiskup Charkowski Amwrosij: „Kiedy ani jeden członek rodziny nie może zostać bez wieczornej i porannej modlitwy – kiedy ojciec nie wychodzi z domu do swoich spraw, nie pomodliwszy się przed świętymi ikonami, a matka nic nie zaczyna bez znaku krzyża, kiedy i małemu dziecku nie pozwalają tknąć jedzenia, póki się nie przeżegna, – czyż nie przyuczają się tym dzieci prosić we wszystkim pomocy Bożej, i wzywać na wszystko błogosławieństwo Boże, i wierzyć, że bez pomocy Boga nie ma bezpieczeństwa w życiu, a bez Jego błogosławieństwa nie ma sukcesu w sprawach (uczynkach) ludzkich?

Nie może pozostać bezowocną dla dzieci wiara rodziców, kiedy oni, przy wymuszonej potrzebie i biedzie, ze łzami w oczach mówią: „Cóż robić? Niech będzie wola Boża”. Przy sukcesie i radości: „Chwała Bogu, Bóg posłał”. Tu zawsze i we wszystkim wyznawana jest dobroć Boża, Boża opatrzność, Boża sprawiedliwość.

Matka, obiekt całej miłości i czułości dla dziecka, stoi z bogobojnym wyrazem twarzy i modli się przed ikoną Zbawiciela. Dziecko patrzy to na nią, to na obraz.

Arcybiskup Łuka (Wojno-Jasieniecki). „Siła moja w niemocy się dokonuje”: Duchowe rozmowy. – M., 1998.

 

DROGA DO BOGA

Po zieleniejących nazareńkich równinach wyruszył wzruszający pochód. Sprawiedliwi starcy Ioakim i Anna, entuzjastyczni, wdzięczni, z miłością spoglądali na swoją ukochaną córkę Marię, która pokornie i czcigodnie szła przed nimi do domu Bożego w świętym mieście Jeruzalem. W czystym powietrzu rozpływał się jakby anielski śpiew Jej młodych towarzyszek, ich białe szaty i migoczące lampy dopełniały przepiękny widok.

Nie można nawet opisać tej pełnej radości, tego jasnego szczęścia, które przeżywali sprawiedliwi rodzice w te święte chwile. Czyż dawno ciemna chmura smutku mroczyła ich serce, czyż dawno bliscy i znajomi podejrzliwie patrzyli na nich, jak na skrytych grzeszników, czyż dawno obelgi za bezdzietność zaciemniały ich czyste życie?.. Ale oto wszystko minęło: dzięki cudownemu miłosierdziu Najwyższego teraz oni mogą w drżących objęciach przytulać do kochającego serca drogie Maleństwo. Pocieszać się Jej niewinnym gaworzeniem, nie rozstawać się z Nią do ostatniego tchnienia, na Niej zatrzymać swoje ostatnie blaknące spojrzenie, wydaje się, powinno być najgorętszym nieustannym ich pragnieniem – jednak oni prowadzą Ją z domu rodzinnego… czyż nie obleje się smutkiem serce rodziców, czyż naprawdę oni znów w ciężkiej samotności będą dożywać resztę swoich dni? Nie, oni są spokojni, radośni, przecież prowadzą swoją bezgranicznie ukochaną Córkę do Boga. Jeszcze przed Jej narodzinami oni wybrali Jej drogę, oni pamiętają obietnicę, którą w dni smutku wzmacniali siłę swoich modlitw, i śpieszą uczciwie ją wypełnić. Miłość zaś do Boga, oddanie Jego świętej woli w pełni przekonują ich, że Jego dom będzie najpewniejszym miejscem wychowania dla ich Maleństwa.

I oto cudowna nagroda oczekuje już sprawiedliwych podróżników: arcykapłan Zachariasz, oświecony przez Ducha Bożego, proroczo wprowadza Dziewczynkę do tajemnego namiotu (pomieszczenia) Świętego Świętych, dokąd sam mógł wchodzić tylko raz w roku… zdziwili się Aniołowie na Niebie, widząc wchodzenie Przeczystej; towarzysze Jej byli zdumieni zadziwiającym cudem; jeszcze bardziej ucieszyło się serce rodziców, przeczuwając przyszłą chwałę swego Dziecka. Spokojni, radośni, wrócili oni do domu czekać sprawiedliwej śmierci, zostawiwszy Córkę pod dachem Samego Boga, w miejscu osiedlenia sławy Jego. I zaczęła tu wybrana przez Boga Dziewica rosnąć ciałem, rozkwitać cnotami. Żywy przykład rodzicielskiej wiary i oddania Bogu głęboko zapadł w młodą duszę, bogobojne wprowadzenie Jej do domu Bożego nie zapomni Ona nigdy. Ona ma jasną świadomość, że to – dopiero początek drogi do Boga, której kontynuacją będzie całe Jej życie. Nieustanna modlitwa, jak błogosławiony deszcz, zrasza dobre cechy Jej duszy i szybko je rozwija. Psalmy, pieśni i święte wspomnienia – oto powietrze, którym oddycha czyste serce Dziewczęcia, słowo Boże – oto czym karmi Ona Swoją duszę. Zwykła ofiarna praca rękodzielnicza nie przeszkadza Jej myślom podążać do Nieba, a wyobraźni olśniewać się jasnymi obrazami prawych ludzi starożytności. Tak stawała się Maria czystym naczyniem, godnym przyjąć Samego Boga!

Minęły lata pierwszej młodości. Według zakonu dziewczyna musiała opuścić świątynię i iść do życia świeckiego, ale święta dusza Marii na skrzydłach wiary i miłości do Boga wzniosła się tak wysoko, że nie chciała zwykłego losu – zamążpójścia, oczekującego wtedy każdą żydowską dziewczynę. Ona całą siebie poświęciła Bogu, złożyła niezwykłą w tamtych czasach obietnicę dziewictwa i w twardym postanowieniu wypełnić ją przeprowadziła się ze świątyni do skromnej chatki sprawiedliwego nazareńskiego cieśli. Tu, jak i w świątyni, Ona nadal dzieli czas między rozmyślanie o Bogu, modlitwy i pracę. Tu właśnie w tym czasie, kiedy Jej myśli pogrążyły się w Świętym, proroczym Piśmie, ukazał się przed Nią Archanioł-zwiastun radości, i w chwili, kiedy pokora szczególnie jasno rozbłysła w Jej duszy i wylała się w słowach: oto jestem Służebnicą Pańską; niech będzie Mi według słowa twego (Łk. 1:38), dokonał się w Niej cud z cudów cud Wcielenia Boga.

Chrześcijańscy rodzice! Wy, rozumie się, kochacie swoje dzieci, ich szczęście – wasze szczęście, ich wychowanie – jeden z głównych celów waszego życia, wy czasem, być może, i nocami nie śpicie, obmyślając los swoich dzieci, i wśród tych chwalebnych trosk, prawdopodobnie, wasze serca nie raz uciskały te smutne obrazy moralnego zepsucia młodzieży, które można obserwować wszędzie – i w miastach, i na wsiach. W środowisku tak zwanych oświeconych ludzi tysiące młodych dusz ginie w mętnym strumieniu namiętności, samowoli, grzesznych przyjemności, rozrywek i ulatują daleko od Boga i Jego Świętej Cerkwi. W prostym środowisku serca młodzieńców i panien zarażają się różnymi rażącymi wadami: nieposłuszeństwem władzy rodzicielskiej, pijaństwem, rozwiązłością – i te wady oddalają ich od błogosławionego światła chrześcijańskiego. Serce rodziców boli na widok tych nieszczęsnych młodych, ściska się ono na myśl: „A co, jak moje ukochane dziecko będzie jednym z takich?” Tak więc, dobrzy rodzice, jeśli chcecie ochronić dzieci swoje od powodującego zepsucie tchnienia występków, wybierzcie im drogę pewną, niezawodną i całą siłą rodzicielskiej miłości wskażcie im ją. Ta droga świeci nam wszystkim na przestrzeni wielu wieków, to ta droga, którą Matka Boża, według wskazania Swoich sprawiedliwych rodziców, przeszła od Nazaretu do Betlejem; to droga wiary i oddania Bogu, droga modlitwy, rozmyślań o Bogu i aktywnego udziału w cerkiewnym życiu.

Przed wami kołyska, w której ukryte jest droga wam istota: to nieotwarty jeszcze kwiatek. Jeszcze nie wiadomo, co z niego wyjdzie: czy rozkwitnie on, czy przyniesie dobry owoc albo zaschnie od upału, zwiędnie od życiowych burz. Ocieniajcie kołyskę gorącymi modlitwami – to pierwsza rękojmia szczęścia waszego drogiego dziecka.

Gdy tylko rozwinie się świadomość i słychać będzie pierwsze gaworzenie dziecka, śpieszcie się wymienić mu imię Boże, nauczcie jego rączkę czynić znak krzyża, niech święte imię Boże uświęca jego dziecięce gaworzenie, a święty krzyż ocienia niewinną główkę.

Serce maleństwa jest wrażliwe, podatne, a umysł bardzo uważny na wszystko dookoła: wkładajcie więc w nie, za przykładem sprawiedliwych rodziców Bożej Matki, żywe przykłady własnego oddania i miłości do Boga. Te najlepsze nasiona, rzucone ręką rodziców, potem obficie wzejdą. Radośnie, ciepło i przytulnie jest dzieciom w rodzinnym domu. Nie zapominajcie, jednak, że jest wspólny dla nas wszystkich dom Ojca Niebieskiego – Jego święta cerkiew, prowadźcie tam gorliwie, i przede wszystkim własnym przykładem, dzieci swoje. Wrażliwie wsłuchujcie się w cerkiewny dzwon zwołujący na nabożeństwo, i niech wzruszające cerkiewne nabożeństwa z ich wzruszającymi pieśniami, wspaniała atmosfera świątyni: oblicza świętych, aromat kadzidła, blask szat liturgicznych, migotanie lamp, półmrok świątyni z jej ciszą – niech to wszystko głębiej odciska się i utrwala w sercach dzieci, staje się bliskie dla ich serca… Uwierzcie, tych świętych wrażeń dzieciństwa one nie zapomną, i one zawsze będą gorąco wdzięczne tym, kto otwierał dla nich ich dusze. Co widzimy właśnie na przykładzie życia świętych Bożych, na przykład priepodobnego Fieodora Sikieota.

Priepodobny Fieodor urodził się w VI wieku od pobożnych rodziców. Jego matka Maria wkrótce po poczęciu miała dziwne widzenie. Ona widziała, że wielka i cudowna gwiazda zeszła z nieba i weszła w nią. Przebudziwszy się, opowiedziała swoje widzenie matce i siostrze, a potem pewnemu pobożnemu pustelnikowi, który powiedział jej, że urodzi syna, który będzie wielki przed ludźmi i przed Bogiem. Ona rzeczywiście urodziła syna i nazwała go Fieodorem. Kiedy on skończył sześć lat, matka chciała zapisać go do szkoły wojskowej i zaczęła przygotowywać wojskowe rzeczy: złoty pas i drogocenne ubranie. Ale we śnie ukazał się jej święty wielkomęczennik Gieorgij i powiedział: „Nie trudź się na próżno, ponieważ Car Niebiański zażąda dla Siebie twego syna”. Przebudziwszy się, matka zapłakała, myśląc, że jej syn szybko umrze.

Tymczasem chłopak rósł i nabierał sił. W wieku ośmiu lat został oddany do szkoły, gdzie czynił doskonałe postępy. Godnym uwagi jest, że nigdy nie kłócił się z kolegami, ale zawsze starał się pogodzić kłócących się. W rodzinie Fieodora żył pobożny starzec Stiefan, który surowo pościł, nieustannie modlił się, i chłopiec Fieodor polubił go, zaczął często do niego przychodzić, rozmawiał z nim i starał się naśladować jego czyny. Widząc jego nadmierne poszczenie w czasie Wielkiego Postu, Fieodor zaczął naśladować go i pościł do wieczora. Kiedy chłopiec wracał ze szkoły w porze obiadowej, matka zmuszała go do posiłku, ale on odmawiał jedzenia. Chłopak, w końcu, przestał przychodzić przed obiadem, i cały dzień zostawał w szkole, a wieczorem ze Stiefanem chodził do cerkwi świętego wielkomęczennika Gieorgija, stojącej niedaleko wsi na wysokiej górze, i dopiero późno przychodził do domu i jadł chleb z wodą. Matka, myśląc, że on cały ten czas spędza na nauce, zaczęła bać się, żeby to nie poszkodziło jego zdrowiu, i prosiła nauczyciela aby wcześniej puszczał go do domu, ale święty Fieodor ze szkoły śpieszył prosto do cerkwi i później o wyznaczonej godzinie znów przychodził do szkoły i innymi dziećmi.

Wkrótce matka zauważyła, że Fieodor czasem wstaje nocami i wychodzi do cerkwi. Ona surowo ukarała go, ponieważ bała się o jego zdrowie, i zaczęła przywiązywać do łóżka, ale we śnie znów ukazał się jej wielkomęczennik Gieorgij z mieczem i groźnie powiedział, że ukarze ją, jeśli będzie odciągać swego syna od Boga. Kiedy Fieodora zapytano, jak on nie boi się chodzić nocą po pustych miejscach, gdzie mogą zaatakować go wilki i inne dzikie zwierzęta, chłopiec odpowiedział, że chodzi on nie sam, a że budzi go na modlitwę jasny młodzieniec i za rękę prowadza go do cerkwi. Wszyscy domownicy zrozumieli, że chłopca ochrania wielkomęczennik Gieorgij, i od tej pory już nie zatrzymywali go, mówili: „Niech będzie wola Boża”. Od dwunastego roku życia Fieodor stał się jeszcze gorliwszy do modlitwy i czytania Pisma Świętego, a kiedy podrósł, to wykopał sobie pieczarę w pobliżu cerkwi świętego Gieorgija – i tam osiadł. On stale chodził do cerkwi i jadł w ciągu dnia jedną prosforę. Przynosili mu z domu chleb warzywa, ale on rozdawał pokarm biedakom. Potem on dużo potrudził się dla Boga i swojej duszy i w końcu za swoją świętość dostąpił zaszczytu godności biskupiej. Zdarzyło się, kiedy dokonywał Świętych Sakramentów, łaska Świętego Ducha w widoczny sposób schodziła na Święte Dary na podobieństwo jasnej płaszczanicy (całunu). Wszyscy współsłużący z nim widzieli w tym czasie ma obliczu świętego Boski blask, i pewnego razu, kiedy wygłaszał słowa: „Święte dla świętych”, Agniec (część prosfory przemieniana w ciało Chrystusa – Baranek ofiarny) uniósł się w powietrze.

Chłopczyk Fieodor lubił post i modlitwę. Oto jak wcześnie zapadło w niego ziarno miłości do Boga, oto kiedy zaczął on kochać Boga ponad wszystko na świecie. Szczęśliwe są dzieci, w których jest podobna iskra. Ta iskra może wcześniej czy później objąć całą duszę i przemienić się w płomień. Ale jak i gdzie dziecko nauczy się tak kochać Boga i siebie składać w ofierze Bogu? Koniecznie potrzebny jest mu przykład. Fieodor widział ten przykład w pobożnym starcu Stiefanie, żyjącym we wspólnej rodzinie. Gdzie wezmą przykład pobożnego życia nasze dzieci?

Rodzice! Wy bądźcie im podobnym przykładem. Kochajcie modlitwę domową, systematycznie chodźcie do świątyni Bożej, zawsze oczekujcie sobie miłosierdzia od Boga, na wszystko co przydarza się wam w życiu patrzcie jak na przejaw woli Bożej, zorganizujcie życie domowe w duchu wiary i Ustawu (Zasad) Cerkwi, i, uwierzcie, ten duch pobożności mimowolnie przeleje się i w wasze dzieci. Jeśli sami nie posiadacie ducha pobożności: nadszedł post, a wy spokojnie na oczach swojej rodziny spożywacie zakazany pokarm; nadeszło święto, a wy nie idziecie na cerkiewne nabożeństwo, siedzicie w domu wieczorem, rano długo śpicie, pracujecie, handlujecie czy myślicie tylko o rozrywkach w tym dniu, – powiedzcie, jak dzieci wasze będą szanować posty, święta Boże i wszystko święte? W was nie ma gorącej miłości do Boga, skąd przejmą tę miłość dzieci? Aby przekazać płomień miłości, trzeba mieć go samemu. Teraz nie widzimy w dzieciach szczególnej miłości do trudów duchowych; ogólnie, jeśli są one do czegoś wyjątkowo chłodne, to do cerkiewnego. Przyczyn tego chłodu jest wiele: i duch czasów, i nieprawidłowa, całkowicie świecka edukacja, towarzystwo, nadmierne świeckie rozrywki – wszystko to niekorzystnie wpływa na młodzież. Ale bardzo często wszystko to zależy też od braku dobrego przykładu i wpływu rodziców. A niektórzy rodzice mówią jeszcze tak: „Ja nie chcę wywierać nacisku na dzieci w sprawach wiary, oddaję na ich pełną wolę niewypełnienie religijnych obowiązków”. Co za obojętność! Jakież lekkie spojrzenie na to co najważniejsze! Sześć dni zmuszają dziecko obowiązkowo chodzić do szkoły, czy być na targu, czy polecają inne zajęcia, a dzień świąteczny spędzać, jak ono zechce! Nie wpajać im ważności religijnych obowiązków, nie pragnąć, aby one surowo wypełniały je, – czyż nie znaczy to za nic uważać łamanie, naruszanie ich? Nie, rodzice, i słowem, i czynem uczcie dzieci pobożności. Lepiej niech nie zostanie dla nich po was dużego majątku, ale niech zostanie przykład pobożnego życia. Nie zostawicie wielkiego majątku – nie będziecie odpowiadać przed Bogiem, a nie zostawicie dobrego przykładu – ciężko odpowiecie. Majątek one mogą zdobyć same, a przyswoić ducha wiary i pobożności bez rodzicielskiego przykładu bardzo-bardzo trudno. Majątek zostawiony przez was, może być albo przeżyty, albo zniszczony przez pożar, czy rozkradziony, a duch pobożności, zaszczepiony waszym przykładem, nie będzie im odjęty. To duchowe bogactwo będzie ciągle rosnąć i rosnąć, i od niego dzieci będą czcigodne, pobożne; i obcy, patrząc na nich, mogą sami nauczyć się wiele dobrego. Ale, powiedzcie, co będzie z dziećmi, w których nie ma ani wiary, ani bojaźni Bożej? Jakie będą ich dzieci? Strach nawet pomyśleć o tym!

Są chrześcijańskie kraje, w których pobożność i wiara tak zubożały, że rodzice nie uważają nawet za konieczne chrzcić swoje dzieci, nie mówiąc już o innych chrześcijańskich obowiązkach. Niestety, trzeba powiedzieć, że i u nas w Świętej Rusi pojawiają się takie rodziny, gdzie króluje całkowicie świecki duch, gdzie kapłan pojawia się tylko ze szczególnych przyczyn, skąd do cerkwi przychodzą tylko w skrajnym przypadku, gdzie o wierze, o Cerkwi, o Zbawicielu i zbawieniu i wzmianek nie ma. Oto owoce upadku dobrego kierunku, dobrego wpływu na dzieci ze strony rodziców. Co jest najsmutniejsze – i u naszych prostych ludzi, gdzie wiara nie jest mocna, u wielu rodziców dzieci wychowywane są daleko nie w duchu wiary (u Spowiedzi i Świętego Priczaszczenija nigdy nie bywają, nie znają ani jednej modlitwy, do świątyni Bożej nie chodzą, gramoty nie uczą się, choć jest możliwość uczyć się nawet za darmo) i dobrego przykładu w rodzinie nie widzą. Przy takich warunkach trudno jest zakorzenić się w dziecku duchowi pobożności! I rośnie ono bez twardego, bez prawidłowego chrześcijańskiego spojrzenia, pokonywane jest ono przez wszelkie pokusy, wszelkie zgorszenie, i od małych lat coraz większe postępy czyni ono w złych nawykach.

Rodzice! Czy chcecie, żeby wasze dzieci były radością Cerkwi, prawdziwymi jej synami? Sami postarajcie się zaopatrzyć się w ducha wiary i miłości do Boga. Przy żywym przykładzie i słowa pouczeń będą silniej działać na wasze dzieci. W każdym bądź razie zaszczepiajcie w nich przede wszystkim bojaźń Bożą, miłość do Boga, modlitwy, świątyni, żeby dzieci nie tylko chodziły do świątyni Bożej, ale i z bojaźnią stały tu, serdecznie się modląc. Przede wszystkim zaś dużo módlcie się za dzieci wasze – wiele znaczy modlitwa rodziców.

Nadejdzie wieczorowy czy świąteczny wolny czas, przyjdziecie do domu po swojej pracy, zbiorą się wokół was i dzieci wasze. Na Boga, nie opuszczajcie ich, nie śpieszcie się w gości, do przyjemności i rozrywek, przecież najlepszy odpoczynek i najczystsza przyjemność tu, pod dachem rodzinnego domu. Porozmawiajcie szczerze, serdecznie, czule ze swymi dziećmi, opowiedzcie im prostym zrozumiałym językiem kochającego rodzicielskiego serca ewangeliczną opowieść, historię święta, wypełniajcie ich czystą jeszcze wyobraźnię obrazami świętych, przeczytajcie dobrą pożyteczną książkę, śpieszcie napełnić młode dusze dobrem, żeby nie weszło w nie złe, i one, widząc waszą prawdziwą miłość, otworzą w te dobre minuty swoje ufne dusze, i wtedy wyraźniej zrozumiecie, jak lepiej je wychowywać i skuteczniej prowadzić do Boga – do wiecznego celu naszego życia.

Ucichnie próżność dnia, zmierzch okryje otoczenie, dziatki poproszą o spokój, i sami wśród nich uklęknijcie wtedy, skierujcie swój wierzący wzrok na Oblicze Zbawiciela, oświetlone promieniami łampadki, i powiedzcie czcigodnie głośno modlitwę do Niego. To najlepsza lekcja modlitwy dla dzieci waszych. Anioł Stróż ocieni was wtedy swoimi skrzydłami, łagodny, spokojny sen natchnie na dobrą rodzinę… A Przeczysta Boża Matka, z najwyższych przybytków rajskich patrząca na nasze ziemskie radości i smutki, zobaczy i waszą dobrą drogę, którą staracie się prowadzić dziatki do Boga, okryje was Swoim okryciem (opieką), sprowadzi na was miłosierdzie i błogosławieństwo Syna Swego, Pana naszego Jezusa Chrystusa.

Najważniejszym przedmiotem troski wszystkich wierzących rodziców-chrześcijan – są dzieci i wychowanie ich w wierze i pobożności. Znacie, oczywiście, kobiety i matki-chrześcijanki, które, wychowawszy swoje dzieci w pobożności, zbierają owoce swoich trudów jeszcze za życia i dożywają do tego czasu, kiedy ich dzieci, wyrastając, stają się wzorowymi chrześcijanami, wiernymi sługami Ojczyzny, wspaniałymi ludźmi w rodzinie, i żywicielami, i wsparciem swoich matek w ich starości. Nie ma wątpliwości, że jest to wielka nagroda takim matkom. Ale pojawia się tu takie oto pytanie: czy otrzymają one nagrodę za pobożne wychowanie dzieci również w życiu przyszłym? I czy w pobożności wychowane przez nie dzieci zapłacą im czyś za ich trudy i troski o nie również w życiu pozagrobowym? Jak rozwiązać to pytania? Rozwiążemy przy pomocy przykładu.

Święta Marfa miała jedynego syna Symeona, wychowała go, jak powiedziane jest w jej Żywocie, „ze wszelką starannością, dokładnością”, i Bóg dał jej za życia poradować się ze świętego i podobającego się Bogu życia syna. Ale oto nadszedł dla Marfy czas odejścia do świata Niebiańskiego, i tu, dzień przed swoją śmiercią, ona stała się godna następującego widzenia. Pokazało się jej, że została uniesiona na wysokość niebiańską i tam zobaczyła przecudowny i jasny dom, którego piękna nie można nawet opowiedzieć. I kiedy chodziła ona w tym domu i podziwiała jego cudowne urządzenie, zobaczyła nagle Przenajświętszą Bogarodzicę z dwoma przejasnymi Aniołami, Która zapytała ją: „Dlaczego się dziwisz?” Marfa, z czcigodnością pokłoniwszy się Matce Bożej, odpowiedziała: „Dziwię się dlatego, Władczyni, że tak cudownego domu przez wszystkie dni mego życia na ziemi nie widziałam”. Wtedy Caryca Niebieska powiedziała: „Jak ty myślisz, komu ten dom jest przygotowany?” „Nie wiem, Władczyni”, – odpowiedział Marfa. Przeczysta kontynuowała: „Wiedz, że to miejsce odpoczynku przygotowane jest dla ciebie, i ten dom zbudował dla ciebie twój syn, i ty będziesz przebywać w nim na wieki”. Potem na polecenie Władczyni Aniołowie ustawili cudowny tron, i Matka Boża kontynuowała: „Ta chwała tobie daje się za to, że ty żyłaś w bojaźni Bożej i spełniałaś wolę Bożą, życie twoje podobało się Bogu. Ale czy chcesz zobaczyć tu jeszcze chwalebniejsze miejsca?” I, powiedziawszy to, kazała Marfie podążać za Sobą. Wyprowadziła ją Caryca Niebieska na najwyższe niebiańskie miejsca i pokazała jej jeszcze piękniejszy najcudowniejszy i najjaśniejszy dom, którego piękna nie może ani umysł człowieczy pojąć, ani język wypowiedzieć. Tu Matka Boża powiedziała: „I ten dom zbudował syn twój, a jeszcze i pod trzeci założył fundamenty”. Dzień później błogosławiona (szczęśliwa) Marfa zmarła.

Tak więc, kobiety-chrześcijanki, wiedzcie, że matki, w pobożności wychowujące swoje dzieci, nie tylko w tym, ale i w przyszłym życiu będą wynagrodzone za swoje trudy i troski o dzieci, i same ich dzieci, wyhodowane przez nich w pobożności, zapłacą im tam za ich opiekę nad nimi. A wiedząc to, same też wzmóżcie swoją gorliwość o wychowanie dzieci waszych i, same odnosząc sukcesy w cnotliwości, przyuczajcie i ich do tego, aby one wypełnianie przykazań Bożych i życie czcigodne i cnotliwe stawiały ponad wszystkim. Odciskajcie (utrwalajcie) głębiej w czułych sercach nieudawaną bojaźń Bożą i ciągłą, wieczną bogobojność przed wszystkowidzącym okiem Bożym, synowskie posłuszeństwo przykazaniom Bożym i ustawom Świętej Cerkwi oraz niechęć do wszelkiego grzechu. Przyuczajcie, w końcu, ich do tego, aby każdą pracę, uczynek rozpoczynali i kończyli modlitwą, we wszystkich dobrych uczynkach prosili Boga o pomoc, za każdy dar dziękowali Mu, w smutkach i potrzebach uciekali się do Niego z modlitwą i na Niego pokładali nadzieję i żeby w szczęściu nie wywyższali się, w nieszczęściu nie wpadali w przygnębienie. I oto kiedy tak będziecie wychowywać ich, wtedy, niewątpliwie, gdy wyrosną, odniosą sukcesy w mądrości i łasce i, osiągnąwszy sukces, zapewnią i sobie i wam szczęście tu i w przyszłym życiu.

A kiedy smutki życia zajrzą do waszej rodziny, pokusy i doświadczenia będą ranić was, nawiewając chłodny wiatr zwątpień, przypomnijcie sobie przenajświętszy obraz Bożej Matki, z wiarą i miłością powierzcie siebie i dzieci swoje Jej, Matce Miłosierdzia, i Ona, Która dobrze przeszła ziemską drogę, doświadczyła ziemskich smutków, pomoże i wam wzmocnić się na wybranej, dobrej drodze, i dziatki wasze przyprowadzi do Boga… Jeśli nawet śmierć zakradnie się do was, aby wykraść was z kręgu kochanej rodziny, spokojniej będzie wam na sercu, kiedy chłodniejącą ręką zaczniecie błogosławić dzieci, ukierunkowanych już na dobrą drogę i niewidzialnie będących pod wstawiennictwem Samej Carycy Niebieskiej, Którą naśladować starają się w swoim młodym życiu. Amiń.

Rozmowa na święto Wwiedienija (Wprowadzenia) do świątyni Przenajświętszej Bogarodzicy.

 

RADOŚĆ CAŁEGO WSZECHŚWIATA

...Bracia! Radujmy się, weselmy się i my razem z Ioakimem i Anną z narodzin Przeczystej Władczyni naszej Bogarodzicy i jednocześnie nauczmy się od sprawiedliwych starców, jak wychowywać mamy dzieci nasze. Nie ma wątpliwości, że Ioakim i Anna godni stali się być rodzicami wybranej przez Boga Marii, Która miała służyć tajemnicy Wcielenia Syna Bożego, dlatego że posiadali wszystkie cnoty wierzących i bogobojnych małżonków i dlatego lepiej niż wszyscy im współcześni mogli wychować Przeczystą Dziewicę.

Wiadomo, że nie tylko cielesne zalety i wady, siła czy słabość, piękno czy brzydota, żywość czy ociężałość, ale i zdolności duszy przechodzą od rodziców na dzieci jako ich naturalne dziedzictwo. Dziecko jeszcze w łonie matki żywi się dobrymi lub zepsutymi sokami i w ten sposób przyjmuje dobre i złe skłonności rodziców. I po narodzeniu dzieci przede wszystkim biorą przykład z rodziców.

Modlący się rodzice – i dzieci ich od niemowlęctwa przyuczają się modlić się do Boga. Rodzice święcie przestrzegają postanowień Cerkwi, na przykład postów, świąt, – i dzieci uczą się święcie ich przestrzegać. Łagodni rodzice, miłosierni, szanują swoich rodziców – i dzieci stopniowo zdobywają te wspaniałe cechy. Cnoty rodziców zasieją w podatnych, wrażliwych sercach dzieci nasiona świętych skłonności do dobrych uczynków.

Szczególnie silny jest przykład pobożnej matki: samo jej spojrzenie, wyrażające cześć i oddanie Bogu, modlitwa na kolanach często wywiera na dzieci najbardziej dobroczynny wpływ. Matka stoi przed oświetlonym przez łampadę obrazem i z gorliwością modli się do Boga; dzieci, stojąc przy niej i nie rozumiejąc jeszcze wszystkich wypowiadanych przez nią w modlitwie słów, wgłębiają się uczuciami w Tajemnicę modlitwy do Najwyższego, i w ich sercach zasiewają się nasiona pobożności. Niestety, na nieszczęście, nie tylko dobre, ale i złe skłonności i nawyki przechodzą od rodziców na dzieci. U dobrych rodziców prawie zawsze dobre są dzieci, a u złych – złe. Wyjątki bywają, ale rzadko.

Kto z nas nie chce mieć dobrych dzieci? Sami więc przede wszystkim przestrzegajmy przykazań Bożych. Uczmy nasze dzieci dobrego nie tyle słowami, ile przykładem naszego życia. Jak często skarżą się teraz na brak szacunku i grubiaństwo dzieci! I kto nie chce mieć potulnych i posłusznych dzieci! Postarajmy się więc przede wszystkim sami w sobie wychować te cudowne cechy, sami nigdy nie pozwólmy sobie ani słowem ani uczynkiem znieważać swoich rodziców, krewnych, bliźnich. Jak często teraz słychać narzekania na rozhulane, nierozsądne, nietrzeźwe życie naszych młodych dzieci!

Ojcowie i matki! Chcecie, aby wasze dzieci były trzeźwe, cnotliwe, rozsądne, skromne, – sami bądźcie trzeźwi, sami spędzajcie czas rozsądnie i w sposób podobający się Bogu, sami nigdy nie naruszajcie praw, zasad skromności, cnotliwości i rozsądności. Chcecie, aby dzieci wasze modliły się za was do Boga za życia waszego i nie zapominały o was po śmierci? Sami módlcie się. Wiedzcie, że złym przykładem wy, rodzice, sami kusicie, uwodzicie, prowadzicie do zagłady – i to kogo? Swoje dzieci! Co będzie jeśli dzieci zawołają do Boga przeciwko swoim rodzicom: „Panie, my nie bylibyśmy tak grzeszni, gdybyśmy nie brali przykładu ze swoich rodziców, robiliśmy to samo, co oni robili, i oto giniemy! Bieda nam, że mieliśmy takich rodziców”. W imię miłości waszej do dzieci prosimy was: uczcie ich nie słowem tylko, a więcej przykładem – swoim pobożnym, czcigodnym życiem; nie róbcie przy nich nic złego, nawet nie mówcie nic gorszącego. Matka Boża niech pomoże nam wychować dzieci swoje w bojaźni Bożej i w chrześcijańskiej pobożności.

Tak więc, czy pragnie ktoś radować się naprawdę w dzisiejszym dniu (życiu)? Ten powinien starać się przeniknąć się duchem prawdziwej pobożności, on w Chrystusie powinien znajdywać dla siebie wszystko – i światło (oświecenie) dla umysłu, i spokój dla serca. On musi nie tylko wiedzieć, co uczynił dla nas Zbawiciel i Jego Matka, ale też starać się korzystać z tych darów dla swego dobra i całe życie swoje ukierunkowywać zgodnie z ich duchem i prawem.

A my, bracia, jak mało cenimy zbawienie, zdobyte dla nas przez Syna wysławianej przez nas Przenajświętszej Dziewicy! Jak często to właśnie zbawienie duszy, kupione najdroższą krwią naszego Zbawiciela, uważamy za nic albo cenimy je tak mało, że i jednym palcem nie chcemy ruszyć w celu jego zdobycia! Jak często w takiej niedbałości o duszę upływa całe nasze życie! Ale jeśli ktoś rzeczywiście zobaczy siebie chłodnym wobec wiary i własnego zbawienia, to ten zamiast radości niech raczej pośpieszy rozpaczać nad takim nieszczęściem swojej duszy. Niech szybciej nawróci się do pokajania i gorliwej pracy duchowej. Kiedy tak się stanie, kiedy pojawi się to twarde postanowienie żyć dla Boga i dla zbawienia, wtedy też odczuje się w sercu i radość ducha i ona będzie już radością czystą i doskonałą, początkiem i zapowiedzią, wstępnym obrazem radości wiecznej i nieskończonej na Niebie.

Przenajświętsza Matko Dziewico! Spójrz z miłosierdziem z góry na nasze grzechy, którymi obrażamy Ciebie i Syna Twego, i wśród smutków życia tego, tak często nawiedzających nas za te grzechy, nawiedź nas i radością ducha i czym i jak wiesz pociesz nasze często smucące się dusze, zwłaszcza Ty Sama bądź naszą powszechną i wieczną radością i pocieszeniem! Amiń.

Rozmowa w dniu Narodzenia Przenajświętszej Bogarodzicy.

 

O WYCHOWANIU DZIECI

Przenajświętsza Dziewica Maria, jako dar Boży, dany Ioakimowi i Annie w starości według ich gorliwej modlitwy, była poświęcona Bogu, zgodnie z daną obietnicą, na szczególną służbę Mu w świątyni i wychowanie przy niej w świętym środowisku. I oto, kiedy Bogiem dana Dziewczynka skończyła trzy lata, pobożni rodzice zaczęli tłumaczyć Jej, że Ona narodziła się w wyniku ich płomiennej modlitwy, że Ona poświęcona jest przez nich Bogu jeszcze przed narodzeniem i jako Boże dziecko musi teraz rozstać się z nimi i być u Boga w świątyni. Przebłogosławiona Panienka, mimo młodego wieku, zrozumiała sens takich przekonywań i Sama prosiła Swoich rodziców o jak najszybsze wypełnienie ich wysokiej obietnicy. Zgodnie z wypowiedzią cerkiewnych hymnografów, Święta Dziewica „była dzieckiem ciałem, ale była dojrzała duszą, była trzyletnia ciałem i wieloletnia duchem”. Dlatego święci rodzice postanowili rozstać się z młodą Córką i poświęcić Ją Bogu bez wszelkiego żalu, nawet z radością... Na uroczystość poświęcenia w Nazarecie zebrało się wielu krewnych i bliskich Ioakima i Anny, a także mnóstwo młodych dziewic, rówieśniczek Marii, aby odprowadzić Ją do świątyni. Wszyscy wyruszyli do Jerozolimy, oddalonej od Nazaretu na trzy dni drogi. Po wejściu do świętego miasta i siedmiodniowego oczyszczenia postem i modlitwą, zgodnie ze zwyczajem, zalecanym dla przynoszących ofiarę do świątyni, sprawiedliwi Ioakim i Anna ze wszystkimi towarzyszącymi im przybliżyli się do świątyni, prowadząc za rękę swoją trzyletnią Córkę, Błogosławioną (Pełną łaski) Marię. Uroczyste zgromadzenie nieskalanych dziewic szło przed nimi, rodzina i znajomi szli za nimi: wszyscy podążali z zapalonymi świecami w rękach uczestniczyć w uroczystości poświęcenia świątyni Dziewicy Marii, jedynej Córki postarzałych rodziców, i śpiewali święte hymny. Na spotkanie im wyszli ze świątyni kapłani, na czele z arcykapłanem Zachariaszem. Wyszli oni uroczyście śpiewając święte psalmy Dawida.

Widząc to powitanie, prarodzice Bogoczłowieka, rodzice Przebłogosławionej, napełnieni zostali Duchem Bożym, i sprawiedliwa Anna zaczęła mówić: „Idź, Córko moja, do Boga, idź do Tego, Kto darował mi Ciebie; idź, Skarbnico poświęcona, do Miłosiernego Władyki. Drzwi życia, idź do miłosiernego Dawcy skarbów! Arko Słowa, idź do świątyni Pańskiej! Radość i Wesołość świata, wejdź do cerkwi Pańskiej!”

Następnie, zwróciwszy się z Ioakimem do swego krewnego Zachariasza, zaczęła mówić: „Przyjmij, Zachariaszu, Przybytek nieskalany; przyjmij, nieskazitelny kapłanie, Arkę; przyjmij, proroku, Kadzielnicę niematerialnego węgla; przyjmij, sprawiedliwy, Kadzidło duchowe! Przyjmij, proroku, Córkę, Którą Pan mi darował, wprowadź Ją na górę świątyni i zasadź Ją na niej w doskonałym mieszkaniu Bożym. Nie dopytuj się niczego, dopóki nie spodoba się to Bogu, Który powołał Ją tu, póki nie spełni się nad Nią wszystko do końca”. U wejścia do świątyni, jak opowiada błogosławiony Hieronim, było piętnaście wysokich stopni. Zwykle powoli wchodzili kapłani po tych stopniach i na każdym śpiewali znane w cerkiewnych księgach piętnaście psalmów wstępowań.

Praojcowie Boga postawili swoją Przebłogosławioną Córkę na najniższym stopniu, Ona po wszystkich tych stopniach przebiegła i dobiegła do ostatniego bez niczyjej pomocy i wsparcia. Wszedłszy na ostatni stopień, Ona zatrzymała się. Wszyscy byli bardzo zdziwienie takim zjawiskiem, kiedy zobaczyli, że trzyletnie dziecko szybciej wspięło się po tak wysokich stopniach, niż mógłby wspiąć się dorosły człowiek.

Szczególnie dziwił się temu arcykapłan Zachariasz. On, jak prorok, zaczął przepowiadać z tego powodu przyszłość i, będąc ogarnięty przez Ducha Bożego i napełniony Duchem Świętym, jak mówi święty Tarasij, wykrzyknął: „O Dziewczynko niepokalana, o Dziewico czysta, Dziewico przepiękna, o piękności niewiast i wzorze córkom, błogosławiona jesteś Ty między niewiastami, wysławiona w czystości, zapieczętowana dziewictwem. Ty – jesteś rozwiązaniem (odpuszczeniem) Klątwy Adamowej!” To mówił Zachariasz, zwróciwszy się do Przeczystej Dziewicy.

Następnie, zwróciwszy się do sprawiedliwej Anny, Zachariasz zaczął mówić: „Błogosławiony owoc i przesławne narodzone z ciebie, niewiasto, bardziej od innych czcigodna, przesławne Dziecko, które ty przyprowadziłaś, niewiasto miła Bogu!”

Po tych słowach, nadal pozostając w stanie natchnienia przez Świętego Ducha, wziął Dziecko za rękę, z radością w duszy, wprowadził Ją do Świętego, czyli do pierwszej części świątyni, mówiąc: „Chodź, na Tobie spełni się proroctwo moje, chodź, w Tobie dokona się to, co Pan obiecał… Chodź, zwierciadło proroków, chodź, odnowienie zmurszałych (starych), światło w ciemności leżących, wejdź w radości do cerkwi Pana Twego, do cerkwi na razie dolnej, dostępnej ludziom, a wkrótce i do Cerkwi niedostępnej!”

Święte dziecko przepełnione było wdzięczną radością, że weszło do domu Pana, ponieważ pomimo swego trzyletniego wieku, przepełnione było łaską Bożą.

Prowadzony przez Ducha Bożego, Zachariasz nie zatrzymał się na Świętym, dokąd mogli jeszcze wchodzić kapłani i inni słudzy cerkwi (lewici), ale poprowadził Ją dalej, do Świętego Świętych, – tej części świątyni, do której nie dozwolone było wchodzić nie tylko osobom płci żeńskiej, ale miał prawo wchodzić tylko jeden arcykapłan, i tylko raz w roku, dla oczyszczenia narodu od grzechu.

Zadziwiająca o była sprawa – wszyscy ludzie dziwili się z powodu takiego odstępstwa od Zakonu Mojżeszowego w świątyni, która i zbudowana i urządzona była, i utrzymywana według tego zakonu. Ale wszyscy widzieli i wiedzieli, że Zachariasz uczynił to pod natchnieniem Ducha Bożego, i nic więcej nie mogli uczynić, jak tylko gubić się od zdziwienia. Sami Aniołowie, jak wysławia Święta Cerkiew nasza, wejście Przeczystej widząc, dziwili się, jak Dziewica wchodzi do Świętego Świętych. Ale tego było jakby jeszcze mało; tradycja mówi, że Zachariasz pod natchnieniem Ducha Bożego wyznaczył jej miejsce modlitwy właśnie w Świętym Świętych… Święci ojcowie (Kriłł Aleksandryjski i Grigorij z Nyssy) opowiadają, że dziewczynom poświęcanym Bogu (a poświęcane były one zwykle nie na całe życie, a do osiągnięcia dorosłości), miejsce do modlitwy wyznaczano między cerkwią i ofiarnikiem, i żadnej z nich nie pozwalano przystępować do ofiarnika: na to był surowy zakaz arcykapłana. A wspomniane miejsce było udostępnione poświęconym Bogu dziewicom tylko w określonych godzinach dnia. Przeczystej zaś Dziewicy, od czasu wprowadzenia do świątyni, o każdej porze pozwalano wchodzić do świątyni, i przy tym za drugą zasłonę, znaczy, do Świętego Świętych.

BłogosławionyHieronim opowiada, że sprawiedliwi praojcowie Boży Ioakim i Anna, z okazji poświęcenia Przeczystej swojej Córki Bogu, przynieśli razem z Nią dary Bogu – ofiary i całopalenia. Arcykapłan z błogosławieństwami i modlitwą odpuścił ich do domu.

Tradycja głosi, że Święta Dziewica na początku Swego życia przy świątyni Pańskiej była oddana do schroniska dla dziewcząt, poświęconych Bogu. Powierzono Ją pod opiekę starszych dziewic, biegłych w rękodziele i znających pismo, aby uczyły Ją tego wszystkiego. Sprawiedliwi rodzice Ioakim i Anna odwiedzali Przenajświętszą Córkę swoją Marię, zwłaszcza często przychodziła w celu zobaczenia się z Nią i pouczenia sprawiedliwa Jej matka.

Przenajświętsza Dziewica wkrótce zaczęła okazywać niezwykłe postępy jak w nauce Pisma Świętego, tak i w pracach rękodzielniczych. Dawni pisarze (święty Amwrosij Mediolański, święty Jepifanij z Cypru i Gieorgij Kiedrin, historyk) zgodnie świadczą o świeżym w ich czasach świętym przekazie dotyczącym sukcesów Przenajświętszej Dziewicy w dzieciństwie. I tak, oni informują, że Przenajświętsza Dziewica miała bardzo bystry umysł, lubiła uczyć się Pisma Świętego, zajmowała się przędzeniem lnu i jedwabiu. Mówią, że wszyscy podziwiali Jej mądrość i rozsądek. Prace w większości wykonywała takie, które mogły być potrzebne kapłanom podczas ich służby Panu Bogu w cerkwi. Przygotowawszy się i przyuczywszy się w ten sposób, Święta Dziewica w świątyni wypełniała swój obowiązek po swoim poświęceniu i później uczciwą pracą Swoich rąk mogła karmić Siebie i Swego Boskiego Syna. Nie szyty, ale cały mistrzowsko utkany chiton, z powodu którego żołnierze przy ukrzyżowania rzucali losy i który w cudowny sposób zachował się do dziś, jest wspaniałym przykładem Jej świętych trudów.

Co dotyczy tego, jak Przenajświętsza Dziewica żyła przy Jerozolimskiej świątyni, to o tym opowiadają również dawni święci pisarze. Błogosławiony Hieronim opowiada dawny przekaz o tym, jak Przenajświętsza Dziewica spędzała czas w świątyni. „Błogosławiona Dziewica, – mówi on w liście do Iliodora, – żyjąc przy świątyni z innymi rówieśnicami Swoimi, będąc jeszcze dzieckiem, spędzała czas bardzo godnie. Od samego rana aż do godziny trzeciej po południu stała na modlitwie, od trzeciej do dziewiątej godziny zajmowała się rękodziełem i czytała (Pismo Święte), od dziewiątej godziny znów zaczynała Swoją modlitwę i kontynuowała dotąd, aż zjawiał się do Niej Anioł, z którego rąk Ona zwykle przyjmowała pokarm. W ten sposób Ona coraz bardziej i bardziej wzrastała w miłości Bożej”. Święty Jepifanij też opowiada, że Najczystszej, jak i dziewicom, poświęconym Panu Bogu udzielany był zwykły pokarm przez zarządcę świątyni, ale pokarm ten Ona oddawała biedakom i tułaczom, a Sama karmiona była chlebem niebiańskim, jak właśnie Cerkiew to wysławia.

Święty Gieorgij z Nikomedii opowiada, że swiatitiel Zachariasz widział na własne oczy, jak Anioł zjawiał się Przeczystej Dziewicy i przynosił jej pokarm. On opowiada, że kiedy Zachariasz, zgodnie z obyczajem kapłańskim, był w świątyni, to widział, że ktoś rozmawia z Dziewicą i podaje jej pokarm. Wyglądał on cudownie, bo był to Anioł. Zdumiał się Zachariasz i zaczął myśleć w sobie: „Co za nowość, cóż za dziwo? Z wyglądu Anioł, a rozmawia z Dziewicą, z wyglądu bezcielesny, a przynosi pokarm, który odżywia ciało, niematerialny z natury podaje Dziewicy kosznicę (koszyk) materialny. Anielskie widzenie, ciągle rozmyślał w sobie swiatitiel Zachariasz, zdarza się tu tylko kapłanom, i to nie często, a zjawienie się tu anioła osobie płci żeńskiej, i w dodatku jeszcze tak młodziej Dziewicy, – sprawa niespotykana…” Im więcej myślał i rozmyślał w sobie swiatitiel Zachariasz, tym bardziej zagłębiał się w zdziwienie, w zdumienie i w wielkie przerażenie. Co to będzie? Z jaką wiadomością przychodzi Anioł i jaki pokarm przynosi?! Przypominając sobie jedno po drugim ukazania się Aniołów ludziom, Zachariasz nie znajdował nic podobnego i doszedł w myślach do wielkiego zakłopotania, zdumienia, jak to Przeczysta Dziewica jeszcze w dzieciństwie godna stała się tak wielkich darów, że służą Jej same Siły Niebiańskie. Następnie, stopniowo przechodząc do ukochanej myśli o tym, czego tak płomiennie oczekują izraelici, on zaczął myśleć w sobie: „Czyż nie w tej to Dziewicy koniec naszych oczekiwań i nadziei? Czyż to nie od Niej narodzi się Ten, Który przyjdzie zbawić rodzaj nasz?! Tajemnica ta została przepowiedziana przez proroków już wcześniej. Czyż nie Ta to Dziewica, co wcześniej wybrana została posłużyć tej tajemnicy?”

Coraz bardziej i bardziej utwierdzając się w tej myśli, oczywiście, siłą Ducha Bożego, Zachariasz wykrzyknął: „O, jak szczęśliwy jesteś ty, domu izraela, że od ciebie wyrosła Latorośl, od Której dla świata powinien rozwinąć się kwiat zbawienia! Jak chwalebna jest pamięć tych, którzy ją zrodzili! Jak szczęśliwy jestem i ja, że widzę to i że wysławiam tę Dziewicę!” Tak opowiada o cudownym widzeniu arcykapłana Zachariasza święty Gieorgij z Nikomedii.

Z dnia na dzień wzrastając siłami cielesnymi, Najświętsza Dziewica jednocześnie wzmacniała się też siłami ducha. Im bardziej przyuczała się Ona do prac i ćwiczyła się w nich, tym bardziej i bardziej głęboka, serdeczna i święta była Jej modlitwa i wzrastała w sile Bożej, dopóki nie ocieniła Jej w całej doskonałości siła Najwyższego.

Siły ducha Przeczystej Dziewicy kształtowały się, narastały i wzmacniały się anielską rozmową, a cielesne podtrzymywał pokarm niebiański, który przynosił Jej codziennie Anioł. Szczególnie często i gorliwie Ona modliła się. O czym też mogła modlić się i o co prosić Pana Boga Przenajświętsza Dziewica, całkowicie zadowolona ze Swojej pozycji w świątyni? Doskonale znając Pismo Święte, Ona nie mogła nie znać wszystkich proroctw o Przyjściu Pomazańca Bożego – Radości izraelskiej. Jak Prawdziwa Córka izraelskiego narodu, Ona nie mogła nie oczekiwać, aby był On posłany Jej narodowi jak najszybciej i był właściwie przyjęty przez naród.

Ioakim i Anna często odwiedzali swoją błogosławioną Córkę, zwłaszcza często przychodziła do Niej święta Anna. Tradycja wskazuje w Jerozolimie nawet dom, do którego przeprowadzili się z Nazaretu prarodzice Boga, aby być bliżej ukochanej swojej Córki.

Dwanaście lat żyła Przenajświętsza Dziewica Maria przy świątyni Salomona, przygotowywana przez cudowną Opatrzność Bożą na Matkę Syna Bożego. Częste rozmowy z Aniołami wzbudziły w Niej Samej pragnienie pozostania na zawsze Dziewicą i żyć w anielskiej czystości. I stała się Ona pierwszą na świecie Dziewicą, Która zaręczyła Siebie Bogu i wolała dziewictwo od życia małżeńskiego, bo w Starym Testamencie nie było jeszcze przykładu, żaby panna umyślnie pozostała na zawsze dziewicą, ponieważ małżeństwo było wyżej czczone od dziewiczego życia… Oto co znaczy poświęcić siebie od dzieciństwa Panu Bogu. I ta święta droga z głębokiej starożytności jak jasna i niegasnąca gwiazda świeci rodzicom i dzieciom wszystkich późniejszych czasów.

Kto z was, chrześcijanie, nie pragnie szczęścia swoim dzieciom, nie odczuwa na sobie odpowiedzialnego obowiązku wychować je tak, aby i one były naprawdę szczęśliwe, i kto w sercu swoim spokojny jest o ich los? Dany jest nam żywy przykład i wskazana dobra droga do takiego wychowania. Poprowadźmy i my do Pana Boga dziatki swoje, naśladując w miarę sił swoich Matkę Bożą i chrześcijan pierwszych wieków, którzy nie tylko troszczyli się o to, aby samym przybliżyć się do Carstwa Bożego, ale też dokładali wszelkich starań, aby i dzieci swoje uczynić godnymi synami jego. W tym celu ukierunkowana była cała edukacja i wychowanie, jakie starali się im dać. Przede wszystkim dawni chrześcijanie starali się odcisnąć (utrwalić) w dziecięcym umyśle żywe pojęcie o Jezusie Chrystusie. Imię Zbawiciela dzieci wpijały, można tak powiedzieć, jeszcze z mlekiem matki. Dlatego w najmłodszych dziecięcych latach one nieustraszenie wyznawały to święte imię przed oprawcami. Pewnego chrześcijańskiego chłopczyka pytano: „Skąd poznałeś ty chrześcijańską naukę o Jedynym Bogu?” On odpowiedział: „Mama moja nauczyła mnie, a ona dowiedziała się od Boga; Święty Duch nastawił ją na tę prawdę dlatego, aby ona wpoiła ją mi w mojej kołysce; kiedy odżywiałem się mlekiem swojej matki, wtedy to nauczyłem się wierzyć w Chrystusa”.

I w Żywocie świętego męczennika Romana i młodzieńca Waruła, jakby na potwierdzenie tego, opowiedziane jest następujące. Kiedy święty męczennik Roman cierpiał od hegemona męki za Chrystusa, to niedaleko od miejsca jego cierpień stało chrześcijańskie dziecko Waruł ze swoją matką. Zobaczywszy go, Roman powiedział oprawcy: „Oto to dziecko jest małe, a ty stary, a jednak ono mądrzejsze od ciebie, dlatego że zna Prawdziwego Boga, ty zaś nie”. Usłyszawszy to, hegemon wezwał do siebie Waruła i zapytał: „Jakiego Boga ty czcisz?” – „Chrystusa czczę”, – odpowiedział chłopiec. „A co jest lepsze, – zapytał oprawca, – jednego Boga czcić czy wielu?” Waruł powiedział: „Lepiej jest czcić jednego Boga Jezusa Chrystusa”. – „A dlaczego lepszy, – kontynuował męczyciel, – jest Chrystus od naszych bogów?” – „Dlatego, – odpowiedział chłopiec, – że On stworzył wszystkich nas, a wasi bogowie nie stworzyli nic”.

Pohańbiony hegemon rozkazał ukarać potem Warułę rózgami bez miłosierdzia. Chłopiec bez narzekania przyjął wyrok i położył się pod rózgi, ale, kiedy dano mu kilka okrutnych uderzeń, on zasłabł i porosił o picie. Karę powstrzymano, matka wzięła Waruła na ręce, a męczyciel rozkazał odciąć mu głowę. Wiedząc, że męczyciel jest nieludzki i nigdy w żadnym wypadku nie zmieni swojej decyzji, pobożna matka sama poniosła swego syna na miejsce egzekucji po drodze mówiła mu: „Nie bój się, synu mój, nie bój się, słodkie dziecko moje! Nie bój się śmierci, bo ty nie umrzesz, ale żyć będziesz wiecznie! Nie przerażaj się, kwiatuszku mój, bo natychmiast do rajskich sadów będziesz przeniesiony! Nie bój się miecza, bo, będąc ścięty, od razu pójdziesz do Chrystusa i zobaczysz chwałę Jego, i On przyjmie ciebie i przytuli z miłością, będziesz żyć z Nim w radości niewypowiedzianej i będziesz triumfować z Jego świętymi Aniołami”. Po tym nastąpiła egzekucja; matka obmyła ciało syna łzami, dziękując Bogu za to, że On zaszczycił jej syna koroną męczennika, i pogrzebała czcigodne ciało świętego cierpiętnika.

Po tym przykładzie wy, z pewnością, zgodzicie się, bracia, że religijne wychowanie dzieci daleko nie jednakowe jest u chrześcijan współczesnych i chrześcijan pierwszych. Dawni chrześcijanie wraz z pojęciem o Odkupicielu wpajali swoim dzieciom i Jego wysokie nauki o Tajemnicach (Sakramentach) wiary i zasadach miłego Bogu życia, jak to: o Jedynym Bogu, wiecznym życiu, sile pokory i czystej miłości do Boga; mówili o obowiązkach dzieci naśladować Pana w pokorze, mieć bojaźń Bożą, czcić rodziców i starszych; mówili o cierpieniu, przebaczeniu krzywd i niezłośliwości, skromności, wstydliwości, łagodności, milczeniu, dobroczynności, współczuciu i czystości (cnotliwości). Niektórzy z chrześcijan całe umysłowe wykształcenie dzieci ograniczali tylko do Słowa Bożego, zabraniając poznawania nauk pogańskich; inni, przeciwnie, nie bali się wprowadzać do kręgu wykształcenia chrześcijańskiej młodzieży niektórych ksiąg i nauk, nauczanych w pogańskich szkołach.

Głęboka i rozległa wiedza niektórych ojców Cerkwi w zakresie filozofii, historii, nauk przyrodniczych i innych, podobnie jak ich rozmowy z młodzieżą o tematach naukowców pokazują, że i oni sami nie byli obcy, i dzieci nie chcieli odstręczać o nauki, aby tylko ona nie była powodem szkody dla wiary i chrześcijańskiej pobożności. Dlatego w wielu szkołach i rodzinach pozwalano dzieciom uczyć się poezji, muzyki, filozofii, języków, obywatelskich i innych pożytecznych nauk. Wasilij Wielki nawet radził młodzieńcom zapoznawać się z twórczością poetów, historyków, oratorów i w ogóle czytać te dzieła pogańskich pisarzy, z których można zaczerpnąć jakiś pożytek i pouczenie dla duszy.

Jednak, wszystkie świeckie i życiowe nauki były już przedmiotami drugorzędnymi, a głównym i pierwszym przedmiotem wykształcenia była nauka chrześcijańska. Tego uważano za nieszczęsnego, kto zna wszystko i nie zna Boga, tego za szczęśliwego (błogosławionego), kto zna Boga, choćby nie znał nic innego. Jak więc dawni chrześcijanie uczyli dzieci? Kiedy nadchodził czas nauczania dzieci gramotności, dawano im do czytania Biblię. Sadzając do pisania, dawano im jako wzór rękopisy, zawierające wypowiedzi Pisma Świętego. Kiedy potem przychodziła kolej na ustne katechetyczne uczenie się dogmatów wiary i obowiązków chrześcijanina, jako wzór (przewodnik) w tym przedmiocie znów dawano dzieciom Pismo Święte, zadając n niego lekcje do nauczenia się na pamięć. Dziecięca dusza, która zaczęła swój rozwój od uczenia się Słowa Bożego, szybko przyzwyczajała się do pobożnego zajęcia, znajdowała w nim dla siebie wielką rozkosz i wolała je od innych zajęć i przyjemności. Błogosławiony Hieronim opowiada o pewnym chrześcijańskim mężu, że w dzieciństwie swoim on nigdy nie siadał do stołu, nie przeczytawszy uprzednio jakiegoś fragmentu z Biblii, nigdy nie kładł się spać wcześniej, niż ktoś z jego otoczenia przeczyta mu z niej jakiś urywek. To samo robił on i rano: jak tylko skończy swoją modlitwę, od razu zaczynał czytać Biblię.

I owocem takiego wychowania było to, że dzieci dawnych chrześcijan tak bardzo kochały Chrystusa i były silne i mocne wiarą, że bez bojaźni wyznawały Chrystusa Bogiem i nieustraszenie szły na śmierć, i rodzice, widząc to, radowali się. Tak w Żywocie świętego męczennika Mawrikija jest napisane: „Kiedy syn jego, młodzieniec Fotin, za wyznanie Chrystusa był poddany mękom i następnie ścięty mieczem na oczach ojca, wtedy święty Mawrikij napełnił się radością i wesołością, będąc przekonany, że syn jego zasłużył na wieniec (koronę) męczeństwa”.

Zatrzymajmy się bracia na tym krótkim opowiadaniu i zastanówmy się nad nim. Co z niego widać? Widać, że Mawrikij wychował swego syna po chrześcijańsku, jeśli jego syn tak pokochał Chrystusa, że przecierpiał za Niego straszne męki; widać, oczywiście, i to, że Mawrikij przy wychowywaniu syna rzeczywiście o nic tak bardzo nie troszczył się, jak o to, aby utwierdzić syna w mocnej wierze w Boga, niewątpliwej nadziei na Niego i w płomiennej miłości do Niego, żeby jego syn mężnie przyjął za Pana nawet samą śmierć. Tak, wszystko to widać z powiedzianego. Czy dobrze postępują teraz ci rodzice, którzy odkładają zbawienne wpajanie wiary do pewnego czasu, oczekując, kiedy w sercach ich dzieci pojawi się dobrowolne pragnienie religijne? Ale niestety! Ci nieszczęśni rodzice, często sami nie mając w duszach swoich religijnego uczucia, zapominają, że ciernie szybciej wyrastają i zagłuszają sobą dobre nasiona. Dlatego dziecko, nie przyuczone do wiary w niemowlęctwie, staje się grubiańskie w niewierze i często pozostaje takim na całe życie, często takim przechodzi i do wieczności. Straszny jest stan takiej duszy w życiu pozagrobowym! Dawni chrześcijanie przewidywali przebiegłość szatana i z doświadczenia wiedzieli, że jeśli w serce dziecka nie będzie włożone uczucie pobożności w wieku niemowlęcym, to dziecko tak i pozostanie małowiernym albo całkiem niewierzącym. Dlatego chrześcijanie pierwszych wieków o nic tak się nie troszczyli, jak o zaszczepienie wiary w sercach swoich dzieci z mlekiem matki. W związku z tym Pismo Święte dla chrześcijańskich dzieci w starożytności było pierwszą książką edukacyjną, tak, że cerkiewni pisarze, mówiąc o chrześcijańskich szkołach, nazywają je szkołami Pisma Świętego, ćwiczeniem w Piśmie Bożym, a każdy dom i rodzinę chrześcijan – cerkwią. „Jeśli chcecie, – mówili nauczyciele Cerkwi rodzicom, – aby wasze dzieci słuchały was, to przyuczajcie je do słowa Bożego. Dusza, przeznaczona do bycia świątynią Bożą, musi uczyć się i słuchać i mówić tylko to, co wzbudza i podtrzymuje bojaźń Bożą”. Po Boskich księgach ojcowie i nauczyciele Cerkwi radzili rodzicom, aby dawali dzieciom do czytania pisma świętych ojców.

W ten sposób, gorliwie ucząc się Pisma Świętego, dzieci dawnych chrześcijan uczyły się też nieustannej modlitwy; jak rodzice, tak i dzieci każdą pracę zaczynali i kończyli modlitwą. Ich umysł zawsze był zwrócony do Boga, i usta ich były wypełnione modlitwą Jezusową. Wychowując swoje dzieci w wierze i pobożności, pierwsi chrześcijanie skrupulatnie chronili swoje dzieci od wszystkiego, co mogło wzbudzić w nich nieczyste myśli i ruchy (działania). Tak, oni pod żadnym pozorem nie pozwalali dzieciom uczestniczyć w ucztach weselnych, publicznych spektaklach, grach i zabawach; ukrywali przed nimi kusicielskie utwory pogańskich poetów, tragedie, komedie, opery i temu podobne; chronili przed znajomością ze świeckimi pieśniami i lubieżną, rozpustną muzyką; oddalali od towarzystwa z osobami płci przeciwnej, od ludzi luźnego, haniebnego zachowania. W odniesieniu do ciał przyuczali dzieci do skromności w ubiorze i innych zewnętrznych ozdobach, do umiaru, wstrzemięźliwości i prostoty w jedzeniu i piciu. Odgrodziwszy (ochroniwszy) dziecięce serce od wszystkich zewnętrznych i wewnętrznych pokus, pobożni wychowawcy jednocześnie stosowali też środki, które bezpośrednio służyły zaszczepieniu i zakorzenieniu w nich chrześcijańskiej pobożności.

Priepodobny Anastasij, ihumen góry Synaj, sam wychowany w pobożności, mówi o wychowaniu przez chrześcijan ich dzieci w tamtych czasach tak: „My, dzieci, wychowani byliśmy tak, że jeszcze od małych paznokci (od najmłodszego wieku) poznaliśmy Boga. Kiedy On przyszedł do świata, to widzący Go w ciele uważali Go jedynie za proroka. My zaś, dzieci, choć cielesnymi oczami nie widzieliśmy Go, ale już nauczeni byliśmy rozpoznać w Nim Boga i wyznawać Go jako blask Chwały Ojcowskiej. Wychowani byliśmy tak, że, będąc dziećmi, słuchaliśmy Ewangelii z takim szacunkiem, pobożnością, jakbyśmy słyszeli Samego Chrystusa, mówiącego w niej do nas. My wychowani byliśmy tak, że kiedy przystępowaliśmy do Świętego Priczastija, to, i będąc dziećmi, głęboko już wierzyliśmy, że z Ciałem i Krwią Chrystusa przyjmujemy w siebie Samego Pana Boga. My, w końcu, wychowani byliśmy tak, że, patrząc na wizerunek Chrystusa na ikonie, w tym czasie umysłem jakbyśmy widzieli Go, z niebios schodzącego do nas i na nas patrzącego, i z czcią przypadaliśmy do ikon, i kłanialiśmy się im, oddawaliśmy im cześć”.

Zaprawdę pobożność jest drogocennym, wiecznym, niebiańskim darem. Wiedzieli o tym dawni chrześcijanie, dlatego też pobożność u nich była jednym z pierwszych środków do utwierdzenia w nich nawyku do chrześcijańskich cnót. My widzimy: ich dzieci wszędzie i przez cały czas uczestniczyły w pobożnych działaniach swoich rodziców. Czy dokonywała się domowa modlitwa przez wszystkich członków rodziny – w niej uczestniczyły dzieci o każdej porze dnia i nocy, wyznaczone do wysławiania Boga; czy zbierali się wierzący w świątyni Bożej na wspólną modlitwę w określone dni tygodnia i godziny dnia – oni obowiązkowo brali z sobą dzieci, czynili ich uczestnikami Świętych Darów (udzielali Świętej Eucharystii). Nie tylko zmuszali ich do uczestniczenia we wspólnych modlitwach i wychwalaniu Boga poprzez pieśni, ale przyuczali ich do samodzielnego śpiewania niektórych modlitw podczas ogólnej ciszy wiernych. Cerkiew w tym przypadku była prawdziwą szkołą wszystkich chrześcijańskich cnót i obowiązków jak w stosunku do Boga, tak i w stosunku do bliźnich, ponieważ w modlitwach dzieci z całą społecznością wiernych nie tylko wysławiali Boga i oddawali Mu należną cześć, ale modlili się jednocześnie za swoich bliźnich, wierzących, niewiernych i przygotowujących się do wstąpienia do społeczności wiernych, prosząc im u Boga wszystkich najlepszych dóbr, darowanych człowiekowi z łaski Bożej przez wiarę. I dzieci, które otrzymały takie prawdziwe wysokochrześcijańskie wykształcenie i przyzwyczajone do chrześcijańskich cnót, według czystości serdecznej osiągały takie sukcesy w pobożności, że, będąc jeszcze w młodzieńczym wieku, stawały się godne wielkich Bożych dobrodziejstw i niebiańskich objawień.

Tak, pewnego razu pewnej pobożnej i prawej dziewczynie Muzie w sennym widzeniu objawiła się Przenajświętsza Bogarodzica, otoczona przez mnóstwo dziewic. Serce dziecka podczas takiego widzenia przepełniło się niewypowiedziana radością. „O, jak radośnie byłoby żyć z takimi koleżankami pod opieką Matki Bożej!” – myślała błogosławiona Muza. I oto Matka Boża pyta ją: „Czy chcesz żyć z dziewczętami, które widzisz ze Mną?” Muza odpowiedziała, że bardzo pragnie żyć z nimi i gotowa jest w tej chwili pójść za Matką Pana. Wtedy Matka Boża obiecała przyjść do niej za trzydzieści dni, aby wziąć ją ze Sobą, a tymczasem kazała jej powstrzymać się w tym czasie od wszelkich dziecięcych zabaw, nie śmiać się i nie robić nic złego. Po tym widzeniu Muza zbudziła się i od tej chwili już nic dziecięcego nie ujawniała w sobie. Nagła przemiana w charakterze dziecka nie mogła ukryć się przed uwagą rodziców, i na troskliwe pytanie ich, z jakiego powodu ona tak się przemieniła, Muza opowiedziała to, co widziała we śnie i jakie przykazanie otrzymała od Matki Bożej. To wyjaśnienie rodzice przyjęli z wiarą i oczekiwali wydarzenia z oddaniem woli Bożej. Po dwudziestu pięciu dniach Muza nagle zachorowała, i trzydziestego dnia, kiedy Matka Boża obiecała przyjść po nią, chora z promienną twarzą zwróciła się do niewidzialnej dla innych Odwiedzającej i, cichym głosem powiedziawszy: „Oto, idę, Pani, oto, idę!” – oddała ducha swego Matce Bożej.

Oto, przyjaciele moi, jak wielkie dobrodziejstwo, jakie miłosierdzie Boże zdobyła ta dziewczyna swoją pobożnością, czystym, cnotliwym, pokornym i potulnym, choć i niedługotrwałym, życiem.

Kto zaś był przykładem pobożnego życia dla tej świętej dziewczynki? Niewątpliwie, rodzice, i przede wszystkim matka. Pierwsi chrześcijanie zdawali sobie sprawę, że przykład pobożnej matki jest szczególnie silny. Kto doświadczał prawdziwej matczynej troski, ten nie może bez serdecznego wzruszenia słuchać słów, skierowanych przez pewnego pobożnego nauczyciela do swojej matki, która przeszła już do krainy wieczności: „Dziękuję tobie najdroższa mamo! Na wieki zostanę twoim dłużnikiem. Kiedy zauważałem twoje spojrzenie, twoje ruchy, twoje chodzenie przed Bogiem, twoje cierpienia, twoje milczenie, twoje dary, twoje trudy, twoją błogosławiącą rękę, twoją cichą, nieustanną modlitwę, wtedy od najmłodszych lat za każdym razem jakby ponownie odradzało się we mnie życie ducha – uczucie pobożności, i tego uczucia nie mogły potem zniszczyć żadne pojęcia, żadne wątpliwości, żadne pokusy, żadne szkodliwe przykłady, żadne cierpienia, żadne grzechy. Jeszcze żyje we mnie to życie ducha, choć upłynęło już ponad czterdzieści lat, jak ty opuściłaś życie doczesne”.

Oto, przyjaciele moi, w czym zawiera się prawdziwe wieczne szczęście dzieci – to w nieulegającym zepsuciu skarbie – pobożności rodziców, szczególnie drogocenne ono w matce. Pobożna matka swoim wysokim chrześcijańskim przykładem pobożności otwiera dla swoich dzieci drzwi do Carstwa Niebieskiego i do wiecznej radości. O matki! Jaki skarb wy posiadacie, potrafcie więc ten skarb mądrze przekazać swoim dzieciom. Rodzice! Oto przed wami przykład wychowania dzieci przez dawnych rodziców. Jak one wychowane? Jak widzicie, od młodych paznokci ich, według wypowiedzi priepodobnego Anastasija, były im już wpojone przez rodziców i podstawowe pojęcia o Bogu, i mocna wiara w Niego, i płomienna miłość do Niego. Dlaczego by wam tak nie wychowywać dzieci swoich? Powiecie: zajęcia domowe przeszkadzają. A ja powiem: „Nie zapominajcie, że przecież wszystkie wasze domowe zajęcia i troski zostaną po tej stronie grobu, a wiedza religijna, którą wpoicie dzieciom, dla największej ich korzyści, pozostanie z nimi w życiu przyszłym. Dlatego zajęciom domowym zostawcie drugie miejsce, religijnemu wychowaniu – pierwsze i wychowujcie, zgodnie ze słowem apostoła, dzieci swoje w karności nauczaniu Pana (Ef. 6:4). Oto kiedy tak będziecie wychowywać, to możecie też mieć nadzieję, że dzieci wasze, jako utwierdzone przez was w wierze i pobożności, podobnie jak drzewo, posadzone na twardej ziemi, przetrwają w ciągu całego swego życia na drodze pobożności i cnotliwości i posłużą jako wsparcie w swoim czasie i największa pociecha dla was samych!” Amiń.

Rozmowa w święto Wprowadzenia do świątyni Przenajświętszej Bogarodzicy. – Archimandryta Kronid (Lubimow).
Rozmowy i kazania. T. 1, 2. – Swiato-Troickaja Siergijewa ławra, 1998.

 

ZAMIAST ZAKOŃCZENIA

Kończymy książkę, poświęconą wyjątkowemu wyczynowi – wyczynowi macierzyństwa, słowami archimandryty Ioanna (Kriestjankina):

„Wspominając pobożną rodzinę Ioakima i Anny i zrodzoną przez nich błogosławioną Córkę, czyż nie obejrzymy się na siebie, na nasze czasy z ich duchem zniszczenia, a nie stworzenia. I czyż nie zadamy sobie pytania: w czym jest przyczyna, gdzie korzeń okrutniej i mrocznej niepogody, która ogarnęła świat i stawia go na krawędzi zagłady, śmierci?

Czy nie my – jesteśmy niszczycielami domowej (rodzinnej) cerkwi, czy nie my – naruszyciele starych zasad rodzinnego porządku, czy nie my – oddaliśmy dzieci swoje na wychowanie do dalekiego karu, gdzie karmią ich ostami i cierniami i uprowadzają od Ojca Niebiańskiego, uprowadzają od ziemskich rodziców.

Życie – trudna sprawa. I staje się ono nieznośnie trudne, kiedy wyrzucony zostaje z niego Bóg. Przecież kiedy wypędza się Boga z domu, na Jego miejsce przychodzą najbardziej złe duchy, siejące swoje śmiercionośne plewy (chwasty). Mrok i ciemność dawno zaczęły realizować swoje śmiercionośne plany, powstawszy przeciwko rodzinie, przeciwko macierzyństwu, które kryje w sobie przyszłość świata – wychowanie potomstwa.

I musimy z wami to rozumieć, bo oto – nasza teraźniejszość i nasza przyszłość. I w tym nasza odpowiedzialność przed Bogiem. Odpowiedzialność straszna!

A ileż łez i serdecznego bólu musiało wylać matczyne serce, jak to niewielkie, co udawało się uczynić w domu, w rodzinie, było zadeptywane w duszy dziecka w szkole.

I wylewały się łzy, lały się modlitwy. Nie myślcie, że one były niezauważone i niesłyszane. Mogą nie usłyszeć i nie zrozumieć ludzie, ale nie Bóg. A dla Boga to nie są po prostu łzy, to – droga krzyżowa matki-chrześcijanki, walczącej o swoje dziecko przeciwko całemu światu, przeciwko samemu diabłu.

To nawet nie po prostu krzyż. To męczeństwo. Męczeństwo za Chrystusa. A łaska Boża zawsze umacniała męczenników, umacniała ona i was w waszej nierównej walce o swoje dzieci, umacnia ona was i teraz. Tylko aby nie osłabło chrześcijańskie przekonanie i dążenie – wiara nasza…

Ale straszne jest i niszczycielskie, jeśli to u nas, dorosłych, wiara w Boga pozostaje tylko w słowach, a nie przemienia naszego codziennego życia i towarzyszy jej w nas duchowa bezpłodność, nie posiadająca żywej życiowej siły Ducha Bożego. Ale i o ten cud proście, i będzie wam dany.

Wszyscy musimy zrozumieć teraz, że trzeba pilnie ratować od powodującego zepsucie ducha czasów i przywracać do Boga naszą małą cerkiew, naszą rodzinę. Trzeba właśnie w niej zapalić łampadę chrześcijańskiego życia w Bogu. I tylko w tym – zbawienie świata, nasze zbawienie.

Nie odniesiemy sukcesu od razu, będzie nam bardzo trudno, ale robić to musimy ze względu na życie w wieczności.

Przecież ojcowie i matki, przez Boga błogosławieni twórcy i opiekunowie dzieci swoich, odpowiedzialni są za nich i za siebie. I czy nie naszym zadaniem jest teraz, w pustkowiu świata, gdzie panuje samotność, próżność, zamieszanie i obojętność, trwożne zwątpienie w siebie i gniew i złość, stworzyć ognisko modlitwy. Należy pamiętać, że gdzie dwoje lub troje zebrało się w imię Boże, tam Pan pośród nich.

Wtedy dom ożyje! I jeden, i drugi, i trzeci. Ułożone zostaną rozstrojone (zburzone) przez bezbożność porządki wewnętrznego życia rodziny i każdego człowieka. I Carstwo Boże, powróciwszy do duszy, znów zacznie przemieniać świat. I wrócą dzieci do Boga, i wrócą do rodziców swoich z niepogody otaczającego świata…

Ojcowie i matki! Sami, bez dzieci swoich, zbawić się nie możecie – i o tym musicie pamiętać!..

A zakończę słowami świętego nauczyciela Cerkwi Ioanna Złotoustego: „Nie ma żadnej wyższej sztuki, jak sztuka wychowania. Mądry wychowawca tworzy żywy obraz, patrząc na który raduje się Bóg i ludzie”.

Tak więc, aby nie płakać nam teraz od dzieci swoich, aby nie opłakiwać ich i siebie, kiedy one wyrosną, i aby teraźniejsze łzy nie stały się początkiem przyszłych, nie czyńmy dzieła Bożego – wychowania dzieci – z niedbalstwem.

Przyjaciele nasi, jeśli my i teraz nie odczujemy grożącego nam niebezpieczeństwa duchowego zdziczenia człowieczeństwa, tracącego stopniowo obraz i podobieństwo Boże, jeśli nie powstrzymamy procesu bogoodstępstwa i utraty wiary w rodzinach swoich, w sobie, to bliski jest czas, kiedy wypełnią się słowa Chrystusa Zbawiciela: …Syn Człowieczy, gdy przyjdzie, czy znajdzie wiarę na ziemi? (Łk. 18:8) Amiń”.

Archimandryta Ioann (Kriestiankin). – Słowo w dniu święta Ioakima i Anny. Patrz: Kazania. – M., 1995.