Na podstawie https://www.e-reading.life/bookreader.php/1016018/Shipov_-_Rayskie_hutora_i_drugie_rasskazy.html tłumaczenie Eliasz Marczuk
Nigdy się nie widzieliśmy się. Ona przysyłała mi listy: Koślawym charakterem pisma, na kartkach zeszytu w kratkę. Zagmatwanie i chaotycznie próbowała opowiedzieć historię swoich duchowych zawirowań, upadków i, śmiem mieć nadzieję, pewnych przejrzeń. Tam było dużo wszystkiego – pozostawało mi tylko ułożyć wydarzenia w poprawnej kolejności.
Jewdokia pamiętała siebie od pierwszych powojennych lat. Budząc się, widziała przed sobą w świętym kąciku babcine ikonki – babcia, stojąc na kolanach, modliła się. Słoneczne światło zalewało pokój, smacznie pachniało żołędziowymi plackami. Teraz, w starości, ona rozumiała, że w tych czasach była tak blisko Boga, jak nigdy potem.
„Kochałam wtedy wszystkich ludzi, zwłaszcza, oczywiście, bliskich. Kochałam do zamierania serca. Wszystko kochałam: rzeczkę, niebo, rodzinny dom. Dzień zaczynał się od babcinej modlitwy i babciną modlitwą się kończył”.
A dalej kobieta wspomina, kiedy też to wszystko zaczęło odchodzić. Ona pamięta moment, jak zobaczyła na swojej przyjaciółce nową sukienkę z falbankami. I tych falbanek pozazdrościła. A falbanki, jeśli kto nie wie, to marszczone paski materii, które są przyszywane do ramionek, rękawków, – głupstwa ogólnie. Potem dziewczynka pozazdrościła innej przyjaciółce nowych brązowych pantofelków. A przez zawiść weszły w nią i pozostałe zgubne dla duszy namiętności.
Ona wyrosła, wyszła za mąż. Urodziła trzy córki. Pracowała w radzie gminy. I całe pozostałe jej życie było poświęcone temu, żeby żyć nie gorzej niż inni. A według możliwości – i lepiej. Kupowali komplety mebli, dywany, lodówki, telewizory, magnetofony… Kiedy te starzały się, zastępowali je nowymi. I dla tych nabytków, wspominała Dusia, ona i łapówki dawała i dokumenty fałszowała, musiała kombinować, kłamać, pochlebiać, być obłudną… A pieniędzy brakowało. Zaczęli hodować bydło na sprzedaż, zakładali hodowle kur, kaczek, indyczek. Podczas tych prac mąż jej został inwalidą. Ale wszystko u nich było – nie gorsze. „Dom – pełna czasza”. Jego dobudowywano, powiększano. Tak dożyła do siedemdziesięciu lat. I nagle dom w ciągu jednej nocy spalił się. Doszczętnie.
Cała wieś pomagała go gasić. Żadnego majątku uratować nie udało się. Zdążyli tylko wypuścić z szop cały żywy inwentarz. Sami na ulicę wybiegli – ona w szlafroku boso, a on w spodenkach.
I oto rano małżonkowie siedzą na ławeczce naprzeciw pogorzeliska. Obok nich kot. Krowa przyszła i koza. A pozostałe – rozbiegły się i rozleciały. I tu wiaterek przyniósł słaby zapach placków żołędziowych: za ogrodami były dębowe zarośla, i, prawdopodobnie, żołędzie trafiły do ognia. To był zapach z dzieciństwa...
A obok szedł batiuszka do cerkwi – przygotowywał się do służby. On też całą noc pomagał gasić pożar. Jewdokia przyłączyła się do niego, boso zaszła do cerkwi. Batiuszka zajmował się swoimi sprawami, a potem zapytał: „Co chcesz?” Ona pomyślała – pomyślała i powiedziała: „Podziękować Bogu”. Dusia bała się, że duchowny pomyśli, jakby rozum straciła. A on spokojnie i ze zrozumieniem kiwnął: „Odsłużymy dziękczynny moleben”.
Po molebniu wyszła na ulicę. I zrobiło się jej lekko-lekko. Dorośli śpieszyli do pracy, dzieci do szkoły. „Jak ja kocham tych ludzi!” – olśniło nagle Jewdokię. Tymczasem jeszcze wczoraj prawie ze wszystkimi była w niezgodzie.
Sąsiedzi zaprosili na herbatę. Siedzą z mężem przy stole, i wtem przychodzi rodaczka, która dawno przeprowadziła się do miasta. A we wsi miała dom rodziców. I stał on pusty, dlatego że rodzice umarli. Ktoś przez telefon powiadomił ją o pożarze, i ona od razu przypędziła pięknym dużym samochodem.
Mówi: „Idźcie mieszkajcie w tym domu! Oto klucze. A żeby nie było nieporozumień, pozwólcie że zaraz go wam sprzedam za symboliczna cenę! On mi, szczerze, całkiem niepotrzebny”. Małżonkowie zaprotestowali: „Pieniędzy wcale nie mamy, nawet symbolicznych”. Ale mimo wszystko poszli do biura. A tam już przygotowana pomoc materialna: „Weźcie i podpiszecie!”
Otworzyli dom, i okazało się, że on bardzo jest podobny do tego, w którym Dusia spędziła dzieciństwo. Nawet ikony – jakby babcine. I kobiecie zrobiło się radośnie.
Tu zaczęli przychodzić sąsiedzi, przynosili pokarm, odzież. Zwracali kury, kaczki, indyczki. Ale Jewdokia powiedziała: „Dokąd poleciały, niech tam żyją”. Zostawili kozę – aby wyżywić się mlekiem, a krowę tego samego dnia sprzedali. I tak się urządzili.
Wnuczki Jewdokii – dorosłe dziewczyny. Mieszkają w miastach, uczą się. I oto ona pisze: „zobaczę w telewizji płaszcz jakiś, myślę: „Trzeba, żeby i moja wnuczka taki miała!” I zaraz jakby prądem: „Znów falbanki!” Przez ten pożar wskazówka była mi dana, abym zrozumiała swoje życie. On dla mnie – specjalny. Przecież eternit od płomieni pękał i rozlatywał się, podwórka sąsiadów usłane były tym eternitem, a u nikogo się nie zapaliło. Tak że to dla mnie – wskazówka, znak – dla mnie. Jakże jestem wdzięczna Bogu, że nikt więcej nie ucierpiał! Z powodu mnie i moich falbanek”.
W społeczności pracowników poligrafii drukarze gazet zawsze żyli jakby niezależnym, odrębnym życiem. Główne tego przyczyny – niezmienna nocna praca i duży wysiłek pracy. Oczywiście, i innym poligrafom zdarzają się nocne zmiany, ale – zdarzają się, a drukujący gazety jest na nie skazany. Jeśli wspomnieć jeszcze o wyciu i ryku pracujących drukarek obrotowych, przesycających powietrze zawiesiną papierowego kurzu i drobniutkich kropelek farby, stanie się jasnym: ta praca jest ciężka. W dodatku wymagana jest umiejętność – drukarza gazety nie wyuczysz szybko, nie przygotujesz, umiejętności zdobywane są latami.
W swoich typografiach gazet drukarzy znają mało, a i oni sami słabo wyobrażają, co dzieje się w firmie w dzień. Nocne życie innych typografii jest im bliższe i bardziej zrozumiałe, i operatorzy drukarek obrotowych – asy, gdzie by nie pracowali, wiedzą o sobie wszystko, nawet jeśli nigdy się nie widzieli. Czyli to – odrębny świat, jest on nieduży i ciekawe wydarzenia, zachodzące w jego granicach, szybko stają się ogólną własnością.
Oto i Czurkin w tym świecie był kiedyś znany, choć wcale nie był asem, a nawet w ogóle nie drukarzem: przez długie lata on tak i nie zdołał wyuczyć się odpowiedzialnego rzemiosła. Zresztą, nawet nie próbował – nie chciał: parter, wydaje się, zupełnie go urządzał. Parter– dziedzictwo pracowników pomocniczych, maszyna jest tu zaopatrywana w podawane ze składu role (właśnie papierowa rola, a nie rulon – dziwnie byłoby nazywać rulonem monolit ważący tonę). Drukarze z pomocnikiem zajmują pierwsze piętro. Te majestatyczne agregaty połączone w szereg tworzą dział drukarni gazety.
Ale i na parterze Czurkin niezbyt pilnie się starał – nie raz bywało: rola się kończy, a nowej nie ma – gdzie pracownik pomocniczy? Poszukają, poszukają i znajdą w jakimś ustronnym miejscu – śpiącego. Drugiego za niedbalstwo dawno by zwolnili, ale Czurkina ratowała szczera gotowość pokajać się i stała życzliwości dosłownie do wszystkich – cechy wyjątkowo rzadkie i dlatego szczególnie ujmujące. I dlatego chociaż i besztali go prawie bezustannie, ale nie karali. Ile lat miał Czurkin, nikt nie wiedział, akurat i o jego rodzinnym życiu nic konkretnego nie wiedziano.
I oto pewnego razu zagląda na dział redaktor naczelny, zatrzymał się w drzwiach, podniósł dłoń do barku i złożył paluszki w kurzy kuper – przywitał znaczy. Drukarze patrzą na niego – co się stało: po raz pierwszy główny zaszczycił ich swoją obecnością. To dawny redaktor, były korespondent wojenny, nie bał się wybrudzić garniturku – chodził po hali, ściskał ręce, a o północy na Nowy Rok zapraszał drukarzy do swego gabinetu, żeby złożyć im życzenia i poczęstować mocniejszym napojem. I dopiero po tym odjeżdżał do domu.
Podszedł mistrz do naczelnego – ten mu coś do ucha nakrzyczał, ale przy drukarni rotacyjnej krzycz nie krzycz – i tak nic nie słychać, ludzie znakami się porozumiewają. No a ponieważ naczelny znaków tych nie rozumiał, wyszli na rozmowę. Wraca mistrz: „Czurkina!” Ogólnie, wyjaśniło się: bratnie w tych czasach państwo nagrodziło Czurkina orderem – dawno, jeszcze w czterdziestym piątym, a Czurkin, znaczy się, walczył, i oto „Nagroda znalazła bohatera” – informację pod takim tytułem sami następnego dnia publikowali.
Zaczął Czurkin wybierać się do bratniego państwa, ale ubranka odpowiedniego nie miał. Więc, wypisali dla dziesięciu pomoc materialną – ubrali, obuli bohatera, i zjawia się nagrodzony ze wszystkimi swymi orderami i medalami. Spojrzeli chłopcy, wśród nich i frontowcy byli, i oszaleli: pod ciężarem nagrodowego metalu marynarka z Czurkina normalnie spełzała na jedną stronę i ramię do kołnierza się wsuwało. Mechanik – mądra głowa – wykombinował dopasować dodatkowe szelki: z tyłu przypinane do spodni, a z przodu – do wewnętrznych kieszeni czurkinowej marynarki. Wyszło, prawda, że teraz spodni bez marynarki i marynarki bez spodni zdjąć nie było można, a to mogło doprowadzić do nieoczekiwanych skutków, ale: „Będę cierpiał – obiecał bohater. – Moja wina…”
Pojechali – redaktor dla towarzystwa też jeździł – przywiózł Czurkin z bratniego kraju krzyż z pasiastą wstążką, zakropił go jak należy, i już podczas następnej zmiany zasnął na składzie. I nagle znów: „Czurkina!”
Teraz już nie całkiem bratni, choć i zaprzyjaźniony kraj znalazł go ze swoją nagrodą, zalegającą kurzem od tych samych odległych czasów – pomogły informacje w gazetach o poprzednim wyjeździe.
- Coś tam narozrabiał? Pytają go chłopcy.
- Moja wina – mówi Czurkin. – Nie wiem… Nam samochód tam się zepsuł, na holownik czekaliśmy… A ci przybiegli jacyś-tam… mówią, faszyści u nich w miasteczku. Więc, poszliśmy, czterech nas było… A tam żołnierze, oficerowie... Więc, my do nich: wojna się skończyła, a oni… No, wybiliśmy ich… Potem jeszcze jacyś-tam przyszli: to samo… Sipiagin wtedy zginął, młodszy sierżant, spod Tambowa…
Garnitur był na razie cały, szelki też, tak więc wyekwipowaliśmy chwata sprawniej niż przedtem. Tym razem przywieźli z redaktorem naczelnym krzyż o wiele większy, prawda, bez wstążki.
Redaktor namawiał Czurkina „wspiąć się wyżej” – proponował miejsce przewodniczącego komitetu związkowego.
- Po co? – odrzucał Czurkin jego propozycje. – Na życie wystarcza.
- Masz ograniczone wymagania.
- Moja wina.
- W tym miejscu, gdzie byliśmy – zauważył redaktor, rozmarzony – i trzeci kraj niedaleko. A ten kraj, przy okazji można powiedzieć, ostro nieprzyjazny. Może, ty i tamtejszych mieszkańców wyzwalałeś?
- Może, i tamtejszych – zgadzał się Czurkin. – Winien. Holownik nam dopiero po tygodniu przysłali, tak że nie jeden raz chadzaliśmy, winien… Potem jeszcze i Huśkowa zabiło – z Archangielska on, z samego. A ci zawołają – więc my idziemy, a kto oni? My przecież języków nie znamy, tylko co: „Faszyści, faszyści” – no więc idziemy… Tak więc winien: może, i jeszcze w jakimś kraju byliśmy…
Ale do niezaprzyjaźnionego kraju Czurkina nie zaprosili, a i w ogóle on wkrótce znalazł się w więzieniu: obwiniono go o kradzież w sklepie z papierosami i następnie podpalenie go w celu ukrycia przestępstwa. Przy wszystkich swoich nagrodach Czurkin był człowiekiem tak mało zauważalnym, że nikt za nim się nie ujął. Zresztą, jeden raz naczelnemu zakłócono spokój: on dokądś niby nawet zadzwonił, ale powiedział: „Głucho”.
Po roku wyjaśniło się, że Czurkin nie podpalał i nie grabił, przeciwnie – starał się ugasić pożar i uratować papierosy, którymi targowała jego kuzynka. Ona zaś coś tam zrabowała, potem, jak to bywa, podpaliła i w końcu zwaliła wszystko na potulnego Czurkina, a on, ku wielkiej radości śledczego, na wszystkie pytania odpowiadał: „Winien…”
- Poco on ci był potrzebny, ten kiosk? Pytali chłopcy, kiedy Czurkin przyjechał z zamiarem powrotu do drukarni.
- Przybiegli: pali się, mówią, i ja… Moja wina, oczywiście, wiem…
Jednak do pracy go więcej nie przyjęli: naczelny podarował mu „Historię II Wojny Światowej” i cicho odprawił na emeryturę.
Trzydzieści kilometrów od miasteczka S. jest jezioro. Leży ono wśród ogromnych bagien, z powodu czego i jego własne brzegi w większości są zabagnione i nie do przebycia. Niemniej jednak, z jednej strony do wody wąską grzywą podchodzi sosnowy bór, a z przeciwległej strony też jest bardziej suchy klin – tam żurawina.
Przed początkiem dwudziestego pierwszego wieku mieszkańcy pięknego miasteczka znaleźli się w takim ubóstwie, że podobnie jak najstarsi przodkowie, żyli ze zbieractwa: ratowały grzyby i jagody. Grzyby szły na wyżywienie, a żurawinę sprzedawali.
I oto jakoś jesienią trzy koleżanki wybrały się zbierać jagody. Jedna była żoną duchownego, druga – nauczycielką literatury, a trzecia – dyrektorem muzeum krajoznawczego. Na początku batiuszka dowiózł je na starym gaziku do wsi, gdzie mieszkał znajomy leśnik, a stamtąd na przyczepie ciągnika kompanię odholowano na miejsce wysiłku. Po czym traktor odjechał.
Łaziły po bagnie do ciemności, a nocować zabrały się na przyczepie: jej podłoga z desek była wysłana najświeższym sianem, na sianie – materace, na nich – śpiwory. Lekka nieprzemakalna tkanina przymocowana była do burt przy pomocy specjalnych pętli, chroniąc przyczepę na wypadek deszczu, to znaczy miejsce odpoczynku było całkiem przytulne podobało się kobietom. One już nie raz w tym roku jeździły po borówki, jednak nocowały na bagnie po raz pierwszy: same wymyśliły, żeby nie ciągać się tam i z powrotem, nie tracić na drogę swego drogocennego czasu w dzień – po ciemku z tego mchu nie wydostać się.
Przełaziwszy jeszcze jeden dzień, koleżanki pomyślnie wracały do domu, i życie płynęło swoim tokiem.
Po około dwóch tygodniach wprost na ulicy do duchownego podszedł myśliwy z dziwną pretensją: niby, czytał on w gazecie artykuł kapłana o rozkwitającym w tutejszych stronach pogaństwie i uważa ten artykuł za niesłuszny. Niby, jakie znaczenie mają tu nieprawidłowości umysłowe, jeśli jezioro przepełnione jest najnaturalniejszymi rusałkami. Myśliwy był człowiekiem bardzo przesądnym, w dodatku – prawdziwym łowcą, to jest w swoim historycznym rozwoju stał o stopień wyżej od prymitywnych zbieraczy jagód, i kapłan zamyślił się. Dalej wyjaśniło się, że jakiś czas temu myśliwy jeździł nad jezioro – akurat tam, gdzie sosnowy bór: tam brzeg twardy i nawet do wody można wejść. Nocował w krzakach, ogniska nie rozpalał, żeby nie wystraszyć kaczek. I nagle z jeziora – to wycie to chichot.
- Ja – mówi – wystrzelę – cisza, a potem znów chichoczą… I tak do rana… Dopiero o świcie ucichło. A może i wszystkich załatwiłem…
- Więc ty co, prosto do nich strzelałeś? – batiuszka przeciągał rozmowę, żeby zrozumieć o co chodzi.
- Oczywiście! Horror straszny!
- No a jeśli byś zranił – jak potem na motocyklu wieźć: przecież one nóg nie mają… I znów przecież, jaka grupę krwi u nich?
- Jaka?
- O właśnie problem…
- Ja bez śmiechu – horror, mówię! Mogę przysiąc na Biblię!
I tu w świadomości duchownego pojawiły się pewne podejrzenia, i zaprosił myśliwego do siebie do domu. Kiedy matuszka nalewała herbaty, zainteresował się, czy dobrze się im spało podczas noclegu na bagnach.
- Po drugiej stronie całą noc ktoś strzelał – przepili się, chyba.
- A wy co robiłyście?
- My? – ona przypomniała sobie – przypomniała. – Gawędziłyśmy, chyba… może, śpiewałyśmy…
- A co konkretnie śpiewałyście?
Trzeba zauważyć, że matuszka miała wykształcenie muzyczne. Dyrygowała w cerkwi i potrafiła stworzyć znośny chór, prawie do łez zachwycający biskupa, który przyjechał na parafialne święto.
Nocny koncert zaczął się od „Pieśni Solveig” Edwarda Griga. Trzeba było dwa razy powtórzyć ją na bis. I to wszystko pod kanonadę, która donosiła się z drugiego brzegu. Potem nauczycielka opowiedziała koleżankom historię „Piera Ponta”, a przy okazji i inne utwory Ibsena, które kiedyś przeczytała. Koleżanki były zachwycone norweską rzeczywistością, i, właściwie, kiedy panienka przedstawiała dramatyczne utwory, nikt nie strzelał. Szkoda, że Hamsuna nie czytała: byłoby co opowiadać do rana, i, widzisz, wtedy nie wpadłby myśliwy w pogańską pokusę i, możliwe, upolowałby jakieś kaczki. Ale tu dyrektorka muzeum postanowiła błysnąć wiedzą naukową – a ona przygotowywała pracę doktorską o czastuszkach – i zaczęło się!.. Oczywiście, w ramach przyzwoitości – rozprawa przecież, do druku, ale one płakały ze śmiechu, póki sił starczało. Do tego czasu myśliwy wystrzelał wszystkie naboje.
- Ot co znaczy „głupi śmiech” – skarcił nocną śpiewaczkę pobożny małżonek.
Kiedy myśliwy wrócił do domu i o wszystkim opowiedział matce, staruszka pokiwała głową:
- Ile razy ci mówiłam: chodź do cerkwi!
- Co wspólnego z tym ma cerkiew?
- To, że kapłani wszystko wiążą, wszystko łączą.
- Co wiążą?
- A wszystko! Wszystko porozdzielane, porozrywane, porozbijane… my wszystko rozwalamy, a batiuszki łączą, sklejają.
On tylko się opędził:
- Pleciesz nie wiadomo co!
- Jeśli byś nie pił nie straciłbyś rodziny.
- A to co ma wspólnego?
- A to, że ożenić by się tobie trzeba, a tak tylko rusałki, rusałki…
Ojcu Piotrowi wypadło niespodziewane zajęcie – konsultować nagrywanie filmu. „Na kanonicznym terenie twojej parafii będzie kręcony film, – powiedział archijerej, – tematyka wiejska, w scenariuszu jest odbudowa świątyni, tak więc trzeba wywiązać się ze współodpowiedzialności”. Przy tym wręczył jeszcze i oficjalny papier, z którego wynikało, że ojciec Piotr powinien spędzić na planie dziesięć dni „w wolnym od nabożeństw czasie”.
Ojciec i swoją cerkiew remontuje – całymi dniami na rusztowaniach, na dachu, a i dzieci – czwórka: dwóch starszych dwóch malutkich, a tu – kino jeszcze…
I oto przyjechali: tłum ludzi, autobusy, ciężarówki, dźwig, osobowe. I słynna aktorka. Rozlokowali się z dziesięć kilometrów od ojca Piotra na wysokim brzegu rzeki i poprosili odsłużyć moleben. Służy „przed rozpoczęciem dobrej sprawy” i widzi, że nikt się nie żegna, a słynna aktorka w ogóle popala z boku.
- Wy co – mówi – szlachetni bracia i siostry, wszyscy – niewierzący?
Dwoje czy troje posłuchało, przeżegnali się. Po molebniu wszelkie zainteresowanie duchownym znikło: rozbili talerz – taki zwyczaj, zaczął się zgiełk, i ojciec Piotr niezauważalnie odjechał.
Po około dwóch tygodniach zaprosili obejrzeć rekwizytową świątynię zrobioną z gipsu i tektury.
Cerkiew była całkiem jak prawdziwa, z tym, że uwieńczyli ją krzyżami – tyłem do przodu.
- Jaka różnica? – nie mógł pojąć realizator obrazu
- Krzyż, gdzie by się nie znajdował, zawsze patrzy, jakby ze wschodu, a dolna poprzeczka powinna być wzniesiona ku północy – wyjaśnił batiuszka.
- Ikonostas z szesnastego wieku – chwalił się artysta – skopiowany absolutnie dokładnie – i na potwierdzenie otworzył gruby album z kolorowymi ilustracjami.
Ikonostas był oklejony papierowymi ikonami wspaniałego druku, ale o drzwiach bocznych zapomnieli, i ojciec Piotr pokazał je w tej samej grubej książce.
- A tych, pośrodku, co – nie wystarczy? – zapytał reżyser, wyraźnie irytując się.
Batiuszka wyjaśnił, że przez Carskie wrota tak po prostu nie chodzą, że one maja znaczenie liturgiczne. Ale drzwi bocznych mimo wszystko nie zawiesili: przedstawili je farbami i przykręcili dekoracyjne klamki. A oto krzyże obrócili prawidłową stroną.
Po tygodniu kręcili scenę z duchownymi. Ojciec Piotr zmusił przełożyć sutanny guzikami do przodu. Panienka – kostiumer sprzeciwiła się: „Nam przecież wygodniej zapinać z tyłu”.
- Ołtarz – jedyne miejsce, gdzie was, na szczęście, nie ma, a nam wygodniej zapinać guziki z przodu, a nie z tyłu – wyjaśnił batiuszka.
To „was”, trzeba przypuszczać, odnosiło się w danym przypadku nie tylko do panienek –kostiumerem (scenografek), a miało znaczenie kompleksowe.
Tu podeszły jego parafianki, które miały zaszczyt związać swoje życie z kinematografem: jedne uczestniczyły w tłumie statystów, inne grzały herbatę i robiły kanapki. Kobiety które odpracowały po trzydzieści – czterdzieści lat w gospodarstwie przemysłu leśnego, mówiły, że przez całe życie nie słyszały tylu słów przekleństw, ile przez ten tydzień. Ojca Piotra i samego wykrzywiało od rozmów filmowców, ale, wyglądało na to, innego języka oni nie znali. I sławna aktorka też. Jej nie krępowała nawet obecność dzieci na placu.
Zadzwonił biskup:
Skarżą się na ciebie. Prosili, mówią pogodę poprawić, a to deszcze nie pozwalają im kręcić, a ty co powiedziałeś?
- Nie pamiętam, władyko.
- A ty powiedziałeś, że za ich przekleństwa nie tylko deszcz – śnieg spadnie, było tak?
- Może, i było, nic nie pamiętam, ale z powodu brzydkich słów martwiłem się.
- A więc tak: wczoraj, na Zaśnięcie Przenajświętszej Bogarodzicy, śnieg u nich spadł.
- Żartujecie?
- Jakie żarty? Poważnie!
- Ale u mnie nic takiego nie było – zdziwił się batiuszka.
- A ty wczoraj, pewnie, nabożeństwo odprawiałeś?
- Oczywiście, Zaśnięcie przecież!
- Więc i ja o tym. A oni, bracie, kulturę dźwigali. Dla rzesz. Ale ty już postaraj się więcej tak nie prorokować: niech szybciej nakręcą i się zabiorą.
- Boże, zmiłuj się – zasmucił się ojciec Piotr – w sierpniu śnieg – biedaczyska, nieszczęśliwi ludzie…
„Szósty raz”, „siódmy”, „ósmy” liczył odwiedziny planu filmowego. Dziesiąty raz przyjechał, a tłumu nie ma. Zaszedł do filmowej cerkwi, jeszcze raz pozachwycał się papierowym ikonostasem, pomartwił się z powodu śmieci, które pozostały po zdjęciach, i nagle zobaczył na parapecie księgę. To była Ewangelia, która posłużyła w jakimś epizodzie i pozostawiona została potem jako niepotrzebna.
„Zapomnieli – westchnął ojciec Piotr – jak bardzo nieszczęśliwi, dzicy ludzie!”
Wróciwszy do domu zapisał imiona nowych znajomych dla wzmożonej modlitwy.
A film ten wszedł w swoim czasie na ekrany i został wyróżniony nagrodami.
Dawny przyjaciel poprosił wyświęcić dwie dacze – swoją i jeszcze czyjąś: ni to znajomego, ni to krewnego – nie pamiętam. Ale to całkiem nie ma znaczenia – ważne, że położone były ze dwadzieścia kilometrów jedna od drugiej, i, przejeżdżając z miejsca na miejsce, skręciliśmy do Zacharowa – posiadłości Marii Aleksiejewny Hannibal. Przybliżała się dwusetna rocznica Puszkina, i mój znajomy postanowił zobaczyć, czy jest odbudowywany dworek: on był pisarzem z dziennikarską przeszłością i dlatego wiele go interesowało.
Pośrodku zawalonej śniegiem polany wznosiła się żelbetonowa platforma – najwyraźniej parter. Na platformie znajdowała się niewielka grupka ludzi, którzy o czymś dyskutowali, ale jakoś bardzo niewesoło, obojętnie. Mój przyjaciel wysiadł z samochodu i podszedł doi nich, a ja zostałem: dziennikarskiej przeszłości nie miałem, a kapłańska teraźniejszość wcale nie skłaniała do ciekawości. Pamiętam, pewien stary biskup pouczał: „Nie biegaj za problemami, nie uganiaj się: jeśli to twój problem, on sam przyjdzie do ciebie na próg”
Przyjaciel zapoznał się ze wszystkimi – a byli to architekci – dowiedział się, że pojawiły się przed nimi problemy nie do pokonania, i pyta:
- Duchownego nie zapraszaliście?
- A gdzież – odpowiadają – go znaleźć?
A wtedy, trzeba wziąć pod uwagę, parafii było całkiem niewiele i batiuszki byli wielką rzadkością. Tu mój przyjaciel wrócił do samochodu i mówi:
- Trzeba by jeszcze poświęcić zakładkę domu.
Oto i przyszło, nawet wcale nie problem, a zadanie: małe, proste, użyteczne – teraz będziemy rozwiązywać. Wysiadam z samochodu: w epitrachilionie, poruczach, z wyposażeniem do posług religijnych w walizeczce – architekci oszołomieli. Tacy sympatyczni ludzie – mężczyźni z bródkami, damy w futrach. Wspiąłem się na betonowy cokół, przywitałem się.
- Wy co – mówią – specjalnie z naszego powodu tu zajechaliście?
- A któż to wie – mówię.
Patrzę, zalany pierwszy strop – akurat to co potrzebne do poświęcenia.
- Z której strony wschód? – pytam.
Oni pokazali: a tam naprzeciw środka belki leży siekiera. Tu nadeszła moja kolej na zdziwienie – podczas poświęcenia trzeba trzykrotnie uderzyć siekierą po wschodniej belce:
- Wszystko macie już przygotowane…
Oni całkiem się zdezorientowali: zawołali robotników, zaczęli wyjaśniać, dlaczego nagle topór znalazł się w tak specjalnym miejscu, ale brygadzista odpowiedział:
- A któż go wie? Gdzie pracował, tam zostawił, gdzie zostawił, tam też leży.
Przyjaciel też był zaskoczony tym co się działo. Kiedy odjeżdżaliśmy, powiedział do architektów:
- Bóg was lubi.
- Puszkina lubi – pokornie zaprotestowali i, zwrócili się do mnie: – A wy jak myślicie?
A ja myślałem, że Bóg lubi i Puszkina, i architektów, i nas wszystkich.
Od tego dnia problemy nie do pokonania tej budowy już nie nachodziły, i dom Marii Aleksiejewny Hannibal, w którym minęło dzieciństwo geniusza, został odbudowany w ustalonym terminie.
Biskup wezwał mnie i skierował w delegację:
- Tam artyści, mąż i żona, w bardzo podeszłym wieku – prawie, pod osiemdziesiątkę.
Oni przekazali nam kilka cerkiewnych ikon, i w ogóle wiele różnego robią dl Cerkwi. Poprosili, aby wziąć ich do na malowanie w plenerze. Starosta soboru ma dom na wsi – odwieziono ich tam.
- A ja – mówię – Władyko, co mam wspólnego z malarstwem?..
- Z malarstwem – nic. Ale oni mają myśliwskiego psa i broń. A do tej sprawy wy w niedalekiej przeszłości – na wszystkie strony… Jutro zaczyna się sezon polowań. Dopilnujcie tam, żeby oni nie zabłądzili, nie wystrzelali się nawzajem, żeby ich wilki czy niedźwiedzie nie zjadły, ogólnie – żeby nie było żadnych problemów.
Jeszcze opowiedział, że malarze ci – realiści, to znaczy malują świat takim, jak stworzył go Pan Bóg, nic nie zniekształcają, w odróżnieniu od wszelkich abstrakcjonistów, awangardzistów i modernistów.
Dał samochód. Pytam kierowcę, dokąd jedziemy. On mówi, że najpierw po trasie, potem w prawo, później w lewo żwirówką, dalej całkiem wąską polną, ogólnie około sześćdziesięciu kilometrów. Ale dokąd właściwie jedziemy, jednak nie zrozumiałem.
Dobraliśmy się. Wieś – trzy chatki. Chaty straszne: wrośnięte w ziemię, pochylone, kryte ni to linoleum ni to ceratami. Przy jednej – malarze: sztalugi w różne strony – ludzie pracują.
- Szczodrym człowiekiem jest nasz starosta soboru – mówię – takim przepychem gości obdarował.
- A im podoba się – wzruszył ramionami kierowca, który już tu bywał.
Porzuciwszy zajęcie oni rzucili się do nas z okrzykami zachwytu: chyba im rzeczywiście podobało się. W tym momencie skądś zza wsi przyleciał szalony foksterier, oblizał wszystkich i znów odleciał za wieś. „I na cóż – myślę – oni zamierzają polować z myśliwskim psem?” Na takie polowanie wcale nie był sezon. Teraz mógłby przydać się
seter… Pozostawało mieć nadzieję, że pies choć trochę zna życie seterów, pointerów czy wyżłów. A może – spaneli…
Wyładowaliśmy towar, i samochód odjechał. Malarze wrócili do sztalug, a ja poszedłem urządzić się w oddzielnych chacie – podobno cała wieś należała do starosty soboru. Starosta ten był z emwódzistów (pracowników spraw wewnętrznych), przez lata pracy w świątyni ucerkowił się, ale bardzo dziwne… Zdarzało się, rozmowa dotknie jakichś ludzi, którzy według jego rozumienia prawa szkodzą Ojczyźnie, czy to politycy, urzędnicy czy rock-muzycy, i on rąbie z rozmachem: „Powiesić trzeba!” Jeśli jego zaczepią, westchnie:
„A co?.. No, oczywiście, po – naszemu, po – chrześcijańsku, – z miłością”.
Otworzyłem drzwi – wewnątrz ciemno i wilgotno: ciemno dlatego, że dawne szybki z biegiem lat całkiem zmętniały, a wilgotno – bo niezamieszkane. Na szczęście, piec, jak mi obiecywano, zachował się sprawny, i do wieczora chatkę udało się przesuszyć.
Następny dzień zaczął się spokojnie: małżonkowie pracowali, ja chodziłem po grzyby. Ale po południu do wsi zajrzało dwóch mężczyzn: oni szli z lasu i też – z grzybami. Zapoznaliśmy się, rozgadaliśmy się: mężczyźni przyjechali z daleka – z Tiumeńskiego regionu, żeby odwiedzić swoją siostrę. Siostra niedawno wyszła za mąż za żołnierzyka, który stąd pochodził, przeprowadziła się do niego, urodziła syna, i on, świętując to wydarzenie, pijaniuśki utonął. I oto oni przyjechali popatrzeć na jej bytowanie, a w razie konieczności zabrać z powrotem.
Okazało się, że trzy kilometry od nas jest niewielka wieś, położona na brzegu jeziora, a w tym jeziorze kaczek – mnóstwo!
- Dlaczego więc ich nie strzelają? – pytam. – Przecież dziś otwarcie sezonu łowieckiego.
- I sami nie rozumiemy – odpowiadają tiumeńscy bracia. – Dlatego, pewnie, że we wsi nie zostało mężczyzn.
I jeszcze zapraszali oni skorzystać z duraluminiowej łodzi:
Ją łatwo poznać – taka pomarańczowa. Z wiosłami i nie zamknięta: pływajcie ile chcecie.
Wieczorem przeprowadziliśmy strzelanie ćwiczebne. Prawda, na początku staruszek długo nie mógł złożyć dubeltówki – zapomniał, zapomniał jak przyłącza się łoże. No, z tą sprawą poradziliśmy. Potem podrzucałem do góry zardzewiałą patelnię, on strzelał – nie trafiał, a pies oszalały pędzał wokół wsi. Tu nagle dama zażądała strzelby. Odmawialiśmy, ostrzegaliśmy o silnym odrzucie, ale bezskutecznie:
- Gołąbeczko, przecież kiedy to było?
- Co ty chcesz przez to powiedzieć?
Wetknęliśmy w ziemię kołek, do niego przystawiliśmy tę samą patelnię. Strzelba wyraźnie była zbyt ciężka dla gołąbeczki, i, celując ona odchyliła się do tyłu. Tylko chciałem poprosić ją, aby stanęła prawidłowo, jak rozległ się wystrzał, i staruszka upadła na wznak. Rzuciliśmy się ją podnosić, a ona opędza się rączkami i obstawia:
- Dlaczego nie uprzedziliście, że tak mocno uderzy w ramię?
- Przecież mówiliśmy, gołąbeczko…
- Ale że właśnie tak mocno – nie mówiliście.
- Nieposłuszna – czule powiedział staruszek.
- Za to trafiłam! – radośnie wykrzyknęła ona, podnosząc się i się otrząsając.
Rzeczywiście tak: odległość była niewielka, i patelnię rozniosło na strzępy. Przy okazji i kołek przebiło.
Wczesnym rankiem, ubrawszy się polowo, wyszedłem na ganek. Wkrótce pojawili się i malarze. Małżonek był w jasnym kostiumie, opasany pasem na naboje, w słomianym kapeluszu, z którego sterczało wymięte pióro jastrzębia – krogulca. Wczoraj wieczorem widziałem już to pióro – przywlókł je skądś foksterier. Dama była w długiej różowej sukni, też – w słomianym kapeluszu i z białym parasolem, który po złożeniu był elegancką laską.
- My – wiecie – postanowiliśmy letniskowe kostiumy włożyć – wyjaśnił staruszek – w ubraniu roboczym nieprzyzwoicie.
Naszemu bratu czasu na zdumienie wcale nie było dane. My tak często spotykamy się z czymś niezwykłym, że, jeśli by za każdym razem się zdumiewać, cały czas będziesz chodzić z otwartymi ustami. A przecież jeszcze i służyć (nabożeństwa) trzeba – wygłaszać zawołania, kazania…
Mój ubiór oczywiście nie pasował do stroju tak dziwacznego na polowanie: musiałem wrócić i założyć sutannę. Błotnych bytów (gumowców do pasa) nie zdejmowałem.
Kroczyliśmy bez pośpiechu, godnym krokiem, a oto foksterier to pędził do przodu po drodze, to przybiegał z powrotem: miastowy pies po prostu wariował od wiejskiej swobody. Kiedy podchodziliśmy do wsi, dama wzięła go na smycz, żeby nie uczynić szkody miejscowym kurom. Tu akurat zaczęło przypiekać słoneczko, ona otworzyła nad głową parasol, i w ten sposób weszliśmy na brzeg jeziora. Na prawo i na lewo wzdłuż brzegu położone były chaty, a wprost przed nami przy drewnianym molo stał z wyglądu wojskowy szary stateczek z napisem: „Ochrona przyrody”. Obok niego kołysała się na wodzie pomarańczowa łódeczka.
Kiedy ładowaliśmy się, na pokład stateczku wyszedł z kabiny człowiek w mundurze leśniczego.
- Dobrego zdrowia! – staruszek uniósł kapelusz.
- I wam… cieszyć się zdrowiem – oglądając nas, człowiek odpowiadał powoli, jakby w zakłopotaniu.
Puściliśmy się po falach: malarz w białym kostiumie, malarka pod białym parasolem, ja w sutannie i biały pies. Kaczek na jeziorze było rzeczywiście dużo. Staruszka krzyczała: „Strzelaj tam!”, staruszek bił, walił, pies skakał do wody, dokądś pływał, nic nie przynosił.
Wpadliśmy na mieliznę. Podwiązawszy poły swego długiego odzienia, wyszedłem z łodzi i długo popychałem ją. Potem wlazłem z powrotem. Ominęliśmy maleńką wyspę, i tu zobaczyłem na specjalnym słupku żelazną tarczę z napisem: „Miejsce reprodukcyjne. Polowanie zabronione”. Okazało się, że ta płytka zatoka z trzciną i pozostałą trawiastą roślinnością była miejscem kaczych legowisk i nikt tu nie polował, a my pluskaliśmy na widoku całej wsi i niewiadomo dlaczego na próżno waliliśmy w niebo.
Malarze tak rozentuzjazmowali się strzelaniem, że nic nie zauważyli. Tu na szczęście pogoda zmieniła się: zerwał się wiatr, zaczął pokapywać deszcz, pośpieszyliśmy do brzegu. Zrozumiałem, że człowiek na stateczku ochrania ten obszar i że on był całkowicie potrząśnięty niespotykanymi strojami i z zakłopotania nie był w stanie nawet nas zatrzymać. A mieszkańcy wsi, oszołomieni bardzo dziwnym widokiem, patrzyli w okna i, wydaje się, nie decydowali się wychodzić na próg.
Ale teraz jesteśmy przestępcami, i staruszek – główny przestępca, ponieważ właśnie on strzelał… dobrze jeszcze, że nic nie upolowaliśmy. Ochroniarz przyrody pewnie wezwał już milicję, i przy stateczku mogło oczekiwać nasz niewesołe spotkanie… Oto już uradujemy biskupa! I nie ma co winić tiumeńskich braci: oni, jak myślę, byli całkiem szczerzy – sami tylko przyjechali i o tutejszych krainach mało co wiedzieli: „kaczek – mnóstwo”. Tymczasem sprawa nieoczekiwanie przyjmowała kryminalny bieg – pozostawało tylko się modlić…
Przy stateczku nikt na nas nie czekał.
Deszcz trwał, i kiedy przyszliśmy do wsi, białe spodnie malarza do kolan były wymazane błotem. A oto jego małżonka, która w jednej ręce miała parasol, a w drugiej – połę, potrafiła zachować długą suknię suchą i czystą.
Nocą deszcz przemienił się w ulewę, i szofer, który przypędził wczesnym rankiem, zmusił nas szybko zabierać się: zdążyliśmy dojechać do żwirówki, póki polna nie rozmokła.
Goście byli bardzo zadowoleni. Biskup podziękował mi i powiedział:
- Byłem całkowicie pewny, że pod waszym kierownictwem wszystko będzie u nich w najwyższym stopniu pomyślnie i bez jakichkolwiek niesnasek.
- Któż sprzecza się z biskupem? Więc i ja nie zacząłem go pozbawiać przekonania.
Ojciec kursował po Wołdze jako szyper barkowy. Matka, jak przyjęte u barkowych, pracował przy nim jako marynarz. Mieszkali oni w rufowej nadbudówce, i tu urodził się Nikołuszka. Była zima, barka stała w zatoce, i ojciec mógł ocieplać mieszkanie: obił deskami i wyścielił podłogę. Ogrzewał ich niewielki żelazny piec, służący jednocześnie jako płyta kuchenna. Prawie na wszystkich sąsiednich łodziach dokładnie tak samo zimowały inne rodziny – cała wioseczka. Ci wołgarze po prostu nie mieli gdzie się podziać – w czasie wojny stracili domy.
Pierwsze siedem lat Mikołajek mieszkał przy rodzicach, potem oddano go na brzeg – do szkoły z internatem, gdzie zmienił swego starszego brata, który dostał się do szkoły marynarskiej. Kiedyś była u nich i siostra – urodziła się przed wojną, ale podczas ewakuacji zachorowała i zmarła. Rodzina ewakuowała się niedaleko: od rodzinnego Stalingradu około dwustu pięćdziesięciu kilometrów w dół rzeki, gdzie dorośli pracowali jako podbieracze – podbierali trupy, płynące z Stalingradzkiej bitwy. Tam, we wsi, pochowano też dziewczynkę.
Czasami rodzice odwiedzali mogiłkę, brali z sobą Mikołajka. Kapitan holownika zatrzymywał karawanę i czekał, póki oni na łódce popłyną do wsi i wrócą.
Oprócz zwykłej szkoły Mikołajek uczęszczał również do muzycznej – ojciec tak bardzo lubił muzykę: na początku woził z sobą patefon i między frontowymi pieśniami słuchał romansów w wykonaniu Nadieżdy Andriejewny Obuchowoj, potem nabył radiolę i mnóstwo najróżniejszych płyt. Najczęściej puszczali Czajkowskiego: zdaniem ojca, utwory znamienitego kompozytora szczególnie harmonizowały z brzegami Wołgi. Takiegoż zaszczytu godne były niektóre utwory Glinki, Rachmaninowa, Borodina i Kalinnikowa. Bywało, ojciec puści płytę, wyjdzie na pokład, patrzy na przepływające brzegi i słucha, słucha… Potem mówi: „Pasuje!” Albo: „Nie pasuje!” To już jak komu się powiedzie. Ku jego ubolewaniu, w szkole muzycznej były tylko instrumenty dęte – i Mikołajek opanowywał je.
Latem, podczas wakacji, żył z rodzicami na barce, pomagał w miarę swoich sił i umiejętności. Szyper, a według terminów marynarskich – barkowy, opuszczał i podnosił kotwicę, odpowiadał za linę holowniczą, podpływanie do trudnych miejsc: przy cumowaniu, mostach, i śluzach, wieczorem zapalał na maszcie światła. A jeszcze trzeba było co rusz coś naprawiać, podmalowywać, czyścić, smarować – Mikołajek we wszystkich tych zajęciach brał udział. Mama prała, przygotowywała posiłki, ale w razie konieczności mogła nie gorzej niż ojciec poradzić z kotwicą i liną holowniczą.
Ostatnie szkolne wakacje on jak zwykle, spędzał na pływaniu: z Jarosławia w dół wieźli rzeką samochody osobowe, z Astrachania w górę – arbuzy.
W Astrachaniu – fajnie: tylko zatrzyma się barka do załadunku, pojawiają się ludzie z czarnym kawiorem. Ojciec poprzebiera, poprzebiera, w końcu wybierze: weźmie litrowy słój „najświeższej ziarnistej”, postawi na stole i podaje stołową łyżkę: „trzymaj Kola, kawior trzeba jeść łyżką”. No, zrozumiała sprawa, pomidory jeszcze, arbuzy, owoców wszelkich pełno… A już ryb ile! Choćby na redzie, choćby na przystani – Kola bezpośrednio z burty łowił i karpie, i sumy, i klenie, i okonie, i sandacze, i szczupaki… O płoci nie ma co mówić – suszyli ją setkami. Jak dobrze w Astrachaniu! Było… wtedy… Zresztą, i teraz jeszcze nieźle.
Załadowaliśmy barkę arbuzami i odprowadziliśmy na redę – czekać na drugą łódź:
Powinny być holowane dwie razem. Kola z samego rana łowił ryby i zdążył już sporo nałowić. Tu podpłynął pasażerski spalinowo-elektryczny z Moskwy: oczekując, kiedy zwolni się zajęta przez kogoś przystań, cichutko pracował śrubą i stał całkiem obok. To oczywiście przeszkadzało zarzucać sprzęt, i Kolka przerwał zajęcie. Poruszył ziemię w starym wiaderku – popatrzył, ile zostało robaków: w Astrachanu robaków nie ma, trzeba było wozić z Jarosławia. Zdecydował, że na ranek wystarczy, a więcej i nie trzeba było – w dzień należało odpływać.
Z powodu braku zajęcia wspiął się po schodkach na dach nadbudówki, gdzie było ogromne koło sterowe, położył na nie ręce i zaczął bezcelowo przyglądać się odległej redzie, przystani, nabrzeżu… obrócił się do spalinowo-elektrycznego, który w żaden sposób nie chciał odpływać, zobaczył kapitana w kokpicie, dwóch marynarzy, układających linę na dolnym pokładzie… Za oknem jednej z kajut jaśniała twarz dziewczyny… Nie zdążył jeszcze przyjrzeć się tej twarzy, ale zamarł i przestał oddychać…
Nawet nie podejrzewał, że chwila, która tylko co przeminęła, przewróciła całe jego życie.
Potem dziewczyna wybiegła na pokład.
- Jak masz na imię? – krzyknął.
- Masza, a ty?
Przedstawił się. I tu pasażerski zaczął nabierać prędkości.
- Jak odnaleźć?
Dziewczyna kila razy wykrzyczała numer, Kola zapamiętał.
Zimą kontaktowali się tylko przez telefon, i to rzadko, kiedy Koli udawało się zaoszczędzić pieniędzy. Latem. Całkiem nieoczekiwanie dla rodziców, on pojechał zdawać wcale nie do marynarskiej, a do szkoły muzycznej – pojechał do Moskwy. I dostał się. Masza odpoczywała z mamą gdzieś na południu i wróciła dopiero przed pierwszym wrześniem. Tu i u niego i u niej zaczęły się zajęcia – a ona uczyła się w dziesiątej klasie – i na początku spotkania były krótkie, na ulicy. W końcu Kola został przyjęty w domu i przedstawiony mamie – ojciec dawno założył nową rodzinę i nie pojawiał się.
Teraz cały wolny czas spędzał albo w gościach, albo oczekując jej ze szkoły, na przystanku tramwajowym. Okazało się, że Masza ma i innych wielbicieli, a wśród nich – całkiem urządzeni młodzi ludzie z zawodem i pensją, a nie z żałosnym stypendium.
- Przejmujesz się nimi? Zapytała pewnego razu Masza.
Kola przytaknął.
- Nie przejmuj się – powiedziała spokojnie.
Jednak on dalej cierpiał. I to nie tyle z powodu wielbicieli, ile z powodu siebie samego: z każdym dniem własny prowincjonalizm i brak wykształcenia stawały mu się coraz bardziej widoczne. Rozumiał, że tam w Astrachaniu, na Wołdze, był w swoim żywiole i, chyba, wywołał na dziewczynie jakieś wrażenie, a tu zamienił się w egzotykę – wioskowego trębacza. Mama Maszy właśnie tak go nazywała – Trębaczem. Ona zajmowała się tłumaczeniem literatury z francuskiego, była ładna, pragnęła wyjść za mąż, i wśród jej gości co raz pojawiały się sławy.
Uczucie obcości narastało, i pewnego razu ze smutkiem powiedział:
- Wydaje się, całkiem przestałaś mnie kochać.
- Nie – odpowiedziała Masza jakby w zamyśleniu – ja ciebie kocham – ale w jej głosie było słychać niezdecydowanie.
Następnego lata, kiedy Masza powinna była zdawać egzaminy na uniwersytet, Mikołaj ze studencką orkiestrą wybrał się na występy: chciał zarobić pieniążków, żeby się przyodziać i poważniej wyglądać. I zaczęło się, przeloty, przejazdy, koncerty, próby – to w pokoju hotelowym nie ma telefonu, to jest, ale różnica w czasie taka, że w Moskwie głęboka noc. A tu jeszcze flecistka na sąsiednim krześle – kiedy ramieniem, niby niechcący, się dotknie, kiedy kolankiem. Ogólnie, długo nie dzwonił do Moskwy. A zadzwonił – nikt nie odpowiada. I po raz drugi, i trzeci…
Wrócił Mikołaj – a w mieszkaniu Maszy nikogo nie ma: światło wieczorami nie zapala się. Przepadła Masza. Tu, prawda, jedna pianistka zaproponowała przygotowanie programu koncertowego na obój fortepian.
Przygotowywali pół roku, można było dawać koncert, jednak pojawiła się wokalistka – mezzosopran, z powodu której duet instrumentalny w mig się skłócił.
Pewnego razu wieczorem światło w oknach Maszy zapaliło się. Mikołaj radośnie pobiegł do drzwi, ale okazało się, że zamieszkali tam obcy ludzie. Oni poinformowali tylko, że zamiana mieszkania była skomplikowana, wieloetapowa i że poprzednia gospodyni, wydaje się, wyszła za mąż za owdowiałego dyplomatę i wyjechała do nieznanego kraju.
Potem Mikołaj skończył konserwatorium, grał w dobrych orkiestrach, został laureatem konkursu.
Był dwukrotnie żonaty, rozwodził się i dożywał w samotności. Wracając do przeszłości, ze zdziwieniem przekonywał się, że kobiety nie zostawiły w jego duszy żadnego śladu – całkiem żadnego. Tam była tylko Masza. Jedyna. Tymczasem oni i pocałowali się po – dorosłemu tylko raz. Był chłodny wieczór, stali na placu przed domem Maszy, pod lampą, śnieg padał cichymi płatkami… Rzuciło ich do siebie z taką siłą, że usta – do krwi. „Jak jeszcze zębów nie powybijaliśmy” – śmiali się później ze swojej nieumiejętności.
I wierzył, że ona na pewno żyje, i wszystko u niej dobrze: mąż, dzieci, wnuki… I wszyscy zdrowi i szczęśliwi. I od tej myśli robiło się mu radośnie i ciepło, i się uśmiechał. Ale czasami przychodził ból: ach, jeśliby się z nią spotkali, niech choćby nie na długo – na chwilkę… Wydawało mu się, że całe minione życie odnalazłoby wtedy jakiś porządek, dopełnienie, jakiś sens. Czuł się jak rozdarty, rozstrojony instrument: jedna struna dostrajała się do jednego człowieka, druga – do drugiego, trzecia – do trzeciego… A tu, patrzysz, zostałoby tylko to, co związane z Maszą, wszystkie pozostałe struny można byłoby wyrzucić. Niech nie harfa, niech bałałajka, za to – z czystym dźwiękiem. I w miejsce odrażającego brzęczenia, być może, usłyszałby melodię choć i prostą, ale czułą, piękną.
Jeśliby się spotkali… Choć na chwilę…
Od Srietienskiej bramy do szosy Choroszewskiej droga niebliska – idź i idź przez noc. Na Bożonarodzeniowym bulwarze Saszkę dogania polewaczka: on przyciska się do ściany domy, żeby nie oblało wodą, ale samochód zwalnia prędkość, a potem i całkiem się zatrzymuje. Wyciągnąwszy się do prawych drzwi, kierowca otwiera je i, prawie leżąc na siedzeniu, pyta:
- Daleko?
- Daleko – macha ręka Saszka.
- Właź, do Puszkińskiej mogę podwieźć – i, kiedy Saszka siada, wyjaśnia: – Mam tam zawrócić w powrotną stronę.
Samochód rusza, woda bije o asfalt i, uderzając o krawężniki, odbija się do góry. Na ulicach ani samochodów, ani pieszych – noc…
- Odprowadzałeś? – pyta kierowca – człowiek niemłody i wglądający na życzliwego.
- Odprowadzałem.
- Pocałować pozwoliła?
- Pozwoliła – uśmiechnął się Saszka.
- Dobra sprawa – przyznaje kierowca. – No a tak... jeszcze cokolwiek się dostało?
- A jakby nie...
- Całkiem nic?.. No choć odrobinkę – objąć choć... i inne co...?
- Odrobinkę się dostało... ciut-ciut.
- Już nieźle – ocenia kierowca i wzdycha.
Na Puszkińskiej rozstają się. Ale Saszka niedługo idzie pieszo: zabiera go furgon dostawczy. Za przednią szybą portret Gagarina, który niedawno latał w kosmos.
- Chodziłeś witać Gagarina? – pyta kierowca.
- Chodziłem – odpowiada Saszka.
- Fajnie było!
- Fajnie! Zgadza się Saszka.
Dojeżdżają do Białoruskiego. Dalej – po podkładach kolejowych w kierunku „Biegowej”.
Kilka okien zajezdni oświetlonych, nad nimi szyld „Stołówka”. Saszka przypomina, że jest głodny i że zachował się jeszcze rubel w monecie. Wieczorem zaprosił Alonkę do kawiarni, zamówił dwie lampki szampana, dwa lody i dwie kawy – na wszystko, jak zakładał, wydał trzy ruble, a czwarty – rezerwowy – został. Żałuje, że przypomniał o pieniążku późno, przecież za rubla można było dojechać od Białoruskiego taksówką, a teraz – daleko zaszedł, wracać nie będzie.
W stołówce prawie nikogo nie ma, tylko przy oknie siedzi dwóch w mundurach kolejarzy: star i młody. Saszka podchodzi do kasy i wyciąga monetkę:
- Cokolwiek…
Podają mu talerz pierożków z mięsem, kompot i czterdzieści kopiejek reszty:
- Pierwszego (dania) na razie nie ma: kapuśniak się skończył, barszcz jeszcze nie ugotował się. Jeśli nie wystarczy – podejdziesz, dołożę ci pierożków na czterdzieści kopiejek.
Saszka je i ciągle stara się skombinować: wystarczy mu czy nie wystarczy, ale myśli rozbiegają się i w żaden sposób nie może się skupić.
- Siemionycz – zwraca się kasjerka do starszego – patrz, jak u chłopaka oczy płoną.
- Młody – odpowiada kolejarz – to i płoną.
- Twój pomocnik też młody, a nie płoną.
- Kiedy premię otrzymujemy, i u niego płoną.
- A u tego nie od premii – znam się. Ty ze spotkania, chyba? – zwraca się do Saszki.
Saszka milcząc kiwa głową i wstaje – boi się, że zaraz zaczną pytać o pocałunek i całą resztę.
- A to właśnie jest najlepsza premia – śmieje się starszy – ty, kawalerze, dokąd?
- Na Choroszowkę.
- Możemy podrzucić do „Biehowej”, ale odjazd – popatrzył na zegarek – za około trzydzieści minut.
- Dzięki, za ten czas dojdę.
Na szosie Choroszowskiej ani samochodu, ani pieszych –noc… Przeleciał z wyciem tir z pierwszej fabryki samochodów – z skądś z daleka do domu wraca, i znów cisza. Saszka ostrożnie otwiera drzwi, wchodzi bezszelestnie, i zaraz w pokoju mamy zapala się światło – ona nie śpi. I zaczyna się: „włóczysz się nocami”, „na pewno, wypił”, „jedzenie w lodówce”.
- Premię otrzymałem – mówi Saszka.
- Jaką jeszcze premię? Gdzież ty mogłeś ją otrzymać?
- Przed Srietieńską bramą, tam, przed Srietieńską – pada na łóżko i natychmiast zasypia twardym snem szczęśliwego człowieka.
Holowaliśmy przystań pływającą z jednego kanału do drugiego. Na niej przez wiele lat znajdowała się baza rybacko-łowiecka, ale ryb w najbliższej okolicy zabrakło, i trzeba było przenieść się na drugi bank: bankami nazywane są tu największe kanały, uchodzące bezpośrednio do Kaspijskiego.
Na czas wydarzenia przyjmowanie gości wstrzymano – przystań była bez prądu, to znaczy – całkiem bez komfortu, jednak mnie ta okoliczność nie smuciła i wprosiłem się na pływanie. Planowano, że będzie krótkie, i nocować będziemy już na nowym miejscu. Na mego szefa wyznaczono mechanika, który został doglądać konstrukcji.
Podpłynął holownik, zaczepiliśmy linę, potem od starych drzew odwiązaliśmy cumy, przytrzymujące przystań przy kawałeczku ziemi, i zaczęła się podróż. Był koniec lata, dzień cichy i słoneczny. Siedzieliśmy z mechanikiem na plastykowych fotelach na pokładzie, owiewał nas wiaterek, i ani meszki ani komary nie przeszkadzały.
Przemknęła bajda – dziesięciometrowa stalowa łódź z dwoma przyczepianymi silnikami po dwieście koni każdy. Cała w powietrzu, tylko rufa dotyka wody, kontury dziobu wąskie, jak sztylet.
- Kłusownicy – powiedział mechanik – w morze popłynęli – sieci sprawdzać.
Ale ja i sam wiedziałem, że te wyścigowe morskie łodzie – transport wyłącznie kłusowniczy: puste metalowe koryto, trochę rzeczy na dnie.
Przedyskutowaliśmy z mechanikiem, jak zmieniło się bezprawne rybołówstwo w ciągu półwieku. Wtedy jesiotrowate łowiono powyżej Astrachania – w rzecznych kanałach: brano tylko ikrę, ryb od razu pozbywano się. Bywało, o świcie zarzucisz wędki, a obok przepływają jesiotry z rozprutymi brzuchami. Kłusownikami w tym czasie rządzili kryminalni recydywiści.
Teraz wszystko inaczej: ryby łowią w morzu na dużej głębokości, i przez zagrodę z morskich sieci przedostają się zaledwie pojedyncze. Ikry nie ma, ponieważ wyłapywany jest już młodniak – niedorosły. A rządzą tym zajęciem mężowie stanu ze znamienitymi życiorysami. Zdarza się czasem, że bajdy razem ze sternikami przepadają bez śladu, ale wydarzenia takiego rodzaju zdarzają się wyłącznie z powodu żywiołu, a całkiem nie z tego powodu, że urzędnicy nie podzieli się akwenem Kaspijskiego.
Tylko zakończyliśmy smutną rozmowę, jak przystań wpadła na mieliznę – aż z foteli pospadaliśmy. Holownik szarpnął raz, drugi – nie złazimy. Coś krzyczeli do mechanika, coś krzyczał i on, w międzyczasie nurt zaczął obracać nasz pływający hotel i obrócił go tak, że ster oparł się o przeciwległy brzeg – kanał został zamknięty.
- Rozklinowało… albo zaklinowało… nie wiem nawet jak lepiej powiedzieć – ocenił sytuację mechanik.
Uwolniliśmy linę, holownik przycumował do nas burtą i próbował obrócić przystań do poprzedniego położenia. Nurt nie pozwalał.
Zdecydowaliśmy, że popychać trzeba drugą burtę, przemanewrowaliśmy – i znów bez jakiegokolwiek efektu. Potem wymyśliliśmy rozmywać brzeg strumieniem wody od pracującej śruby. Jakby poszło nieźle. Ale zaczęło ściemniać się, a zajmować się po ciemku tak żmudną sprawą było niebezpiecznie, i dlatego wyłączywszy silnik, zebraliśmy się w maleńkiej kabinie holownika: my z mechanikiem i kapitan z marynarzem. Zagotowaliśmy herbatę, i kapitan pyta mnie:
-Znacie miasteczko Plos nad Wołgą?
- Rozumie się – mówię – i nawet bywałem tam.
- Miejsce, gdzie ugrzęźliśmy, na starych locjach też nazywa się Plos, na cześć tego miasteczka, znaczy się.
Zauważyłem, że między pięknem znamienitego Plosa i monotonnością otaczającej nas trzciny mało jest wspólnego.
I kapitan opowiedział, że przed budową zapór Wołga była daleko mniej wodnista, a za najtrudniejszy dla żeglugi odcinkiem od prawieków uważany był Plos: tor wodny był bardzo kręty. Burłacy musieli pływać wpław ze swoimi linkami: to wzdłuż jednego brzegu barkę ciągnąć, to wzdłuż drugiego. W suche lato rzeka stawała się płytka, i dlatego, żeby pomyślnie przeprowadzić barki, trzeba było je rozładowywać do niezbędnego stopnia. Wtedy do miasteczka zaczęli zjeżdżać się handlarze, skupujący wyładowany towar po niskiej cenie. Tak powstała miejscowa klasa kupiecka.
Z pojawieniem się parowców pokonywanie tego odcinka nie było łatwiejsze: barki prowadzono nie karawanami, a po jednej, pozostałe stały w długiej kolejce.
I oto starzy wodniacy rzeczni, z tych, co znali Wołgę do samej góry, z pewną, prawdopodobnie ironią, nazwali to miejsce Plosem: tor wodny tu też hulał od brzegu do brzegu, mielizny to pojawiały się, to znikały, i różne stateczki zdążyły doświadczyć mnóstwa nieszczęść. Z kupiectwem, prawda, wyszło kompletne niepowodzenie – osiedlić się nie ma gdzie: trzcina i woda. A i malarze coś się nie zainspirowali.
W połowie dwudziestego wieku zaczęto pogłębiać dno pogłębiarkami, wykonując przepływy rybne do kaspijskich głębin.
- Ryb wtedy było – nawała! – powiedział kapitan.
Doskonale pamiętałem szablonowy temat kronik filmowych „Nowości dnia”, które szły przed każdym seansem w każdym kinie kraju: rybacy wyciągają niewód z setkami jesiotrów, i obowiązkowo bieługę niewyobrażalnych rozmiarów.
W tym czasie tor wodny wyprostowali, i przybyła z góry nazwa znikła bez śladu. Ale potem, kiedy wszelkie pożyteczne działania w kraju wstrzymano, podwodne pogłębienia zaciągnęły się mułem, piaskiem, i Plos wrócił z niebytu.
Herbatę piliśmy w gościach, a nocować wróciliśmy na drogą przystań. W kajutach, zwróconych w górę biegu rzeki, zapaliliśmy kilka świec, żeby okna świeciły, niżej stał holownik że wszelkimi przepisowymi dla prawdziwego statku światłami. I, znaczy, nie zauważyć nas nie było można. Oczywiście, bajdy sterowane są czasem elektronicznymi nawigatorami i latają w nieprzeniknionej ciemności, jak w dzień, a jeśli na drodze trafi się jakaś motorówka – rozwalą i nie zatrzymają się, ale holownik – nie motorówka, a już przystań – tym bardziej.
Jednak w nocy nikt nas nie niepokoił. O świcie znów zaczęli rozmywać brzeg i koło południa rozmyli: prąd obrócił przystań, po czym holownik ściągnął ją z mielizny. Ale teraz to, co było rufą, stało się dziobem, a były dziób przemienił się w rufę. Musieliśmy przeciągnąć fotele.
Dalsze pływanie poszło pomyślnie. Prawda, na jednym zakręcie zaczepiliśmy liną przewalone drzewo, ale nie zatrzymywaliśmy się, żeby się go pozbyć, a tak pociągnęliśmy: czasami lina zwisała, i drzewo gałęziami skrobało po dnie rzeki. Ileż wszelkich sieci przyciągnęliśmy na miejsce postoju! Prawda, ryb w sieciach nie było – tylko zdechnięte kormorany, które zaplątały się przy nurkowaniu. Zaczepiliśmy też kilka potężnych sznurów z ogromnymi żelaznymi hakami – najprostszy sprzęt kłusowniczy: układany w poprzek rzeki, i jesiotry, pełzające po dnie w poszukiwaniu pokarmu, nadziewają się na haki. W dawnych czasach nazywał się pierietiagą (przeciągadłem), a teraz, dla konspiracji, po prostu sprzęt. Wetknęli nas do małego kawałka ziemi, przywiązali cumami za drzewa, postawili na brzegu generator, włączyli prąd – i przystań zaczęła ożywać. Potem myśliwi naprzywozili rybaków ze stolicy – amatorów, zaczęliśmy w pośpiechu poznawać nieznane obszary, ale jakoś na próżno
- I w tum banku ryby już nie ma – westchnął mechanik – trzeba było wcześniej przejeżdżać, lat trzy –cztery temu – wtedy tu nieźle się łowiło. – Pomilczał i znów westchnął: – Przystań nasza była niegdyś przyczółkiem ikrowo-karmazynowego kombinatu – czymś w rodzaju internatu przy pływającym zakładzie. Kombinatu tego dawno nie ma, dlatego że całkiem nie miałby co robić… Dzieciom, może coś jeszcze zostanie… no, wnukom dostanie się malutko, a ot prawnuki, prawdopodobnie, ryb już nie zobaczą.
W drodze powrotnej skręciliśmy do Ławry, i przyjęli nas tak serdecznie, że trzeba było zanocować. Ciężarówkę wstawiliśmy na podwórze. Poszliśmy do Prepodobego, pokazaliśmy kierowcy świątynie, nabożeństwo, i on, który prawie nie opuszczał leśnej głuszy, tak się wzruszył, że całkiem przestał rozmawiać.
Wyjeżdżaliśmy rano, ponieważ oczekiwała nas długa droga, i wyjeżdżaliśmy z towarzyszem podróży: podsadzili nam staruszka, który kimś komuś był, żył przy jakimś południowym monasterze, a teraz wybrał się na pielgrzymowanie, chcąc obejrzeć ziemie Północnej Tebajdy.
- Ale my bez zatrzymywania się, bez zwiedzania, zajeżdżać nigdzie nie będziemy – na wieczór musimy dojechać do domu.
- A jemu i tak dobrze, jemu wszędzie święte miejsce.
- Dokąd – pytam – staruszka potem podziać?
- Nie denerwujcie się: dogadamy się, ktoś go od was przejmie.
„W skrajnym przypadku – myślę – wezmę go do siebie na parafię – będę miał jakiego-takiego pomocnika”.
Włazi on do kabiny, a na nogach patrzę, walonki…
- Jak to – interesuję się – on latem w walonkach chodzi – zdepcze przecież?
- A staruszek – mówią – prawie nie chodzi – bardzo nogi mu bolą.
Pięknie. Zatrzasnąłem drzwi.
- Jak – pytam – macie na imię?
On tylko się uśmiecha. Znaczy, jeszcze i nie słyszy. Krzyczę:
- Jak się nazywacie?
Ojciec Siemion… Tak, ojciec Siemion… Siemion, krócej.
- Więc jesteście mnichem?
- Mnich, mnich… Postrzyżony dawno… jeszcze potajemnie, wtedy nie było można, ja przecież pracowałem jako inżynier, to ja teraz w sutannie…
Tu kierowca po raz pierwszy od wczorajszego wieczoru odezwał się. Powiedział, że samochód lekki i jakby frunie, a kiedy do Moskwy jechaliśmy z ładunkiem desek, był ciężki i nie frunął… deski te przeznaczone na czyjąś daczę, pomogły mi: skorzystałem z okazji, żeby zabrać z Moskwy książki i jakieś rzeczy – wszystko to trzęsło się teraz na skrzyni. A najważniejsze – bracia z Ławry zaopatrzyli mnie w aluminiowe krzyżyki: przychodziło się chrzcić koło setki ludzi miesięcznie.
Ojciec Siemion tymczasem zaczął coś cichutko podśpiewywać. My – swoje, a on śpiewa coraz głośniej, głośniej, i słyszę – to molebien do prepodobnego Siergija Radonieżskiego. Przyłączyłem się, odsłużyliśmy molebien. Bez Ewangelii, prawda, dlatego że choć mogliśmy odpowiedni fragment z pamięci wygłosić, ale w kabinie nie wstaniesz, a siedząc, wiadomo, nie czcigodnie, a dlatego i niedozwolone…
A staruszek dalej: tropariony do Mikołaja, Micheja i pozostałych Świętych Radoneżskich. Śpiewał tak prawie do Pieriesławla Zalesskiego. Na krótko przycichł, a w Pieriesławlu zaczął od nowa z innymi świętymi Bożymi. Odśpiewał jeszcze molebien do świętego pobożnego kniazia Aleksandra Newskiego, który był ochrzczony w tej sławnej miejscowości. Dalej drogowskaz: „Do Rostowa tyle-to kilometrów”. Zaczęliśmy wspominać Rostowskich świętych: „Swiatitielu ojcze Dimitrije, módl się do Boga za nas”, „Swiatitielu ojcze Arsienije, módl się do Boga za nas”… Wielu wspomnieliśmy. Zakręt na Borysoglebskoje. Tu sprawa zrozumiała, pomodliliśmy się do kniaziów – męczenników i, oczywiście, do prepodobnego Irinarcha.
Dalej – Jarosławl z Jarosławem mądrym. Przy czym w tym czasie czczenie znamienitego kniazia nie było jeszcze ustanowione, jednak ojciec Symeon oznajmił, że Jarosław Mądry w czasie synodu z powodu jakiejś niesprawiedliwości wypadł z wykazu świętych, ale pozostał w Kijowskim paterikonie i w nabożeństwie Triumfu Prawosławia, i dlatego obowiązkowo wróci do wykazu świętych. Po kilku latach właśnie tak wszystko się dokonało.
Wspomnieliśmy jeszcze kilku świętych Jarosławia, a potem poszło – pojechało: to znak „rzeka Obnora” – i wszyscy Oborscy, to „rzeka Nuroma” – i Nuromscy, a za jednym Komielscy, Spaso-Komieńscy, Sianżemscy… Na każdy drogowskaz u ojca Symeona tropariony, kondakiony, hymny pochwalne, modlitwy, a czasem i molebny. Wołogdę pokonaliśmy w śpiewach nieprzerwanych i pełnogłośnych i zakończyliśmy wysławianiem prepodobnego Dimitrija Priłuckiego.
Potem była niedługa przerwa. Kierowca wyszeptał: „Ależ dajecie” – i nie wypowiedział więcej ani słowa. Niedługo jechaliśmy w ciszy: przy zakręcie na Totmę zaczęliśmy wspominać Totiemskich świętych i wspominaliśmy póki miasto nie zostało daleko z tyłu. Przed wsią Markusza zaśpiewaliśmy dla prepodobnego Agapita i w końcu ucichliśmy. Powiedziałem, że następny będzie Szaleniec w imię Chrystusa Prokopij Ustiański, ale do rzeki Usti dziś nie dotrzemy.
A ojciec Symeon chciał pomodlić się jeszcze do Biełozierskich, Kiriłłowskich, Czeriepowieckich – do całego pocztu świętych: „Dlatego że u nas, gdzie nie stąpisz, wszędzie święte miejsce – taka ziemia”.
Skręciliśmy do centrum rejonu, i póki ja poszedłem do sklepu po towar, staruszek mnich zdążył w swoich waloneczkach dojść do poczty i zadzwonić do monasterskiej braci, „żeby się zameldować”. Nocowaliśmy u mnie we wsi.
Jednak niedługo cieszyłem się ze swego niezwykłego gościa: rano przyjechał batiuszka z sąsiedniej diecezji, zabrał ojca Symeona, i wybrali się dalej po świętej ziemi cierpiącej Ojczyzny.
A kierowca ciężarówki, spotykając się ze mną, za każdym razem tajemniczo powtarzał:
- Mimo wszystko wtedy dziwnie się jechało – samochód leciał, jakby nawet nie dotykał asfaltu.
Dla ojca Ignata urlop wypadł od razu po Kreszczeniju (po Chrzcie Pańskim). Latem w monasterze urlopów nie dawano – latem cała okolica zapełniała się letnikami, a jeszcze turyści ogromnymi autobusami, tak więc ludzi w cerkwi nabite, do spowiedzi – kolejki. Oprócz tego, latem budowa, remont: tu malować, tam kopać – dnia nie wystarcza. Dlatego urlopy – tylko zimą.
- Jedź dokąd chcesz – błogosławił przełożony – pieniądze weź u skarbnika.
Ojciec Ignatij podziękował, ale powiedział, że jechać nie ma dokąd.
- A wcześniej dokąd jeździłeś?
- Do domu, do siostry.
- No!
- Ona przecież zmarła. Pamiętacie, modliliśmy się za pokój duszy służebnicy Bożej Jefrosinii?..
Przełożony przypomniał:
- Tak było.
- Siostrzeńcy dom sprzedali, tak więc teraz nie mam dokąd jechać.
Minęło jeszcze kilka dni: ojciec Ignatij po dawnemu chodził na brackie molebny, śpiewał na chórze i nie myślał o urlopie. A przełożony myślał: on był troskliwy, ale młody i nie rozumiał, jak można odmawiać od możliwości zmiany sytuacji, oderwać się, odpocząć; sam objechał wszystkie święte miejsca ziemi, teraz poznawał nieświęte i chciał żeby hieromnich Ignatij, najstarszy mieszkaniec monasteru, choćby się wyspał. I według modlitw ojca przełożonego sprawa ruszyła.
Pomógł ślusarz Wołodia. W ogóle to był on doktorem i wcześniej zajmował się rakietami „powietrze-powietrze”, z tego powodu, właściwie, podczas procesu niszczenia kraju ucierpiał. Pomęczywszy się bez pracy, wyjechał na wieś i pracował teraz na niwie zaopatrywania monasteru w wodę.
Wołodia pochodził z Pskowskiego obwodu i każdej zimy jeździł tam na ryby, żeby podkarmić braci przed Wielkim Postem.
- Pojedziesz łowić ryby – powiedział ojcu Ignatiju przełożony.
- Jak błogosławicie, ale muszę się przyznać, że nie umiem – odpowiedział stary mnich.
- Dlaczego nie umiesz? Przecież w młodości byłeś tym…
- Kim?
- No… żeglarzem.
- Marynarzem. Starszym marynarzem na torpedowcu. Pokład szorowałem, a ryb łowić nie przytrafiło się. Tak więc wcale nie umiem.
- Ot i niedobrze, ot i nie masz racji: apostołowie umieli, a ty wykręcasz się… No więc dobrze: Wołodia nauczy – i wskazał na hydraulika.
- Ale to apostołowie… Ja i szat odpowiednich nie mam.
- Magazynier wyda. A u piwnicznego weźmiecie suchy prowiant na tydzień – przed Gromnicami wracajcie.
Magazynier przyniósł walonki, kożuch, watowe spodnie, czapkę – uszankę i ciepłe rękawice:
- W takim stroju, batiuszka, będziecie najprawdziwszym Dziadkiem Mrozem.
Potem poszedł jeszcze raz, żeby dołożyć srebrzystą skrzynkę.
- A to co? – zainteresował się ojciec Ignatij.
- Wam, do siedzenia – odpowiedział magazynier – po to mnie specjalnie do sklepu wędkarskiego wysyłali.
Nad ranem odsłużyli z braćmi molebien za podróżnych, piwniczny załadował do samochodu zaopatrzenie, i urlop się zaczął.
Samochód Wołodi był duży – zagraniczny pikap. Latem on zdejmował z bagażnika dach i woził, jak w ciężarówce, worki z cementem, cegłę, rury wodociągowe, a teraz bagażnik był starannie wymyty, zaścielony linoleum i zamknięty.
- Dokąd to jedziemy? – zapytał batiuszka, kiedy wyjechali na trasę.
- Miasto Siebież – słyszeliście kiedykolwiek?
- O! – zdziwił się ojciec Ignatij. – Oczywiście, słyszałem: mój ojciec podczas wojny nogę tam stracił. Jak zacznie protezę przyczepiać, złości się: „Pojedź do Siebieża, poszukaj nogi!” proteza niewygodna była, sprzykrzyła się mu… A ja tak i nie byłem godny…
- No, może, teraz znajdziemy – uśmiechnął się Wołodia.
- Tylko ona już ze trzydzieści lat ojcu nie jest potrzebna… nie, trzydzieści pięć…
- U nas tam, gdzie nie kopniesz – wszędzie kosteczki. Ukształtowanie terenu złożone: jeziora, rzeki, strumienie, pagórki, parowy, zagajniki – tam setki czołgów do walki nie rzucisz a i bombardować – nie zorientujesz się kogo. Tak więc bardziej łeb w łeb…
Przed Siebieżem skręcili na drogę gruntową. Minęli kilka półżywych wsi i w końcu dobrali się do ostatniej, gdzie droga się kończyła. Wołodia wcześniej rozmawiał z kimś przez telefon, i dlatego przy chacie oczyszczone było miejsce dla samochodu, a sama chata z lekka ogrzana. Rozpalili jeszcze raz – i ruski piec i piec kaflowy, przynieśli wody i zaczęli się urządzać.
Na ścianie w ramce za szkłem wisiała ślubna fotografia rodziców Wołodi, którzy teraz zestarzeli się, mieszkali u syna i, zdarzało się, zachodzili do monasteru na nabożeństwa.
Napaliwszy w piecach rybacy pomodlili się i położyli się spać. Pościele były trochę chłodne, ale całkiem nie ta okoliczność przeszkodziła ojcu Ignatowi wypełnić błogosławieństwo przełożonego i się wyspać: duży szary szczur, który osiedlił się w niezamieszkałej chacie i uważał się za jedynego gospodarza, kompletnie nie spodziewał się gości i całą noc niespokojnie miotał się po pokojach. Wołodia zapalał światło – szczur znikał, gasił – i on znów zaczynał tupać, czymś szurgotać, coś gryźć…
Szczur ucichł, kiedy zaświtało. „Wszystko co oddycha niech wychwala Pana” – ocenił batiuszka minioną noc.
Wybrali się na jezioro. Wywiercili otwory, Wołodia dał ojcu Ignatowi wędkę, poczekał na pierwszego złapanego okońka i odszedł: trzeba było objechać znajomych chłopów w sprawie zakupu ryb.
Było pochmurnie, cicho i całkiem nie zimno – to czyniło wędkowanie przyjemnym i prostym. Do południa okońki i płoteczki brały aż miło, potem branie ustało, i ojciec Igatij zdrzemnął się, starając się siedzieć prosto, żeby nie upaść ze skrzynki, kupionej specjalnie. Czasem otwierał oczy, sprawdzał wędkę i znów pogrążał się w sen. Już ciemniało, kiedy na lód wszedł chłopina – prawdopodobnie ten sam Nikoła, który też napalił w piecach, innych mężczyzn we wsi nie było. Szedł wzdłuż trzcin, żeby, jak wyjaśniał Wołodia ojcu Ignatowi, zastawić pułapki na szczupaka.
Następna noc okazała się jeszcze bardziej niespokojna: szczur biegał nie tylko po podłodze, wskakiwał na łóżko, wyraźnie próbował wypędzić ludzi z domu.
Zapalili światło.
- A wy mówicie „wszystko co oddycha” – żałośnie powiedział Wołodia.
- Nie narzekaj – powiedział batiuszka.
- Ja nie narzekam.
- Jeszcze jak narzekałeś…
- No bo on spać nie daje! Pojadę jutro po wsiach szukać szczurołapki.
- Nie trzeba szczurołapki, lepiej kotka. Na kilka dni. U nas ojciec przełożony, kiedy remontowano mu pokoje, żył w starej łaźni. Jak tylko pojawiały się myszy lub szczury, brał na dzionek – drugi kotka z obory. I te uciekały.
Nikoła ma kota, ale go w ręce nie weźmiesz i do cudzego domu nie zaciągniesz. Nazywa się Potwór. A po chwili – on cały czas gdzieś w delegacji: dziś widziałem go gdzieś daleko – daleko stąd.
- Nie, trzeba coś bardziej tolerancyjnego, żeby, znaczy, zniżył się do naszych potrzeb i zniósł zmianę miejsca.
- Właśnie to, że bardziej tolerancyjnego. Oto żyła tu u rodziców młoda kotka, ale, kiedy ich zabierałem, kotkę wyprosił cioteczny brat, tak że ona teraz w sąsiedniej wsi.
- Ta może i zniży się – w zamyśleniu wypowiedział ojciec Ignatij.
- A co, może – zgodził się Wołodia.
Przyjechali do sąsiedniej wsi gdy było jeszcze ciemno. Cioteczny brat przywitał ich jeszcze w spodenkach.
- Przydałaby się nam kotka – poprosił Wołodia.
- Pożyczyć – dodał ojciec Ignatij – na kilka dzionków.
- Można – powiedział brat, ziewając – nazywa się Murka, ale, proszę pamiętać, zwrócić trzeba będzie z procentem.
I przyniósł brzuchatą kotkę wiejskiej rasy, która wyraźna była kotna:
- Bierzecie?
- Bierzemy? Wołodia powtórzył pytanie do batiuszki.
- Bierzemy – błogosławił ojciec Ignatij.
Przywieźli kotkę do rodzinnej chaty, ostrożnie opuścili na podłogę. Postała na rozstawionych nóżkach, postała i poszła prosto na wygniecioną kanapę. Spojrzała za kanapę i miauczy. Wołodia odsunął zabytkowy mebel, a tam – dziura w podłodze. Przymietli za kanapą, pościelili czysty chodniczek, i Mura wyciągnęła się na całą długość, żeby, znaczy, nie przeszkadzać brzuszkowi.
Łowili we dwójkę i nałowili dużo, nawet Wołodia, i to się zdziwił:
- Niczego sobie! Od urodzenia tyle nie łowiłem! Trzeba, batiuszka, za każdym razem zapraszać was z sobą.
Wieczorem ojciec Ignatij, modląc się, zasnął – dobrze jeszcze, że na kolanach, padać było niewysoko. Jednak tej nocy rybacy wyspali się: ani jednego szurnięcia nikt nie słyszał.
Przebudzili się późno: okna słoneczne i w lodowych wzorach – przymroziło, znaczy. Kiedy wyszli z domu, batiuszka pokazał Wołodi ślady szczura, które prowadziły w stronę opuszczonego budynku dla zwierząt. Wołodia pojechał skupować u chłopów ryby, a ojciec Ignatij kontynuował połów samodzielnie.
Jutro wyruszyli w drogę powrotną. Najpierw zawieźli tolerancyjną kotkę, która i szczury wygoniła, i „procenty” przy sobie zachowała. Obdarzyli ją paczką świeżo mrożonych ryb. Przy jakiejś wsi zatrzymał chłopina – dołożył do bagażnika wielkiego szczupaka, kilka ogromnych okoni i pół worka drobnicy.
Wołodia był, zdaje się, całkiem zadowolony: i towar zdobyliśmy, i ziomków trochę ucieszył, a to przecież po wsiach teraz żadnych zarobków nie ma, ludzie w martwej nędzy wegetują.
Ojciec Ignatij też czuł się dobrze: było mu miło, że jeździł nie na próżno i nie z powodu błahostki niegodnej, ale pożytek przyniósł – patrzysz, z jego okońków bracia ugotują uchę. A jeszcze przyjemniej było z tego powodu, że hulanka się skończyła: przez te dni zatęsknił za monasterem, za swoją celą i zarzucał sobie to, że w rozmowie z ojcem przełożonym nie wykazał przekonania: „Następnym razem na kolana przed nim padnę, aby tylko nie wysyłał na urlop: urlopy te – próżność niestworzona. I nic więcej”.
Samochód zatrzymał się wprost przed otwartymi drzwiami helikoptera. Ojciec Wasilij, przytrzymując sutannę, niezdarnie wszedł po drabince, i polecieli. Lecieli na niewielkiej wysokości nad wodą: dobrze było widać i wiejskie domki na brzegach, i łódeczki w kanałach, i nawet ludzi, płynących dokądś w tych łódeczkach.
Potem ziemia się skończyła – zaczęły się zarośla trzcin. I oto, kiedy do morza pozostawało całkiem niewiele, w trzcinach ukazała się wyspa z pięknym pałacem pośrodku, małymi zabudowaniami po bokach i lądowiskiem dla helikopterów na tyłach wspaniałej posiadłości. Wszystko to otoczone było głuchym ogrodzeniem.
Wylądowali. Dwóch wojskowych w mundurach maskujących pomogli batiuszce zejść, przywitali się, ale nie przedstawili się. Wzięli walizeczkę i, ostrożnie podtrzymując pod łokcie, poprowadzili do pałacu. Pierwszy pilot poszedł za nimi, a drugi został zajmować się czymś technicznym. Dalej wszystko poszło swoim biegiem: batiuszka przyoblekł się, z czterech stron umieścił naklejki z krzyżami i zaczął odmawiać modlitwy, ale nagle zamarł:
- A co to u was – pyta – zamiast ikon – świńskie ryje?
Rzeczywiście, ściany salonu, gdzie rozlokował się ojciec Wasilij, były ozdobione głowami dzików z kłami – znaczy trofeami myśliwskimi.
- Niekoniecznie –odparł jeden z wojskowych – starszy wiekiem i, wydaje się, rangą. – Są jeszcze łosie, a także wypchane kaczki i inne ptaki.
- A na piętrze są jeszcze zające – dodał młodszy.
Batiuszka wyjął z walizeczki rozkładane ikony, rozłożył je na stole i kontynuował molebien. Potem, jak należy, okropił rezydencje kreszczeńską wodą i pomazał naklejki olejkiem świętym. Po pałacu wyświęcił łaźnię, magazyn, dom ochroniarzy, kuchnię, trzy kutry i, w końcu, helikopter.
- Wszystko? Ze zmęczeniem zapytał ojciec Wasilij.
- Tak jest – potwierdził dowódca – teraz można przegryźć.
Obiad spożywali u ochroniarzy w kuchni. We czterech. Zaprosili i drugiego pilota, jednak ten na razie nie mógł przerwać zajęć technicznych i tylko zaklął w odpowiedzi. Przy obiedzie batiuszkę zmorzyło, zrobił się senny, i bardzo chciał do domu, przecież przed tą podróżą zdążył już dziś odsłużyć liturgię, ochrzcić kilkoro dzieci i teraz, oczywiście czuł się zmęczony. Pozostałe towarzystwo, przeciwnie, z każdą minutą stawało się bardziej wesołe i towarzyskie. Rozmawiali o łowieniu ryb, o cenach materiałów budowlanych, o remoncie samochodów, i ojciec Wasilij nie wsłuchiwał się. A potem nagle pierwszy pilot powiedział:
- Pomóżcie rozwiązać problem duchowy.
- Co takiego? – ocknął się batiuszka.
- Teściowa moja jakby złe spojrzenie ma: kiedy przyjeżdżała na dzień, dwa – nic się nie zdarzało. A tu z teściem pokłóciła się, i żyje z nami już cały miesiąc. Przez ten czas córka nogę złamała – zaczął przyginać palce – stodoła spłonęła, w samochodzie szybę pobili – i podniósł rękę z trzema zgiętymi i dwoma sterczącymi palcami.
- Ta-ak – westchnął ze współczuciem starszy ochroniarz.
- I co mam robić w takiej sytuacji? Zwrócił się pierwszy pilot do ojca Wasilija.
Ten zamyślił się.
- Odwiozłem ją z powrotem – odpowiedział sam sobie pilot – i oni z teściem się pogodzili. Co wy, batiuszka powiecie na to?
- Powiem: „Błogosławieni pokój czyniący, albowiem oni synami Bożymi nazwani będą”.
- A my też mamy pytanie duchowe – przyłączył się starszy ochroniarz. – U nas lusterka nocami spadają.
- Jak spadają? – nie zrozumiał ojciec Wasilij.
- Tak po prostu spadają – odpowiedział młodszy. – Nocowałem tu w budynku, nagle budzę się wśród nocy – a przede mną na ścianie lustro wielkości wzrostu człowieka; patrzę na nie: ono wypada z ramy i – na kawałeczki…
- I tak zaczęło się prawie każdy raz po wyjeździe gości – dodał starszy. – Sami musimy kupować nowe lustra, to, sami rozumiecie, straty, a opowiedzieć szefom nie możemy: powiedzą, że my tu pijemy i chuliganimy.
- Ja już przez lato cztery lustra im przywoziłem – westchnął pierwszy pilot.
- Tak – potwierdził starszy – cztery wizyty gości – i cztery lustra.
- Może model jakiś nieudany? – spytał batiuszka.
- Zmienialiśmy – machnął ręką helikopterowiec – ale wszystko jedno: goście odlecą, i którejś najbliższych nocy lustra pękają: czasem w salonie, czasem w łaźni – które w łaźni, to choć tańsze. Oto i zaprosiliśmy was…
- Tak, lustra, raczej, padać więcej nie będą – uspokoił ojciec Wasilij i, pomilczawszy, dodał: – Ojej, jak bardzo zatraceni są ludzie: odbiciem swoim materię niszczą. Jak nasz kraj pod nimi wytrzymuje?
Tu władował się drugi pilot: ręce w smarach, z kieszeni na piersi sterczy brudny śrubokręt. Zaczął tłumaczyć, dlaczego coś tam się nie odkręcało, ale pierwszy przerwał:
- Poczekaj ty – i do batiuszki: – A ja mam jeszcze duchową sprawę. Wiecie, przy lotnisku jest cmentarz?
- Oczywiście że wiem.
- Który na pagórku.
- Wiem, wiem, nasz brat często musi cmentarze odwiedzać.
- Z pochówkami zbliżają się tam już do samego szczytu. Coraz szybciej i szybciej. A ja chciałbym na tym szczycie się położyć: stąd cały port lotniczy – jak na dłoni…
- Prawdopodobnie, można wykupić – wzruszył ramionami ojciec Wasilij.
- Ale tam nie ma ani dyrektora, ani stróży.
- No, w takim razie zagródź działeczkę, postaw krzyż albo jaki chcesz pomnik i napisz: „major Pietrow”.
- Dlaczego „major Pietrow”?
- Możesz jeszcze cokolwiek, ale zwykle w takich przypadkach piszą „major Pietrow”.
Ojciec Wasilij słyszał o tym od znających sprawę. Kiedyś wozili go na daleką wyspę obejrzeć wpół rozwaloną cerkiew. Wbili się w brzeg, wyszli z kutra, a na spotkanie im ogromnych rozmiarów człowiek w kąpielówkach i kapciach: z czarną brodą, długą czarną grzywą, z wielkim krzyżem na piersiach. Dokładniej mówiąc, nie na piersiach, a na wierzchu dorodnego brzucha. Krzyż – z żółtego metalu, z kolorowymi kamykami czy szkiełkami. Dokładnie, jak nagrodowy kapłański, jednak kapłani noszą takie krzyże na wierzchu szat, a ten – zamiast krzyżyka noszonego na ciele. Ojciec Wasilij pomyślał, że człowiek ten – godności arcypasterza. Przez czterdzieści lat służby on ani razu nie widział arcypasterza w kąpielówkach, ale ustalił, że dla służby kapłańskiej istota ta jest zbyt odstraszająca – parafianie w mig rozbiegną się, a oto dla arcypasterskiej – całkiem pasująca, żeby, znaczy, popy drżeli.
Ale okazało się, że człowiek ten – dyrektor cmentarza jednego z centralnych miast naszej ziemi i buduje tu bazę rybacką dla siebie i swoich przyjaciół. Właśnie on to odkrył batiuszce tajemnicę „majora Pietrowa”.
Tymczasem posiłek pomyślnie dobiegł końca. Wszyscy pożegnali się, i helikopter poniósł ojca Wasilija do rodzinnego miasta, żeby wyspać się w domu.
Przed wylądowaniem okrążyli cmentarz. Pierwszy pilot wyszedł z kabiny i wskazał przez iluminator na wierzchołek wzgórza: płotki tylko-tylko miały zdobyć szczyt.
- Czasu ma pan nie więcej niż tydzień – powiedział mu ojciec Wasilij, kiedy wylądowali.
Po trzech dniach helikopterowiec zjawił się w cerkwi i dumnie poinformował, że ogrodził dużą działeczkę i postawił krzyż.
- Napisałem tam „Bohatera Związku Radzieckiego” – dla pewności, żeby nikt nie zaczepił.
- Trzeba było już „dwukrotnego Bohatera” napisać – zażartował batiuszka – przy okazji ustawiłbyś i brązowe popiersie na rodzinnej ziemi.
- Ja przecież nie zmyślonego bohatera napisałem, a prawdziwego! Nam kiedyś w szkole opowiadali o jednym: w czasie wojny spłonął razem z samolotem, spalił się doszczętnie. Chowali, można powiedzieć symbolicznie: buty i mundur – wszystko co w koszarach zostało…
- A więc, skoro taka sprawa, teraz módl się za niego: w domu się módl, w cerkwi stawiaj świece, pisz karteczki za pokój duszy, zamawiaj panichidy – i będziesz nie tylko pokój czyniącym ale i modlącym się. Wyjątkowym w swojej tajnej bazie.
- W najbardziej tajnej… Dowiedzieć by się o nim… No, co to za człowiek był.
- Lotnik który spłonął?.. Wspaniały człowiek, cudowny!
- Skąd wiecie?
- „Nie ma większej miłości od tej, jak jeśli kto odda duszę swoją za przyjaciół swoich”.
- A jeszcze jedno duchowe pytanie można?
- Można, można, tylko powiedz, jeśli nie tajemnica, jak ciebie tytułują.
I chociaż obok nikogo nie było, on szepnął swoje imię ojcu Wasilijowi na ucho.
- Tak więc, teraz mogę za ciebie pomodlić się. A teraz pójdziemy do jadalni, matuszka poda do stołu, i będziesz zadawać duchowe pytania – ile twoja otwarta (prostoduszna) istota zapragnie.
Ulica była czysta i opustoszała – ani ludzi, ani samochodów. Z lewej, za drzewami, widniały szkielety niedokończonych i opuszczonych budynków, z prawej, wzdłuż chodnika, ciągnęła się wysoka mutowana ściana z drutem kolczastym na wierzchu. Białe litery wielkości wzrostu człowieka były szeroko rozrzucone po ścianie i na pierwszy rzut oka przedstawiały sobą coś zagadkowego i niezrozumiałego. Jednak, przyjrzawszy się i w myślach przywróciwszy te, po których żadnego śladu nie zostało, można było przeczytać: „Nasza praca – gwarancją bezpieczeństwa naszej Ojczyzny”.
Ścianę przerwała zardzewiała żelazna brama i niewielka budka – portiernia, na której drzwiach wisiała kłódka. A dalej znów: te same na wpół zgniłe litery i te same słowa.
Z lewej strony odsłonił się budynek dworskiej architektury: żółty, z białymi kolumnami i pod zielonym dachem – tak w połowie minionego wieku malowano szczególnie ważne budowle państwowe. Aleja ze starych błękitnych świerków, odchodząca od głównej ulicy do budynku, dodawała wyglądowi Centrum powagi i majestatu. I tylko klomb przed aleją porośnięty cierniami naruszał najwyższą harmonię.
Na koniec przed oczyma pokazały się piętrowe domki – tam należało skręcić na dziedzińce, minąć boisko i odszukać potrzebny adres. Dziedzińce były tak przytulne: pod koronami starych brzóz i klonów gdzieniegdzie całkiem po domowemu znajdowały się stoły z ławkami, altanki. Prawda, zauważyłem, że niektóre obiekty niebezpiecznie chyliły się w różne strony, a dach jednej ażurowej altanki całkiem zapadł się do środka.
Po metalowej siatce, ogradzającej nieużytki, zorientowałem się, że dotarłem do stadionu. I pole do piłki nożnej, i korty – wszystko tak gęsto zarosło wysoką trawą, że, oczywiście, kompletnie nie nadawało się do wykorzystania zgodnie z przeznaczeniem.
Dalej znów były dziedzińce, i znów przytulne. Na samym końcu znalazłem potrzebny mi dom i mieszkanie.
Drzwi otworzyła malutka, ale całkiem dziarska staruszka, która była uprzedzona o moim przyjściu. Rozumie się, nie poznaliśmy się, bo i nie mogliśmy się poznać: od czasu naszego spotkania minęło około pół wieku, ja byłem wtedy młodzieńcem w starszej klasie, ona – całkiem jeszcze młodą kobietą. Ale wystarczyło, że wymieniłem imiona kilku wspólnych znajomych z tych czasów, jej pamięć się zbudziła:
- Czekaj, czekaj… Jeździliśmy razem na obóz w Domu Naukowców, łowiłeś tam szczupaki, i kucharka robiła z nich kotlety. Bardzo smaczne, między innymi, pamiętasz?.. Ona dodawała do farszu marchew i kapustę – ja od tej pory kotlety rybne dokładnie tak robię… Następnie udaliśmy się w podróż po kamieniołomach i kopalniach – Piotra Iwanowicza z jego insygniami wszędzie wpuszczali. Znalazłeś wtedy duży kryształ niebieskiego topazu, prawda?.. Piotr Iwanowicz powiedział, że okaz – nie do prywatnej kolekcji, przekazał znalezisko do muzeum i zarejestrował pod twoim imieniem, tak?.. Pamiętam! Wtedy jeszcze dużo ciekawych kamieni znalazłeś. Piotruś mówił, że specjalnie po to właśnie ciebie zaprosił, całkowicie nieobeznanego w mineralogii, niby, początkującym szczęści… Wy, przy okazji, nie zostaliście kolekcjonerem?.. I nie poszliście na geologię? Zresztą, co ja pytam, i tak widać – odzienie cerkiewne… Poczekajcie: a jak zostaliście przyjacielem Piotra Iwanowicza, przecież taka różnica wieku?.. Ach, tak: on z waszym starszym bratem coś tam w pracy miał wspólnego, przypominam…
Szczebiotała i szczebiotała: opowiadała, jak Piotr Iwanowicz – jej szlachetny małżonek – zachorował, jak próbowała go wypielęgnować, kiedy u lekarzy opadły ręce:
Trzeba by było zaprowadzić was do Piotrusia, ale poruszam się bardzo powoli, a cmentarz daleko – boję się, do wieczora nie zdążymy wrócić. Tam mój pierwszy mąż… Robili wyjątkowo czuły materiał wybuchowy, i kartonowy kubeczek z tym materiałem on przesunął po stole… Po tym do zasad bezpieczeństwa wprowadzili zasadę: pojemniki z materiałem wybuchowym podnosić dokładnie pionowo. I Piotrusia pierwsza żona – też tam: zmarła podczas operacji wyrostka robaczkowego. Został maleńki syn. I od razu wokół Piotra Iwanowicza jedna panienka się zakręciła: u nas jej nie lubiano, nazywali czarną wdową – jest taka pajęczyca. Kiedy z Piotrusiem zawarliśmy związek, ona, oczywiście odczepiła się. Po roku jeszcze jeden naukowiec stracił żonę podczas prościutkiej operacji, tam więc wdowę przyswatali… A wkrótce oni wyjechali: naukowiec rzucił naukę i zaczął zajmować się polityką…
Nie zrozumiałem w jaki sposób pechowa dama związana z nieszczęsną chirurgią, i staruszka niechętnie dodała, że tu, w Centrum, decydowano o sprawach rzeczywiście światowego znaczenia, dlatego skupiało ono na sobie zainteresowanie potężnych, choć i nie zawsze widzialnych, sił, o których Piotr Iwanowicz mawiał: „spod dywanu”, „spod podwójnego dywanu”, „spod obcego dywanu”, „spod wszystkich dywanów naraz”.
Potem piliśmy herbatę z powidłami z jarzębiny:
- Piotruś bardzo lubił, a jarzębiny tu u nas dużo. Dobrze jeszcze cytryny dodać, jednak u mnie teraz bez cytryny – i ze zmieszaniem uśmiechnęła się.
Zrozumiałem, że żyje biednie. Zapytałem o emeryturę.
- Dla mnie wystarcza – żyć można: sklep objazdowy przywozi produkty, kiosk apteczny działa… Działania naukowe oto, niestety, wstrzymane, a i naukowców prawie nie zostało: na naszym osiedlu zaledwie jeden – taki wysoki, chodzi w kapeluszu, z laseczką, w długim płaszczu, nazywamy go Czechowem. A na osiedlu mieszkaniowym – nie wiem, czy ktoś jeszcze został. My przecież na początku osiedlaliśmy się właśnie tu – obok instytutu, potem wybudowali domy – one są bardzo daleko. Ale mieszkania nam zostawiono. A teraz wszyscy, którzy żyją, wrócili z powrotem – mieszkania łatwiej i taniej utrzymać. Są jeszcze domki w nizinie, nad zbiornikiem wodnym: tam mieszkali uczeni, którzy lubili łowić ryby – póki Centrum pracowało, woda i zimą nie zamarzała. Ale o tym osiedlu od dawna już żadnych wiadomości nie mam.
Znów wspomniała o czasach pięćdziesięcioletniej przeszłości i zauważyła, że wtedy wszyscy znani jej ludzie – nie tylko w Centrum, ale i w całym kraju – zajmowali się czymś określonym.
- Jeden u Korolewa kamery spalania projektował, drugi – u Tupolewa robił skrzydło, trzeci był znanym poetą, czwarty pracował w ekspedycjach antarktycznych, moja koleżanka wykładała w konserwatorium. I to nie żadne kumoterstwo: ojciec koleżanki był maszynistą – parowozowym – bardzo ciekawy człowiek, tak lubiliśmy go słuchać… Wszyscy różni, wyraźni, wszyscy – wyjątkowi! A teraz kogo tylko zapytasz – wszyscy coś komputerowego… Piotrusia syn wyjechał do Ameryki – coś z komputerami, wnuki – też tam i też coś komputerowego. A to, czy wiecie, nieciekawe całkiem, nudne, bez twarzy… Zostało nas tu pół setki staruch i jeden Czechow. Prawie u wszystkich jest rodzina, ale niegdzie stąd nie wyjeżdżamy – wiecie dlaczego?.. Tam, u was, nudno… my przywykliśmy do innego życia, podczas letnich wakacji cały kraj z plecakami obeszliśmy, nasi mężowie mogli na taborecie laser przemysłowy złożyć… Chodźmy, pokażę…
Zaszliśmy do mieszkania naprzeciw, przy czym klucz sterczał w drzwiach, i staruszka pokazała dziwną konstrukcję, stojącą, prawda, nie na jednym a na dwóch taboretach:
- Laser. Robiliśmy z sąsiadem prezent dla szkoły. Nie przydało się – szkołę zamknięto. Uczeni próbowali protestować, sąsiad nasz, a on laureat nagrody państwowej, buntował więcej niż wszystkich, ale nie starczyło zdrowia. W następstwie odeszła i jego małżonka – była nauczycielką literatury. Przy okazji, Piotruś do tej szkoły i kolekcję minerałów przekazał – wszystko potem gdzieś przepadło.
- A drzwi – pytam – czemu nie zamykacie?
- Oni mają wspaniałą bibliotekę – nasze babcie czasem zachodzą, książki biorą. O, proszę zobaczyć…
Kartka papieru leży na stole. Przeczytałem: tam było różnymi charakterami pisma napisane, kto, kiedy, jaką książkę wziął, kiedy zwrócił…
- No a obcy ludzie?
- Obcych u nas nigdy i nie było: Centrum jest chronione tak, że dostać się tu niemożliwe. A na klucz ja zamykam od kotów.
- Dlaczego to – pytam – tak was chronią? Czy do tej pory jesteście posiadaczami tajemnicy państwowej?
- A jacy tam posiadacze? Może tylko Czechow… Chronią nie nas: chronią strefę roboczą – tę, co za wysoką ścianą… No, na której napisane: „Nasza praca – gwarancją bezpieczeństwa naszej Ojczyzny”. Dobrze napisane: większej gwarancji nie ma… My poumieramy, domy opustoszeją, a strefę roboczą dalej będą ochraniać…
Zbliżał się wieczór, musiałem wyjść, żeby opuścić Centrum przed trybem nocnym. Ona zanotowała w mojej przepustce godzinę pożegnania, wskazała krótszą drogę do głównej bramy i zapytała:
- A w jaki sposób w ogóle mnie znaleźliście?
Wyjaśniłem, że byłem w gościnie u znajomego batiuszki, ten powiedział, że obejmuje opieką duchową mieszkańców Centrum, wspomniałem o dawnym wyjeździe na obóz Domu
Naukowców, i okazało się, że wdowę drogiego mi Piotra Iwanowicza batiuszka zna i może zorganizować spotkanie.
- Jest dobry: przychodzi nas chować – pochwaliła mego współbrata antyczna staruszka.
Wyszliśmy przez czarne przejście. Przy ganku stała stara „Wołga” – z jeleniem na masce. Taka sama „Wołga”, na jakiej jeździliśmy półwieku temu. Piotr Iwanowicz, pamiętam, woził w bagażniku zapasowe resory: samochód tak był przeładowywany znalezionymi próbkami minerałów, że resory, zdarzało się, nie wytrzymywały.
W domu obok grali "Barkarolę" z "Pór roku" Czajkowskiego. Okno parteru było otwarte. Paliła się na stole lampka pod zielonym abażurem. Zatrzymałem się posłuchać. Grali nieumiejętnie, nierówno, z dawno przyswojonymi nieprawidłowościami i błędami.
Wyszedłem na główną ulicę dość szybko, jednak całkiem nie tam, gdzie skręcałem do obejść, a trochę dalej – już za roboczą strefą. Przede mną ukazała się dolina, w głębi której znajdował się zbiornik wodny. Horyzont słabo był oświetlony przez szkarłatny zachód słońca. Porywy wiatru co chwila podnosiły opadłe na ziemię listowie, i liście długo wirowały na tle zachodzącego słońca, jak wrony.
W pobliżu na chodniku stało dwóch mężczyzn. Jeden z nich, wysoki, był w długim płaszczu, kapeluszu i z laseczką – rzeczywiście, prawdziwy Anton Pawłowicz. Drugi – niższy, tęższy – na pierwszy rzut oka żadnego pisarza nie przypominał. Żywo gestykulując, o czymś rozmawiali, i ich rozmowa dolatywała do mnie, ale niezrozumiale. Przy czym jeśli Czechow, wymachiwał dwiema rękoma, to tęższy – tylko jedną: druga ręka przytrzymywała rower. Byli tak pochłonięci, że mojej obecności nie zauważali. Potem Czechow uniósł kapelusz – pewnie żegnali się – i poszedł ulicą oddalając się, a drugi siadł na rower i po wąskiej asfaltowanej ścieżce odjechał w dół, w stronę zbiornika.
Główne przejście minąłem wczas. Znajomy batiuszka przyjechał po mnie samochodem.
Po służbie – a było to w Moskwie – poszliśmy wyświęcać mieszkanie. Zaprosiły dwie parafianki. Niedługo przedtem właśnie je ochrzciłem: czterdziestoletnią mamę i trzynastoletnią córkę, i jeszcze wtedy zaczęły one rozmowę o wyświęceniu swego mieszkania, cierpiącego z powodu duchów nieczystych: nocami ktoś tam płakał, stękał, śmiał się… A jeszcze uprzedzały mnie, że ich babcia – walcząca bezbożnica, całe życie wykładała filozofię, profesor, doktor nauk. Mieszkały we trzy. Dziadek – pracownik partii – dawno zmarł, a ojciec dziewczynki dawno porzucił rodzinę.
Przyjechaliśmy do masywnego ciężkiego domu, z tych, nazywanych stalinowskimi, po schodach weszliśmy do przestrzennego mieszkania, i zająłem się swoim obowiązkiem. Przy czym, póki trwały odpowiednie przygotowania i czytałem modlitwy, babki nie było widać, dopiero potem, kiedy poszedłem kropić pięciopokojową rezydencję, ona ukazała się w roboczym fotelu gospodarza: wychyliwszy się zza wysokiego oparcia, powiedziała: „Dzień dobry” – i znów znikła. Dokończywszy poświecenia, wypiłem filiżankę mocnego czaju, zaproponowanego przez gospodynię, i już ubierałem się w przedpokoju, kiedy pojawiła się babcia, aby, prawdopodobnie, pożegnać się ze mną.
Zdarzenie mogłoby się skończyć nie wychodząc poza granice rutynowej codzienności, jeśliby moje parafianki nie zwróciły się do staruszki z propozycją przyjęcia chrztu: powiedzmy, chorujesz często, a i schyłek lat… I tu nastąpiła rozmowa którą można by uważać za zabawną czy nawet anegdotyczną. Jednak po uważnym zastanowieniu się każdy kto by zechciał, może dopatrzyć się w słowach staruszki głębokiego sensu. A nawet całkiem zajrzeć w otchłań…
- Jesteśmy – duchownymi antypodami – powiedziała staruszka, wskazując na mnie – to znaczy przeciwnikami a nawet wrogami…
- Ostatnie osiemdziesiąt lat? – zapytała dziewczynka.
- Ostatnie dwa tysiące lat – odpowiedziała z pychą starsza kobieta – i ja nie będę zdradzać wiary swoich ojców.
- W Marksa i Lenina? – drwiąco zainteresowała się wnuczka, wskazując, prawdopodobnie, na to, że i z wiarą swoich przodków – podobno, żydowską – babcia niezbyt była obeznana.
- To też nasi ludzie – spokojnie odpowiedziała staruszka.
- A apostołowie? – przejmie zwróciła uwagę córka.
- Oni zdradzili tradycję: nasi uczą brać, a ci uczyli oddawać.
- A Chrystus? – zainteresowała się dziewczynka.
- Cha! – machnęła ręką. – Ten całkiem jest nam obcy. On – Syn Boży.
Tu córka z wnuczką naturalnie że się zdumiały tym, że walcząca bezbożnica wyjawiła nagle jakieś przekonanie religijne.
- Ja zawsze wiedziałam to wszystko, co trzeba wiedzieć, ale zawsze mówiłam tylko to, co trzeba mówić – wyraziście powiedziała staruszka.
- A czemu w swoim Izraelu nie zostałaś, skoro z ciebie taka prawowierna Judejka? – napadły na nią córka z wnuczką.
- Tam żyć nie można – zwróciła się staruszka do mnie, jakby szukając pomocy, – tam przecież sami żydzi – to nie do zniesienia…
- Ależ i logika u ciebie, babciu! Zdziwiła się dziewczynka. – I ty z taką logiką czterdzieści lat studentów uczyłaś?!
- Tak – logika, tak – profesor, tak – doktor nauk filozoficznych, a co?.. Co, ja was pytam?.. Teraz będziemy wyjeżdżać nie do Izraela, a do Ameryki.
- Po co niby? – zapytała kobieta.
- Jak to – po co? I ona jeszcze pyta – po co? – staruszka znów zwróciła się do mnie: – Od pogromów!
Córka z wnuczką zaczęły się oburzać, ale z różnych zastrzeżeń babcia przyjęła tylko jedno: „Przecież oni na pogromy nawet pieniędzy nie mają”.
- Nie – zgodziła się jak echo i natychmiast energicznie wykrzyknęła: – Nasi dadzą im pieniędzy, i zaczną się pogromy! Co wtedy będziemy robić?
- Schowamy się u batiuszki – odpowiedziała córka, zmęczona bezowocną rozmową.
- A jeśli miejsca nie wystarczy, przecież mogą mu się trafić ludzie bliżsi od nas.
- Więc weź się ochrzcij, żeby stać się bliższą! – roześmiała się wnuczka.
- A kto jest u niego w domu? Kto będzie nas bronić? Kto…
- Właśnie sam batiuszka będzie – przerwała jej kobieta.
- Ale on przecież – przemówiła zamyślona staruszka – on przecież pójdzie na pogrom…
Od tej pory spokoju tego mieszkania nie zakłócał ani zagadkowy płacz, ani straszący nocny chichot. Babcia, przeciwnie, zaczęła czuć się skrajnie niedobrze: skarżyła się, że ją od środka ktoś „kręci”, „wykrzywia”, a raz zdarzył się z nią atak jakby epilepsji, choć żadnych objawów padaczki lekarze nie wykryli.
W końcu ona nie wytrzymała i wyemigrowała za ocean.
Nieznajoma staruszka podeszła po nabożeństwie i poinformowała, że pewien człowiek chce przekazać mi ważne dokumenty historyczne. Przedsięwzięcie komplikuje fakt, że człowiek ten żył w Estonii, do Moskwy przyjechać nie mógł, a na wysłanie dokumentów pocztą nie zdecydował się:
- Rosyjskie listy giną – wyjaśniła staruszka.
Wyszło, że do spotkania może dojść tylko na granicy – w mieście Iwan.
Jakoś zimą wypadły trzy wolne dni między służbami, zadzwoniłem do przechowującego stare papiery i wyjechałem. Każdej dobrej sprawie, jak wiadomo, towarzyszą pokusy. W tym przypadku zaczęły się po przyjeździe do Sankt-Petersburga: okazało się, że biletów do Iwana nie ma. Trzeba było wybrać się na trasę i czekać na okazyjny autobus. Dzień był chłodny – ze dwadzieścia pięć stopni, a jeszcze, jak przystało w tej okolicy, wiatr, i dlatego, nie doczekawszy się w ciągu półtorej godziny potrzebnego transportu, wskoczyłem do jakiegoś autobusu, żeby się ogrzać. On poruszał się w potrzebnym mi kierunku, jednak bardzo niedaleko. Musiałem wyjść i czekać na następny. Następny dowiózł mnie do połowy drogi i, zanim skręcił wysadził przy punkcie kontrolnym. Poprosiłem o pomoc.
- To możliwe – powiedział inspektor – dołączymy do dowolnego samochodu – ale zażądali sumy przekraczającej moje pobory.
Wymarzłszy się ponownie na najbliższym przystanku autobusowym, zaszedłem do przydrożnego sklepu.
- Zesztywniałeś – zauważyła sprzedawczyni. – Czym będziemy się rozgrzewać – wódeczką?
- Przydałoby się – mówię – herbatki z kagorkiem.
- Herbaty, tak jest, naleję, a kagorka u nas od początku nie było. Jeśli zaś chcecie wódki, weźcie koniaczek miejscowej produkcji.
- Koniec bezbolesny, nie przynoszący wstydu, spokojny – pani gwarantuje?
- Ludzie piją – nikt nie umarł na razie.
Rozłożyć się kazano na parapecie, gdzie drzemał biały kot. Chciałem go przesunąć i zapytałem sprzedawczyni, jak albinos się nazywa.
- Nazywaj nie nazywaj – jest głuchy. A i co dobrego tu usłyszysz? Same przekleństwa…
Kot na chwilę otworzył oczy: jedno – błękitne, drugie – różowe, i znów zasnął.
Rozgrzawszy się, podziękowałem sprzedawczyni, wyszedłem na trasę, i wkrótce przede mną zatrzymał się autobus: ciepły, z miękkimi siedzeniami. Pomyślnie dojechawszy na miejsce, odszukałem potrzebny dom. Powitali mnie zwykli prawosławni ludzie, którzy wszędzie – swoi, poczęstowali herbatą, wręczyli paczkę i odprowadzili na powrotny autobus, tak więc przed nocą wróciłem do Sankt-Petersburga, a rano – do Moskwy.
Paczka zawierała listy i fotografie świętego metropolity Makarija – jednego z najbardziej oddanych wojowników Cerkwi Chrystusowej, który służył jej ponad siedemdziesiąt lat, z których czterdzieści dwa – jako archijerej.
Począwszy od działalności misjonarskiej na Jałcie, następnie był biskupem Tomskim, a od 1912 roku – ostatnim przed rewolucją metropolitą Moskiewskim.
Te pożyteczne duszy listy adresowane były do jednej z córek władyki Makarija, pracującej jako siostra miłosierdzia na froncie Zachodnim. Po jej śmierci długi czas błądziły niewiadomo gdzie, póki nie osiadły właśnie u tego człowieka, który to przyniósł je z zagranicy: on nazywał siebie mnichem Sawwatijem. Żadnych osobistych tajemnic korespondencja nie zawierała, i dlatego prośba opiekuna o opublikowanie wydawała się do spełnienia.
Pewnego razu w Troice-Siergijowej ławrze siedzę na ławeczce, odpoczywam. Przysiada się dwóch seminarzystów: każdy trzyma w rękach tylko co wydaną książkę listów. Jeden czyta: „Szkoda, że żydom dana jest wola niepokoić prosty ruski naród: oni występują przeciwko Chrystusowi”. Drugi: „Podczas inwazji Mongołów na Ruś duchowieństwo i mnisi nie cierpieli tyle poniżeń i uszczerbków, ile cierpią od nieszczęsnych chrześcijan, odstępców od Boga za naszych czasów”. Zaczęli filozoficzną rozmowę o bogobórcach i bogoodstępcach, i ze wszystkiego wynikało, że zdrajcy i przewroty – o wiele gorsi są od wrogów. Bieda naszej Ojczyźnie…
Tu zadzwonił dzwon, i udaliśmy się na nabożeństwo.
Pewnego razu widzimy na nabożeństwie murzyńskiego parafianina: stoi sobie, modli się i znak krzyża czyni nie po – katolicku – z lewa na prawo, a po – naszemu, to znaczy akurat z prawa na lewo… Po nabożeństwie pytamy: z jakiego on rodu – plemienia i jak to się stało, że jest prawosławnym? Odpowiada mieszanym francusko-angielskim: jakoby jest najpierwszym naszym afrykańskim bratem o imieniu Anatol, a dalej przechodzi na nieznany nam język, i nic nie rozumiemy.
- Krótko – nie wytrzymał ojciec diakon – z jakiego chociaż kraju jesteś?.. No, z jakiego contry? – Diakon u nas młody i bardzo nowoczesny.
Afrykański brat powiedział jakieś słowo, którym, być może, określa się nazwę jego rodzinnego kraju, jednak nikt z nas powtórzyć dokładnie tego słowa nie potrafił, i dlatego próbować przedstawić je teraz literami rosyjskiego alfabetu byłoby zbyt śmiałym.
Porozmawiawszy w ten sposób jeszcze z pół godziny, dowiedzieliśmy się, że Anatol przyjechał czegoś się uczyć, ale do rozpoczęcia zajęć całe dwa miesiące, i na razie mieszka w poselstwie swego kraju, nazwy którego w żaden sposób nie mogliśmy wymówić, jednak chce popracować na rzecz powszechnego Prawosławia i prosi za pracę całkiem niewiele: raz dziennie posilić się obiadem.
- Toluś! – rozczulił się ojciec diakon i położył rękę na ramię swego nowego brata. – My ciebie i trzy razy nakarmimy – bądź pewny! Prawda batiuszka? – Potem westchnął: – Widocznie w ich poselstwie z prowiantem nie najlepiej: same banany, chyba. A i te może zielone…
I zaczął modlący się Afrykanin każdego ranka przychodzić do cerkwi: przestoi służbę, potem – do pracy fizycznej: u nas szły prace remontowe, i wszelkich śmieci było dużo – oto Anatolij i woził je gdzieś taczką. W swoim czasie – obiad w refektarzu: pomodlimy się, szybciutko zjemy, znów pomodlimy się – i znów do swoich obowiązków. A gdy tylko dzwon zadzwoni na wieczorne nabożeństwo, Anatolij – taczkę na miejsce (ona nawet specjalne miejsce pod rusztowaniem wyczyszczone miała – jakby garaż), ze wszystkimi pożegna się i do poselstwa niewypowiedzianego swego kraju. On by, oczywiście i na wieczorne nabożeństwo z największą radością zostawał, ale u jego dyplomatycznych rodaków były jakieś swoje wymogi regulaminowe, które nie pasowały do naszych reguł. I oto co niezwykłe i dlatego wymaga szczególnej uwagi: ani języka rosyjskiego, ani cerkiewnosłowiańskiego Anatolij nie znał, a i nasza kultura muzykalna była mu nieznana, jednak każde nabożeństwo spędzał w pobożnym skupieniu, żegnając się i kłaniając w odpowiednim czasie, nie oglądając się przy tym na innych… tak dawane mu było z niebios według jego gorliwości i pokory.
I póki Afrykańczyk chodził do nas, on, sam o tym nie wiedząc, służył za przykład czyniący wyrzuty przedstawicielom nieszczęsnego plemienia ruskich inteligentów, którzy wpadali czasem, jak do pogańskiej świątyni, żeby jedynie „postawić świecę”. Biedaczyska… Ofiary skrupulatnych wysiłków selekcyjnej hodowli, rozpoczętej jeszcze w piętnastym wieku przez pilnego żyda Schariusza, który potrafił zaszczepić do prawosławnego ruskiego drzewa gałąź żydowskiego bogoburstwa. W końcu udało się wypielęgnować tragiczną chimerę: gałąź ta od korzeni pojona jest czystą wodą Prawdy, ale zamiast liści – śmierdzące siarką kopyta, rogi i ogony. I od tego zgubnego zapachu więdną sąsiednie liście, usychają inne gałęzie…
Zresztą, Anatolij zdążył posłużyć jako wyrzut (sumienia) nie tylko tym zbłąkanym ludziom, których główną cechą rodzajową jest namiętne podporządkowanie się potomkom niezapomnianego Schariusza, ale i przedstawicielom innej ludzkiej społeczności, która mocno się rozmnożyła w dziewięćdziesiąte lata naszego (XX) smutnego wieku. Jednak należałoby tu na chwilę się oderwać, żeby w najkrótszej formie opisać życie cerkiewne, z boku zwykle niezauważalne.
W nasze dni wśród żebraków rzadko spotykasz szczerych – mówiąc szczery, mam na myśli ludzi naprawdę cierpiących materialne ubóstwo: biedaków tych szybko zastępują zatwardziali pasożyci. Którzy, oczywiście, swoją drapieżną uwagą nie mogą obdarzyć ani jednej parafii.
I oto wędrują oni codziennie niestrudzonym tłumem od cerkwi do cerkwi, jak pielgrzymi, ale do wewnątrz, zwykle nie zachodzą: w domu Bożym czują się nieswojo, co świadczy o niewidzialnym duchowym pokrewieństwie z pierwszym plemieniem któremu wyrzuty czynił Anatolij.
I oto czym oni odpychają? Nawet nie fałszem, który, rozumie się, kala ich dusze. W końcu, są one bezwarunkowymi (bezwzględnymi) kupcami, a zasady handlu, niestety jak bardzo to smutne, zawierają zarówno i spryt i oszustwo. Najbardziej odrażający grzech nowego plemienia – lenistwo. Bezgraniczne i niezachwiane.
Zdejmując szaty słyszę przez otwarte okienko głos ojca diakona.
- Wiem, wiem: okradli, nie masz za co odjechać… Do Rostowa, tak?.. Przecież ciebie nasz batiuszka do Rostowa już raz wyprawiał. I sąsiedni – też. Ty już, myślę, dziesięć razy mogłeś dookoła świata objechać. Cóż, choć by do Permu dla odmiany byś poprosił, a to uwziąłeś się: do Rostowa i do Rostowa…
Do Permu nie poprosił – lenił się pomyśleć: choć tylko chwila – a leni się.
Oto jeszcze jedna: „Z obcego miast jestem, trafiłam do szpitala, wyszłam, nie mam za co dojechać do Charkowa, pomóżcie”. Ta też od dawna chodzi, kilka razy już w sprawie Charkowa jej odmawialiśmy, ale nie pamięta – nawet zbyt leniwa, aby coś zapamiętać.
- A do Permu pani nie chce? – interesował się diakon.
Udał mu się ten Perm – pochodzi stamtąd, czy co? – Ale i ona nie chciała do Permu.
- Dobrze, chodźmy kupimy bilet do Charkowa – proponuje jej diakon, już nie pierwszy raz.
Ale ona nie pamięta i zgadza się, licząc że odsprzeda.
- Ja nawet wsadzę panią do pociągu – i to już nie raz było mówione, tak że diakon już zdążył zmęczyć się monotonią.
To jej nie urządza – w Charkowie nie ma co robić. Kobieta odwraca się i odchodzi. Ale po tygodniu znów przyjdzie, i znów cała rozmowa się powtórzy. Przy tym żaden psychiatra nie stwierdziłby u niej istotnych odchyłek: przecież w żadnym podręczniku medycznym lenistwo nie pojawia się, choć w zupełności może stać się śmiertelną chorobą duszy. Jednak psychiatria zajmuje się jedynie szalonymi, ale wcale nie chorobami duszy…
Potem jakoś, kiedy szliśmy do metra przez plac, ojciec diakon pokazał kompanię włóczęgów, którzy urządzili sobie piknik pod starymi lipami:
- Godzinę temu błogosławiliście obdarować oto tego chłopinę prowiantem. Teraz tymi produktami zespół właśnie zagryza. I przecież każdy z nich wypija po butelce dziennie, trzydzieści butelek miesięcznie – skąd takie pieniądze, jeśli nikt z nich nie pracuje?.. Przy okazji, moich poborów na takie życie nie wystarczyłoby. A i zdrowia też…
Jutro temu chłopinie odmówiłem. Wtedy zebrała się cała kompania włóczęgów – siedem czy osiem osób, i dawaj odwoływać się do mego sumienia: niby, rodaków, braci swoich bliskich krzywdzę.
- No, jeśli bracia – mówię – popracujcie, ile możecie, na rzecz ojczystej Cerkwi naszej, a my już was od serca nakarmimy.
Oni w odpowiedzi tylko się uśmiechają. Wtedy zza rogu wyjeżdża ze swoją taczką płomienny Anatolij i przechodzi dokładnie między mną i moimi rodakami, nie zwracając, zresztą, na nas żadnej uwagi – prawdopodobnie, tak miał zaplanowaną trasę…
- Oto – mówię – jeden – jedyny człowiek który pomaga odbudowywać prawosławną świątynię, i ten – murzyn z dalekiego afrykańskiego kraju którego nazwy nie da się wymówić. A wy – całymi dniami po rowach się przewracacie…
Poszli i więcej się nie pojawiali – można przypuszczać, znaleźli inny karmnik. Anatolij zaś uczciwie odpracowawszy dwa miesiące, przeprowadził się do akademika. Tam niedaleko jest cerkiew, do której chodzi w niedziele: przyswoiwszy język rosyjski, brat nasz zaczął spowiadać się i przyjmować Eucharystię. Czasem odwiedza ojca diakona – oni bardzo się przyjaźnili i rozumieli się nawzajem. Kiedy nauka się zakończyła, Anatolij przyjechał pożegnać się: przyjaciele objęli się, diakon, pochlipując, klepał go ręką po plecach, powtarzając: „Toluś! Toluś!” Ten płakał milcząc. Potem ojciec diakon mówił mi, że nawet nie wyobraża sobie, z jakiego powodu tak się wzruszył.
Po prostu do tej pory nie wiedział jeszcze, że pokrewieństwo duchowe jest wyższe i mocniejsze od innych związków, nawet krwi.
Lecieliśmy do Belgradu. Major – desantowiec, siedzący przy oknie, od czasu do czasu zapraszał spojrzeć w dół:
- Wojskowe lotnisko – i pukał palcem w szybę. – Puste, opuszczone…
Albo:
- A tu była bateria rakiet. Nic nie zostało, wszystko zniszczone… I tak do samej granicy: ani myśliwców, ani rakiet – nawet nas zestrzelić nie ma komu…
Major był niewesoły: tylko co pochował towarzyszy z pułku, którzy zginęli w Czeczenii, i wracał do Kosowa.
Po drugiej mojej stronie siedziała dama – żona jakiegoś wielmoży: ten odprowadzał ją na lotnisko. Dama była bardzo zadbana, jednak już w tym wieku, który przez wszelkie zadbania jest tylko podkreślany. Na kolanach dama trzymała plastikowy koszyk, w którym obojętny na wszystko znajdował się kudłaty szczeniak. Dama chciała porozmawiać i powiedziała:
- To Puszek.
- Gospodarstwo hodowlane – informował major – puste, porzucone…
Całkiem niewiele geopolityki
- Może, wszystkie krowy gdzieś się pochowały – zasugerowała dama.
- Przecież ono całe trawą już porosło, a pole wokół niego – krzakami.
- A jak pan z takiej wysokości odróżnia lotnisko wojskowe od cywilnego? – Chyba, major – desantowiec ją zainteresował.
- Przy cywilnym powinien znajdować się jakiś punkt zamieszkały – choćby stolica rejonu, a przy wojskowym – garnizon: koszary i kilka domów oficerskich…
Dama westchnęła:
- Puszek mój zachorował – wiozę go leczyć…
- A co z nim? Podejrzliwie zapytał major.
- Melancholia – znów westchnęła dama.
- Nie zaraźliwa – spokojnie wyrzekł major i nagle się ocknął: – Przecież to nie psia choroba.
- A czyja?
- Jak czyja? Krowia!
- Nie ma pan racji: krowia – bruceloza…
- I bruceloza też – po pewnym namyśle zgodził się major – ale główna – melancholia, to wiem dokładnie, mam brata weterynarza… ciotecznego…
Należy zauważyć, że póki oni tak przeze mnie rozmawiali, ja czytałem przygotowane do druku tłumaczenie kazań znanego serbskiego biskupa. I do tej pory prawie mi się to udawało.
- Mimo wszystko – melancholia – twardo powiedziała dama i chwyciła mnie za łokieć. – A wiecie od czego?..
Nie wiedzieliśmy. Okazało się, powodem wszystkiego była nowa szafa – z lustrzanymi drzwiami do podłogi. Zobaczywszy po raz pierwszy swoje odbicie w lustrze, Puszek mile ucieszył się z niespodziewanego gościa i chciał zapoznać się z nim bliżej: zajrzał za uchylone drzwi i zamarł:
- Wiecie, pies przecież musi z tyłu powąchać…
No, o tym, załóżmy, że słyszeliśmy.
- On zajrzał z tyłu, a tam nikogo nie ma. On – jeszcze raz z przodu: tam piesek, a z tyłu – znów nikogo… On jeszcze kilka razy tu – tam – bez rezultatu. I wtedy się zamyślił, wprost jak człowiek, spojrzenie zrobiło się takie mądre i smutne – dama wytrzeszczyła oczy, próbując zademonstrować psi smutek i mądrość – poszedł precz od tej szafy, uderzył się mordką o ścianę i upadł… A potem ogarnęła go melancholia: nie je, nie pije… Wiozę go do słynnego profesora – największy na świecie specjalista... Słyszeliście: podczas wyborów u nich nikt nie wygrał, i teraz będzie druga tura?
- Nie będzie – obiecał major. – Amerykanie opłacili tylko jedną turę, tak więc kogo wyznaczą, ten też prezydentem zostanie.
Ona puściła mój łokieć i nie bez kokieterii zwróciła się do majora:
- A pan, który pokój czyni, pewnie, tam, prostego ludu broni?
I jej ton, i samo pytanie komandosowi nie spodobało się:
- My tam… obsługujemy amerykanów – i odwrócił się do okna.
W Belgradzie majora witali nasi żołnierze w takich samych jak on, kombinezonach maskujących, damę – młody człowiek z plakatem „Melancholia”, a mnie – dwóch mnichów. Trzeba nam było przejechać trzysta pięćdziesiąt kilometrów do południowych granic.
- Do późnej nocy siedzieliśmy nad tłumaczeniem, a rano do mojej celi zastukał mnich-kapłan, i małym traktorkiem pojechaliśmy w góry. Niebo na południu było porysowane śladami po przelocie odrzutowców, dwa samoloty leciały równoległymi kursami.
- Tu międzynarodowa trasa – wyjaśnił przewodnik.
Jednak samoloty pasażerskie parami nie latają. Oprócz tego ślady powtarzały załom granicy: przez Boga chroniona serbska ziemia była pilnie obserwowana.
Trzęsąc się na kamienistych drogach, jeździliśmy od jednej wiejskiej cerkwi do drugiej, i mnich-kapłan opowiadał mi o ruskich duchownych, służących tu i w lata dwudzieste, i w czterdzieste, i w pięćdziesiąte… w końcu przyjechaliśmy do małej cerkiewki. Weszliśmy, przyłożyliśmy się do ikony, i mnich wyszedł, zostawiwszy mnie samego. Kiedyś z ojcem proboszczem chcieliśmy urządzić na tej górze ruski skit (samotnię, erem), w którym mogliby żyć i modlić się nasi mnisi, jednak teraz nie to że ruskim – samym Serbom żyć tu jest niebezpiecznie: Albańczycy często dokonują napadów…
- Oni zaczęli osiedlać się u nas pół wieku temu – opowiadali mnisi – zajmowali się handlem, potem rozpłodzili się i mówią, że teraz kraj powinien należeć do nich… U was Albańczyków nie ma?..
- Chyba, jedynie tylko Albańczyków u nas nie ma – odpowiedziałem.
W powrotną drogę po kamieniach kierowca wybrał się beze mnie – pożałował. Ja zszedłem z góry pieszo i poszedłem po drożynie na spotkanie traktora. Gdzie niegdzie na poboczu leżało po trzy-cztery betonowe piramidki metrowej wysokości – zagradzać drogę na wypadek działań wojennych: snajperzy z granatnikami, rozłożeni po przeciwnej stronie wąwozu, mogą powstrzymać przy takiej barierze wrogą kolumnę. Nie na długo, póki ich nie wybiją.
Było gorąco, chciało się wykąpać, skręciłem w stronę płynącej obok rzeki, i nagle zobaczyłem w trawie ikonkę: patrzy na mnie Jan Poprzednik… Od razu się przypomniało: „Pokajacie się, albowiem przybliżyło się Królestwo Niebieskie”. To była zwykła papierowa ikonka, zawinięta w przezroczysty plastik.
Grecki tekst na odwrocie z grecką bezpośredniością wzywał każdego czytającego do stania się świętym. Kto mógł ją tu zgubić – nie wiadomo: w tych stronach już dawno nie widziano turystów.
Huk silników odrzutowych rozlegał się prawie bez przerwy, a białych śladów na niebie robiło się coraz więcej i więcej. Wiatr wiał z południa, i wstęgi przepływały nad nami:
- Amerykańcy – przyznał w końcu mnich – wzdłuż granicy latają – i zrobił gest ręką: Kosowo, Macedonia, Bułgaria, Rumunia… Gdybym miał teraz rakietę-zenitówkę – nie powstrzymał bym się – i pytająco popatrzył na mnie.
Dobrze go rozumiałem, ale:
- Bojowej krowie Bóg rogów nie daje: dlatego to, chyba, my bracie, w Cerkwi, a nie w wojskach rakietowych.
Wróciliśmy przed wieczornym nabożeństwem: według kalendarza było święto Jana Poprzednika, którego ikonę tylko co znalazłem w przydrożnej trawie…
Po służbie zebraliśmy się u ojca przełożonego. Połączenie telefoniczne nie działało. Przynieśli radioodbiornik. Kręcili – kręcili regulatorami, ale i serbskie radiostacje, i rosyjskie, i niemieckie, i francuskie, i amerykańskie przekazywały jedne i te same informacje i nawet komentarze do nich – słowo w słowo, jakby to wszystko napisane było jedną ręką.
- Nie ma nic bardziej totalitarnego, niż demokracja – smutno powiedział ojciec przełożony.
Potem przez telefon komórkowy udało się porozmawiać z Belgradem, i wyjaśniło się, że w stolicy nie ma światła, wszystkie dojazdy do niej zablokowane, lotnisko zamknięte…Mnisi martwili się o mnie – przecież rano powinienem wyjeżdżać.
-Przez cztery miesiące dacie radę? Porządek zrobicie? – zapytałem.
- Powinniśmy – bez przekonania odpowiedzieli ojcowie. – A dlaczego – za cztery?
- Mam paszport do lutego – po tym jak przed świętem Jana Poprzednika objawiła się mi jego ikonka, ja już o nic, oprócz pokajania, nie troszczę się.
Przełożony machnął ręka i wyłączył radioodbiornik:
- Chodźmy się modlić.
Służbę zakończyliśmy przed szóstą rano: telefony działały, lampy w całym kraju świeciły dowoli, lotnisko otworzono, blokady usunięto.
Poprosiłem u braci o wybaczenie: przecież oni bardo z mego powodu przeżywali.
- Dla nas każdy ruski – święty – powiedział ojciec przełożony, mnich z Atosu, który wrócił do ojczyzny w trudnej dla niej chwili.
Kiedy siadałem do autobusu „Skopie – Belgrad”, chłop – Serb pytał kierowcę, jak sprawy w Macedonii.
- W Macedonii takich problemów być nie może – odpowiedział kierowca – my przyjaźnimy się z Zachodem, dlatego u nas spokojnie i dobrze.
…Pod wieczór w centrum Belgradu zaczęło się istne piekło: dziesiątki tysięcy ludzi chodziło po ulicach i dmuchało w gwizdki podobne do policyjnych, a ponieważ z powodu hałasu nie można było rozmawiać, wszyscy jeszcze krzyczeli. Przez tłum od czasu do czasu przepełzały samochody, na dachach których stali i siedzieli ludzie z transparentami. Asfalt zasypany był ulotkami, nazwy ulic na domach zaklejone zwycięskimi hasłami, a numery samochodów – naklejkami z datą wyborów, na gigantycznych billboardach wszędzie pysznił się portret zwycięzcy. Tu popracowała nie jedna drukarnia. I nie jeden tydzień. Na spiesznie ustawianych estradach biesili się rock-muzykanci, z tac rozdawano bułeczki, piwo, jednak ludzie byli zadziwiająco trzeźwi.
Spotkałem tylko jedną kompanię podpitych chłopaków, ale i ci okazali się rodakami – kibicami futbolu:
- Nasi powinni byli grać z nimi, a tu, ojcze, widzisz, bzdura jakaś wyszła, i mecz przełożyli… I czego oni tak się radują? Wciskają im nowego prezydenta – bezprawnego, przy okazji, on przecież nawet połowy głosów nie zdobył – a oni, dziwaki, radują się… Ja – żeglarz, chociaż nie marynarz, ale rzeczny: przewożę po Moskwie-rzece, turystów – ale ja tak rozumiem…
Dalej żeglarz nie całkiem składnie, ale dość zrozumiale wyjaśnił, że dla otwarcia kingstonów* musieli być zdrajcy – bydlaki: „No, pijaństwo tam, na pieniądze chciwi, na władzę, wprost durnie”, a teraz – gramotne i ostrożne buły, które mogłyby utrzymać tonący okręt w pionie i nie rzucić go na sąsiednie barki i łodzie…
- Co u nich, co u nas – zakończył machnąwszy ręką.
Rano na lotnisku zobaczyłem znajomą damę: szła przez salę, ciągnąc za sobą Puszka.
- Jak poszło? – pytam.
- Jeden seans zrobili, zauważono poprawę – odpowiedziała – ale profesor z powodu tego kryzysu pilnie odleciał do Stanów – jego główna klinika tam. Zadzwoniłam do męża – on już przelał do Ameryk pieniądze. Tak więc my wybieramy się za nimi. Przy okazji odwiedzimy córkę z wnukiem… My, prawda, planowaliśmy razem witać milenium – to jest nowe tysiąclecie, ale skoro taki przypadek – czemu nie skorzystać?..
Skłoniwszy głowę, uśmiechnęła się:
- Pozdrawiam was…
- Z jakiej okazji?
- Z okazji zwycięstwa wielkiej październikowej kapitalistycznej rewolucji – i z kokieterią mrugnęła: – Świat zrobił się wolniejszy o jeden kraj…
…Wyszło tak, że równo po roku znów okazałem się w Belgradzie. Zostało ogłoszone wielkie święto: w telewizji występowali okrzepli zwycięzcy, wychwalali siebie, wolność słowa i prawa człowieka. W centrum miasta znów grzmiały orkiestry, jednak bawiących się ludzi było teraz znacznie mniej. Pracowały amerykańskie bary, z półek sprzedawano amerykańskie filmy, a w Macedonii trwała wojna.
Ubiegłoroczny kierowca wyraźnie nie był prorokiem, i Duch Święty nie przemawiał przez niego.
*kingston – klapa (zawór) w podwodnej części jednostki pływającej umożliwiający wpuszczenie w razie konieczności zaburtowej wody do jej wnętrza, lub wypompowanie wody.
On był archimandrytą na Atosie, ale kiedy w Serbii zaczęła się wojna, poprosił o odpuszczenie do domu, żeby zbierać naród na modlitwę. W ciągu siedmiu lat dokonał postrzyżyn czterdziestu mnichów i mniszek, przywrócił (odbudował) cztery górskie monastery.
Bywałem u niego w gościach, żył według surowej Atoskiej reguły z długimi nocnymi nabożeństwami, modliliśmy się razem. Dniami jeździliśmy do powierzonych mu monasterów, gdzie ojciec archimandryta błyskawicznie rozwiązywał sprawy gospodarcze, które wydawały mi się trudnymi.
Ostatni dzień ostatniej mojej wizyty zaczął się od podróży do żeńskiego monasteru, będącego pod opieką batiuszki. Mniszki skarżyły się: łąka porasta gęstymi kolczastymi zaroślami, których w żaden sposób nie można się pozbyć. Mówiły, że nawet traktor nie może przedrzeć się przez nie. Prawda, traktor był malutki, niepoważny, tylko nazwa. Batiuszka poprosił o zapałki, które natychmiast przyniesiono, i podpalił z nawietrznej suchą trawę. Ogień rozprzestrzenił się po łące, zajął krzaki, ale płonęły one słabo.
- Nie spalający się krzew – zdziwił się ojciec archimandryta i poprosił o oponę samochodową.
Mniszka pobiegła do szopy, przytoczyła nowiutką. Myśmy się roześmiali, poprosiliśmy o coś starszego. Zjawiła się opona, starta omal nie do dziur – akurat w sam raz. Rzuciliśmy ją w krzaki, ona zapaliła się i zadymiła tak, że widziano nas ze wszystkich samolotów, przelatujących po międzynarodowej trasie nad Południową Serbią. Ja denerwowałem się, czy nie przerzuci się ogień na drzewa – dookoła las.
- Nie – wesoło zaprzeczył batiuszka.
Dlaczego był tak przekonany – nie wiem, ale ogień rzeczywiście zamarł przed samym lasem. A krzaki się wypaliły. Pozostało zaorać spalenisko zabawkowym traktorkiem, zasiać trawą, i życie monasterskich krów stanie się jeszcze wygodniejsze.
Po obiedzie odsłużyliśmy wieczorne nabożeństwo i wybraliśmy się do miasteczka, podobnego do naszego centrum powiatu, żeby sprzedać jeden samochód i kupić drugi. Za te same pieniądze, tak samo stary, ale mniejszy i z silnikiem diesla, a to benzyny w góry nie naciągasz się.
Przyjechaliśmy do domu znajomych batiuszki. Negocjacje odbywały się w salonie, i nie byłem na nich obecny. Według protokołu przypadło mi inne posłuszeństwo: siedzieć na werandzie i po kolei przyjmować uczestników transakcji, jak również właściciela domu i policjanta. Każdemu nalewałem kieliszek wódki – rakii i wygłaszałem toast „za pomyślność przedsięwzięcia”. Potem odwiedziliśmy notariusza. Przyjął nas u siebie w domu w szlafroku i kapciach, postawił pieczątkę, wypił kieliszek rakii: butelkę miałem w kieszeni, kieliszek – w rękawie – i rozstaliśmy się. Na wszystko zeszło pół godziny.
Po czym wybraliśmy się dokądś nocnymi drogami, długo jechaliśmy i zatrzymaliśmy się u podnóża góry. Miejsce to znałem – na szczycie była starożytna cerkiew Narodzenia Przenajświętszej Bogarodzicy, z piętnastego, jeśli się nie mylę, wieku. W górach Serbii zachowało się niemało starożytnych cerkwi. Zazwyczaj nie są zamknięte. W nich są anałoje (stoliki-pulpity) z prostymi ikonami, trochę świec. Ludzie, z rzadka tu trafiający, mogą postawić świecę i pomodlić się. Zwykle na anałojach nawet drobne jakieś leżą – zostawiają za świece.
Wspięliśmy się po kamienistej ścieżynce i spotkaliśmy się z monasterska bracią – było ich siedem osób, przy czym dwóch przyszło ze skitu pieszo przez góry, przyświecali sobie latarką. Mnich-kapłan przy świecy odsłużył Boską Liturgię, ojciec archimandryta wyjął z walizeczki zniszczone szaty i pobłogosławił mnie przyjąć Eucharystię. Kiedy wszedłem do ołtarza, w wąskim, jak strzelnica, okienku na górnym miejscu (za Tronem) ukazało się słońce. Jego promienie oświetliły kamienny Tron, święte naczynia, płat (jelton), antymins (całun). Teraz można było zdmuchnąć świecę.
Po służbie wyszliśmy z cerkwi, mnisi wyjęli termosy, rozwiązali tobołki z pokarmem, piliśmy herbatę, jedliśmy placki, jabłka… Słońce podnosiło się coraz wyżej, oświetlając stoki ozdobionych przez jesień gór z porozrzucanymi gdzie-niegdzie pokrytymi dachówką dachami chłopskich domków. Potem zarysowała się dolina rzeki z wyschniętymi łąkami i w końcu sama rzeka, wijąca się daleko-daleko pod nami.
Tego samego dnia odleciałem do Moskwy, nie wiedząc jeszcze, że nigdy więcej nie zobaczę swego przyjaciela.
Czemu Ameryka w ubiegłym tygodniu miała takiego pecha – nie wiem, najpierw mój przyjaciel odmówił tam jechać. Zaproszono go aby posłużył rok w jednej z naszych cerkwi, a on odmówił:
- Nie lubię – mówi – tej Ameryki.
A jemu:
- To nie lub – tylko służ: cerkiew – przecież wszędzie dom Boży: jak tu, tak i tam…
Batiuszka powzdychał:
- Co dotyczy cerkwi, oczywiście, to prawda, ale nie mogę: wyobraziłem sobie, że służba się kończy, wychodzę z cerkwi, a dokoła – duchowa pustynia…
Dalej go namawiali: błagali-błagali, dopóki nie wpadł on w głęboki smutek:
- Oto wyobrażam, że służba się skończyła, wyszedłem z cerkwi, a dookoła – wszędzie Ameryka… Udusić się chce…
Wtedy już dali mu spokój: no rzeczywiście, jeśli człowiek, który zetknął się z tym krajem samą tylko wyobraźnią, popada w taka ruinę, lepiej odpuścić.
Następnego dnia dwóch seminarzystów, pomagających mi w ołtarzu, rozmawiali o swoich perspektywach:
- Do Grecji czy Serbii na pewno nie poślą, ale żeby chociaż w Europie zostawili, a to wyślą do jakiejś dziury w rodzaju Stanów…
To znaczy w wyobraźni i mego przyjaciela, i dwóch seminarzystów kraj ten beznadziejnie przebywał w ciemności nieprzeniknionej jak kraj martwego ducha.
A tu wychodzę z ołtarza po służbie – wbiegają dwie dziewczyny z plecaczkami: wygląda na to, cudzoziemki. Jedna w roztargnieniu przyciska się do ściany, a druga, jak należy, żegna się, całuje ikonę, potem, po pokłonach do ziemi, do relikwiarza świętego Wasilija Błażennoho.
- Skąd? – pytam, kiedy poprosiła o błogosławieństwo.
- Z Ameryki.
- Jak się nazywasz?
- Jekatierina.
Po rosyjsku Jekatierina mówiła czysto, i wywnioskowałem, że ona – córka współczesnych emigrantów:
- Rosjanka?
- Nie, moja mama greczynka. Ona uważa, że zbawić ludzkość może tylko Rosja, i dlatego od dziecka uczy mnie języka rosyjskiego: pierwszą moją nauczycielką była rosyjska księżna.
- A kim jest tata?
- Tata – Amerykanin – i machnęła ręką. – Dzicy ludzie, mocno do ziemskiego przywiązani: pieniądze, sława, kariera, władza – więcej nic nie rozumieją.
- A koleżanka?
- Też amerykanka: „My – najsilniejsi, najmądrzejsi, najlepsi, najbogatsi, naj – naj”. A do świątyni Bożej weszła – i przestraszyła się. Przecież mówię: dzicy ludzie! Zamiast duszy – kalkulator. Ale mnie samej nie puścili, musiałam razem z nią jechać. Byłyśmy już u prepodobnego Siergija, wieczorem wyjeżdżamy do Petersburga – do ojca Ioana Kronsztadzkiego i błażennej Ksienii, a potem – do Diwiejewa, do batiuszki Sierafima.
- I co, ty znasz ich żywoty?
- Oczywiście! My z mamą przeważnie ruskie książki tylko czytamy. I codziennie modlimy się za Rosję.
- A za Amerykę?
- Nie możemy się odważyć.
- No jak tak?
- Nie mamy odwagi pomodlić się za dom szatana…
Pożegnaliśmy się. I zaraz na Krasnoj Płoszczadi (Pięknym Placu) podchodzi nieznajoma kobieta:
- Batiuszka! Co mam robić? Córka wyszła za mąż za Amerykanina, wyjechała do Stanów i teraz pije nałogowo.
„Oto już w tym celu – myślę wcale nie trzeba było wybierać się tak daleko…”
Porozmawialiśmy, na ile mogłem złagodziłem jej smutek i poszedłem po ojczystej ziemi do domu.
W życiu każdego dorosłego człowieka łatwo znajdą się dwa – trzy przypadki, których inaczej jak cudownym zbiegiem okoliczności nazwać nie można. Ich może być nawet więcej, ale, oczywiście, nie zbyt dużo, aby od nadmiaru wrażeń człowiek nie stracił duchowej równowagi i nie stracił rozsądku.
Czasami udaje się nam zinterpretować sens, znaczenie lub cel takich zbiegów okoliczności, częściej jednak pozostają one zagadką, która od czasu do czasu niepokoi naszą świadomość, żąda odpowiedzi, ale jednak jej nie otrzymuje.
Opowieści o tych cudownych przypadkach zdarzyło mi się słyszeć od wielu – możliwe, od setek – ludzi, jednak, nie ośmielając się naruszać ich prywatności, opowiem trochę o tym, z czym zetknąłem się sam: tego bogactwa i u mnie pod dostatkiem. I ciągle przybywa…
Kilka dni temu zaprosili wyświęcić jeden z oddziałów wielkiego szpitala. Pytam:
- Trzydziesty drugi?
- A skąd wiecie?
W młodości planowałem pójść na medycynę i pracowałem na tym oddziale jako sanitariusz. I oto znów tu trafiam. Dlaczego – nie wiem, jednak nie dziwię się: to z rodzaju zbiegów okoliczności zwykłych, częstych. Na przykład, kiedyś wydawnictwo, w którym zdarzyło się mi pracować, otrzymało pomieszczenie w nowym budynku na Choroszówce. Pytam:
- Numer domu, przypadkiem, nie sześćdziesiąt dwa?
- Jak zgadliście?
Po prostu: pod tym adresem mieszkałem przez dwadzieścia pięć lat. Ale ten dom zburzyli, ludzi wysiedlili na inne końce Moskwy, i oto teraz wróciłem w pobliże znajomej szkoły, drzew, które kiedyś posadził mój ojciec. Iwa teraz znalazła się przy samej drodze. Tysiące ludzi przejeżdża i przechodzi obok niej codziennie, i nikt nie wie, że pół wieku temu my z ojcem przywieźliśmy ze Srebrnego Boru cieniutki patyczek i wetknęliśmy go w najniższym miejscu podwórka – przy kratce odpływowej. Dawno nie ma mego ojca, nie ma tej kratki, nie ma też samego podwórka, jak i nie ma jednopiętrowych domków, wybudowanych przez niemieckich jeńców… Ogromne budowle, a między nimi – stara iwa.
Daleko za plecami te czasy, w dalekiej przeszłości świeckie wysiłki i marzenia. Kilka lat już służę w cerkwi, parafianinem której, jak wyjaśniło się niedawno, był kiedyś mój prapradziadek. Tu się modlił, przyjmował Świętą Eucharystię, i mieszkał tu – w domu duchownego. I chodził po tych samych stopniach, które teraz wycieram ja. Ale i to nie wszystko; pewnego razu z całkiem nieznaczącymi sprawami zabrnąłem w głuchy rejon na północy rejonu Wołogodzkiego. Znalazłem pokoik, wędkowałem, polowałem. Pomagałem odbudowywać zniszczony sobór, zostałem duchownym i odsłużyłem tam cztery lata. Później okazało się, że właśnie z tej głuszy przybyli do Moskwy moi dawni przodkowie. Prawda, w tamtych czasach ziemie te nie były opuszczone, a rozkwitały, lecz chodzi o co innego: zrozumiałem, że gdybym według własnej woli przesiedlił się na jakąś wysepkę na oceanie, to i tam odnalazła by się mogiłka babci w którymś pokoleniu.
Nie wiem co oznacza każdy z tych zbiegów okoliczności z osobna i czy oznacza cokolwiek w ogóle, jednak wzięte razem wywołują myśl o tym, że całe rody z pokolenia na pokolenie żyją, jakby przywiązane do kołka. I jakbyśmy daleko zabrnęli w swoich poszukiwaniach i poczynaniach, nas od czasu do czasu wracają do tego kołka. Dla pokory, być może. Żeby przypomnieć kim jesteśmy, skąd jesteśmy i gdzie żyjemy – to znaczy na ziemi, pod księżycem i pod słońcem, gdzie nie ma i nie może być nic nowego. Zdarza się coś, o czym mówią: „Patrz, to jest nowe”; ale [to] było już w czasach, będących przed nami, powiedział Eklezjasta.
Jest taki typ cerkiewnych cioteczek: jeżdżą z parafii do parafii, powołując się na czyjeś błogosławieństwa, przekazują batiuszkom pozdrowienia nie wiadomo od kogo, ukłony od nieznanych braci i współsłużących i opowiadają wszelkie nowości: opowiadają, opowiadają… Więc, pomyślisz, skoro już takie cioteczki są, prawdopodobnie, one z jakiegoś powodu są potrzebne. Jednakże, nie wiem. A pewien stary biskup – przy okazji, bardzo poważny filozof – nazywał ich „szatałowa pustynia” i przekonywał, że one, przeciwnie, do niczego nie są potrzebne. Weź bądź mądry zrozum…
I oto trzy takie cioteczki pojawiły się w cerkwi mego przyjaciela, kiedy my akurat zbieraliśmy się wyjechać do Troice – Siergijowej Ławry. „Łaska to jaka – mówią – i nas weźcie!” Posadziliśmy je na tylnym siedzeniu.
W drodze dwie z nich trajkotały bez przerwy. Na początku powiedziały, że przyjechały według rekomendacji Wiktora z Pskowskich Pieczor, z którym niby mój przyjaciel służył w wojsku. Ten przypominał – przypominał, i coś nic nie wyszło: nic dziwnego – jednak minęło już trzydzieści lat… Potem powiedziały nam, że u diakona Nikołaja z jakiejś diecezji urodził się czwarty syn, a u protojereja Piotra – ósma córka. Córy (duchowne –nasze pasażerki) bardzo cieszyły się z powodu ojców, o istnieniu których nawet nie podejrzewały i którym w międzyczasie narodziło się tyle dzieciaków. Dalej zaczęły się opowieści o wydzielaniu olejków przez ikony i o innych cudach, przeplatane różnymi plotkami, tak że musieliśmy temat rozmów zmienić:
- A co wasza koleżanka milczy? – zapytał mój przyjaciel.
- Bo ona dopiero zaczęła wchodzić w życie cerkiewne: jeszcze się krępuje duchownych – w swojej próżności nie zauważyły, że cnotliwą skromność postawiły człowiekowi jako zarzutem…
Jednak zaraz rzuciły się na towarzyszkę podróży z przekonywaniami i zachętami. Przez jakiś czas ona sprzeciwiała się, powtarzając: „A kogo to interesuje?” – ale w końcu zgodziła się opowiedzieć jakąś swoją historię.
Wydarzenie miało miejsce w końcu lat pięćdziesiątych, kiedy opowiadająca była studentką. Mieszkała wtedy w Symferopolu. Poczuła się bardzo słabo, i odwieziono ją „erką” do szpitala. I oto leży w izbie przyjęć godzinę, drugą, trzecią… Zaczęła tracić poczucie czasu, które wracało coraz rzadziej i rzadziej…
Nagle przez mgłę, przez zasłonę widzi: schodzi po schodach staruszek w białym fartuchu. Schodzi powoli, ostrożnie, poręczy tak mocno się chwyta… Podszedł, pochylił się nad nią – a oczy jego – bialutkie, jakby ślepe. I pyta dyżurną pielęgniarkę.
- Dawno przywieźli?
- Ze trzy godziny, chyba, jeśli nie więcej.
- A dlaczego nie operują?
- Zebranie partyjne przecież! Sprawozdawczo – wyborcze! Nie pozwolili przeszkadzać w żadnym skrajnym przypadku.
On rozkazał:
- Szybko na salę operacyjną! – i dodał: Zostało jej dwadzieścia minut życia…
Tu umierająca znów straciła przytomność. Obudziła się już na sali operacyjnej: na ścianie wisiała ikona Przenajświętszej Bogarodzicy, i ślepiutki staruszek modlił się przed tą ikoną…
- Zdążyłam pomyśleć przypomniała opowiadająca – że mam strasznego pecha: mało tego, że chirurg ślepy, to jeszcze czas traci, chociaż sam powiedział, że zostało dwadzieścia minut. I nagle ja – bezbożnica, komsomołka, która wyrzuciła babcine ikony – zaczęłam się modlić: „Przenajświętsza Bogarodzico, zbaw!” Wiem, że mówić nie mogłam – gardło mi zaschło i usta nie poruszały się, zwróciłam się do Bogarodzicy w myślach, ale staruszek, podszedłszy do mnie, powiedział: „Nie denerwuj się – zbawi”…
Operacja przebiegła wspaniale, i chorą po kilku dniach wypisano. Po latach ona dowiedziała się, że operował ją Symferopolski arcybiskup Łuka – wielki chirurg Wojno – Jasieniecki… Święty… Taka historia.
W ławrze my z przyjacielem zajęliśmy się swoimi sprawami, a ciotunie wybrały się w swoich sprawach.
Później opowiadająca została mniszką jednego z żeńskich monasterów. A jej koleżaneczki ciągle biegają i biegają po parafiach.
Do mego znajomego przyjechała ciocia z Krymu i poprosiła aby zawiózł do Troice-Siergijowej ławry. Ja w tym czasie byłem w Moskwie. On zaprosił mnie, wybraliśmy się razem. Tylko minęliśmy bramę – ciotka we łzy: okazuje się, siostrzeniec nie ochrzczony i, znaczy pomodlić się za niego nie można.
- Jego starsze siostry ochrzczone, a kiedy ten się urodził, batiuszki już nie było. Każdego ranka za wszystkich krewnych się modlę, wszystkich wspominam i teraz oto zapiski do monasteru przywiozłam: wszystkich zapisałam, oprócz jego – jedną mam troskę…
Pokłoniliśmy się prepodobnemu Siergijowi, podaliśmy zapiski, odsłużyliśmy służbę. Ciotka przygotowała się do przyjęcia Priczstija, i mnisi pomogli urządzić ją na nocleg do jakiejś staruszki. My z nieochrzczonym siostrzeńcem zawróciliśmy z powrotem. Na drugi dzień on znów pojechał tam i przywiózł radosną pielgrzymującą.
Czas mijał. Mój znajomek przejawiał niebezpieczny brak zdecydowania w najważniejszej sprawie naszego bytowania. Najpierw on wymyślił, że ochrzci się tylko u mnie, ale ponieważ ja służyłem daleko od Moskwy, nic nie wychodziło. Potem ja wróciłem i trafiłem do soboru znajdującego się obok domu znajomka: on ani razu nie przyszedł na służbę i w ogóle zaczął mnie unikać. Cerkiewni ludzie z całą pewnością wiedzą, kto właśnie przeszkadza człowiekowi przyjąć chrzest, wyspowiadać się, przyjąć Priczastije – inaczej mówiąc, zjednoczyć się z Bogiem: łukaszki i okajaszki (złośliwe szatany i bezbożnicy)…
Pewnego razu, będąc w Krymie, postanowiłem odszukać ciotkę – pielgrzymkę, na szczęście jej adres jakimś cudem w mojej pamięci się zachował. Podróżowaliśmy z przyjaciółmi od cerkwi do cerkwi, od monasteru do monasteru i zboczyliśmy do małej wioseczki. Przechodnie wskazali domek. Zastukaliśmy do bramy – nikt nie odpowiada, jednak słychać głośną męską rozmowę. Wchodzę na podwórko: drzwi otwarte na oścież, siedzi na łóżku postarzała ciotka, w rękach – Ewangelia, sama – śpi. A z głośnika na całą moc – obrady ukraińskiego parlamentu, przy czym jeden pośpiesznie pyta po ukraińsku, a drugi tak samo pokazowo odpowiada mu po – rosyjsku… Wyłączyłem radio, rozbudziłem ciotkę, porozmawialiśmy.
- Żyję – mówi – dobrze, dzięki Bogu. Ani razu jeszcze bez kolacji spać się nie położyłam. Jedna troska: jak by tam siostrzeńca ochrzcić… Postarajcie się, proszę, a to przecież zdarzy się co – nikt już nigdy nie będzie mógł się pomodlić… On przecież dobry, z prawosławnej rodziny, uczył się wzorowo i w wojsku dobrze służył. Potem poszedł po komsomolskiej linii – bieda, oczywiście; naczelnicy komsomołu gorsi od partyjnych: partyjni choć za cokolwiek odpowiadać muszą, a u tych tylko paplanina… Z rady rejonu – do gazety i do Moskwy awansował… My w ogóle to kostromscy, trafiłam tu po wojnie – tak życie się ułożyło. Ani męża, ani dzieci nie mam, a i w ogóle żadnej rodziny, oprócz siostrzeńca, na ziemi nie zostało – wszystkich przeżyłam. Ciągnę ostatkiem sił: czekam kiedy on przyjmie chrzest. Wtedy powiem Panu: „Teraz odpuszczasz służebnicę Twoją, Władyko, według słowa Twego, w pokoju”, – i na wieczny odpoczynek. Tylko jedna troska u mnie, tylko jedna, uwierzcie…
Wierzę.
Chowaliśmy staruszkę. Zimą. Cmentarz stary, ciasny, między płotkami nie przeciśniesz się.
Chudzi robotnicy przecisnęli się jeszcze do mogiły, pełnokrwisty brygadzista stał naprzeciwko nas, na asfaltowanej ścieżce. Ludzi było mało – z dziesięć osób. To razem ze mną i trzema chórzystami. Służymy, a ja myślę: jak trumnę przez te wąskości przenieść? A i w ogóle, po co płotki istnieją? Na nowych cmentarzach ich nie ma, na bardzo starych – też, kiedyż wszystkie te wypaczenia pojawiły się? W dwudziestym wieku, chyba… Częstokół z prętów metalowych, malowany przeważnie niebieską i srebrną farbą. Tylko naszemu bratu wygoda – jest na czym kadzielnicę powiesić, ona ciągle pod ręką.
Starsza krewna ciężko wzdycha:
- Ciasno tu u was, w Moskwie – chyba przyjezdna – w metrze – tłok, w sklepach – tłok, i nieboszczycy – w takiej samej ciasnocie…
U chórzystów – para z ust, wąsy i brwi pokryły się szronem. Chórzyści starają się: jeden z nich – wnuk staruszki, i przyjaciele, nie szczędząc gardeł, po bratersku podtrzymują go.
„Uczyń w pokoju ze świętymi…” zdejmuję z pobliskiego ogrodzenia kadzielnicę i dopiero teraz zauważam na kamieniu za prętami znajome imię…
Przecież chrzciłem tę kobietę. Około piętnaście lat temu. I miała wtedy niewiele ponad czterdziestkę. Jakoś jeszcze raz przychodziła się spowiadać i do Priczastija. A potem przeniesiono mnie na inną parafię, i więcej nie widziałem jej i nic o niej nie słyszałem…
Brygadzista szepcze z tyłu:
- Długo jeszcze?
- Pięć minut – odpowiadam nie odwracając się.
Rozumiem, że on zmarzł i robociarze zmarzli, i żegnającym ponad siły: oni potupywali nogami, jakby tańczyli w miejscu. A chórzyści – choćby co: zawodzą sobie, i to tak czysto, tak przejmująco. Proponowałem odsłużenie nabożeństwa pogrzebowego u nas w cerkwi, ale wydarzenie miało miejsce na drugim końcu miasta, jechać do nas było bardzo daleko, a prosić kogoś innego oni nie zechcieli.
Ot i wszystko: brygadzista wbija gwoździe i woła chudych. Podniósłszy trumnę nad głowami na wyciągniętych rękach, oni powoli przedzierają się między ogrodzeniami…
Okazuje się, ona już trzeci rok tu spoczywa… obok swego ojca: on był pisarzem, dosyć znanym w czterdzieste – pięćdziesiąte lata. Na pewno laureat głównej ówczesnej nagrody. Tu też i matka… Pamiętam, ani męża, ani dzieci moja znajoma nigdy nie miała… Wychodzi, że nikt w ogóle u niej nie został? Więc kto teraz za nią się pomodli? Tym bardziej, że jej otoczenie było całkiem niecerkiewne… A to i nie prawosławne… Być może, tylko ja jeden wiem o jej chrzcie. Ale wtedy wychodzi, że na całej ziemi, oprócz mnie, za nią faktycznie nie ma komu się pomodlić…
Przecież mogliśmy służyć nabożeństwo pogrzebowe stanąwszy trochę dalej lub trochę bliżej, i powiesiłbym kadzielnicę na innym ogrodzeniu… Ale zatrzymaliśmy się, a raczej zostaliśmy zatrzymani – właśnie tu, dlatego że, zrozumiała sprawa, niedobrze, jeśli za ochrzczonego człowieka nie ma komu się modlić. Całkiem nie ma komu…
Od tej pory i wspominam ją w modlitwie. Obowiązkowo.
Bywa, najzwyklejsze słowa wypowiedziane na próżno, stają się, jak się mówi, pouczającymi. Ważny jest moment, w którym są wypowiadane te proste i, być może nieinteresujące słowa. Jeśli moment odpowiedni, to i zwykłe słowa, używane przez nas po kilka razy dziennie, mogą zyskać szczególny sens i nawet wywołać bardziej lub mniej treściwe rozmyślania. A oto sprzyjająca stosowność momentu – sprawa zagadkowa i nie podlega łatwemu wyjaśnieniu. Tu już wszystko jak wyjdzie...
Raz, drugiego lutego, świętowaliśmy u ojca archimandryty kolejną rocznicę bitwy Stalingradzkiej, w której on brał najbardziej heroiczny udział. Batiuszka znany był ze skrajnej surowości w odniesieniu do siebie i bezgranicznej życzliwości do wszystkich pozostałych ludzi. Już dokuczały mu wszelkie choroby, tak że z celi wychodził rzadko, jedynie tylko na służbę czasami: pomodlić się ze wszystkimi, przyjąć Priczastije… Żył, można powiedzieć, w modlitewnym odosobnieniu. Ale Stalingradzkie zwycięstwo świętował nieugięcie. I każdy, kto rozumiał, co właśnie wydarzyło się drugiego lutego czterdziestego trzeciego roku, mógł zajść do niego. Świętowanie odbywało się w pełnej zgodzie z tradycją, której początek, jak rozumieliśmy, został zrodzony jeszcze na przednich pozycjach frontu. Każdemu wręczane były dwie pogięte aluminiowe pokrywki od termosów: w jednej – sto nie sto, ale z pięćdziesiąt gramów frontowych, w drugiej – specjalnie przygotowana zakąska: zielony groszek w sosie własnym, wymieszany z drobno pokrojonym solonym ogóreczkiem. Wypijaliśmy troszeczkę „za zwycięstwo!”, pokrzepialiśmy się kulinarną wytwornością, i uczta kończyła się. Gospodarz celi w tym zajęciu nie uczestniczył ze względu na znaną skłonność do ascetyzmu. A tu jeszcze przyłączył się do niego młodziutki pomocnik z ołtarza (prysłużnik), który przyszedł z jednym z kapłanów: zdecydowanie odrzucił propozycję i spoglądał na wszystko z widocznym wyrzutem.
Opowiadać o wojnie ojciec archimandryta nie lubił:
- A co tu opowiadać? Atakujemy, cofamy się, okopujemy się. Znów nacieramy. Tego zabiło, tego zraniło. Tego pochowaliśmy, tego – do szpitala. Drugiego zabiło, mnie raniło. Jego pochowali, mnie – do szpitala. Podleczyli – znów: atakujemy, cofamy się, okopujemy się. Wojna – nic ciekawego – i uśmiechał się.
Zwykle takie spotkania mijały na rozmowach o wszelkich cerkiewnych nowinkach: gdzie co wybudowali, kogo dokąd służbowo przenieśli, ale tu batiuszka nagle zapytał: a z was to ktokolwiek był w Stalingradzie? Okazało się, że oprócz mnie, nikt.
- W jakim – pyta – czasie? Pewnie, nazywał się już Wołgograd?
- Na początku pięćdziesiątych – mówię – ten sam Stalingrad.
I on, który nie widział miasta od lutego czterdziestego trzeciego, tak się zainteresował, że zażądał ode mnie dokładnego opisu.
Płynęliśmy wtedy z ojcem po Wołdze na małym parowcu – jeszcze kołowym: w tym czasie po Wołdze pływało niemało takich stateczków, w rejsach był nawet „Jachont” – relikwia z kołem rufowym. A holowniki to prawie wszystkie były kołowe: słynne czarno-rude, niezmiernie szerokie z powodu wystających z burt kół.
Stalingrad pośpiesznie odbudowywano, już były wybudowane główne schody na brzegu Wołgi, nad ruinami tu i tam podnosiły się domy. Jeździł tramwaj. Dojechaliśmy do Mamajowego Kurhanu i wspięliśmy się na niego. Kurhan usypany był pozieleniałymi gilzami. Nazbierałem ich, a ojciec, popatrzywszy, wyrzucił wszystkie niemieckie: „Może, kulami z tych gilz zabito kogoś z naszych” wszędzie po bokach widniały mogilne wzgórki: gdzie z blaszaną gwiazdą, gdzie z tabliczką, a gdzie i bez niczego. Miejscami w trawie bielały rozsypane pokruszone kości…
Inny batiuszka opowiedział, że jeden z jego krewnych – stryj, czy co – był ranny pod Stalingradem i stracił nogę. I prosił, jeśli kto znajdzie się w tych stronach poszukać – może, znajdzie się, a to proteza mu zbrzydła.
Ojciec archimandryta słuchał z szacunkiem wdzięczności, przyjmując nasze historie jak prezenty, jak świąteczne ofiary według sił naszych. Ofiary dla Stalingradu.
Tu przypomniałem jeszcze opowiadania matki: z wyjazdowej redakcji „Komsomołki” ona trafiła do Stalingradu wkrótce po wyzwoleniu. Trzeba było przygotować wydanie gazety i jednocześnie zajmować się dziećmi: w mieście okazało się niespodziewanie dużo dzieci – tysiące dzieci, które w tajemniczy sposób przeżyły zimę na linii frontu. Kiedy poprzedniego lata dzieciaki zgromadzono na brzegu i zaczęto przewozić przez Wołgę, Niemcy starannie zbombardowali przepełnioną barkę z czerwonym krzyżem. To straszne wydarzenie zakłóciło plan i dzieci porozbiegały się. I oto teraz zebrano je, odkarmiano, leczono. Dla najmniejszych – „przedszkola”: wybiorą wśród gruzów równiejsze miejsce, posadzą ze dwadzieścia osób w przewróconych niemieckich hełmach, a nad nimi – dziewczę – żołnierz z automatem. Ona – i wychowawca i kierowniczka i dyrektor gospodarczy i ochroniarz. W dzień żołnierze przynoszą jedzenie, a na noc maluchów ukrywają w najbliższej piwnicy: Tam są materace, kołdry i piec – burżujka.
Latem na drugim brzegu Wołgi urządzono obóz pionierski – dzieci mieszkały w namiotach z żołnierskich pałatek. Dla rozrywki i bojowego przygotowania dość często urządzano zabawy wojenne. Pewnego razu zauważono, że jeden chłopak unika wojennych zabaw, i powstydzili go, oskarżając o tchórzostwo. W odpowiedzi on niechętnie okazał medal „Za odwagę” i powiedział, że z drewnianym karabinem biegać nie będzie, a jeśli trzeba, potrafi i obronę zorganizować, i atak. Poinformowali instruktora wojskowego – inwalidę. Ten przyszedł, porozmawiać i polecił chłopca więcej nie zaczepiać: „Swój chłop – frontowiec” – ale przy tym wyglądał wyraźnie zaniepokojony. Tej samej nocy obaj frontowcy jak zwiadowcy niezauważalnie wykradli się poza teren obozu, i chłopczyk przekazał swoją skrytkę – do rana zatapiali w rzece pistolety, granaty, amunicję, przy użyciu której mały proponował zorganizowanie czy to ataków, czy obrony.
A pierwszego września otworzyli pierwszą szkołę: remont skończono dopiero nad ranem, mocno pachnęło wilgotnym tynkiem. Przysłana z Moskwy młodziutka nauczycielka zaczęła lekcję. Uroczyście pogratulowała wszystkim pogromu niemiecko – faszystowskich wojsk pod Stalingradem, pozdrowiła z okazji otwarcia pierwszej szkoły, z okazji początku roku szkolnego, a potem zaczęła wymieniać nazwiska uczniów i rozpytywać o rodziców. Dzieci odpowiadały: „Ojciec zginął na wojnie, matka popędzona do Niemiec… Ojciec zginął na wojnie, matka zabita w bombardowaniu… zginął… zabita… zabity…” Nauczycielka wybiegła na korytarz i, przytuliwszy się twarzą i całym ciałem do niewyschniętej jeszcze ściany, nawet nie zaszlochała, a zaczęła wyć – przejmująco, przenikliwie. Dziewczyny – tynkarze, które stały przy drzwiach, też płakały. A kiedy wychodzący z klasy uczniowie zaczęli wszystkich uspokajać, zaczęły wyć i dziewczyny i ogólne zawodzenie osiągnęło jakąś nieprawdopodobną siłę i stopień. Nauczycielka, wysmarowana tynkiem, bezsilnie osunęła się na podłogę. W końcu dzieci wszystkich uspokoiły, dorośli wytarli łzy, odmyli nauczycielkę i zajęcia pomyślnie prowadzono dalej. Oto, właściwie i wszystko, co mogłem opowiedzieć…
Piliśmy już herbatę. I właśnie teraz zabrzmiały nieuciążliwe słowa, które obecnym gościom –z wyjątkiem, być może, prysłużnika – stały się lekcją. Wydawałoby się po takich dyskusjach – i całkiem pustej paplaniny… A oto jednak!
Batiuszka, jak zawsze tego dnia, zaproponował owsiane ciastka– one przypominały mu jakieś suchary z czasów wojny. Surowy młody człowiek powiedział z wyrzutem:
- W postne dni – nie jem.
A była czy to środa, czy to piątek.
- Dlaczego? – lękliwie zapytał gospodarz.
- U nas sprzedają je w pudełkach, a na pudełku jest napisane, że w skład wchodzą sproszkowane jajka, dlatego nie jem.
- A u nas sprzedają je w torebkach, a na torebkach nic nie napisane, więc ja – jem.
Oto i wszystkie proste słowa.
Po kilku dniach ojciec archimandryta przyjął schimę (najwyższy stopień życia mnisiego). A młodzieniec z wyróżnieniem skończył seminarium i został duchownym. Służył na jednej parafii, na drugiej, na trzeciej, teraz, wydaje się, na piątej czy szóstej: z nikim się nie zżywa, wszystkich poucza, i wszystko u niego jakieś zewnętrzne, zewnętrzne…
A my, ówcześni goście, przy okazji lubimy poczęstować się nawzajem owsianym ciastkiem i za każdym razem wspominamy: „na torebce nic nie napisane, więc jaj – jem”.
Rozbudziła ją sąsiadka z przedziału:
- Wybaczcie, ale przed chwilą… ktoś powiedział, że trzeba wyjść na korytarz – będzie awaria…
One ubrały się i wyszły.
- Jeszcze raz wybaczcie: może, to przyśniło się mi, a ja was ot jak zaniepokoiłam…
W następnej chwili pociąg pasażerski zderzył się z towarowym. Było mnóstwo rannych, byli nawet zabici, ale dwie kobiety nie otrzymały nawet siniaka. One tak mocno trzymały się za poręcz, zamontowaną pod oknem, że w momencie uderzenia wyrwały ją wraz z zamocowaniami, po czym poręcz, zaczepiając za ścianki i wyginając się w pałąk, całkowicie złagodziły upadek: w końcu współpodróżniczki po prostu usiadły na podłodze…
Trudno twierdzić, że właśnie to wydarzenie zmieniło życie jej rodziny – i ona sama, i jej mąż byli ludźmi wierzącymi, cerkiewnymi i do cudu odnieśli się jak należy: zamówili dziękczynny molebien i ofiarowali na cerkiew trochę ze swoich nieznacznych oszczędności. Być może, dali też jakąś obietnicę – nie wiem. Jednak z czasem w działaniach i postępkach tej zgodnej pary zaczęła ujawniać się surowa konsekwentność i prawidłowość.
Na początku mąż – a był on oficerem – przeszedł do rezerwy, i miejscowy batiuszka wziął go do cerki za panomara (przysługującego w ołtarzu) i lektora. Potem oni przeprowadzili się z nadwołżańskiego miasteczka do podmoskiewskiej osady – bliżej do Troice-Siergijowej ławry. Pobożny wynajął się do monasteru i uczciwie przepracował na różnych robotniczych stanowiskach sporo lat. Starzy mieszkańcy ławry do tej pory wspominają tego dobrodusznego, potężnego wujka – bezsrebnika (bezinteresownego, pracującego bez zapłaty). Tu też, w seminarium, uczyło się dwóch jego synów.
W końcu odszedł on na emeryturę i został wyświęcony dla służby w rodzinnym miasteczku, jednak służył niedługo – zachorował i wrócił. Pamiętam, spotkaliśmy się w Siergijewom Posadzie, rozgadaliśmy się o życiu parafialnym. On smutno powiedział:
- Żyjesz w ławrze i myślisz, że ludzie tylko o to się troszczą, jak by duszę swoją zbawić, a wyjdziesz za ścianę: człowiekowi siedemdziesiąt lat, jedną nogą w mogile, a ciągle – o pieniądzach, o pieniądzach, o czyichś długach… każdy z nas ma dług miłości i wdzięczności: wobec Boga, ludzi… Choć trochę by zwrócić…
Po kilku miesiącach on zmarł. Nabożeństwo pogrzebowe służyli synowie – obaj do tego czasu zostali duchownymi.
Podobny przypadek opisał kiedyś Nikołaj Wasiljewicz Gogol – prozaik, którego już nikt i nigdy nie będzie w stanie prześcignąć. I chodzi tu nie tylko o genialność autora, a o to, że on umiał demaskować (piętnować) grzechy, nie osądzając przy tym samego człowieka. Później wielka rosyjska literatura utraciła tę wysoce moralną cechę i na wskroś przesiąkła zgubnym duchem krytycyzmu… A co już mówić o naszych czasach, gdy wyroki skazujące stały się kartą przetargową komunikacji międzyludzkiej? Więc ja i myślę: jakby to opowiedzieć pewną prawdziwą historię i przy tym bardzo nie nagrzeszyć – tam przecież wszyscy ludzie realni, rozpoznawalni… Skarcisz – osądzenie, pochwalisz – pochlebstwo: i tak i tak – grzech nieunikniony. Nie bardzo: trzeba będzie co nieco przemilczeć, co nieco zaciemnić.
Główny bohater wydarzeń – batiuszka, spośród mnichów. Aby ukryć i zaciemnić jego imienia nie wymienię, a i rangi dokładnie nazywać nie będziemy: ihumen albo archimandryta. I oto podczas wielkiego święta – nie wspomnę już z jakiej okazji – ten właśnie batiuszka znalazł się obok bardzo wielkiego działacza całego naszego kraju. Teraz czasem tak się zdarza… Obaj ludzie uprzejmi, i dlatego wywiązuje nie miedzy nimi rozmowa, w której ten archimandryta informuje, całkiem przypadkowo, że musi w cerkiewnych sprawach pojechać do dalekiej krainy wciąż jeszcze bezkresnej naszej Ojczyzny. Może ihumen… A wielki działacz w tej krainie miał swoje jakieś interesy, więc on mówi: może, moglibyście i moją małą prośbę przy okazji spełnić – spotkać się z miejscowymi władzami i zobaczyć, jakie są okoliczności tamtejszego życia. Działacza zrozumieć można – chciał mieć świeże spojrzenie, a to urzędnicy podczas takich wyjazdów starają się jak najbardziej odpocząć, a sprawozdania przepisują z ubiegłorocznych, które też w swoim czasie były przepisane. Nasz ihumen czy archimandryta, jako człowiek wielce obowiązkowy, odpowiada: niby, dlaczego miałbym nie spełnić waszej maleńkiej prośby – to żaden problem.
I oto wybrał się batiuszka w podróż w sprawach cerkiewnych, a kiedy załatwił wszystko niezbędne, helikopterem przewieziono go do miasta, gdzie było wyznaczone spotkanie. Wychodzi na beton lotniska, stąpa po dywanowym chodniczku, a przed nim półkolem – witający. Oni oczywiście oczekiwali upoważnionego przedstawiciela, ale nie wiedzieli, kim on jest. I dlatego, kiedy ihumen czy archimandryta już podszedł, wszyscy zaglądali mu za plecy – gdzież pełnomocnik?
- To ja – wyjaśnił jego przewielebność.
Ci zrozumieli swoje przeoczenie i wyciągają ręce, żeby się przywitać. A on składa im dłonie w łódeczkę, błogosławi i jeszcze lewą ręką przygina wysokomądre głowy, żeby jego prawicę całowały. Tu najgłówniejszy człowiek tej krainy mówi, że zaplanowano zwiedzanie stawów z hodowlami pstrągów, myśliwskiego gospodarstwa i bazy odpoczynku miejscowej administracji. Ten sam ihumen albo archimandryta wzrusza ramionami: Niby to, jeśli wam trzeba zwiedzić jakieś-tam instytucje –czyńcie to. Oni – w zakłopotaniu:
- A kolacja?
- A dziękuję bardzo – odpowiada – po drodze można.
Przybywają do pałacu, zapraszają gościa zająć miejsce honorowe przy stole. On odmówiwszy modlitwę, pobłogosławił „jedzenie i picie”, usiadł. Tu do niego zbliżył się człowiek, kierujący w krainie znaną instytucją – niegdyś poważną i tajną, która teraz, po szeregu ogromnych reform, prawie straciła dawną godność.
- Francuski koniak? – pochyliwszy się nad uchem, zapytał generał w cywilnym.
- Nie piję – wyjaśnił ihumen czy archimandryta.
- I prawidłowo – zgodził się generał – co w nim dobrego? Samogon samogonem… Lepiej – wódeczki… Ja sam wódkę bardziej lubię.
- Nie piję – powtórzył gość.
- Rozumiem – znów zgodził się generał – wino… mocne czy wytrawne? Czerwone czy białe?
- W ogóle nie piję – błagalnie powiedział pełnomocnik.
- Nie rozumiem – wymówił generał i załamany spojrzał na głównego.
Ten machnął ręką: niby, przejdź do następnego punktu. Generał skinął i kontynuował odczytywanie protokołu:
- A co na temat łaźni?
- Po podróży można – powiedział batiuszka.
- A dziewczynki? – szepnął kontrwywiadowca. – Są blondynki – nogi do uszu, ludzie sprawdzeni…
Nasz asceta z uwagą i podejrzliwością, popatrzył na niego, jak na ciężko chorego.
- Rozumiem, skinął generał – ja i sam nie lubię blondynek: tylko wygląd, a pożytku – żadnego.
Ale tu nawet główny gospodarz zrozumiał, że rozmowa zaszła całkiem na złe tory:
- Czym się poczęstujecie? – głośno zapytał przez cały stół.
Ihumen czy też archimandryta obejrzał pieczone prosięta, jesiotry i poprosił o buraczki.
- Co? – nie uwierzył swoim uszom waleczny generał.
- Buraczków. Albo kapustki. Dziś środa – dzień postny…
Nikt nic nie zrozumiał. Ale w ciągu kilku minut, uporali się z nie wiadomo gdzie zdobytymi buraczkami, gość wstał, przeprosił, odmówił dziękczynną modlitwę i powiedział:
- Narada – jutro o godzinie ósmej rano.
- Nie za wcześnie? – nieśmiało zapytał główny, obrzucając spojrzeniem świąteczny stół.
- W sam raz – zdecydowanie stwierdził ihumen czy archimandryta.
Zebrali się na pół godziny przed wyznaczonym czasem. Pełnomocnego przedstawiciela jeszcze nie było.
- Wieczorem kąpał się w łaźni – poinformował sumienny generał – potem poszedł do pokoju, a rano przepadł…
- Gdzie przepadł? – wyszeptał główny.
- Nie wiem. Przed snem tak długo odmawiał modlitwy, że chłopcy podsłuchujący zasnęli… teraz zaalarmowałem wszystkie władze – szukamy…
Główny złapał się za serce. Ale w tym momencie otworzyły się drzwi i wszedł pełnomocnik:
- Byłem na porannej Liturgii w soborze – wytłumaczył. – Która teraz godzina?
- Ósma zero-zero – zaraportował kontrwywiadowca.
- Tak i myślałem, że przed ósmą się skończy. Więc zaczynamy…
Wróciwszy on napisał sprawozdanie dla bardzo wielkiego działacza. Ten, mówią, był zadowolony i nawet ubolewał, że ten ihumen czy archimandryta pracuje nie w jego resorcie. Dokument rzeczywiście wyszedł bardzo udany – batiuszka dawał mi poczytać: życie całego regionu tam – jak na dłoni. I różne pożyteczne rady udzielone: jakie gałęzie należy rozwijać, w co inwestować…
Oczywiście, o uroczystym spotkaniu nic nie napisane: wszystko to on sam mi opowiedział.
Kapłan, sprawujący opiekę duchową nad więźniami, podczas jednej z wizyt dowiedział się, że drogi jego sercu rozbójnik trafił do karceru. Wartość tego człowieka polegała na tym, że on szczerze spowiadał się, gorliwie modlił się, czytał cerkiewną literaturę – czyli wychodził na drogę wysiłku duchowego. Batiuszka i sam dużo za niego się modlił, oczywiście i podczas nabożeństw, a przy wszelkich okazjach służył molebny Anastasii Uzoreszitielnicy (Anastazji Uwalniającej z więzów), wypraszając o warunkowo-przedterminowe uwolnienie. I nagle – karcer! „Naruszenie porządku wewnętrznego” wyjaśnił naczelnik, ale pozwolono kapłanowi zobaczyć się z więźniem.
Więziennym korytarzem przyprowadzono batiuszkę do studni, przykrytej ciężką żelazną pokrywą. W pokrywie – niewielki otwór, przez który do studni przenikało światło słabej lampki elektrycznej, wiszącej pod sufitem. Odemknęli zamek, podnieśli pokrywę: głębokość – ze dwa metry, betonowe ściany – półtora na półtora metry, na dnie woda. I w tej wodzie siedzi więzienne dziecko (duchowe) z książką w rękach.
- Ty co, bracie? – z bólem w głosie zapytał duchowny. – Przecież obiecałeś…
- Wybaczcie! – wyrzekł skruszony przestępca, – Ja specjalnie…
W celi nie da się czytać Ewangelii – ludzi pełno, a tu dobrze – nikt nie przeszkadza…
Tu dusza batiuszki zadrżała: on, rozumie się, nawet nie mógł sobie wyobrazić, że w naszych czasach coś takiego jest możliwe. Patrząc w poczerwieniałe od długiego wytężania oczy, kapłan mocno się wzruszył i pomyślał, że ten człowiek – zbawiony będzie…
Nie znam dalszego ciągu tej historii. Chciałoby się, oczywiście, żeby wszystko wyszło na dobre, jak w pieśni o Kudejarze, który „przestał napady czynić” i został mnichem, ale… nie wiem i skłamać nie mogę.
Po zakończeniu praktyki hieromnich Jewgienij został skierowany na głuchą wieś a jeszcze i mieszkanie trafiło się w odległej ponad trzy kilometry półpustej wsi. Chata była starodawna, wielka i z początku ojcu Jewgienijowi nadzwyczaj się spodobała: on lubił wszystko starodawne i tradycyjne. Prawda, początek wypadł na ciepłą jesień, natomiast zimą, kiedy kąty zniszczonego zrębu okryły się wewnątrz gęstym szronem, młody ojciec posmutniał: ile nie pal, chata migiem wystygała. Łóżko trzeba było przestawić szczelnie do pieca, a spać – w czapce – uszance, zawiązanej pod brodą. Jednakże udręki on cierpiał wytrwale: Ani jednej służby nie odłożył i na posługi religijne chodził niezwłocznie. Bywało, zawieje w ciągu nocy drogę, a on wcześnie rano – jeszcze i spychacz nie przeszedł – przebija się przez zaspy do cerkwi, toruje trzykilometrową ścieżkę. I w takim heroicznym trudzie młody kapłan przesłużył długą zimę, że wzbudziło to u nielicznych parafian wdzięczne uczucie. I oto, kiedy już zaczęła się wiosna i ociepliło się tak, że chata wreszcie przeschnęła, ojciec Jewgienij po raz pierwszy w swoim kapłańskim życiu zetknął się z grubym-przegrubym oszczerstwem, które pokazało się mu tak znaczącym, że wpadł w rozpacz.
Oskarżono go o współżycie z niejaką Animaisą.
- Kto to taki? – ze zmieszaniem wypytywał staruszkę-sąsiadkę.
- Jak – kto? Baba!
- Już nieźle jak na nasze czasy – przyznał heromnich – ale choć kim ona jest w końcu?
- A pamiętasz, w sklepie plotła?
- Taka pijaniuśka?
- Ona.
- Okropność! – Ojciec Jewgienij przypomniał sobie obrzydliwie pijaną kobietę, która dokuczała całej kolejce nieprzyzwoitą gadaniną.
- Okropność nie okropność, a nocować do ciebie w czwartek przychodziła.
- A skąd żeście to wzięli?
- A – mówią! – zwycięsko zakończyła sąsiadka.
I opowiedziała, że mąż Animaisy siedział, a w czwartek warunkowo wrócił. A u niej w domu był spawacz z gazociągów. Mąż porżnął spawacza, choć i nie na śmierć: jednego zabrali do szpitala, drugiego – z powrotem do więzienia. Więc, Animaisa udała się do mnicha.
Batiuszka wyobraził bójkę na noże zuchwałych chłopów, kałużę krwi, lekarza ze strzykawką, milicjantów z kajdankami i nieszczęsną Animaisę, która po całej pijatyce i po tym co zaszło wybiera się nocą ponad trzy kilometry pieszo, żeby uwieść nieznanego człowieka.
- Brednie jakieś – stwierdził hieromnich.
- A – mówią! – obraziła się starucha-sąsiadka.
Ojca Jewgenija to oszczerstwo tak przytłoczyło, że on jak gdyby postarzał się. I do połowy lata żył przygnębiony i postarzały. Na święto priepodobnego Siergija pojechał do Ławry. Wyspowiadał się, a potem opowiedział o swoich boleściach. Stareńki ihumen spokojnie powiedział:
- Medal.
- Co – medal? Nie zrozumiał ojciec Jewgienij.
- Uważaj, że zasłużyłeś medal – wyjaśnił ihumen. – Na order to oszczerstewko za lekkie, a na medal – wystarcza. Tak więc idź i dziękuj Bogu.
- Panie! Jak to fajnie! – wykrzyknął ojciec Jewgienij.
Wrócił wyraźnie odmłodzony. Odsłużył dziękczynny molebien i rzucił się w wir nowych wysiłków, na spotkanie przyszłym medalom i orderom.
Na parafii u ojca Wiktora była osobliwa parafianka. Wyjątkowo krnąbrna i kapryśna. Oczywiście, tacy są na każdej parafii, a w skalach kraju ich i w ogóle nie zliczyć, ale tu wypadek szczególny, związany i z cudami i z naukowym odkryciem.
Zacząć trzeba od tego, że parafia ojca Wiktora niewielka – wioseczka powolutku wymiera wraz z całą Ojczyzną. I niespodzianki, które od czasu do czasu dokonywała parafialna gwiazda, dosłownie wstrząsały życiem nielicznej wspólnoty. Pewnego razu ojciec Wiktor nie wytrzymał i wezwał ludzi do wspólnej modlitwy o „uspokojenie Antoniny” – takie było jej święte imię. I wtedy zdarzył się pierwszy cud: Narwana Antonina przyszła do cerkwi i przed wszystkimi ludźmi pokajała się. Trzeba było zaczynać służbę, ale wszyscy stali i milczeli, przeżywając podniosłość momentu.
- A jednak mimo wszystko zuch z ciebie, Tońka! – zaszlochała jedna z cioteczek.
I tu okazało się, że pokajanie było tylko połową cudu: Antonina posępnie opowiedziała, że jej przyśnił się nieboszczyk batiuszka (ojczulek), który to polecił uczynić wszystko to, co ona uczyniła. Ojciec Wiktor – kapłan niemłody i bardzo doświadczony – nie znosił rozmów o snach i dlatego, westchnąwszy, poszedł zaczynać służbę.
A przy okazji, nieboszczyk ojczulek Antoniny, protojerej Nikandr, w pięćdziesiątych latach był tu proboszczem. Dzieci swoje wychowywał w surowości i pobożności, i wszyscy starsi zostali przy cerkwi: synowie – duchowni, córki – matuszki, a najmłodsza – Antonina – po śmierci ojca wstąpiła na drogę działalności społecznej i wzniosła się do wysokości przewodniczącego rady wsi. I oto teraz, odszedłszy na emeryturę i owdowiawszy, ona przyniosła do cerkwi niezwykłe zwałowisko, zgromadzone w jej duszy. Ona umiała czytać po cerkiewnosłowiańsku, z dzieciństwa pamiętała potoczne pieśni religijne – a głos miała czysty i przyjemny, jakby i nieuszkodzony przez czas. Wszystko to połączyło się z takim samodurstwem, że o żadnym posłuszeństwie, ani o jakiejkolwiek pokorze w odniesieniu do niej nawet wspominać nie można. Na przykład, przećwiczywszy z parafiankami jakieś stichiry czy tropariony, ona mogła nie zjawić się na służbie, choćby to było święto z dwunastu, i potem długo nie pojawiała się. Obiecawszy dogadać się z traktorzystą, żeby na Paschę oczyścił śnieg wokół cerkwi, ona i sama nie przychodziła i spychacza nie przysłała, tak że krestny chod brnął po skorupie, zapadając się w zaspy. Wszystkie te nagłe niespodzianki ona wyjaśniała to żalami (urazami) do ojca Wiktora, to do kogoś z parafian, a żale i urazy, widoma sprawa, najzacniejsze owoce pychy (próżnej sławy). Próby uspokojenia jej niezmiennie natykały się na wielosłowne sprzeciwy, że niby, ona, nie szczędząc sił, troszczy się o wszystkich, wszystkim pomaga, wszystkich wyręcza, a niewdzięczni ludzie nie cenią jej zasług i nie odwzajemniają się.
Kłopoty trwały do tej pory, póki ojciec Wiktor nie wezwał parafii do wspólnej modlitwy za Antoninę. Modlili się – modlili się i wymodlili: dokonał się właśnie ten cud z dwóch połówek. Ale wystarczyło go nie na długo: Antonina pokłóciła się z cioteczkami z chóru, zabrała teksty pieśni i znów znikła. Znów, znaczy, zamęt, niepokój, ubolewania. Parafianie wzmogli modlitewne prośby, i cud powtórzył się: ojciec Nikandr zjawił się swojej nieżyciowej córce w strasznym śnie i tak krzyczał, tak krzyczał na nią, że ona nie zdobyła się powtórzyć w cerkwi powiedziane przez niego słowa. Jednak i ten cud okazał bardzo krótkotrwały.
U Antoniny z poprzedniego kierowniczego życia został w domu telefon, i do niej czasami dzwoniono w cerkiewnych sprawach. I oto pewnego razu, nie zapytawszy ojca Wiktora, ona wyznaczyła mieszkańcom odległej wsi dzień chrztu dziecka, a batiuszka tego dnia wyjechał na pogrzeb. Wyszło niezdarnie. Ojciec Wiktor zwymyślał Antoninę, a ona w odpowiedzi obiecała, że w ogóle nie będzie wykorzystywać prywatnego telefonu dla potrzeb cerkiewnych. Na tym rozstali się.
Ciężkie nastały czasy
Już nie wiem nawet, jakie jeszcze modlitwy odmawiać aby ją uspokoić – wzdychał batiuszka.
Jedna ze staruszek, pamiętająca dawne czasy, przekonywała:
- Cała nadzieja na ojca Nikandra: Już on su-urowy, taki su-urowy był!
- To znaczy żeby was, baby, do porządku przywołać, mężczyźni muszą aż z tamtego świata przybywać? – osłupiał batiuszka. – Już i na tamtym świecie nie ma spokoju od was? Ojciec Nikandr dwa razy jej się śnił, i co?
- No, poprawiała się przecież, choć i nie na długo. Myślę, on dotychczas niezbyt mocno przywoływał ją do porządku, mimo wszystko najmłodsza, szkoduje, a trzeba zachęcić go do decydującej rozmowy. Su-urowy batiuszka był, władzy się nie bał: jemu co komitet rejonowy, co komitet wykonawczy – z podwórza mógł wypchnąć. Oni wszyscy cerkiew chcieli zamknąć – nie pozwolił. A potem wywieźli go na przesłuchania, a zwrócili w trumnie – taka historia. Może, on faktycznie jest męczennikiem, po prostu do niego jeszcze kolej nie doszła: jeszcze z przedwojennymi – zajmować się i zajmować…
Znów modliliśmy się, modliliśmy się… Po trzech dniach Antonina przyszła: twarz jak ziemia, oczy opuszczone. Widocznie, tym razem ojciec Nikandr był zdecydowany. Dużo nagadał swojej najmłodszej, ale najważniejsze – ustalił formułę. Nazwawszy Antoninę „niedorzeczną babą”, przekonał, że „niedorzeczność – to głupota, pomnożona przez energię, szczególna cecha kobiet”. Tak właśnie bezpośrednio powiedział. I Antonina wszystko to przekazała wspólnocie parafialnej. Ale wspólnota wcale nie zastanowiła się nad formułą: była zachwycona nowym cudem. A oto ojciec Wiktor zastanowił się. Zaciskając brodę w garści, wypowiedział cicho: „Wielka formuła”.
Antonina od tej pory nie cudaczyła, a ojciec Nikandr już jej się nie śnił. Widocznie nie było konieczności.
Poświęcenie rezydencji – sprawa ogólnie prosta. Prawda, rozmiary niektórych budynków mogą zamienić proste zajęcie w długi wyczyn: sześciopiętrowy sklep z jego wszystkimi pomieszczeniami pomocniczymi, magazynami, halami targowymi czy korpus produkcyjny ze sklepami, warsztatami i składami – zajmą czasem na cały dzień. Nic tak imponującego mi się nie trafiało. Chyba tylko park autobusowy…
Ale oto wszystkiego rodzaju zabawne okoliczności towarzyszą tym modlitwom dość często.
I dzieją się dlatego, najprawdopodobniej, że kapłan musi tu wejść – nawet wcisnąć się – w środowisko doczesne (ziemskie), w najróżniejsze sfery działalności zawodowej człowieka.
Powiedzmy proszą na przykład wyświęcić oddział położniczy głównego szpitala. Naznaczyłem cztery ściany znakiem krzyża Golgoty, przeczytałem modlitwy, poszedłem kropić. Po przedzie idą lekarki, otwierają przede mną drzwi sal, gabinetów, a przed salą operacyjną zmieszane zatrzymują się:
- Tu, batiuszka, wy, chyba, nie wejdziecie…
- Dlaczego? Salę operacyjną obowiązkowo trzeba wyświecić!
- Ale to całkiem nie to, co macie na myśli: tu – nie leczą, tu – zabijają… I jeszcze za pieniądze… My nazywamy ten pokój „złote dno”…
Patrzę na miłe lekarki i zaczynam uświadamiać sobie, że każda z nich zamordowała więcej ludzi, niż wszyscy najemni zabójcy, wzięci razem…
Potem jedna z nich przyjdzie: nie może spać.
- Jak tylko zamknę oczy: kawałki mięsa – aż po horyzont…
- Normalne – mówię – w waszym zawodzie zjawisko: niedawno przywracaliśmy sen waszej koleżance, u której – do samego horyzontu pieńki. Świeżo ścięte… W historii psychiatrii takiego rodzaju przywidzenia obserwowano tylko u profesjonalnych katów…
Ale do tego spotkania dojdzie jeszcze nie szybko. A tymczasem przeszedłem obok operacyjnej. W jednej z sal kobieta po porodzie poprosiła aby ją ochrzcić. Przynieśli ogromną miednicę, ochrzciłem służebnicę Bożą Swietłanę, i tym triumfalnym, światłym wydarzeniem wyprawa do tego autorytatywnego szpitala się zakończyła.
Następnego dnia trafiam do budynku administracyjnego. Kropię korytarz, gabinety. I tu przed jednymi drzwiami – dezorientacja. Cóż, myślę, za utrapienie! Znów – złote dno?
- Tu – mówią – inna organizacja.
- Dobrze byłoby całe piętro wyświęcić.
Nacisnęli przycisk dzwonka, drzwi otworzyły się, i ja wykładam nienagannie ubranemu młodemu człowiekowi swój pogląd na wyświęcenie piętra. On uprzejmie kiwa i prosi chwilę poczekać. Pojawia się mężczyzna trochę starszy i prosi wejść. Ale tylko mnie: urzędowe ciotuchny zostają na korytarzu, drzwi – zamykają się.
Patrzę: na wprost przede mną na specjalnym postumencie – spiżowe popiersie „żelaznego rycerza”. Poszedłem kropić, zauważam, że w każdym gabinecie tarcze do rzucania strzałkami: dziecięca gra.
- A to co – pytam – to teraz wasza służbowa broń?
- Nie – wyjaśniają – to po prostu dla ogólnej rozgrzewki
A jeszcze patrzę – w każdym gabinecie wędka.
- Nam – mówią – po pracy wskazany jest sport. Więc my uprawiamy – wędkarstwo.
Opowiedzieli, że mają znanego trenera – wielki profesjonalista, że wędkują na najbliższych miejskich ujęciach wód i że w najbliższych dniach będą zdawać egzaminy z łowienia uklejek. Pokazali konspekty – no, w sprawie haczyków, zanęty… Pokazali fotografię:
z półtorej dziesiątki nienagannych mężczyzn w cywilnym, stoją na asfaltowanym brzegu jakiegoś stawu i wszyscy – z wędkami w rękach.
Zapraszali do towarzystwa…
Nie czułem się godnym. I wędkować w mieście w żaden sposób nie jest ciekawe: i potem: zaczną, myślę, na Strasznym Sądzie rozliczać ich za bezpieczeństwo naszego państwa, a oni w odpowiedź – o uklejkach i ja jeszcze obok tej uklejki się okażę…
A w ogóle to wyświęcanie pałaców – sprawa prosta.
Niemłody moskiewski batiuszka w czasie poufnej rozmowy przyznał się, że skrajnie nie lubi pytania, którym od czasu do czasu zamęczają go różni mało znani ludzie – nie lubi, ponieważ nie rozumie: o rosyjskim nacjonalizmie i niedobrej relacji do innoplemiennych.
U mnie – mówi – na parafii kogo tylko nie ma: wszystkie narodowości byłego państwa, a także Etiopczyk, Finlandczyk i Koreanka… U was Koreanki nie ma?
- Koreanki nie ma, za to jest Anglik i Nowozelandka.
- A Nowozelandka – z jakiego rodu-plemienia?
- Któż ją wie –mówię – z nowozelandzkiego, chyba…
- A czy istnieje taka – specjalna nowozelandzka narodowość?
- Nie mogę dokładnie powiedzieć, ale – ma prawo.
- Ogólnie to tak. Jednak chodzi o co innego: my przecież zajmujemy się nie wyjaśnianiem narodowości, a zbawianiem Duszy, która z natury swojej, jak wiadomo, jest chrześcijanką… A tu czepiają się: czemu źle do nas się odnosicie, dlaczego wyganiacie i prześladujecie…
- No, to, chyba, nie Koreanka.
- Nie, oczywiście.
- Myślę, że i nie Etiopczyk.
- Rozumie się. I oto niedawno, kiedy jakiś kleszcz wpił się we mnie ze swymi antyrosyjskimi oskarżeniami, przypomniała się nagle pewna historia z mego dzieciństwa… Nawet nie historia właściwie, a tak – dwa obrazki. I wszystko dosłownie wyjaśniło się – cała ta przeklęta sprawa, okazało się, że ona – kłamstwo i w rzeczywistości wszystko nie tak, wszystko – na odwrót! – I batiuszka zaczął przedstawiać historię – „dwa obrazki”.
Zaczęło się od tego, że ojciec przyszłego duchownego, oficer – frontowiec, wygrał na obligacjach dziesięć tysięcy. I kupił pianino. Bardzo chciał, żeby syn został muzykantem.
Wynajęli nauczyciela – trafił się chałturnik: przychodząc w pierwszej kolejności pytał o pieniądze, a następnie jako-tako trenował grać różnego rodzaju popularne drobne kawałki, takie jak „Poloneza” Ogińskiego i „Taniec Małych Łabędzi”. Nauczyciela zastąpiła nauczycielka – poważna i dokładna, i sprawy potoczyły się płynnie. Na koniec był egzamin w szkole muzycznej przy konserwatorium: chłopiec zdał go całkiem należycie – o tym jednomyślnie mówili wszyscy wykładowcy. A potem ojca zaprosili porozmawiać „o przyszłości młodego talentu”. W szczegóły tej rozmowy dziecka nie wtajemniczali, jednakże nocą przez sen on słyszał, jak ojciec opowiadał matce:
- Wszystkich krewnych do siódmego pokolenia wymieniłem: i swoich, i twoich – nie nadajemy się…
- Dlaczego? – nie rozumiała matka.
- Dlatego że ruscy! – z rozdrażnieniem objaśnił ojciec.
- Ciszej ty, ciszej, zbudzisz…
- Gdzie oni byli, jak trwała wojna? Piąty Ukraiński Front, Kampania Taszkiencka?.. A teraz rządzą: ruskim do muzyki wstępu nie ma…
Taki był pierwszy „obrazek”.
Następnie chłopca przyjęto do zwykłej szkoły muzycznej. Sprawy jego szły tak pomyślnie, że dwa lata przed zakończeniem wykładowczyni powiedziała: „Ty nie masz tu już co robić”.
I na najbliższym koncercie znanej pianistki, z którą szkolna wykładowczyni była blisko spokrewniona, wydarzył się drugi „obrazek”, mało czym różniący się od pierwszego. W przerwie koncertu chłopca przyprowadzono do konserwatorium artystycznego, on coś zagrał i pianistka zaskoczona rzekła: „Interesujący chłopiec, ba-ardzo interesujący”. Potem muzykantki zostały porozmawiać, a uczeń czekał za drzwiami.
Koncertu sławnej pianistki nie dosłuchali: wykładowczyni, wybiegłszy od artystów, wzięła go za rękę i pociągnęła po schodach do wyjścia.
- „Nie nasz”, widzicie co, „nie nasz” – powtarzała rozgniewana. – Nie można przecież zakopywać talentów do ziemi! Czyż chłopiec winny, że urodził się ruskim?
Batiuszka powiedział, ż na początku powtarzał te słowa, jak wierszyk: „Czyż chłopiec winny, że urodził się ruskim?” A potem zapomniał…
Wkrótce po tej rozmowie u niej pojawiły się problemy w pracy, musiała zostawić uczniów i przejść do jakiejś podmoskiewskiej szkoły. Muzyczna kariera „ba-ardzo interesującego chłopca” skończyła się.
- Więc kto tu kogo uciskał i dusił? – Prostodusznie śmiał się batiuszka. – Kto komu nie dawał chodu?..
Parafianin – z ludzi uczonych – pewnego razu zauważył, że intensywna praca całkiem go pochłania i on nie ma z czym iść do spowiedzi: nie ma grzechów. Z początku to spostrzeżenie nawet ucieszyło go, ale nie na długo: pobożny szybko pojął, że przyczyna takiego położenia nie w czystości duchowej, a w pustce – on, według jego wypowiedzi, „całkiem przestawał być człowiekiem i przekształcał się w biomechaniczny instrument”. Uczciwie uznawszy tę okoliczność za najcięższy grzech, sługa Boży zasmucił się z powodu swojej przeszłości i swoich współbraci, pozostających niewolnikami nauki. On mówił, że podstawowe zadanie nauki – obsługiwać postęp, którego istotę oceniał bardzo nisko.
- No faktycznie – mówił on – z czego produkuje się wszystko, co nas otacza: papier, na którym drukowane są czasopisma i książki, szkła wstawione w okna domów, same domy, gumowe koła samochodów, same samochody, a także samoloty, statki, bomby atomowe?.. Wszystko to bierzemy z Ziemi.
Zazwyczaj, bezpowrotnie. Ziemia, oczywiście, wielka spiżarnia, ale nie bezgraniczna. I istota postępu prymitywna – dążenie do komfortu kosztem bogactw, zostawionych ludzkości: ropy naftowej, gazu, węgla, drewna, metali…
Powiadają, w starożytności Ziemia była najwspanialszą z planet, teraz na nią i z samolotu patrzeć boleśnie, a już z kosmosu – całkiem strach… Z powodu tego właśnie trudzą się, nie żałując nieśmiertelnych dusz, ślepi katorżnicy nauki.
- Jak weźmie się człowiek w młodości za jakiekolwiek zadanko albo temat, tak, bywa i wierci je całe życie nie podnosząc głowy, nie umiejąc spojrzeć na swoją robótkę z góry. A już dumy u nas, dumy! Ten – przeniknął w tajemnicę jądra atomowego, ten – odkrył dotychczas nieznaną gwiazdkę, ten – zwiększył moc elektrowozu… I tu już nie do Boga, nie do Cerkwi: to my – twórcy i gospodarze świata!.. W międzyczasie najnowsze badania tych samych uczonych stwierdziły, że najbliżej do ideału ludzkiego istnienia pozostają plemiona, żyjące według przedhistorycznego porządku: Pracują po cztery godziny na dobę, śpią – po dziesięć, jedzą ekologicznie czyste produkty, w rodzinach zgoda i porządek… Zdumiewające wnioski! No i dokąd to my wlekliśmy ludzkość? Ślepi wodzowie ślepych…
Tak wieszczył (głosił) parafianin. Nie biorę się osądzać, na ile dokładny był, – jestem daleki od jego działalności, jednakże i w mojej pamięci znalazło się kilka małych historyjek, wschodzących do wyżyn naukowej materii.
Tak wieszczył parafianin. Nie biorę się osądzać, o ile dokładny był on, - ja daleki od jego działalności, jednakże i w mojej pamięci znalazło się kilka małych historyjek, wznoszących się do wyżyn naukowej materii.
Rzecz w tym, że i sam od młodości byłem pochłonięty naukami i pasja ta doprowadziła mnie do syberyjskiej fizyko-matematycznej szkoły. Do rozpoczęcia zajęć pozostawało trochę czasu i dostałem się do pracy w ekspedycji, która badała rozchodzenie się fali dźwiękowej pod wodą.
Zakwaterowali mnie razem z jeszcze jednym „zapaleńcem” w namiocie na brzegu zbiornika wodnego i nic szczególnego od nas nie żądali – tak, przytaszczyć chrustu, rozpalić ognisko, zagotować czajnik; a potem zaczęliśmy łowić ryby i to zadowalało wszystkich: Nam – rozrywka, spółce – prowiant. Czasami, zresztą, jeździliśmy do miasteczka akademickiego: jakąś aparaturę wywoziliśmy, jakąś przywoziliśmy. Pewnego razu na instytutowym podwórzu pokazali nam „legendarną” hydroarmatę, która wcale nie była podobna do artyleryjskiego działa: butla z wodą, obczepiona butlami z sprężonym powietrzem. Nieporęczna konstrukcja przesuwała się po specjalnie ułożonych szynach, strzelała litrem wody i rozbijała kamienie. Widowisko było zachwycające i uczeni oburzali się, że wynalazku tego nikt nie chce godnie docenić. Proponowali górnikom, a ci odmawiają: powiadają, i ciężka armata i niezwrotna, nieporęcznie napompowywać ją do stu atmosfer a i od uderzeń takich mogą nastąpić zgubne wstrząsy. I wszyscy dziwią się z górniczego nieuctwa. Tu doktorzy z docentami dokądś poszli, my nudziliśmy się, znaleźliśmy dwuręczny młot kowalski i z nudów spróbowaliśmy rozbić kamień – ich dużo przewracało się po podwórzu. Atletami nie byliśmy, ale pod młotem kamień rozleciał się łatwo. A potem – drugi, trzeci… Wrócili doktorzy z docentami i oskarżyli nas w „przestępstwie przeciwko nauce”, ponieważ brukowce były przygotowane dla hydroarmaty! Grozili odesłać nas w ciągu dwudziestu czterech godzin, ale my szczerze przeprosiliśmy i władze się zlitowały.
Kiedy razem z nowymi oscylografami jechaliśmy na skrzyni ciężarówki, przyjaciel powiedział:
- Że bez pozwolenia pobiliśmy potrzebne kamienie – niedobrze, to ja rozumiem. Nie rozumiem tylko, po kiego potrzebna ta armata?
Mi też nagle wydało się, że górnicy mają rację.
Na drugi dzień przypłynął do nas podkład kolejowy. Wyciągnęliśmy go, żeby przystosować zamiast ławki, ale z jakiegoś powodu znaleźliśmy inne, niespodziewane zastosowanie.
Brzeg, na którym rozsiadała się ekspedycja, był wysoki – metrów dziesięć-dwanaście i z wierzchu wzdłuż urwiska ciągnęły się głębokie pęknięcia. Oto my i przygotowaliśmy się wstawiać w nie podkład, starać się rozruszać go i zwalać w wodę bardzo wysokie ściany gruntu: Łomot, jak od wybuchu, bryzgi – do naszych nóg! Dzień wypadł deszczowy, eksperymentów nie przeprowadzano i mogliśmy włóczyć się ze swoim podkładem ile sił starczyło. A wkrótce nas odwiedziła cała delegacja: Obcy faceci chodzili tam – i z powrotem wzdłuż urwiska, czegoś wypatrywali, dyskutowali. Nasz szef objaśnił:
- Hydrolodzy. Mówią, w ostatnich dniach nastąpiły anomalne obwały …
- Może, przyznamy się – zaproponowałem przyjacielowi.
- Trzeba by, oczywiście, ale przecież znowu pogonią w dwadzieścia cztery godziny… Myślisz, z powodu naszej działalności może ucierpieć prawda naukowa?..
Stanęliśmy na tym, że prawda jeśli i ucierpi, to niewiele – zaledwie na dwieście metrów linii brzegowej.
- Gdyby podkład był lżejszy – westchnął przyjaciel – prawdopodobnie, dokonalibyśmy rewolucji w tej dziedzinie wiedzy.
Jednak swoje „dwadzieścia cztery godziny” od hydrologów mimo wszystko otrzymaliśmy. Prawda, nie za ingerencję w naturalny proces, a za okrutne traktowanie zwierząt.
Baza hydrologów znajdowała się nie daleko, zaprzyjaźniliśmy się ze stróżem i chodziliśmy słuchać wszelkich frontowych historii, które ten lubił opowiadać. Stróż prowadził całe gospodarstwo bazy: nosił wodę, łupał drwa, przygotowywał obiad, prał, zamiatał, karmił kury, króliki. Pracował on tylko lewą – prawa ręka została na zagranicznym polu bitwy. Pracował sporo, zręcznie – można było podziwiać. Ale najbardziej nas wstrząsnęło, że on jeździł motocyklem. Nawet nie jeździł – pędzał. Ten motocykl i dowiózł nas prosto do kolejnego smutku.
Przychodzimy jakoś w gości, a nikogo nie ma – wszyscy gdzieś się podziali, i stróż też. Czekaliśmy, czekali, siedzieliśmy na ganeczku – nikt nie idzie. Poszliśmy włóczyć się dookoła domu. Patrzymy – przy szopie motocykl stoi… Dalej jakoś samo sobą wyszło: Pokręciliśmy rączki, posiedzieliśmy na siedzeniu, spróbowaliśmy uruchomić – uruchomić się nie daje. A dawaj, myślimy, z górki rozpędzimy się, on się uruchomi, troszkę przejedziemy się, wrócimy z powrotem i postawimy go na miejsce. Wspólnik mój siadł za kierownicę, ja – pchałem, a kiedy rozpędziliśmy się, wskoczyłem na tylne siedzenie. I oto pędzimy z góry po ścieżce: Przez podwórze – nie uruchomia się, przez las – nie uruchomia się, skacze na wybojach tak, że ledwie utrzymujemy się. Wylatujemy na polanę – kozioł. Przywiązany do kołka, żuje trawę, przygląda się na nas. Krzyczę:
- Hamuj!
Nie hamuje… I nie uruchamia się, i nie hamuje: pędzi prosto na kozła – ten przestał przeżuwać schylił głowę, ale – nie rusza się. Kierowca krzyczy:
- Skacz!
Jak lotnicy w spadającym samolocie – ja nie mogę go opuścić:
- Sam skacz!
Nie zdążyliśmy: Zderzyliśmy się z kozłem. Otwieram oczy: stoi on nade mną i znowu żuje. No, myślę, dobrze, że chociaż zwierzęcia nie zniszczyliśmy.
Zwierzęcia to nie zniszczyliśmy, ale błotnik przy motocyklu się pogniótł. Ogólnie, znowu nas zaczęli besztać – nie stróż, oczywiście, a jego władze: kozioł też okazał się hydrologiczny, stado kóz oni mieli – dla mleka, i kozła. On pasł się osobno. Znowu „dwadzieścia cztery godziny”, i, w istocie rzeczy, wszystko za to samo – bez pytania i z nudów…
Na drugi dzień poszliśmy błagać o przebaczenie u hydrologów, a im – nie do nas: Otrzymali prawa na prowadzenie wielkiego barkasu i razem z inspekcją rzeczną świętowali to zdarzenie. Na podwórzu był zbudowany długaśny – metrów do dwudziestu – stół, za którym siedziało mnóstwo ludzi. My – z jednego końca: nie ma nam odpowiedzi, z drugiego – to samo. Nawet stróż był w takim stopniu zobojętnienia, że nic nie rozumiał. A potem i zupełnie spełzł z ławki i usnął na trawie. Tu jakiś obrońca żywej przyrody i, możliwe, przyszły dysydent pootwierał klatki:
- Wolność ponad wszystko!
Króliki wybiegły w podwórze.
- Zające! Zające! – Zakrzyczało naraz kilka osób i zaczęła się palba z rakietnic.
Zwierzętom i tym razem się poszczęściło, a oto dom zapalił się i we dwóch z przyjacielem gasiliśmy zaczynający się pożar: Pozostały naród pomóc nam nie mógł.
Wróciliśmy smutni: Dwadzieścia cztery godziny upłynęły, a przebaczania wyprosić tak i nie udało się. Ale minęła i następna doba i jeszcze jedna… Wreszcie przyjeżdżają z miasteczka akademickiego szefowie, poszeptują z naszymi doktorami i docentami i przywołują nas. Oto, myślimy i skończyło się wchodzenie w wielką naukę. Ale nie:
- Wy – mówią, – na ryby jeździcie i wszystkie tutejsze zatoczki znacie.
Całkiem pogubiliśmy się, ponieważ nasze rybołówstwo z hydrologicznym kozłem w żaden sposób w całość się nie łączyło. Wyjaśniło się, jednakże, że do nas znowu nikt sprawy nie ma, a oto hydrolodzy z inspektorami rzecznymi przepadli: odpłynęli na swoim barkasie i tyle…
Znaleźliśmy tę zaginioną ekspedycję: paliwo im się skończyło, ale zapas napojów i żywności był jeszcze tak duży, że o powrocie nie mogło być nawet mowy. Oni śpiewali wszelkie marynarskie pieśni, a obrońca żywej przyrody i, możliwe, przyszły dysydent przekonywał, że gotów jest zostać latającym Holendrem.
Od tej pory nam już odesłaniem nie grozili a i my, trzeba przyznać, zaczęliśmy częściej prosić o błogosławieństwo i staraliśmy się z nudów nie robić już niczego – to rzeczywiście ważna nauka. Tymczasem zbliżało się wydarzenie, o którym doktorzy z docentami mówili jak o najwyższej wagi w całym naszym życiu: czekała nas praca z grupą „legendarnych” naukowców.
Eksperyment szykował się ogromny, ściągały główne siły: my z przyjacielem, jednoręki stróż z hydrologicznym docentem – docent miał prawa sternika, ale z jakiegoś powodu sterował barkasem nie mający uprawnień stróż. Przybyliśmy na niedużą wysepkę, sterczącą pośrodku zbiornika wodnego, wykopaliśmy dwie jamy potrzebnej szerokości i głębokości, jedną transzeję, rozstawiliśmy namioty, rozpaliliśmy ognisko i siedliśmy jeść kolację.
Docent opowiedział o swoim nowym wynalazku:
- Bierzemy nadmuchiwany materac, przymocowujemy bambusowe wędzisko zamiast masztu, z nawleczki robimy żagiel… Ja wszystko wymierzyłem, wszystko obliczyłem, i rysunki już gotowe: najtańszy jacht na świecie!
- A sterować jak? – zainteresował się stróż.
- Rękoma! Ty przecież na niej leżysz – opuszczaj rękę do wody i przyhamowuj. Jeśli długi – można i nogami sterować…
- A nośność?
- Do trzydziestu kilogramów.
- Tak to ż… dziecięca waga…
- Oto właśnie! Wszystko najlepsze – dzieciom: każdemu dziecku po jachcie!
- Ty sam masz dzieci?
- Na razie nie mam, a co?
- A to, że ani jeden normalny rodzic nie odprawi swego dziecka na takim woreczku w otwarte morze.
- Ty nic z nauki nie rozumiesz.
- Nic – łatwo zgodził się stróż – i dlatego chodźmy spać.
Rano do wyspy podpłynął „legendarny” kuter z ogromną ilością prochu artyleryjskiego i grupą „legendarnych” naukowców, i rozkręciło się przygotowywanie eksperymentu: trzeba było zgasić płomień, przyciskając jego do ziemi obłokiem pyłu. Najpierw dźwigaliśmy skrzynie z prochem, podobnym do makaronu. Zawaliliśmy nim niewielką polankę, z nawietrznej strony włożyliśmy do jamy kilka worków cementu, przy workach – trotyl, detonator… schowaliśmy się w transzei, podpalili wolno spalający się lont, rzucili płonącą pochodnię – proch błysnął, płomień wzbił się do nieba i – zniknął… rozległ się wybuch: cementowy pył leciał na dopalające się „makarony”…
Przygotowali drugą polanę: ten proch podobny był do pęczków sino-zielonej żyłki i nazywał się „włosowym”. Podpalili, wysadzili… tylko wiatr się zmienił, czy jeszcze coś się nie zgodziło, jednak cały cement wysypało na nasze głowy. Zakurzone znamienite głowy dyskutowały o przyczynach tak stanowczych niepowodzeń, a my z przyjacielem poleźliśmy się kąpać: zaistniałe zdarzenie zdecydowanie nie mogło pretendować na rolę najważniejszego w naszym życiu.
W drodze powrotnej postanowili zajrzeć do nas w gości. „Legendarny” kuter płynął na przedzie.
- Nie lubię pływać z tyłu – warczał stróż. – Samochodem, bywało, kiedy jedziesz w kolumnie ostatni, zawsze się wydaje, że musisz jechać szybciej niż inni.
Jeden z docentów, stojących obok, zmrużył oczy, zmarszczył czoło i powiedział:
- W ogóle – to słusznie: ostatni jedzie szybciej…
- To odczucie takie – uściślił stróż.
- Nie, ostatni rzeczywiście jedzie szybciej, ponieważ on musi dokonywać przyśpieszeń, zależących od…
Tu nie wytrzymał mój kolega:
- Jeśli punktu A jeden za drugim ruszyły dwa samochody i w tej samej kolejności dotarły do punktu B, to prędkość drugiego samochodu była większa?
- Rozumie się! – oświadczył docent, dziwiąc się z naszego niezrozumienia.
Zrozumiałem, że takich wyżyn ja nigdy nie osiągnę, i odtąd całe mnóstwo nauk ścisłych obchodziło się bez mojego wsparcia.
Los wspólnika nie jest mi znany. Ekspedycji, w której my ze szczerej dobroci naszych szefów ani dobrze ani źle pracowaliśmy, została wyróżniona najwyższą nagrodą państwową, z okazji tej pozdrowił mnie przez telefon jeden z doktorów, który został laureatem. I w ogóle, co tam mówić: wspaniałe były czasy i ludzie cudowni…
Odnośnie zaś rozważań mojego parafianina: tak, prawda, naukowcy niechętnie, ciężko idą do wiary. Ale przecież przychodzą!..
Wyświęcałem samolot. Niewielki, prywatny, należący do bogatego człowieka. Samego przedsiębiorcy nie było, towarzyszyli mi jego pomocnicy. I oto, kiedy wszystko skończyłem i zszedłem na beton, przechodzący obok gość powiedział:
- Niczego sobie!
Zatrzymał się, obejrzał mnie od stóp do głów:
- Duchowny na naszym lotnisku po raz pierwszy. Może chcecie polatać?
- W ogóle – mówię – to ja często latam.
- To jako pasażer, a ja zapraszam za ster…
- Pan poważnie?
- A czemu nie? O – on stoi – i wskazał na maleńki samolocik – muszę go z pół godziny poganiać, we dwóch weselej.
Zapytałem swoich przewodników – ich takie odroczenie nawet ucieszyło: Oni chcieli posprzątać salon. Prawda, przejęli się:
- A nie niebezpiecznie”
- To nadmiernie – mówię – piękna śmierć: chyba nie zasłużyłem.
Siedliśmy w fotelach, samolocik zabrzęczał i pojechał. Instruktaż okazał się niedługi: „O tak – do góry, a o tak – do dołu”. Wzbiliśmy się, gość krzyczy: „Bierz ster!” Ścisnąłem rękojeść, a on znów krzyczy: „Tylko nie napinaj rąk, trzymaj swobodnie!” Po czym odchylił się w kącik i coś śpiewa. Czasami pokazuje ręką: wyżej, niżej, ja wykonuję.
Pod nami przepełniona autostrada, osiedla mieszkalne, linia wysokiego napięcia. Skręcam w lewo. Trzeba ostrzej, instruktor dociska drążek. Teraz w dole osiedle domków letniskowych: ceglane domy z wieżyczkami. Następny nawrót: porzucone chlewnie, porastające krzakami pole, potem las, w głębi którego dwór z zielonym dachem – prawdopodobnie dacza możnowładcy. Jeszcze raz na lewo, i widzę nasze lotnisko, kiedyś wojskowe, a teraz komercyjne, znów szosa, domy… Latamy i latamy po kwadracie. Już przyjrzałem się na to, co pod nami, patrzę w dal: widać Moskwę, choć mętnawo, zadymiona.
- Ty według czasu ile jeszcze możesz latać? – pyta instruktor.
- Póki nie skończy się paliwo – odpowiadam. Niech, myślę towarzyszący nie doczekają się mnie i odjadą, aby tylko latać i latać.
On kiwa ze zgodą, po przyjacielsku macha ręką, jakby opędzał się od wszystkiego ziemskiego, i znów zalega w kącie kabiny. Potem nagle komentuje:
- Dawaj na lotnisko: dyspozytor poinformował, że sto pięćdziesiąty czwarty lądować będzie.
Szkoda, oczywiście, ale trzeba zwolnić przestrzeń wielkiemu samolotowi. Znajduję pas startowy.
- Wyrównuj, wyrównuj, trzymaj kurs.
- Można lądować? Pytam na żarty, a sam myślę: powie „lądować” – trzeba będzie jakoś wykonać rozkaz.
- Jak się rozbawił! – i przejmuje stery.
Lądujemy, kołujemy na swoje miejsce, cisza.
- Ty z którego roku? Pyta instruktor.
Odpowiadam.
- Żółtodziób. Ja jestem półtora roku starszy. Służyłem na Dalekim Wschodzie, potem wyszedłem do rezerwy, wróciłem do domu i teraz przewożę i szkolę wszystkich chętnych… A ty kiedy pierwszy raz samolot zobaczyłeś?
- A byłem całkiem malutki: mieszkałem przy Choroszowskiej Szosie, przy Centralnym lotnisku, samoloty wprost nad głową startowały, lądowały…
- Słuchaj, i ja tam samo!
Okazało się, że byliśmy prawie sąsiadami, jednak i domy nasze i szkoły znajdowały się po przeciwnych stronach Choroszowki. On opowiedział jeszcze, że przez dziurę w płocie łaził na Centralne lotnisko, żeby ze skrzynek do których wyrzucano części które odpracowały swój czas, wydobywać „sztuki” – przełączniki, małe łożyska. Ja też chodziłem po „sztuki”, ale nie przez dziurę w płocie, a pod szlabanem na portierni: ojciec mego kolegi z klasy był lotnikiem, i oni mieszkali w baraku niedaleko od postoju samolotów. Mówiłem wartownikowi: „Do majora Matwiejewa” – i mnie wszędzie wpuszczano. Wtedy na Li-2 amerykańskie wyposażenie zamieniali na krajowe i wyrzucali mnóstwo wszelkiego złomu. Miałem wtedy siedem lat.
- A ty o dziurze nie wiedziałeś, czy co?
- Nie wiedziałem.
- Przez nią żołnierze na lewiznę chodzili… No, tobie, oczywiście, po co, jeśli przyjaciel bezpośrednio na lotnisku mieszkał. Szczęśliwiec…
- To tobie się poszczęściło – wzbiłeś się, a ja, widzisz, na ziemi zostałem.
- Nie gadaj: twoje zajęcie też do niebios skierowane, tęsknota do nieba, może, od tych Li-2 właśnie się zaczęła. Słuchaj, a dawaj ja nauczę ciebie latać: otrzymasz licencję, w sprawie zdrowia się nie martw – zaświadczenie lekarskie załatwimy…
- Dobrze by, oczywiście, tylko dobierać się do was – zamordujesz się, pół dnia stracić trzeba.
Podjechał samochód z przewodnikami. Podziękowałem swemu sąsiadowi.
Rozstaliśmy się jak starzy przyjaciele.
Ojciec Gawriił całkiem stary. Dobierać się do cerkwi ciężko, ale zawsze przyjeżdża przed czasem, ze czterdzieści minut. Potem zjawia się panomar (prysłużnik, usługujący w ołtarzu), za nimi – diakon, młodzi kapłani, przed samym rozpoczęciem służby – proboszcz. Otworzywszy drzwi, ojciec Gawriił obchodzi ikony i przed każdą modli się za swoje dzieci: za chorych, pogrążonych w smutku, mających trudności w nauce, za brzemienne, za trwających w nieprzyjaźni… Prosi i sobie: o śmierć bezbolesną, bez wstydu, cichą. Mówi: „Panie, daj umrzeć zdrowiutkim!” On na razie może jeszcze służyć i dlatego uważa siebie za „zdrowiutkiego”, pomimo faktu, że jego dolegliwości – nie zliczyć i lekarstwa musi jeść garściami. Ale to nie najważniejsza prośba – najważniejsza w ołtarzu. Zaszedłszy do ołtarza, ojciec Gawriił powoli i niezgrabnie – nogi bolą – kłania się do ziemi, z modlitwą „Panie, przebacz i zmiłuj się” przykłada się do prestoła (tronu) zaczyna zapalać łampadki (lampki oliwne). Wykonawszy obowiązki panomara, przystępuje do diakońskich: rozstawia na żertwienniku (stole do bezkrwawej ofiary) naczynia, znajduje potrzebne czytanie ewangeliczne, po czym siada w kąciku i drzemie. Minut pięć czy dziesięć, póki nikogo nie ma. W ołtarzu cicho, płoną ogniki różnokolorowych łampadek, i dla starego batiuszki to teraz najszczęśliwsze chwile. Błogosławieństwo. „Tak by i umrzeć” – marzy ojciec Gawriił.
Dziś niedziela. Panomar przybiega wcześniej, i zaczyna się krzątanina: trzeba rozpalić kadzielnicę, otworzyć wino, przynieść prosfory, zobaczyć czytania apostolskie i prokimen. On jeszcze prawie dzieciak – tylko – tylko szkołę skończył, ale sprawę zna dobrze – w ołtarzu od piątego roku życia.
- A co, batiuszka – mówi panomar – głowa wam po wczorajszym koncercie nie bolała?
- Okropność – odpowiada ojciec Gawriił, przypomniawszy, jak z powodu rock-koncertu, urządzonego na Krasnej płoszczadi (Pięknym Placu), wczoraj podczas całonocnego czuwania drżały okna.
- Po prostu – nowa kultura – wyrozumiale wyjaśnił panomar. – Wam na przykład, podoba się konserwatorium, a dzisiejszej młodzieży – rock.
- Tak to ono tak, tylko w konserwatoriach po koncertach ani strzykawki, ani niedopałki na podłodze nie poniewierają się, akurat i potrzeby pod siebie tam nikt nie załatwia. Rano spotkałem sąsiadów z Wasilija Błażennoho – ciągnęły spod cerkwi dwa worki śmieci.
- Na ich teren podczas koncertów jakby nie puszczają.
- Co z tego? Czciciele „nowej kultury” mogą i przez ogrodzenie przerzucić.
Przychodzi diakon, niesie ze swiecznoho jaszczika (punktu sprzedaży świec) zapiski:
- No, czegoś takiego jeszcze nie widziałem: „O zdrowie administracji prezydenta” i „O pokój nowo zmarłych Fufunczyka i Bizona”. Wszedł, mówią, dobrze ubrany mężczyzna, napisał te zapiski, a przy świecach za pokój duszy nie przyjmują – żądają świętych imion. A on swoje: „Bizon i Fufunczyk – bardziej świętych być nie może. Poprawni, niby to, pacany, ale przedwczoraj ich zastrzelili”. Odwalił pieniądze i odjechał na samochodzie z kogutem. Podobno, obok pracuje – sąsiad.
Ktoś chce porozmawiać z batiuszką. Ojciec Gawriił wychodzi: starszy mężczyzna prosi o zmianę rodziców chrzestnych swego syna.
- To niemożliwe – odpowiada ojciec Gawriił – a w czym, konkretnie, problem?
- Kola –ojciec chrzestny – zerwał, a Nadzieja – matka chrzestna – całkiem rozpiła się: Kieliszek klaśnie i pod stół pada, tak że pić z nimi nie można. Lepiej już Walerkę i Katierinę.
Batiuszka jakiś czas tłumaczy nieszczęśnikowi na temat chrzestnych, ale tu pojawiają się młodzi kapłani, proboszcz, i ojciec Gawriił wraca do ołtarza: przychodzi czas Boskiej Liturgii.
We wczesnej młodości ojciec Timofiej pracował jako drukarz: centralne gazety drukował. I oto pewnego razu pojawia się pod sufitem działu transparent: „Zwiększymy produkcję o trzy procent”. Na cześć kolejnej rocznicy rewolucji socjalistycznej. Timofiej pyta naczelnika działu, jak możemy powiększyć produkcję o trzy procent, jeśli nakład wydań surowo ograniczony a wszelkie przekroczenie zużycia papieru prowadzi do kar i potrącenia pieniędzy. Naczelnik machnął ręką, niby, zostaw mnie w spokoju.
Po tygodniu przybywa nowy apel: „Zwiększyć o cztery procent” z tytułu zjazdu ni to partii ni to związków zawodowych. Timofiej znów pyta, a jemu znów: daj spokój.
Jednak trzeci apel, który pojawił się z okazji jubileuszu związku młodzieży, doprowadziło młodego człowieka do pełnego zdziwienia: przybyło jeszcze trzy procent, i wychodziło, że w sumie trzeba było przekroczyć plan aż o dziesiątą część. On się pogubił: dokąd wyrzucać tony niepotrzebnych gazet?
Wytłumaczyli mu, że wyrzucać nic nie będzie trzeba i ani jednej zbędnej gazety nikt nie wydrukuje, ale podtrzymywać „inicjatywy przodownictwa” trzeba: tylko patrzeć wygramy „socjalistyczne współzawodnictwo” i otrzymamy proporzec. Czystej wody hipokryzja i faryzeizm. To, co, według ojca Timofieja, z czasem i zrujnowało socjalistyczne mocarstwo. Jednak młody drukarz zrezygnował z rozumienia powszechnie uznanej grzeczności politycznej.
Następnie, ucząc się w seminarium, Timofiej zapoznał się z żywotem Rostowskiego metropolity Arsienija, znanego z zuchwałych wystąpień przeciwko cesarzowej Jekatierinie, która pustoszyła monastery i bardzo pokochał tego niezwykłego Władykę. Właściwie mówiąc, dla Timoszy odnalazła się i swoja Jekatierina – sekretarz komsomolskiej organizacji Katia, która urządziła zebranie.
Zecerka Katia zamierzała wstąpić do partii. I wszystkie warunki spełniała: kobieta, robotnicza klasa, z komsomołu – najprostsza droga bez trudności. Ale ona chciała czegoś wyniosłego, głośnego, chciała ideologicznych osiągnięć. Oto i wzięła się za Timofieja. Że niby, był przyzwoitym człowiekiem: organizował klub turystów i prowadzał młodzież na wyprawy; stanął na czele estradowej orkiestry, przy której spędzano wszystkie święta i sam pięknie grał na akordeonie, zwłaszcza pieśni lat wojennych – a potem nagle opuścił się do zdrady. Demaskowała, piętnowała go z trybuny i wszystko z bardzo wysokim spokojem: na temat moralności, ideowości, a on, siedząc w którymś rzędzie, słuchał. Potem poprosiła go wstać i zapytała:
- Ty co, przeciwko linii Centralnego Komitetu naszej organizacji?
Kawaler wzruszył ramionami:
- No a jeśli ta linia – pełna głupot?
I Katia podniosła krzyk:
- Komsomolską legitymację na stół!
Legitymacji Timofiej przy sobie nie miał, i milczał, nie wiedząc, co zrobić.
- Na Stół! – jeszcze raz wrzasnęła Katia, oczy jej zwycięsko błyszczały.
I tu w ciszy która zapanowała, z głębi sali wyleciało:
- Czy to ty, mu tę legitymacje dawałaś?
Wszyscy się obrócili: W drzwiach stało kilku wybrudzonych drukarzy całkiem nie komsomolskiego wieku. Zebranie było otwarte i oni przyszli poprzeć swego. I oto jedyna w tym męskim dziale pracownica sprzeciwiła się komsomolskiej organizatorce. Katia w odpowiedź zapytała:
- A co, ty, może, dawałaś? – I to było nieostrożne z jej strony: język rosyjski, jak wiadomo, bezgraniczne szczodry na dwuznaczności.
Pracownica znów:
- A ty dawałaś?
Sala zadrżała. To był nie śmiech, to było ryczenie. Przy czym jak tylko ono cichło, słyszały się ciągle te sam zwrotne pytania dwóch drukarskich pracownic i ryki znów obejmowały salę. Timofiej stał pośrodku i, obracając się to do jednej, to do drugiej, Czekał, czym sprawa się skończy. Naród, wypłakawszy ze śmiechu wszystkie łzy, zaczął się rozchodzić.
Z Katią zdarzyło się to, co zdarzyłoby się z wodzem, który, wzywając wojowników do śmiertelnej bitwy, wyjechałby przed nich na białym koniu, wskazał szablą w stronę nieprzyjaciela i nagle niezdarnie zwalił się w błoto.
I choć zebranie zakończyło się pustą wesołością w protokole było wpisane „jednomyślne potępienie” z przekazaniem sprawy osobowej do komitetu rejonowego.
Jednakże po kilku dniach, akurat w czasie zmiany Timoszki, na pierwszych łamach wszystkich gazet ukazała się wiadomość o zwolnieniu z posady pierwszego sekretarza tego samego Centralnego Komitetu, z którego linią Timofiej nie był zgodny. Drukarze klepali go po ramieniu, Katia nadskakiwała i szeptała: „No, jeśli masz u góry swoich ludzi i wszystko wiedziałeś zawczasu, uprzedziłbyś, żeby nie wystawiać mnie w nieładnym świetle”. Ale żadnych związków u Timoszki nie było – on w ogóle wychowywał się w sierocińcu.
Dyrektor wydawnictwa zaprosił do siebie do gabinetu, gdzie gościł przyjaciel, kosmonauta. Opowiedział o zasadniczość Timoszki i kosmonauta, który z lekka załadował się koniakiem, zaakceptował:
- Tacy ludzie partii są bardzo potrzebni – oni jak przejrzyste strumyki, wlewające się do mętnego potoku. Ja wprost już mogę dać rekomendację.
- Słaby ze mnie strumyk – westchnął Timofiej i poprosił aby go puścić – trzeba było pracować.
- Twoje zdrowie – powiedział kosmonauta, wznosząc puchar.
Od tej poty Timoszka zaczął niepowstrzymanie starać się zbliżyć do sensu bytu, żeby, znaczy, bez faryzeuszostwa.
I tak, właściwie, on został ojcem Timofiejem.
Przyszło się raz zanocować u wiejskiego batiuszki – zapytałem o dom duchownego, poradzili mi iść na cmentarz: „Właśnie tam on żyje”.
Odnalazłem cmentarz: za bramą z lewej cerkiew, z prawej – pochylona chatka. Tylko zapukałem – zapaliło się światło, jakby mnie tu oczekiwali.
Gospodarz – wątły staruszek z siwą bródką – powitał życzliwie, prawie radośnie. Jakby bardzo stęsknił się za towarzystwem: „Jak dobrze, że przyjechaliście, najważniejsze – w porę, a to miałem zamiar rano do Ławry się wybrać”. Zaparzył herbaty i przy herbacie poznaliśmy się. Nazywali go ojciec Siewastian. Kiedyś był żonaty: „Dawno, jako diakon jeszcze, ale niedługo”, a owdowiawszy, przyjął postrzyżyny i od tej pory jest mnichem. Ja w odpowiedzi opowiedziałem mu o niektórych nowościach życia stolicy; on powzdychał, z żalem pokiwał głową i dodał do naszej rozmowy jedną parafialną historyjkę.
Zaczęła się ona zaraz po wojnie. Wracał przez ich wieś żołnierzyk. Mężczyźni wtedy, wiadoma sprawa, byli niezwykle cenni – dla przykładu ojciec Siewastian powiedział, że od tutejszego leśniczego, którego z powodu podeszłego wieku na front nie wzięli, sześć bab narodziło dzieci. „Cóż poczniesz? – tłumaczył ojciec Siewastian. – Zaludnienie utrzymać trzeba? Trzeba! A płci męskiej, oprócz leśniczego, nie ma nikogo. Oto one i zdecydowały: niby to, będziemy chodzić do ciebie, a ty ratuj, bo jeśli wszyscy mężczyźni na wojnie wyginą – co wtedy, ludzkość całkiem ma się skończyć?.. Jawnie postanowiły – ich mężowie do tej pory już zginęli… On najpierw sprzeciwiał się – miał sumienie chłopina, ja jeszcze zastałem go, prawda, całkiem już niedołężnego – ale potem zrozumiał sprawę…”
Takie to było życie. I nagle: żołnierzyk, młodziutki, z rękoma i nogami – podziw! Rzuciły się na niego baby i panny, a on co – jego sprawa żołnierska. Krótko mówiąc poszedł żołnierz dalej, a po pewnym czasie pewna młoda panienka poczuła, że „pod jej sercem bije jeszcze jedno”, – słowa ojca Siewastiana. Przestraszyła się ślicznotka – bardzo surowego ojca miała: z frontu wrócił pokaleczony, pił, złościł się – po pijanemu całkiem zabić mógł. I w końcu zabił – prawda, nie córkę, a przypadkowego człowieka, i w więzieniu umarł.
Póki można było, ukrywała, a kiedy ukrywać było trudno, udała się do sąsiedniego obwodu do kopalni torfu – niby za pieniędzmi, ojciec zaakceptował. Tam ludzie ze zbiorowiska, obcy, nikogo jej sprawa nie interesowała – spkojniutko urodziła. Jednak do domu dzieciaczka przynieść nie zdecydowała się i w drodze powrotnej we wsi przez którą przechodziła podrzuciła. O ludziach tych wiedziała, że są dobrzy, żyją niebiednie, a swoich dzieci nie mają.
Potem ta kobieta wyszła za mąż, urodziła jeszcze dwoje dzieci, wyhodowała je… I cały ten czas nie przestawała potajemnie dowiadywać się o los podrzuconej dziewczynki, a tej żyło się dobrze.
I oto tego lata one spotkały się w polu: żyto bardzo wysokie było – spotkały się na ścieżce. U córki już swoich troje, i wszystko – chłopcy: starszy w wojsku i dwóch małych – z małymi właśnie szła. Spotkali się, przywitali, jak to przyjęte na wsiach, i się minęli. Po tym z matką, a niedawno skończyła sześćdziesiąt lat, zaczęło dziać się coś złego: bezsenność, łzy, zawodzenie – mąż zebrał się wieźć ją do miasta, do lekarzy, a ona odmówiła.
I przyszła do ojca Siewastiana.
No, ona wszystko to przedstawiła i pyta: „Co mam teraz robić? Przyznać się córce czy przemilczeć – i tak odejść do grobu? Ciężko, batiuszka – mówi – dusza do niej tak się rwie, tak się rwie. Przecież moja, rodzona przecież!.. Wykapana ja w młodości… Ale boję się – mówi. – Powiem oto, że jest – moją córką, i jeśli w jej uporządkowanym, udanym życiu coś się popsuje? A tego – mówi – nie przeżyję. Niech by przeklęła mnie, tylko aby jej gorzej nie było” – i płacze, płacze.
- I ja płaczę – opowiada ojciec Siewastian – rykiem ryczymy. A co odpowiedzieć – nie wiem: nie odkryte mi, nie odkryte… Ot wy – jak wy postąpilibyście?
Z boku w tak skomplikowanej sytuacji decydować trudno, powiedziałem, że, możliwe, oddałbym się woli Bożej.
- Ja i sam do tego skłaniam się. Pan Bóg, oczywiście, rozporządzi w najlepszy sposób: Trzeba będzie – połączy ich, nie trzeba – tak wszystko i zostanie. Ale póki żywy, może coś poradzę?..
Jeszcze troszeczkę porozmawialiśmy o powojennych czasach, potem – o wojnie. Okazało się, że ojciec Siewastian wojował, trzykrotnie ranny, ma bojowe odznaczenia.
- Ja wtedy – inaczej się nazywałem – Piotrem, to już przy postrzyżynach mnie ku czci jednego świętego… Jest wspaniały obraz: stoi on, do drzewa przywiązany, i cały strzałami poutykany… To – to, Tycjan! No a męczennik w ogóle to jako dowódca straży służył u zagranicznego imperatora – dawno, jeszcze w trzecim wieku. No, imperator go za niezachwianą wiarę i… tego… A ja wtedy Piotrem byłem. W przeciwlotniczy wojskach…
Tak bardzo mnie to zaciekawiło, ale położyliśmy się spać: ja na tapczaniku obok pieca, gospodarz – w drugim pokoiki, „w celi”.
Wstaliśmy wcześnie. Znów piliśmy herbatę. Staruszek, kontynuując wczorajszą rozmowę, powiedział:
- Tak więc nie odkryte mi, nie odkryte… Jeśli by jeszcze one obie chodziły do cerkwi, wtedy, może, z Bożą pomocą i zorientowałyby się, a tak – dar zdolności przewidywania przyszłości potrzebny. Oto jadę teraz do Ławry – do ojców. Może, co doradzą.
- Więc wy co – w tej sprawie i jedziecie?
- Dokładnie – zdziwił się ojciec z mego niezrozumienia.
- Specjalnie?
- No tak… Nie po kiełbasę przecież? A jeśli tam nie pomogą – staruszek zamyślił się, widocznie ta myśl tylko co przyszła mu do głowy – jeśli nie pomogą… trzeba będzie jechać go Pieczor… Tak – zdecydowanie zakończył – wtedy – do Pieczor.
Żegnając się, przeprosił za biedność i zapraszał w przyszłości zajeżdżać do niego, jednak trafić w te strony nie przydarzyło mi się więcej.
Mój przyjaciel – starszy moskiewski kapłan ojciec Aleksij – opowiadał mi pewnego razu, jak dojrzewało w jego duszy bardzo ważne dla życia ukojenie.
W dzieciństwie Alosza dużo chorował. Lekarka, lecząca po kolei odrę, koklusz, ospę wietrzną, czerwonkę i szacowną liczbę angin, pewnego razu nie wytrzymała: „No i co z tobą robić – na śmietnik zanieść?” Lekarka nie była zła, przeciwnie – dobra, troskliwa, i na pewno wcale nie miała zamiaru wyrzucać na śmietnik chorego dzieciaka, ale zapytała tak dlatego, żeby, myślę, zmobilizować rodziców. „Wiem, że macie dużą rodzinę – powiedziała jeszcze – wiem, że macie odpowiedzialną pracę, ale błagam: rzućcie wszystko i natychmiast odwieźcie go nad morze”. Tak po raz pierwszy Alosza opuścił Moskwę i znalazł się w Anapie.
Jeśli pierwsze jego odczucia były związane z tym, co przynosiły choroby: z plastrami, zastrzykami, kompresami, z półnieprzytomnością gorączki i więzieniem w łóżku, to tu – kiedy w końcu przestał chorować – otworzył się ogrom świata, i uczucia skierowały się na poznanie go. Z tego powodu, chyba, spostrzegawczość towarzyszyła mu tego lata, jak, być może, nigdy więcej w całym dalszym życiu.
Było, oczywiście, w Anapie morze, piaszczysta plaża, ciągnąca się do horyzontu, armie białych krabików na płyciźnie, bazar z winogronami, brzoskwiniami i ostrobokami: za rubla – pięć rybek… Był jeszcze dom – stary, ceglany, o trzech wysokich kondygnacjach. Bomba nie pozostawiła ani dachu, ani stropów, ani okien, ani drzwi – tylko ściany. Za ścianami – sterty potłuczonej cegły, okruchy tynku, i wszystko to porosło słodko pachnącymi kwiatami.
Na plaży rdzewiał kadłub morskiej barki, wyrzuconej po zagładzie ostrzelanego holownika. Czasami do brzegu przybijała mina: Ludzie rozbiegali się po domach i czekali na przyjazd saperów.
Co jakiś czas ktoś tonął. Wyciągniętego z morza topielca obowiązkowo próbowano wspólnymi siłami „odpompować” – wodę rzeczywiście odpompowywano, jednak Alosza ani razu nie widział, żeby człowiek ożył. Czemu tak rozpaczliwie tonęli? Trudno powiedzieć: wytłumaczenie za każdym razem było jednakowe – „delfin załaskotał”. Delfinów wtedy przy wybrzeżu trzymało się mnóstwo: może, nie do końca rozumiejąc człowieka one próbowały wracać go do lądowego żywiołu, ludzie zaś, nie do końca rozumiejąc delfina, szli ze strachu na dno.
W centrum miasta stał triumfalny łuk – niewielki, ale całkiem naturalny, zbudowany z kamieni na cześć starodawnego wojskowego sukcesu. U jego podnóża leżały dwie zabytkowe armaty.
Na wysokim brzegu, otoczone zaroślami dereniu i białej akacji, trzymały się resztki dworu: wierzeje bez bram, postumenty bez statui, kolumny bez frontonu, ganku i nawet bez samego budynku.
W przybrzeżnych osypiskach trafiały się gliniane skorupy – odłamki greckich amfor.
Aloszy rodzice byli wtedy jeszcze względnie młodzi i kochali się nawzajem. Ale już i w tym czasie zdarzały się niespokojne rozmowy, w których ojciec prosił mamę, aby rzuciła pracę i siedziała z dziećmi, żeby w końcu „pojawił się jaki-taki dom”. Jednak absurd pomyślnie wpojony jej w młodości, ogarniał wszystkie bez wyjątku najważniejsze jej poczynania – prośby ojca napotykały na narastające rozdrażnienie, i w końcu rodzina się rozpadła… Kiedyś w wieku siedemnastu lat, obciąwszy warkocz i powyrzucawszy z domu rodzicielskie ikony, Aloszy mamuśka zdecydowanie wkroczyła na drogę działalności wzburzonej i bardzo uciążliwej: na sztandarze, który ona dumnie niosła przez całe życie, arszynowymi literami było nakreślone „kolektywne” – dla słowa „osobiste” miejsca brakowało. Okoliczność ta w końcu drogi opłacona była jej zwątpieniami i rozczarowaniami.
Ale Alosza znajdował się bliżej połowy drogi, tam ojciec jeszcze był z nimi. Jednakże jeśli scenki rodzinnej powszedniości tych dni oglądać na prześwit, znak niszczenia dawał się zauważyć w nich, jak zauważa się znak wodny na banknocie albo znaczku pocztowym.
Dlaczego więc dniom tym pisane było pozostać w pamięci? Czyż nie dla tego, żeby pewnego razu ujawnić, że całe dalsze życie wpisuje się w nich, jak filiżanka ustawia się na spodek? I rzeczywiście: Topielcy otworzyli Aloszy niepewność i kruchość fizycznego bytu i obdarzyli nieodgadniętą tajemnicą śmierci. Nocne rozmowy rodziców skończyły się w pewnym czasie odejściem ojca, dobroć i cierpienia którego Aleksiej zdołał ocenić dopiero wtedy, gdy rodzica już zabrakło, po czym, upewniając się, że idzie nieprzetartą ścieżką i czyni czego dotychczas nie widział, syn zaczął ze zdumiewającą dokładnością powtarzać ciąg wielorakich ojcowskich błędów…
Powtórzywszy, wydaje się, wszystkie błędy, Aleksiej mógł robić dosyć wiarygodne przypuszczenia o swojej przyszłości. Droga w tę przyszłość, według jego wyobrażenia, zaczynał się od tej dawnej wycieczki do Anapu. Ruiny starodawnego dworu, łuk tryumfalny i skorupki amfor tak trwożne przedstawiły czar minionego, że odchodzące czasy stały się dla niego od tamtej pory w najwyższym stopniu atrakcyjne, a ludzie przemijających czasów jakby zawarli z nim pokrewieństwo. Wreszcie, ruiny dwupiętrowego domu, wpół zasypana piaskiem barka, saperzy na „studebakerach” – pieczęć wojny dotknęła i jego dni: leciutko, ale dotknęła i pieczęć ta jest niezmywalna.
Stwierdziwszy, że życie nasze, bez względu na to ile byś kręcił, fantazjował, wymyślał, łatwo zmieści się na pięciokopiejkówce wczesnego dzieciństwa, on dokonał najbardziej błogosławionego odkrycia, którego światło rozjaśniało od tamtej pory dni jego i godziny.
„Wszystko – marność nad marnościami” – uczy dawna mądrość. „Nie trzeba się szarpać” – mawiał na przykład o tym sam ojciec Aloszy, od urodzenia nie czytający cerkiewnych książek.
Zaprosili wyświęcić dom w Genewie. Teraz tak bywa: wielu naszych rodaków rozleciało się po całej ziemi w poszukiwaniach lepszego losu. Oto i siostra naszego diakona – lekarka – wyleciała do Szwajcarii. Diakon dawno już mnie prosił, a ja ciągle odmawiałem, jeśli wypadały wolne dni, wybierałem się na wieś odpocząć, ale tym razem ustąpiłem.
- Wiem – powiedział diakon – że zagranica wam do lampy (nie cierpicie), wiem, ale Szwajcaria – to nie byle co, to – serce Europy. A najważniejsze – siostrę podtrzymać trzeba: znalazła tam sobie klasa narzeczonego – też lekarz, zakochał się, zaczął rozwodzić się z żoną, i oto już pięć lat dzielą majątek i końca-brzegu nie widać… adwokaci spotykają się, prowadzą rozmowy: to oprocentowanie bankowe zmieniło się i coś tam trzeba ponownie negocjować, to cena nieruchomości w jednym miejscu wzrosła, w drugim spadła, i jakaś tam niezgodność… Ona mu, mówi, rzuć ty wszystko – na nowo zarobimy, a on nie wrębuje (nie odpuszcza): jak tak – to przecież moje pieniądze, moje domy! Krótko mówiąc, nie ruski człowiek – ot i wszystko. A czas mija: miała dwadzieścia pięć lat, a teraz – trzydzieści… Możemy i na ryby pójść: Tm przecież i jezioro jest Genewskie, i rzeczka pewnie jakaś…
Poprosiłem go aby uratował mój słuch przed „klasowym”, „nie wrębuje” i „do lampy”. On obiecał. Diakon z powodu młodego wieku chętnie upiększa swoją mowę słówkami nie najwyższego stylu, za co czasem ucierpi od starszego duchowieństwa. W celach wychowawczych.
Przylecieliśmy. Dwa dni minęły na przejazdach: wyświęcać trzeba było i domy, i klinikę, i samochody. To Francja, to Szwajcaria, to znów Francja – tam jakoś wszystko razem, wszystko przemieszane… W każdym domu serdeczny obiad, protokolarne rozmowy o cenach, kaloriach i cholesterolu… Absurdalne losy, ozdobne życie, wysychające rosyjskie dusze… I ciągle tłumaczą się, sami się przekonują o swojej słuszności. Jednym brakowało rozumienia, drugim – możliwości rozwijania nauki, trzecim – pensji.
Były profesor uniwersytecki wytłumaczył swój wyjazd tym, że Rosja skończyła się. Prawda, zaczął on od rosyjskiej literatury. Powiedział, że ma przyjaciela – wojskowego dyplomatę, pułkownika Sztabu Generalnego: człowiek wykształcony, nieprzekupny i nawet wierzący. Ale gdyby przyszło się teraz komuś napisać „Wojnę i pokój”, Andrej Bołkoński z niego nie będzie – ledwie kapitan Tuszin, choć człowiek o wspaniałej duszy, ale prosty, nie wysubtelniony, nie arystokratyczny. A Bołkońskich, Biezuchowych i Rostowych dawno powybijali, wyniszczyli, ich miejsce zajęli ci, których wcześniej i do kurnej chaty by nie wpuszczono – miasteczkowi kupleciści (zakątkowi grajkowie)… Dlatego to w rosyjskiej literaturze teraz sami chłopi…
Na trzeci dzień wypadło wolne i zaproponowano nam zwiedzić dom- muzeum kochającego wolność filozofa, grób komika i pomnik rock-muzyka.
Diakon nie stosownie do wieku ciężko westchnął:
- Ani jednego przyzwoitego człowieka… Co innego u nas: przyjedziesz do Biełgorodu – swiatitiel Ioasaf Biełgorodzki, do Petersburga – ojciec Jan Kronsztadzki, Ksienija Petersburska, w Jarosławiu, Tobolsku, Astrachaniu, już nie mówię o Moskwie – wszędzie swoi ludzie… Oni mnie rozumieją, znają moje grzechy, współczują mi, za mnie modlą się… A tu – nawet w ziemi ani jednego przyzwoitego człowieka nie ma… Co więc z takiej ziemi może wyrosnąć?.. Oczywiście, Aleksander Wasiljewicz Suworow – człowiek duchowy, nie wytrzymał, czmychnął prosto przez góry…
- Za „czmychnął” – mówię – dziesięć pokłonów.
On chłopak wysportowany, szybko wykonał dziesięć pokłonów do ziemi, i zaproponowaliśmy siostrze inny plan: niech ona odwiezie nas do centrum miasta i jedzie dalej do swojej kliniki, a wieczorem zdzwonimy się i się spotkamy.
I poszliśmy, wolni ludzie, spacerować po Genewie. W cywilnych ubraniach, oczywiście.
- Ja przecież mówiłem: rzeczka jest – ucieszył się diakon. – A tam na moście chłop ryby łowi, trzeba zapytać go…
Podchodzimy. Starszy skromnie ubrany gość wyciąga z wody swój sprzęt, troskliwie ogląda nieruszonego robaczka i zamyśla się: wygląda, że nie bierze. Diakon pyta po francusku, jakie tu są ryby i gdzie sklep rybacki. Człowiek nie rozumie ani słowa.
- U ciebie – mówię – akcent, prawdopodobnie, jakiś nieprawidłowy.
- U mnie – odpowiada – akurat bardzo prawidłowy, specjalistyczną szkołę francuską ze srebrną odznaką skończyłem, a oto u szwajcarów, być może akcent nieprawidłowy.
Póki rozmawiamy, człowiek z napięciem przysłuchuje się. Ja powtarzam pytania po angielsku – on znów kręci głową.
- A u was jak z akcentem? – docina mi diakon.
- A jaki tam akcent – mówię – ja już nie pamiętam, kiedy się uczyłem. Może on po niemiecku rozmawia… Ty jakiekolwiek słowa znasz?
- No, fiszer i jest fiszer…
- Kirchę – mówię – kinder, winter..
- Krótko – powiedział do rybaka diakon – gdzie możemy dostać to i to? – i tknął palcem w ciężarek i robaczka.
Ten nagle jak zaterkocze w niezrozumiałym dialekcie i wskazuje ręką wzdłuż nabrzeża, potem gdzieś na lewo.
- Ty kim jesteś? – mówi diakon.
- Portugalczyk – odpowiada rybak.
- Od razu byś tak powiedział. Ale po portugalsku my wcale nie poradzimy…
- Poczekaj – mówię – on przecież jakby coś po rusku rozumie.
Portugalczyk kiwnął, zmarszczył czoło i powiedział:
- Mój żona – russkij.
Diakon tak się ucieszył:
- Ot, od razu poczułem, że on swój chłop: wąsaty, i figura, jak u duchowej osoby, poszerzająca się. Tylko oto słownictwo niebogate… U ciebie dawno żona Russki?
- Jeden rok.
- Więc w porządku – zgodził się diakon – na pierwszoklasistę nieźle… No dobrze, Portugalczyk, pozdrowienia małżonce, my pójdziemy do sklepu wędkarskiego…
A Portugalczyk nagle mówi, że iść do sklepu nie trzeba: ryby, powiada, całkiem nie biorą, a iść trzeba do małej włoskiej restauracji, gdzie zbierają się jego ziomkowie i śpiewają dobre pieśni.
Po drodze dogadaliśmy się, kto czym się zajmuje. On jeszcze kilka lat wstecz pracował w Portugalii w fabryce materiałów budowlanych, dostarczał towar do Rosji. Zapoznał się z ruską kobietą, oboje odeszli na emeryturę i osiedli niedaleko Genewy, ponieważ jego macierzysta fabryka ma tu filię i dlatego zdarza się sporo dorobić. Jeszcze pogadaliśmy o Cudzie Fatimskim, potem o futbolu, i na końcu o wędkowaniu, które często nie udaje się, dlatego że wiatr zawsze się zmienia, a ciśnienie spada systematycznie. Dalej już nie wiedzieliśmy o czym gadać, ale tu doszliśmy do restauracyjki: spokojnej, przytulnej, i ludzi – prawie nikogo.
Diakon próbował przez Portugalczyka coś zamówić, nawet chodził do kuchni, żeby wybrać dania, a to nazwy wszystkie niezrozumiałe, i zmartwił się:
- Dziki kraj – mówi – nie ma ani wódki, ani solonych ogórków, ani kiszonej kapusty, a śledzie – słodkie, choć z herbatą je zamiast ciasta jedz… Gdzie my trafiliśmy?.. Przy czym wódka w sumie jest, ale – nie teraz, teraz – tylko aperitif… Wieczorem można, a teraz nie wolno… Trzeba prosić o pozwolenie gospodarza, a on nie wiadomo gdzie… A i wódka marna – włoska… nie rozumiem: my z wami – wolni, dorośli ludzie, uczciwie odpracowaliśmy, chcemy wypić po sto gram wódki… No, po sto pięćdziesiąt… Nie mamy prawa – za dnia nie przyjęte. I to nazywa się „demokracja”? Dzicy ludzie! Wino będziemy musieli męczyć – wybierał Portugalczyk…
Potem zebrali się ludzie i zaczęli śpiewać pod gitarę piękne portugalskie pieśni. Posłuchaliśmy – posłuchaliśmy i diakon mówi:
- Pobłogosławicie, batiuszka, ja cokolwiek sbacaju (wyrżnę).
- Błogosławię, ale za „sbacaju” dziesięć pokłonów po zwycięstwie.
- Jak to?
- No nie tu przecież czoło będziesz rozbijać, a po powrocie… Podczas wojny z lotnikami tak postępowali: On nabroi cokolwiek, a pod areszt go nie posadzisz – potrzebny w powietrzu. Tak i karali: Pięć tam czy też dziesięć dób aresztu, ale „po zwycięstwie”. I jeszcze: bez psikusów, żadnego „taty nad Tybrem – rzeką”.
Ostatnie dotyczyło znanego nam obu wypadku. Jakoś nasi współbracia zostali skierowani do Włochy w celu dokonania szczególnie ważnego nabożeństwa. Po służbie oni oto podobnie zaszli dokądś przekąsić i tam urządzili rywalizację na pieśni z miejscowymi wykonawcami. Ojciec protodiakon wstrząsnął wszystkich mocą swego głosu: Naród niepohamowanie klaskał, a jedna staruszencja rozszlochała się. Ją pocieszać, a ona w odpowiedź, niby to, tu nawet papież Rzymski zapłakałby z zachwytu. I wtedy ojciec protodiakon jak zaryczy: „O czym, papa, płaczesz?” I dalej do końca. Dobrze, że nikt z miejscowych nie rozumiał – wszystkim spodobało się.
- Nie będzie papy – niechętnie obiecał diakon.
I jak zaczął śpiewać nasze pieśni, a głos jego czysty, piękny, Portugalczycy rozrzewnili się i dawaj na znak wdzięczności wino przysyłać. Tak że do domu wróciliśmy z dwiema skrzynkami.
Oto, właściwie, i cała rozrywka: z Portugalczykami, we włoskiej restauracji, na spokojnej szwajcarskiej ulicy. Następnego dnia odlecieliśmy. Diakon patrzył w okienko, i kiedy jasno-czerwone dachówkowe dachy Europy pod skrzydłami zastąpił smutny rodzimy eternit, podsumował podróż:
- Zginęła Rosja czy nie zginęła – jeden Bóg wie. A Europa z jej pieniędzmi i urządzeniem – taka zgnilizna! Żadnej radości w tym nie ma…
- A w czym – mówię – jest?
I on, zarobiwszy po drodze całą setkę pokłonów, wypowiedział się w tym sensie, że są trzy główne szczęścia: być prawosławnym, żyć w Rosji i w Rosji umrzeć.
- Ale zbawiać się w sercu Europy łatwiej, niż u nas – nieoczekiwanie zakończył – pokus mniej. Możecie powiedzieć o tym waszym przyjaciołom w Troice – Siergijowej Ławrze
- Dlaczego lżej? – nie zrozumiałem.
- Widzieliście tam kobiet?..
- No… chyba – mówię.
- Właśnie o to chodzi, że „chyba”. A w Moskwie kobiet widzieliście?
- Oczywiście – mówię – widziałem.
- Właśnie o to chodzi, że „oczywiście”. Dlatego u nas zbawiać się trudniej.
Nocą spadł śnieg i operatorzy, którzy siadali do kabiny pilotów, powiedzieli:
- Specjalnie pod wasz przyjazd: Teraz z góry nie to że człowieka – każdy ślad widać, choćby zajęczy. Pierwszy śnieg…
Potem, w helikopterze już, chuderlawy pułkownik, starając się przekrzyczeć wycie turbin, tłumaczył mi, że dotychczas ciągle odkładał chrzest, czekał, kiedy „dojrzeje i uświadomi sobie”, a tu zrozumiał, że trzeba pilnie, trzeba natychmiast…
No, natychmiast nie wychodziło: my – tłum wojskowych i cywilów – staliśmy w brzuchu transportowego Mi-6, łapiąc się jeden za drugiego na wirażach.
Przepływały pod nami przedgórza z opuszczonymi pozycjami: na każdym wzniesieniu – gniazdo karabinów maszynowych, okopy łączności. Potem ukazały się baterie wrytych w ziemię armat i działa samobieżne, wreszcie pułkownik, wskazując na dół, krzyknął:
- Urus – Martan!
Wylądowali na peryferiach, obok starego sadu. Kilka osób wysiadło tu i helikopter udał się dalej.
- Żona mi ile razy mówiła: „Ochrzcij się! Ochrzcij się!” – kontynuował pułkownik. – U nas i cerkiew obok domu. A ja ciągle jakoś… „Ty – mówi – na przykład, Ojczyźnie przysięgę złożyłeś? Naród ciebie ubiera, karmi, a ty wykonujesz swój wojskowy obowiązek wobec niego. Chrzest – mówi – przysięga na wierność Bogu i od tego momentu ty już nie po prostu żołnierz, a żołnierz Chrystusowy…”
- Mądrą macie żonę.
- Ona tak ogólnie – najzwyklejsza, ale odnośnie wiary – skąd to się bierze.
Nam było po drodze, jednakże on śpieszył się i uciekł naprzód. Szedłem wzdłuż sadu, wypełnionego sprzętem pancernym, nagle mnie zawołali:
- Ojciec, jak tu się okazałeś?
Słońce wzniosło się nad górami, świeciło prosto w oczy i nie pozwalało dostrzec twarzy żołnierzy, siedzących wysoko na opancerzeniach.
- Okazja była – mówię – więc się okazałem.
Przykryłem dłonią oczy i przeszedłem w bok, żeby zobaczyć ich: jeden – lat około trzydziestu pięciu, drugi chłopak.
- Ojciec – powiedział starszy – masz chwilkę?.. Co ja chciałem powiedzieć: tu wszystko szybko rozumiesz. – On rozpiął kołnierz i pokazał krzyż, który wisiał obok nieśmiertelnika.
Młody w ślad za nim zrobił to samo.
- I jeszcze, ojcze – dodał starszy, wyjąwszy z wewnętrznej kieszeni złożoną we czworo kartkę z zeszytu. – Oto moja kamizelka kuloodporna.
Rozłożył: „Żywyj w pomoszczi Wyszniaho…” dziewięćdziesiąty psalm, nazywany przez naród „Żywymi pomocami”. Dałem każdemu po modlitewniku, maleńkie, w twardych okładkach.
- To co trzeba – powiedział starszy. – I do kieszeni się zmieści, i się nie pogniecie. A my i nie mamy co tobie sprezentować.
- Ja mam. Młodszy też sięgnął do wewnętrznej kieszeni i podał mi naramienną naszywkę wojsk powietrzno-desantowych.
- Do rezerwy trzymał – z szacunkiem powiedział starszy – chciał do domu jak należy, z całą paradą wrócić… No, ty jaszcze napisz tam na pamiątkę batiuszce…
I póki ten skrobał coś długopisem po naszywce, cicho wyjaśnił:
- Ja to mechanik-kierowca, kontraktowy, a on strzelec, z poboru… Zachować by mi go i mamce zwrócić.
Na pamiątkę mi napisali: «ORB» – Samodzielny batalion rozpoznawczy – i numer…
Potem w graniastym namiocie chrzciłem trzech żołnierzy, pułkownika, który miał mądrą żonę i drugiego pułkownika, o żonie którego a i o nim samym, nic nie wiedziałem. Naraz na naszym posterunku zaczęła się robota: Uderzyły armaty, wyrzutnie rakiet… Helikoptery co chwila siadały nie daleko od namiotów i, uzupełniwszy amunicję, znów odlatywały bombardować i ostrzeliwać.
A kiedy poszliśmy wokół chrzcielnicy – miednicy postawionej przy metalowym piecyku, nagle nastała cisza: „Jelicy wo Christa krestistiesia, wo Christa oblekostiesia, alliłuja” (Którzy w Chrystusa się ochrzcili, w Chrystusa się przyoblekli, alleluja) – śpiewać lekko-lekko… „Oto – myślę – cud: armaty i te umilkły”… Wielkokalibrowy karabin maszynowy, prawda odstukał kilka serii, ale to dlatego, prawdopodobnie, żebym z powodu cudownego milczenia artylerii nie wpadł w pokusę zauroczenia – inaczej mówiąc w duchowe samooszukaństwo.
Wpada kapitan z karabinem:
- Długo na was trzeba czekać?
Wygląda na to, że potrzebował przyjmujących chrzest żołnierzy.
- My pójdziemy za nich – powiedział jeden z chrzestnych – taż żołnierz.
Kapitan dopiero teraz, zdaje się, zaczął pojmować co się odbywało:
- Nie trzeba, zostańcie – i wyszedł.
On doczekał się nas przed namiotem, powiedział: „Teraz u mnie – wszyscy ochrzczeni”, ustawił w szyku żołnierzy i oni poszli w stronę gór.
Zapadał zmierzch – trzeba było wracać.
W drodze dopędził mnie, transporter opancerzony, zatrzymał się:
- Batiuszka, nie macie krzyżyka? – na pancerzu siedział wesoły kawaler.
- A co ty tak się śmiejesz?
- A rannego przekazywaliśmy… Krwi dużo stracił, temperatura – na zerze. Lekarz pyta: „Co tobie?” A ten: „Czoło dotknę – mówi – jakby nieboszczyk, tętno sprawdzę – jakby żywy, nic nie rozumiem”. Omal noszy nie upuściliśmy…
- A ranny to żyje?
- A gdzie się on podzieje?.. O!.. „Krowa” leci – Mi-6, znaczy. Wy na niego?
Skinąłem i podałem mu torebkę z wyświęconymi krzyżykami:
- Dasz chłopakom, którzy zechcą…
- Więc za to dzięki najogromniejsze, ale się śpieszcie, bo oni nocą latać nie lubią… A jakie ogólne wrażenie?
- A u mnie – mówię – od dziecka i na całe życie to samo wrażenie: niezniszczalna i legendarna…
- Ta-a-ak – w zmyśleniu przeciągnął wesołek – zwyciężyć nas, raczej się nie da… Ale oto zdradzić można…
Helikopter leciał beż światła w kabinie, bez świateł bocznych zlewając się z ciemnością nocy.
Rawelin – rodzaj fortyfikacji przed frontem
Dom ten przetrwał. I do dziś pasażerowie dalekobieżnych pociągów, nieustannie ciągnących w obie strony, mogą przez okienka wagonów obserwować niezwykłą budowlę, przypominającą sobą potężny bunkier, któremu zuchwały budowniczy postarał się nadać linie klasycznego europejskiego domu.
Przed domem – a fasadą swoją on zwrócony jest do kolei – jeden szereg topoli, rówieśniczek domu, dawno przerastających jego dwukondygnacyjną wysokość. I nic więcej obok nie ma: ani budowli, ani słupów z elektrycznością. Dlatego uważny obserwator nie może nie zdziwić się i nie zastanowić się: jakie życie możliwe jest w tej fortyfikacyjnej budowli, skoro położona ona w tak niezamieszkałym i nawet pustynnym miejscu?.. Rację będzie miał uważny obserwator: Nie ma tu żadnego życia.
Ale ono było. Była elektryczność, była studnia, bania, stajnia, była droga, przejazd, szlaban, budka zwrotniczego, zwrotnica, bocznica do kopalni torfu, jeszcze zwrotnica i ślepy tor… A w samym domu nierzadko zbierali się bici w życiu weseli ludzie, nazywający dom rawelinem. I rawelin miał gospodarza: wojenny lotnik Jermak, do syta nalatał się nad germańską ziemią i po wojnie zamierzał zbudować dom podobny do niemieckich, ale mocniejszy. Bez projektu, tak, według samej tylko twórczej woli, ale ta okazała się wystarczająca.
Wojenny lotnik Jermakow, nazywany w skrócie Jermak (przy tym imię jego jako niepotrzebne zapomniało się), zawsze był dla mnie atrakcyjny. Prawdopodobnie, dlatego, że w życiu jego wcieliło się coś, czego i ja bym chciał, ale nie doznałem zaszczytu. Życie to rozdzielało się w moim postrzeganiu na dwoje: samoloty i myślistwo. Była, zresztą, jeszcze jedna część, może, nawet epoka, która trwała ogółem trzy dni, jednak ona istnieje oddzielnie, ponieważ w niej niezwykły cud. Co zaś do architektonicznych wynalazków heroicznego lotnika, to one, przy całkowitej ich niewątpliwej artystycznej śmiałości, na samodzielną część pretendować nie mogą, chociaż i odzwierciedlają pewne cechy tej oryginalnej osobowości.
W kręgach awiatorów Jermakow był człowiekiem dosyć znanym. Niektórzy wojskowi historycy akurat z jego imieniem łączą wypadek, otwierający niespodziewane możliwości szturmowego Ił-2. A sprawa była tak. Wracając z zadania, nowiutkie, które dopiero co weszły na uzbrojenie szturmowce dostały się pod obstrzał. Jeden z nich otrzymał znaczne uszkodzenia, pozostał w tyle od swoich i ledwie-ledwie ciągnął nad leśną drogą do linii frontu. Z przodu ukazała się kolumna piechoty przeciwnika, kierująca się na przednią pozycję. Amunicja był zużyty i pilot, obniżywszy lot do dwóch i pół metrów, tak i przeszedł nad kolumną… Kiedy wrócił, okazało się, że do pułku przybyła grupa konstruktorów, pragnących poznać, jak prezentuje się nowy samolot w warunkach bojowych. Oni już rozpytali innych pilotów, którzy wrócili wcześniej i teraz rzucili się na podziurawiony samolot, którego już nawet nie spodziewali się doczekać.
Z dziurami im wszystko były zrozumiale, ale niezrozumiałe było, dlaczego kadłub zanieczyszczony jakimiś szmatami i dlaczego łopaty śmigła okazały się w połowie obgryzione. Lotnik był zmuszony zreferować całą prawdę i, trzeba przypuszczać, czekał na karę, ponieważ zwykle za prawdę od władz bywa nieunikniona kara, ale przeciwko oczekiwaniu i wbrew jakiemukolwiek sensowi tym razem kary nie było: I generałowie i faceci w czarnych cywilnych płaszczach milczeli i nie wiadomo było, jakie technologiczne kombinacje dokonywały się w ich konstruktorskich głowach. Potem jeden zapytał:
- I jak zaś maszyna zachowywała się przy takich parametrach?
- Jak żelazko – ponuro odpowiadał lotnik. I, podobno, w jego odpowiedzi zawierała się jakaś naukowa dokładność, ponieważ twarze i generałów i cywilnych w mig rozjaśniły się.
- I to jeszcze co! – lotnik poderwał się duchem. – My tu, kiedy świętowaliśmy urodziny naszego dowódcy eskadry… – on zbierał się opowiedzieć coś jeszcze bardziej zachwycającego, ale dowódca pułku konwulsyjnie zmienił temat rozmowy.
Teraz, oczywiście, wiarygodnie nie ustalisz, Jermakow walczył w ten sposób czy też nie Jermakow. A może i Jermakow i ktoś drugi i trzeci… Ale wojował on dużo i dowojował się do Złotej Gwiazdy.
Po wojnie on opanował drugi niezwykle nadzwyczajny samolot – Ił-28, na którym wyrosło mnóstwo wojskowych i cywilnych lotników. Samolot był posłuszny i prosty w sterowaniu, jak traktor, jednakże los jego okazał się smutny: wszystkie maszyny zostały zniszczone podczas rozbrojenia, przedsięwziętego przez Nikitę Chruszczowa – pierwszego w szeregu nierozsądnych władców, nie umiejących pomieścić w sobie ani geografii Rosji, ani jej historii. Jermakow służył jako lotnik-instruktor, póki nie zniknęły „dwudzieste ósme”, potem odszedł na emeryturę i odtąd już zajmował się tylko myślistwem.
Właściwie, głównie dla myślistwa i budował się rawelin. Rzecz w tym, że torfowe odkrywki, wyrobione w tych miejscach, z czasem napełniły się wodą, obrosły krzakami i przekształciły się we wspaniałe użytki myśliwskie. Pisarz Priszwin, będący, jak wiadomo, ekspertem w myślistwie, zaglądał w te krainy i, według pogłosek, nie raz zatrzymywał się w rawelinie. Trzeba powiedzieć, że prawdziwymi myśliwymi w ówczesnych czasach uważano tylko wybrańców, czyli tych, dla kogo myślistwo – niezwyciężona namiętność w rodzaju miłosnej, a może i silniejsza, słowem – silniejsze niewoli. Byli jeszcze „rzeźnicy”, uganiający się za mięsem, zwykle za łosiem i, wreszcie, przemysłowcy, którzy profesjonalnie zajmowali się zdobywaniem futrzanego zwierzęcia. Jeśli do „futrzaków” prawdziwi myśliwi odnosili się chociaż i bez zachwytu, ale z poważaniem, to „rzeźnikami” szczerze gardzili: polowanie jest świętem namiętności, a namiętność jest zawsze marnotrawna… Jakie już tu mogą być poszukiwaniami korzyści? I „rzeźnik” przy żadnej pogodzie nie mógł trafić do kompanii amatorów słonek albo, powiedzmy, do polujących z nagonką. Czyli droga do przyzwoitego społeczeństwa był mu na zawsze zakazana. Jermakow, zrozumiała sprawę, należał do pocztu myśliwych prawdziwych, dlatego i zbudował swój rawelin w tym miejscu: kacze polowanie jest sprawą hazardową, tylko zdążaj walić i ponownie ładować. Jego towarzystwo zestawiali najróżniejsi ludzie, ale głównych przyjaciół bylo dwóch: Przyjaciel z dzieciństwa, który stał się znanym pisarzem i daleki krewny, który wyszedł na wielkich kolejowych naczelników. Bez tego krewnego, właściwie, rawelin nie zostałby zbudowany – spróbuj zawieź w taką głuszę cement, cegły, deski… A jemu wszystko to było łatwe – on i na polowanie jeździł w oddzielnym wagonie: W Moskwie wagon podczepiano do pociągu pośpiesznego, na najbliższej do rawelinu stacji odczepiali i dalej parowozik-ciuchcia dostarczał wagon w na ślepy tor.
Wybudowawszy rawelin, Jermakow zaczął znikać w nim na początku tygodniami, a potem w miarę pogarszania się stosunków z żoną, i miesiącami. Żona przyjeżdżała „na daczę” tylko raz i od razy znienawidziła i ciągnącą się do samego horyzontu mokrą nizinę, tak miłą sercu Jermakowa, i sam dom, przy całej swej zewnętrznej zawiłości, wewnątrz był niezwykle przytulny. Myślę, jednak, że przyczyną okazał się nie nudny pejzaż i nie mroczny rawelin, a to, że w relacjach tych ludzi życzliwość zaczęła być zastępowana wrogością.
Dlaczego tak sprawy się układały – nie wiem, wiem tylko, że żona Jermakowa była mało tego że piękna, ona była – majestatyczną kobietą. Choć widziałem ją dopiero w bardzo podeszłym wieku, kiedy o wcześniejszym jej pięknie można było tylko się domyślać, majestatyczność zachowała się w chodzie, postawie, sposobie siadania, w ruchach głowy – we wszystkich ruchach…
Poznali się oni po wojnie, szybko wzięli ślub cywilny, a potem wszystko szło jakoś nieskładnie, nie tak… Ona miała córkę z pierwszego małżeństwa, drugiego dziecka nie chciała, i, przeżywszy razem z dziesięć lat, małżonkowie niezauważalnie dla samych siebie oddali się. Nawet nie rozwodzili się, po prostu Jermakow w końcu przeprowadził się do rawelinu na stałe życie. Na początku pomagał im finansowo, ale potem jej córka wyszła pomyślnie za mąż i Jermakow przestał być potrzebny.
I właśnie teraz zaczęło się ciężkie jego życie, którego najbardziej marzycielska wyobraźnia wymyślić nie mogła: on polował prawie okrągły rok. Powiedzmy, dziesięciodniowy wiosenny sezon rozciągał się u niego na cztery miesiące: zaczynał on w marcu na Salskich jeziorach, potem przemieszczał się na zalane przez powódź zawołżańskie stepy, gdzie sezon zaczynał się trochę później, potem na Mieszczerę, z Mieszczery – do swego rawelinu… Następnie jechał do Kostromskiego obwodu na toki cietrzewi, stąd – do Wołogodzkiej na głuszce… A kończył gdzieś na Jamalu, gdzie polowanie zaczynało się w czerwcu.
Oczywiście żadnej emerytury na takie podróże nie wystarczyłoby, ale Jermakow wychował tylu pilotów, że w każdym mieście bez wyjątku znajdywał kogoś znajomego, oprócz tego, każdy profesjonalista od razu wyczuwał w nim bardziej doświadczonego, i dlatego wszędzie, dokąd tylko latały samoloty czy helikoptery, Jermakowa dowożono bezpłatnie. Ciekawe, że upolowanej dziczyzny on prawie nigdy nie jadł – oddawał tym, u kogo się zatrzymywał, mógł nawet przyrządzić i to bardzo dobrze. Żadnych kulinarnych uprzedzeń nie miał, po prostu uważał, że wystarczy mu przyjemność polowania, a dziczyzną niech cieszą się inni. Sam zaś spożywał chleb i konserwy. Chirurg który później robił mu operację, bardzo beształ Jermakowa, ponoć, te kiepskie konserwy właśnie zgubiły go. Ale Jermakow tylko uśmiechał się w odpowiedzi: żałował lekarza, który w niczym nie mógł pomóc, i chciał go jakoś pocieszyć…
Dowiedziawszy się, że Jermakow jest śmiertelnie chory, żona, z którą oni nie widzieli się ponad dwadzieścia lat, zabrała go ze szpitala i pielęgnowała. Z pełną, zresztą, obojętnością. Właściwie, żadnej specjalnej pielęgnacji on nie wymagał: jeść nie mógł wcale, czasem przyjmował tabletkę przeciwbólową i popijał ją łykiem wody. I tak, cierpiąc rozdzierające bóle, Jermakow umierał.
Jeśli o wcześniejszych wydarzeniach wiedziałem głównie od myśliwych, to o cudzie ostatnich jego dni opowiadał mi znajomy duchowny, a co nieco widziałem osobiście.
Raz wszedłszy do jego pokoju, żona zastał go siedzącym na łóżku. To poraziło ją, ponieważ chory dawno już nie miał sił, żeby się podnieść. Ale jeszcze bardziej poraziły ją oczy Jermakowa: one świeciły spokojnym radosnym blaskiem. A i cały wygląd jego był jakiś nowy, nieoczekiwany, światły: nieogolony i nieuczesany umierający zmienił się nagle w siwobrodego starca o jasnym spojrzeniu. Później opowiadając o tym, ona mówiła „przemienił się” – i wspominała bajkę o brzydkim kaczątku.
Twardym głosem, pełnym siły i spokoju, oświadczył, że za trzy dni umrze, i prosił o zaproszenie kapłana do spowiedzi.
- Przecież ty, pewnie, nawet nie ochrzczony – zaprotestowała żona. – Sam przecież mówiłeś, że nie wiesz, czy ciebie ochrzcili czy nie.
- Ochrzczony – uśmiechnął się Jermakow. – Teraz dokładnie wiem: ochrzczony.
- Skąd żeś ty to wszystko wziął?
- Pan odkrył – powiedział Jermakow.
Ona machnęła na niego ręką.
Przyszedł kapłan. Przebył u chorego z pół godziny i wyszedł w stanie błogosławionej zadumy. W ślad za nim nagle wyszedł i Jermakow, który przyjął Eucharystię: poprosił nakryć do stołu i przynieść wódkę. Małżonka pytająco popatrzyła na batiuszkę.
- A co? – wzruszył ten ramionami. – Można.
I oni całkiem świątecznie posiedzieli przy stole, i Jermakow wypił trzy całe kieliszki wódki. Nastrój miał wzniosły i radosny – sam mówił, że nigdy w życiu nie czuł się tak szczęśliwie.
- A z czego ty się radujesz? – nie mogła zrozumieć przestraszona żona. – Tutaj chociaż te kazamaty masz…
- Rawelin – uśmiechnął się. – W rawelinie dobrze, ale i on czasowy. A tam – Jermakow wskazał spojrzeniem przez sufit – wieczny…
On rozważał niezwykłe, i kobieta zupełnie go nie rozumiała.
Jermakow przeżył darowane mu trzy dni w szczęśliwym stanie ducha i zupełnie bez bólu.
Ten sam batiuszka, który przyszedł bez jakiegokolwiek dodatkowego zaproszenia, ale o wcześniej umówionej porze, przeczytał modlitwę na odejście duszy, a kiedy Jermakow umarł, powiedział, że Jermakowowi objawiał się Pan, odkrył mu godzinę śmierci i polecił wyspowiadać się i przyjąć Eucharystię. Przy czym, według słów kapłana, w ciągu wieloletniej praktyki nie miał on okazji słuchać tak pełnej i szczerej spowiedzi.
- Za cóż mu takie cuda? – nieprzyjaźnie zainteresowała się żona.
Batiuszka surowo popatrzył na nią, jakby chciał wypowiedzieć coś nieprzyjemnego, ale się powstrzymał i tylko chłodno zauważył, że drogi Pańskie są niepojęte.
Byłem obecny przy tym w roli ponomara (przysługującego) – zapalałem węgielki w kadzielnicy, i, kiedy wyszliśmy z domu, też, przyznam się, nie powstrzymałem się od ciekawości. Jednak i dla mnie kapłan odpowiadał dokładnie tak samo, dodając jedynie, że i rok życia z taką babą można przyrównać do męczeńskiego trudu… Tak więc tajemnica cudu pozostała nietknięta.
Pogrzeb był skromny. Większość przyjaciół Jermakowa dawno już opuściło ten świat, a jeśli kto i żył, to żona jermakowska nikogo z nich nie znała i nikogo poinformować nie mogła. Obecni byli tylko córka z mężem i jeszcze jacyś krewni. Odprowadziwszy Jermakowa na cmentarz, kapłan odmówił jechać na żałobny obiad i pieniędzy za pogrzeb nie wziął.
Pociąg przybył na stację jeszcze przed świtem. Samochód czekał na mnie i wszyscy byli w komplecie: Wasiljicz, Krauze i staruszek z synem – lekarzem. Tylko dostałem się do furgonetki, od razu pojechaliśmy. Szum silnika przeszkadzał ogólnej rozmowie – trzeba było mocno wysilać głos i dlatego, pokrzyczawszy w celu omówienia planów, ucichliśmy.
Trzęsąc się w zimnej metalowej budzie, trochę drzemałem i przypominałem szczegóły dziwnej wizyty, którą przydarzyło się mi odbyć dwa dni wcześniej. Przypominałem, oczywiście, we fragmentach i bez jakiegokolwiek porządku. A jeśli z logicznym porządkiem, to wychodziło ot co.
Przykładowo tysiąc wiorst od Moskwy, w krainie surowej i chłodnej, miałem zmurszały domek, dokąd z przyjaciółmi wpadałem czasem na polowanie. Pewnego razu u miejscowych mieszkańców pojawiło się nieodparte pragnienie odbudować chram, który oni zaniedbywali z pół wieku, ale jednak przetrwał. Przypadł mi budujący duszę udział pomagania im w dobrej sprawie. Więc pomagałem: redagowałem listy, prośby, podania, razem z przewodniczącymi kołchozu i rady gminy jeździliśmy do obwodowego miasta, zapoznaliśmy się z archijerejem, który urodził się jeszcze za monarchy… I oto, w Moskwie już, otrzymuję od archijereja telegram z zaproszeniem pilnie przybyć w gości. Przyjeżdżam, odnajduję „rezydencję” – drewniany dom na przedmieściu, zaniedbaniem swoim przypominający stare podmoskiewskie dacze…
Jedliśmy kolację w pokoju gościnnym, gdzie wszystko były choć i w różnych stylach, jednakże w duchu starych czasów, robiło wrażenie stabilnego: I meble i obrazy i stołowe zastawy i dzwonek pod władczą ręką… Kiedy przyszła pora podawać herbatę, archijerej zadzwonił w dzwonek. Nic za tym nie nastąpiło. On zadzwonił jeszcze raz. I jeszcze raz nie nastąpiło nic. Wtedy on z ledwie powstrzymywanym rozdrażnieniem zawołał kucharkę:
- Tatiana Michajłowna! – i znów bez jakiegokolwiek skutku.
- Tatiana Michajłowna! – gniewnie krzyknął, ze wstydliwym niezadowoleniem krzywo patrząc na mnie.
Szurając kapciami, z sąsiadującej z nami kuchni przyszła kucharka – krępa około pięćdziesięciopięcioletnia kobieta.
- No, czego jeszcze? Zapytała leniwie, opierając się o futrynę i wyrażając całym swoim widokiem arogancką cierpliwość.
- No herbaty przecież! – powiedział zmieszany archijerej.
- Jusz – odepchnęła się tyłkiem od futryny, nieśpiesznie wyszła i przyniosła dwie filiżanki herbaty.
Władyka opowiadał mi o swoim dzieciństwie, o tym, jak po raz pierwszy przyszedł do cerkwi, jak na niego, sześcioletniego, włożył stichar (szatę przysługującego w cerkwi) duchowny, zaliczony teraz do grona nowych męczenników. Opowiadał, jak zakochał się w nauczycielce języka niemieckiego, jak w latach dwudziestych, jako chłopak jeszcze, został aresztowany za wiarę. Jak, znalazłszy się w celi wśród kapłanów, diakonów i innych cierpiących za Chrystusa, wyciągnął z kieszeni Ewangelię w języku niemieckim, zwalił się na górne nary (pryczę) i nie bez przechwałki, demonstracyjnie otworzył książkę. Podszedł stary ksiądz i w najczystszym języku niemieckim surowo powiedział:
- Tę książkę, młody człowieku, można czytać tylko stojąc.
- Albo na kolanach, – dodał, ale już po rosyjsku batiuszka, który leżał bliżej okna: jemu, wydaje się, brakowało powietrza. Nocą miał on atak serca i wynieśli go na zawsze.
- Tak mi została udzielona lekcja szacunku – powiedział archijerej – a bez szacunku (bojaźni Bożej) w Cerkwi nie ma nic do roboty. Zapamiętacie to! – i cicho powtórzył: – Bez szacunku – nie ma nic…
I jeszcze poprosił abym wyobraził, że mam w rękach puszkę z mrówkami:
- No, powiedzmy, szklana pół – litrowa, a w niej – garść mrówek. I oto łażą tam one jedna po drugiej: na łapki nadeptują, na głowy, na wąsy… Boli im, i nie jest to dobre, ale tak już ono urządzone, w tej puszce. I nagle jakiś mrówek wspina się po szkle, wspina się… Pada i znów wspina się. W końcu podłazi do waszego palca i, poczuwszy ciepło, w szacunku zamiera… i nie chce nigdzie odchodzić i zostaje przy waszym palcu, zapomniawszy i o braciach swoich – mrówkach, i o jedzeniu, i o wodzie. I wy na pewno, oczywiście, postaracie się o niego zadbać… A drugi – podpełznie do palca i ugryzie. Wy z dobroci ducha delikatnie w dół go zepchniecie, a on – znów za swoje, znów gryźć. No, może, i jeszcze raz zrzucicie, a już za trzecim razem z niego, pewnie, i mokrej plamy nie zostanie… Mniej więcej tak – staruszek uśmiechnął się – i na nas z góry patrzą i z pierwszych stają się sprawiedliwi (bogobojni) ludzie, a dola drugich – bogoburców – zawsze godna pożałowania…
W międzyczasie niebo za oknami naszej żelaznej budki zaczynało jaśnieć. Pora była aby skręcić z trasy, jednak ciężarówka, nie zmniejszając prędkości, ciągle pędziła i pędziła na południe.
Przypomniałem jeszcze, jak przy herbacie archijerej, wyraźnie zmieszany niedelikatnością swojej kucharki, narzekał na babki – tak według cerkiewnej terminologii nazywane są nie wszystkie staruszki w ogóle, a tylko te, które zajmują się w chramach sprzątaniem i wszelką pomocniczą działalnością:
- Ile służę, tyle i cierpię od nich! Wyjdę w soborze z kazaniem – zaraz jakaś starucha w czarnym płaszczu przyłazi wycierać świecznik przed samym moim nosem… A jak cierpią z ich powodu parafianie, szczególnie nowo nawróceni, a zwłaszcza kobiety!.. Jeśli już młoda i ładna – narzucą się, jak wrony: to im nie podoba się, jak świecę przekazujesz, to – nie tak się żegnasz, to jeszcze co: syczą, mamroczą – tylko i słychać w chramie: szu-szu-szu, szu-szu-szu… Ileż ja ich obstawiałem! Ile razy wprost w kazaniu apelowałem do nich! Bez pożytku… Ale jak pomyślisz, z kogo one wyrastają?.. Z takich samych młodych i ładnych… Nie wytrzymują babulki zbliżania się do niebios…
Dopiliśmy herbatę. Westchnąwszy, on zakończył rozważanie całkiem nieoczekiwanym wnioskiem:
- Dwa nieszczęścia w Ruskiej Cerkwi: babki i archijereje. O ostatnim przemilczę…
Samochód w końcu zwolnił i się zatrzymał. Kierowca otworzył drzwi furgonetki i poprosił spojrzeć – czy to tu trzeba skręcać. Zeszliśmy po odchylanych schodkach na asfalt. Był szary poranek. Tam skąd przyjechaliśmy, odległość ginęła w prawie nocnym jeszcze zmierzchu, ale przed nami już wyraźnie świtało zaranie, i droga prostą linią łączyła nas z nim. Poziomo przez ciemniejące płótno, nad sama ziemią lekko przenosił się śnieżny pył. Daleko przed nami trzy łosie nie spiesząc się przecinały drogę. Kierowały się akurat dokąd zmierzaliśmy i my.
A potem był długi dzień próżnej krzątaniny. Okrążaliśmy coś w dębowych lasach, coś zapędzaliśmy, przedostając się przez zaniesione śniegiem parowy, ale tak ani razu i nie wystrzeliliśmy. Nocowaliśmy w pasiece. Mieliśmy klucz od letniego domku pszczelarza i kierowca, póki my biegaliśmy po zaspach, napalił piec i przygotował jedzenie. Prowadziliśmy wszelkie rozmowy, między innymi opowiedziałem i o podróży do archijereja. Wasiljicz, który w tym czasie był mało – maluśko cerkiewnym człowiekiem, zainteresował się:
- No a po babkach o czym rozmawialiście?
- O niczym. Pożegnaliśmy się, i ja poszedłem na dworzec. Tak oto i przejeździłem: noc tam, noc z powrotem, żeby posłuchać, jak staruszek kiedyś zakochał się w nauczycielce, a o odbudowie chramu – ani słowa…
Większość myśliwych zgodziła się, że to pełna głupota, ale Wasiljicz zmrużył oczy i zagadkowo wyrzekł:
- Tu wszystko nie jest proste… Nie-e! Archijerei – tacy ludzie, że u nich nic takie proste nie bywa! Wspomnicie moje słowo…
Nikt nie sprzeciwił się: Krauze nie miał dostatecznie wyraźnego wyobrażenia o archijerejach, dla doktora wszyscy ludzie byli tacy sami – wszyscy chorują, a jego ojciec już spał, zmorzony dziennym zmęczeniem i wieczorna ucztą.
Następnego dnia wszystko zaczęło się od nowa i odbywało się tak samo bezsensownie. A już kiedy jechaliśmy do domu, to i całkiem zabłądziliśmy w stepie. Nasz dawny ślad przenoszony pył śnieżny zawiał, i myśliwi zaczęli kierować się na pamięć. Błądziliśmy – błądziliśmy, grzęźliśmy, wypychaliśmy samochód, w końcu zapełzliśmy do jakiegoś sadu – chyba jabłoniowego. Moim towarzyszom ten sad wydał się znajomy z poprzednich polowań. Zdecydowanie ruszyliśmy w potrzebnym kierunku, ale wkrótce zamarliśmy: przed nami był bardzo szeroki i głęboki wąwóz, zawiany śniegiem...
Zauważywszy w gęstniejącym mroku linie wysokiego napięcia, Krauze określił strony świata – on z jakiegoś powodu wiedział skąd i dokąd idzie ta linia.
- Do Wołgi – ze trzydzieści kilometrów – z przekonaniem powiedział Krauze – tam wzdłuż brzegu jest droga.
- Ale my nie dojedziemy – nieśmiało odpowiedział szofer – takie wąwozy…
- Nie dojedziemy – z poprzednim przekonaniem potwierdził Krauze.
Oni długo jeszcze naradzali się, w końcu Wasiljicz wymyślił:
- Oto kto nas wyprowadzi – i wskazał na mnie.
Przyjęliśmy to za żart.
- Mów, dokąd jechać! – przyczepił się Wasiljicz.
- Daj spokój.
- Mów, mów!
- Ale skąd mam wiedzieć?
- A choć i nie wiesz – siadaj do szoferki i mów.
Myśliwi, powzdychawszy i pokręciwszy głowami. Zabrali się do furgonu.
- On co, przeholował wczoraj? – zapytałem szofera.
- A on jakby wcale nie pił… Więc dokąd to jechać?
- A wy co wszyscy, rozum potraciliście?.. Ja tu przecież pierwszy raz… Dawaj, zawracaj i po swoich śladach.
Znów pełzliśmy, grzęźliśmy w śniegu, buksowaliśmy, wypychaliśmy… I nagle zobaczyliśmy dwie sylwetki. Kierowca ruszył na przełaj: po kilku minutach podjechaliśmy do myśliwych – polujących na zające, i oni dopiero wskazali drogę. Okazało się, że dobrnęliśmy do sąsiedniego obwodu, ale w sprawie linii wysokiego napięcia i odległości do Wołgi Krauze, tak przy okazji, miał rację.
Rozstając się, umówiliśmy się kontynuować zaczęte zajęcie za tydzień. Ja zostawiłem broń, naboje, ciepłe ubranie i udałem się do Moskwy bez bagażu.
W domu oczekiwał na mnie jeszcze jeden telegram od archijereja. No, myślę, może, teraz sprawa pójdzie na temat odbudowy chramu. Pojechałem…
Długo potem nie mogłem pojąć, dlaczego tak wyraźnie utrwalił się w pamięci ten prosty obrazek: szary zimowy poranek, prosta asfaltowa linia, łosie, poziomo przewiewany śnieg, pokrywający buty śnieżnym pyłem, i my stoimy obok siebie: Wasiljicz, Krauze, doktor, jego ojciec i ja – wszyscy jeszcze żywi, wszyscy jeszcze silni i wszyscy razem jeszcze… Dopiero po latach wyjaśniło się, że właśnie w tym momencie archijerej powziął decyzję, o której z nas wszystkich domyślał się tylko jeden Wasiljicz.
- Po broń i ciepłe ubranie zajechałem do starego przyjaciela dopiero na wiosnę.
- Ja przecież mówiłem, że u archijerejów nic tak prosto nie bywa, a wy bałaganiarze, nie wierzyliście. Dlatego i do kabiny ciebie posadziliśmy – myślę: jeśli więc ty jesteś przygotowany do otrzymania święceń, to… – on wskazał palcem na niebo – zostaniesz wyprowadzony, a przy okazji i my z tobą. Ot tak to, ojcze diakonie, a ty jeszcze się obrażałeś…
W starym północnym miasteczku służyłem jako diakon cmentarnej cerkwi. Wiosną do stróża przyjechał zięć – wojskowy lotnik. Od rana do wieczora – w cerkwi: nie to żeby bardzo taki bogomolny był, szybciej odwrotnie, po prostu w osobliwym miasteczku żadnych rozrywek nie znalazło się, oto i zachodził każdego dnia z nudy.
Raz po porannym nabożeństwie on mówi: niby, spotkał wczoraj znajomego podpułkownika – ten przyleciał bombardować lód. A tutejsza rzeka rzeczywiście podczas przepływu lodu jest bardzo niespokojna i od zatorów, bywało, nawet zawracała wstecz, ot i weszło w zwyczaj uprzedzać żywioł bombardowaniem. Tak więc nic nowego informacja lotnika nie zawierała. Ale kiedy powiedział, że zna miejsce zrzutu ładunków, i zaproponował aby pójść zobaczyć bombardowanie, my z batiuszką od razu zgodziliśmy się. No, batiuszka ten nawet trzydziestki nie miał, tak więc on – z powodu młodości, a ja – z powodu nieodpartego zamiłowania do lotnictwa.
Wyszliśmy z cerkwi i ścieżynką skierowaliśmy się przez cmentarz w stronę obrzeży miasta. Śniegu było jeszcze pod dostatkiem, chociaż i błoto miejscami już się pokazywało, tak że póki doszliśmy do rzeki, wszyscy ubrudziliśmy się. Postanowiliśmy poruszać się dalej wprost po lodzie, lekko zalanym wodą. I oto brniemy, brniemy tak za lotnikiem, i zaczęła ogarniać mnie wątpliwość, a wątpliwość, znana sprawa, pierwszy wróg wiary.
- A czy polecą dziś? – pytam. – Bardzo pogoda nieważna.
- Polecą – twardo odpowiada nasz przewodnik – choć, oczywiście, mgła i zachmurzenie – poniżej granicy.
- Jak w takich warunkach latać? – dziwi się batiuszka.
- Chłopcy gramotni (wykształceni) – im pogoda bez różnicy.
- A ty to skąd ich znasz? – znów dziwi się batiuszka.
- A, ich kompołk w Niemczech był komeskom, razem lataliśmy.
- Co-o?
- No, ich dowódca pułku w Niemczech był dowódcą eskadry, a ja służyłem w sąsiednim oddziale. My z nim kilka razy prowadzaliśmy maszyny do kapremontu (kapitalnego remontu). A przed kapitalnym remontem technicy zwykle ściągają z samolotu wszystko co się da: radioaparaty, przyrządy, nawet żarówki – na części zapasowe…
- Jak więc lataliście? – przyszła i moja kolejka na zdziwienie.
- W nocy – prosto odpowiedział lotnik. – Lecisz bez świateł, bez radia, oświetlone miasta w dole – kierujesz się według nich... Niemcy przelatujesz, Polskę przelatujesz, tu już prawie świtać zaczyna, kurs na słoneczko… Podlatujesz do wielkiego miasta – tam dwie ośmiopiętrowe wieże: miedzy nimi obniżasz lot – i akurat pas do lądowania… Potem odstawisz maszynę na boczek, pod lasek – lotnisko przecież cywilne – przebierzesz się i przez dziurę w ogrodzeniu prosto na dworzec, bilet powrotny kupić.
- Ostro – ocenił batiuszka.
- A co robić? Fultońskie przemówienie Churchilla dało początek zimnej wojnie. Oto i musimy…
W między czasie wszyscy już przemoczyliśmy obuwie, a u nas z batiuszką jeszcze i sutanny namokły i ciężkie się zrobiły, jednak przewodnik niezmordowanie kroczył po wodzie.
- Daleko jeszcze? – zainteresował się batiuszka.
- Do zakrętu – odpowiedział lotnik. – Trzeba przyspieszyć – czas ponagla.
Przyspieszyliśmy ile mogliśmy. W marszu próbowałem jeszcze wypytać lotnika o służbę w Niemczech, o to, czy zdarzało się mu spotykać się w powietrzu z niemieckimi albo amerykańskimi samolotami. On skąpo odpowiadał i każdą odpowiedź kończył rozważaniem o Fultońskim przemówieniu Churchilla – widocznie oficer polityczny był nadmiernie silny.
- Może, starczy? – batiuszka całkiem się zasapał.
- Do zakrętu – powtórzył lotnik – bombardować będą tam.
- Więc ty nas co – zamiast celu?
Odpowiedzi nie było: lotnik zamarł i pokazał palcem na niebo.
- Poszły – wyszeptał.
My nic nie słyszeliśmy.
- Pierwszy wzbił się... drugi wzbił się... oddalają się... zawracają... idą tu...
Straszliwe wycie przeleciało nad nami we mgle i w chmurach, potem gdzieś przed nami gruchnęło.
- Zbombardowali… odchodzą… skręcają w prawo… pierwszy siadł… drugi siadł…
Do miasta zbliżaliśmy się w ciemnościach. Na szczęście nabożeństwo jeszcze się nie zaczęło. Ojciec proboszcz, zobaczywszy przemoczone i wybrudzone sutanny, usłyszawszy człapanie naszych butów, zdumiał się do skrajności:
- Co się stało?
Wytłumaczyliśmy.
- No dobrze – proboszcz kiwnął na batiuszkę, – ten – młody, ale wy, ojcze diakonie?..
- Winien – mówię – od dzieciństwa mam zamiłowanie do lotnictwa.
- No, opowiedzcie chociaż jak tam to było?
- Ale my nic nie widzieliśmy – machnął ręką batiuszka – mgła, zachmurzenie, Fultońskie przemówienie Churchilla… – i poszedł do magazynku się przebierać.
- Co ma z tym Churchill? Nie pojął ojciec proboszcz.
- Fultońskie przemówienie Churchilla dało początek zimnej wojnie – wyjaśniłem
- Obaj macie gorączkę, czy co? Z sensem o samolotach możecie opowiedzieć? Chociaż widzieliście coś? Czy – na próżno mordowaliście się?
- Według mnie – mówię – klasa! Przeszły na golącym – wprost nad głowami – i ja-ak rąbną! A co wy ojcze proboszczu tak zainteresowaliście się?
- Bo u mnie – zmieszał się on – jakby też miłość. Nieodwzajemniona… Ja ich nawet i zobaczyć przez całe życie w żaden sposób nie mogę: tylko w kinie lub w telewizji…
Kiedy po wieczornym nabożeństwie szliśmy z cerkwi, lotnik nagle powiedział: „Tss!” i znów zamarł, jak w dzień nad rzeką:
- Pierwszy wzbił się… drugi wzbił się…
Z daleka doleciał przytłumiony ryk.
- Wymyślasz wszystko – uśmiechnął się młody kapłan – wcale nic nie słychać.
- A oto i słychać! – Zaprzeczył proboszcz. – Jak wam, ojcze diakonie?
Skinąłem. Staliśmy nasłuchując. Dookoła, rozjaśniając po wiosennemu lodowe zaspy, dopalały się w śnieżnych studzienkach świece. Tu tak przyjęte: przychodząc zimą na grób, robią w śniegu wgłębienie – przebijają pięścią po łokieć – i na dno stawiają świecę: ona spokojnie płonie sobie we wgłębieniu, nie bojąc się ani wiatru, ani padającego śniegu. Zaspa lśni ciepłym blaskiem, i na duszy robi się ciepło.
- Skręcają w lewo… odchodzą…
- Więc one co – zapytał ojciec proboszcz – więcej nie przylecą?
- Mogą, jeśli będzie potrzeba – odpowiedział lotnik
- No, ty będziesz wtedy wiedział?
- Oczywiście, co za pytanie? Przecież to swoi chłopcy – w Niemczech razem służyliśmy.
- W grzech zazdrości z tobą wpadniesz – westchnął proboszcz. – Latasz…
- Czego tu zazdrościć? Po prostu od dzieciństwa lubiłem samoloty: chodziłem na kółko modelarstwa lotniczego…
- To i ja chodziłem, i ojciec diakon też pewnie, i co z tego?
- …Potem do aeroklubu, potem skończyłem szkołę lotniczą i zostałem skierowany do Niemiec… Chodzi o to, że Fultońskie przemówienie Churchilla…
- Stop – cicho, ale z groźbą w głosie powiedział proboszcz – na dzisiaj dosyć, rozchodzimy się po domach. Wszystkim – Anioła Stróża i spokojnej nocy.
Chata dostała się mi stara, pradawna nawet. Jeśli na zewnątrz jej mursz można było po prostu przykryć szalunkiem, to już wewnątrz co-nieco trzeba było zmienić: podłoga była szczeliniasta i zimna, okiennice – zgniłe, szyby – popękane, ale najważniejsze – rozsypywał się piec, starodawny, ulepiony z gliny.
Istniała niegdyś nieskomplikowana technologia: z desek budowało się szalunek, zalewano płynną gliną i glinę tę dociskano potem drewnianym pieńkiem – tłuczkiem, póki ona, wypuściwszy całą wodę, nie zamieniała się w kamień.
Odsłużywszy jakoś jedną zimę, popękany piec, w którym nie palono od dwunastu lat, póki dom stał bez gospodarza, doszedł do zupełnej niezdatności: Każdego dnia wyjmowałem z jego wnętrza kawałki zawalającej się gliny. W końcu przepalił się on na wylot i dym przez szczeliny powalił do pokoju. Jakiś czas próbowałem przeciwstawiać się klęsce, zasmarowując pęknięcia świeżą gliną, ale ona trzymała się niedługo: Wysychając, oddzielała się od ścianek i dym znów przebijał się na zewnątrz. Stało się jasne, że wchodzić w następną zimę z takim piecem nie można. Zawołałem najbardziej majsterskiego chłopa z naszej wsi. On popatrzył i powiedział: „Można”. Polecone mi było rozebrać reliktowy twór i kupić w kołchozie ogromną ilość cegły – na tym i skończyliśmy, poświadczywszy umowę w najbardziej tradycyjny sposób. Pamiętam, majstrowity sąsiad, oglądając bardzo szerokie ławy, puszczone wzdłuż ścian, w zamyśleniu powiedział: „Ta-ak, u pijaniutkich chłopów tu pospa-ałem…” Potem jeszcze zachwycił się dawnymi mistrzami, objaśniwszy, że ławy zrobione są z „jednolitych kłód i nie pociętych piłą, a kłutych: Brali kłodę, nacinali w końcu i zaczynali w pęknięcie wbijać kliny, póki kłoda nie pękała”.
Rozebrałem ceglany komin, zburzyłem piec, powynosiłem wszystko na podwórko, przymiotłem i umyłem zakurzony pokój. Poszło na to trzy dni. Majstrowity sąsiad, wracając wieczorem z pracy w kołchozie, za każdym razem zatrzymywał się na papierosa i wysoko oceniał moje postępy w pracy. Potem wskazał, gdzie nakopać gliny – ja i to wykonałem, poświęciwszy jeszcze dwa dni. W końcu, kiedy uważałem, że ciąg moich bohaterskich trudów skończony i teraz za robotę weźmie się sąsiad, on nagle powiedział:
- Zięciowi trzeba fundament przed mrozami zalać…
- A po fundamencie?
- Można. Wiosną. Przecież w mróz gliny nie wymieszasz.
Nie miałem czasu się martwić, w porządku, myślę, człowiek on nieochrzczony – to, co od niego wymagać?
Jako kolejny za pracę wziął się najsłynniejszy w okolicy zdun, zamieszkujący w centrum rejonu. Zajechałem do niego, prosiłem, prosiłem, on, jako znający swoją cenę mistrz, odmawiał, ale w końcu zgodził się. Pokazał kilka książek, w których były piece i jego konstrukcje, sypnął zlepkiem różnorodnej wiedzy o kominach, cegłach i przewodności cieplnej, poinformował, że jest ochrzczony, ale Bóg w jego duszy – te słowa dokładnie określają zatwardziałego ateistę – i dopiero wtedy szczęśliwie wyruszyliśmy do mojej wsi.
Tu musiałem zajmować się szczegółowymi pomiarami i rysowaniem na podłodze, żeby komin przyszłego piecowego arcydzieła trafił dokładnie w otwór po poprzednim przewodzie. Następnego dnia wycinałem ogromny kawał podłogi, na którym powinien był spoczywać najlepszy piec w rejonie, dopasowywałem do krawędzi tego obszaru sześć ceglanych filarów – zamówiony przez legendarnego fachowca fundament. Potem jedna za drugą poszły nabożeństwa, posługi religijne i do mistrza trafiłem dopiero po miesiącu. Znów przywiozłem go do domu: zajrzawszy pod podłogę, stwierdził że sześć filarów zbyt mało, trzeba by – dziewięć. Po jego odjeździe ja szybciutko – już się wprawiłem – zbudowałem jeszcze trzy filary pod środkową linią przyszłego pieca i cierpliwie czekałem wyznaczonego terminu.
W międzyczasie krótkie tutejsze lato zwyczajowo skończyło się, zaczęły się deszcze, wiatry, nocne przymrozki, spać musiałem w ubraniu, i grzejnik elektryczny trochę jeszcze ratował.
W wyznaczonym dniu przybył mistrz. Założył fartuch, okulary, rozłożył narzędzia i poszedł obejrzeć przygotowaną przeze mnie glinę. Glina była trzech rodzajów: z bliskiego parowu, z dalekiego i – rozmoczone grudy od starego pieca. Mistrz pozgniatał palcami i jedną, i drugą, i trzecią:
- Nie podoba mi się.
- A dlaczego nie podoba się, jeśli u nas wszyscy z niej korzystają?
- A, u was zawsze zła glina była!
- Sześćset lat wszystkim pasowała – z niej przez ten czas, pewnie, nie jeden tysiąc pieców zbudowali… A i sobór, największy w okolicy, z tej samej gliny – cegły przecież tu bezpośrednio wypalali…
- Ja z tą glina pracować nie będę.
- Więc gdzie wziąć dobrej?
On wymienił miejsce niedaleko centrum rejonowego. Za rok – dwa, kiedy liczba chrzczonych przeze mnie poszła w tysiące, a pochówki w setki, znalazłbym i ciężarówkę, i pomocników, a w tym czasie liczyć można było tylko na siebie.
- Stamtąd nie przywiozę.
- No a ta się nie nadaje: nie podoba mi się jej konsystencja – nie lubię z takim materiałem pracować – powiedział coś jeszcze o zawiesinie, emulsji, składnikach i odjechał.
I tu, z powodu braku duchowego doświadczenia, popełniłem wielki błąd: trzeba było od razu zacząć modlić się za majstra, i to nie po prostu, a usilnie, albo, jak mówimy, szczególnie, ale zupełnie zapomniałem o nieszczęśniku, tym bardziej, że obowiązki służbowe znów na kilka dni odciągnęły mnie od zimnej chaty.
I oto wracam, a glina w korycie zamarzła… Przetrząsłszy się w fufajce i watowych spodniach do poranka, zacząłem nosić do domu cegły: glinę przyszło się rąbać grudami i rozgrzewać na gazowej płycie w garnkach i wiadrach…
Tak zbiegło się, że w tym czasie jeden niemajstrowity sąsiad zaczął stawiać piec swojemu synowi i ciągle przychodził do mnie dla wymiany twórczymi osiągnięciami. Być może i pomoglibyśmy sobie, ale już po pierwszej warstwie cegieł zadania nasze zaczęły zdecydowanie się mijać: On budował zwykły rosyjski piec, a ja – nie wiadomo co, ale w rozmiarach, zadanych przez wielkiego mistrza pod nieznaną konstrukcję. Po drodze wyjaśniło się, że cegły moje – a kołchoz zebrał mi wszystkie resztki z magazynów – są różnej wielkości i dlatego równych miejsc na ścianach budowli okazywało całkiem niewiele. Prawda, potem każdy nowy człowiek, trafiający do domu, z jakiegoś powodu dopatrywał się w tej szczerbatości niedostrzeganej przeze mnie prawidłowości i zachwycał się zdolnościami zduna, potrafiącego wyłożyć tak trudny ornament: „To, prawdopodobnie, praca…” – i padało nazwisko piecowej sławy.
Za to sąsiad mój widział kiedyś, jak przy pomocy drewnianego deskowania (szalunku) wykłada się wewnętrzne sklepienie i opowiedział mi o tym, a to przecież ja nie mogłem wykombinować, w jaki sposób lepi się z cegieł „sufit”. Potem wyjaśniło się, że „sufit” wyszedł nieprawidłowy: Prawidłowy w każdym rzędzie powinien mieć nieparzystą liczbę cegieł, dlatego, ponieważ najwyższa – pojedyncza „zamkowa” – powinna rozpierać sklepienia, a u mnie każdy rząd liczył dwanaście, czyli „zamkowych” albo wcale nie było, albo wychodziło po dwie.
- Tak nie bywa – ponuro mówił sąsiad i znów lazł przeliczać.
Z wielkim mistrzem spotkałem się dopiero zimą, kiedy jeździłem do domu kultury na spotkanie z dziećmi. Pamiętam, nauczycielka wyprowadziła mnie na środek sali i pyta:
- Dzieci, wiecie, kto do nas przyszedł?
- Dziadek Mró-óz! – wrzasnęły one jak na komendę.
Po spotkaniu z dziećmi spotykam się na ulicy ze zdunem: zgarbiony, ledwie lezie. Pytam, co się z nim stało. Okazuje się, wróciwszy ode mnie, ciężko zachorował: zapalenie płuc, zapalenie stawów, jakieś komplikacje – tak i do tej pory wykaraskać się nie może…
- Starucha moja mocno kłóciła się! „Cóż ty – mówi – durniu, zrobiłeś? Sześćdziesiąt lat – mówi – u nas kapłana nie było, wreszcie pojawił się, a ty go wypędzić umyśliłeś? I za to – mówi – taka kara może być…” Oto, ręce skręciło: ani cegły, ani narzędzia trzymać teraz nie mogę… Kazała o przebaczanie poprosić: Bez tego, mówi, żadnej mi nadziei nie będzie… Więc co wy na to…
I tu właśnie zrozumiałem swoją winę: trzeba było tego samego dnia zacząć modlić się za biedaka.
Zapytał on jeszcze, jak skończyła się historia z piecem. Opowiedziałem.
- A jakiego zainteresował się – systemu, jakiej konstrukcji?
- A dajcie spokój – mówię – jakaż tam konstrukcja: baz czapki można spać, ot i cały system… A w sklepieniu jeszcze po dwanaście cegieł się ułożyło…
- Tak nie bywa – mówi.
- To ja i sam wiem, że nie bywa, tylko co teraz z tym zrobisz?
On obiecał, jeśli wydobrzeje, bezpłatnie przebudować piec i nawet zgadzał się na naszą glinę.
- Teraz, to chyba wydobrzejesz, jeśli i sam będziesz się modlić, oczywiście.
- Trzeba będzie, chyba. Starucha też oto… zmusza.
Do wiosny on prawie wyzdrowiał i latem przyjechał przestawiać piec.
- Jak też wam udało się komin w stary otwór wyprowadzić – przecież wszystko było obliczone pod specyficzną konstrukcję?
- A ta co – nie specyficzna?
- I cegieł w sklepieniu rzeczywiście po dwanaście.
- Moja wina – mówię.
- Współczynnik sprawności wyjątkowo mały: bardzo grube ściany – to znaczy duże straty ciepła na rzecz nadmiernej wytrzymałości… A co to za leżanka (przypiecek)? I dlaczego dwie żeliwne płyty? No, z przodu – to zrozumiałe, a z tyłu po co?
Tłumaczę, że najpierw, jak należy, zainstalowałem płytkę z przodu, w ujściu piece, ale przewód kominowy wyszedł prawie prosty i od szalonego ciągu drzewa wylatywały pod same obłoki, a to, może i wyżej. Wtedy, dla zakręcenia przewodu kominowego i żeby nie zaśmiecać polanami nieba, ułożyłem jeszcze jedną płytę z tyłu, połączyłem ją wzdłuż ściany z przednią – oto i wyszedł przypiecek, na którym dobrze plecy leczyć a i Barsikowi on bardzo podoba się: zimą, jak tylko z bójki przyjdzie – i na przypiecek, zakrwawioną mordę wygrzewać, na mrozie przecież nie umyjesz się. A tu siądzie, odwróci się od mnie, językiem i łapami popracuje, potem, zmrużywszy oczy, obraca się – prezentuje mordę do przeglądu: nasada nosa zbita, nad brwią kłaczka sierści brakuje, jedno ucho zrobiło się wzorzysto-koronkowe, a z drugiego prawie wcale nic nie zostało. Wreszcie ostrożnie otwiera jedno przestraszone oko – to na miejscu, drugie – też całe. „Wszystko w porządku – mówię – zuch!” On migiem zeskakuje z przypiecka i, nie zauważając misek z jedzeniem, kieruje się do drzwi: Znaczy więc, jeszcze nie ostatnia runda dzisiaj…
Mistrz w skupieniu przycichł: prawdopodobnie, obmyślał technologię przeróbki i oceniał zakres czekających prac.
- Nie wysilalibyście się – mówię. – Mnie ten piec zupełnie urządza.
On uśmiechnął się.
Później spotykaliśmy się nieczęsto, ale za każdym razem – z niezmienną sympatią. Odczuwałem szczery szacunek do tego człowieka za wszystko, co w naszych piecowych sprawach zdarzyło się mu wycierpieć, zrozumieć i pokonać. Podobno, on odpowiadał dokładnie takim samym uczuciem.
Z początku nabożeństwa odbywały się w małym pokoiku byłego zakładu odzieżowego. Kołchoz umyślił zawrzeć z nami umowę o wynajmie tego pomieszczenia, a my w zamian – umowę o wynajmie soboru, w którym od lat trzydziestych kołchoz lokował to garaże, to warsztaty i do tego nalokował się, że doprowadził potężną ceglaną budowę do męczeńskiej zagłady. I wtedy zarząd kołchozu odwołał się do sumienia i zdecydował zbudować obok szczątków soboru nową cerkwi – chociaż niedużą, drewnianą, ale całkiem prawdziwą.
Przewodniczący przyniósł stareńki „Ogoniok” z reprodukcją obrazu „Nad wiecznym spokojem” i powiedział: „O! Taką chcę!” Zaprosili brygadę cieśli i zaczęli budować. Brygada ta składała się z zakarpatczyków, którzy za dawnych czasów najeżdżali tu wznosić bydlęce zagrody i suszarnie do zboża i zawistnie nazywani byli szabasznikami (sezonowy budowniczy-zdzierca), ale potem pozakładali rodziny i przemienili się w zwykłych ludzi. Wybrani oni byli dla tak odpowiedzialnego przedsięwzięcia tylko dlatego, że posiadali jedyny na całą okolicę cerkiewny kalendarz, przywieziony z dalekiej ojczyzny.
Jednakże wkrótce okazało się, że pod oddziaływaniem naszych chłodów i stęchłej wilgoci zakarpacka cerkiewność poniosła całkowicie niespodziewane załamanie: Oni nierzadko popijali i ciągle na cześć imienin. Otworzą kalendarz: Oto, powiadają, Aleksander ma imieniny, oto –Borys, oto – Teodor. A różnych Teodorów w kalendarzu – niemało… Próbowałem wyjaśnić, kiedy kto urodził się, kiedy chrzcili, żeby zatwierdzić uzasadnione dni imienin, ale tu oni zaczęli udowadniać, że u nich, prawdziwych prawosławnych ludzi, tak przyjęte, potem przestawali mnie rozumieć i wreszcie całkiem przechodzili na ukraińską mowę. Tym nie mniej praca mało-pomału szła i, możliwe, doszłaby do oczekiwanego zakończenia, jeśli by do brygady nie przyłączył się jeszcze jeden ziomek – Wania. Jednocześnie dołożywszy do gęstego świątecznego grafiku wielkie mnóstwo imienin, on zadał śmiertelny cios budowie i ta się urwała. Po czym cała brygada, złapawszy tak miły ich ciesielskim sercom kalendarz, udała się szukać szczęścia w innych odległych stronach.
Zresztą, przed swoim zniknięciem oni jeszcze zaproponowali mi zbudować łaźnię z bierwion i domagali się za pracę czterdziestu butelek wódki. Było to w surowe dni przeciwalkoholowych prześladowań, kiedy sprzedawali po dwie butelki na miesiąc, a to znaczy, robota odkładała się na dwadzieścia miesięcy. Mogłem, prawda, otrzymać i natychmiast, ale tylko na własne pominki – tu pozwalano akurat dwie skrzynki. Ale w takim razie niezrozumiałe, po co łaźnia potrzebna.
Po miesiącu oni znów zjawili się z gotowością obniżenia ceny. Pokazałem im gotową łaźnię.
- Za ile? – zainteresowali się.
- Za butelkę.
- Szo ż za durień na to się zgodził?
- A to ja sam – mówię. – Zbudowałem, a potem z sąsiadem zakropiliśmy.
Uznali, że bardzo staniałem…
A cerkiew dobudowywali kołchozowi cieśle. Pracowali sumiennie: I okna podzielili na małe kwadraciki – jak za dawnych czasów i carskie wrota według miary swojej fantazji figurowo wyrzeźbili. To poczucie ważności cerkiewnej roboty odziedziczyli oni nie inaczej jak od dziadka – diakona. Ale i od ojca, który niszczył cerkiew, też coś przypadło: póki trwała budowa, majstrowie i wypijali w ołtarzu i palili i w karty pogrywali. Jakiś czas bluźnierstwo to obchodziło się bez wypadków. Z powodu zasług dziadka – diakona, prawdopodobnie. Potem do cieśli przyłączył się elektryk, u którego świętokradztwa też było – na pęczki i wydarzyło się nieporozumienie.
Zaczęli elektryczność podłączać. Dostał się monter na wierzchołek słupa i próbuje po omacku, w których przewodach jest prąd, a w których nie ma. I oto znajdzie potrzebne i wrzeszczy: „Faza!” I za każdym razem dodaje coś niepotrzebnego. Uprzedziłem go, że przeklinać nie należałoby się. A on w odpowiedzi: Powiada, to wszystko… jakoby bzdura i niczego on się nie boi, ponieważ z tymi fazami dawno znajomy. I tu – czy to pas na monterskich „słupołazach” rozwiązał się, czy to faza jakaś nieznajoma się trafiła, ale światłotwórca nagle przewrócił się głową w dół i niewygodnie zawisł na jednej nodze. Póki biegaliśmy po składaną drabinkę, noga wysunęła się z półbuta i nieborak zanurkował prosto w ziemię. Obeszło się bez złamań. Wlazłszy znów, on więcej już nie używał brzydkich słów i z fazami zrobił porządku nad podziw łatwo – rzeczywiście po – przyjacielsku.
Nadszedł czas odbudowy jeszcze jednego chramu – murowanego, położonego siedemdziesiąt kilometrów od mojej wsi. Miejscowe władze zaproponowały doświadczonego kierownika (menadżera), który całe życie coś budował w naszym regionie. Rozkręcił się szybko: od razu znalazły się pieniądze, pojawiły się rusztowania, cegła, cement, eternit. Samochody z kołchozowym mięsem jechały do dalekiego północnego miasta, gdzie brygada spawaczy zostawiała w doku łódź podwodną, żeby wykonać pilne zamówienie naszego menadżera… Rusztowanie – przeciwnie – wysyłał do miasta na południu i radośnie informował mnie, że w zamian wysyłają elektryczny autobus:
- Żadnej benzyny nie trzeba: naładował z sieci – i jeźdź. A jeszcze i harmonię obiecują dodać.
Podobno był to trolejbus z „harmonią”…
Mijał rok za rokiem, a w chramie nic się nie zmieniało.
- Póki ja buduję – ja żyję! – śpiewał menadżer.
- I to bardzo dobrze – poświadczali parafianie.
Wygnać go było trudno – miejscowa władza, mająca w tym korzystny interes, sprzeciwiała się, ale w końcu problem rozwiązał się pomyślnie. Zresztą, po moim wyjeździe dopuszczono go do odbudowy jeszcze jednego chramu: krzyż na kopułę, jeśli chodzi o ścisłość, on postawił tyłem do przodu, ale kupił sobie nowy samochód…
W sąsiednim rejonie swego kapłana nie było, i czasami zdarzało się zajmować sąsiedzkimi kłopotami. Tam za odbudowę drewnianej cerkwi wzięli się nauczyciele wiejskiej szkoły na czele z młodym dyrektorem.
Niestety, w ich towarzystwie z jakiegoś powodu nie było nauczyciela fizyki: majstrowie nie wiedzieli poco położone były miedziane taśmy od dachu do ziemi i zdjęli je. Po dwóch dniach piorun spalił cerkiew. Dopiero wtedy głosiciele przyszłości pojęli, że taśmy powołane były rozdzielać wyładowania niebiańskiej elektryczności i odprowadzać je do ziemi. Uzbroiwszy się w tę wiedzę, oni wzięli się do następnego chramu – dobrze, że cerkwi u nich zachowało się niemało.
Jednakże największe wstrząsy były związane z losem trzystuletni namiotowej (w kształcie foremnego wieloboku) cerkwi. Tu, wreszcie, działali prawdziwi zawodowcy: przybyli z wielkiego miasta restauratorzy wznieśli dookoła cerkwi budowlane rusztowania i do każdego bala przybili po aluminiowej etykietce z numerem. Oni chcieli rozebrać budowlę i przewieźć ją do swego kulturalnego miasta dla lepszego zabezpieczenia. Jednakże nasi nie oddawali. Spór trwał kilka lat i cały ten czas cerkiew pozostawała w rusztowaniach, na pomostach których z północnej, zacienionej, strony śnieg leżał do czerwca, niszcząc stare ściany.
Pewnego razu miejscowa gazetka zakomunikowała, że władze wielkiego kulturalnego miasta pogodziły się z nieugiętością naszych władz i dają pieniądze na restaurację budowlanego arcydzieła, na które popatrzeć zjadą się turyści z cywilizowanych krajów – i tu my, powiadają, wzbogacimy się…
W międzyczasie na tydzień przed tą wielce obiecującą wiadomością czterdziestometrowy chram zawalił się, połamawszy rozlatującymi się bierwionami nadgrobne krzyże na niewielkim placu cerkiewnym, i ani restaurować, ani przewozić nie było co.
Oto tak i budowali…
Przeprowadziłem się na wieś, a drzewa – nie ma. Pytam – kupić, ale nikt nie sprzedaje: Samym, powiadają, potrzebne. U niektórych zrobione zapasy takie, że i do końca czasów nie spalić, pal chociaż okrągłe doby. Stoją wzdłuż ogrodzeń nieskończone sągi – niejedne i poczerniały i gniją, ale: „Samym się przydadzą”. I nic już tu nie zrobisz – to po – chłopsku…
Tymczasem podszedł listopad, zrobiło się zimno. Tu, na szczęście, znalazł się ofiarodawca – obdarował całym wozem drzewa. Prawda, drwa te były rozsypane po podwórzu tartaku: chłopom coś nie poszczęściło się z wywozem – przewrócili i wóz, i traktor. Następnie wszelki ciężki sprzęt wdeptał polana w błoto, a błoto zamarzło od ochłodzenia które nastało. I oto obuchem siekiery nawybijam drewienek, które przywiążę do bagażnika roweru – i do domu. Póki jedne palą się, drugie suszą się na piecu: Jutro – one będą się palić, a suszyć się będzie następna wiązka. Oczywiście i brudu od tych polan było mnóstwo i para po chacie unosiła się, jakby obłok, ale ciepła wystarczało zupełnie. Wszystko jakby dobrze, ale zaczęła się zima i drwa moje zasypało śniegiem, z powodu czego one zamieniły się w poszukiwaną kopalinę.
Jakoś rozgarniam zaspy w poszukiwaniach zbawiennego drewna – podjeżdża samochód. Wychodzą z niego ludzie w czarnych płaszczach i zaczynają machać rękami – prowadzą, więc znaczy, ważną rozmowę. Potem zbliżyli się popatrzeć na niezrozumiałe im zajęcie. A ja akurat trzy szczapy wydobyłem, czwartą wybijam. Spojrzeli i roześmiali się:
- Las sprzedajemy tysiącami metrów, a duchowny drewna nie ma.
- Oto – mówię – i trafiło się wam szczęście przynieść godny owoc pokajania.
- A my – bezbożnicy – i znów się śmieją.
- Bezbożnicy, ale – prawosławni, chrześcijanie? – pytam.
- A jacy jeszcze bywają?
- No, chyba, żydowskie, muzułmańskie…
- Nie już, ojcze, nam tego nie trzeba: my – swoi…
Po kilku dniach przysłali ciężarówkę: świerkowe kloce, pozostałe po podziale pni. Te drzewa też były wilgotne, paliły się źle, dymiły i jeszcze i strzelały z pieca drobnymi węgielkami, ale dzięki nim dociągnąłem do tego czasu, kiedy zaczęło się kolejne przygotowywanie opału.
Dwóch mechanizatorów wzięło mnie z sobą, i traktorem wybraliśmy się daleko za rzekę. Cały dzień ścinaliśmy drzewa, obrąbywaliśmy gałęzie, następnego dnia – znów tam samo. Wieczorem wracamy, sąsiad mówi, że po mnie przyjeżdżali – pogrzeb, ale tak i odjechali do domu. Przy czym staruszek, który chował brata bardzo łajał: nie wypada, niby, batiuszce łazić na ścinkę drzew – on powinien siedzieć w domu, dyżurować, jak lekarz pogotowia. Staruszek, oczywiście, miał rację.
Rano popędziłem w ślad za nimi i zdążyłem. A potem on opowiedział mi, jak było urządzone życie dawniej. Społeczeństwo ustaliło odmierzyć cerkwi trzydzieści sześć hektarów ziemi: osiemnaście – kapłanowi, dziewięć – diakonowi i sześć – psalmiście. Po jednym hektarze od każdego można było odjąć: na tym placu była cerkiew, cmentarz, szkoła. A pozostała ziemia karmiła kleryków: sami parafianie dzierżawili i obrabiali ją, rozliczając się w naturze. Przy czym kapłanowi surowo-najsurowiej zabronione było pracować: tylko na samym początku sianokosu pozwalali mu przejść pokosik po łące i odsyłali do domu. W drzewo go zaopatrywano w każdej ilości, i oczywiście, bezpłatnie.
- Życie batiuszki – stały dyżur – pouczał staruszek. – Pracę za niego wykona społeczeństwo, ale jeśli już, jeśli coś duchownego jest potrzebne: spowiedź, soborowanije (sakrament Olejów), chrzest, koronowanie (ślub cerkiewny) pogrzeb – batiuszka powinien być na miejscu i w pełnej gotowości… Apotem, ręce… Spójrzcie no na swoje ręce… Właśnie, właśnie – normalne: popękane, w odciskach, czarność się wgryzła… I u mnie takie same. Ale ja nikogo nie błogosławię, moich rąk nikt nie całuje… A kapłan musi jeszcze i noworodków do kąpieli chrztu zanurzać, i korony nakładać na parę młodą – gdzież z takimi strasznymi łapami?..
I znów staruszek miał rację.
Odtąd już do lasu na ścinkę się nie wybierałem: wypisywałem w leśnictwie niezbędne piętnaście metrów, i las przyciągali mi wprost pod dom. Wystarczyło przepiłować dwa dziesiątki dłużyc, połupać i ułożyć w sągi. A jeszcze zdobyłem do cerkwi ściernicę, którą to doprowadziłem ręce o przyzwoitego wyglądu.
Tak to uczyłem się mądrości-rozumu pomalutku.
Tydzień nie mogłem do domu trafić – służyłem na dalekich parafiach. Wracam – a koło mego domu sieją. Odsłużyłem moleben, należny przed rozpoczęciem siewu zboża, wziąłem świętą wodę i poszedłem po ścieżce przez pole, kropiąc parującą ziemię. Patrzę, dokoła ciągle puste butelki się przewracają – naliczyłem sześć, i mechanizatorów – oni w oddalonym końcu przy traktorach się rozłożyli – też sześciu… Okropiłem traktory, ziarno w siewnikach, ojców-mechanizatorów i poszedłem do domu.
A siali oni pszenicę, która na tych terenach nijak się nie rodzi. To znaczy dawniej, kiedy Ojczyzna nasza była krajem prawosławnym, tutejsi ludzie nawet sprzedawali pszenicę, potem, kiedy ona odstąpiła od wiary, pszenica jeszcze jako-tako dojrzewała, ale oto już kiedy ona ogłosiła siebie krajem walczących bezbożników, pszenica przestała się udawać. Jak mówili nasi archijereje: „W ciągu całej historii ludzkości nie było na świecie innych durniów, którzy ogłosiliby bogoburstwo jako politykę państwową. Wymyślili, znów i znów!”
Póki pszenica sobie wyrastała, ja pojeździłem po bardzo rozległym terenie z różnymi rolniczymi obrządkami religijnymi: w jednym zakątku potrzebny był deszcz, w drugim pogoda… Powstał wielki mętlik. Wiadomo, że wcześniej kapłani na moleben o deszcz brali z sobą parasole. Parasol mi nie był potrzebny, ponieważ zanim zaczynał padać deszcz, zdążałem odjechać samochodem, ale ludzie zostawali! I kiedy po jakichś dwóch tygodniach znów trafiałem w te strony, to okazywało się, że strumienie występowały z brzegów, mosty poznosiło, a sianokos może w ogóle się nie odbyć, tak że pora przygotowywać się do głodu. Pilnie służyłem drugi moleben. Deszcz przestawał, ale w ciągu dwóch tygodni do następnego mego przyjazdu susza wypalała posiewy i nawet trawę, więc głód znów okazywał się nieunikniony. Liberalny gazeciarz organizował partię „zielonych”, stanął na jej czele i w każdym numerze publikował czołowy artykuł o zagrożeniu globalną katastrofą ekologiczną w okolicy… I wtedy zamiast molebnów o pogodę i deszcz zaczęliśmy służyć molebny, należne przed rozpoczęciem dobrego dzieła. Tym bardziej, że do tego czasu złożone prośby chłopskie zaczęły przedstawiać sobą zadanie nie do rozwiązania: jeden – dwa deszczyki dla ziemniaczków, ale żeby dla sianokosu nie poszkodzić, a potem dla kapusty trochę dodać, ale nie w żniwa, chociaż i dla grzybków deszczyk by nie poszkodził, ale bez upałów, żeby nie były robaczywe…
W międzyczasie pszenica wyrosła tak piękna, tak mocna, że stało się to nieoczekiwanym zamieszaniem dla naszego gospodarstwa. Z całego terenu zjeżdżali się specjaliści: macali, rozgniatali i przecierali w dłoniach czekoladowe kłosy, wąchali i żuli ziarna. Przewodniczący opowiadał o składzie gleby, terminach wysiewu, ilości nawożenia, i goście zapisywali, zapisywali. A mieszkańcy naszej wsi co raz prosili aby w radiu wykonano pieśń Isakowskiego „Ścianą stoi pszenica złota po bokach dróżki polnej…”
Mechanizatorzy, którzy imprezowali na cześć zakończenia kampanii żniwnej, wiarygodnie opowiedzieli mi, że urodzaj okazał się tak ogromny, że komputer nie przyjął i na liczydle krążków nie wystarczyło. Ze wszystkiego wynikało, powiedzieli oni jeszcze, że z takim urodzajem nasz kołchoz będzie w stanie zawalić pszenicą całą Europę i nawet Ameryce troszkę się dostanie. Ale, oczywiście, nie w tym roku, a dopiero w następnym.
Następnej wiosny zaproponowałem agronomowi, aby objechać z molebnami wszystkie pola. Nasz agronom – kobieta nowoczesna, pędza na motocyklu. Prawda, zapomina czasem o hamulcu, i dlatego niekiedy w płoty wjeżdża, ale to już… Racje miał archijerej: „Kobiet pewnie, i na Sądzie Ostatecznym nie rozliczą. Ale co tam rozliczać? Cuda w piórach… Chyba, za wszystko my będziemy musieli odpowiadać”.
Ona odpowiedziała: „To wszystko bzdura dla zacofanych staruch. Urodzaj zależy tylko od poziomu agrokultury”.
Bzdura więc bzdura. Dla staruch to dla staruch. Agrokultury to agrokultury.
Ale od tego czasu na tum polu nie dojrzewało już nic: ani żyto, ani jęczmień, ani pszenica – ciągle nie trafiali z glebą, terminami, nasionami i nawozami, a jeśli i trafiali, to zdarzały się późne przymrozki, grad albo jeszcze coś nieprzewidzianego, przypominające o tym, Kto na ziemi jest Gospodarzem.
Tak więc Europy zawalić nam się nie udało. A i Ameryce nie dostało się.
Wracam z sąsiedniego rejonu – z błogosławieństwa archijereja służyłem tam pierwsze nabożeństwo w odbudowanym chramie, a prostych dróg tam nie ma, trzeba jechać mocno okrężnie i nawet jechać do drugiego obwodu, żeby dojechać pociągiem. Oto więc jadę. Noc. Morzy sen. Proszę konduktora aby zbudził mnie przed potrzebnym przystaneczkiem i zasypiam. A on sam zaspał, i musiałem jechać do następnej stacji.
Noc, zamieć, oprócz mnie nikt nie wysiadł z pociągu. Betonowe pudełeczko – dworzec, rozkład jazdy: pociąg powrotny po południu, zamarznięte ławki… Zastukałem do drzwi z napisem „Obcym wstęp wzbroniony”. Mówią: „Wejść”. Wchodzę: cieplutko, i kobieta – dyspozytor siedzi przed tablicą rozdzielczą. Wyjaśniam sytuację, proszę ogrzać się, pozwoliła i nawet poczęstowała herbatką. Nad tablicą – schemat węzła kolejowego: dwa tory przelotowe i jeden ślepy – niezbyt skomplikowane, trzeba przyznać. Pracą ona wyraźnie nie była przeciążona, i powolutku rozgadaliśmy się. Wyjaśniło się, że męża nie ma, to znaczy on, oczywiście był, ale, jak zwykle, mocno pijący, i dlatego musiała go wygonić, i z całej tej ciąganiny został lekkomyślny syn – uczeń, którego trzeba by było, korzystając z okazji, niezwłocznie ochrzcić. Jeszcze wyjaśniło się, że będę mógł wyjechać o ósmej rano, drezyną, a to tego czasu w potrzebnym kierunku w ogóle żadnego połączenia nie będzie.
Chrzcić to chrzcić. Zostało tylko doczekać się zmienniczki.
- Jak tylko ktoś się pojawi, poślę po nią, żeby przyszła wcześniej, ona obok mieszka.
Zaraz się i pojawił, i to nie byle kto, a milicjant. Powiedział, że w przedsiębiorstwie przemysłu leśnego morderstwo i on musi pilnie jechać na śledztwo. Jego właśnie i posłano po zmienniczkę, a dyspozytorka tymczasem połączyła się przez radio z maszynistą przelotowego pociągu, skład przyhamował, i nasz goniec odjechał studiować ponure okoliczności ordynarnej pijatyki, zakończonej tak smutnym rezultatem.
Po przekazaniu dyżuru poszliśmy do ubogiego mieszkanka dyspozytorki, ochrzciliśmy chłopaka, potem wróciliśmy na stację, gdzie już terkotała drezyna. Przestrzenna budka zapchana była kolejarzami w rudych kamizelkach: oni troskliwie posadzili mnie bliżej żeliwnego piecyka, opalanego węglem, a walizeczkę z szatami liturgicznymi umieścili u kogoś na kolanach.
Czasami drezyna zatrzymywała się i ktoś z robotników wychodził: w tych miejscach zwykle niedaleko od drogi stała szopka – z narzędziami, pewnie. Zatrzymaliśmy się przed przejazdem. Tu była ogromna szopa, a oprócz niej cały chutor: dom, chlew, szopka na drzewo, studnia, stóg siana… Staliśmy długo: robotnicy wychodzili, przychodzili, naradzali się i znów wychodzili. W końcu wyjaśniło się, że u gospodarza chutoru – kontrolera torów – niedawno urodził się syn, i trzeba by ochrzcić, a ludzie na mnie poczekają: w rozkładzie „okno”, drezyna nikomu nie przeszkadza.
Chrzcić to chrzcić. Poszedłem do domu. Pytam, jak nazywa się dziecko. Okazało się – mój imiennik, i to jeszcze kompletny: i imiona ojców takie same. Okoliczność ta została przyjęta jak dobry znak i wywołała na kolejarzach tak silne wrażenie, że już po pół godzinie po dokonaniu Sakramentu niektórzy złożyli woje jasne oblicza na talerzach. Pozostali dołączyli trochę później.
Wyszedłem na ganek, żeby przewietrzyć się od papierosowego dymu, patrzę – stoi skład z węglem. Ja – do parowozu: krzyczę do maszynisty i jego pomocnika, że wszyscy już stracili zdolności kierowania i nie ma komu ruszyć drezyny z miejsca. A oni spokojnie kiwają i nawet ziewają: no, myślę, na drodze działalności duchowej chłopcy osiągnęli bardzo wysoki poziom – najwyższego znaczy spokoju (obojętności)…
Przypuszczałem, że drezynę podczepią z przodu i będą pchać, jednak zamiast tego pomocnik pokazał mi, jak przyśpieszać, jak hamować, i błogosławił ruszać.
…Przed wjazdowym sygnalizatorem świetlnym zmniejszyłem prędkość – i dobrze zrobiłem, ponieważ skierowano mnie na ślepy tor, i drezyna skakała na zwrotnicach, grożąc zeskoczeniem w śnieg. Jeszcze z daleka zobaczyłem mężczyznę w czerwonej czapce, pomyślałem, że czekają mnie poważne rozmowy, i poszedłem poddawać się. Jednak mężczyzna powiedział: „Pozdrowionko”, i tak normalnym tonem, jakbym każdego rana przyprowadzał tu tę drezynę.
- A gdzie to Siemion? – zapytał on jeszcze.
Ja szczerze przyznałem się, że nie wiem.
- To on co – nie przyjechał?
Ja nawet obejrzałem się, czy nie wyszedł ktoś jeszcze, oprócz mnie, z pustej drezyny. Ale nie: dookoła nikogo nie było.
- I Alik nie przyjechał? – z niedowierzaniem zainteresował się człowiek w czerwonej czapce.
- I Alik.
- I Fiedotycz?
- I Fiedotycz,
- A jednak, gdzie jest Siemion?..
- Chyba, u imiennika, mówię
- U jakiego?
- U mego.
- A-a – i poszedł na dworzec.
Po głównym torze przegruchotał towarowy. Znajomy pomocnik maszynisty patrzył w okienko. Pomachałem mu ręką, jednak odpowiedzi nie było: tylko odprowadził mnie zamyślonym wzrokiem.
Trafiła się okazja: kierowca był z naszego rejonu i znał mnie. Opowiedział, że jego syn ciężko zachorował i trzeba pilnie ochrzcić.
Chrzcić to chrzcić. Sił mi już brakowało: na wszelki wypadek przyjrzałem się, jak zmienia się biegi i zasnąłem.
Drzewa owocowe w naszych stronach nie rosną. Kilometrów ze trzysta bardziej na południe – proszę bardzo: są i wiśnie, i jabłonie, a u nas – nie ma, wymarzają. Za to ładnie rosną krzewy jagodowe i wieloletnie zioła. A to znaczy, że tutejsza ziemia w kwiatach od pierwszych dni wiosny do późnej jesieni. Znaczy, pożywienia dla pszczół pod dostatkiem. Bieda tylko w tym, że ciepłe dni przychodzą późno. Zwykle w końcu marca nastają silne odwilże: śnieg w polach topnieje, płyną strumyki, lód na rzece pokrywa się wodą, jednak ta wiosna trwa ledwie tydzień. Potem znów się ochładza, zaczynają się opady śniegu, zamiecie, pola porastają zaspami, lód na rzece staje się grubszy i mocniejszy, i nawet zorza polarna czasem jeszcze się zdarza. I dopiero na początku maja przychodzi nieodwołalna wiosna. Ale znów bardzo powolna: zimne noce ciągną się nieomal do lipca. A we wrześniu zdarzają się pierwsze poranne przymrozki. To znaczy tutejsze pszczółki, aby przetrwać, muszą mieć w naturze gorączkowy pośpiech pracy.
I oto pewien lubiący przygody człowiek, słynący jako zamiłowany pszczelarz, zaprosił mnie do poświęcania pasieki. Zawierać znajomości z pszczołami nigdy wcześniej nie miałem okazji, ale w Trebniku (księdze posług religijnych) „Ryt poświęcenia pszczół” jest, tak więc, myślę sobie, i przede mną batiuszki jakoś sobie radzili, i nie słychać, żeby któryś z nich był żywcem zjedzony. Ale mimo wszystko lęk…
Przyjeżdżamy: czterdzieści uli, i buczenie, jak na lotnisku. Przeczytałem ja z boczku wstępne modlitwy, a dalej napisane: „Okrapia jerej wszystkie miejsca pszczół”. No, cóż robić? Poszedłem okrapiać „wszystkie miejsca”. Idę, jakby we śnie, a one, jak kule, w tą – we w tą przelatują… Wróciłem, odsapnąłem, przeczytałem następne modlitwy, widzę: „I znów okrapia miejsce pszczół”. Poszedłem znów, już odważniej: czuję, sprawa idzie nie tak po prostu, a opiekuńczo – wszystkie kule przelatują mimo. I znów wróciłem. Przeczytałem fragment Ewangelii od Łukasza, jak zmartwychwstały Chrystus objawił się uczniom, którzy zlękli się takiego cudu, poprosił o pokarm, i oni dali Mu pieczonej ryby i „z plastrów pszczelich”. A po tym nowa instrukcja: „I znów kropi miejsce pszczół”…
Tu już wystąpiłem całkiem spokojnie: zamachnąłem się kropidłem tak, że im jakby ulewa nadeszła – ale nic, nie rozzłościły się wcale.
Oto, myślę, naprawdę stworzenia Boże – przecierpiały mnie, nie użądliły. I to nie z powodu ich rozumu – no bo po co im, faktycznie, takie malutkie główki ludzkimi problemami zapełniać – a od stałego „chodzenia” przed Stwórcą i, znaczy, ciągłej gotowości do posłuszeństwa Jego woli. Jest czego się uczyć…
Zresztą, jak mówił pewien zakarpatczyk – budowniczy: „Uczyć się można od wszystkiego – nawet od świni: je wszelkie paskudztwo i wszystko zamienia w najlepszy produkt”.
Niedzielny dzień, liturgia… „Jeszcze modlimy się o miłosierdzie, życie, pokój, zdrowie, zbawienie, nawiedzenia, przebaczenia i odpuszczenia grzechów sług Bożych…” i czytam zapiski: „Grafidy” – jasne, Głafiry, „Wielikonidy” – Jelikonidy, „Irińji” – Iriny, „Oporosińi” Jewfrosinii, a „Połychierii” – Pulchierii. Iłony, Krisy i Łajmy trzeba opuszczać – to nieochrzczone dzieci głupawych rodziców.
Potem „jeszcze módlmy się o pokój dusz zmarłych sług Bożych”: „Sachardona” – to znaczy Sakierdona, „Aresta” – to Orest, „Wilena, Kima, Nowomira i Engelsa”…
- A to – pytam – co za ludzie?
- A oni – odpowiadają – ochrzczeni. Wcześniej, póki was nie było, u nas babki chrzciły: modlitewkę wynudzą, a jak rodzice nazwą, z tym imieniem i zostawiały. A Engels – Gela, znaczy – dobre imię, u nas Engelsów dużo…
I oto zechciało mi się poznać choć jedną taką „babkę”, która miała odwagę chrzcić tutejsze dzieci – Nowomirów i Engelsów. W ogóle to chrzcić może każdy ochrzczony człowiek, ale jeśli nie ma kapłana i jeśli okoliczności zmuszają – to znaczy w wyjątkowych albo, jak teraz mówią ekstremalnych warunkach. Dawniej kobiety wiedziały o tym: urodzi gdzieś na pokosie, widzi, że nie przeżyje, umoczy palce w dzbanku z wodą: „Chrzci się sługa Boży – wypowie imię – w imię Ojca, amen – wilgotnymi palcami dotknie główki dziecka. – I Syna, amen – znów dotknie. I Świętego Ducha, amen” – dotknie i po raz trzeci. A jeśli nie ma wody obok, to tak – bez wody. Kiedy po tym umrze dzieciątko, kapłani chowają je jak chrześcijanina, a jeśli przeżyje – zostaje tylko świętym mirem pomazać. Oczywiście wiek ten był na ziemi naszej był tak bardzo wyjątkowy i chrzcić, chociaż i bez kapłanów, trzeba było, ale dlaczegoż nieludzkie imiona?..
Oprócz tego, „kriestitielnicy” te niestrudzenie wymyślały wszelkie pogłoski: to batiuszka jest niedobry, ponieważ bogaty, a kiedy okazało się, że biedny i to źle – prawdziwy pop nie może być biedakiem; to – w każdej wsi żona, a jeżeli nie tak, to – nadto surowy z kobietami, mógłby i życzliwość okazać, to co że kapłan – mężczyzna przecież … Dalej stał się złym, ponieważ nazywał się nie Aleksy, a wszystkich poprawnych popów, powiadają, koniecznie nazywają Aleksy, wziąć choćby patriarchę, którego w telewizorze pokazują. W potwierdzenie tych słów mówili jeszcze, że przed podpisem swoim stawiam literę „o” z kropką, a, na przykład, kiedy przewodniczący kołchozu odchodzi na urlop, to za niego pozostaje mechanik i stawia wtedy przed swoim podpisem „p. o.”…
Poprowadzili mnie do jednej znakomitości: mówią, u niej nawet „popowy fartuch” jest. Zachodzimy do chatki: siedzi za stołem starucha w postrzępionym epitrachelionie i coś pisze. A epintrachelion – główna szata kapłańska, bez niego żadnej służby nie odsłużyć, i, oczywiście, nikomu, oprócz kapłana, wkładać go nie należy. Widać, został po batiuszce, straconym w lata trzydzieste. Przywitaliśmy się. I babka wyjaśnia:
- Kotka moja zaginęła. Teraz oto, chłopcze, muszę list do leszego pisać, żeby kotkę zwrócił.
- W jakimż to – mówię –języku list wasz?
- Ty co, chłopcze, nie wiesz, jak do leszego listy się pisze?.. A duchowny jeszcze!.. Czego was tam tylko uczą… Od prawej do lewej!
- I jakiż – pytam – adres?
- A nijaki: połóż pod gankiem – i będzie dostarczony.
I oto, myślę sobie, jeśli w świętym chrzcie człowiek z Bogiem się łączy, to z kim że łączyła dusze ludzi ta czarodziejka w „popowym fartuchu”?.. Właśnie obok jej legowiska nikt naturalną śmiercią dawno już nie umiera i ani po jednym człowieku odprawić nabożeństwa żałobnego nie można – powszechni samobójcy. W zeszłym miesiącu traktorzysta postanowił w biegu wyskoczyć ze swojego traktora i położyć się pod gąsienicę, a wczoraj i czterdzieści dni nie minęło, jego wspólnik uczynił z sobą to samo – epidemia…
Umierała ona ciężko i w męczarniach. Przyjeżdżałem spowiadać ją, ale ani kropli pokajania nie doczekałem się: ona tylko złościła się na swoich bliskich, na sąsiadów, znajomych i, wijąc się z bólu, krzyczała: „Nie lubię wszystkich!.. Nie lubię wszystkich!.. Nie lubię wszystkich!..” Z tymi słowami, bez pokajania, ona i umarła.
A zniszczony epitrachelion, który służył najpierw nieznanemu mi nowomęczennikowi i zniósł następnie mnóstwo zbezczeszczeń i znieważeń, uprałem, okropiłem świętą wodą i schowałem w spokojne miejsce – niech odpoczywa.
*Leszy – w wierzeniach słowian duch leśny (borowy, boruta)
W ciągu nocy ociepliło się o dwadzieścia trzy stopnie, i rano było tylko dwadzieścia pięć.
Chrzczę po nabożeństwie, nagle drzwi otwierają się i wlatuje łowczy: przepasany pasem z nabojami, przy boku nóż. Kiedy obłok mgły rozwiał się, on zauważył co się dzieje i wyleciał.
W swoim czasie Sakrament się dokonał, ludzie wyszli, łowczy znów wpadł i głośnym – głośnym szeptem:
- Ojcze, szybciej: w twojej wsi wilki! – szeptem, znaczy, z powodu szacunku, a głośnym – z nadmiaru wrażeń. Urządziliśmy obławę w borze, ale chorągiewek zabrakło, i trzeba jeden przesmyk zablokować.
Mówię mu, że teraz nie mogę zabijać. A on prawie błaga: zabijać, niby, i nie trzeba, stań tylko tam gdzie trzeba i tyle…
Zdjąłem przyobleczenie, zamknąłem cerkiew i jak byłem w sutannie, tak i siadłem na skuter śnieżny. Popędziliśmy, strasząc psy i przechodniów, przez całą wieś, za obrzeże, a tam po polnej drodze do mojej wsi.
Z tym łowczym znamy się od dawna: zdarzało się, razem polowaliśmy, a i potem, kiedy zacząłem służyć w centrum rejonu, los znów nas zetknął – ucierpiawszy od niedźwiedzia, on bardzo często jeździł do miasta na konsultacje lekarskie i zatrzymywał się w tym samym hotelu, gdzie mieszkałem ja.
Zajechaliśmy do mnie, ja szybko przebrałem się, schwyciłem broń i – dalej. Przed ostatnią chatą zatrzymaliśmy się: ganek zalany był krwią.
- Rysica – wyjaśnił łowczy. – Rozszarpały ją w lesie, a na kolację przyciągnęły tu – tak kulturalniej. A nad ranem, kiedy gospodyni w piecu rozpaliła, znów do lasu się zabrały.
Po śladach dobrze było widać jak ciągnęły tu i jak zabierały się z powrotem.
- No a rysica dlaczego się poddała? – nie pojmowałem. – Chora, czy co?
- Z kociakiem… Inaczej by one, oczywiście, za nic by jej nie upolowały, a tu, widać, rysiczka swego broniła, więc się i wystawiła… To przecież, ojciec, twoje znajome wilki…
Kilka dni wcześniej jechałem do centrum rejonu na pogrzeb mężczyzny, który zatruł się zagranicznym spirytusem: u nas wtedy od tego spirytusu pomór był, jakby od dżumy czy od czarnej ospy – codziennie kogoś chowano… Ciepło w samochodzie, zdrzemnąłem się. Nagle kierowca mówi:
- Patrzcie-no: dwa psy, i to jakie wielkie!
Otwieram oczy – przed nami na drodze siedzą dwa psiska. No, myślę, skąd tu się wzięły psy – dookoła zabudowań nie ma?..
Zbliżamy się, a one leniwie wstają i nieśpiesznie schodzą na pobocze: widzę – wilki! Czemuż, myślę, one tak bez strachu – w środku dnia, wprost na drodze – nie pokaleczone czasem?..
- Hamuj – mówię.
Zatrzymaliśmy się z dziesięć metrów od wilków. Tylko uchyliłem drzwiczki, one jak wyrwą w pole i – skokami po zaspach… Widocznie zmęczyły się przedzierając się przez zaśnieżone pola, i usiadły odpocząć na asfalcie.
Zajechaliśmy do łowczego, opowiedzieliśmy mu o wilkach, i tego samego dnia on zaczął tropienie. A one jakby drwiły z urzędowego człowieka, przespacerowały po jego łowieckiej ścieżce i zjadły dwie lisice, które wpadły w pułapki. W końcu dobrały się do mojej wsi, gdzie zginęła od nich rysica z małym.
Postawili mnie na miejscu. Przyczaiłem się, przygotowałem się do strzału, a sam myślę: co mam robić, jeśli wilki na mnie wyjdą? Strzelać w powietrze? Tak można całe polowanie zepsuć, a te wilki nie tylko lisów, one gromadę psów rozszarpały a i do kołchozowych cieląt próbowały wleźć – więc zepsucia polowania chłopi nie zrozumieją. Prawda, archijerej błogosławił mnie w razie głodu zdobywać pokarm poprzez polowanie, jak, na przykład, robią to biedujący prawosławni duchowni na Alasce. I choć można było uważać, że sytuacja taka zaistniała: nie miałem ani poborów, ani gospodarstwa – mimo wszystko wilk mało nadaje się do spożycia. Z drugiej strony, za wilki płacono nagrodę, a oto z nagrodą można byłoby i do sklepu spożywczego wstąpić…
Czuję, sam nie dojdę do ładu: odmówiłem „Ojcze nasz”, szczególnie podkreśliwszy „Chleba naszego powszedniego (niezbędnego do przeżycia) daj nam dziś” i „nie wprowadź nas na pokuszenie” – i uspokoiłem się.
I dobrze zrobiłem: wstrzelali chłopy wilków, a ja ich nawet i nie widziałem. Mówili, że wilki najpierw poszły na mnie, ale potem nagle ostro skręciły w bok.
- Ja na to i liczyłem – przyznał się łowczy. – Skoro już tobie strzelać nie można, to ich na ciebie i nie wypuszczą. Tak więc ty u nas spisałeś się lepiej niż wszelkie chorągiewki – jakby betonowa ściana.
Potem łowczemu przysłali nagrodę, i on sprawiedliwie podzielił ją między wszystkich uczestników obławy. Oto i wyszło, że na pokuszenie Pan nie wprowadził, a chleba powszedniego – dał.
Raz przed Bożym Narodzeniem chrzciłem w głuchym oddalonym małym siole dzieci. Do dokonania Sakramentu udostępniono mi zapluty, przesiąknięty zapachem moczu klub, który pojawił się na świecie, jak można się domyślić, w zamian za zburzony kiedyś chram. Po chrzcie poproszono mnie pojechać do sąsiedniej wioseczki – trzeba było odsłużyć nabożeństwo pogrzebowe po tylko co zmarłym staruszku.
Po drodze kierowca ciężarówki opowiedział mi, że zmarłemu siedemdziesiąt pięć lat, że całe życie przepracował w kołchozie jako księgowy, „okrutny partyjniak – nawet organizatorem partyjnym bywał”, a wczoraj udaru dostał, i lekarze, którzy przyjechali ze szpitala rejonowego, nic nie mogli pomóc.
W chacie pachniało jajkami, solonymi ogórkami i kiełbasą – gospodyni domu, starsza córka nieboszczyka, przygotowywała sałatkę na pominki, a trzech chłopów – synów, którzy przyjechali z innych wsi – pili wódkę.
W tym roku, z powodu niepohamowanej walki z pijaństwem w sklepach wódki całkiem nie sprzedawano, i tylko na wesela, jubileusze i na pominki rada gminy pozwalała po dwie skrzynki. Właśnie te skrzynki stały teraz pod stołem, przy którym osieroceni bracia z uporczywą uprzejmością zapraszali przysiąść się i mnie:
- Ojcze! Siadaj, wspomnimy ojca naszego rodzonego, Dmitrija Wanicza, Królestwo mu Niebieskie, niech ziemia puchem będzie…
Powiedziałem, że najpierw – służba, zacząłem się przyoblekać, tu oni zaczęli się sprzeczać: mam rację czy nie?.. Stanęło na tym, że raczej jednak mam rację, i, uspokoiwszy się, kontynuowali swoje pochłaniające zajęcie.
Za pstrą bawełnianą zasłoną leżał na łóżku sam Dmitrij Iwanowicz. Był w czarnym garniturze, siwej koszuli i przy krawacie. Na wyłogu marynarki błyszczały odznaki zwycięzcy współzawodnictwa pracy. U wezgłowia siedziała na taboreciku jeszcze jedna kobieta – jak się wyjaśniło, młodsza córka, która na telegram przyjechała z sąsiedniego obwodu. Cichutko pochlipywała, zmaczała wilgotną ściereczką usta nieboszczyka, który wbrew oczekiwaniom… okazał się żywy.
- Wy co – zapytałem – już i obmyliście go wodą?
- Bracia – szeptem powiedziała ona, wskazując spojrzeniem na zasłonę. – Powiedzieli… póki ciepły a i póki sami trzeźwi zręczniej… A on jak wczoraj stracił przytomność, tak i nie odzyskuje świadomości…
Odsłużyłem moleben o uzdrowienie chorego i odjechałem. Przed odjazdem stanowczo prosiłem: jak tylko starzec umrze, przysłać po mnie samochód, żeby odsłużyć nabożeństwo pogrzebowe. Bracia uroczyście obiecali. Ale ani jutro, ani pojutrze, ani w ciągu tygodnia samochodu nie było.
Minęło kilka miesięcy. Na Trójcę zobaczyłem w cerkwi staruszki z tej samej wioseczki, po służbie zacząłem z nimi rozmowę, i oto jaką historię one mi opowiedziały.
Wkrótce po moim odjeździe Dmitrij Iwanowicz odzyskał przytomność, wstał, wyszedł zza swojej zasłoneczki i, jak tylko do jego świadomości dotarł sens tego co się działo, rozgniewał się do takiego stopnia, że zaczął szukać siekiery… Synowie rozsądnie porozbiegali się. Potem do starego księgowego przyjechali rejonowi lekarze, nadawali leków, i on zaczął stopniowo się poprawiać.
I oto jakoś wiosną, kiedy śnieg przy ganeczku stopniał, wybrał się Dmitrij Iwanowicz na przyzbę i grzał się na słoneczku. Sąsiadka przechodziła obok, zatrzymała się i radowała się z powodu staruszka, który dzięki łasce Bożej wrócił od śmierci… Ona o batiuszce i o molebniu, a on: „Jaki batiuszka? Jaki moleben?” Widocznie, nikt mu, o tych wydarzeniach nie powiedział: bali się. Sąsiadka z pełnym zdumieniem opowiedziała o wszystkim. Nieszczęsny gwałtownie podniósł się, tupnął nogą: „Żeby do mnie – pop?!” I z tymi słowami padł na wiosenną ziemię.
Mówią, z powodu wódki odbył się proces: rzeczywiście, jak to – u jednego i tego samego człowieka drugi pogrzeb?.. W końcu rada gminna ustąpiła synom.
Ale posyłać po kapłana nikt już się nie zdecydował. Na wszelki wypadek, chyba.
Uprzedzałem łowczego: nie zapraszaj cudzoziemców, nie przyniosą oni nic dobrego – nie posłuchał: zamiłowanie do wszystkiego zagranicznego u ruskich ludzi jest niezniszczalne. I oto zaczęli pojawiać się to Szwedzi, to Niemcy, to Anglicy… Chłopi narzekali: im pozwoleń na zwierzynę nie sprzedają, a cudzoziemcy spokojnie strzelają i niedźwiedzia i łosia i dzika i w ogóle wszystko, co pod rękę się trafi.
Zresztą, pomimo tego warczenia, żwawość w polityce zagranicznej naszych leśniczych z początku całkiem sprawnie uchodziła im na sucho.
I nagle zdarzył się kłopot. I to częściowo tragiczny. O nim nawet w gazetach pisali. Chociaż, oczywiście że, bardzo krótko. Tymczasem to zdarzenie z powodu swojej międzynarodowej ważności zasługuje na szersze przedstawienie.
Przyjechał raz Włoch. Facecik koło pięćdziesiątki, po rusku – ani słowa, wiadomo tylko, że ma pozwolenie na niedźwiedzia. Sprawa była we wrześniu, kiedy na niedźwiedzie polują na owsach: po wiośnie specjalnie zasiewają niewielkie pole przy samym lesie, a to i w lesie; zboża po dojrzeniu nie zbierają, ale pilnują kiedy przychodzą niedźwiedzie, bardzo lubiące owies. Dalsze warunki polowania takie: przychodzą myśliwi przed zmrokiem, w czystym ubraniu i bez żadnych papierosów, dlatego że zapachu tytoniu normalne istoty nie znoszą. Włażą na przygotowane zawczasu podesty – zwykle, po prostu poprzeczki, przybite w rozwidleniach drzew, i cichutko czekają na nadejście nocy. Niedźwiedzie przychodzą o zmierzchu, kiedy ludzkie oczy widzą już słabo, i dlatego strzelcy gotowi są zareagować na każdy złudny ruch. Ponieważ polowanie to odbywa się przeważnie nie samotnie, kończą je zawczasu umówionym sygnałem, który może wydać tylko jeden człowiek – starszy w drużynie. Naruszenie ostatniego warunku prawie nieuchronnie prowadzi do nieszczęścia – wie o tym każdy myśliwy, niemniej on czasem jest naruszany. Dlaczego – niewiadomo. Prawdopodobnie, tylko dlatego, żeby potwierdzać żałosną regułę nienaruszalnej wzajemnej zależności.
Tym razem zasadę złamał bardzo doświadczony myśliwy, siedzący na drzewie w pobliżu Włocha: wydało mu się, że niedźwiedź grzebie się w krzakach w odległym końcu pola. Chcąc dogodzić obcokrajowemu dzikusowi, który nigdy nie widział przyzwoitych zwierząt, głupiec zlazł z podestu, gestem zaprosił sąsiada, i oni skrajem lasu, zgiąwszy się we troje, ostrożnie udali się zdobywać cenne trofeum. A w tym końcu pola żadnego trofeum nie było, za to siedzieli ich kompani, którzy i otworzyli nad podziw celny ogień po skradających się sylwetkach. Krzyk, który wzniósł się do gwiezdnego nieba, rozwiał gorączkową radość strzelców.
Wyszło tak, że sam wolnomyśliciel wpadł pod karzącą prawicę: rana okazała się skomplikowana i na długie miesiące przykuła go do łóżka.
Co zaś do weneckiego gościa, to on… zniknął. Szukaliśmy go całą noc: z reflektorami, latarniami, z krzykami i nieprzerwanymi wystrzałami. Szukaliśmy cały następny dzień i następną noc – bezskutecznie. Milicja zwróciła się do miasta rejonowego z prośbą o agenta centralnego wywiadu, a korespondent miejscowej gazety – człowiek współczesnych tendencji – odwiedził rejonowego czarownika, żeby ten wskazał miejsce przebywania zaginionego myśliwego.
- Odszedł w astral (w zaświaty) – jak zwykle wytłumaczył spirytysta, otrzymawszy żądaną kwotę.
- To samo sobą – zgodził się dziennikarz – to i dureń rozumie; ale na terytorium którego kołchozu?
Dalsze wyjaśnienie wymagało dodatkowej opłaty, a portfel korespondenta był pusty, co oznaczało „złą karmę (złe skutki)”.
I oto kiedy miejscowe władze po wielogodzinnych czuwaniach postanowiły już publicznie ogłosić zaginięcie i poprosić o pomoc społeczności międzynarodowej, przypadkowy kierowca przywiózł do szpitala pechowego łowcę niedźwiedzi, który został ranny w najbardziej miękką część ciała.
Ponieważ języka włoskiego w naszych stronach nikt nie znał, szczegóły wydarzeń poznaliśmy daleko nie od razu. Ale z czasem, kiedy lekarze nauczyli się rozumieć nieszczęśnika, zarysował się oto jaki obrazek.
Otrzymawszy postrzał, Włoch pomyślał, że napadła na nich słynna rosyjska mafia, mająca na celu zrabowanie broni strzeleckiej, rzucił się w głąb lasu i tam zaległ. Głośne poszukiwania, organizowane przez milicję, przyjął jako kontynuację bitwy, rozpętanej przez to samo mafijne ugrupowanie i leżał bez ruchu. Kiedy starcie ucichło, zaczął wychodzić. Wyszedł na jakąś osadę, przyczaił się w rowie i cierpliwie czekał. W końcu ukazał się furgon pocztowy. Uradowany Włoch podniósł się na spotkanie samochodu, ale ten natychmiast zatrzymał się, szybko zawrócił i podskakując na wybojach, odjechał z powrotem – tylko obłok kurzu długo jeszcze wisiał z tej strony. Włoch zrozumiał, że swoim wyglądem: w zakrwawionych spodniach i z karabinem w ręku – wystraszył kierowcę. Wrócił do lasu, ukrył karabin w mchu i tym że mchem postarał się, na ile można było, wytrzeć zaschniętą krew. Potem znów wybrał się na drogę. Tu go i zabrał miejscowy: odwiózł do szpitala i przekazał w ręce lekarzy.
Stary chirurg polecił natychmiast zrobić zastrzyk. Ranny zakrzyczał: „AIDS! AIDS!” Młody chirurg domyślił się, że ten boi się zarażenia HIFem. Pokazali jednorazowe strzykawki, ale Italianiec krzyczał nie przestając. „Wal go!” – rozkazał stary chirurg. Młody, objął Italiańca za tułów, spróbował go pokonać, ale Włoch też był nie ułomek i godnie się opierał. Trzeba było chwycić go za zdrową nogę, ale po podbiciu nogi na podłogę upali obaj: doktor swoimi objęciami chronił go przed urazem. „A teraz siadaj na niego!” rozkazał stary chirurg pielęgniarce, stojącej z podniesioną do góry strzykawką.
Po zastrzyku Italianiec trochę się uspokoił i prawidłowo zrobił: AIDS to AIDS – teraz już nic nie naprawisz. Postawili go na nogi. Z urazą popatrzywszy na lekarzy, on westchnął i zapytał o swego komarada.
- A z nim wszystko w porządku! – uspokajał młody chirurg. – On na drugim piętrze, – wskazał palcem na sufit – na oddziale intensywnej terapii.
Italianiec zrozumiał ten gest po swojemu: wzniósłszy ręce, wyszeptał: „O, Madonna!” – i zapłakał.
Kuli po chirurgicznych namysłach zdecydowano było nie wyciągać: zaczęli po prostu leczyć ranę. A Włoch, zrozumiała sprawa, z naszej służby medycznej kompletne nie zadowolony i cały czas żąda konsula. Konsulowi, jak należy, zameldowali, a on odpowiada, że spraw u niego i bez naszego gościa dosyć i kiedy on – konsul – zdoła wybrać się w taką głuszę, nie wiadomo, a rannego turystę, jeżeli jest w stanie podróżować, można i tak – bez konsula – do stolicy wysłać.
I dopiero się zaczęło! Innymi sprawami, znaczy, ma kiedy się zajmować, a dla naszego Italiańca czasu nie znajduje? Co za konsul, co za makaroniarz! I ludzie rzucili się bronić rannego wyrzutka: z wiosek wieźli i wieźli mu jagody, maliny, grzyby, mleko, twaróg, słoninę… A już ile wszelkich nieprzetłumaczalnych słów wypowiedziano po chatach pod adresem niewrażliwego pracownika dyplomatycznego!.. Dziennikarz, który nałykał się nowych trendów, nawet ośmielił się ze stron rejonowej gazety zwrócić się do włoskiego MSZ z apelem o zmianę konsula, łamiącego prawa człowieka.
Żeby uświadomić naszemu Włochowi cały stopień społecznego oburzenia, do szpitala oddelegowana została nauczycielka muzyki – u nich tam, u muzyków, wszystkie wskazówki w nutach – łacińskie. Oczywiście łaciny uczą się i medycy, ale stary chirurg wszystko już zapomniał, a młody pamiętał tylko nieprzyzwoite. Podeszła muzyczka do rannego, siedzącego na łóżku, i mówi:
- Allegro… Allegretto… Adagio… Andante cantabile…
A on głowę na bok schylił i uważnie-uważnie na nią patrzy – tak robią mądre psy, próbując zrozumieć ludzka mowę.
- Moderato – mówi ona dalej.
Ale nasz, wyglądało, łaciny albo w ogóle nie miał, albo źle uczyli. Jednak patrzy na nią uważnie – nie inaczej, głos przodków coś mu szepcze.
- Ma non troppo – beznadziejnie mówi muzyczka, i nagle nasz powtórzył:
- Ma non troppo…
- Ura-a! krzyknął młody chirurg. – Wreszcie: dogadaliście się!.. – i zaciął się. – A co to jest – ma non troppo?
- Ale nie bardzo – przerwała muzyczka.
- Czemu – ale nie bardzo?
- W ogóle – nie bardzo… Na przykład, allegro, ma non troppo – szybko, ale nie bardzo…
- No i co? Zainteresował się młody chirurg. – Porozmawialiście, jak się mówi…
Italianiec też posmutniał: ciężko żyć, jeśli ciebie ani jedna żywa dusza nie rozumie. Jednakże, jedna żywa dusza rozumiała go. I nie tylko rozumiała, ale nawet nieźle sobie z nim radziła. Pielęgniarka, młoda, wiejska dziewczyna, łatwo wyprowadzała go z przygnębienia.
- Nie bierz do głowy – mówiła ona – ileż mamy lat? Trzy do nosa (oznacza: wszystko będzie dobrze).
On zaczynał uśmiechać się i pocierał palcem nos – tak go nauczyła. Siostra, swoją drogą, w locie przyswajała włoski.
- Ma non troppo-to bierz się do roboty! – czasem było słychać z sali.
Przyleciał w końcu pechowy konsul. A tu nagle nasz stanowczo odmawia jechać do domu. Konsul – do lekarza naczelnego: chory jest pod wpływem preparatów psychotropowych. A naczelny do niego: niby, u nas i na bandaże środków nie wystarcza, i jedzenie pacjentom z domów przynoszą – jakie tam jeszcze preparaty?.. Ten swoje: wywiady, werbowanie… Lekarze wszyscy poszli do naszego: ty czego, mówią, się uparłeś – z tego powodu konflikt międzynarodowy może powstać. A on siedzi na łóżku i głową kręci.
Wtedy pielęgniarka mówi mu:
- Ma non troppo-to trzymaj fason!
On poczerwieniał i szepce coś na temat „amore”. Tu wszyscy – i nawet nierozgarnięty konsul – zrozumiał, że psychotropowy preparat – to siostrzyczka miłosierna. Konsul ucieszył się, że wszystko tak pomyślnie się zakończyło, choć, oczywiście, było mu przykro, że z powodu takiej, według dyplomatycznych miar, błahej sprawy musiał lecieć aż dwoma naszymi samolotami, a i jeszcze oczekiwał powrót dwoma rejsami.
No a kawalera powieźli do wsi do rodziców: wioskowi na początku byli zmieszani – mimo wszystko nie ruski i kula w tyłku… Ale po namyśle stanęli na tym, że w życiu rodzinnym to zupełnie dopuszczalne, i zaczęli świętować swatanie. Już i Italianiec odleciał, a oni ciągle świętowali i świętowali…
Po pół roku on wrócił, żeby zabrać narzeczoną do swojej Wenecji. Młody chirurg powiedział: „Wo, poszczęściło”, a stary popatrzył na niego ze współczuciem…
Przywieźli raz kobietę koło czterdziestki – żonę dyrektora zakładu drzewnego: stwierdzono u niej ciężką chorobę, i oczekiwała ją podróż do miasta na operację.
- Chcę – mówi – przyjąć chrzest.
- Myśl – odpowiadam – prawidłowa – i ochrzciłem ją.
- Jednak mi – mówi – całkiem nieporęcznie umierać, i nawet chorowanie niepożądane: mam troje dzieci, na nogi nie postawionych…
Odsłużyliśmy moleben o uzdrowienie – staruszki, sprzątające po nabożeństwie, przyłączyły się gorliwie do naszej modlitwy – i odeszła nowo ochrzczona na spotkanie swego nieznanego. Daliśmy jej na drogę modlitewnik i Ewangelię.
Od tego dnia ja długo – rok może dwa – nic o niej nie słyszałem. I oto przyjeżdżam raz do tego zakładu, a on – w najgłuchszym zakątku i według swego życia związany całkiem nie z nami, a z sąsiednim rejonem, dokąd właśnie wąskotorówką wywożą las. Poprosili mnie, żeby wyświęcić kilka domów – zaprowadziły się u nich wszelkie duchy nieczyste. Trzeba zauważyć, że kraj nasz w ogóle w paskudztwa bogaty: co rusz dziennikarze, zamroczeni przygnębiającym duchem czasu, entuzjastycznie informują o niezliczonych „barabaszkach”, poltergeistach; a pewnego razu odszukali w archiwach, że zgodnie z dawnymi podaniami, pod nami znajduje się miejsce spotkań wszystkich regionalnych demonów, i nawet wydrukowali starodawną mapę geograficzną z zaznaczeniem obszernego podziemnego „pałacu zjazdów”. Nie wiem, komu tak naprawdę udało się odwiedzić to miejsce zła, ale, podobno, granice jego były przedstawione z nieprawdopodobną dokładnością, ponieważ potem z nimi doskonale pokryły się granice brylantowego złoża, odkrytego dopiero w nasze dni.
Zresztą, nie tylko z chochlików i duszków słynie nasza ziemia – ona podarowała światu świętego. Przyszedł tu dawno temu pokorny mniszek: założył monaster, potem – drugi, w końcu zaczął zakładać na rzekach młyny wodne… Tu miejscowi chłopi rozwścieczyli się i zabili budowniczego – nie wytrzymali, znaczy, wyrzutów, pochodzących od jego nadmiernej gorliwości. W tak nieoczekiwany sposób rozsławili się oni w dziedzinie duchowości: asceta później został zaliczony do grona świętych.
Posłużyłem ja molebny, poganiałem kropidłem rozswawolone duchy domowe, i już w drodze powrotnej na leśnym ciągniku. Tu przypomniałem sobie nagle o żonie dyrektora i ostrożnie zapytałem kierowcę o jej los. Okazało się, że sprawa zakończyła się w najcudowniejszy sposób: kolejny ówczesny rentgen nie wykazał nic niezwykłego. To znaczy na zdjęciu, zrobionym na trzy dni przedtem w rejonowym szpitalu, niezwykłe było, a na nowym – nie było… Lekarze wypędzili ją jako symulantkę. Szczęśliwa, wróciła do domu i wszystkim pokazywała zdjęcia rentgenowskie, świadczące o nastąpieniu cudu. Od tej pory ona szczęśliwie cieszyła się zdrowiem i żyła całkiem śpiewająco.
Jednak po pewnym czasie mieliśmy z nią okazję spotkać się znów, i okoliczności tego spotkania były smutne. Okazało się, że poprzednie niezwykłe znów się pojawiło z niebytu, biedaczce zrobili operację, ale nieudaną, sprawy szły gorzej i gorzej, i lekarze nie potrafili już pomóc. Zapytałem, dlaczego to ona przed operacją nie zajechała do cerkwi? Odpowiada: myślałam, że teraz i bez tego wszystko będzie dobrze. Zaczynam służyć moleben, widzę – ona żegna się z lewa na prawo.
- Ty mówię – od tamtej pory ani razu się nie pomodliłaś?
- Nie.
- I ani razu nie podziękowałaś Bogu za cudowne uzdrowienie?
Kreci głową.
Tu już moje staruszki nie wytrzymały:
- No, chociaż w mieście, kiedy dowiedziałaś się o cudzie, świecę postawiłaś?
- Nie.
- Tam przecież jest cerkiew – blisko: ze szpitala wychodzisz – i oto ona, mimo nie przejdziesz…
Przeszła, przeszła mimo…
- I batiuszka tam dobry – on do naszego batiuszki w gości czasem przyjeżdża, na ryby, i oni wtedy we dwóch służą… A ojciec diakon tam głosi-isty – też czasem do naszego batiuszki przyjeżdża, wtedy to u nas takie służby, takie służby!..
I one zaczęły tłumaczyć cierpiącej swoje punkty widzenia, że cud, zdarzył się nawet nie ze względu na nią samą, a szybciej ze względu na dzieci, które niechybnie zginęłyby.
- Mąż bez ciebie by się rozpił – tam, w zakładzie waszym, on i gospodyni żadnej by nie znalazł.
- Rozpiłby się – łatwo zgodziła się kobieta – on i tak się upija.
- To tobie według modlitw Matuli Bogarodzicy, która dzieci twoich pożałowała, cud taki był darowany, a ty – ani razu nawet i łba nie przeżegnałaś… Teraz, oczywiście, znów pomodlić się trzeba by, a wstyd przed Bogiem – nieznośny, aż strach bierze. Jak batiuszka?..
Po molebnie kobietę znów powieźli do miasta. Od tej pory nigdy więcej jej już nie spotkałem.
Późną jesienią jechaliśmy redakcyjnym samochodem do odległej wsi. Jeśli cały nasz okręg jest głuszą, to ta wieś jest głuszą wewnątrz głuszy. Tam nie każdego miesiąca dotrzesz, a jeśli i dotrzesz – jechać trzeba wielką terenową ciężarówką. Ciężarówki takiej w redakcji miejscowej gazety, zrozumiała sprawa, nie ma, jest tylko rozbity uazik, na którym dostać się do tego gospodarstwa trudno i dlatego podróż ciągle odkładaliśmy i odkładaliśmy. Wreszcie pełne przemilczanie zdarzeń, dziejących się w głuszy, wyszło za ramki przyzwoitości i redakcja załatwiła samochód, żeby dowiedzieć się, czym tam zakończyła się kampania żniwna. Po drodze zabrali mnie – redakcyjny kierowca wiedział, że dawno oczekuję takiej okazji. Oprócz starego kierowcy, człowieka znanego i szanowanego w tutejszych krainach, jechał korespondent – człowiek też znany. Przedtem on wyjątkowo mocno pił, prześcigając w tym zajęciu omal nie wszystkich ziomków. Potem, z medyczną pomocą, pić przestał, ale zaczął kierować się wyobraźnią umysłu: zaczął zwoływać mityngi, domagać się wolności słowa i praw człowieka. To było zupełnie w duchu nowego czasu i wzięto go do gazety, na której stronach on od tamtej pory regularnie drukował apele o rozszerzenie przeróżnych wolności. Żył on, wiem, z mamą – któż jeszcze z takim człowiekiem będzie żyć?.. Ale i mama, podobno, znosiła go z trudem.
- Oto powiedzcie – zwraca się on do mnie – na jakiej podstawie ona może mówić, że byłoby lepiej, gdybym się rozpił – wyobrażacie?..
- Oczywiście, lepiej – potwierdza szofer – wcześniej ty przynajmniej dobroduszny byłeś, a teraz – rozwścieczyłeś się, jak pies łańcuchowy.
- Ja nie rozwścieczyłem się, ja – przejrzałem i zobaczyłem, że wolności nie ma, i zacząłem walczyć o wolność.
- Czupiradeł – chichotek gołych nafotografowałeś, nasz redaktor – dureń albumik wydał, i targujecie teraz tym świństwem – tfu!..
Rzeczywiście, w księgarni ukazała się w sprzedaży broszurka z fotografiami nagich dziewcząt, stojących przy stogu słomy, przy czym modelki były w gumowych butach: czy to ściernisko kłuło, czy to nogi od stania na boso na ziemi po prostu marzły, jednak wszystkie były w gumowcach…
- To nadzwyczajne, jak ty nie rozumiesz: wolność sumienia – raz; wolność druku – dwa; i wolność biznesu – trzy… Między innymi – znów zwraca się do mnie – matka chodzi do was do cerkwi, więc wytłumaczcie jej tam: ona, widzicie, mówi, że zmęczyła się życiem i czeka doczekać się nie może, kiedy Bóg ją zabierze. O ile rozumiem, to herezja…
- Zamęczyłeś staruszkę – wzdycha kierowca.
- Co masz na myśli?.. Ja przecież i tak pocieszam ją, pocieszam: żyj, mówię, co dobrego na tamtym świecie – A ona: „Tam przynajmniej demokratów nie ma” – takie zacofanie…
W miedzy czasie droga robi się coraz węższa i węższa – duże ciężarówki rozbiły ją, zamieniły koleiny w rowy. Nasz samochodzik z trudem pokonuje metr po metrze, potem nagle zaczyna przechylać się i w końcu całkiem przewraca się na lewy bok. Otworzywszy prawe drzwiczki, które okazały się teraz nad naszymi głowami, wydostajemy się do góry i rozsiadamy się, zwiesiwszy nogi w różne strony. Na początku dyskutujemy o tym co się stało, potem – swoje perspektywy i dopiero teraz zauważamy krowę i konia, spokojnie wędrujące obok nas wzdłuż krawędzi lasu.
- Co to? – z przerażeniem szepcze korespondent.
- A-a! – zgaduje uradowany kierowca. – To bydło przewodniczącego! Opowiadali mi, że jego młody konik chodzi paść się razem ze starą krową. Chodzą samodzielnie, a sens oto jaki mają: koń – on szybszy, szuka smacznego pożywienia, a jak znajdzie – przywołuje krowę. A krowa jest bardziej doświadczona, ostrożniejsza, konik przy niej nie tak się boi. Wilków tu teraz, widać, nie ma – zimą, oczywiście, pojawią się … Spójrzcie – no, spójrzcie: zainteresowaliśmy się…
Koń patrzył na nas ufnie i po dziecinnemu beztrosko, ale co jakiś czas zwracał mordę do starszej przyjaciółki, która, jakby, trwała w zamyśleniu i nieprostych rozterkach. Potem krowa muknęła, i oba zwierzątka, razem straciwszy wszelkie zainteresowanie nami, poszły sobie dalej.
- W tym roku, mówią, cyganie próbowali konika ukraść, a krowa rozzłościła się, powóz cygański rozwaliła, a potem oboje z konikiem uciekli. Oni jakoś się rozumieją nawzajem: krowa, mówią, muknie – koń rzuca się do ucieczki, wyda inna komendę – ten zatrzymuje się, a język jakby inny… A oto jeszcze wiosną raz widziałem, kiedy wszelkie ptactwo na północ ciągnie: lecą znaczy, kaczki i dwie gęsi… Całkiem jak w piosence. Tylko przecież kaczki te leciały kluczem, a gęsi – na końcu tego klucza. Gęsi zwykle latają szybciej niż kaczki, a ta parka – osłabła, widać. I oto stoję i patrzę: one muszą przegrupować się jakoś – w specjalny sposób – te wielkie ptaki trzeba gdzieś wetknąć, żeby z ich powodu niewygody nie było, i trwa rozmowa: jedne kwaczą, drugie gęgają – jak więc się rozumieją? I potem, a trzeba jeszcze wiedzieć, że te kaczki lecą dokładnie tam, dokąd i gęsiom trzeba – na to samo miejsce w tundrze. Może, one i na świat pojawiły się w sąsiednich gniazdach, a teraz rozpoznali się nawzajem wśród milionów ptaków… Ty w ogóle co myślisz o wolności przemieszczania się? – zapytał on korespondenta.
- Pozytywnie, oczywiście, a co?
- Jeśli koń z krową tu się pasą, znaczy do wsi niedaleko: pójdź no, młody, po traktor… I nie obrażaj się, panie demokrato: po prostu ja powinienem być w pobliżu – może jakiś samochód się pojawi…
Kierowca miał rację: podjechał samochód łącznościowców, wyciągnęli nas, i dotarliśmy do wsi zanim korespondent znalazł traktor. O naszym przyjeździe ludzie byli wcześniej uprzedzeni telefonicznie, i ja od razu skierowałem się do klubu, gdzie na moją prośbę mieli ogrzać wodę do chrztu. Wody przygotowali całą beczkę, ale oto ludzi – nie było.
- Pieniędzy – tłumaczą – we wsi nie ma. Ani jednej kopiejeczki…
Trzeba było kogoś posłać do przedszkola, kogoś do – domów, zbierać dorosłych, chciałem jeszcze kogoś posłać do szkoły, ale tu nasz kierowca mówi:
- A chodźmy, batiuszka, do szkoły sami…
I zachodzimy do pochylonego parterowego domku: korytarzyk, a z niego troje czy czworo drzwi do klas. Podeszliśmy do jednych drzwi, nasłuchujemy – cisza. Ostrożniutko otwieramy: niewielki pokoik z kilkunastoma pustymi ławkami, w rogu rozpalony piec – holenderka – cały w pęknięciach, przez które gdzie-niegdzie wypełza dymek… Przy otwartych drzwiczkach siedzi na ławeczce nauczycielka w narzuconym na ramiona palcie i czyta trzem ściśniętym przy ogniu dzieciakom „Borodino” Lermontowa… Ona czyta, czyta – monotonnie tak, a one choć i spoglądają czasem w naszą stronę, ale wcale się nie dziwią, a i w ogóle wcale nie reagują – jakby nie widzieli…
Podeszliśmy bliżej. Nauczycielka przestała czytać, ale głowy nie podnosi: siedzi milcząc, jakby w prostracji*. Pytamy, ilu uczniów jest w szkole.
- Wszystkich – dwudziestu dziewięciu – odpowiada cichym głosem – ale siedemnastu – choruje, i na zajęciach jest tylko dwunastu.
- Nie będziecie mieć nic przeciwko ochrzczeniu dzieci? – pytam.
- My nie będziemy mieć sprzeciwu wobec niczego – odpowiada prawie szeptem, dalej nie podnosząc oczu.
Tego dnia ochrzciło się około siedemdziesięciu osób. Potem odsłużyliśmy jeszcze moleben na poświęcenie wody i panichidę, potem kilka osób po raz pierwszy w życiu wyspowiadało się…
W końcu pojechaliśmy z powrotem. Korespondent zaczął opowiadać o opustoszałej oborze, płaczących dojarkach, połamanych traktorach…
- Ty dojarkom na temat wolności wszystko wytłumaczyłeś? – zainteresował się kierowca.
- Ironia tu nie na miejscu: reformy wymagają ofiar.
- Szkoda, batiuszka obok, inaczej – zatłukłbym ciebie, to właśnie byłaby odpowiednia ofiara…
Dalej milczeliśmy. Trudny odcinek bezpiecznie objechaliśmy bokiem, wydostaliśmy się na trasę, ale kiedy samochód, zaszeleściwszy na asfalcie, uspokoił się, kierowca niegłośno zaciągnął:
- Le-e-cą-ą ka-a-czki-i, le-e-cą-ą ka-a-czki-i…
- I-i dwi-ie- e gę-ęsi-i – nie powstrzymałem się i ja.
I tak całą drogę we dwóch śpiewaliśmy.
*prostracja – (leżenie krzyżem lub padanie na twarz) jest wyrazem szczególnego uniżenia się wobec Boga (większego niż klęczenie) lub stan całkowitego załamania, zwątpienia w sens życia, częstego myślenia o samobójstwie lub innych drastycznych sposobach wyjścia z bardzo niekorzystnej sytuacji życiowej.
Poznaliśmy się z nim na uroczystości z okazji sześćdziesiątych urodzin miejscowego akordeonisty. Grajek ten znany był w okolicy, i dlatego urządził wielką imprezę, na którą przyjechali inni słynni wirtuozi trójrzędówek i bałałajek, a za nimi – petersburscy dokumentaliści, kręcący ważny film. Reżyser miał na imię Aleksander, z powodu młodego wieku nazywano go nawet Saszą. Nie patrząc na świąteczne zamieszanie, między nami szybko nawiązały się prawdziwie poufne relacje.
Zabawa miała miejsce na wysokim brzegu ciemno-wodnistej rzeki, niedaleko od zbiorowego grobu rekwiratorów (rekwirujących), którzy niegdyś z takim zapomnieniem zapalili się w poszukiwaniu ziarna, że zostali zamknięci w jakimś spichrzu i spaleni.
Akordeoniści rżnęli i zaiwaniali, śpiewaczki piszczały, tancerze przytupywali. Dzień był słoneczny, ciepły: do zdjęć – wspaniała sprawa…
- Co za straszny naród z nas? – powiedział reżyser, patrząc na obelisk. – Swoi swoich próbowali ograbić… ale swoi spalili swoich żywcem… A potem drudzy swoi tych swoich, prawdopodobnie, poddali karze śmierci, a trzeci swoi poddali karze śmierci drugich swoich… Jakaż okropność… Bo dlaczegoż to my cały czas przeciwko swoim?..
Patriotycznie nastrojone osobowości przechodzą zwyczajnie dwa etapy rozwoju: etap zachwytów i etap rozczarowań. Najpierw – Święta Ruś, złote kopuły, wielkie powołanie; potem – cała ta świętość już za nami, w przeszłości, a naród nasz po prostu obrzydliwy. I tu patriota – bezbożnik na pewno wpada w przygnębienie, ale, według prawosławnego rozważania, czym więcej złośliwości w twoim narodzie, tym bardziej zdecydowanie trzeba oddawać mu swoje życie. Dlatego, ponieważ i Chrystus przyszedł, żeby ratować grzeszników, a nie sprawiedliwych.
O tym wszystkim rozmawialiśmy z Aleksandrem tego samego dnia wieczorem w moim domku. Zapraszałem w gości całą grupę, jednak połączenie kinematograficznej nieustępliwości z wytrwałością harmonistów na długo wyprowadziło tych i drugich z twórczego procesu. Opuścić naszą wieś grupa była w stanie dopiero po dobie.
Wyszedł film – w gazetach chwalili, ale do naszej wsi, rozumie się, on nie dotarł. Potem jeszcze dowiedziałem się, że Aleksander kupił dom w sąsiedniej okolicy, ma zamiar przyjechać na odpoczynek i obiecuje mnie odwiedzić. W końcu ktoś ze znajomych powiedział, że on jest w Moskwie i zaprasza na obejrzenie filmu.
Miałem zaledwie dwa dni, pojechałem, ale nie spotkaliśmy się.
…Przyjechałem trzeciego października, a czwartego, kiedy on próbował sfotografować jakieś historyczne kadry, snajper zabił go strzałem w tył głowy.
W cerkwi cicho, czysto, jasno, ikony przybrane delikatnymi brzozowymi gałązkami z klejącymi się liśćmi – pachnie świeżością łąki, pachnie nadchodzącym latem… Trójca!
Na Trójcę na służbę u nas mało kto przychodzi, wszyscy piją na cmentarzach. W centralnej Rosji pod bezbożne biesiady dopasowano Wielkanoc – dzień, kiedy i nieboszczyków nie chowają, a u nas na Paschę jeszcze zimno, zdarza się, że i śniegu po pas, tak więc wygodniej okazało się obrzydzić święto Trójcy. Każdy miejscowy, oczywiście, wytłumaczy, że „wspomnieć rodzinę – święta sprawa”. Z powodu tej to „świętości” i wódka, jak przyjęto tu mówić, „przez baby nie jest rugana”.
Wejściowe drzwi otwarte, i, wychodząc przed ołtarz, widzę, jak naród, wystrojony we wszystko świąteczne, idzie ulicą mimo chramu. Oto bracia – cieśle – oni pomagali mi odbudowywać cerkiew. Najpierw oni, na pewno wspomną ojca, który kiedyś tę samą cerkiew burzył buldożerem i który następnie zginął pod gąsienicami swego właśnie buldożera, wypadłszy po pijanemu z kabiny. Potem, możliwe, wspomną i dziadka, który w tej cerkwi służył jako diakon…
Oto stara nauczycielka – emerytka, która prawie pół wieku opowiadała uczniom, że tutejszy duchowny prowadził rozpustne życie i dlatego… miał jedenaścioro dzieci. I nigdy nie mówiła, że jedynym Bohaterem Związku Radzieckiego, którym nasza spokojna okolica obdarzyła kochaną Ojczyznę, był synem „rozpustnika”. Ona Idzie na mogiłę do swego ojca, którego ten sam batiuszka kiedyś ochrzcił, i ukoronował (dał ślub cerkiewny) i który w ustalonym czasie osobiście na ochotnika zgłosił się do eskortowania starego protojereja do więzienia, ale nie doprowadził: zamęczył po drodze biciem i znęcaniem się i zastrzelił „podczas próby ucieczki”. Sam zaś kilka lat później powiesił się…
Idą i idą ludzie: z harmoniami, z magnetofonami, w torbach – picie i jedzenie. Plączą się za gospodarzami i psy – zaraz na cmentarzu będzie uciecha…
W swoim czasie nabożeństwo kończy się, i zabieram się do domu. Wieś – dosłownie wymarła: ani duszy… Słonko grzeje prawie jak latem. Śnieg dawno znikł, wychodzi gdzie-niegdzie z wychłodzonej ziemi pierwsza trawka, a na poboczach drogi, gdzie zimą piłowano drzewo podsychają rude trociny.
Wyprzedza samochód osobowy, przepełniony wesołymi, pijanymi ludźmi: wspomnieli rodzinę na jednym cmentarzu, teraz jadą na drugi, żeby, znaczy się, i pozostałych przodków nie pominąć.
Dwóch pijaniutkich, przemoczonych do nitki chłopów idzie naprzeciw:
- Ojciec, bieda u nas!.. kolega utonął… ucztowaliśmy na brzegu, a on mówi: „Topić się chcę” – i do rzeki…
No, my – za nim: mówimy, u nas jeszcze i wypić jest, i zagrycha… „Dobrze – mówi – dawaj dopijemy”. Wrócił, dopiliśmy, a on znów do rzeki – szedł, szedł i utonął… Poszukaliśmy troszeczkę, nurkowaliśmy nawet, ale czy znajdziesz – prąd, woda mętna… I zimno – okropność… W ogóle, idziemy dużej siatki szukać: przegrodzimy rzekę – kiedyś wypłynie, złapie się… I tego: pozdrawiamy ciebie, ojcze, z okazji Trójcy!..
Przed gankiem, wyciągając się, wita mnie kot Barsik, rozleniwiony od długo wyczekiwanego słońca. W skrzynce pocztowej – gruba koperta z diecezji. Otwieram: „Chrystos woskriesie!” – pozdrowienia… z okazji Wielkanocy. W świadomości coś się miesza: przypominam czerwone szaty, kulicze, procesję po zaspach – akurat siedem tygodni minęło… „Woistinu woskriesie” – odpowiadam machinalnie…
I wydaje się, że zdrowy wśród nas jeden tylko Barsik.
Pochowaliśmy młodego kawalera – przewrócił się z ciągnikiem: pijany był, rozumie się. Siedzimy za stołem, wspominamy: zrozpaczeni rodzice, dwóch braci, sąsiedzi, znajomi. Jak zwykle, ze wszystkich stron najróżniejsze rozmowy, a o nieboszczyku przypominają, kiedy przychodzi pora kolejny raz wypić.
W ciągu trzech dni – czwarty pogrzeb, do domu zajść nie mogę. Najpierw chowałem mechanika zakładu leśnego. Swego cmentarza nie mają, tak więc powieźli chłopinę do rodzinnej wsi – ponad osiemdziesiąt kilometrów. Tylko wyjechaliśmy – w lesie w poprzek drogi samochód: „Potrzebny nam batiuszka!” Też chować, i też dojechać z osiemdziesiąt kilometrów, ale – w drugą stronę. Umawiamy się, że wieczorem oni mnie przejmą w drodze powrotnej z cmentarza i odwiozą do siebie, a chować będziemy jutro. Jednak na wyznaczone miejsce trafiłem nie wieczorem, a późną nocą, dlatego, że z wiejskiego cmentarza pilnie odwieźli do centrum rejonu – i znów pogrzeb… Tam właśnie dowiedziałem się, traktorzysta z wypadku – młodszy brat naszego śledczego – zmarł w szpitalu i że wrócą mnie tu zaraz po trzecim pogrzebie. I jeszcze, póki ludzie na pierwszym pogrzebie żegnali się z mechanikiem, ochrzciłem jego syna, wyświęciłem dom. I dziś, tu na miejscu, po pogrzebie traktorzysty ochrzciłem ciężko chore dziecko…
Spałem w te noce byle-jak w obcych kątach, przy płaczu pożegnalnych zamieszaniach, zmęczyłem się, ale napięcie nie opuszcza: siedzę przy stole, mechanicznie słucham rozmów, a sam czekam, że oto-oto otworzą się drzwi i ktoś powie: :Batiuszka, pochować by trzeba!”
A śledczy, przechyliwszy się przez stół, z przejęciem opowiada mi o zagadkowych wydarzeniach, dziejących się z nim:
- Oto zalegliśmy, czekamy, kiedy bandyta wyjdzie z lasu, i nagle widzę go, ale malutkiego-malutkiego: on do mnie na dłoń wskoczył i po dłoni skacze…
Młody chirurg, który próbował uratować rannego traktorzystę, pyta śledczego:
- Ile tobie do emerytury?
- Półtora roku jeszcze, a co?
- Chce się na zasłużony odpoczynek?
- Oczywiście.
- Zajdź jutro do naszego psychiatry – należy ci się druga grupa.
- Nie, ja poważnie – nie przestaje śledczy. Z mego powodu najniebezpieczniejszego bandytę przegapili, a on teraz deputowanym został, teraz już go w żaden sposób nie weźmiesz… I wiele razy już było: przyjrzę się, a ludziki – na dłoni się mieszczą. Co to za tajemnicze zjawisko?..
- Schizofrenia – przystępnie wyjaśnia chirurg.
- Jak wy uważacie, batiuszka – pyta najmłodszy z braci, też traktorzysta i też, chyba, pijak – czy można go trzymać na takim stanowisku?..
Tu nagle ojciec nieboszczyka zaczyna wspominać, jak minionej wiosny w tej samej wsi chowali leśniczego, który zaczadział na piecu: strumień wtedy mocno wylał, most okazał się pod wodą, i ciężarówka, przewożąca leśniczego, zgasła na moście. Trumna zaczęła pływać w skrzyni, dopóki nie nadjechał ciągnik i nie wzięli samochodu na hol. Byłem tu tego dnia: pamiętam, jak chłopom długo nie udawało się podpłynąć łodzią dokładnie do samochodu żeby zaczepić linkę holowniczą: chłopi byli pijani, co raz chybiali, jeden z nich nawet wyleciał z łódki, ale, na szczęście potrafił wdrapać się na maskę – dopiero wtedy udało się im dokonać dzieła. Leśniczy zaczadział też, oczywiście, po pijanemu i długo przeleżał na gorącym piecu…
- A czarniutki się zrobił! – wykrzykuje zdumiony gospodarz domu. – Jego, młodzieńcze, i nie otwierali. Ale ja zaszedłem… po sąsiedzku… i wszystko, młodzieńcze, widziałem: czarniutki – naturalny murzyn!.. Najpierw nażarł się, znaczy, potem usmażył się, a pod koniec jeszcze i popłynął – no, młodzieńcze, wesoły pogrzeb był! – prawie krzyczy, żeby słychać go było przez wszystkie pozostałe rozmowy.
- By-y-wa-ły dni we-e-so-o-łe-e – w sąsiednim pokoju ktoś znalazł akordeon. Kobiety przywołują go do porządku, i on cichnie.
Chłopi, którzy kopali grób, zaczynają sprzeczać się, na ile w tum roku przemarzła ziemia: siedemdziesiąt centymetrów czy tylko sześćdziesiąt musieli wycinać piłami spalinowymi, zanim wzięli łopaty.
- Towarzyszu pop! – to chyba weteran budownictwa kołchozowego. – Was proszą tutejsze obywateleczki…
Na ganku babcie – spowiadać się. Przyoblekam się, czytam modlitwy… Z domu wylatuje dwóch skłóconych kopaczy i zaczynają się bić. Z babkami rozdzielamy ich, rozciągamy – jednego na podwórko, drugiego z powrotem do chaty, a sami wracamy do swego sakramentalnego zajęcia…
Pora mi jechać, ale nie znajduję ani jednego człowieka, który byłby w stanie mnie odwieźć. Kobiety wybierają się szukać po wsi trzeźwego kierowcy, i w tym momencie pod chatę podjeżdża pocztowy furgon: „Batiuszka, pochować by trzeba!” W wioseczce, ponad czterdzieści kilometrów stąd, zmarł naczelnik poczty, jutro pogrzeb, może się zgodzę? Jak się nie zgodzić: my odmawiać nie mamy prawa. Tylko żeby pod wieczór obowiązkowo przywieźli do domu: pojutrze nabożeństwo…
Po drodze kierowca co chwila nerwowo wzdycha i w końcu stanowczo mnie pyta:
- Od czego na naszą wieś teraz taka klęska – każdego tygodnia ktoś umiera i głównie – mężczyźni? Pół wsi, prawie – same wdowy z dzieciakami zostały… Staruchy mówią: Wprost jak w czterdziestym piątym… Może, nam – tego… „podrobiono”?..
Tak teraz pytają mnie w każdej wsi…
Raz, po nabożeństwie na jednej z oddalonych parafii, ciągle nijak nie mogli znaleźć transportu, żeby odwieźć mnie do domu. Tam, zresztą, dość często taki pech bywał: jechać trzeba osiemdziesiąt kilometrów, po bezdrożu, nabożeństwa zaś wypadały zwykle w niedzielne dni, kiedy kołchozowy garaż był zamknięty, a ludzie trudzili się na swoich ogrodach.
Siedziałem, siedziałem przed wejściem do cerkwi, zmęczyłem się trochę i postanowiłem pospacerować. Przy cerkwi był niewielki cmentarz, i w kupie śmieci, wśród starych wianków z wypłowiałymi papierowymi kwiatami, zauważyłem kilka pozieleniałych czaszek… Bieda! Tu tak na wszystkich cmentarzach: jeśli podczas kopania nowego grobu trafiają się kości, wyrzucają je na śmietnik. Ile razy tłumaczyłem: to kości waszych przodków – być może dziadka, babki, prababki… Patrzą ze zdumieniem: No i co, powiadają? Poleżeli – i wystarczy… Nie, widać, mimo wszystko miał rację archijerej, który napisał w okólniku: „Stopień duchowego zdziczenia naszych ludzi niesamowity”…
Obchodzę chram, patrzę – a w dole, przy rzece, ciężarówka i jacyś ludzie. Zszedłem: trzech żołnierzyków naprawia most, zniszczony przez powódź. Właściwie, pracuje tylko jeden: macha młotem, wbija w kłody żelazne klamry, a dwaj stoją – ręce w kieszeniach, bluzy porozpinane, w zębach papierosy…
- Witajcie – mówię – dzielni wojownicy.
Dwóch milcząc kiwnęli głowami, a robotnik rzucił młot, podbiegł do mnie i skłonił się, niby jak po błogosławieństwo, tylko że dłonie razem złożył. No, myślę, z nowo nawróconych. Pobłogosławiłem go, on i rękę moją ucałował. A potem zawracając się do dwóch:
- Ruski mułła!
Teraz dopiero zrozumiałem, że przede mną muzułmanin. A on tym dwóm wszystko tłumaczy, że jestem ruskim mułłą, i, jak się wydaje, oczekuje od nich wielkiego entuzjazmu. Jednak oni ani rąk z kieszeni nie powyciągali, ani papierosów z zębów – tak i stoją rozpięci z odsłoniętymi krzyżykami na piersiach.
Trzeba przyznać, że czymś podobnym miałem już okazję spotkać się w administracji rejonu: wszyscy rodacy i rodaczki na moje powitania odpowiadali przestraszonym skinięciem głowy i chowali się do gabinetów, i tylko Uzbek, który wolą nieznanych okolicznościach został wiceszefem, szczerze cieszył się z mojego przyjścia, częstował herbatą i prosił, żeby „moja” wybaczył ludziom, którzy „całkiem Boga zapomniał, tylko materialny pilozopia wie”.
Z czasem, jednak, i ludzie przywykli, i Uzbek opanował nie występujący w jego narzeczu dźwięk „f”, a to ciągle było „geopizyka” i „kultura pizyczna”…
Ten żołnierzyk okazał się Tatarzynem. On od razu podjął się mnie podwieźć, tym bardziej, że jechać mieli prawie po drodze, tylko zostawało wbić kilkadziesiąt klamer… Chciałem już wziąć drugo młot, leżący w trawie, ale tu w moich współwyznawcach coś drgnęło: odsunąwszy i mnie, i Tatarzyna, oni w kilka minut dokończyli budowę mostu…
Po roku spotkałem się z tym Tatarzynem na pogrzebie jego teścia. Wyjaśniło się, że on już wojsko odsłużył, ożenił się z miejscową dziewczyną i wywiózł ją w swoje rodzinne strony. Opowiedział jeszcze, że pomaga mulle budować meczet, a starsi bracia – bezbożnicy – zabraniają. I nagle pyta, kogo ma słuchać: braci czy mułły?
- Często – pytam – chodzisz pomagać?
- Raz w miesiącu.
- Spróbuj chodzić raz w tygodniu.
Ucieszył się.
A jeszcze po roku, przyjechawszy latem, on sam mnie odnalazł i powiedział, że mułła polecił mu, aby podczas urlopu we wszystkich trudnych sprawach zwracał się do ruskiego batiuszki.
Koniec sierpnia. Cichy słoneczny, po jesiennemu chłodnawy dzień. Ani ślepaków, ani komarów, ani much – tylko pajęczynka lata.
Po nabożeństwie my ze starym znajomym – przełożonym niewielkiego monasteru, który przyjechał mnie odwiedzić, chodziliśmy na ryby. W drodze powrotnej zajrzeliśmy do sklepu – kupić chleb, a tam przerwa obiadowa. Siedliśmy na ganeczku – czekamy, odpoczywamy.
Podszedł kulawy chłopina – inwalida z czasów wojny. Przywitał się, ulokował się obok na wytartych deskach. Potem po drodze ze szkoły skręcił nauczyciel matematyki – młody samotnie żyjący człowiek. Siedzimy, milczymy. Cisza.
Gdzieś daleko słabo zaterkotał silnik. Głośniej, głośniej… pojawia się motocykl z wózkiem. Wesoły elektryk, witając, macha ręką. Za jego plecami jakaś kobieta, w wózku – wędki.
- To przyjezdna – mówi kulawy, mrużąc oczy od papierosowego dymu – urlopowiczka.
- Ona, według słuchów, lekkich obyczajów – niepokoi się wykładowca.
- A dla takiego zajęcia – zbyt ciężkich i nie trzeba – podsumowuje kulawy.
I znów cisza.
Po zakurzonym poboczu biegnie Barsik, wlecze w zębach kociaka. Zobaczywszy mnie, zatrzymuje się, zostawia kociaka i miauczy nieprzyjemnym głosem.
- No i czym my go karmić będziemy? – Pytam.
Barsik znów miauczy, podnosi kociaka i biegnie dalej.
- A on co? – dziwi się archimandryta.
- A kotka Nelki od niego urodziła – tłumaczy kulawy – a Nelka – i sama lekkomyślna, i koteczka jej, widać… Ufać im nie można, więc on zabiera dzieciaczki na własne utrzymanie…
- Ale jak karmić? – nie rozumie archimandryta. – Kociaczek przecież całkiem maleńki, osesek, na pewno…
- A nijak – odpowiadam. –Jakąś okazją odeślemy z powrotem. On je codziennie przynosi, ja codziennie odsyłam…
- Ot powiedzcie – podrywa się kulawy – jak to wy na religię uderzyliście (trafiliście, dostaliście się)?
- A my jakby i nie uderzyliśmy – zbrzydło mi już to pytanie bez odpowiedzi.
Ale ojciec archimandryta – teolog wnikliwy i gruntowny, a po za tym, w swoim mało ludnym monasterze towarzystwem się nie zmęczył.
- Pan każdemu daje wiarę, a my odrzucamy jak rozkapryszone dziecko, któremu podnoszą łyżkę do ust. Jeden raz poskrom upór, przyjmij dar – i otworzy się tobie prawda…
- Idealistyczna – ironicznie wtrąca nauczyciel – a świat – materialny.
- Przyjmować, że istnieje tylko to, co można dotknąć – to właśnie jest idealizm – odwala archimandryta. – Wiara – to realizm. Ona zawiera w sobie wyobrażenie o świecie widzialnym i niewidzialnym. A prawda – w ogóle jest jedna: „Ja jestem drogą, i prawdą, i życiem” – powiedział Pan nasz Jezus Chrystus…
To obszerne oświadczenie na długo pogrąża wszystkich w stan głębokiej zadumy. Patrzymy w bezkresną dal nieba, upstrzoną białymi smugami śladów samolotów: nad nami biegnie powietrzna trasa z Europy do Oceanu Spokojnego. Kiedyś miałem okazje przelecieć tą trasą: widziałem spod niebios rzekę, szosę, swoją wieś…
- A ja mam jeszcze jedno pytanie – znów nauczyciel. – Mówicie, że prawda jest jedna – Chrystus, a przy tym chrześcijanie podzieleni są na prawosławnych, katolików i tak dalej?..
- To proste – chętnie odpowiada archimandryta. – Ci, którzy zostali przy Krzyżu na Golgocie, nazywają się prawosławnymi. Niektórzy postanowili, że niekoniecznie znajdować się na samej górze, kiedy u jej podnóża bogate żydowskie miasto: zeszli na dół, do karczmy, i stąd patrzą na Krzyż. To – katolicy. Inni całkiem poszli na usługi handlarzom i lichwiarzom. To, protestanci…
- A na przykład świadków Jehowy gdzie umieścicie?
- Na schodkach synagogi. Oni nawet wyszli z jej drzwi.
- Niech będzie, a różnice między samymi prawosławnymi z powodu kalendarza?
- No, niektórzy nie wytrzymali długiego stania u Krzyża i odstąpili na kroczek – drugi. A Serbowie i my – zostaliśmy. Zauważcie: Serbowie i my… Tylko nasze Cerkwie odmówiły zmieniać kalendarz, a i w ogóle zachowały nienaruszone przymierza, przekazane przez apostołów od Samego Chrystusa. I to – najważniejsze. To znaczy chodzi nie tyle o cyfry i astronomię, ile o oddanie Chrystusowi. Tak więc, młody człowieku, rozumiecie, kogo najbardziej będą nienawidzić i ci, którzy zabili Go, i ci, którzy zeszli z Golgoty?..
Nauczyciel chce jeszcze coś powiedzieć, ale kulawy miał dość niezrozumiałego, i zdecydowanie zmienia temat rozmowy:
- Nie wiem, dadzą czy nie dadzą pięć bochenków?
- A po co wam tyle? – pyta nauczyciel.
- Jak „po co”? Dla prosiaka! – dziwi się z braku jego wyobraźni kulawy.
- A-a – kiwa głową nauczyciel – no oczywiście, dla prosiaka. Ja właśnie podliczyłem, ile kosztuje was cetnar (ok. 50 kg) kiepskiej słoniny, wyprodukowanej z chleba i mleka: wyszło, że można za te pieniądze pojechać do Petersburga czy do Moskwy, kupić ten sam cetnar najlepszych wędzonek i jeszcze Trietiakowską galerię albo Ermitaż obejrzeć. Już nie mówię o nakładzie pracy: każdego ranka wstawać o piątej, przygotować pójło, karmić, sprzątać w chlewie – tego nigdy pewnie nie liczyliście, wy siebie, pewnie, nawet za ludzi nie uważacie…
Kulawy obrażony odwraca się i zaczyna palić.
- Fantastyczni ludzie! Kontynuuje nasz matematyk. – Nikt z nich od urodzenia nie próbował młodych ziemniaków: do września stare jedzą…
- Bo przecież one jeszcze rosną, ciągle przybierają – z żalem wytłumaczył kulawy.
- Właśnie-właśnie – podchwycił nauczyciel – „ciągle przybierają”… Tak i nie jedzą: wyhodują i – na sadzenie, następnego roku znów wyhodują – i znów na sadzenie. Po co?...
Nikt z nas nie może odpowiedzieć.
- Chociaż czymkolwiek by się zainteresowali –z bólem kontynuuje nauczyciel. – Ja na lekcji dzieciom opowiadam o zorzach polarnych, które zimą często tu bywają, a oni nawet nie wiedzą, co to takiego. Rodziców na zebraniu poprosiliśmy aby wyszli z dziećmi z domu – popatrzeć, a mi odpowiadają: nie ma kiedy – wieczorem seriale w telewizji…
- A co to jest – te zorze? Zainteresował się kulawy.
- No właśnie, widzicie? – nauczyciel ze smutkiem wskazał na niego ręką.
- Nie, no co – rozbłyski, czy co?
- Rozbłyski, rozbłyski – uspokoiłem staruszka.
- A-a… No tak, mówią, bywa… Prawda, ja sam ani razu nie widziałem – kłamać nie będę.
- Właśnie – zwycięsko wykrzykuje nauczyciel. – I jeszcze na skraju lasu– góry otoczaków: przecież to od starożytnych cywilizacji, jak w Szkocji…
- To – od traktorzystów – protestuje zmieszany kulawy. – Oni każdego roku kamienie z pól wywożą…
- Na pewno? – nauczyciel czerwienieje.
- Na pewno – jestem zmuszony potwierdzić.
- A ty nie gorączkuj się – uspakaja go archimandryta – wszystko będzie dobrze…
W końcu zjawia się sprzedawczyni. Kupujemy chleb, wypraszamy pięć bochenków i rozchodzimy się.
Barsik wylizuje ledwie żywe kociątko, leżące przy zamkniętych drzwiach, i spogląda na mnie. Po raz któryś zaczynam tłumaczyć mu, że my nie możemy wykarmić jego dziecka, a ta Murka, jak bardzo by nie była beztroska, mimo wszystko matka i ma możliwość wykarmić tak malutkie dzieciaczki. Zatrzymuję przejeżdżający motocykl: elektryk mówi, że woda wysoka, ryby nie biorą, ale, sądząc po jego zakłopotanym wyglądzie, urlopowiczka okazała się nie całkiem lekkich obyczajów. Siedzi teraz nie za jego plecami, a w wózku, z wędkami, żeby, znaczy, nawet nie dotykać wielbiciela .Wręczam jej kociaka i proszę elektryka aby szybciej zawiózł biedaczka do domu. Oni odjeżdżają. Barsik długo wącha ślad motocyklowych kół, a ja patrzę na niego i myślę: czyż znów pobiegnie do wsi po kocięta? Ale nie: wrócił na podwórko.
- Nie inaczej, przekonałeś go – oceniając wydarzenia wygłasza archimandryta.
I zabieramy się smażyć ryby.
(Sakrament Olejów Świętych)
Uprosili mnie wojskowi lecieć ponad sześćset kilometrów do zimowiska w tajdze, żeby udzielić Sakramentów Eucharystii i Olejów dla ciężko chorego. Przypadek, oczywiście, wyjątkowy, i ja sam od razu nie mogłem zrozumieć, jaki związek mają oficerowie naszej jednostki inżynieryjnej – z rybakiem, zagubionym na jednym z dopływów dalekiej rzeki, i jaki związek mam z tym ja. Wyjaśniło się, że ktoś z dowódców kiedyś bywał w tych stronach na rybach, zapoznał się z myśliwym, a potem latali do niego i po czerwone ryby, i po skóry futerkowe, z których szyli czapki i kołnierze swoim żonom. Mój związek wyjaśnił się tym, że ten człowiek tajgi był wierzącym i, kiedy zachorował, zaczął prosić o batiuszkę, a najbliższym z batiuszek, jak by nie szacowano, to byłem ja. To znaczy mierząc według mapy. Można było znaleźć kapłana nawet bliższego, ale dowieźć go do chorego nie było żadnej możliwości. A przez nasz rejon przechodziła nić gazociągu, ciągnąca się akurat z tych dzikich miejsc, i wzdłuż niej regularnie latały patrolowe helikoptery. Ze wszystkiego wynikało – trzeba lecieć.
Wczesnym rankiem, jeszcze po ciemku, odwieźli mnie ze wsi na lotnisko. Patrzę – stoi wśród zaśnieżonego pola An-2 na szerokich nartach. Mówią, że wszystko, niby to, bardzo dobrze wychodzi: na zmiennokształtnych helikopterach lecieć byłoby długo, a ta skrzynia (wszyscy obyci ludzie mówią właśnie skrzynia, a nie samolot) dostarczy mnie razem z jakimś sprzętem do dalekiego miasta, skąd do zimowiska ręką podać. Do tego, mówią, skrzynia ta – aż z samej Moskwy i, znaczy to, piloci są moimi ziomkami.
Wystartowaliśmy. Najpierw ciągle spoglądałem w okienko, rozpoznając znajome wsie, potem poszły jednolite lasy… Spłoszyliśmy stado łosi. One rzuciły się prosto przez rzekę: lód załamał się, jednak łosie łatwo wydostały się na drugi brzeg i uspokoiły się – my już przelecieliśmy nad nimi. Potem się zdrzemnąłem. Zbudził mnie krzyk: piloci coś głośno krzyczeli do siebie, uderzyli się rękoma – prawdopodobnie, sprzeczali się. Drugi raz zbudziłem się bez jakiegokolwiek powodu, popatrzyłem za okienko: znów gonimy łosi – te same. Przez tę samą rzekę, ale w przeciwną stronę. Póki zastanawiam się, z jakiego powodu mogliśmy zrobić tak nieoczekiwany manewr, w dole ukazuje się zespół baraków znanej mi osady. An-2 ląduje między dwoma rzędami wetkniętych w śnieg sosenek, wyznaczających pas startowy, i sunie prosto ku chatce dyspozytora.
Kiedy szum silnika ucicha, drugi pilot wychodzi z kabiny.
- Oto, ojciec – mówi on, przeciągając się – w te strony tajgi tylko samolotem można dolecieć…
- Można – zgadzam się. – Ale w te strony można jeszcze samochodem: od mojej wsi – dwie godziny. A i rowerem – za dzień swobodnie można dotrzeć. Jeśli, oczywiście, do nikogo w gości nie zajeżdżać…
- Wybaczcie, ojcze! – to pierwszy pilot. – My tu posprzeczaliśmy się z powodu napotkanego: An-2 czy Jak-12? Podlecieliśmy – oczywiście, An-2… No i z drogi trochę zboczyliśmy – nie miejscowi przecież… Zaraz szybciutko zatankujemy i – dalej…
Jednak zatankować nie udało się – paliwa nie było, i samochód po nie mieli wysłać dopiero następnego dnia.
Ulokowaliśmy się w zniszczonym drewnianym domku, nad wejściem do którego ktoś napisał kredą „Hotel” i dorysował pięć gwiazdek.
Pierwszy pilot poszedł zająć się samolotem – An-2 trzeba było przymocować, żeby wiatr nie porwał. Drugi, jako najmłodszy pobiegł do osady po prowiant, a mi przypadło palenie w piecu. Gotowego drewna nie było: dyspozytor dał piłę motorową i pokazał resztki szopy z pni, przeznaczonej na opał. Dwie ściany zabytkowej budowli zostały już prawie całkowicie pocięte przez naszych poprzedników, częściowo ucierpiała i trzecia ściana, ale dach z jakiegoś powodu zachowywał swoje prawidłowe położenie w przestrzeni.
Dyspozytor patrzył na dach z mroczną czujnością i, podobno, widział w nim coś mistycznego.
- Wszystko pada, a on – nie pada – powiedział cicho, jakby bojąc się go zaniepokoić i ze zmieszaniem obrócił się do mnie.
- Nie przejmuj się, kiedyś i on upadnie – uspokoiłem dyspozytora.
Ale i po kolejnym uszczerbku zadanym trzeciej ścianie, dach nie rozwalił się. Oczywiście i drewno dawne było dobre, i cieśle dawniej zmyślniejsi byli od dzisiejszych, jednak, mimo tego wszystkiego, wobec Niutona było bardzo niezręcznie: no rzeczywiście – wszystko pada, a on nie pada…
Chatka była tak wychłodzona, że dobrze ogrzać jej się nie udało: położyliśmy się spać w ubraniu i nawet w czapkach. Komina nie zamykaliśmy: w nocy dwukrotnie wstawałem, podkładałem polanek, i przed świtem mogliśmy zdjąć uszanki.
A rano przyleciał helikopter, i na jego pokładzie był ten sam myśliwy. Helikopterowcy opowiedzieli, jak im „przypadkiem” udało się dowiedzieć, że staruszek jest całkiem słaby, i zabrali go żeby dowieźć do szpitala – swego, resortowego, znajdującego się akurat w tej samej osadzie przy stacji kompresorów gazociągu, dokąd „przez przypadek” trafiliśmy my. I „przypadkowo” kierownictwo pilnie musiało wysłać helikopter właśnie do tego punktu, i „przypadkiem” w szpitalu miał dyżur akurat ten lekarz, który bywał u staruszka na rybach, znał jego choroby… Tu, pamiętam, wszyscy oni zauważyli, że ”przypadków” jak na jeden raz nieprawdopodobnie dużo, i ze zmieszaniem ucichli.
Potem staruszka przenieśli z zatęchłego helikoptera do chatki. Był bardzo słaby, jednak na spowiedź i przyjęcie Eucharystii sił starczało. Podczas Soborowanija świadomość zaczęła zanikać, i kiedy dyspozytor nie dodzwoniwszy się do śpiącego szpitala, wybrał się po dyżurnego lekarza, uprzedziłem, że lekarz może już nie przychodzić, ale akt zgonu niech wypisze. A dla mnie nadeszła pora czytać kanon na rozłączenie duszy z ciałem.
Lekarz przyszedł. Z gotowym aktem, ale przyszedł.
- Upewnić się – jakby przepraszając, wyjaśnił mi.
Mógł nie wyjaśniać: „upewnienie się” w postaci medycznej butli z podziałką do pięciuset gram sterczało z kieszeni staruśkiego palta.
- Cóż – mówię – doktorze, u was koreczek gumowy? – i wskazuję naczynko. – On swoim zapachem cały napój może zepsuć.
- Nie martwcie się: korek owinięty folią, a w ogóle, dopiero co z pojemnika przelałem – wszystko wziąłem pod uwagę – i wyjmuje z drugiej kieszeni komplet menzurek. – Uczcimy?..
Ale zanim uczcić, jeszcze zrzucimy się i wyślemy lekarza po wyrób stolarski, przyjdzie szpitalna pielęgniarka i obmyje zmarłego, w swoim czasie odprawione zostanie nabożeństwo pogrzebowe, i dyspozytor pobiegnie do punktu przeciwpożarowego po garść piasku, któremu sądzone będzie stać się ziemią pogrzebową…
I wtedy pomianiem (uczcimy) starego myśliwego: dyspozytor, doktor, stolarz, pielęgniarka, ja i czterech pilotów. Potem przypełzł MAZ z wielotonową cysterną – ma jechać po paliwo akurat obok mego domu. Żegnając się, piloci zainteresują się sprawą nagromadzenia „przypadków”, i ja, popędzany sygnałami samochodu, odpowiem im w chodzie, że nic przypadkowego nie bywa, no a kiedy sprawy nasze dotyczą sfer niebieskich, to wydarzenia zaczynają rozwijać się wtedy z nieuchronnością spadającego młota parowego… I w tym momencie dach szopy runął.
- A jednak upadł – wyszeptał zakłopotany dyspozytor, patrząc na osiadający obłok śnieżnego pyłu.
Poprosiłem doktora, aby bardzo nie czarować pilotów „przekonywaczem”, dlatego że jeśli nie wiadomo kiedy paliwo przywiozą i trzeba będzie lecieć…
- Wszystko przemyślane – zapewniał mnie doktor.
- A cóż w nim niebieskiego – w chłopinie tym? – nie ustępował jeden z pilotów.
- Dusza – odpowiedziałem, starając się przekrzyczeć ochrypły warkot cysterny, do której zbliżaliśmy się – i ja, i odprowadzający mnie orszak.
Lotnik nie rozumiejąc wzruszył ramionami.
- Wiesz, jaką ona ma cenę?
- A czyż ona może mieć cenę? – uśmiechnął się pilot.
- „Jaka korzyść człowiekowi, jeśli on cały świat posiądzie, a duszy swojej zaszkodzi?” – powiedział Pan… Ona droższa, niż cały świat, rozumiesz?..
- Jego dusza? – powtórzył pytanie, kiwając w stronę domku, gdzie zostawiliśmy myśliwego.
Kierowca MAZa, przechyliwszy się przez siedzenie, niecierpliwie uchylił drzwiczki kabiny.
- I jego, i twoja, i moja – wykrzyczałem wsiadając do kabiny.
- Ty, ojcze, wybacz – powiedział z rozdrażnieniem kierowca, kiedy ruszyliśmy – ja bym oczywiście, poczekał, ale Hrańka – no, która paliwo wydaje – taka żmija: jeśli do godziny trzeciej nie zdążysz beczki napełnić, pisz przepadło: to obiad u niej, to sprawozdanie, to jeszcze bzdura jakaś…
Zjawiska, nazywane klęskami żywiołowymi, posyłane są nam nie inaczej, jak po to, abyśmy choć czasami przypomnieli sobie, Kto tu jest Gospodarzem. Przy tym zdarzenia, dziejące się z nami podczas tych katastrof, mogą mieć niezwykle ważne znaczenie… Mogą, zresztą, też nie mieć…
Tego wieczoru była tak druzgocąca zamieć, że autobus który wyjechał z dworca dość szybko, wkrótce musiał zmniejszyć prędkość i ledwie pełzł po zawianej drodze. Potem całkiem się zatrzymał, oparłszy się w głęboką zaspę. Cofnąwszy, kierowca trochę rozpędził autobus, żeby z rozpędu pokonać przeszkodę, jednak znów na coś natknęliśmy się i silnik zgasł. Nawet nie wiedzieliśmy jeszcze jak długa seria prób i przeżyć oczekuje nas wszystkich…
Kilku chłopów stojących z przodu i pomagających kierowcy dojrzeć kierunek jazdy, wyszli, żeby ocenić sytuację. Okazało się, że w zaspie zawiany śniegiem samochód osobowy, a w samochodzie – kobieta. Kobietę na początku uważali nawet za całkiem zamarzniętą, ale ona żyła i, gdy rozmarzła w ciepłym autobusie, opowiedziała, że mąż poszedł do wsi po traktor, i było to już bardzo dawno, więc paliwo w samochodzie skończyło się i ogrzewanie przestało działać.
Kierowca nasz przeprosił, że niechcący uderzył jej auto, jednak kobieta ze zmęczeniem powiedziała, że nie my pierwsi, że przed nami uderzała w nią wielka ciężarówka i jej to już nie interesuje, oby tylko się ogrzać.
Póki ona ogrzewała się, my oddaliśmy się rozważaniom na temat widoków przyszłości, i wyszło, że pozostawać w autobusie w żadnym razie nie można, dlatego że i nam paliwo szybko się skończy. Poszliśmy do wsi, której światła były czasem dostrzegalne przez zamieć. Trzeba było iść z półtora kilometra, ale w śniegu po pas, i pokonywaliśmy je cztery godziny. W połowie drogi pojawił się wilk: ścisnęliśmy się w gromadę, żeby nie mógł zaatakować kogokolwiek z samotnych, i, chyba, doprowadziliśmy go do zmieszania – zrobił kila skoków w bok i, ugrzązł w zaspie, zaległ… Potem, prawda, wyjaśniło się, że to mąż zamrożonej kobiety, który poszedł do wsi: żadnego traktora, oczywiście, nie znalazł, a nas wziął za stado wilków. On, zrozumiałe, bał się daleko bardziej, niż my – „wilk” – samotnik, a przeciwko niemu – niezliczona zgraja…
Przed wyjściem w fatalną podróż kilka razy przeliczaliśmy się, i za każdym razem nie zgadzało się. Kierowcy wychodziło trzydzieści cztery, ale on z powodu skromności chyba zapominał policzyć siebie. Dwóch miastowych mężczyzn, tytułujących siebie doktorami jakichś nauk, upierali się przy liczbie trzydzieści, ale byli takimi krótkowidzami, że nie budzili zaufania w tak odpowiedzialnej sprawie. Długi facet – elektryk z naszego kołchozu – naliczał do czterdziestu, jednak był podpity i dlatego mógł cierpieć na skłonność do przesadzania… Uzgodnili na trzydzieści pięć. Zobaczywszy takie stado, mężczyzna mógł całkiem umrzeć z powodu pęknięcia serca. Ale przeżył i został trzydziestym szóstym.
Wszystkie pozostałe cierpienia tego wymuszonego trudu były uciążliwie monotonne: przebijając się przez śnieżne grzbiety, naniesione w poprzek naszej drogi, ludzie czasem całkiem wybijali się z sił i padali. Wyciągaliśmy ich z zasp i zmuszaliśmy iść dalej. A jeszcze, znana sprawa, człowiek w takich warunkach traci czucie bólu i łatwo się odmraża. A tu akurat: w rękawicach – śnieg, w butach – śnieg, twarz – zaklejona śniegiem…
W końcu dobrnęliśmy. Rozbudziliśmy nieznajomą wieś i zaczęliśmy rozlokowywać się na nocleg. Mi przypadło – z długim elektrykiem i dwoma doktorami nauk. Gospodyni – przysadzista kobieta około sześćdziesięciopięcioletnia – krzątała się, grzejąc herbatę, jakieś jedzenie i jednocześnie rozmieszczając na piecu nasze ubrania i buty. Kiedy uczeni ludzie wyszli za potrzebą do sieni, ona zapytała, czy stawiać buteleczkę. Ja odmówiłem. Elektryk mnie podtrzymał, ale przedstawił odrębne zdanie: „My z batiuszką o tej porze nie pijemy, a ci dwaj – wskazał na drzwi, za które wyszli naukowcy – oto oni – bardzo lubią. Ale, sama rozumiesz, chłopy z miasta, delikatni, tak że jeśli zaczną udawać: niby, nie pijemy, i tak dalej – nie krępuj się, nalewaj. No a ja… tak, troszeczkę, żeby gości uszanować”. Ani o tych ludziach, ani o ich relacjach z elektrykiem zupełnie nic nie wiedziałem, i dlatego nie zwróciłem absolutnie żadnej uwagi na to co się dzieje. A szkoda, ponieważ zaczynała się dywersja.
Kiedy szczupli doktorzy wrócili i usiedli przy stole, przed każdym już stała szlifowana szklanica, do brzegu napełniona wódką. Z jednego z uczonych spadły okulary: dobrze jeszcze, że potrafił złapać je w locie. Na wszystkie, dość szczere odmowy, gospodyni tylko uśmiechała się. I oni się poddali. Po tym, jak trzymali szklanki – dwoma palcami, jak z obrzydzeniem patrzyli na wódkę, jak marszczyli się, wąchali ją, zrozumiałem, ze sprawa to dla nich nie codzienna. Ale wypili. I natychmiast ich zwaliło.
Potem zapytałem elektryka, dlaczego, właściwie, urządził swoją zbrodnię. Elektryk tłumaczył się troską o zdrowie wychłodzonych ludzi, ale wydaje się, że ciekawości to było w nim o wiele więcej niż miłosierdzia. I trzeba zaznaczyć, pasja badacza natury wkrótce otrzymała najprawdziwszą satysfakcję. Kandydaci okazali się ufologami, inaczej mówiąc, badaczami niezidentyfikowanych obiektów latających, których, według naukowych danych, w naszych stronach spotykano mnóstwo. Wtedy mój elektryk i włączył się: „Tych śmieci – o!” – i przeciągnął krawędzią dłoni po gardle. Pijaniusieńcy naukowcy włączyli dyktafon i zaczęli rozpytywać o ślady obiektów, o zieloną substancję… „Zielonej substancji – o! – I znów dłonią po gardle. – Mamy jedną opasową fermę, ona jest na uboczu, na chutorach, dak jest tam tego dobra” – i machnął ręką. Ja było zauważyłem, że zeszłej wiosny „substancję” wpuścili do rzeki i poniżej chutorów wszystkie ryby pozdychały. Jednak oni zaczęli poważnie wypytywać, jak dojechać do anomalii, elektryk bardzo dokładnie tłumaczył, dyktafon zapisywał. Stało się jasne, że teraz jakakolwiek rozmowa nie będzie maiła sensu i ja przesiadłem się na tapczanik, podrzemać. Najpierw jeszcze zabroniłem elektrykowi wymawiać słowo „ufologia”, z którego za każdym razem u niego wychodziło nie wiadomo co.
Przez drzemkę dolatywały do mnie fragmenty naukowej rozmowy: naukowcy wypytujący o „poltergejsty” i „barabaszki”, dowiedzieli się, że „wszystko to – zwykłe domowe (duchy) i batiuszka ich kropidłem gania: modlitewkę odmówi, pokropi świętą wodą, i wszelkie mgły znikają”. Dalej on poinformował, że my z nim niesiemy światło ludziom, tylko każdy po swojemu. Naukowcy twierdzili, że światło elektryczne im, oczywiście, zrozumiałe, dlatego że można je zmierzyć, a „światła religijnego” oni zmierzyć nie mogą, i dlatego, znaczy, w ogóle go nie ma.
Tu na dworze zaterkotały traktory, gospodyni przyszła palić w piecu, i zrozumieliśmy, że trzeba się zabierać. I oto kiedy wciągaliśmy na siebie buty, kurtki i czapki – wszystko jeszcze wilgotne, nie wyschnięte, odkryliśmy, że dla mnie w tej męczącej epopei czaiła się szczególna misja. Tu, jednak, trzeba będzie oderwać się od zamieci, elektryka, kandydatów i traktorów.
Okazało się, że za zasłoną mieszka jeszcze jedna żywa istota – matka gospodyni, staruszka ponad dziewięćdziesięcioletnia, przykuta do pościeli przez paraliż. Poprosiła wyspowiadać, a kiedy Sakrament pomyślnie się dokonał, przekazała mi zawinięty w zniszczony papier krzyżyk. To był zwykły z wyglądu kapłański krzyż z tradycyjnym napisem na odwrocie: „Wzorem bądź dla wiernych: słowem, życiem, miłością, duchem, wiarą, czystością” – z Pierwszego Listu Apostoła Pawła do Tymoteusza. Niżej znajdował się wizerunek carskiej korony i monogram Mikołaja Drugiego. To znaczy posiadacz tego krzyża miał zaszczyt otrzymać święcenia w lata panowania ostatniego ruskiego imperatora, a całe duchowieństwo tego okresu, wiadomo, zostało wybite lub zamęczone… Staruszka opowiedziała, że kiedyś w wiekopomne czasy przez wieś pędzono do więzienia kapłana, i on zostawił jej krzyż z poleceniem: przekazać batiuszce, który pierwszy zjawi się w tych miejscach. Prawie sześćdziesiąt lat strzegła skarbu w tajemnicy przed wszystkimi, a głównie przed mężem – przewodniczącym kołchozu…
Brnęliśmy przez drogę oczyszczoną przez traktory. Elektryk podtrzymywał pod ręce naukowców, a oni, dosłownie jak boczne konie (przyprzężone) zawracali głowę – każdy w swoja stronę.
- A wy, batiuszka, widzieliście kiedykolwiek „barabaszkę”? zainteresowali się uczeni ludzie.
Odpowiedziałem, że nie widziałem.
- On tego szataństwa widzieć nie jest w stanie – wyjaśnił elektryk i westchnął. – Czyż on pije? A oto jeżeli kto pije porządnie, to po prostu może zobaczyć… U nas ich, można założyć, każdy widywał. A ja i sam napatrzyłem się, czego tam: zielone, śmierdzące, z rogami, ogonami, kopytami…
- A UFO – obserwowałeś? – nie ustępowali „przyprzężeni”.
Ale ja i tego od urodzenia nie obserwowałem.
- A jeśli zobaczycie, co będziecie robić?
- Przeżegnam, chyba.
- I co wtedy?
- A to, że ono zginie! – zwycięsko wykrzyknął elektryk.
- A jeśli nie zginie?
- Znaczy – mówię – źle ze mną… A i z wami – też…
Na tym historia z zamiecią zakończyła się. Pomyślnie dotarliśmy do autobusu, autobus – do swego końcowego przystanku.
Krzyż nieznanego męczennika i do dziś mnie ochrania. Był jeszcze, prawda, zniszczony papier, ukrywający tę świętość… A na papierze było napisane ołówkiem coś w rodzaju listu. Wiele razy próbowałem rozczytać ledwie zauważalne litery, i one powoli-powolutku poddawały się. W końcu na wpół zbutwiała celuloza całkiem zamieniła się w pył, ale do tego momentu tekst został przeczytany.
„Przygotowujcie się – pisał mój poprzednik, oczekujący na aresztowanie. – Wam przypadną bardziej straszne czasy. Pomóż Panie!”
Wiosną z dalekiego północnego miasta przywieźli ogromny metalowy krzyż dla ukoronowania chramu. W ogóle to w tum mieście wcześniej budowli łodzie podwodne, ale po tym jak wszelkie pożyteczne produkcje wstrzymano, podwodnych robót mistrzowie byli radzi wyprodukować chociaż cokolwiek. Oto i krzyż dla chramu Bożego wykonali z długowiecznego stopu. Oczywiście, lepiej żeby oni swoje łodzie klepali – z krzyżem, pewnie, i sami poradzilibyśmy. Bez tajnych technologii… Ale co o tym mówić, kiedy naród Ojczyzny naszej wybrał na swoje władze najgorszych wrogów?.. Słowem, oni nam – krzyż dla modlitwy, my im – krowę dla wyżywienia.
I oto w ciepły, prawie gorący wiosenny dzień, kiedy na wzgórkach całkiem zazieleniła się trawa – wspaniała, jasna, nie pomięta ani znojem, ani wiatrami, ani ulewami i nawet nie dotknięta kurzem, odsłużyliśmy moleben przed krzyżem, stojącym jeszcze na ziemi: u podstawy krzyża znajdował się szeroki metalowy walec, tak więc cała konstrukcja była dość stabilna. Potem pokropiłem konstrukcję świętą wodą i pobłogosławiłem dźwigowego na miłe Bogu działanie. I tu nastąpiło między niektórymi pierwsze nieporozumienie.
Trzeba powiedzieć, że ludzi zebrało się dużo. Po – pierwsze, oczywiście, wydarzenie to – ustawienie krzyża – samo w sobie uroczyste i nie pozbawione pewnej tajemniczości, co w oczach społeczeństwa wyjątkowo podkreślone było przez przybycie jedynego w rejonie autokaru z przesuwnym wysięgnikiem. Po – drugie, była niedziela, przed molebnem służona była Liturgia, i pobożni parafianie, zebrawszy się z całej okolicy, nie rozchodzili się. A jeszcze do nich dołączyli różni bezczynni ziomkowie, nie obciążeni pobożnością, wśród których właśnie pojawiło się nieporozumienie: odpychając się nawzajem, oni wzięli się podczepiać krzyż linkami podnośnika, i każdy krzyczał, że tylko on wie, jak trzeba, a pozostali – nie wiedzą, i słychać było tylko: „A ja na stacji całe lato zawieszałem”, „A na stacji nie zawieszali, a chałturzyli, na budowie za to – inna sprawa: ja, kiedy fermę budowaliśmy…”, „A u nas w gospodarstwie leśnym…” Gorączkowy ich zapał wywołany był nie pełnym czci pragnieniem posłużyć Bogu i ludziom, a ze względu na potężną teczkę stojącą u stup cerkiewnego starosty. Starosta lubił pochwalić się reliktem, podarowanym niby mu kiedyś przez jakiegoś akademika: „Bywa, młodzieńcze, teczka profesorska – ta na dwanaście butelek, a ta, młodzieńcze – akademicka – aż na dwadzieścia cztery”. Prawdopodobnie, teraz w niej tyle właśnie się tłoczyło.
Najgorliwszych trzeba było rozgonić. Dźwigowy sam zaczepił krzyż, wrócił do kabiny, i podnoszenie zaczęło się.
A kiedy się zakończyło, okazało się, że do podstawy kopuły – do tego okapu, gdzie stali chętni wierni – pozostaje jeszcze nie mniej niż metr. Starosta zdziwił się:
- Tak ja przecież wszystko zmierzyłem: nawet nasyp buldożerem zrobiłem, żeby dźwig sięgnął… U ciebie wysięgnik – dwanaście metrów? – zapytał dźwigowego, który wyszedł z kabiny.
- Dwanaście – w zamyśleniu odpowiedział ten, zdjąwszy czapkę i podrapawszy się w głowę.
- Tak więc o co chodzi?
- O to, że jedenaście.
- Jak to?.. zbladł starosta.
- A tak, że on, zgięty i metr nie wystarcza.
- A dlaczego on pogięty? Wcześniej był nie pogięty, a teraz – pogięty?
- Wcześniej – tak, nie pogięty, a teraz – pogięty.
- A od czego to, młodzieńcze?
- A pogięło się…
Wszyscy zaczęli myśleć… I proponowali pomysły. Stanęliśmy na tym, że krzyż trzeba będzie wciągać na kopułę ręcznie. Opuścili go na ziemię, obwiązali mocnym powrozem, koniec powrozu wręczyliśmy małowiernym (bezbożnym), których wysłaliśmy do mieszkańców nieba na pomoc. Ci po drabinie weszli, dźwig znów podniósł swój ciężar, i wspólnymi siłami mężczyźni wciągnęli krzyż na wierzch kopuły. Ludzie ucieszyli się i radośni zaczęli rozchodzić się do obowiązków gospodarskich. Kapryśni pomocnicy, zszedłszy, zażądali „wysokościowego”, starosta bez sprzeciwu polazł do zakamarków teczki i wynagrodził robotników, jak mi się wydało zbyt szczodrze, co zapowiadało nowe pokusy. Tak też było.
Póki pokazywaliśmy mieszkańcom nieba, jak obrócić krzyż, żeby patrzył na nas dokładnie ze wschodu, póki oni mocowali go czterema śrubami, małowierni wykazali gorliwość, i wkrótce jeden „wysokościowiec” normalnie przypełzł do drogi. Młodziutki robotnik z tego północnego miasteczka, który przybył z krzyżem, żeby zamienić go na krowę, do tej pory stał gdzieś z boku, a tu nagle podszedł do starosty trącił go w łokieć:
- A dokąd on polazł? – i wskazał na poziomego, który do tego czasu osiągnął środek ruchliwej drogi.
Starosta oderwał oczy od lśniącego krzyża, spojrzał na gościa, potem na drogę i, machnąwszy ręką w kierunku ruchu, powiedział:
- Tam – i znów skierował się w niebo.
- A po co? – nie rozumiał robociarz.
- No, może, ma tam sprawę – odpowiedział zamyślony starosta, nie odrywając oczu od roboty, wykonywanej na górze.
W końcu wszystkie niezbędne czynności zostały zakończone, i pobożni też otrzymali swoją nagrodę. A z nimi i dźwigowy, u którego „dwanaście, dlatego że jedenaście”.
Tu znów podszedł niepojęty robociarz:
- On polazł z powrotem.
Człowiek rzeczywiście pełzł w powrotna stronę.
- No, młody, może, mu tam coś się nie spodobało – ze zmęczeniem odpowiedział starosta.
- Robociarz przeszedł przez drogę, zajrzał do rowu i zdziwił się:
- Rów jest pełny wody – przecież on utonąć tak może…
- No, w jedną stronę jakoś przepełzł i z powrotem przepełznie… Pewnie, bród zna – wytłumaczył starosta.
Kiedy człowiek wpełzł na drogę, akurat nadjechał ciągnik. Zatrzymał się, żeby przepuścić pełznącego, traktorzysta nie przejawiał żadnego zainteresowania nim i wesoło rozmawiał o czymś z partnerem. Potem, nie przerywając swojej zajmującej rozmowy, pojechali dalej.
- Przepełzł! Krzyknął robociarz, stróżujący przy rowie.
- Przecież ci mówiłem – westchnął starosta.
Posiedzieliśmy na wygrzanym cerkiewnym ganeczku, dyskutując o wszystkim co zaszło, nagle przypomnieliśmy, że dziś nic jeszcze nie jedliśmy, i skierowaliśmy się do przewodniczącego kołchozu, zapraszającego na uroczysty obiad. Szliśmy na przełaj, przez łąkę, wesoło pstrzącą się żółciutkimi kwiatkami podbiału pospolitego. Natknęliśmy się na nieszczęsnego pełzaka: leżał oparłszy się głową o zmurszały zrąb opuszczonej stodoły i przebierał rękami starając się iść dalej.
- Pomylił kurs – stwierdził starosta.
Wzięliśmy człowieka pod pachy, odciągnęliśmy za róg i opuściliśmy na trawę, skierowawszy według wskazówki starosty:
- O – oto jego dom, niech on tam i polezie.
I on sobie polazł.
Zima, zamieć. Wracamy kołchozowym samochodem z miasta: kierowca, przewodniczący i ja – oni jeździli w swoich służbowych sprawach, ja – w swoich. Zatrzymuje inspektor, kierowca wysiada, pokazuje dokumenty, zaczyna się rozmowa… Przewodniczący wzrusza ramionami: „Jakby nic nie naruszone” – i my wysiadamy, żeby wesprzeć kierowcę.
Inspektor, wygląda, żadnych zarzutów na razie nie przedstawił: w milczeniu ogląda naszego uaza – nie nowy, ale całkiem sprawny; sprawdza paznokciem głębokość bieżnika na kołach, bada działanie reflektorów, świateł pozycyjnych, stopu, ale – wszystko w porządku… W końcu, zatrzymawszy się przed samochodem, mówi:
- Sprawdzimy numer silnika.
- No, czegoś takiego jeszcze ni miałem – mówi rozdrażniony kierowca.
Otwiera maskę, i drętwiejemy ze zdumienia: pod maską – kot… Trzykolorowy – z rudych, czarnych i białych łat… on podnosi głowę, rozgląda się na boki, potem wyskakuje spod pokrywy na pobocze i znika w zaśnieżonym polu.
Wszyscy przeżyliśmy coś w rodzaju krótkotrwałego paraliżu… Pierwszy ożył inspektor: milcząc podał dokumenty i, rzuciwszy w naszym kierunku spojrzenie, pełne pogardy i najgłębszej obrazy, poszedł do swojego samochodu. Patrzył na nas tak, jakbyśmy dokonali ciężkiego przestępstwa albo zdrady…
Potem ocknął się przewodniczący kołchozu:
- Kto mógł go tu wsadzić?..
- On sam – wyszeptał kierowca, marszcząc czoło z powodu napiętych myśli – kiedy zatrzymaliśmy się przed sklepem… chyba…
- Niby czego? – nie zrozumiał przewodniczący.
- Od środka, to znaczy od spodu, zalazł pogrzać się – pewniej kontynuował kierowca – a potem pojechaliśmy, zeskoczyć się bał i urządził się o tu…
- Cztery godziny jeździł? Oszacował przewodniczący.
- Koło tego – potwierdził kierowca.
Teraz w końcu doszliśmy do siebie i roześmialiśmy się – do łez.
- Wszystko to – nie takie proste – powiedział przewodniczący – oni przecież od urodzenia nie sprawdzali numeru silnika, a i teraz ten numer nikomu na próżno nie potrzebny, i nagle…
- Nie inaczej, same siły niebieskie zlitowały się nad kotem – zasugerował kierowca.
- Ale w takim razie – zamyślił się przewodniczący – i pod maskę go też one wepchnęły?.. W jakim, ciekawe, celu?..
Któż może odpowiedzieć na takie pytanie?.. Siadamy do samochodu i udajemy się w dalszą drogę.
Wypadek ten, jak bardzo bezsensowny, tak i śmieszny, wkrótce został zapomniany z powodu swojej niewielkiej wagi. Jednakże po latach dwóch albo trzech nieoczekiwane otrzymał on ciąg dalszy. Tym razem sprawy działy się latem.
Przywieźli mnie na daleką wieś, do ciężko chorej staruszki. Żyła biedaczka sama, żadnej rodziny w pobliżu nie zostało. Jednak, nad łóżkiem na okopconej tapecie były napisane ołówkiem dwa miejskie adresy: syna i córki – ale, jak wytłumaczyła mi felczerka, adresy te albo niepoprawne, albo nie aktualne, babcinych dzieci nie widziano we wsi już od wielu lat, i w ogóle nie wiadomo – czy same one żyją. Felczerka ta mocą miłosierdzia swego zawodu czy też z powodu wrodzonej dobroci chrześcijańskiej duszy, a może – i z dwóch tych przyczyn jednocześnie, nie opuszczała chorej, ale cierpliwie ją pielęgnowała.
- Jak się bałam, że nie zdążymy – powiedziała felczerka, kiedy Soborowanije się skończyło. – Ona przecież trzy dni temu już umierała! Ja – do telefonu, zadzwoniłam do waszej pocztylionki, a ta mówi, że jesteście w odległej parafii i wrócicie nie wiadomo kiedy. Ja – dzwonić na tamtą parafię, tam mówią: wy tylko-tylko wyjechaliście… No, myślę, czyż moja babulka umrze bez pokajania? Ona tak chciała, tak błagała Boga, żeby uczynił ją godną przyjąć Eucharystię i Sakrament Olejów!.. Dosiedziałam z nią do samego wieczora, a potem pobiegłam do domu – trzeba przecież choć jeść przygotować… Przy krowie to u mnie synowa obrządza – z krową to kłopotu nie ma, ale o męża trzeba zadbać a i o młodszego – w tym roku do dziewiątej klasy pójdzie… Nagotowałam zupy, ziemniaków i przed snem postanowiłam znów babkę sprawdzić. Przychodzę, a ona nie śpi. I opowiada: „Ja – mówi – umarłam już”… Tak-tak, dokładnie tak i mówi. Niby, serce we śnie bardzo mocno bolało, a potem ból ustał i dobrze-dobrze się zrobiło… „I nagle – mówi, coś-tam zaczęło w usta i nos łaskotać. I tu – mówi – wszystko to dobre znikło, i znów ból się zaczął”. No, od łaskotania ona zbudziła się, a na jej piersi kot leży i swoimi wąsami ją łaskocze: koty, one przecież nos obwąchują, nie to co psy, przepraszam, oczywiście. Widocznie, kotek wyczuł w babcinym oddechu coś niezdrowego i obwąchiwał, a wąsami wywołał podrażnienie – oto babcia i zbudziła się. A skoro zbudziła się – leki przyjęła. Tak i odżyła. No, a od rana samochód szukać, żeby, znaczy, po was posłać. Nikt nie daje… Potem uprosiłam tych ze spółdzielni wiejskiej… Tak więc tylko dzięki kotkowi babula was się doczekała…
Wychodząc na ganek, omal nie nadepnąłem na małego kotka, który czmychnął do chaty: rude, białe i czarne łatki przypomniały mi o wypadku na zimowej drodze. Zainteresowałem się, skąd wziął się ten kot – nie przybłąkał się czasem.
- A któż go wie? – odpowiedziała nie zainteresowana felczerka. – To przecież nie krowa, nie prosiak nawet: wziął się – to wziął się skądś, może, i przybłąkał się…
- A ile od was do miasta?
- Dwieście pięćdziesiąt kilometrów – autobus jedzie cztery godziny…
Wróciwszy, opowiedziałem o tym przewodniczącemu i jego kierowcy. Oni pokiwali głowami i nie wypowiedzieli ani słowa.
Wysyłając mnie do miejsca służby, archijerej uprzedzał, że w okręgu tym jest zakątek, zamieszkany przez staroobrzędowców. Przy tym powoływał się on na misjonarskie sprawozdanie stuletniej dawności – świeższych wiadomości w tej sprawie nie było.
Przyjąłem pouczenie z należną sytuacji odpowiedzialnością i cierpliwie oczekiwałem na konfrontację. I jej godzina nadeszła. Jednakże istota tej konfrontacji okazała się tak niespodziewana i nieprawdopodobna, że z początku przyjmowałem ją jak coś nie zupełnie realne: Jak majaczenie, anegdotę albo sen. No rzeczywiście, czyż wyobrażalna to sprawa: ludzi, zaliczających się do zwolenników starego obrzędu, trzeba było omal nie na siłę do obrzędu tego popychać… A bieda była w tym, że „ci ludzie, pozostający – jak zatwierdzał misjonarz – w siedemnastym wieku”, zdążyli już z pamiętnego wieku wypaść i zawalili się w przedhistoryczną bezczasowość. O czym, niestety, nawet i nie podejrzewali. Ale po kolei.
Każde dobre zajęcie, wiadomo, powinno zaczynać się z modlitwy. Na obrzeżach zastrzeżonego zakątka była zniszczona cerkiew: Dach dziurawy, szyb nie ma, wpółprzegniła… Zaczęliśmy w niej służyć. I deszczem nas przez bardzo wysokie okienne otwory zalewało i śniegiem zasypywało. W mróz obok cerkwi rozpalaliśmy ognisko – pogrzać się, a to można było zgrabieć do poważnych następstw. Ja w tym ognisku i półbuty spaliłem i buty – od zamarzania jakiekolwiek czucie utraciłem. Póki, na przykład, służysz moleben na poświecenie wody, woda w baczku pokrywa się lodem i, zanim pogrążać w nią krzyż, musisz rozbijać nim lodowatą powierzchnię. Po świętą wodę ludzie przychodzili z puszkami: butelki dla tego celu tu nie nadawały się – bryłki lodu do szyjek nie wchodzą.
Kolej odbudowy zwykła: dach, drzwi, okna, podłoga, ogrzewanie. Zaczęliśmy zbierać kapitał na roboty dachowe. Uzbieraliśmy, wynajęliśmy w kołchozie brygadę, która podłatała dziurawy dach. Potem oszkliliśmy okna. A na wszystko pozostałe u zubożałych parafian środków brakowało. Przyszło się zapoznawać się z miejscowymi kierownikami, a po drodze i z pozostałym narodem, w cerkwi nie pojawiającym się. I oto tu-to „pozostały naród” zaczął przejawiać przeciwdziałanie, którego niespodziewany sens podziałał na mnie oszałamiająco…
Pewnego razu trafiam bez zaproszenia na pogrzeb – w tym zakątku nikt nigdy nie zapraszał mnie ani na nabożeństwo pogrzebowe, ani chrzcić: Mówili, że sami radzą sobie. A tu z przewodniczącym kołchozu jeździliśmy jakoś do tartaku z powodu desek na cerkiewną podłogę i w jakiejś wsi trafiliśmy na pogrzeb. Stoję cichutko w korytarzyku i słucham samodzielnego otpiewanija (nabożeństwa pogrzebowego). Przeczytali według rękopiśmiennego zeszytu siedemnastą katyzmę – psalmy, które i wypada czytać przy zadusznych nabożeństwach, a potem zaczęło się coś niewyobrażalne: według tego samego zeszytu zaczęto odczytywać zaklinania, skierowane do słońca, wiatru, deszczu, ognia i drzew… Kiedy trumnę wynoszono na ulicę, jedna z babulek z trzaskiem przewróciła stół, na którym do tej pory znajdował się sosnowy domek (trumna), przewróciła taborety i trzykrotnie ze wszystkich sił trzasnęła drzwiami.
Zainteresowałem się, co to wszystko miało znaczyć.
- To – po naszemu, po – starodawnemu.
Potem na cmentarzu druga już babula wdowie za kołnierz lodowatej ziemi sypnęła. I znów mi powiedzieli, że to „po – naszemu, po – starodawnemu”. Po pogrzebie „starodawni” obstąpili mnie i zaczęli wypytywać, czy wszystko oni dobrze robią.
- Obywateleczki kochane – mówię – gdzież wy tych niemądrych pieśni ponabierałyście?
- Co-nieco – odpowiadają – same z gazet i czasopism przepisujemy, a trochę nam daje nasz starszy.
- Za stół, drzwi, taborety i pozostałe takie sprawy – mówię – staroobrzędowcy postawiliby was na pokłony do końca waszych przedwiecznych dni. A „modlitwy” te – są to czarodziejskie zaklinania, których mnóstwo teraz drukują wiedźmy i czarodzieje, i jak straszna kara należy się za to według waszych reguł – nawet i wyobrazić nie mogę.
- A według waszych?
- Wy odłączyliście siebie od Chrystusa. Nie przyjmujecie Eucharystii. Wrócić można tylko przez pokajanie.
Na tym rozstaliśmy się.
Mnie po dawnemu nie zapraszano w ten zakątek ani chrzcić, ani na pogrzeby, ale do cerkwi zaczęło przychodzić coraz więcej i więcej ludzi. „Starodawni” czuli, że w swoim „samoswiatstwie” zabrnęli niewiadomo dokąd, i gorliwie wygrzebywali się z pomocą spowiedzi i wspólnej, razem z nami, modlitwy podczas nabożeństw.
Pewnego razu zjawił się i sam „starszy” – gładko wygolony, nie po chłopsku wypielęgnowany mężczyzna około sześćdziesięcioletni. Podczas nabożeństwa z twarzy jego nie schodził krzywy uśmieszek, a potem podszedł do mnie i głośno zapytał: czy widziałem, że on żegna się dwoma palcami? Pomilczałem, zastanawiając się, co jeszcze może nastąpić za tym bezsensownym pytaniem, a on zwycięskim spojrzeniem obwiódł parafian, którzy zebrali się dookoła nas.
- Ty – mówię – dlaczego bez brody?
On pogubił się:
- Co masz na myśli?
- A to, że ciebie do żadnego chramu staroobrzędowców nie wpuszczą. A i żegnasz się, choć i dwoma palcami, ale nie kiedy trzeba. Tak więc, ojciec, tobie do starego obrzędu – jak do księżyca. A już za te satanistyczne zaklinania, których ponabierałeś z bezbożnych gazet, które narzucasz teraz swoim podopiecznym, współbracia twoi, kiedy się dowiedzą, mogą ciebie pod anatemę poddać (wykląć) – oni zwlekać nie będą, chłopaki surowe.
- Nie z gazet, a z radia – zaprotestował. – Tam program taki jest – o starodawnym starożytnym prawosławiu, kobieta jedna opowiada – u swojej babki się nauczyła…
- A znam ja ten program: starodawność tam nie starożytnego prawosławia, a przedprawosławna, i kobietę tę z Moskwy znam…
- I co?
- A to, że wiedźma ona. Cywilizowana taka, miastowa, nie na miotle, a na „mercedesie”, ale – wiedźma. I babka jej była wiedźmą, jak najbardziej prawdziwą, słynną na całą ówczesną gubernię…
- Mimo wszystko – mówi prawda u nas. I księgi właściwe – też u nas…
I bardzo zainteresowały mnie te dawne księgi. A on: nieoświeconemu, mówi, dawać ich nie można. Ale tu parafianie, z niecierpliwością oczekujący na wynik pojedynku, zgodnie rzucili się na niego: pokazuj, mówią, księgi! Skierowaliśmy się do jego domu, zatrzymaliśmy się na ganku: dla mnie, jako „nieoświeconemu”, wchodzić do domu „oświeconego” nie było można. I wynosi on książeczkę zasmolona taką, kieszonkowego, jak teraz mówią, formatu, w skórzanej oprawie. Mi, powiem prawdę, stało się jasne: to albo Trebnik, albo Służebnik* – jedna z dwóch głównych służebnych ksiąg każdego kapłana, przez setki lat już przedrukowywanych prawie bez zmian. Wyciągam rękę, a on mówi, że nie jestem godzien dotykać świętości, w której najważniejsze staroprawosławne misterium. Tu ludzie całkiem rozwścieczyli się i zażądali aby oddał mi świętość z najważniejszym misterium. Przed tak odważnym naciskiem starszy nie wytrzymał. Otwieram: tak i jest – Trebnik. Przekartkowałem stroniczki poczułem drżące ciepło do nieznanego współbrata i współsłużącego.
Oto ryt chrztu: po pogrążeniu w kąpieli (chrzcielnicy) następuje kartka, pomarszczona od wody – tu zawsze ręce mokre, a tam, gdzie napisane: „Pieczęć daru Ducha Świętego” i dokonywane było miropomazanie (chryzmonamaszczenie) – delikatny zapach wonnego mira (krzyżma). W końcu molebna z poświęceniem wody – też pomarszczona kartka, i wszędzie pachnące miodem kleksy wosku świec…
Otwieram ostatnią stronę i daję starszemu:
- Czytaj.
- Nie mam – mówi – prawa odkrywać tajemnego misterium.
- Znaczy, po-cerkiewnosłowiańskiemu ty nie umiesz?
A on się zaciął: misterium i misterium.
- Cóż – mówię – słuchaj: „Wo sławu Swiatyja, Jedinosuszcznyja, Żiwotworaszczija i Nierazdielimyja Trojcy, Otca i Syna i Swiataho Ducha…”
- Oto właśnie ono – najważniejsze misterium – przerwał on z samozadowoleniem.
- Jeśli w sprawie jednoistotności Trójcy, to to rzeczywiście największa tajemnica, masz rację. Ale słuchaj dalej: „Z polecenia najczcigodniejszego samowładcy wielkiego monarchy naszego Imperatora Aleksandra Pawłowicza, całej Rosji; przy małżonce jego najczcigodniejszej monarchini Imperatorce Jelizawiecie Aleksiejewnie…” Czytać dalej?
Wstrząśnięty usłyszanym, on milczał. Ludzie też milczeli w roztargnieniu.
- No dobrze – mówię – tu jeszcze wspomina się matulę jego, Imperatorkę Marię Fieodorowną, carewicza Konstantina Pawłowicza z małżonką, wielkich kniaziów, kniahinie i, w końcu: „Z błogosławieństwa zaś Najświętszego Rządzącego Synodu wydrukowana będzie księga ta w wielkim stolicznym mieście Moskwie…”
Wytłumaczyłem mu, że to – oficjalne cerkiewne wydanie, gdzie, przy okazji, można znaleźć i modlitwę za zmarłych monarchów Aleksija Michajłowicza i Piotra Aleksiejewicza, czy nie przeszkadza to, że czczonych przez jego obecnych współwyznawców.
- Cóż ty, bratku, ludzi tumanisz?..
On odwrócił się i odszedł do domu. Ja przeciągnąłem za nim książeczkę, jednak grono błogosławiło nie zwracać Trebnika:
- Wam, widać, przyda się, a jemu po co? Spali jeszcze…
- Cóż nam robić z naszym staroprawosławiem? – zapytało zagubione grono.
- Wybierzcie kogoś innego.
- Nie ma kogo wybierać…
Stanęło na tym, że żyć trzeba będzie, jak Bóg da.
Wkrótce zakątek ten zaopatrzył się w prawosławne modlitewniki, a wszystkie papierki z zaklęciami zostały szczęśliwie spalone. Na nabożeństwa ludzie zbierali się chętnie, nie zwracając uwagi jak kto się żegna – trzema czy dwoma palcami. Na chrzest zaczęli czasem zapraszać mnie, a pogrzebowe służby – po dawnemu sami. O starszym od tej pory nic nie słyszałem: nikt mi o nim nic nie opowiadał, a i ja nie wypytywałem nikogo – nie interesowało mnie.
*Trebnik – Księga Posług Religijnych; Służebnik – Liturgikon – książka do sprawowania służb Bożych.
Do sąsiedniego rejonu przysłali kapłana. Pewnego razu on ze swą matuszką przyjechali do mnie. Zapoznać się.
Zapoznaliśmy się.
Oni całkiem młodzi, chudzi-chudziutcy, pochodzą z odległych południowych stron, i oto – odważyli się… Zrobiło się ich żal: i klimat tutejszy, oczywiście, że nie dla nich, i z mieszkaniem źle – chatka, przedmuchiwana wiatrami, ale – pomóż im, Panie, – nie smucili się.
Zasiedzieliśmy się do późna. Widząc, że wątła matuszka ledwie usiłuje utrzymywać główkę, co chwila opadającą na ramię małżonka, zaproponowałem im aby kładli się spać. Zgodzili się, i tu, póki przygotowywałem gościom pokój na nocleg, batiuszka zobaczył za oknem coś niezwykłego. Trzeba zauważyć, że był koniec października, kiedy tutejszy dzień skraca się do minimum, a pochmurne noce nieprzejrzanie czarne. I dlatego, dopóki nie spadnie choć trochę śniegu, zorientować się, gdzie niebo, a gdzie ziemia, bardzo trudno.
- Co to? – ze zmieszaniem i nawet, jak mi się wydało, z drżeniem w głosie zapytywał batiuszka, wskazując palcem za okno.
Obróciłem się: nieprzenikniona ciemność lśniła blaskiem mnóstwa ogników.
- Co to? – powtórzył szeptem. – Co tam jest?
- Rzeka – odpowiedziałem, zdumiony z powodu lamp które niewiadomo skąd się pojawiły, wśród których były nawet kolorowe – migoczące pomarańczowe. Przy czym wszystkie latarnie poruszały się. I to w jedną stronę.
- Może, parowiec? – batiuszka wychował się w mieście portowym i dlatego łatwo wpadł na takie przypuszczenie. – Wasza rzeka wpada do jakiegoś morza?
- No, mówię – wpada… Najpierw, prawda, do drugiej rzeki, ta – do trzeciej, ta – jeszcze do jednej, a potem już, pewnie, wpada…
- W ogóle to każda rzeka wpada do morza – zauważyła matuszka, która całkiem niedawno skończyła szkołę i zachowała jeszcze w pamięci swojej co-nieco z podstawowej wiedzy.
Oczywiście, z punktu widzenia wielkiej nauki miała całkiem rację, jednak nasza rzeka, przy dość dużej szerokości – głębokością nie wyróżniała się, i w sianokosy chłopi przechodzili ją zdjąwszy spodnie, a baby podwinąwszy spódnice. Poinformowałem o tym batiuszkę i dodałem jeszcze, że żadne statki, oprócz płaskodennych łodzi tu od wieków nie pływały. W międzyczasie ognie dalej płynęły nad rzeką.
- A może to, Straszny Sąd? – wykrzyknęła przestraszona matuszka i zakryła usta dłonią.
My, oczywiście, troszkę, uraczyliśmy się przy kolację, ale żeby z dwóch kieliszków żurawinowej nalewki – i taki drastyczny wniosek?.. To było całkiem nieoczekiwane. Jej mąż zaczął protestować, niby, miejsce dla tak ważnego wydarzenia nie bardzo trafne: lasy, bagna, a i mieszkańców mało – kogo sądzić niby? Jednakże ona rozkaprysiła się i zażądała jechać do domu. Migiem zebrali się i odjechali stareńkim „zaporożcem”, ni to sądząc, że Straszny Sąd może ograniczyć się do granic jednego okręgu, ni to pragnąc spotkać go koniecznie w domowych warunkach, jak Nowy Rok. No a ja udałem się poznawać zagadkowe zjawisko.
…Jak lubił powtarzać archijerej: „Zawsze nadkładajcie na bałaganiarstwo”. On sam, wyznaczając spotkania, w myślach dodawał do uzgodnionego czasu piętnaście – dwadzieścia minut, a to i godzinę – na to samo bałaganiarstwo – i przenikliwość ani razu nie zwodziła go: interesanci konsekwentnie się spóźniali.
I oto, wyszedłszy teraz na brzeg rzeki i uświadomiwszy sobie to co się działo, pomyślałem, że i przenikliwości wielce doświadczonego archijereja byłoby tu za mało: na powrót czterech kołchozowych kombajnów z zarzecznych niw trzeba było dołożyć „na bałaganiarstwo” dwa miesiące. A teraz, prawdopodobnie, jeszcze i kilka godzin, dlatego że dna, zrozumiał sprawa, nikt nie mierzył, a woda podniosła się, i tam, gdzie latem był bród, przy brzegu pojawił się nieznany wcześniej rów. W nim właśnie utknął flagowiec kolumny, połyskującej wszystkimi reflektorami, światłami pozycyjnymi i sygnalizacyjnymi (kogutami).
Na pochyłym brzegu paliło się intensywne ognisko, błąkali się ludzie.
- A sygnalizacyjne to po co? – pytał inwalida wojenny.
- Żeby ostrzegać transport z naprzeciwka – odpowiedział agronom, dowodzący operacją.
Inwalida rozglądał się dookoła, ale żadnego innego transportu nigdzie nie widział.
- Chociaż byście poprosili batiuszkę modlitwę jakąś odmówić – nie ustępował inwalida.
- Ciebie co, bezsenność zamęczyła? – zapytał ze złością agronom. – Przyparłeś tu o kuli w środku nocy… Jaką jeszcze modlitwę?.. „Przed wysłaniem kombajnów w podróż dookoła świata”?..
- Dlaczego dookoła świata? – zapytał inwalida cichnącym głosem.
W tym momencie jeden z kombajnów, drugi w kolumnie, skręcił nagle w bok i popełzł w dół rzeki.
- Przecież mówię: dookoła świata – wymamrotał roztargniony agronom.
I wszyscy zaczęli krzyczeć i machać rękami, żeby kombajnista zatrzymał maszynę, dlatego że dalej była jama, znana wszystkim tutejszym rybakom. Ale kombajnista i sam wiedział o jamie, jednak, jak potem się okazało, wydało się mu, że koła zanosi piaskiem, i w ogóle wszystkiego miał dość, dlatego postanowił pojeździć do tyłu i do przodu po rzece.
To zamieszanie trwało jeszcze długo. Przygonili traktor, zaczepili kombajn – traktor nie poradził. Przyprowadzili drugi, też podczepili – pękła lina.
Nie doczekawszy się zwycięstwa, poszedłem spać, ale koło domu spotkałem młodziutkiego batiuszkę, który, okazuje się, pojechał do trasy nie asfaltem, a na przełaj przez pole i ugrzązł. Wyrzuciłem sobie za żurawinową nalewkę i poszedłem wypychać „zaporożca”. Matuszka zwinąwszy się w kłębuszek, spała na tylnym siedzeniu. Widać, jednak nie bardzo bała się Strasznego Sądu…
- Może – pytam – zaniesiemy ją do domu, i przenocujecie po ludzku? A traktory przyjadą znad rzeki i wyciągną wasz samochodzik…
- Nie już – powiedział współbrat – jeśli postanowione – trzeba działać.
Postanowili – to oni, a działać, między innymi, musiałem ja… Ach, to wszystko – za żurawinową naleweczkę, chyba…
Kiedy, wypchawszy samochód na twarde, wróciłem do wsi, obok mnie defiladowym marszem przeszły dwa traktory i cztery kombajny: za ostatnim wlokła się po asfalcie płaskodenna łódeczka, na której, prawdopodobnie, przeprawiali się za rzekę wspaniali mechanizatorzy i której następnie tak i zapomnieli odwiązać.
…Od tej pory minęło kilka lat. Niedawno znów zobaczyłem się z młodym batiuszką: on dojrzał utył, zapuścił brzuszek, potocznie zwany „anałojem” (pulpitem), słowem, figura jego uzyskała tę budowę ciała, po której naszego brata poznają i na plaży. W jego brodzie, która pogęstniała i poszerzyła się według poprzedniej, pojawiła się zauważalna siwizna. „Chowam, chowam, chowam – powiedział o głównym swoim służeniu – przygniatające to zajęcie…” Tak, przygniatające. I nie chodzi o nieboszczyków: z ich powodu, bywa, i uradujesz się jeszcze – przygniatające jest widzieć gorzki smutek żywych, którzy nagle uświadamiają sobie, że nie będą mogli już poprosić o wybaczenie za uczynione zniewagi i krzywdy. To czasem doprowadza ludzi do takiej rozpaczy, do takiego przerażenia, że, patrząc na nich, pojmujesz prawdziwą cenę naszego codziennego niepohamowania – cena to śmiercionośna.
Matuszka urodziła mu dwoje dzieci i oczekiwała trzeciego.
Kombajny więcej przez rzekę nie przeprawiały się: od tego czasu jak władze zaczęły rujnować gospodarstwa kolektywne, dalekie niwy trzeba było porzucić, i one zarastają niepotrzebnymi krzakami. A i same kombajny „dyszą ostatkiem sił” i rzadko kiedy wybierają się za bramy starego garażu. Jakie już tu podróże dookoła świata?..
Kupiłem deski, żeby w sieniach zmienić sufit, a przywieźli je z traku, kiedy wyjechałem. Wracam do domu – deski zwalone przy ogrodzie. Sprawa była w połowie września – zaczęły się deszcze. A u mnie codziennie – nabożeństwa albo posługi religijne: wracam do domu już w zupełnej ciemności, i w żaden sposób nie mam czasu zrobić porządku. W końcu pewnego wieczoru wywiesiłem na podwórku lampę i zacząłem ciągać deski do chaty na strych, żeby, znaczy, nie mokły więcej na deszczu, a schły pod dachem i czekały na swój czas.
Przy okazji rozpaliłem jeszcze na podwórku w żelaznym piecu i postawiłem na nim bak z bielizną – żeby wygotować.
I oto ciągam ja deski, piorę ubranie: światło w domu się pali, podwórko oświetlone, piecyk rozgrzał się i syczy od deszczu, i nagle – w odległości z pół setki metrów zachrząkały kabany (dziki). „No, – myślę – całkiem rozzuchwaliły się!” A potem przypomniałem: przecież u mnie kartofle nie wykopane! U wszystkich wykopane, a u mnie – nie: ciągle czasu nie wystarcza – nocami, je kopać, czy co? Oto, znaczy, na ziemniaczki one przyszły. Chodzą wkoło, pochrząkują…
Prosięta czasem tracą ostrożność, lezą do przodu, i wtedy słychać gniewne chrząknięcie – inaczej nie nazwiesz, silny klaps i – żałosne kwiczenie. Tym nie mniej zwierzęta podchodziły coraz bliżej. Przyniosłem z domu rakietnicę i wystrzeliłem w powietrze: Stado rzuciło się w stronę rzeki.
Następnego dnia niechcący wyszło wolne: gdzieś rozmyło drogę, i samochód po mnie nie przyjechał. Tu dobrałem się ja do ziemniaków – dobrze że deszcz przestał. Kopię – kopię, podchodzi do płotu sąsiad. Sąsiad ten słynny jest tym, że i według chłopskich miar jest on człowiekiem trochę chciwym. Ubiegłej zimy w porze psich godów nastrzelał psów. Mówił, że tylko bezpańskich, ale po wsiach nagle znikło kilka ogólnie znanych psów, dlatego chłopi nie bardzo mu wierzyli – przeciwnie, wątpili i podejrzewali. Oprawiwszy zdobycz, sąsiad postanowił wyprawić skóry i przyszedł do mnie po przepis. Dałem mu jakąś myśliwską książkę, i na tym rozstaliśmy się. Po jakimś czasie on zgłosił się ze skargą i żalem: cała sierść wylazła. Otworzyłem ja książkę myśliwską i zacząłem punkt po punkcie sprawdzać – czy on tak robił. Okazało się, że kwasu wlano pięć razy więcej niż norma.
- Dlaczego to? – nie mogłem zrozumieć.
- Przecież to dla siebie – wytłumaczył sławny dorobkiewicz.
I oto teraz stał on, wsparłszy się łokciami na słupek, i popalał papieroska.
- Ty, młodzieńcze, nie poratowałbyś mnie?
- A o co chodzi?
On podaje mi gazetę. Okazuje się, że redakcja ogłosiła konkurs i obiecuje milion temu, kto zgadnie liczbę prenumeratorów na następny rok. I sąsiad prosi mnie abym podał szczęśliwą liczbę i obiecuje dwieście pięćdziesiąt tysięcy. Próbuję wytłumaczyć bezsens tego przedsięwzięcia, ale bez powodzenia: on mi nie wierzy.
- A za trzysta?..
- A nawet – mówię – ty i zgadniesz, oni zawsze mogą zmienić tę liczbę…
- No, więc dobrze – i z żalem wzdycha. – A po co ty wieczorem światło paliłeś?
Opowiedziałem o deskach, o dzikach, i nagle on szepcze:
- Dzik…
Obracam się: po wiejskiej drodze spokojnie wędruje najogromniejszy wieprz.
- Niczego sobie – tusza – mamrocze sąsiad. – Może, tego – postrzelimy?.. Niby to, broniąc się przed niebezpieczeństwem, a?.. Wiosną niedźwiedzia postrzelono, który w pasiece domki połamał?..
- Postrzelić – postrzelili, ale napisali protokół i mięso oddali do stołówki – ochładzam zapał sąsiada. Ty lepiej pojedź do łowczego po licencję, a potem i zapolujesz ze spokojną duszą.
- Licencja, chłopcze, pieniądze kosztuje, a i czasu nie ma, ja już tak jakoś – i zgiąwszy się, ucieka do swego domu.
Kopałem dalej. Po pół godzinie myśliwy wraca.
- Co to – mówię – nie było słychać wystrzałów.
Sąsiad tylko ręką macha.
- Co takiego?
- Ja go śledziłem, śledziłem, patrzę – skręca do fermy. Myślę: ze świniami chce się zapoznać. A tam przecież świniarz – jego, znów przecież, obronić trzeba! No, chłopcze, ja aż biegiem się rzuciłem! I nagle: kabana tego psy do bramy wpuszczają, a na mnie się rzucają… Tu świniarz wyszedł i mówi: „Dziękuję, że wieprza naszego przypędziłeś, a to on, gadzina, uciekł dziś dokądś”… Tak więc nie poszczęściło się mi…
- A dlaczego to – mówię – „nie poszczęściło się”?.. Oto gdybyś zastrzelił, wtedy na pewno by się nie poszczęściło: i za kabana płacić musiałbyś, i broń, na pewno, by zabrali.
- Ogólnie to tak – niespodziewanie się zgadza i nagle zauważa: – Ziemniaków, młody, u ciebie mało.
- Dla mnie dwa worki wystarczy.
- A ja, chłopcze, w tym roku czterdzieści worków zebrałem – nie mam gdzie podziać… U ciebie drobnych dużo?
- Trafiają się.
- Ty je odkładaj: ja dla prosiaka wezmę – tobie i tak się nie przydadzą…
- Dobrze – mówię – odłożę.
- Słyszysz, młody, tego… A za pięćset? Niezłe, przecież, pieniądze… No co tobie, trudno, czy co? Pomódl się, rozpytaj tam – wskazuje palcem na niebo – w sprawie tej liczby…
Znów zaczynam tłumaczyć, ale on nie słucha.
- Pięćset – mówi – moje ostatnie słowo: więcej – nie dam – i odchodzi.
W młodości on odpracował kilka lat na północnej stoczni, gdzie robili łodzie podwodne, jednak żadnego zawodu nie otrzymał. To dziwnie: Ziomkowie, którzy pracowali razem z nim, stali się kto – spawaczem, kto – elektrykiem, kto – operatorem, a on, chociaż nie był głupszy od swoich wiejskich współbraci, niczego się nie nauczył. Przeszkodziła mu, wydaje się, zbytnio uproszczona konsumpcyjność, sprowadzająca młodego człowieka z prostych i twardych dróg na miękkie pobocza: to on pomagał magazynierowi, to – kucharzom na kuchni, to pracował w ochronie przeciwpożarowej…
Nie znalazłszy szczęścia na Północy, wróci do rodzinnej wsi i został dzielnicowym. Być może, milicjant z niego byłby całkiem znośny – na szczęście teren nasz był spokojny i cichy – ale zamiłowanie do konsumpcji, widać, swego potrzebowało: zapragnąwszy jeszcze większego przepychu, on na ochotnika zgłosił się pilnować porządku na weselach, jubileuszach i pogrzebach. Właśnie jemu powierzano pierwsze – najważniejsze – toasty. Stanąwszy „na baczność”, rozkładał arkusz z danymi osobowymi jubilata, nieboszczyka czy pary młodej i zaczynał szczegółowo przedstawiać dane, zaczerpnięte z wszelkich oficjalnych dokumentów: świadectw, dyplomów, paszportów, pracowniczych i emerytalnych książeczek, wojskowych legitymacji, dodając tu i honorowe dyplomy, otrzymane w szkolnych czasach, odznaki, medale, proporce, premie i nagrodami. Ludziom podobało się i częstowali dzielnicowego z hojnością. Jednak, na ślubach, zdarzało się że czasem pobili…
Jednak jeszcze większej ofiarności wymagało dążenie ochraniać w Dniu Świętej Trójcy czcigodny nastrój wspominających swoich bliskich na cmentarzu. Na cmentarz przyjeżdżał jako pierwszy: w miarę pojawiania się mieszkańców swojej wioski przechodził od mogiły do mogiły, szczerze współczuł i wspominał, wspominał, wspominał… Bywało, wszyscy już się rozejdą, a nasz ochroniarz słodko śpi przy nagrzanym przez słoneczko pagórku, i nic nie zakłóca jego snów. Czasem tylko jakiś pies, objedzony pozostawioną na mogiłach zakąską, po przyjacielsku liźnie poczerwieniałą twarz.
Władzy taka gorliwość nie spodobała się, i dzielnicowego zamierzali wygnać precz, jednak z powodu braku bardziej godnego kandydata pozostawili na razie.
W międzyczasie skończył już czterdzieści lat. Ze względu na swoją dojrzałość, niewątpliwie, uświadamiał sobie całą powagę przedstawionych oskarżeń i wcale nie chciał tracić pieniężnego uposażenia. Jeszcze bardziej nie pragnęła tego jego żona, która nie wyobrażała, w jaki jeszcze sposób ślubny może zarobić na życie. I dzielnicowy zrozumiał, że ratunek – w jakimś prawdziwym policyjnym wyczynie. Tak dla niego zaczęła się nowa epoka: epoka czynów bohaterskich.
Wolą okoliczności świadkiem pierwszego czynu bohaterskiego okazałem się ja. Było to w początkowe dni mojego pobytu na ziemi, znajdującej się pod nieustanną opieką chwalebnego milicjanta. Kilka kilometrów od wsi stałem pod wysokim brzegiem i łowiłem szczupaka na spinning. I złapałem. I ciągnąłem do brzegu. Nagle rozlega się:
- Ręce do góry!
„Któż – myślę – tak niefortunnie żartuje?” Odwracam się: z urwiska patrzy na mnie dwóch – jeden w mundurze, drugi w cywilnym. Trochę dalej – samochód milicyjny.
Dalej kręcę kołowrotkiem.
- Ręce do góry, albo będę strzelać!
Jeszcze raz odwracam się: rzeczywiście skierowany na mnie pistolet milicjanta.
- Poczekajcie – mówię – dajcie choć rybę wyciągnąć.
- Ostrzegający! – I palnął w powietrze.
Wyciągnąłem ja szczupaka – pięknego: kilogramów ze trzy – trzy i pół, odrzuciłem go razem z wędziskiem dalej od wody i podniosłem ręce: poddaję się.
- Gdzie wermut? – pyta milicjant.
Trudno odpowiedzieć z marszu na takie pytanie, i opanowało mnie przygnębienie: milicjant, jego okrzyki, pistolet, skaczący na piasku szczupak – wszystko przestało być ciekawe i zachciało się w dal, tam, gdzie rzeka znikała za zakrętem…
- Wybaczcie – powiedział człowiek w cywilnym, i jego spokojny głos przywrócił mnie do realności bytu – ktoś obrabował sklep, więc – szukamy…
- Są dane – groźnie wykrzyknął milicjant – że złodziej – z brodą, na jego nogach – gumowce, po wierzchu – brezentowa kurtka, a odjechał motocyklem z wózkiem. Oto – broda, oto – buty, oto – kurtka, a oto – ślad motocykla.
Tłumaczę, że jakiś gość łaskawie podjął się pokazać mi dobre miejsce na szczupaka i podwiózł motocyklem.
- Jak się gość nazywa, wy, oczywiście, nie wiecie? – z miną zwycięzcy pyta milicjant.
- Nie wiem.
- I motocykla też nie możecie opisać?
- Motocykl żółty.
- Więc to – mój brat – cicho wyrzekł milicjant – i na moim motocyklu. Mówił mi, że podwoził wczasowicza…
- Tylko czas z tobą straciłem! – Człowiek w cywilnym mocno się rozgniewał: – Trzeba było od razu jechać na dworzec, a ty: ślad motocykla, ślad motocykla… Nie znasz śladu własnego służbowego motocykla?
- Znam! – zaprzeczył milicjant. – Koło wózka z uszkodzeniem – o, spójrzcie…
- A gdzie ty wcześniej patrzyłeś? – I oni znikli. Tak zakończył się pierwszy czyn bohaterski.
Drugi – też związany był ze sklepem. I nic zagadkowego czy mistycznego w tej zbieżności nie ma, po prostu sklep – jedyne u nas złe miejsce, zdolne przyciągnąć uwagę złodzieja i przestępcy. Tym razem wydarzenia rozwijały się w dziwny sposób, łamiący wszelkie wyobrażenia o kryminalnej logice.
Pod koniec przerwy obiadowej przed sklepem, jak zwykle, zebrali się ludzie, a sprzedawczyni ciągle nie przychodziła. Ktoś powiedział, że ona i z rana była niepewna w obliczeniach i ważeniu, a w porze obiadowej – całkiem zmiękła. Tu jeden z chłopów oburzył się: niby, jej – można, a dla mnie – nie można? Podłubawszy gwoździkiem, otworzył wiszącą kłódkę i wszedł do środka. Przestrzegający prawa obywatele za jego przykładem rozsądnie nie poszli. A on, wziąwszy z półki butelkę renomowanego napoju i bochenek czarnego chleba, położył na ladzie należną kwotę – bez reszty i wezwał przez telefon dzielnicowego. Kiedy milicjant przyjechał, sklep był już zamknięty przy pomocy tego samego gwoździa, a sprawca stał pośrodku kałuży, która rozłożyła się przed sklepem: dopijał napój z szyjki i zagryzał chlebem. Póki milicjant żądał poddania się bez oporu, ludzie patrzyli na dziejące się poważnie i nawet z pewną trwogą, ale kiedy przestępca, dokończywszy posiłek, podniósł do góry ręce i ogłosił: „Poddaję się, proszę mnie brać”, – rozległy się pierwsze śmieszki. Rzecz w tym, że on stał pośrodku kałuży w gumowych butach, a dzielnicowy był w pantoflach. No oczywiście, wybrudził się milicjant i przemókł, ale gorliwości jego znów nie docenili: sędzia powiedział, że to, oczywiście, chuligaństwo, ale dla przestępcy sprawa ograniczy się do mandatu, a odnośnie sprzedawczyni trzeba podjąć odrębną sprawę: tu i pijaństwo w godzinach pracy i na miejscu pracy, i zamek, który już raz otwierał gwoździem złodziej, który ukradł skrzynkę wermutu w dniu pierwszego bohaterskiego czynu milicjanta, i niesprawność instalacji alarmowej… A i dzielnicowy wymyślił: wyjechał na zatrzymanie w pantoflach, a potem bał się do kałuży wejść. Z historii tej regionalne władze i tak pośmiały się pod dostatkiem, a teraz – od nowa je rozweselać – sąd urządzać?.. Słowem, sprawę zatuszowali.
Był jeszcze trzeci wyczyn: wykrycie piętnastolitrowej butli z bimbrem. Tu wydawało się wszystko szło pomyślnie: pędząca bimber nie wypierała się i w pełni się przyznała do winy, ale póki pisany był protokół, świadkowie cały bimber wypili.
- Gdzie dowód rzeczowy? – zapytał wystraszony dzielnicowy.
- Sam przecież powiedziałeś: powąchajcie i spróbujcie – my powąchaliśmy i popróbowaliśmy…
Na tym epoka czynów bohaterskich skończyła się.
Pewnego razu, będąc w centrum rejonu na naradzie, on kupił u znajomego inspektora ruchu drogowego biały kulisty hełm z kolorowym herbem Ojczyzny, w jakich kiedyś jeździli motocykliści eskort honorowych. Tak zaczęła się epoka białego hełmu. Milicjant, wydawało się, nie rozstawał się z nim nigdy. Pojedzie, powiedzmy, na jagody czy grzyby, zostawi motocykl gdziekolwiek na poboczu, a hełmu w kołysce nie zostawia: tak i chodzi po lesie – niektórzy nawet brali go za kosmitę z UFO i pisali o swoich spotkaniach do gazety. Ależ ufologów nazjeżdżało się!..
Zresztą, epoka białego hełmu okazała się niedługa: milicjantowi znalazł się zmiennik i ten został zwolniony. Na jubileusze i wesela od razu przestali go zapraszać, ale na pogrzebach on po dawnemu był pożądanym gościem, ponieważ najbardziej nędznego i niedostrzegalnego nieboszczyka umiał przedstawić jako wielkiego szermierza i bohatera. Podczas pogrzebów z byłym milicjantem czasem spotykaliśmy się.
Praktyka nauczyła mnie opuszczać pominki po dwóch – trzech kieliszkach, póki nie wszyscy jeszcze zapomnieli sens swego spotkania. I oto wychodzę z kolejnej stypy, a milicjant dopędza:
- Przestało podobać mi się wszystko, co mówię.
- Czemu tak? – pytam.
- A temu, że mówię o człowieku tylko dobre, a myślę o nim w tym czasie tylko złe. I wszyscy pozostali – też tak… Powiem, na przykład: „Podczas pracy w jadalni nagradzana była dyplomami” – a sam myślę: „Ależ nakradła mięsa przez ten czas – co raz w kotletach, oprócz chleba, nic nie było” – i widzę, że wszyscy tak myślą… Wam dobrze: „Ze świętymi daj im odpoczynek” – żeby, ja tak rozumiem, jej dusza znalazła odpoczynek z duszami różnych świętych ludzi – a kotlety czy dyplomy nic Was nie obchodzą…
- Jak że to – pytam – my będziemy ją osądzać, jeśli u każdego z nas – swoje „kotlety”?
- Właśnie o to chodzi… Ja przed chwilą mówiłem, a sam wyobraziłem, że chowają mnie i ktoś wylicza moje tytuły i nagrody – mam aż trzy medale, jubileuszowe, prawda, jednak medale… I, znaczy, wylicza, wylicza medale, a ludzie myślą: „Ileż on naszej wódki wypił”… Rozpacz!..
- A nie martwcie się – uspakajam go. – Nie będzie komu wyliczać waszych nagród.
- Dlaczego?
- No, wy przecież – umrzecie, a drugiego takiego mówcy – nie ma…
- Batiuszka! – U niego aż łzy się pojawiły. – A przecież naprawdę tak… To przecież… wspaniale… Dziękuję wam… Ale wy wprost mnie tego: „Ze świętymi daj odpoczynek”, a?..
- Rozumie się. Jeśli żyć będę, oczywiście.
- No a jeśli nie będziecie żyli… w tym sensie, że przede mną… ja wtedy też was: i nie wyliczając, a „Ze świętymi”… Wy mi tylko jakiekolwiek pismo okólne zostawcie… No, instrukcję, co czytać…
I podarowałem mu Psałterz.
Stara kobieta rozważała raz o grzechu zawiści: w dzieciństwie, niby, zazdrościła dziewczynkom, które warkocze miały dłuższe, w młodości – dziewczętom, które obcięły warkocze, dalej – koleżankom, które bardziej pomyślnie wyszły za mąż, potem – wszystkim kobietom, które jeszcze nie owdowiały, a teraz na koniec – własnemu mężowi, który szczęśliwie nie dociągnął do pozbawionych radości dzisiejszych dni...
Dola kołchozowej krowy dobra tylko tym, że nikogo nie wprowadzi w grzech zawiści.
Jadę rowerem koło bydlęcego gospodarstwa, a tam – krowy zgromadziły się przy ogrodzeniu i ryczą. Zatrzymuję się, podchodzę, patrzcie no – na słupie długi elektryk.
- W czym sprawa? – pytam.
- A jedna w żaden sposób nie ocieli się – ona tam w środku leży, a pozostałe, widzisz, podenerwowały się.
- Może, pojechać po weterynarza?
- Chyba.
- A zootechnik?
- Ona ma srebrne gody – hula… Dojarki przyjdą – poradzą: albo poród przyjmą, albo mięso podzielą…
Krowom w kołchozie – nie życie: lepiej w ogóle nie urodzić się – podsumowuje z wysokości słupa. – Zamiast byka – inseminator!.. Słowo to jakie! Dzikie!.. Tfu… A i pastuch polanami rzuca. Może, on tej krowie w brzuch trafił… Przy byku – popatrzyłbym ja na niego. Pamiętacie, w sąsiednim rejonie?..
Rzeczywiście, był przypadek: pastuch bardzo znęcał się nad bydłem, i buhaj rozdeptał go.
Elektryk miał rację, przy byku krowom było o wiele łatwiej: tylko trawkę sobie żują albo odpoczywają, i żadnego niepokoju – za spokój i bezpieczeństwo jest komu odpowiadać.
- A i przez rzekę przechodzić…
I znów ma rację długi elektryk: byk przejdzie – i całe stado za nim, nawet kolan nie zamoczą… A teraz – stłoczą się na brzegu: ryczą, ryczą, potem wlezą do wody, rozejdą się, pozapadają się do jam, jakich żaden rybak od wieków nie znał, i, do woli napływawszy się, wyłażą z oszalałymi oczami. Niektórym to tak się spodobało, że przestały wracać i zabrały się do lasów. Pamiętam, spotkałem koło żurawinowego mokradła „partyzantkę” z małym cielątkiem, zaprosiłem do domu, a ona odmawia. Postraszyłem ją wilkami i niedźwiedziami, a potem myślę: może, dla niej śmierć od dzikich zwierząt dużo milsza od życia? Jaka ona czyściutka się zrobiła – cały ten strup brudu, odróżniający kolektywną krowę od prywatnej, z boków zszedł a i cielątko – gładziutkie, aż lśni. Niedługo trwał odpoczynek: wilki rzeczywiście sprzątnęły ich…
- A i w ogóle, z bykiem dużo spokojniej – i na pastwisku, i w zagrodzie – i mleka więcej dawały…
Pewnego razu w nocy była burza – z niektórych domów arkusze eternitu pozrywało. Przestraszone stado rzuciło się z zagrody bydlęcej precz i zatrzymało się przed mim domem – nigdzie światło się nie paliło, a u mnie lekko okienka świeciły. I oto stoją i ryczą z przerażenia. Wyszedłem na ganek, włączyłem podwórkowe oświetlenie elektryczne: krowy od razu pocichły. Potem rozejrzały się zorientowały się w przestrzeni i poszły do swego domu. Zorka z Murawuszką, prawda, połamały nogi, i rano ich katorga została zakończona…
- Ta-ak, życie u nich teraz takie, że gdyby mogły się powiesić, wszystkie by się powieszały…
- Ty – mówię – w ogóle to czego tam siedzisz?
- Faza zginęła.
- Znalazłeś?
- Na razie nie znalazłem. Ale do wieczornego dojenia trzeba znaleźć: ręcznie nikt doić nie będzie…
A kilka dni po tej rozmowie – nowa bieda: ogromna ciężarówka wjechała w stado i zabiła dwadzieścia sześć zwierząt. Jechałem z posługą religijną po zalanej krwią szosie, a na poboczu obrządzali wołowinę. Kołchoz zażądał odszkodowania, ponieważ kierowca był nie całkiem trzeźwy i wyraźnie przekroczył prędkość; baza samochodowa odpowiedziała, że i pastuch był pijany – puścił stado na trasę… Słowem, do sądu sprawa nie doszła, i winę zwalono na pechowe krówki.
…Podczas kolejnego spotkania elektryk zwrócił się z czubka słupa:
- Pobłogosławcie słowo powiedzieć.
- Jakże nie pobłogosławić? Przecież ty stamtąd dużo widzisz.
- Oto wy użalacie się nad kolektywnym bydłem, tak?.. A tu i prywatnemu się dostało! Gazownicy jeździli na ryby… z materiałami wybuchowymi. Wieś tam głucha… babcia poprosiła byczka zabić – dogadali się na dwa litry. No, chłopy wypili, przywiązali kostkę trotylu między rogi, odpalili… Ani byczka, ani szopy, i w całej wsi – ani jednego całego okna… Nie kłamię – jej – jej: o tym i w gazecie pisali, tylko nie podali, kto narozrabiał – oni się zmyli… Tak więc kolektywne gospodarstwo czy prywatne – to oczywiście, ważne, ale najważniejsze – ludzie. Wy przecież sami mówiliście, że zwierzęta dane są człowiekowi pod jego odpowiedzialność, prawda?..
- Może, i mówiłem… A ty w ogóle czego tam siedzisz: faza?..
- Tak, znów gdzieś przepadła.
- Do wieczornego dojenia?..
- Znajdzie się, obowiązkowo!
Naprzeciw mojej chaty, za rzeką – wzgórze. Mówią, w starożytności na wzgórzu była osada – grodzisko. Bardzo możliwe, ponieważ tam do naszej rzeki wpada jeszcze jedna, a takie miejsca wygodne dla prostego życia. Kilkakrotnie znajdowałem na płyciznach kamienie dokładnie kulistego kształtu, rozmiarem przeciętnej śnieżki, jakimi zimą rzucają się chłopaki. Znaleziska oddawałem do rejonowego muzeum, ale historycy tak i nie wytłumaczyli mi, kto, kiedy i w jakim celu ociosywał kamienne kule.
- To – bardzo historyczne przedmioty – mówili. – Dziękujemy.
Potem w miejsce starożytnych osiedli pojawiły się mniej starożytne, o których nikt nic nie wie. A w ubiegłym wieku – i o tym wiadomo – była tu jedna z pustelni wielkiego północnego monasteru.
Kilku mnichów przyjeżdżało saniowym pociągiem jeszcze za zimy i pozostawali do późnej jesieni. Potem spływali po rzece na tratwach, uwożąc z sobą grzyby, jagody, ryby, dziegieć, grube płótno, samodziałowe płótna i koszule, ziarno … Jednak, ktoś z mnichów pozostawał na zimę, żeby pilnować pustelni a i w ogóle – z potrzeby do odosobnienia.
Pierwotnie wzgórze to całkiem nie było wzgórzem a po prostu częścią wyniosłego brzegu, tworzącego występ przy zbiegu dwóch rzek. Ale kiedyś klin oddzielono od pozostałego wzniesienia głębokim rowem, wypełniającym się wodą: tak powstało samodzielne wzgórze. Rów zachował się, zachowały się zjazdy do zwodzonego mostu. Całe osiedle ogrodzone było głuchym częstokołem z bierwion. Bronili się nie przed ludźmi – przed drapieżnymi zwierzętami: bez takiego zabezpieczenia życie osadników-zaopatrzeniowców przekształciłoby się w nieprzerwaną bitwę z niedźwiedziami, rosomakami i wilkami. Na wierzchołku pagórka wznieśli drewnianą cerkiew – pod wezwaniem świętego Mikołaja, arcybiskupa Mir Licyjskich, cudotwórcy.
Starzy ludzie wspominają, jak w młodości przepływali z rodzicami przez rzekę na święto letniego Nikołaja, to jest dwudziestego drugiego maja według nowego stylu. Podróż zajmowała do dwóch godzin – takie wylewy bywały. Teraz to – rzadkość. Jednakże, za mojej pamięci była wiosna, kiedy rzeka, wylawszy na kilometr szerokości, zajęła całą dolinę: od wioski do szczytu wzgórza; silny nurt, wyprostowawszy rzeczne zakola i zatopiwszy całe gaje, pędził do morza.
W latach trzydziestych cerkiew po kłodzie rozebrali, przewieźli zza rzeki i złożyli obórkę dla cieląt. Założyli hodowlę cieląt – one pozdychały. Założyli drugą – to samo. Wtedy z cieląt zrezygnowali. W czasie wojny oddali ją na opał. Mówią, modrzewiowe kłody były twarde, jak kamień, i każde polanko pozyskiwano niewiarygodnym wysiłkiem. Teraz po pustelni i śladów nie zostało…
Pamiętam, utonął po pijanemu chłopina. Przysłali z miasta nurka. A on mówi zebranym:
- Ja pod tym wzgórzem już trzeci raz. Wy co – pływać całkiem zapomnieliście?.. Za co na was taka kara?..
Tego samego dnia zajeżdżam do centrum rejonu – władze zaprosiły obejrzeć chram, zamieniony w łaźnię. Budynek był okaleczony tak, że ani z zewnątrz, ani od wewnątrz niczym nie przypominał już o swoim pierwotnym przeznaczeniu. W suterynie huczały piece kotłowni, i brudny od sadzy palacz wykrzyczał:
- Gdzie ludzie modlą się, tam nasi – myją się!
Potem, już na podwórku, naczelnicy powiedzieli, że obok bani co raz wybuchają pożary: płoną stodoły, domy, giną ludzie. Faktycznie, dookoła stało kilka opalonych budowli.
- Za co – pytają sami siebie – taka kara?.. Tu, oczywiście, wcześniej był cmentarz, i domy na mogiłach wybudowane… Może, o to chodzi?.. Albo po prostu ludzie tu osiedlili się nieostrożni – nie przestrzegają bezpieczeństwa przeciwpożarowego?..
Święci ojcowie mówili, że nad każdym cerkiewnym prestołem (tronem) stoi Anioł Stróż i będzie tak stać do Drugiego Przyjścia, nawet jeśli chram zbezczeszczony albo zburzony. I oto, jeśli wyobrazisz mnóstwo Aniołów, stojących wśród obrzydliwości i opustoszenia, robi się strasznie. Archijerej pouczał:
- Nasze szczęście, że Bóg jest niesprawiedliwy, dlatego że jest On – miłością, a miłość jest ofiarna. Według sprawiedliwości – nas wszystkich trzeba by było zetrzeć z oblicza ziemi za odstępstwa od wiary i przestępstwa wobec Niego. Ale – cierpi, ale – czeka: pokajania, poprawy – cierpi i czeka, dlatego że kocha… Więc nie traćmy czasu, dopóki On jeszcze cierpi i czeka!..
On był rodowym smolarzem, czyli podobnie, jak i jego rodzice, pozyskiwał sosnową smołę – żywicę. Teraz ta dziedzina, jak i wiele innych pożytecznych dla kraju zajęć, całkiem zrujnowana, a wcześniej – kwitła. Z żywicy przygotowywała się kalafonia, którą, wiadomo, smarowano smyczki do gry na skrzypcach, wiolonczelach i kontrabasach i która, oprócz tego, potrzebna dla lutowniczego zajęcia. Jednakże nie te okoliczności sprowadzały żywicę do kategorii surowca strategicznego – miała ona i jeszcze jakieś przeznaczenie. Nie przypadkowo z dnia na dzień zapotrzebowanie na nią rosło: to już oczywiście nie dlatego, że obywatele chwalebnej Ojczyzny zerwali się coś lutować albo opanowywać smyczkowe instrumenty. Akurat wtedy jeden nasz okręg każdego roku dawał tyle produkt, że wszystkim muzykom ziemi smyczki swoje smarować nie nasmarować się. Wydaje się i lutownikom wystarczyłoby.
Praca to nielekka: od wiosny do późnej jesieni daleko od domu, w lesie, mieszkanie – wagonik, szopa z desek albo jeszcze jakaś tymczasówka. Jednak, smolarze – jako ludzie dość samodzielni – słusznie stawiali się trochę wyżej od podległych kołchoźników. Ci, prawda, odwzajemniali, uważając leśnych ludzi za dzikusów. I też słusznie.
Jednak dla człowieka, który to i chodzić nauczył się, przedostając się za rodzicami od sosny do sosny, praca ta wcale nie wydawała się ciężka. I on uczciwie pracował, zarabiając takie pieniądze, jakie w tych czasach mógł otrzymać tylko generał. Przy tym był on jeszcze myśliwym – kompetentnym i wytrzymałym – i łatwo zdobywał różnego zwierza. Jego działka znajdowała się około dziesięciu kilometrów od wsi, i, znaczy, można było od czasu do czasu odwiedzać dom, aby zmienić bieliznę i dla przedłużenia rodu: parą dzieciaczków on wtedy też się wzbogacił.
Jego życie wywarło wrażenie na przyjezdnego korespondenta, i w jakimś stołecznym czasopiśmie pojawiła się niewielka notatka, której pisane było później powoli, niepostrzeżenie odegrać ważną rolę w losie smolarza. Kiedy zwolniło się stanowisko mistrza, dyrekcja, porozmyślawszy, zatrzymała swój wybór na bohaterze żurnalu. I od tego czasu życie jego poszło po innej drodze.
Władza może przynieść korzyść tylko wtedy, kiedy władca postrzega ją jako służbę, to znaczy – jako ciągły dług, obowiązek i bezwarunkową odpowiedzialność, a jeśli widzi przede wszystkim prawo, to śmierć dla siebie i tragedia dla podwładnych.
Nowy mistrz nie wytrzymał pokusy: smolarze zaczynali cierpieć od jego zaczepek, dręczenia, drwin…
Nagle on zachorował: jakiekolwiek jedzenie wywoływało u niego tak silne bóle brzucha, że musiał całkiem odmówić jedzenia, osłabiony, zaległ. Pogadywano już o smutnym końcu. Wezwawszy jednego ze smolarzy, mistrz poprosił u niego o przebaczenie i polecił przekazać pozostałym, że czuje się winnym wobec nich.
Zawieźli do Moskwy, zbadali, okazało się, że wszystko nie aż tak straszne, jednak potrzebny był rzadki i drogi lek. Nieoczekiwanie on znalazł się u mego przyjaciela: ktoś przez pomyłkę przywiózł z zagranicy ten niepotrzebny mu lek zamiast innego, rzeczywiście niezbędnego. Przyjąwszy podarowany lek, mistrz poczuł się na tyle wspaniale, że natychmiast się objadł. A następnego dnia zażądał wypić.
Wróciwszy do pracy, zmiękł, ale nie na długo: do tego czasu odszedł na emeryturę dyrektor obszaru, i wyższe władze smolarskie awansowały młodego mistrza na nowe stanowisko. Tu on naskoczył na ludzi z nową, niespotykaną dotychczas siłą: teraz cierpieli nie tylko smolarze, ale i traktorzyści, kierowcy, robotnicy i nawet stróż… Jednego on zwolnił, nie dając dopracować pół roku do emerytury; drugiego, puściwszy na podstawie oficjalnego zaświadczenia na pogrzeb, oskarżył o nieusprawiedliwioną nieobecność w pracy, a papierek spalił, a już wszelkich wymuszeń było bez liku. Przyjaciele przypominali mu o minionej chorobie, wyzdrowieniu: ludzie nie cerkiewni, oni, tym nie mniej, łatwo odgadywali za tymi wydarzeniami i karę i przebaczenie... Ale on nic nie chciał słuchać:
- Niech wiedzą, kto tu gospodarz! – i koniec.
Ale najbardziej bezmyślnym samodurstwem było, chyba, zniszczenie tokowisk głuszców: jeśli z jakiegoś powodu nie rozpoczęto wiosennych polowań, dyrektor rozkazywał wyrąbać wszystkie drzewa na kolejnym tokowisku głuszców.
- Niech wiedzą, kto tu gospodarz!
Zimą otrzymali nowy samochód – „Ural”. Jechali wąską leśną drogą, czyszczoną przez buldożer; silnik zgasł – prawdopodobnie, kropla wody, która dostała się do paliwa, zamarzła, kryształek lodu zatknął przewód benzynowy. Dyrektor otworzył pokrywę silnika, stanął na zderzak i, wziąwszy butelkę z benzyną, zaczął po trochę wlewać paliwo bezpośrednio do gaźnika. Załapie – ciężarówka przejedzie metrów dziesięć – piętnaście i zatrzyma się; tak i posuwali się… I tu zza zakrętu naprzeciw nim wyjechał lasowóz (dłużyca)…
Pochylony nad silnikiem dyrektor został po pas zgnieciony między dwiema chłodnicami. On umierał… Ale: „Pragnieniem nie chcę śmierci grzesznika, ale żeby się nawrócił, i żywy był on: i żeby siedemdziesiąt siedem razy wybaczał” – leśnemu tyranowi znów była udzielona możliwość pokajania. Kierowca dłużycy powiedział, że do wioski, z której on dopiero co wyjechał, według tajemniczej konieczności przyleciał helikopter. Zdążyli. Dostarczyli do dużego miasta. Zrobiono operację. Odzyskawszy przytomność, on poprosił ołówek, papier i napisał skruszony list do swoich podwładnych…
Wrócił on ledwie po roku. Chodził z laską. Do tego czasu branża smolarska doszła do upadku, a potem i całkiem przestała istnieć, tak więc las do ostatniej sosenki rozprzedali…
Były dyrektor otrzymuje rentę inwalidzką i siedzi w domu. Kiedy przechyli szklaneczkę – drugą i trzecią, lubi porozprawiać, zwymyślać władzy:
- Niepotrzebnie – mówi – strategiczną produkcję uśmiercili. To wszystko władcy nasi: Nad ludźmi jak chcą znęcają się, na kraj – napluć. I tylko skąd taka swołocz się bierze?..
Niedźwiedzi w naszych stronach pod dostatkiem i spotkania z nimi są sprawą zwykłą. Zdarzało się, na wieś zachodziły. To dwa niedźwiadki przeprawiły się zza rzeki: tam kacze jezioro i w dzień otwarcia sezonu myśliwskiego była strzelanina – przestraszyły się, prawdopodobnie. Niedźwiadki, oczywiście że, nie straszne – biegają wzdłuż drogi, bawią się, ale mamka, która odszukała zabłąkane dzieci, ryknęła z tak okropną siłą, że sąsiedzki prosiak zdechł w swoim ciemnym chlewku od rozerwania serca. A to jeszcze po wiośnie stary niedźwiedź naleciał na kołchozową pasiekę, a ona była obok samych opłotków – i dawaj łamać puste ule. Napracowawszy się, tam też i zanocował, a ze świtem przedłużył swoje niszczycielskie zajęcie. Zrozumiała sprawa – przykro: miodem pachnie, a samego produktu i nie ma… Powstrzymać zwierzę udało się tylko z pomocą myśliwskiego karabinu.
Bywały spotkania zabawne, bywały – spokojne, bywały – niebezpieczne: wspominać wszystko – czasu nie wystarczy. I to przy tym, że na niedźwiedzi ja nie polowałem. Zresztą, raz się skusiłem… Ale zanim opowiedzieć historię, przechowywaną do tej pory w głębokiej tajemnicy, wypada zwrócić się do jej wstępu.
Służyłem wtedy w centrum rejonu, zakwaterowali mnie w hotelu. Tam też pomieszkiwał i nasz rejonowy łowczy, który z pół roku już ciągał się po lekarzach, starając się wyleczyć pogryzioną przez niedźwiedzia rękę: jesienią organizował władzy polowanie na niedźwiedzia, i ono poszło tak niepomyślnie, że, ratując wojewodów, musiał walczyć wręcz i poświęcił prawą rękę.
Po kilku miesiącach, już we wsi, przyjeżdża do mnie ten sam łowczy, a z nim i nasz myśliwy. Sprawa była późnym jesiennym wieczorem. Zapraszają mnie na niedźwiedzia.
- Wy co, mówię – chłopy: jakie polowanie w środku nocy? A ja przecież i nie poluję teraz – przecież wiecie…
A oni błagają i błagają: niby, potrzebny im jestem koniecznie… Nic nie rozumiem:
- U was – mówię – i karabiny, i podświetlenie: a ja co będę robić ze swoją strzelbką?
Oni zmarszczyli się:
- Strzelby, w ogóle, można nie brać…
Ludzie ci byli znani jako niepijący, odpowiedzialni i nie skłonni do pustej gadki.
- A jeśli bez strzelby – pytam – to wy mnie co – w charakterze przynęty bierzecie?
- Nie – odpowiadają poważnie – w charakterze wyjątkowego myśliwego.
Okazuje się, że jeździli oglądać ślady dzików koło pola z owsem i natrafili na niedźwiedzia.
- A dziś – równo rok od tego dnia, jak misio mi rękę pogryzł – mówi łowczy i zaczyna mówić o mistycznym znaczeniu zbiegu swoich wydarzeń…
- Więc wam, co, moleben odsłużyć?
- Po co? Ja niedźwiedzia zastrzeliłem: z przestrachu… A licencji nie mamy! Jedna, oczywiście została – dla gości… Ale na siebie to my jej wystawić nie możemy, a i do chłopów z taką prośbą nie można iść: kiedy oni prosili o pozwolenie, my nie dawaliśmy, a teraz… Ogólnie, ratujcie!
- A co ja z nim będę robić? Ja go i przez rok nie zjem!.. A w dodatku, pieniędzy na pozwolenie nie mam…
Zaczęliśmy się zastanawiać, kto może mieć pieniądze. Pojechaliśmy do przewodniczącego rady gminy, ściągnęliśmy go z łóżka, wysłuchał, podpisał papiery:
- Cała reszta jutro – i poszedł spać.
My wybraliśmy się szukać niedźwiedzia. Znaleźliśmy, wepchnęliśmy do gazika, zawieźliśmy do mnie, i chłopy pół nocy rozbierali go w sieniach. Przed świtem odjechali.
Takie wyszło polowanie.
Jednak i na moleben w swoim czasie kolej nadeszła. Przychodzi raz łowczy do cerkwi.
- Co – pytam – znów na niedźwiedzia?
- Nie. Trzeba podziękować za te dwa wydarzenia, a i w ogóle za to, że jeszcze żyję…
- Ot – mówię – co ciekawego: Pan ciebie przy pomocy niedźwiedzi i do modlitwy przyprowadził.
- Ono, może, i nie bardzo ciekawe – wzdycha – za to bardzo łatwe do zrozumienia.
Wracam z odległej parafii – samochód zatrzymuje nieznajomy mężczyzna:
- Jestem przewodniczącym tutejszego kołchozu, specjalnie na was czekam: mam do was sprawę – i zaprasza do biura.
W rejonie półtorej dziesiątki kołchozów, i wszystkimi przewodniczącymi się znamy, ale ten cały czas unikał.
Zachodzimy do gabinetu.
- Dziękuję – mówi – za przedszkole: budowa zakończona i na dniach wpuszczamy dzieci – kołchozową, można powiedzieć, zmianę, więc jestem waszym dłużnikiem i jest okazja… Nie, no popatrzcie: ustawili na stole komputer, teraz i rozłożyć się nie ma gdzie…
Przypomniałem sobie, że wiosną wyświęcałem zakładkę drewnianego budynku: stare przedszkole spłonęło doszczętnie, a budowa nowego przeciągała się z powodu jakichś problemów.
- Skoro skończyliście budowę – mówię – dobrze byłoby lokal wyświęcić.
- To – kiedy powiecie: kierowniczka przedszkola – moja małżonka, ona, właściwie, poprzednim razem was zapraszała.
- Jeśli kierowca poczeka – mówię – to choćby i zaraz.
- A co nam kierowca? Transport zawsze znajdziemy, zostawajcie… Tym bardziej, że dziś powszechne święto – dzień rybaka… Ja przeczytałem książkę, którą mojej żonie podarowaliście – Ewangelia się nazywa: tam dla rybaków wielki szacunek… A i za cóż na mnie ta pałka? Wyobrażacie: ostatnie pieniądze z konta zdjęli i przywlekli komputer – teraz i szklanek nie ma gdzie postawić… Już lepiej części zapasowych bym kupił albo ropy. „Nie – mówią – powszechna komputeryzacja”…
Jeszcze jakiś czas rozmawialiśmy w takim duchu: ja próbowałem przystąpić do poświęcenia przedszkola, przewodniczący namawiał zostać na świętowanie. Nieoczekiwanie go olśniło:
- A pójdziemy przecież na ryby!.. Ja i brodnik (rodzaj sieci) mam, i miejsce znam: połów – carski!
Dzień był taki duszny, taki zakurzony, że myśl o rzecznym chłodzie okazała się zwycięska. Kierowca też się przyłączył:
- Mnie – mówi – do batiuszki na cały dzień wysłali, można porybaczyć. Tym bardziej jeśli do domu ryby przywiozę – gospodyni się ucieszy! A ryba po suchym nie chodzi, tak więc i dla mnie coś-niecoś przypadnie.
Przewodniczący przyciągnął sieć, stoczyliśmy się nad rzekę i, zostawiwszy ubrania w samochodzie, poleźliśmy do wody. Gospodarz, jako najwyższy, wziął na siebie dalsze skrzydło i poszedł na głębszy nurt, krępemu kierowcy wypadło brodzić wzdłuż brzegu po gęstych zaroślach osoki (turzycy), a mi – płynąc z tyłu i w razie zaplątania za pniaki nurkować i rozplątywać.
- Przy waszej figurze ciała – geometria niezatapialna – wyjaśnił przewodniczący.
Tu okazało się, że zapomnieliśmy ciężarków dla motni – ogonowej części brodnika. Zawoławszy wyrostków, skaczących z urwiska, przewodniczący kazał przynieść nieduży okrągły kamień: niedaleko widniała górka kamieni, zebranych z pola. Dzieciaki, a ich było pięciu, pobiegli po kamienie, potem z powrotem, ale te ciężarki zostały odrzucone.
- Małe! – krzyczał przewodniczący.
- Duże! – krzyczał po minucie.
W końcu w rękach jednego z chłopców znalazł się kamień odpowiedniego rozmiaru, i przewodniczący zakomenderował:
- Dawaj!
Każdy z pięciu przyjął to do siebie, i wszyscy, zgodnie skoczywszy „po żołniersku” z kamieniami w rękach, skryli się w odmęcie.
- No i gdzie teraz kołchozowa zmiana? – zapytał kierowca.
- Kołchozowej zmianie – koniec – podsumował przestraszony przewodniczący.
Ale chłopcy, roztropnie uwolniwszy się od kamieni, powynurzali się.
Dalej przedsięwzięcie szło bez przygód. Obeszliśmy wszystkie godne uwagi miejsca: zagłębienia, zatoki, mielizny, jamy – ryby wprost rzucały się w nasz brodnik. Czasami po brzegach widać było ludzi, którzy przetrząsali siano: rozdawaliśmy szczupaki, jazie, okonie – i sieć znów napełniała się zdobyczą.
Kiedy wróciliśmy do samochodu, wyjaśniło się, że czytanie Pisma Świętego zainspirowało przewodniczącego nie tylko do rybołówstwa.
- Chcę – ogłasza – ochrzcić się.
- To – mówię – możliwe.
- Chcę wprost teraz, w rzece.
- I to – mówię – możliwe. – I ochrzciłem go.
Kończył się dzień na podwórzu u przewodniczącego. Póki przygotowywano uchę, poświęciłem lokal przedszkola. Po kolacji kierowca odwiózł mnie do domu.
Zaprosili do wiejskiej szkoły. Długo nie decydowali się, a potem nagle zaprosili: zaczęła się epidemia grypy, i zabrakło nauczycieli. Przyszedłem do starego piętrowego budynku, budowanego, prawdopodobnie, przed tym jeszcze, jak ludzie wyprowadzili swoje pochodzenie od małpy, i dowiedziałem się dużo nowego i nieoczekiwanego. Po pierwsze, okazało się, że uczniowie klas starszych czytają ledwie-ledwie, jak Filipek Tołstoja – sylabizując.
- Co się dziwicie? – pytają nauczycielki. – Dzieci od dawna już książek nie otwierają – teraz od rana do wieczora telewizor i magnetofon…
Po drugie, poproszono mnie „nie wysilać się na temat duszy, ponieważ wszystkim cywilizowanym ludziom wiadomo, że człowiek – zbiór komórek i nic więcej”. Przy okazji nauczycielka biologii wytłumaczyła teorię ewolucji: „Jeden pobiegł – został zającem, drugi popełzł – został wężem, trzeci zamachał przednimi kończynami – i pofrunął, czwarty wspiął się na tylne łapy – został człowiekiem… Ale w ogóle, wszystkie zwierzęta wyszły z wody: to trzeba zapamiętać…” Z powodu pochodzenia gatunków nawet nie protestowałem: no takie wyznanie u ludzi, co tu zrobisz! A z wodą jakieś nieporozumienie wyszło.
- Jak to – pytam – krokodyle tam różne, żółwie? Dawne zwierzęta, a rodzą się na ziemi i dopiero potem lezą do wody…
- Wy – mówi – co, biolog?
- Nie.
- W takim razie nie zadawajcie pseudonaukowych pytań.
Ja więcej i nie zadawałem.
Nauczycielka historii poinformowała, że Związek Radziecki uczestniczył w drugiej wojnie światowej po stronie wielkiej Ameryki, która rozgromiła faszystów – okazuje się, tak teraz przyjęte traktować pamiętne zdarzenia. Dyrektorka szkoły, zgodnie z ostatnimi zaleceniami ministerstwa, zaproponowała opowiedzieć, kim jestem według kalendarza astrologicznego, kim – według wschodniego, kim byłem w „poprzednim życiu” i co oczekuje mnie w życiu przyszłym… Tych też nie było o co pytać.
Przeznaczono mnie do zajmowania „okienek” – lekcji, na których nauczycielek z jakiegoś powodu nie było. A powodów takich na wsi dużo: i zbieranie ziemniaków, i cielenie się kozy, i zakup prosiaka, i przetwarzanie żurawiny z borówkami, i, zrozumiała sprawa, choroby… Czasami „okienka” przeciągały się na cały dzień.
Pewnego razu pod koniec takiego dnia dyrektorka zainteresowała się, co robiłem na lekcji historii, której tematem było „Czas Smuty”. Odpowiadam, że opowiadałem o czasie Smuty, o patriarsze Jermogenie, który odmówił pomazać na tron polskiego królewicza, o tym, jak broniła się Trojce-Siergijowa ławra, jak jej stolnik Awraamij Palicyn pływał tam i z powrotem przez rzekę Moskwę, godząc skłócone ruskie wojska…
- A na lekcji fizyki: „Siła nośna”?
O sile nośnej, oczywiście, opowiedziałem, a przy okazji – o konstruktorze samolotów Sikorskim i o jego pracach teologicznych.
- A na lekcji literatury: „Królowa Śniegu”?
- Ta bajka – mówię – chrześcijańska według swego ducha, więc my nigdzie nie zbaczaliśmy, a rozmawialiśmy o dobroci, miłości, samoofiarności…
Historię i fizykę mi wybaczono, ponieważ po prostu „wprowadziłem informację uzupełniającą”, czego nie zabraniają wskazówki metodyczne, a z literaturą wyszła bieda. Zapraszają na radę pedagogiczną.
- W jakich – pytają – poradnikach metodycznych napisane o chrześcijańskim duchu bajki „Królowa Śnieżka”?
- To – odpowiadam – i tak widać, gołym okiem.
A oni się przyczepili: podaj im poradnik – bez poradnika w żaden sposób nie można! I odsunięto mnie od zajęć!
Przypomniały mi się wtedy słowa apostoła Pawła: „A uczyć kobiecie nie pozwalam… Albowiem najpierw stworzony został Adam, a potem Ewa”. Apostoł mówi tu o pierwotnej zależności kobiety od pierwowzoru – oto i oczekują one wskazówek. Samo w sobie to wcale nie straszne, całkiem naturalne i właściwe, ale kiedy oczekiwanie na „poradniki metodyczne” z pokolenia na pokolenie zaszczepia się chłopcom… Bojarskie dzieci, pewnie, w wieku siedmiu lat zabierano od mamek i niań i powierzano wojsku, gdzie zaczynało się męskie wychowanie: oto i wyrastali wielcy wodzowie – wybawcy Ojczyzny. A i po prostu – normalni mężczyźni, gotowi samodzielnie podejmować decyzje i ponosić za nie odpowiedzialność.
Dobrze jeszcze, że nauczycielka literatury po kilku dniach namysłów znalazła wyczerpujące wytłumaczenie moich rozważań:
- Przecież Andersen nazywa się właśnie Hans Chrystian – chrześcijanin znaczy!
I na następnej radzie pedagogicznej postanowione było zdjąć ze mnie surową epitymię.
Na każdej samochodowej bazie jest swój pies stróżujący, najczęściej zwany Cylindrem, Dętką albo Kardanem. U naszych mechanizatorów też pojawił się swój Kardan, jednakże on był nie psem, a lisem, dokładniej mówiąc – lisem-samcem. Pierwszego pojawienia się jego w garażu nikt nie pamiętał – pewne tylko, że wydarzyło się to letnią porą, kiedy lisy wyglądają niepokaźnie i podobne są bardziej do wyleniałych kotów, niż do siebie.
Co spodobało się Kardanowi wśród kombajnów i traktorów – zagadka, jednak on przychodził prawie codziennie. Papierosowego dymu lis, jak i wszystkie zwierzęta, nie znosił, do zapachu wódki odnosił się spokojnie, ale ile by chłopy nie częstowali, pić odmawiał. I oto, przy takich swoich kłopotliwych cechach, on najbardziej cenił właśnie męską kompanię.
Na początku myśleliśmy, że on od małego był oswojony, ale uciekł od gospodarzy, jednak lis nie tylko nikomu nie pozwalał pogłaskać się, nikt ani razu do niego nawet się nie dotknął.
No, dziwowali się, dziwowali się ludzie, a potem się przyzwyczaili. Idzie, powiedzmy, ktokolwiek z chłopów do roboty, Kardan wylezie z krzaków i drepcze obok. Albo, na przykład, urządzą się mechanizatorzy w starym pozbawionym kół autobusie wypić wódeczkę, Kardan siedzi przy drzwiach i słucha rozmów. Nikt go nie podkarmiał, no bo i zrozumiałe: zagryzali przecież chłopy nie kurczakami, a solonym ogórkiem, do którego dziki zwierzak szczególnego zainteresowania nie odczuwał. Zgłodnieje – przebiegnie się na pole, złowi ile trzeba myszy i – z powrotem.
Psów Kardan się nie bał. Po pierwsze, garaż znajdował się daleko od wioski, po drugie, lis był niewątpliwie przebieglejszy i bardziej sprytniejszy od swoich udomowionych współplemieńców: mógł wdrapać się i na dach stróżówki i na kombajn.
Tu trzeba wyjaśnić, jak wyglądał kołchozowy garaż. To – parterowy murowany budynek warsztatów, obok którego rozciągało się prawdziwe błotniste jezioro – miejsce manewrowe maszyn. Na przeciwległym brzegu jeziora – kryty garaż dla samochodów osobowych. Za nim rzędami stały sprawne kombajny, kosiarki, i traktory. A już za nimi, po rozległej łące, porozrzucane były popsute, połamane okazy różnych maszyn rolniczych. Do łąki przylegał las – gdzieś w tym lesie żył właśnie przyjaciel kierowców.
Spokój trwał do jesieni, póki Kardan nie zaczął płowieć, zamieniając się w puszyste zwierzę. Tu chłopy zakłopotali się: zaczyna się sezon łowiecki, zwierzę może na strzał wyleźć i do pułapki trafić… Myśliwych, prawda, u nas niewielu, i oni obiecali do oswojonego lisa nie strzelać, a sidłami na poważnie zajmował się tylko jeden myśliwy, który zgodził się zastawiać je dalej od naszego kołchozu. Mechanizatorzy uspokoili się, ale nie na długo: wśród zimy, kiedy zaczęły się lisie gody, Kardan znikł.
Chłopi, mało skłonni do przejawiania czułych uczuć, przyznawali się: „Jak tylko natrafisz na lisi ślad, myślisz: czy to kolega nasz pobiegł?” A i ja: zobaczyłem przez okno liska, wyszedłem na ganek i cicho zawołałem: „Kardan” – ale tylko śnieżny kurz się wzbił!..
Jakoś wiosną zachodzi do mnie długi elektryk: zwrócić przeczytaną książkę i poprosić o nową.
- Oto – mówi – bardzo zainteresowała mnie rozsądność. – Nie pamiętam już, co za pracę przyswajał on tym razem: wydaje się, kazania któregoś z ojców Cerkwi.
- Tak – zgadzam się – pojęcie bardzo ważne.
- Rozsądność ważniejsza od wszelkiego formalizmu.
- To – pytam – ty o czym?
- Na przykład, polować na dzikie zwierzęta można?.. Można. I jeśli człowiek zdobędzie futerko na czapkę sobie, żonie czy dziecku – też nie grzech. Bo co zrobisz? U nas mrozy takie, że bez futrzanej czapki się nie da. A jeśli nawet i na sprzedaż – pieniędzy to ludzie nie mają, nie ma za co żyć. Dobrze rozumiem?.. Teraz pomyślmy dalej, i nie formalnie, a według rozsądku: jeśli zastrzelę lisa – nie grzech, a jeśli Kardana?..
- Oto – mówię – do czego ty teologię dopasowywałeś…
- Chłopi opowiadają, jeden tu… skórkę rudą sprzedaje… niedrogo: bok dziurawy, a futro dookoła opalone – z bliska strzelano… Jaki lis człowieka do siebie podpuści? Tylko Kardan… Co teraz z tym gadem robić?
- Pomódl się za niego.
- To – formalnie, a według rozsądności?
- Pomódl się.
- Szkoda. A ja już… – i zaczął opowiadać o wszelkich elektrycznych podstępnych knowaniach, które wymyślił przeciwko złoczyńcy: jedne były zupełnie nieszkodliwe, ale inne – w rodzaju doprowadzenia odizolowanego kabla pod otwór ubikacji zewnętrznej – nawet niebezpieczne.
- I za ciebie – mówię – trzeba się pomodlić, a to nawymyślałeś okropności.
- A wy, między innymi, na moje podstępne plany wcale się nie sprzeciwiacie! I nawet jakby przeciwnie… To – według rozsądność?
- Nie – mówię – według namiętności. Tak że jeśli według rozsądność, trzeba i za mnie się pomodlić.
Przyjechali posłańcy od miejscowego kierownictwa: mówią, że wsi naszej – najstarszej w okręgu – mija sześćset lat, z tego powodu odbędzie się powszechna zabawa i dlatego koniecznie trzeba będzie któregoś lipca przysposobić pogodę.
Jest w tym coś dziwnego, ponieważ wieś nasza nazwana na cześć święta Przemienienia Pańskiego, niezmiennie obchodzonego dziewiętnastego sierpnia według nowego stylu, i, myślę, od wieków tego dnia zawsze wypadała wspaniała pogoda, a skąd wzięło się któregoś lipca?.. A stąd, mówią, że szef administracji w sierpniu ma urlop, i dlatego urodziny wsi trzeba przełożyć.
Znaczy, sześćset lat przed nami przywędrował tu ochrzczony człowiek, wybudował cerkiew, poświęcił ją Przemienieniu Pana naszego Jezusa Chrystusa z nadzieją, rozumie się, na przemienienie całej tej okolicy i wszystkich jej ludzi, a teraz świętowanie trzeba przekładać z tego powodu, że od nowa zdziczałe miejscowe władze wybrały się do azjatyckiego kraju nakupować szmatek… Tłumaczę, że do Władzy Niebieskiej zwracać się z taką głupotą nie można. Odjechali.
Po jakimś czasie pojawiają się nowi pełnomocnicy – pracownicy kulturowi z regionalnego centrum. Chłop w kapeluszu – on bezpośrednio tak i wszedł do cerkwi – główny w tym oddziale.
- U mnie – mówi – do was sprawa. – Przy tym oparami od niego niesie tak, że przebywać obok w żaden sposób nie można.
Odstąpiwszy na kilka kroków, tłumaczę w sprawie nakrycia głowy. On niechętnie zdejmuje kapelusz i miarkuje gdzie go umieścić. A przy nim damula – sekretarka – akurat bez jakiegokolwiek przykrycia utlenionych kędziorów. Główny kulturalny człowiek nasadza kapelusz na jej biedną głowę.
- Niezbędna – mówi – ładna pogoda na świętowanie.
Zainteresował się ikonami: które, niby, cenniejsze? Polecił sekretarce wszystko dokładnie zapisać. Potem zapytał na temat cerkwi – z którego wieku…
- Dziewięćdziesiąte lata dwudziestego – odpowiadam.
- Nieźle się zachowała – mówi.
Sekretarka w kapeluszu tłumaczy:
- Dziewięćdziesiąte lata dwudziestego wieku – to teraz.
- W takim razie umieść w rubryce „Nasze osiągnięcia”…
W swoim czasie nastaje nieprawidłowy dzień wielkiego świętowania. Z rana wybieram się na służbę – deszcz. „Cóż – myślę – normalna sprawa, mógłby nawet i śnieg popadać”. Odsłużyliśmy. Babcie-parafianki ponure stoją – na podwórko wychodzić nie chcą. Patrzę, a wśród nich sekretarka człowieka kultury – kędziory u niej teraz fioletowe, ale za to chusteczka na głowie. Cóż, pytam, ona w taki mroczy kolor się wymalowała? Okazuje się, władze poleciły z okazji święta i możliwości przyjazdu władz ze stolicy, „ponieważ fiolet teraz w modzie”. A gdzież, pytam, władze? Okazuje się, że władza już nabankietowała się i oddaliła się kto dokąd. Jakoś tak bardzo szybko oni, mówię, aż się nie wierzy.
- A oni już dobę bankietują.
Tu jeszcze zjawiła się przemoczona nauczycielka – emerytka, która u mnie za lektora: prosi o wybaczenie, że się spóźniła – koza jej zachorowała.
- Ile – pytam – u ciebie kóz?
- Tak jedna.
- A u twego dziadka ile było?
- U dziadka? A u niego koni było pięcioro, krów – cztery, a owiec i kóz – kto je wtedy liczył?
- A do cerkwi on chodził?
- Każdej niedzieli!
- Oto dlatego u niego tyle wszystkiego było. A ty – tak z jedną kozą i zostaniesz.
Ona prosi o epitemię, i zostawiam ją w chramie czytać pokajanny pięćdziesiąty psalm, który ona zawsze czyta z błędami. Zresztą, jak i wszyscy pozostali. A my kierujemy się do centrum święta – ku drewnianemu pomostowi, wybudowanemu na wysokim brzegu rzeki. Z powodu deszczu przedstawienie w żaden sposób nie mogło się zacząć, i ludzie, którzy zajęli miejsca na ławkach, cierpliwie ściskają się pod parasolami. A i jarmark, na który specjalnie majstrowali stragany z desek, milczy: koszyki, łapcie, kolorowe chodniki (dywany), miód – wszystko schowane od deszczu pod foliami. Odsłużyłem moleben, wskazany przed rozpoczęciem dobrego czynu, i znów poszedłem do chramu: ktoś z przyjezdnych poprosił aby go ochrzcić. Potem jeszcze i ukoronowałem pewną niemłodą parę. I tu deszcz przestał: wyszło słońce. Przeczytaliśmy odpowiednie do sytuacji dziękczynne modlitwy, i na tym nabożeństwa się skończyły.
A święto dopiero zaczęło się rozkręcać: zagrali harmoniści, zaszumiał jarmark, wytoczyła się skądś beczka domowego piwa… Cała ta wrzawa trwała do pełnej ciemności.
Kiedy ściemniło się, znów zaczął się deszcz.
Latem, kiedy i w naszych przechłodzonych stronach robi się ciepło, chociaż i nie na tyle, żeby można było chodzić boso, przyjeżdżają miejscy urlopowicze – po grzyby – jagody, na ryby. Rybołówstwem, uczciwie powiedzieć, nie pochwalisz się, a oto jagód i grzybów – do woli. Prawda, z grzybami jednostajność: prawdziwki wszystko, jedynie co jesienią – wełnianki jeszcze i trochę rydzów, a innych prawie nie spotkać. Natomiast już z jagodami – do wyboru: poziomka, czarna jagoda, malina, żurawina, borówka, borówka bagienna, malina kamionka, moroszka, dzika porzeczka – czerwona i czarna, dzika róża, jarzębina, kalina, czeremcha, lecznicze jakieś w rodzaju mącznicy lekarskiej albo głogu… Może, coś i zapomniałem… I, jest nawet rzadki w obecnych czasach cud – malina tekszla: malutka jagódka z wyjątkowym, nieziemskim aromatem – zerwałeś, położyłeś na język i tobie ani jagódki, ani aromatu – tak bardzo mała, niestety.
Pewnego razu odnajduje mnie pewna nadpobudliwa kobieta, która przyjechała z Moskwy i, prawdopodobnie, po te same jagody, dlatego że cała twarz jej w bąblach, a komarom, muchom, pająkom i meszkom od jagodowych urlopowiczów – przewielka radość i znacząca w krótkim ich życiu pociecha. I zwraca się ta kobieta z nieoczekiwaną prośbą: poświęcić jakieś słupki, które postawiła w miejscach, gdzie niegdyś były kaplice. Przyznam się, nie wszystko zrozumiałem z zagmatwanego opowiadania, ale wychodziło, że jechać trzeba ponad trzydzieści kilometrów i samochód po mnie z całą pewnością przyślą.
Następnego dnia znalazłem się w mało znanej wsi. Najpierw piliśmy herbatę w przestrzennej i jasnej izbie, gdzie, przy okazji, klientka moja pojawiła się na Boży świat: z sufitu do tej pory sterczał kuty hak z kółkiem, do którego w swoim czasie podwieszana była wyciągana ze schowka kołyska, a po tutejszemu – chwiejka. W chwiejce tej wyrastała i ta nadpobudliwa kobieta, jej bracia i siostry, któreś z ich rodziców, a możliwe, dziadek czy też babcia – tak stara była ta chata
Trzeba zauważyć przy okazji, że chaty w naszych stronach – północnego układu: metrów z dziesięć w szczycie, ze dwadzieścia pięć – od końca do końca i w dwie kondygnacje, czyli pięćset metrów kwadratowych i strych jeszcze i podziemie… Poświęcając takie budowle, z początku co raz wpadałem w rozpacz – chodzę, chodzę sobie, kropię i kropię i nagle zabłądzę: dookoła drzwi, schodów, jak na statku – dokąd iść? Tu – krowa, tam – cielę, to –owce, to… to – kozioł – drań… Przepychasz się we wszystkie strony wśród kurczaków, prosiaków i kotów, póki ludzi nie znajdziesz… Potem już bez przewodników za takie zajęcie nie brałem się: nigdy nic nie wiadomo – zabrniesz w największą głębinę, a gospodarze tymczasem podpiją i o tobie zapomną…
Oto w takiej chacie poczęstowaliśmy się mocnym aromatycznym czajem: kobieta, ona tylko z urodzenia tutejsza, a tak przecież – z młodych lat moskwianka, znaczy, nauczyła się rozumieć w piciu herbaty sens i zaparzała po moskiewsku. A potem poszliśmy ku starej czeremsze przy drodze. Stał tam zwykły słupek wysokości człowieka, jakie stosuje się do wykonania płotów i ogrodzeń. U jego wierzchołka był pięknie wyrzeźbiony prawosławny krzyż, pod którym w specjalnym wgłębieniu umieszczona była zawinięta w nieprzemakalną folię tekturowa ikonka świętego Nikołaja, arcybiskupa miasta Mirry w Licji.
- Kapliczka na pewno poświęcona była Nikołajowi Cudotwórcy?
- Tak, ja choć i maleńka byłam, ale dokładnie pamiętam ikonę Nikołaja – zimowego i łampadkę, prawda, łampadka za moich czasów już nie świeciła. A potem wszystko gdzieś znikło, ale kapliczka długo – długo jeszcze stała, póki jej nie spalili… Tylko kamienie z fundamentu zachowały się…
Rzeczywiście, cztery kamienie węgielne leżały na swoich pierwotnych miejscach
Przeczytawszy odpowiednie w takim przypadku modlitwy, pokropiłem pamiątkowy znak świętą wodą, i skierowaliśmy się ku suszarni ziarna, gdzie, jak się okazało, za dawnych czasów znajdował się cmentarz. Tu rzadko gdzie natrafisz na grób starszy od sześćdziesiątych lat, kiedy kolejny atak na pozycje rosyjskich chłopów, odbywający się pod sztandarem „braku perspektyw wsi”, zakończył się pełnym zwycięstwem. I razem ze zburzonymi wioseczkami poszły pod buldożer albo w ogień nie do końca zniszczone podczas poprzednich batalii kapliczki, chramy, z nimi przy okazji – cmentarze. Teraz wszystkie te użyteczne obiekty bez śladu zniknęły w rozległych przestworzach pól, porastających nieprzebytymi krzakami, których gałęzie, a po tutejszemu – witki, nadają się do wyplatania ładnych koszy. Ale to teraz, po kolejnej onieśmielającej (zniechęcającej) swoją błyskawicznością bitwie pod sztandarem „nieopłacalności kolektywnych gospodarstw”, a wtedy kołchozy jeszcze istniały i różne niezbędne dla chłopskiego zajęcia zbudowania też. Oto i skierowaliśmy się do suszarni – trzeba było poświęcić krzyż, który przypominał o tych, którzy pokornie spoczywali pod nogami.
Potem wróciliśmy do wsi i poświęciliśmy słupek na miejscu drugiej kapliczki – ku czci Kazańskiej Ikony Matki Bożej. W końcu dotarliśmy do studni, bezczeszczonej to przez kota, to szczury, to wrony.
- A dlaczego one – pytam – tak chętnie tu skaczą?
- Bratanek mój wrzuca… On trochę tego – i postukała wskazującym palcem w skroń – w tym roku i do wojska go nie wzięli… Nikogo z naszej wsi nie wzięli… Trzech poborowych, i żaden się nie nadaje – mówiła przerywając i z pośpiechem. – Z pokolenia ojca – wszyscy mężczyźni ze wsi na wojnę poszli… Z mego pokolenia – wszyscy chłopcy w wojsku służyli… Niektórzy nawet w marynarce… A teraz my już nie damy obrońców Ojczyźnie… Zostali sami durnie… Takich i na traktor posadzić nie można, nie to że broń powierzyć… A kogo oni zrodzą?.. Jeśli zrodzą, oczywiście… Mówię bratu: batiuszka przyjedzie, choć syna ochrzcił byś… On omal nie z pięściami na mnie się rzucił… Chociaż słupki i krzyż sam zrobił… Za wódkę, prawda… Ale chrzcić się, mówi, i za wódkę nie będę… I syna nie dał ochrzcić… Kapliczkę Nikołajową, przy okazji, brat i spalił… Kiedy przyszliśmy słupek wkopywać, myślałam, choć jakiekolwiek uczucia w nim odżyją… A on – dosłownie jak pień bezduszny… W ogóle to u nas wszyscy nie chrzczeni… Jedynie tylko staruszka jedna… A i ja ochrzciłam się niedawno… W Moskwie…
Zapytałem, kim jest za zawodu: Gdzież myślę można rozmawiać w tak dziwaczny sposób?
- Kierownik zmiany na telegrafie… A przedtem wiele lat przepracowałam jako telegrafistka – telefonistka – i od razu zaczęła opowiadać o planie odbudowy kapliczki: gdzie zdobyć drewno, deski, elementy metalowe na dach, u kogo zamówić ikony…
Ja zaś nie nadążałem odbierać telegramu i dlatego postanowiłem przełączyć aparat:
- Na dziś jeszcze jakieś plany mamy?
- Wyświęcić dom… Zjeść obiad… A potem kierowca odwiezie was…
- On choć doczeka się?
- Oczywiście… Sąsiad… Daleki krewny… W kinie pracuje… Samochód mu na cały dzień dali…
I poszliśmy wyświęcać jej pałac: to był piąty z rzędu moleben – język zaczął mi się plątać. Chodziliśmy, chodziliśmy – po pokojach, korytarzach, komórkach, spiżarniach, zakątkach, stodółkach i opustoszałych chlewach, w których ilości dawno się pogubiłem; nadpobudliwa to popychała mnie z jednych schodów na drugie, to zabiegała z przodu, żeby otworzyć drzwi…
- I ostatnie – ogłosiła – szopa na siano…
Przed nami otworzyła się przestrzeń takich nieogarnionych rozmiarów, że od razu zajrzałem do naczynka z wodą – czy wystarczy świętej wody do okropienia. Przechwyciwszy moje spojrzenie, ona błyskawicznie telegrafowała:
- U mnie jest… Kreszczeńska*… Zaraz przyniosę… tylko stójcie na miejscu… nigdzie nie odchodźcie – i wybiegła.
To był stary północny skład na siano z bardzo szerokimi wrotami dla wwiezienia pochyłego pomostu, po którym koń mógł wciągnąć tu – na piętro – furę lub sanie. Tu zaprzęgowy transport rozładowywano.
Napełniwszy naczynko, obszedłem z kropidłem wymieciony sianował – tylko w jednym kąciku garść przeschniętej trawy, koszonej, chyba, jeszcze przez rodziców gospodyni.
- Stadion: do piłki nożnej, może i przymały, a siatkarskie boisko – akurat się zmieści i widzom miejsca wystarczy.
- Kiedyś to tu i naprawdę był stadion – uśmiechnęła się. – Ojciec latem na kosiarce pracował, przynosił zajączki – ma-maleńkie… My z bratem wykarmialiśmy je – wydało mi się, że zaczęła mówić spokojniej i bardziej miękko – przed zimą one wyrastały i urządzały wyścigi: po ścianach, suficie – no, po dachu… Dom pokryty był jodłowymi deskami, więc one po tych deskach – z dołu, od wewnątrz – latały… Uszkami do dołu… Śmiesznie… Żyły swobodnie – mogły i na podwórko wyskakiwać, ale zimą daleko nie biegały… Tak, po ogrodzie cały śnieg przemielą – i znów do domu… A wiosną – odchodziły… Na początku na dzień, na dwa, a potem – na zawsze… Latem pójdziesz do lasu na grzyby czy na jagody, spotkasz jakiegoś zajączka: on znieruchomieje i patrzy na ciebie… A ty myślisz: może to twój wychowanek?.. One przecież prawie oswojone się stawały – nawet pogłaskać się czasem pozwalały… Bydło do nich odnosiło się normalnie… Piesek u nas był – spokojny taki: całkiem uwagi nie zwracał… Kot tylko… Śpi gdzieś, a one biegają tak i nalecą na niego… Przypadkiem czy specjalnie – nie wiem… Kot wrzaśnie – i za nimi, ale czy dogoni?.. Z zajączkami tymi całe dzieciństwo minęło: i moje, i bratnie… A teraz oto nie zawsze przywitać się zechce… Zwłaszcza po tym, jak się ochrzciłam i zaczęłam do cerkwi chodzić… Gdyby jeszcze tylko on… Cały dzień z nią po wsi i wokół niej łazimy… Choć by i jednego człowieka zobaczyli?.. Właśnie to tak: wszyscy się pochowali… Krzyża się boją… I w domu – w Moskwie – u mnie to samo: nikt do cerkwi nie chodzi… Bieda!.. Co powinnam zrobić, żeby im pomóc, żeby zbawić?.. Batiuszka, który mnie chrzcił, mówił, że Pan teraz dał każdej ruskiej rodzinie, no – nazwisku, rodowi, po jednym wierzącym… To, mówi, jak po rozbiciu statku: pluszczą się ludzie w oceanie niedużymi takimi… grupkami… Batiuszka jakoś ładniej mówił, ale zapomniałam słowa… I nagle jednemu z każdej grupki dana jest łódź… I wszyscy mogą się uratować – miejsca wystarczy… On wyciąga do nich ręce… Ale oni odwracają się i dalej sami pluskają dłońmi po falach: niby, sami wypłyniemy… Właśnie tak batiuszka mówi… A wy co o tym powiecie?..
Powiedziałem, że batiuszka pewnie miał rację.
- Ale wtedy człowiek, który w łódce, no, który uwierzył, będzie odpowiadać za nich na Strasznym Sądzie?.. Zrozumiałe, że przede wszystkim odpowiedzą ci, którzy odmówili się uratować… Ale jeśli ten, w łódce, pracę swoją będzie wykonywać niedbale?.. Jak Uważacie?.. A mi nic nie wychodzi… Staram się, staram się – żadnego pożytku…
- A nie zadręczajcie się – mówię – wszystko idzie normalnie i w swoim czasie z Bożą pomocą to, co powinno wyjść, wyjdzie.
Tu ona zaczęła wyliczać różne słabości ludzkie, próbując ustalić, które z nich bardziej niż pozostałe przeszkadzają jej w dobrym uczynku łodziowego zbawiania.
- Wiosłami – mówię – mocno machać nie można, bo tonący się boją, a i po głowie wprost można uderzyć. – Ona z jakiegoś powodu ucieszyła się z tego pouczenia, i w końcu poszliśmy na obiad.
Potem jechałem do domu i myślałem, że moskiewski batiuszka – zuch: chroniąc nieokrzepłą duszę nowonawróconej, nie odkrywał dalszej perspektywy morskiej akcji. Tymczasem wydaje się, że oni dosyć zdecydowani: skoro już w tych łodziach miejsca wystarcza dla wszystkich, to nowych środków pływających może nie być. I kiedy lekka bryza uniesie wszystkie łódeczki za brzeg widocznego horyzontu, nie zostanie nikogo, kto mógłby wyciągnąć rękę do tonącego i utrzymać go. Możliwe, łódki te – nasza ostatnia nadzieja, ostatnia szansa.
*Woda Kreszczeńska – uświęcona „wielkim rytem” w dniu święta Chrztu Pańskiego i jego wigilii
Na początku dwudziestego wieku tutejsi chłopi odważnie dobrnęli w górę rzek i strumieni do samych źródeł. Karczowali las, budowali chaty, obsiewali zagonki ziemi. Urodziło się ziarno – potrzebne były młyny, nagromadziło się zboża zaczęły pojawiać się drogi, a przy drogach – zajazdy, kuźnie i stajnie… Nie zasiedlone zostały tylko bagna. A i to, jeśli wśród bagna była odkryta woda, na brzegu osiedlał się jakiś ponurych kawaler, zajmujący się rybołówstwem. Epoka rolniczego romantyzmu, która odcisnęła na sobie imię Piotra Stołypina, trwała niedługo: później jej osiągnięcia zostały starannie zniszczone i wytarte z pamięci.
W naszych stronach jeden chutorek został. Reliktowy. Było w nim cztery zagrody i czworo mieszkańców – krewni sobie nawzajem. Kilka razy zjawiałem się tam, żeby udzielić Eucharystii Jelizawiecie, też, właściwie, reliktowej: dusza jej w cudowny sposób zachowała odblaski dawnego wychowania…
Jelizawieta miała siedemdziesiąt lat, jednak nazywać ją babcią w żaden sposób nie było można, i przede wszystkim dlatego, że ona, w odróżnieniu od wiejskich staruszek, trzymała prosto plecy.
- Ty, Lizawieta, stąpasz, dosłownie jak bojarowa! – mówił jej głowa rejonu, który zajechał po rydze.
- Ale tylko z oddziałem rekwizycyjnym – odpowiadała.
- To ona tak żartuje – tłumaczyli miejscowi.
W roku czterdziestym pierwszym siedemnastoletnia Jelizawieta pracowała przy budowie obiektów obronnych, dostała się pod ostrzał, została ranna odłamkiem i, poleżawszy w szpitalach nabyła majestatyczną postawę. Jej ojciec wkrótce zginął na froncie, matka, rozrywając się miedzy walką o roboczodniówki i pielęgnowaniem pokaleczonej córki, też pociągnęła niedługo. I została Jelizawieta sama. Ale jakoś dostosowała się – całe życie przeżyła. Z tym, że plecy całkiem się nie zginały: ani – drzew nałupać, ani – grządki skopać, ani nawet grzyba zerwać niemożliwe.
Z nią łatwo było rozmawiać: czytała Jana Złotoustego i dobrze rozumiała istotę duchowych bitew. Ale najbardziej pocieszające ze wszystkiego było słuchać jej rozważań na temat wszelkich życiowych okoliczności.
Pewnego razu zajeżdżamy z przewodniczącym kołchozu. Wyspowiadałem Jelizawietę, udzieliłem Eucharystii, wychodzimy na ganek, a przewodniczący omawia z kierowcą coś bardzo ważnego…
- Dlaczego przeklinasz? – pyta go Jelizawieta.
- Bez tego na Rusi się nie da – najważniejsze zajęcie! – i rozkłada ręce.
- Nie ruskie to zajęcie – wzdycha Jelizawieta. – Kiedy człowiek modli się, on wierzy, że każde jego słowo usłyszą i zrozumieją…
- No – uśmiecha się zmieszany przewodniczący.
- A jeśli nad naszą ziemią przekleństwo wisi?.. Bogarodzica pozatyka uszy, a my będziemy się dziwić że kraj – w łajnie…
- No ty jeszcze powiedz, że dawniejsi chłopi nie przeklinali!
- Rzadko – mówi Jelizawieta. – To wszystko od skórzanych kurtek poszło: od komisarzy i pełnomocników różnych – od nieruskich… Wiesz, jak Chrystus w Piśmie jest nazywany?.. Bóg Słowo!.. I za każde wypowiedziane słowo nam z tobą na Strasznym Sądzie odpowiadać trzeba będzie. Oto one i bezczeszczą i brudzą słowa nasze…
- Może, chłopy wcześniej i alkoholu nie pili? – wsadza nos kierowca.
- Picie – nie grzech, grzech – pijaństwo… Pili. Ale każdego wieczoru odpowiednio się modlili… Z całą rodziną… I żeby język w ustach się obracał… Ojciec raz na wieczorną modlitwę nie przyszedł – zasnął pijany. W niedzielę poszedł do spowiedzi, a batiuszka go do czaszy nie dopuszcza: wszyscy przyjmują Eucharystię, a on stoi z boku – to dopiero hańby było! Cały rok, chyba, wyrzucał sobie i nas przepraszał…
Innym razem przywiózł mnie tu tutejszy cerkiewny starosta. Był w złym nastroju, ponieważ niedochodowych zajęć nie lubił, i jak tylko wzywali mnie z Eucharystią do chorych, oczy jego napełniały się smutkiem…
Dzień był upalny, woda w chłodnicy wygotowała się, i starosta postanowił dolać.
- Czemu to studnia u was zrobiła się jakby głębsza – poskarżył się.
- A wiadrami tak po dnie uderzamy, i ona się pogłębia – odpowiedziała Jelizawieta.
Starosta pomyślał, a potem cicho mnie zapytał:
- Żartuje, czy co?..
- Ty czego na parafię się wsunąłeś? – zapytała Jelizawieta.
- Cerkiew odbudowywać…
- Wielki z ciebie prezent dla ruskiego Prawosławia. Wy, batiuszka, nie wiecie, jak u nas go nazywają?.. Cwaniaczkiem…
- Daleko nie wszyscy! – zaprotestował starosta.
- Tak, tylko połowa rejonu. A pozostali – oszustem. Ale jedni i drudzy między sobą nie sprzeczają się – obie nazwy mu do twarzy.
- Oto wy wszyscy mnie wyzywacie, a ja całe życie pracuję – ty wiesz. I nie jako byle kto a brygadzista! Od czasów powojennych – w kołchozie, na budowie… Ani świąt, ani wolnego – na traktor po raz pierwszy dopiero przed emeryturą trafiłem…
- Oto i źle, że bez świąt – cicho powiedziała Jelizawieta.
- A to w jakim sensie?
- Ty tu ikonkami targowałeś – Kazańskiej Bożej Matki…
- I teraz mam je z sobą – mogę sprzedać – i polazł do teczki.
- Uspokój się. Ja ci pewną historię opowiem… Jakoś nadeszła letnia Kazańska, a po nowemu to – dwudziestego pierwszego lipca, w niedzielę. I z rana cały naród na sianokos się udał…
- Dwudziestego pierwszego? A co tak późno?.. Obracać może… Czy rozrzucać…
- Idą oni, a na spotkanie im – Bogarodzica: mówi, dlaczego, chłopy, obok cerkwi przechodzicie? Oni tłumaczą: sianokos, śpieszymy się – boimy się deszczu, rąk nie wystarcza… A Ona: „Zachodźcie do cerkwi sławić zmartwychwstanie Mego Syna, a Ja wam Swoje ręce oddam”… Posłuchali się – wrócili na niedzielne nabożeństwo, a już siana w tym roku zebrali – do tej pory krowy jedzą…
- Kiedy to było? – zapytał starosta. – W jakiej wsi?
- Dawno, jeszcze ojciec opowiadał…
On w końcu wydobył paczkę papierowych ikonek:
- I prawda: rąk nie ma – oddała… Więc ty będziesz bać? Niedrogo…
- A ja mam – dziadkową jeszcze… Mego dziadka też na starostę długo namawiali. Odmówił. „Teraz – mówi – ja w jednej kieszeni do cerkwi niosę, a to, nie daj Boże, w dwóch kieszeniach z cerkwi pociągnę”.
W powrotnej drodze nagle przypomniał:
- A ją, przy okazji, też jakoś śmiesznie przezwali… Sztywna, czy co?.. Może nieugięta?.. O właśnie: nieugięta Jelizawieta.
Zamieszkali u nas gazownicy – wielką rurę ciągnęli. Ludzie oni zamaszyści, dziarscy, czyli postawy całkiem nie chłopskiej, z powodu czego na początku pojawiały się nieporozumienia. Powiedzmy, zechce gazownik nagle rozerwać się, siądzie za dźwignie buldożera albo ciągnika i pędzi dokąd oczy poniosą. I nie zrozumieć rozweselonej jego główce, dlaczego chłopi tyle płotów i przęseł nagrodzili, akurat jeszcze i stogów ponastawiali: Oto on i dawaj rozbijać ogrodzenia, niszczyć stogi… Chłop zaś chociaż tego romantyzmu nie rozumie, ale żadnej zemsty nie robi – nawet rury nie dziurawi, ale u gazowników zaczynają się problemy: to z policją drogową, to z przydziałem terenu pod wagoniki mieszkalne, to z podłączeniem do sieci elektrycznej, to z pitną wodą…
W końcu przybysze zrozumieli konieczność dobrych stosunków sąsiedzkich i ucichli w swoim rezerwacie przy szosie. Jakiś czas jeszcze ich niepohamowanie przejawiało się w łowieniu ryb dynamitem, ale jak tylko rzeka opustoszała, nastąpił błogosławiony spokój.
W tym czasie zaczął mnie odwiedzać jeden z tych buntowników. Jego awanturniczy duch bezskutecznie szukał sobie pokarmu – przedsięwzięcia z nie do końca przewidywanymi skutkami, a dla mnie przypadła rola przywracającego spokój. I ja nie tylko nie poradziłem sobie ze swoim zadaniem, ale i sam wpadłem w okrutną pokusę. Oczywiście nie każdego dnia proponują ci rakietę – najprawdziwszą, piętnastometrowej długości, jednak i takiej pokusie trzeba umieć się oprzeć.
A sprawa miała się tak: przyjeżdża raz ten człowiek i opowiada, że wracał helikopterem po remoncie rury – a jest spawaczem – i widział na ziemi rakietę. Pilot niby stwierdził, że rakieta – meteorologiczna i, prawdopodobnie, na określoną wysokość nie dotarła. Na północ od nas jest miejsce, z którego co jakiś czas wystrzeliwują rakiety, ludziom zdarzało się znajdować w lesie różne „aluminiowe żelastwa”, ale żeby całą sztukę – o takim jeszcze nie słyszałem.
Opisał tamte tereny, określił w przybliżeniu odległość, i wskazałem mu punkt na mapie: to były działki na granicy dwóch obwodów, wykarczowane jeszcze lat trzydzieści temu i porośnięte gęściutkimi krzakami – miejsce bezwartościowe, zatracone. Kiedyś przytrafiło mi się tam wędrować…
- Oto by – mówi – tę rakietkę przywieźć!
- Po co? – pytam.
- W niej, może, jeszcze ładunek nie wypalony, to i wystrzelić można.
- Dokąd?
Nie odpowiada. Pochłonięty pomysłem:
- Ona działa jak aparat spawalniczy: paliwo, tlen, strumień gazu… Jeśli w niej jakaś rurka się zatkała – sprężarką samochodową przedmucham. Ale jeśli coś z przewodami – specjalista potrzebny: tam przecież, jak sądzę, przewodów – mnóstwo…
- Bierz – mówię – naszego elektryka.
Ucieszył się, pyta, gdzie znaleźć.
- Siedzi gdzieś na słupie.
Po pół godzinie przywozi elektryka.
Miałem gospodarczy dzień: w łaźni palę, piorę, rozwieszam bieliznę. A oni usiedli za domem w zaciszu, rozłożyli na stole mapę i ustalają plany. Plątam się tam-siam po podwórku, słyszę: z wystrzeleniem problemy się pojawiły.
- Do drzewa – mówię – przywiążcie, a od dołu ognisko – ot i wszystko.
- To już lepiej do słupa – odpowiada elektryk – on gładki, sęki nie będą przeszkadzać.
- Najlepiej umieścić w rurze – podsumowuje gazownik – i jak z szybu rakietowego…
Wydaje się mi, że rozmawiają nie całkiem na żarty.
Kolejny raz przechodzę obok „sztabu generalnego”, a oni na temat głowicy bojowej rozważają: żeby znaczy, napchać do rakiety materiałów wybuchowych i zainstalować detonator.
- A my co, chłopy – pytam – na wojnę przeciw komuś się wybieramy?
- Ogólnie to nie – odpowiadają – ale na wszelki wypadek.
- Patrzcie sami, oczywiście, ale, myślę, jednej rakiety na poważną bitwę może nie wystarczyć.
- Będziemy szukać jeszcze! – Patrzę, uparci chłopcy. – Jeśli znajdziemy, tą sprezentujemy wam.
- Za co – mówię – takie nieszczęście?
- Ją można wzdłuż przeciąć – dwie łodzie wyjdą.
- Łódź mam.
- No, w takim razie kabina prysznicowa.
- Jest – beczka po paliwie.
- Może po prostu zbiornik – zbierać wodę do podlewania ziemniaków, grządek…
- Tak – mówię – żaby hodować – dobra sprawa.
Jednak mnie pocieszyło, że gotowi byli przekuć miecze na lemiesze.
Po kilku dniach spadł pierwszy śnieżek, i korsarze przyjechali wielką ciężarówką.
- Trzeba się śpieszyć, póki śniegu nie nawaliło i nie zasypało.
Poczekałem do południa – posług religijnych żadnych nie było, i ruszyliśmy. Ależ najeździliśmy się tego dnia: jeździliśmy po asfalcie, i po ściernisku, i po bocznych drogach, i po starych groblach, i po opuszczonej wąskotorówce… Forsowaliśmy strumyki, rzeczki, bagna… znaleźliśmy poszukiwane miejsce.
- Oto ono powiedział gazownik.
Rakiety nie było.
Rozkopaliśmy śnieg, elektryk podniósł kilka kolorowych przewodów, i zrozumieliśmy, że ktoś już zdążył tu być. Ale dziwne: śladów samochodu nie odkryliśmy.
- Wojsko, na helikopterze – stwierdził gazownik.
I powlekliśmy się z powrotem. W pewnym miejscu, przy strumyku, zwróciłem uwagę na małe ślady butów.
- Baby – wyjaśnił elektryk – po żurawinę chodziły.
- Skąd tu żurawina? – pytam. Tu nawet bagna nie ma.
- Baby, one taki naród, że żurawinę gdzie chcesz znajdą.
- A baby to tu skąd? – nie zrozumiał gazownik. – My kilometrów z sześćdziesiąt machnęliśmy – i żadnego osiedla.
- To – okrężnie samochodem – elektryk twardo trzymał się swego – a pieszo do najbliższej wsi to koło dwunastu kilometrów…
- I co, tutejsze baby w taką dal chodzą po żurawinę?
- No, a jeśli bliżej nie ma? Baby, one po żurawinę dokąd chcesz wyruszą, wiadomo.
I oto wieczorem już wracamy przez sąsiedni rejon – stoi na poboczu ciężarówka, obok kierowca-chłopaczek, macha ręką. Zahamowaliśmy: ma awarię, prosi odholować do bazy. Ściągnęliśmy. A on już taki wdzięczny.
- Uratowaliście – mówi. – Rano wagon ze złomem odjeżdża, muszę zdążyć przekazać i choć trochę grosza dostać dla szkoły.
Okazało się, chłopaczek ten – dyrektor wiejskiej szkoły, a jednocześnie i zastępca gospodarczy, i kierowca, i wiezie szkolnym samochodem złom metali kolorowych – aluminium…
- Rakieta – mówi – nas na działce trzy lata leżała. Ją już chłopi i ze strzelb podziurawili, i toporami pobili. A tu ogłoszenie w gazecie: skup złomu. P co myślę, dobro ma przepadać? Uczniów zebrałem: przyszliśmy, rozwaliliśmy i po kawałku na plecach wynieśliśmy…
- A ty: „baby”, „żurawina” – przedrzeźnił gazownik.
- A co? – upierał się elektryk. – Baby, one taki naród: żurawinę gdzie chcesz znajdą.
- Szkoda – mówię – oczywiście, chłopcy, ale nie poświętujemy dziewiętnastego listopada Dnia Artylerii i Wojsk Rakietowych.
- Nic to, jeszcze coś wymyślimy – obiecał gazownik.
Nie wątpiłem.
Święto Chrztu Pańskiego. Służę moleben na rzece. Nad przeręblą – jordanką. Dzień pochmurny, lekka zamieć. Ścieżka, opuszczająca się od cerkwi zapełniona była ludźmi: kobiety w jasnych chustach, dzieci. Wszyscy z butlami na wodę, wiadrami. Patrzę, na samym wierzchu pojawiło się dwóch mężczyzn z ogromną bańką na mleko – ostatni w kolejce. Staruszki, tłoczące się na bliskich podestach, ostrożnie gromadzą się przy jordance:
- Poprzednie lata po molebniu zawsze słoneczko się pokazywało.
- W tym roku bardzo straszne zachmurzenie!
- Na darmo straszne: i dziś zaświeci.
- Odejdźcie – mówię – lód cienki.
Nie słuchają. Pogrążam w jordance krzyż, i ludzie milkną.
- Batiuszka, batiuszka – szepczą staruszki.
Podnoszę głowę – pośrodku chmury słońce… Potem zaczyna się zgiełk, ścisk jak w sklepie.
- Pojedynczo podchodźcie, bez tłoku: wszystkim wystarczy – uspakajają się nawzajem i, popychając się lezą ku przerębli.
Kiedy zamykam cerkiew, ludzi już nie widać – wszyscy ponabierali świętej wody i rozeszli się. A mężczyźni jeszcze wcześniej znikli.
W nocy przyjeżdża jakaś nerwowa ciotka:
- Ja z gospodarstwa leśnego. My dziś chłopów do was wysłaliśmy, pięćdziesięciolitrową bańkę daliśmy, oni wrócili pijaniuścy, mówią: wody nie starczyło, batiuszka resztę z sobą zabrał…
- Jak to – pytam – „nie starczyło”? Rzeka przecież, chyba, płynie?
- A im – nie starczyło. Wódki – starczyło, a wody – nie.
- To nabrała byś sama.
- Ja i nabrałam – dla całej osady, a matka prosiła z jordanki, spod krzyża. Matkę mam starą, dawne czasy pamięta… Nie odmówcie – samochód drugi raz ponad trzydzieści kilometrów gnałyśmy…
Trzeba było się podzielić.
- Ciekawi – mówię – u was chłopy: „wody nie starczyło”.
- Co tu ciekawego: butelka zamiast ikony – i już.
Miejscowość, w której wtedy służyłem, mocno ucierpiała od okrucieństw, które spadały na ruską wieś. Na przykład, cała gmina ze wszystkimi terenami zamieszkałymi została opustoszona z powodu jakiejś komasacji (centralizacji), i rozległe jej ziemie w końcu porosły nieprzebytym lasem. Oczywiście, porządne zręby (ściany) w swoim czasie zostały wywiezione, ale starocia zostawało niemało, i poczerniałe dwory, osiadając i zawalając się powoli umierały.
Zachował się we wsi i chram. Murowany, mocno uszkodzony. Ostatni jego proboszcz został rozstrzelany i teraz modlił się za nas w gronie nowomęczenników rosyjskich. Chramem tym zainteresował się znany monaster: szukali miejsca dla odosobnienia – na pustelnię znaczy. Oto i przypadło mi oprowadzać starego hieromnicha, przysłanego do przeprowadzenia rozpoznania. Dogadaliśmy się z gospodarstwem leśnym: dwie butelki – temu, cztery tamtemu, i otrzymaliśmy do swojej dyspozycji terenowego „urała”. Było to wiosną, ale późną: śnieg znikł i nawet w lesie zazieleniła się pierwsza trawka.
Ociężała ciężarówka leniwie pełzła po dawno niejeżdżonej drodze, którą porastały krzaki. Czasami drogę przegradzały pnie wywróconych drzew, i wtedy zatrzymywaliśmy się, szofer wyciągał ze skrzyni piłę spalinową, żeby zrobić przejazd i pełznąć dalej. Koło południa, kiedy pokonaliśmy dziesięć – dwanaście kilometrów i, znaczy, jeszcze tyle zostało, pojawiła się awaria. W naszych warunkach całkiem nie do naprawienia. Kierowca musiał wracać po niezbędną część zapasową, a my zostaliśmy ulokowani w tęgiej chatce w rodzaju myśliwskiej, wybudowanej, jednak, nie przez myśliwych, a pastuchów: wzdłuż leśnego strumyka rozciągały się kiedyś wspaniałe łąki. Jaki-taki prowiant mieliśmy, kierowca zostawił paczkę przygotowaną mu przez żonę, i zaczęliśmy urządzać nowe schronisko, rozumiejąc, że wypad nasz nie ograniczy się do dnia dzisiejszego i nocować trzeba będzie właśnie tu.
Na szczęście piec był całkiem sprawny, a w sionce uchowały się suche drwa. Nary, prawda, były niczym nie przykryte, ale zgodziliśmy się z batiuszką na to, że twarde łoże jest lecznicze. Przemietliśmy, wywietrzyliśmy, rozpaliliśmy w piecu, postawiliśmy na nim okopcony czajnik, przynieśliśmy do zaparzenia liści borówki, rozłożyliśmy na stoliku przed okienkiem jedzenie, pomodliliśmy się i przystąpiliśmy do posiłku.
Jak swobodnie, jak dobrze nam było! Nigdzie nie trzeba się śpieszyć, żadnych terminów przed nami – czas jakby i wcale nie istniał. A przytulnie – jak bywa tylko dzieciom „w domku”, gdzieś pod stołem.
Zastanowiwszy się, wymyśliliśmy urządzenie posłań: nałamaliśmy cienkich świerkowych gałązek i napuszyliśmy takie materace, że o zdrowotności gołych desek trzeba było zapomnieć. Potem poszliśmy na spacer.
Był wspaniały wiosenny wieczór – cichy, ciepły, skrzyły się drobne nie gryzące meszki, ciągnęły słonki. Opowiedziałem ojcu Dionisiju – tak miał na imię hieromnich – o tych odległych miejscach, o wiosennych lotach godowych, i on, człowiek miastowy, nawet, chyba, podwójnie miastowy, słuchał ze szczerym zdziwieniem. Trafiło się wilgotnawe, brudne miejsce z odciskiem niedźwiedzich łap. Poprosiłem batiuszkę nie następować na zwierzęcy ślad, a przejść obok.
- A to co – pogański zabobon? – zapytał.
- A jakież tu pogaństwo – mówię – po prostu następnym razem przyjdzie i, wyobrażasz, naszą delikatność doceni. A jeśli zadepczemy jego ślady, może zrozumieć jako wyzwanie. On tu prawdopodobnie za gospodarza. O, patrzcie! – pokazałem zadziory zrobione na pniu ogromnego świerka.
Ojciec Dionisij nie rozumiał.
- Wspiął się – mówię – na tylne łapy i obdarł drzewo, żeby wszyscy widzieli, jaki jest wielki.
- To on do takiej wysokości sięgnął?
- No tak – mówię.
I mój wspólnik zapragnął do domu.
W chatce było ciepło. Pomodliwszy się, położyliśmy się na gałązkach i szybko zasnęliśmy. Wśród nocy zbudził nas potężny ryk niedźwiedzia.
- Jak parowóz – powiedział ojciec Dionisij – i moim zdaniem, parowóz ten się zbliża… Chatki on nie rozwali?
- Nie powinien.
- Czegoż on tak ryczy?
- Odkrył naszą obecność i daje do zrozumienia, kto tu najważniejszy.
- A teraz warczy.
- To – jak dziadek, po dobremu.
- Wy mnie ciągle uspakajacie i uspakajacie, a ja, wiecie, nie osiągnąłem wyżyn prepodobnego Siergija czy prepodobnego Sierafima, żeby po prostu obcować z niedźwiedziami. – I zaczął szeptać modlitwę.
Ja, oczywiście, też niczego nie osiągnąłem i dlatego żałowałem, że nie wzięliśmy z sobą ani lampy, ani świeczki: jeśli by okienko świeciło, byłoby o wiele bezpieczniej. Sądząc po śladach, zwierzak był wyjątkowo duży i gdyby chciał mógłby, oczywiście, rozwalić stareńką chatkę. Pozostawało jedynie pokładać nadzieje na jego rozsądek i na modlitwy hieromnicha.
Miś odszedł, ale zasnąć już nie mogliśmy – rozmawialiśmy. Ojciec Dionisij opowiedział, że w monasterze jest niedawno – około pięciu lat, a wcześniej pracował jako redaktor, przy czym w wydawnictwie muzycznym. Ja nigdy nie spotkałem redaktorów muzycznych i dlatego zacząłem go z zaciekawieniem wypytywać. On zaś, wyraźnie uradowany tym, że śmiertelny atak minął, mówił chętnie i całkiem żywo.
- Jak to –pytam – redagować muzyczne teksty? Sprawdzać z jakimiś wzorcami porównawczym, jak przy wznowieniu literackiej klasyki?
- Niekoniecznie – odpowiada ojciec Dionisij – ja przecież, kiedy patrzę na nuty, słyszę je i, jeśli pojawia się jakaś niezgodność, poprawiam. Klasyka jest nieprawdopodobnie harmonijna, ona – od Boga. A oprócz tego, skończyłem przecież konserwatorium – jestem pianistą, dużo grałem, dużo słuchałem… Kariera wykonawcy nie ułożyła się, zostałem redaktorem. Ale podstawowe teksty fortepianowe znam w szczegółach: powiedzmy, niektóre Sonaty Beethovena mogę odtworzyć na papierze z pamięci. Nie mówiąc już o chopinowskich walcach czy mazurkach. Oczywiście, czasem coś wywołuje wątpliwość, trzeba uściślić, ale rzadko.
- A wiek dwudziesty?
- Pierwsza połowa – trudniejsza, tam jeszcze wszystko się rozpadało, wszystko wymieszane – trzeba uściślać, sprawdzać, a potem harmonia całkiem znikła i poszły dysonanse – im straszniejsze, tym lepsze, redaktor może przepuścić wszelaką bzdurę – autor i tak nie zauważy. Większość utworów i wykonywano tylko jeden raz. Wiecie, w naszej muzyce końca dwudziestego wieku jest kilka rytualnych imion (nazw, opinii). Ich, jak hasło, co raz powtarzają ci, którzy nienawidzą harmonii, ci, którzy według urządzenia Bożego nie mogą wydać żadnego owocu. Poproście ich zaśpiewać choćby trzy melodie z utworów rytualnej garstki, i oni od razu zamilkną. W poprzednim życiu nie raz zdarzało mi się kończyć takie dyskusje propozycją: wy mi – trzy melodie zachwalanego kompozytora, a ja w odpowiedzi – trzydzieści melodii Czajkowskiego, albo Verdiego, albo Beethovena, Chopina, Szumana, Bacha... Od razu zaczyna się: to całkiem inna muzyka, konceptualna... Ona rzeczywiście konceptualna – w planie ideologicznym czy nawet duchowym: harmonia – od Boga, a zniszczenie harmonii – od... sami wiecie od kogo. Oto właściwie, i cała „konceptualność”.
On pomilczał, a potem ostrożnie zapytał:
- A niedźwiedź więcej nie przyjdzie?
- Nie powinien.
- Bo i co komu on ogóle jest winien? – I roześmialiśmy się.
- Gdzież to wszystko przepadło? – westchnął ojciec Dionisij.
- Co – wszystko?
- A wszystko… Kiedy ja się uczyłem, chodziliśmy na Richtera, zdobywaliśmy nagrania Callasa, jeździliśmy do Leningradu na Mrawinskiego… Ich już dawno nie ma, ale wszystko, co pojawiło się potem, nawet do porównywania z nimi się nie nadaje… Zresztą, chodźmy spać, a to wkrótce, chyba, kierowca się zjawi.
Rano kierowca nie pojawił się. Dojedliśmy resztki chleba i czekamy: on, między innymi miał przynieść prowiant na cały dzień. Potem nazbieraliśmy smardz i ugotowaliśmy je w kociołku – wyszedł obiad. Poszliśmy na spacer: odkryliśmy rozwalone mrowisko, i opowiedziałem ojcu Dionisijowi o słabości niedźwiedzia do mrówek. Batiuszce podobało się, że maleńkie mrówki, broniąc się, mogą ugryźć ogromnego zwierza prosto w nos, i on wykrzyknął: „Zuchy!” Wykrzyknął, chyba, zbyt głośno, dlatego że niedźwiedź odpoczywający po drugiej stronie strumienia, zbudził się i, łamiąc drzewa, rzucił się do ucieczki. Było tam dużo przygniłych brzóz, i one rozlatywały się z trzaskiem, jak od wybuchu.
- Co to? – zapytał zdezorientowany ojciec Dionisij.
- Przestraszył się. – Opowiedziałem mu o strachliwości potężnego zwierza i zaproponowałem przejść rzekę, żeby popatrzeć na dowody niedźwiedziego przerażenia. Odmówił.
Innych przygód tego dnia nie było, oto tylko nieobecność kierowcy była zagadkowa. Na kolację była tylko borówkowa herbata.
W nocy znów rozległ się niedźwiedzi ryk, ale tym razem „parowóz” oddalał się i oddalał od nas, póki całkiem nie ucichł.
- Dokąd to on? – zapytał batiuszka. – Czyż to my go tak nastraszyliśmy?
- Nie wygląda.
- A zagniewać się on nie mógł?
- Nie powinien. – I znów roześmialiśmy się.
Rano przyszedł kierowca. Przeprosił, że spóźnił się na dobę – szukał części po całym rejonie. Dał nam jedzenie, naprawił samochód, i ruszyliśmy dalej. Kiedy trzeba było piłować kolejne zwalone drzewo, odkryliśmy ślady dwóch niedźwiedzi: ogromne naszego i mniejsze – jakiegoś nieznajomego, obcego. Znaczy przepędzał cudzego.
- W porządku – uspokoił się ojciec Dionisij – a to ja już myślałem, że my go czymś obraziliśmy.
- Wie-elki – pokręcił głową kierowca – ale wcześniej tu zamieszkiwał całkiem bezwymiarowy. Myśliwi zimą zachodzą do chatki, a on – tam, śpi. Zamiast barłogu.
- I co? – zaniepokoił się batiuszka.
- Co – „co”? Zastrzelili… Druga skóra w kraju…
- A pierwsza gdzie?
- Pierwsza… gdzieś… nie pamiętam.
Ojciec Dionisij niepewnie popatrzył na mnie, i ja, ukrywając uśmiech, odwróciłem się.
Koło południa dotarliśmy. Obejrzeliśmy chram – dość zwykłą budowę końca dziewiętnastego wieku. Ściany w środku były okopcone, jak po pożarze.
- Od czego to? – zapytał ojciec Dionisij, nie wypuszczając z rąk aparatu fotograficznego.
- A tu w roku, chyba, siedemdziesiątym malarz z pisarzem jeździli – ikony zbierali. Wtedy z jakiegoś powodu zapaliło się.
Drogę powrotną pokonaliśmy szybko i bez przygód. Bani hieromnich odmówił, niby, i tak dwa dni stracił – nie ma czasu. Zapytałem go o wrażenia.
- Cerkiew to łatwo wyremontować. Szkoda, oczywiście, że wszystko wokół zarosło i żadnego budynku nie zostało – nawet przenocować nie ma gdzie. Niech kierownictwo decyduje: przełożony nasz – daleki krewny tego kapłana-męczennika, pra-bratanek, czy co. Ale w ogóle wyjazd był wspaniały, zwłaszcza – życie w chatce. Prawdziwa pustelnia, ja bym w niej i zamieszkał.
- A jak – pytam – niedźwiedź? Jeśli nagle zwali się zamiast do barłogu?
- Nie powinien – śmieje się ojciec Dionisij, i się rozstajemy.
Zimą przyjeżdżam w interesach do stolicy, szukam znajomego batiuszkę, a on tego dnia z posługami religijnymi na cmentarzu: jego parafia dba o jeden z odległych cmentarzy, i duchowni po kolei jeżdżą na dyżur. Tam jest nawet „pawilon rytualny”, gdzie można odsłużyć nabożeństwo pogrzebowe, ale najczęściej nieboszczyków przywożą już po nabożeństwie, i duchownemu pozostaje tylko litania – krótkie nabożeństwo za duszę. Ludzie cerkiewni, jednak, zamawiają i panichidy – nabożeństwa dłuższe, ale dla ludzi niereligijnych i piętnastominutowa litania – obciążenie nieznośne, dlatego że bardzo śpieszą się wypić.
Z przyjacielem spotykamy się dopiero koło południa – w najbardziej napiętym czasie: katafalki podjeżdżają jeden za drugim. Rozumie się duchowny nie wszystkim potrzebny, ale tym nie mniej ledwie zdążamy od mogiły do mogiły.
- Darmozjad – awanturuje się on, kiedy pozostaję w tyle na zaśnieżonych alejach. – Przyzwyczaił się na wsi do spokojnego życia…
Zaczynam się tłumaczyć, mówiąc, że i u mnie cała działalność duchowa sprowadziła się do nieprzerwanych pogrzebów, przy czym teraz już nie tylko nabożeństwa odprawiam – niedawno w pewnej wsi musiałem nawet grób kopać: ostatniego mężczyznę chowaliśmy…
- Mimo wszystko darmozjad! – powtórzył zdecydowanie, zatrzymując się, żeby na mnie poczekać. – U ciebie naród wymiera?..
- Oczywiście – odpowiadam, nie całkiem rozumiejąc sens pytania – wymiera, i to jeszcze jak!
- To prawidłowo… Od tej prawidłowości właśnie się rozleniwiłeś… A tu wszystko nieprawidłowo – tu naród ginie… W niektóre dni, zdarza się, samych zabitych chowamy… Dzisiaj oto: pierwszym z rana był chłopczyk. Zabili go jacyś prywatni ochroniarze. Jeden przekonywał, że uderzeniem ręki może rozłupać czaszkę, drugi upierał się, że można to zrobić tylko nogą… Tu akurat dzieci szły ze szkoły: i malutkie i starsze… Ogólnie, ten, który… ręką – zabił, ale czaszka nie pękła, a drugi – nogą rozłupać potrafił… Dzieciaki rozbiegły się, a ci… odeszli sobie, i z dokonaniami… Potem staruszka chowali – udusili za emeryturę… Narkomani, chyba… Takie teraz, bracie, życie tu nastało, że słowami opisać się nie da – trzeba zobaczyć. Ty zaraz zobaczysz…
Spotkaliśmy kolejną procesję i ze śpiewem „Święty Boże” poszliśmy na jej czele. Mały chłopina, biegający wtył-wprzód po bokach konduktu, pojawiał się czasem obok nas i zdążał rzucić w biegu kilka słów. Wynikało, że chowamy dyrektora wielkiego kombinatu samochodowego. „Organizacja budżetowa, pieniędzy nie ma” – poinformowali tajniacy i chłopina znikł. Tak jak tajniacy, szeptem, zapytałem przyjaciela, kto to.
- Dysponent.
- Dysponent czego?
- Pogrzebów.
- A co on cały czas biega?
- Dysponuje, pewnie.
„Szefowie zażądali, żeby on się podzielił” – i znów traciliśmy go z oczu i kontynuowaliśmy: „Święty Mocny…” „A on powiedział, że nie może grabić kierowców, i za to go gruchnęli”. „...Święty Nieśmiertelny, zmiłuj się nad nami” – dośpiewywaliśmy. „A pogrzeb ten sami zleceniodawcy i urządzili – pełną parą!”
- Więc on – dysponent ten – ich człowiek czy wasz, cmentarny?
- Ich, oczywiście.
- I tak zdrowo biega.
- Były pracownik publiczny, prawdopodobnie…
Zrozumiałem, że to – dokładnie jak u mnie: tam też byli organizatorzy partyjni – główni dyrygenci na pogrzebach: i wokół samochodu z trumną pas na ziemi siekierą narysują i kiedy do grobu monety rzucać skomenderują…
- A to jeszcze po co? – zainteresował się przyjaciel?
- Monety – żeby, znaczy, „ziemię wykupić”, a oto w sprawie siekiery – nawet i nie pamiętam: zdaje się, żeby śmierć od żywych odgrodzić…
- Brednia jakaś…
- A ty mówisz: „darmozjad”… Podbiegnie taki oto „sektor kultury masowej” z toporem: „Towarzyszu pop! Jak tam według cerkiewnych postanowień: samochód obrysowywać zgodnie z kierunkiem ruchu wskazówek zegara czy przeciwnie?” I możesz kołki na głowie mu ciosać, ale choć po kryjomu to zarysuje – po czym, znaczy, nikt już nigdy umierać nie powinien… A z monetami: „Nie martwcie się – mówię – nic nie trzeba wykupywać: w ziemi miejsca wszystkim wystarczy”. Ale tylko się odwrócisz – jak zaczną rzucać garściami… „Cóż wy – mówisz – robicie? Przecież gdyby za te pieniądze kupić leków, człowieka, może, dziś chować nie trzeba by było!”
- Dom wariatów…
W końcu doszliśmy na miejsce. Kiedy tłum odprowadzających nas okrążył, zająwszy całą wolną przestrzeń na najbliższych alejkach i miedzy pomnikami, jakiś protokolarnego wyglądu człowiek, zdecydowanie mający nawyk występować na mityngach i zebraniach, stanął obok trumny, zdjął czapkę i zaczął pożegnalne słowo.
On przenikliwie wieszczył o nowym życiu, które dało drogę takim, jak zmarły, o nowej Moskwie, dla której zmarły, jak i wszyscy, zebrani tu, nie szczędzili sił i o tym, jak to nie spodobało się „niektórym z poprzednich”…
- Zleceniodawca – prawie nie otwierając ust, wymamrotał dysponujący, który znów znalazł się przy nas.
- Pogrzeb czy… – w ten sam sposób zapytał przyjaciel.
- I to i drugie. Jak tylko on skończy – zaczynajcie: obywatelska panichida (świecka ceremonia pożegnania) była w pracy – i zniknął.
Kiedy przenikliwa mowa zbliżała się ku logicznemu wniosku, podniosłem kadzielnicę, żeby włożyć kadzidło, i w tym momencie, jak na rozkaz rozległ się dźwięk trąb o niewyobrażalnej sile: jeszcze po chwili z gałązek drzew posypały się płatki śniegu i stało się jasne, że grają Chopina – orkiestra zamarzała gdzieś z przodu: w brzeźniaku, miedzy mogiłami…
Czyjś znajomy głos, dolatujący zza pleców, wysilał się przekrzyczeć awanturnictwo ocynowanych trąb i chociaż, wydawałoby się, szanse nie były w żaden sposób równe, wytrwały krzyk dopiął swego: instrumenty zaczynały po kolei milknąć. Ale ponieważ działo się to nie na rozkaz, a według olśnienia, to od odczucia przez orkiestrantów niezrozumiałości dziejącego się milknięcie przekształciło się w długotrwałą operację: Najpierw zanikła wszelka drobnica w rodzajów fletów, potem ucichły klarnety z fagotami, wreszcie zamilkła największa trąba. W panującej ciszy, kiedy słyszalne stało się nawet konwulsyjne chrypienie zdyszanego dysponenta, który stał na stoliku obok czyjegoś grobu, uderzył nagle bęben…
Ale nadaremnie. Dlatego że dysponujący na granicy możliwości ludzkiego głosu wypowiedział perkusiście kilka uwag, dotyczących i jego samego, i bębna. W tym momencie jakiś oficer, stojący niedaleko od nas, wspiął się na palcach i machnął ręką: dość krzyku, niby… I wtedy za naszymi plecami gruchnął karabinowy wystrzał. Wszyscy instynktownie przygięli się.
- Nie dobili go, czy co? – zapytałem przyjaciela.
- Może, i nie dobili – spokojnie odpowiedział, rozglądając się. – A w ogóle to tam stoi warta honorowa… Tylko dlaczego – pojedynczy wystrzał, przecież powinni salwą?..
- Nieboszczyk co, wojskowym był? – nie zrozumiałem.
- A on nawet w wojsku nigdy nie służył – szepnął pojawiwszy się dysponujący – przecież mówię: na pełną parę pogrzeb zarządzili: z orkiestrą, duchownym, wartą…
- A co to za wystrzał? – zapytał przyjaciel.
- Toć żołnierzyk jeden, rekrut, pomylił się: wojak jakiś ręką zamachał, on i gruchnął… Zaczynajcie, ojcowie… Tylko, jeśli możliwe, rąk nie podnoście… I jaki głupek skomenderował orkiestrantami?..
Kadzielnicę rozdmuchiwałem nie podnosząc ręki, zgiąwszy się.
Kiedy wszystko należne dokonało się, robotnicy cmentarni, łażąc jak alpiniści, wznieśli z wianków górę, skrywającą ostatnie przytułki dobrej dziesiątki naszył współobywateli. I tu cała brzozowa okolica zamieniła się w kawiarnię: stoliki przy pobliskich i odległych mogiłach zostały nakryte z wywołującą wrażenie szczodrością.
- Teraz by się zmyć – powiedział przyjaciel – a to od lodowatej wódki głos może wysiąść, a mi jeszcze jutro – chować i chować… Prosto nie da się przejść – tam, widzisz, główny stół właśnie postawiony…
Nie śpiesząc dobrnęliśmy alejką w przeciwnym kierunku, jakby spacerując miedzy pijącymi, a potem przyspieszyliśmy kroku. Wyprowadził mnie ku betonowej ścianie, wzdłuż której skierowaliśmy się, żeby okrężną drogą ominąć ucztę.
I tu przed nami ukazał się powoli idący naprzeciw człowiek w mundurze polowym, w czarnej masce i z karabinem w rękach.
- Może, i naprawdę nie dobili, jak ty mówisz… I czego ciebie podkusiło: siedziałbyś na swoim uzdrowisku – u ciebie tam teraz, pewnie, zorze północne… W bani wyparzysz się – buch w zaspę, a nad głową – zorza północna… W chacie piec się pali, na stole – wódeczka, zaparowana, z sieni… Obok niej talerzyk z rydzami i drugi talerzyk – z prawdziweczkami…
- Rydzów w tym roku nie było – westchnąłem – tylko gołąbki i mleczaje. No, prawdziwki – samo sobą, jak zwykle…
- Znaczy, jeden talerzyk z prawdziweczkami, drugi – z gołąbkami, a trzeci – z mleczajami… Cudownie!..
- Ojcowie – powiedział człowiek w masce – wypić nie macie? A to zdrętwiałem z zimna…
- A ty kto będziesz? – zapytał przyjaciel.
- Was ochraniam.
- Nas?
- No tak – oto ten pogrzeb. A to – mało czego?..
Powiedzieliśmy, że nic do wypicia nie mamy i że, przeciwnie, próbujemy jeszcze od tego uciec. On zaproponował nam abyśmy postali zamiast niego, póki po bańkę do grobu pobiegnie:
- Mój rejon – wzdłuż ogrodzenia: od czarnej osiki do pomnika z gołą ciotką. Jeśli ktoś przez płot przełazi – ostrzegający w powietrze, a potem – w niego. Nie bójcie się, tu dookoła nasi chłopcy stoją – jeśli co, od razu przyjdą na pomoc…
Zrozumieliśmy, że wyjaśniać nieprawidłowości jego myślenia trzeba bardzo długo i przez dzisiejszy dzień, raczej, wytłumaczyć człowiekowi nie zdążymy.
- No, co milczycie, ojcowie? Czyż nie rozumiecie? Zamarzłem przecież. – Podaje nam karabin: – Oto bezpiecznik, oto spust. Tak – pojedyncze strzały, tak – seriami. Najlepiej, ojcowie, krótkimi seriami: i hałasu więcej, i trafić łatwiej, a to wy przecież ludzie bez treningu…
- Powieś na płotku – powiedział przyjaciel – i maskę chociaż zdejmij – bo jeszcze ktoś w ciebie samego palnie z przerażenia. I szybciej: jeśli w ciągu pięciu minut nie wrócisz – pójdziemy.
- Ja migiem – uradował się – a maski zdejmować mi nie można. I nie przejmujcie się: po pierwsze, ja w kamizelce kuloodpornej, a po drugie – nie zdążą palnąć, pięścią zabiję – ciężko tupiąc sznurowanymi butami, pobiegł alejką.
Minęło pięć minut, dziesięć, piętnaście… przeszliśmy do czarnej osiki, od której zauważyliśmy kolejnego strzelca, potem – do pomnika z gołą ciotką: i tam dreptał wartownik.
- Patrz, jak fajnie – powiedział przyjaciel – dookoła nasi ludzie.
Zaczęliśmy się zastanawiać co mamy zrobić z karabinem… I tu przybiegł zmiennik: z plamiastych kieszeni sterczało kilka szyjek butelek. On też pobiegł do czarnej osiki, potem do gołej ciotki, żeby, znaczy, podzielić się z kolegami. Zameldowaliśmy, że na powierzonym nam posterunku żadnych problemów nie było, przekazaliśmy karabin i zabraliśmy się do domu.
- Nawet nie wiem jak wam podziękować – szczerze powiedział człowiek, którego twarzy tak i nie zobaczyliśmy.
Pomyślnie dobrawszy się do „rytualnego pawilonu”, pogrzaliśmy się przy grzejniku elektrycznym i zabraliśmy się iść na przystanek autobusowy, gdy nagle drzwi otworzyły się od uderzenia nogą i wszedł człowiek w masce.
- Ojcowie! – wykrzyknął zwycięsko, i zrozumieliśmy, że to nasz przyjaciel, i nikt inny. – Znalazłem prezent dla was – chwiejąc się, wyciągnął do nas ręce, otworzył pięści, i zobaczyliśmy leżące na dłoniach granaty. – Trzymajcie, ojcowie, przydadzą się… No, co milczycie? Od serca przecież!..
Odjeżdżaliśmy razem z robotnikami spóźnionym katafalkiem. Przyjaciel się zdrzemnął. A kiedy przebudził się, oznajmił, że śnił się mu obraz Wierieszczagina, ale nie „Apoteoza wojny” z czaszkami, a ten, na którym batiuszka stoi z kadzielnicą wśród na wpół zawianych przez śnieg poległych żołnierzy.
Żegnając się, on jeszcze raz nazwał mnie darmozjadem i powiedział: „Wracaj do Moskwy”.
Brat miał sześć lat, siostra – dwanaście. Pod koniec lat ich wywieziono z Moskwy.
Brat miał sześć lat, siostra – dwanaście. W końcu lata wywieźli ich z Moskwy.
Dworzec, noc, zaciemnienie. Krzyki, płacz. Zimne, nie ogrzewane – żeby nie było iskier nad dachem – wagony. Ani materaców, ani kołder. Na dolnych półkach najmniejsi waletem po dwóch, na górnych – starsi po jednym. Szczelnie zasłoniętego okna, ale światła mimo wszystko nie zapalają – latarnie tylko u przewodników (kolejowych).
Przystanki, rozjazdy, stacje. Na stacjach – wrzątek. Wychowawcy w bidonach parzą herbatę – marchwiową, owocową, wdają suche przydziały. Semafory, krany z wodą, zwrotnice, ślepe tory, mosty, przy mostach ochrona, zenitówki.
Odległa zawołżańska stacja, kolumna krytych brezentem ciężarówek, rozbita droga polna, kałuże, błoto. Las, sprzątnięte pola, wśród pól – wioseczki. Znów las, las, las. W końcu piętrowy budynek byłego domu wypoczynkowego.
Wśród nocy pobudka – „alarm”. Dyrektor internatu – dziarski, wesoły mężczyzna w marynarskiej czapce i lotniczej kurtce, z kaburą przy boku – ustawia w korytarzu starszych, informuje, że w okolicy cmentarza wyskoczył wrogi spadochroniarz, którego trzeba unieszkodliwić, i rozkazuje: „Naprzód! Kraj potrzebuje tylko silnych i odważnych ludzi!”
Pędzi ich na cmentarz, zmusza czołgać się miedzy mogiłami, daje „odwołanie alarmu”. Jednym dziękuje „za odwagę i męstwo”, innym udziela kary „za zdradzieckie tchórzostwo”. „Alarmy” odtąd następują co drugą noc, nocami też urządzane są pionierskie zbiórki i posiedzenia rady drużyny.
Pewnego razu samochodem osobowym przyjeżdża kierownictwo – cywilne i wojskowe. Kontrolują, sprzęt gaśniczy, zaglądają do magazynu żywności, szopy z drewnem, sprawdzają dokumenty dorosłych, i, ku powszechnemu zaskoczeni, internat zostaje bez dyrektora.
- To nieporozumienie – uspakaja on zdezorientowanych podwładnych – jakichś-tam notatek brakuje.
- Na froncie uzupełnią – ponuro żartuje wojskowy i wyciąga rękę: – Broń…
Dyrektor otwiera kaburę, przekazuje rewolwer i ze wstydem opuszcza oczy: „Nieprawdziwy”.
Z powodu braku wyboru na nowego kierownika wyznaczony zostaje przywieziony z najbliższej wsi były stajenny.
- Titow? Iwan Walerianowicz? – pyta wojskowy, oglądając zaświadczenie stajennego.
-Dokładnie tak, Awierianycz jestem.
- Działajcie.
I z tym odjechali.
W pierwszej kolejności wychowawczynie nieśmiało zainteresowały się, jak często będzie teraz urządzany „alarm”. Awierianycz, który nie zdążył jeszcze, wydaje się, uświadomić, co się stało, obrzucił wszystkich roztargnionym spojrzeniem i cicho powiedział: „Po co niepotrzebnie dzieciaczków męczyć? A i nieboszczyków niepokoić grzech…”
Zebrali dzieci na podwórku, przedstawili im nowego dyrektora.
- Ot co – przemówił on, kiedy tłum, przedyskutowawszy to co zaszło, ucichł. Odkaszlnął i powtórzył: – Ot co… Wojna, jak widać, przed zimą się nie skończy, znaczy, o drzewie myśleć trzeba, o żywności. Zapasów waszych… to znaczy naszych… na długo nie wystarczy. Tak więc, przystojni moi, życie nasze popłynie tak: którzy całkiem jeszcze mali – nie uczniowie – tych za bramę nie wypuszczać, żeby się nie zgubili. Pozostali – i wy, obywatelki nauczycielki, też, wybaczcie, oczywiście – podzielimy się na brygady, pracować będziemy: robić zapas opału, grzybów, jagód…
- Hurra-aaa! – zakrzyczały dzieci.
- Pogłowie zachować trzeba – powiedział on jeszcze, ale tych słów nikt już nie usłyszał.
„Fajnie tak! – pomyślała siostra. – Szkoda, że wojna niedługo się skończy”. Poprzedniego wieczoru ona na prośbę staruszki-niani czytała głośno list z Leningradu. List był z lipca, czytany nie raz, staruszka znała go na pamięć i, potakując kiwała, powtarzała szeptem: „Dziadek wasz spóźnia się… z powodu działań wojennych… drogi zamknięte… czasowo… do października… od Koli wiadomości nie ma… Alosza wyjechał… uczyć się na czołgistę… Marusia”. „Marusia – to synowa moja – tłumaczyła staruszka – Alosza – wnuczek, Kola – synek, on marynarz u mnie, pływa, a dziadek, widzisz, odwiedzić wnuczka pojechał, tylko na tydzień się wybierał, a oto – z powodu, do października”.
Był wrzesień.
Awierianycz pośpieszał. Zapas grzybów zrobiliśmy szybko: nasoliliśmy, nasuszyliśmy, powinniśmy tylko-tylko skończyć z jagodami: żurawinami, borówkami. Z drzewem sprawa miała się o wiele gorzej: robotnicy nadawali się tylko do zbierania chrustu. Oczywiście, władze obiecały przysłać na kilka dni dwóch-trzech drwali z gospodarstwa leśnego, ale Awierianycz, jak każdy doświadczony człowiek, wyznawał zasadę „W Bogu pokładaj nadzieje, a sam nie rób głupstw”. Kiedy oni będą mogli się wybrać, ci rębacze lasów, i czy czasu im starczy przygotować drzewa na całą zimę – jak by nie było kuchnia i cztery ścianówki (piece ogrzewające)… każdego ranka, po ciemku jeszcze, wychodził Awierianycz do lasu, ścinał cieńsze suszki, obrąbywał sęki, a pnie wyciągał na przesiekę, z myślą aby wywieźć je potem saniami. Na razie palili ostatkiem poprzednich zapasów.
Dni stawały się krótkie, ciemne, padał śnieg, mżył deszcz. Dzieci teraz nie wypuszczano z domu. Zaczęły się choroby. Służba sanitarna oddzieliła parter od piętra z powodu kwarantanny, i siostra, mieszkająca na piętrze, nazbierawszy pestek i suszonych ugotowanych owoców z kompotu, zawijała w papierek i opuszczała na nitce do lufciku na parterze – prezencik bratu.
Niania otrzymała nowy list: „Tylko po co starego swego przysłaliście? I tak nie ma co jeść, a tu jeszcze on. Pracować, jak widzicie, nie może, tylko leży i za serce się trzyma, a czym ja go karmić będę? Wiedzieliście, że chory, więc nie przysyłalibyście na moją głowę darmozjada. Bądźcie przeklęci!”
- Faszystka! – z oburzeniem wykrzyknęła czytająca list siostra
- Nic ja nie wiedziałam – kręciła głową staruszka – przecież zdrowy był, nie chorował przecież… A i wojny wtedy nie było… Dziaduniu ty mój, dziaduniu, wybacz… – Ściągnęła z głowy chustkę i długo siedziała tak, bez ruchu, nie wycierając łez.
Kwarantannę wkrótce trzeba było zlikwidować – kichali i kaszlali jak leci – wszyscy. Lekarka nie nadążała stawiać baniek. Zapasy leków, i bez tego ograniczone, skończyły się.
- Co ci zostało? – zapytał Awierianycz.
- Kanister spirytusu, litr jodyny, bandaże – odpowiedziała lekarka.
Pół kanistra spirytusu on wymienił gdzieś na worek sproszkowanej gorczycy, buteleczkę jodyny – na koszyk suszonych malin. Można było leczyć.
Cały wieczór mocno palono w kuchni, para z kuchni waliła, jak z bani; z wiadrami, ręcznikami biegały pielęgniarki, wychowawczynie, nauczyciele, dyrektor: pookładali wszystkich własnej roboty plastrami z gorczycy, wyparzali nogi, a potem jeszcze napoili wszystkich herbatą z malinami i do rana zmieniali prześcieradła u maluchów. Rano internat zaczął wracać do zdrowia.
Ale Awierianycz poprosił o jeszcze jedną buteleczkę jodyny – na wymianę: „Osłabły dzieciaczki, mięskiem by ich podkarmić”. Jednak mięsa, wbrew oczekiwaniom lekarki, on nie przyniósł, za to przyniósł śrutu, prochu, i od następnego dnia najsłabszym i najbardziej chorym zaczęło trafiać się po kawałeczku zająca czy innej dziczyzny. Potem nawaliło śniegu, i staruszek polować przestał. Pewnego razu jeszcze wymienił dwieście pięćdziesiąt gram spirytusu na rozdeptaną przez konia kurę, ale potem już i wymieniać nie było co.
Pojechał Awirianycz do centrum rejonowego. Dali mu worek owsianej mąki, furę ziemniaków, furę marchwi, beczkę nafty, sól, zapałki, mydło.
Pod Nowy Rok Awierianycz upolował w barłogu niedźwiedzia. Jak to było – nikt nie widział, nikt nie wiedział.
Kiedy dyrektor wrócił, ręce jego się trzęsły – ni to z przemęczenia, ni to z przeżycia. Ale odpoczywać nie było kiedy, trzeba było szybciej przywieźć tuszę, żeby wilki nie zjadły. I natychmiast, po ciemku, wziąwszy z sobą najsilniejsze ciotki z internatowego personelu, wybrał się saniami do lasu. W drodze zmuszał wspólniczki śpiewać jak najgłośniej, i one gorliwie improwizowały, a w drodze powrotnej Awierianycz, idąc za saniami, co chwila zapalał w rękach pęczki suchych świerkowych gałązek i, kiedy rozpaliły się bardziej, rzucał w ścieg. I już niedaleko od domu, usłyszawszy wycie, on raz walnął na postrach z dwóch luf, tak i dotarli.
Niedźwiedziny starczyło na długo, ale oto drzewo wkrótce się skończyło: i wcześniejsze zapasy i przygotowane żerdzie suszek. Awierianycz przewiózł do internatu własne – wszystkie co do polanka. „Styczeń przetrwamy – szacował – tam sztachety z płotu zaczniemy palić, a potem?” Znów wybrał się do miasta, ale tu w końcu zwalili się drwale. Nie rębacze prawda a rębaczki – mężczyzn w gospodarstwie leśnym brakowało. Za to cała brygada: ze swoim wyżywieniem, ze swymi końmi i nawet sianem dla koni, a najważniejsze – ze spalinową piłą tarczową, którą można było przecinać pnie.
Kobiety zakwaterowały się w internacie, ale już wieczorem stało się jasne, że to błąd: dzieci płakały, krzyczały jedno przez drugie: „To moja mama”, „Nie, moja” – prosiły się na ręce… zmęczone drwalki pół nocy spędziły we łzach i szlochach. Trzeba było przekwaterować je do wsi, do pustej chaty Awierianycza. Przepracowały tydzień bez odpoczynku i odjechały. Patrząc na zawalone klocami podwórko, dyrektor oznajmił: „Teraz nie zamarzniemy”.
Wkrótce po Nowym Roku niania otrzymała kolejny list: „Dziadek zmarł. Pochowałam go dobrze. Ubrałam w koszulę Koli. Pamiętacie, tę, z ukraińskim haftem, prawie nie noszoną. Na cmentarz zawiozłam i nawet kołeczek z tabliczką w ziemię wetknęłam, żeby znać miejsce, a to chowają tam wszystkich bezładnie. Piszę z Wołogdy. Ewakuowali mnie tu jako ciężko ranną. Podczas bombardowania zawaliło mnie i połamało obie nogi. Chociaż teraz jestem bez nóg, ale wciąż płaczę ze szczęścia, że żyję. Mamo, nic być nie może straszniejszego od tego, co widziałam i przeżyłam w Leningradzie. Po blokadzie i piekło wydawać się będzie rajem. Od Koli wiadomości tak i nie było, i o ich okręcie nie udało mi się nic dowiedzieć. A teraz ja w takim stanie Koli niepotrzebna. Alosza pisał sześć razy z Moskwy, potem tam natarcie się zaczęło i coś listów nie ma. Wybaczcie mi, mamo, za wszystko i żegnajcie. Swego adresu podawać wam nie będę”.
W końcu stycznia lekarka jeździła na stację, otrzymała medykamenty, i u Awierianycza znów pojawił się fundusz wymienny, przy pomocy którego on potrafił w pełni wyposażyć internat w ciepłe ubrania i walonki. Nie wszystko, oczywiście, było nowe, nie wszystko – potrzebnego rozmiaru, i dorośli teraz nocami szyli, kroili, cerowali. „Najważniejsze, jak najmocniej – nalegał dyrektor. – Nawet jeśli nie tak pięknie, byle jak najmocniej – długo tu jeszcze będziemy musieli kurować”. Sam podszywał walonki.
Brat pisać jeszcze nie umiał, narysował ojcu laurkę: czołg z gwiazdą. Na odwrocie siostra napisała: „Kochany tatusiu! Pozdrawiamy ciebie z okazji Święta Armii Czerwonej! Życzymy wybić wszystkich faszystów! Ułożyłam wierszyk: „Czekam ciebie, i ty wróć, tak bardzo czekam…”” Wierszyk kończył się słowami: „Wprost ja umiałam czekać, jak nikt inny”. Po pewnym czasie przyszła odpowiedź: „Wspaniali moi, kochani! Za pozdrowienia dziękuję, Za „wiersz”, jeśli wrócę, wytrzepię” – ot i wszystko, co było w kopercie ze stemplem „sprawdzone przez cenzurę wojskową”.
Już całkiem niedaleko było do wiosny: „Szybciej by topnieć zaczęło – wzdychał Awierianycz. – Cietrzewi, głuszców upolujemy, soku brzozowego popijemy, a tam, tylko patrzeć, kaczki przylecą, gęsie – zawsze coś się trafi. Więdną dzieci… Żeby dociągnąć do Jegorowego dnia (do święta Jerzego Zwycięzcy), dalej łatwiej: skrzypy powyłażą, inne zioła – podleczymy się. Bywało, na Jegora bydło wypędzisz, pochodzi ono po rozmarzniętej ziemi pod słoneczkiem, pooddycha wiaterkiem, co-nieco poskubie i gdzie choroba, gdzie chudość?”
Nie dociągnęli: odra, koklusz, szkarlatyna. Trzy sale trzeba było zamienić w izolatki, władzę przejęła lekarka: „Pełna dezynfekcja, opaski z gazy, wietrzenie pomieszczeń…” „Wzmocnione żywienie” – omal nie zakomenderowała odruchowo, ale złapała się i przemilczała.
Brat zachorował na szkarlatynę. W Sali obok niego leżała córka lekarki. Pozostali szkarlatyniarze jakoś się wygrzebali, a tym robiło się coraz gorzej i gorzej – pech, ciężka postać.
Nastała noc, która powinna była być ich ostatnią. „Czterdzieści i osiem, czterdzieści jeden i dwie” – zapisawszy wskazania termometrów, lekarka nagle zapytała nianię:
- Od waszego syna… nic nowego nie ma?
- Nie ma – odpowiedziała niania, Ani od syna, ani od wnuczka. – I nagle zapłakała. – Synowa pisała, że…
Ale lekarka przerwała jej:
- A kim są rodzice tego chłopczyka… nie wiecie?
- Tego? Jak nie wiedzieć – wiem, siostra jego mi opowiadała. Ich ojciec wojuje – dowódca, a matka… zapomniałam, kim ona… Jednym słowem, w Moskwie, w stolicy samej… Tam razem i Aloszeńka w natarciu…
- A do mnie mąż pisał, że powinien ot-ot urlop otrzymać – powiedziała zamyślona lekarka. Odwiedzić mnie planuje.
- Tak już mówiliście mi… To, oczywiście, bardzo dobrze.
- Idźcie, odpocznijcie trochę, zaraz świtać zacznie.
- A wy poradzicie sobie?
- Cóż teraz nie poradzić? – lekarka chłodno się uśmiechnęła.
Staruszka poszła budzić Awierianycza:
- Kochany, ty już wstawaj: dwa domki trzeba wystrugać, umierają dzieciaczki…
- Durna! – on zwiesił z łóżka bose nogi, przetarł oczy. – Pleciesz niewiadomo co! Kto żywym ludziom trumny robi? Kikimora! Dla siebie samego jeszcze – w porządku, a dla innych… A nie rycz ty, dość, nalamentujemy się jeszcze.
Przed świtem dziewczynka zmarła. Chłopczyk zaś zaczął się poprawiać i wkrótce całkiem wyzdrowiał.
A mąż do lekarki tak i nie przyjechał – żadnego urlopu otrzymać nie zdążył.
Po wojnie siostra skończyła studia pedagogiczne, otrzymała przydział do Leningradu i do emerytury uczyła literatury w przedszkolach.
Brat został poważnym fizykiem. On to jeździ poza granicami, występując na sympozjach i kongresach, to zjeżdża na nartach z jakichś słonecznych gór. W rzadkie dni, kiedy jest w domu, zbierają się u niego goście – tacy sami, jak on, uczeni ludzie. Lubią śpiewać przy gitarze o deszczach, komarach, ogniskach i rozłące, śpiewają zapamiętale, z poświęceniem. Lubią rozmawiać o „bezgranicznych możliwościach ludzkiego mózgu”, o „potędze siły poznania”, o tym, że „tylko umiejętność liczenia może zbawić ludzkość od kataklizmów”. „Najważniejsze – liczenie” – powtarzają oni bardzo często.
Dawnym – dawno nie ma Awierianycza, staruszki-niani, nie ma i lekarki. Ciężki los jej przypadł: w tę odległą zimową noc miała ona dwoje śmiertelnie chorych, a dawka penicyliny – cud-lekarstwa, przysłanego z Moskwy, mogła uratować tyko jedno…
Iwan Fomicz urodził się w ciemnej głuszy. Dzieciństwo i młodość skryło się za nieprzejrzystą mgłą czasu, i nikt nigdy już nie opowie ani o jego ojcu, ani o matce, ani o tej szkole, gdzie on się uczył „az, buki, wiedi, głagol, dobro” – pamięci o tym na ziemi nie zostało.
Potem nastał dwudziesty wiek, wydarzyła się rusko – japońska (wojna), i młodzieńca mobilizowano. Pierwsza sprawa, w której przyszło mu uczestniczyć, wypadła nie pod Mukdenem i nie pod Liaoyangiem, a znacznie bliżej – na trasie Galicz-Szaria. Tu znaleziono trupa oficera, który wypadł z poprzedniego pociągu, i rekrutowi rozkazano ochraniać tego trupa do przybycia ekspertów sądowo-medycznych. Pan pułkownik osobiście uprzedził: „Sprawa ta – państwowej wagi”.
Został Iwan pilnować – władze obiecały, że rano przyjedzie lekarz i prokurator. „A może, sam pan generał zawita” – zastrzegł między innymi pułkownik.
Była pełnia księżyca, oczy nieboszczyka i wypolerowane jego buty strasznie błyszczały, ale Iwan nie odchodził ani na krok – wypełniał rozkaz. I przelatywały parowozy, obsypując i żywego i martwego iskrami, okrywając parą, dymem i kwaśnym zapachem przepalonego węgla. Jak go jeszcze butelką nie zatłukli – prosto nad głową ze świstem przeleciała.
Potem nagle – późno w nocy już – dało się słyszeć w oddali rozmowę. Iwan zrobił się czujny. Patrzy – człowiek idzie.
- Stój!
- To ja – mówi – Niura. Baba, znaczy.
- A kto jeszcze z tobą?
- Nikogo, sama jestem.
Podeszła, zobaczyła trupa, zawrzeszczała, i do żołnierza na piersi: „Oj, boję się! Oj, umieram! Oj, nie mogę!”
- A z kim to ty rozmawiałaś?
- Ach, to wam się wydało.
- Przecież jakby rozmawiałaś.
- No, może, jeśli tylko sama z sobą, żeby się nie bać. No odprowadźcie proszę, a to ja zemdleję albo całkiem umrę – i pada.
Wystraszył się Iwan, podtrzymał babę:
- Oczywiście, odprowadzę, ale niedaleko: w żadnym wypadku nie mogę odejść – państwowej wagi…
- Chociaż trochę, a to taki interesant i taki bezduszny: ja przecież całkiem umrzeć mogę.
Poprowadził ją, a samemu ciągle się wydaje: szeleści za plecami ktoś… Ale tylko odwróci się, Niura od razu: „Ach, umrę” – łaps go za rękaw i zawisa. Trochę się odwlekli, baba się uspokoiła, przycichła.
- Dziękuję – mówi. – Dalej już sama pójdę. Wybaczcie, że oderwałam was od wojskowego zajęcia.
Rozstali się. Wraca dzielny żołnierz, a podopieczny jego – bez butów. Ot tobie i Niura. Znaczy, nie sama ona szła, a w towarzystwie… Buty zaś, trzeba przyznać, w tych czasach kosztowały dużo pieniędzy. No, sprawa zrozumiała, Iwana ogarnęła rozpacz. Taka rozpacz, że kto inny nie wytrzymałby i popełniłby samobójstwo. Jednak kawaler wychowany był w silnej cerkiewnej dyscyplinie, uważał samobójstwo za najcięższy grzech, a i rozkaz wykonać należało.
Przybyli rano eksperci zastali Iwana bosym, a oficera w owijkach. Pośmiali się, a potem starszy z oficerów zapytał:
- Piśmienny?
- Tak jest. Czytać i pisać umiem.
- Będziesz uczyć się na felczera… Zdrowy, piśmienny, uczciwy, z trupem obchodzisz się po ludzku – co jeszcze trzeba?
Tak Iwan znalazł się przy szpitalu. Tu akurat zaczęły się walki, i nauka poszła niemożliwie szybko. Przez całe doby wieźli rannych, chirurdzy machali nożami z wirtuozerią kawaleryjskich rębajłów: amputowane ręce i nogi leciały – tylko nadążaj wynosić, krew lała się ze stołów na gruntową podłogę, gniła w ziemi i śmierdziała.
Z wojny Iwan Fomicz wracał jako felczer. Wojskowy felczer. To znaczy umiejący udzielać miłosiernej pomocy tym, którzy ucierpieli od kul, bagnetów, szabel, ognia i odłamków. Dla czasów pokojowych to nie wystarczyło. Dlatego musiał jeździć do guberni na kursy położnicze, potem – na kursy dentystyczne i w końcu na weterynaryjne.
Jego rodzinne miasteczko położone było w tak trudnodostępnym miejscu, że lekarze tu prawie nie trafiali. A jeśli i trafiali to nie zatrzymywali się.
Leczyć zaś i ludzi, i bydło, bez względu na lokalizację nie do pozazdroszczenia, trzeba było. I on leczył… Ale rzecz, ściśle mówiąc, nie w tym – nie w użyteczności publicznej jego pracy; pożyteczność jest oczywista, bezsprzeczna i więcej do tego nic nie dodasz. Rzecz w tym, że życie swoje Iwan Fomicz postrzegał niewiarygodnie jednoznacznie – jak służbę. On zakładał, że właśnie w tej służbie zawiera się jego ludzki obowiązek na ziemi i wcale nie narzekał na niewygody, nieuchronnie towarzyszące podobnemu stosunkowi do celu swojego bytu: w każdej chwili, przy każdej pogodzie po felczera można było przyjść i on, nie narzekając i nie westchnąwszy nawet, pokornie udawał się do chorego.
Pieniędzy Fomicz nie brał. Tymczasem rodzinę miał niemałą – sześcioro dzieci. To znaczy wszystkich – dziewięcioro, ale troje zmarło niemowlętami. Cała ta rodzina żyła z poborów felczerskich, no i, samo sobą, ogród ratował. Można przypuścić, że małżonki taka niezłomność w odniesieniu do materialnych pokus nie przyprawiała w zachwyt, jednakże świadomość wiejskiej kobiety nie była zaćmiona mgłą emancypacji: ona miała jasne pojęcie o swoim miejscu i dlatego żadnych pretensji do Iwana Fomicza nigdy nie wypowiadała. Możliwe, że właśnie ta okoliczność i dodawała ich rodzinnemu życiu niezwykłej siły.
A jeszcze Iwan Fomicz od dzieciństwa nie gromadził żadnych zapasów, a i domownikom nie pozwalał. Mówił tak: jeśli u ciebie zapasy, znaczy, komuś brakuje.
W jaki sposób następował rozwój tej natury – nie wiadomo. Jedno pewne: dusza jego, wypiastowana katechizmem i modlitwą, okazała się całkowicie przygotowywaną do dożywotniej służby miłosierdzia.
Ożenił się romantycznie – żonę wziął z Treskowa, najbardziej wilczej wsi w całym rejonie. Należy dodać, że w tej miejscowości i teraz wilków mnóstwo ogromne, a wtedy – wyobrazić nie można. Iwan Fomicz trzymał na ganku naładowaną strzelbę i niejednokrotnie zabijał zwierzęta wprost na podwórku, ogrodzonym, jak i pozostałe podwórka tego miasta, wysokim głuchym ogrodzeniem.
Sprawa była zimą, jechali saniami – a od Treskowa jazdy około dziesięciu kilometrów – i naleciały wilki. Przekazał Iwan wodze żonie, sam – ostrzeliwał się. I wszystko jakby pomyślnie, ale jedna błahostka: z żony chustkę zerwało. Potem, kiedy już uratowali się od wilków, znaleźli też czym owinąć niewiastę – przecież nie z pustymi rękami jechała, jaki-taki posag wiozła. Wkrótce, jednak, po dwóch-trzech dniach, okazało się u niej przeziębienie, zaczęły pobolewać uszy. Iwan Fomicz wypróbował znane mu środki, zawiózł żonę do gubernialnych lekarzy, ale jej słuch stawał się coraz słabszy. Po kilku latach ona ogłuchła.
Jednak i ta okoliczność nie osłabiła ich wzajemnego przywiązania – przywiązania, które każde z nich strzegło do ostatnich dni: Iwan Fomicz nie na długo przeżył swoją sądzoną, umarł on na jej grobie.
Temu smutnemu wydarzeniu sądzone było mieć miejsce w tysiąc dziewięćset czterdziestym szóstym roku, ożenił się zaś felczer w tysiąc dziewięćset szóstym, to znaczy miał przed sobą jeszcze czterdzieści lat życia.
Trzy lata z czterdziestu poszło na kolejną wojnę – Imperialistyczną, którą Iwan Fomicz sumiennie odrobił w polowych lazaretach dwóch frontów: najpierw cofającego się Północno-Zachodniego, następnie – wspaniałego nacierającego Południowo-Zachodniego. Do domu trafił w samym końcu siedemnastego roku. Nie zdążyła wierna żona wysuszyć łez radości, jak zastukano do drzwi i na próg wwalił się chłop:
- Zbawicielu! Przyjechałeś! Ojczulku! Iwanie Fomiczu! Dziecko umiera!..
- Idę, gołąbku, idę. Zaraz… Tylko torbę wezmę…
Z torbą tą Iwan w pokojowym życiu nie rozstawał się. Czy na jarmark idzie, czy na ryby – zawsze w ręku torba. Nawet na polowanie ciągnął – przez ramię, zamiast torby myśliwskiej; chodzi, chodzi po lesie, wyjdzie ku jakiejś wioseczce – ogrzeje się, herbatki wypije, przy okazji i z ludźmi się spotka: tego osłucha, temu tableteczek da, temu rankę poleczy. A gospodarzom, którzy go ugoszczą, obowiązkowo dziczyznę zostawi – jarząbków, cietrzewia: nawet błahego przybytku nie znosił.
Bywało, śpieszy ze swoja torbą wąskim chodnikiem z desek – one zachowały się w mieście i do dziś – naprzeciwko duchowny. Zatrzyma się Iwan Fomicz:
- Ech, batiuszka, grzeszny jestem, grzeszny – niedzielą służbę przepuściłem.
Ten do niego:
- No co ty, ojciec?! Jeśli masz w sercu jakieś wyrzuty, to w tym mój grzech – mało, znaczy, modlę się za ciebie. Ty już leć, leć, nie zatrzymuj się. – Pobłogosławi felczera, a jeszcze i w ślad za nim nie raz przeżegna.
Żył kiedyś w rejonie nadzwyczaj bogaty ziemianin. Zasłynął z tego, że w lata przygotowań reformy sam poprosił u monarchy o wyzwolenie swoich chłopów. Monarcha, trzeba przypuszczać, ucieszył się z możliwości przeprowadzenia próby i carskim reskryptem podarował wszystkim jego chłopom pańszczyźnianym wolność.
Uwolnienie oni przyjęli jako znak jaśniepańskiego niezadowolenia: zaczęły się żale, ludzi opanowało przygnębienie i wielkiego wysiłku kosztowało pana przywrócenie w swoje ziemi zaufania i spokoju. Ani jeden człowiek domu rodzinnego nie opuścił.
O okolicznościach doświadczenia i o istotnie sielankowym jego zakończeniu było, rozumie się, dołożone monarsze. Co myślał on z tego powodu, już nie dowiemy się, ale wiadomo, że ziemianin, o którym mowa, był wzorem nie najbardziej typowym i dlatego nie wiele warte było doświadczenie z jego chłopami pańszczyźnianymi. Rzecz w tym, że człowiek ten reprezentował sobą przykład myśliwskiej nieograniczoności, czyli, z jednej strony, on i pasji swojej oddawał się bezgraniczne, a z drugiej – jego myśliwski rozgłos nie uznawał ani rejonowych, ani gubernialny, ani nawet państwowych granic.
Chłopi, do niego należący, nic nie siali, a zajmowali się skupem i odsprzedażą bydła. A kiedy z Moskwy przyjeżdżał pan… nie, nie tak… Kiedy pan, galopujący, jak na bitwę, wpadał w końcu w swoje posiadłości, chłopi porzucali wszelkie swoje pożyteczne zajęcia i, nadwyrężając gardła, wrzeszczeli „ur-ra!”. Zaczynało się polowanie: nagonki, wyścigi psów – święto! Ciekawe, że posiadłości jego wyraźnie odróżniały się od otoczenia: rozleglejsze łąki z wąwozami i wysepkami lasu – czyste półstepy, kiedy na wiele kilometrów dookoła – wiatrołomy, i wszystko zaniedbane.
Napolowawszy się, on wracał do Moskwy, i znów po wsiach cisza i spokój. Dlaczegoż zostawiać takiego pana? Oczywiście.
Pewnego razu polowali na lisa – nie udawało się polowanie, długo tropili. I oto, kiedy już psy miały dopaść zwierzę, baba-głupia się pojawiła: jak wyszło – nikt nie widział. Przygalopował pan do lisa: baba krzyczy, charty obok stoją, a lisa nie ma. Ze złości pociągnął babę harapem, zawrócił i z powrotem. Wieczorem powiedzieli mu, że baba zmarła: trafił ją w gardło…
Pan wyznaczył renty sierotom, poddał się do dymisji, osiedlił się w Moskwie, codziennie chodził do cerkwi, wspomagał ubogich i po kilku latach umarł ze słowami „Nie ma mi przebaczenia i nie będzie”.
Jego syn całkiem nie posiadał cech, które uczyniły sławnym ojca. I to zrozumiałe: wychowywany był w czasach, kiedy ojciec bez skutku pilnie starał się na niwie odkupienia ciężkiej winy. Młody dziedzic wyrósł na człowieka niezwykle powściągliwego – i w ruchach, i w słowach. Otrzymawszy znaczne wykształcenie, on zaczął poważnie zajmować się ekonomiką i dostał się do pocztu tych, którzy wolą okoliczności byli wyniesieni na poszukiwania wyjścia z niepokoju i zamieszania, w którym po wojnie japońskiej pozostawała Rosja.
Ludzie ci, wiadomo, do roboty wzięli się energicznie, i Europa wkrótce zrozumiała, że jeśli nie wciągnąć Rosji w nową wojnę, jej, być może, już się nie powstrzyma…
Iwanowi Fomiczowi trafiło się pewnego razu odbierać poród u żony młodego dziedzica, raz wyrywał ząb samemu panu, ale najbardziej rodzina ta zaprzyjaźniła się z felczerem, kiedy ten wyleczył starego woźnicę. Staruszek był mężem nieszczęsnej baby, zabitej kiedyś harapem, i młody pan, wziąwszy na siebie ciężar ojcowskiego długu, błagał o uratowanie biedaczyska. Felczer łatwo przejmował się cudzą winą i nieszczęściem, ale – suchoty… Czy je pokonasz?
Odstąpiły, jednak. Dlaczego? Felczer nie wiedział – leków nie miał. Leczył przede wszystkim modlitwami i rozmowami.
Jeśli pan był milczkiem, to już woźnica – przeciwnie: i kaszle, a ciągle mamrocze. Od niego felczer dowiedział się, że młody dziedzic ma wielu wrogów.
- Jak to tak? – nie zrozumiał Iwan Fomicz. – On przecież jakby za chłopami, za Rosją…
- Właśnie – zgodził się staruszek. – Za Rosją, za chłopami, i dlatego wrogowie.
- A kim że oni są?
- Uczeni i faryzeusze – dziwiąc się z felczerowego niepojmowania sprawy, chory tłumaczył – któż jeszcze? Wrogowie u nas jedni i ci sami aż do Drugiego Przyjścia.
A następnie wyjawił i najważniejszy sekret:
- Wkrótce razwolucja będzie.
Ale tego Iwan Fomicz całkiem już nie mógł pojąć.
W listopadzie czterdziestego pierwszego felczer potrafił przepowiedzieć datę kontrofensywy pod Moskwą.
Sprawa była w szpitalu. Chorzy radzili, wróżyli, i wszyscy upierali się na dwudziestego pierwszego grudnia – w dniu urodzin naszego wodza.
- Odstraszające – zgodził się felczer. – Bardzo nawet. Ale dogodniejsze mimo wszystko szóstego – w dzień Aleksandra Newskiego. Jedyny święty, który bił Niemca, tak więc bardziej pasuje szóstego zacząć.
Wkrótce, zrozumiała sprawa, jego rozłączyli z żoną i, według słuchów, zagrozili leciutko: niby to, trzymaj się teraz, ciemniaku, dobierze się do ciebie towarzysz Emilian Jarosławski! Ale tu akurat nadeszła informacja o początku kontrofensywy i felczer okazał się prawdziwym bohaterem – jedni zaczęli przypisywać mu dar przepowiadania, drudzy przebąkiwali o jego tajnych – przez pośrednictwo walczącego na froncie syna – związkach z centralą. A on tylko dziwił się: kiedyż, jak nie na Aleksandra Newskiego, zaczynać podobną sprawę? Co też tu niezrozumiałego?
W końcu czterdziestego czwartego on przepowiedział jeszcze, że zakończy się wojna „na Jegorija”, dlatego ponieważ i „głównym dowódcą naszym jest Jegorij”, a i w ogóle – „tak zręczniej”. Czy to on starzeć się zaczął, czy to tok jego rozważań tym razem był nie dość dokładny, ale jednak przeliczył się felczer. Ciut-ciut, o trzy dni, ale się przeliczył. Gdyby zdarzyło się takie w czterdziestym pierwszym – nie miałby szczęścia, a tu – wybaczyli. Prawda, skarcili dla ścisłości: „Szkoda, nie słyszy ciebie teraz towarzysz Emilian Jarosławski” – ale przebaczyli. Chociaż do „Jegorija” wojna faktycznie i zakończyła się, tak że błąd miał charakter, można powiedzieć, formalny.
Kiedy zmarła żona, Iwan Fomicz zaczął przepadać na cmentarzu. Ludzie odnajdywali go i tu. I felczer, jak zwykle bez szemrania, zabierał się, dokąd wzywali.
Na cmentarzu on i umarł. Torebka w tym czasie była przy nim.
To było dawno. Pracowałem jako nauczyciel w szkole. Pewnego razu podczas ferii zimowych wypadł mi dyżur w szkole. A gościły u nas wtedy dzieciaczki skądś z prowincji. I akurat w dnu mego dyżuru one miały spotkanie z dwoma ziomkami: obaj – pułkownicy, obaj – bohaterowie. Wcześniej nigdy się nie widzieli – poznali się tu, w szkole.
Dzieciaczki wypytywały ich o wojnę, pułkownicy wspominali i nieoczekiwanie z prywatnych wspomnień ukształtował się obraz najbardziej imponujący, nawet według miar tej wojny, wydarzenia… Trzeba zauważyć, że wydarzenie to jak genialna operacja wojskowa opisane jest w podręcznikach historii, w encyklopediach. Jednakże wszystkim opisom właściwa jest dziwna prawidłowość: jeśli o rozwoju natarcia opowiada się więcej czy mniej szczegółowo i dokładnie – czyli zupełnie w tradycjach wojskowej historiografii, to zwycięskie zakończenie operacji przedstawiane jest z niespodziewaną lapidarnością: „Nad ranem 17 lutego otoczone ugrupowanie zostało zlikwidowane, przeciwnik stracił 55 tysięcy zabitych”. Wydaje się i nie wielkiemu wodzowi zrozumiałe: zniszczenie pięćdziesięciu pięciu tysięcy dobrze uzbrojonych żołnierzy, wspieranych czołgami i artylerią, jest sprawą chociaż i wykonalną, ale daleko nie prostą. Naturalnie pojawia się myśl o konieczności długotrwałych, ciężkich walk na bardzo rozległym terenie: wstępny ostrzał artyleryjski, bombardowanie lotnicze, ataki czołgów, zdobycie przednich pozycji… Ale niczego podobnego w opisach nie znajdziemy – zwycięstwo jak gdyby spada z nieba. O tym zagadkowym pogromie właśnie wspominali kombatanci, którzy przybyli na spotkanie z uczniami. Jednak po kolei.
Najpierw należy powiedzieć, za co otrzymali Złotą Gwiazdę.
Czołgista z pola walki pod Kurskiem przyprowadził calutkiego „Tygrysa”, którego długo i bez powodzenia ostrzeliwano na poligonie, po czym postanowiono wyposażyć naszego T-34 w mocniejsze armaty. Prawdopodobnie na poligonie był nie jeden „Tygrys”, ale czy ten był pierwszym, czy to bohaterstwo załogi zwiadowczej zachwyciło dowódców… Dnem wąwozu oni przedostali się na teren wroga, wyłączyli silnik, wdrapali się na wierzch, odnaleźli kilka beczek z paliwem – polową stację tankowania, poczekali, kiedy podjedzie wrogi czołg, porwali go i popędzili do swoich.
- I oto pędzimy z powrotem – opowiada półkownik – z przodu T-34, za nim „Tygrys”, na wieżyczkach – czerwone flagi, to znaczy: czołgi w marszu! Ja siedzę w „Tygrysie”. Nagle – ba-bach! Coś w nas trafia. Błyski po całej wieżyczce! Pędzimy dalej. Znów: ba-bach! Znów błyski! Patrzę w celownik – a tam wspaniała zeissowska optyka – widzę: na skraju lasu młodziutki sierżancik krząta się koło czterdziestkipiątki. Ładuje: ba-bach! Znów trafił, znów błyski! Armatka słabiutka, pancerza nie przebije, ale iskry – błyski po całej wieżyczce lecą – strach. Załadowaliśmy działo, wziąłem wyżej – po drzewach, wystrzeliłem – cały lasek szczepkami zawaliło. Patrzę – sierżancik pociągnął armatę na bok – zmieniać pozycję… uczony! Potem poszedłem do niego, zapoznaliśmy się. Pochwaliłem za spostrzegawczość za uczoność. Mówię: tobie by, bracie, nie czterdzieści pięć milimetrów, a osiemdziesiąt pięć – ty byś ze swoim talentem tyle sprzętu byś zniszczył… wytłumaczyłem w sprawie czerwonych chorągiewek na pancerzu, a to lukę w wykształceniu miał… Oto za tego „Tygrysa” mi właśnie dali…
Drugi pułkownik podczas wojny służył jako strzelec miotacza min. On skąpo powiedział, że w lutym 1944 roku jego dywizjon miotaczy min wstąpili w walkę z przeważającymi siłami przeciwnika i bili się do nadejścia dużych jednostek naszej armii.
Uczniowie nic nie zrozumieli, trzeba było tłumaczyć…
- Była taka Korsuńsko-Szewczenkowska operacja zaczął bohater minomiot.
Bohater-czołgista uważnie na niego popatrzył.
…W dzieciństwie i młodości miałem okazję wysłuchać wielkie mnóstwo frontowych historii: wojna zakończyła się niedawno i w pełni panowała nad pamięcią społeczeństwa, a większość dorosłych mężczyzn było frontowcami, i dlatego ich znajomość zaczynała się słowami: „A wy na jakim froncie?..” tak bywało i w restauracjach i w piwiarniach, w przedziale dalekobieżnych pociągów i w korytarzykach podmiejskich… Słuchając tych rozmów, za każdym razem cierpliwie oczekiwałem na moment, kiedy wyjaśni się, że rozmówcy choć raz w czasie wojny byli blisko siebie. Z jakiegoś powodu zawsze tak się zdarzało: jeden, powiedzmy walczył na Wołchowskim, drugi – na Woroneskim, ale potem z jakiegoś powodu jednego dokądś przerzucili, i okazuje się, że drugi w tym właśnie czasie był w tym samym miejscu. Te zbiegi okoliczności wydawały się mi o tyle obowiązkowymi momentem każdej dorosłej rozmowy, że ich nieobecność wywoływała coś w rodzaju niepokoju. Zresztą, znałem pewne miejsce, dokąd, jak mi się wydawało, trafiali prawie wszyscy: Szekesfehervar. Jak pamiętam, ani jeden człowiek nie potrafił wypowiedzieć tego słowa poprawnie, jednak wystarczyło abym w ramach podpowiedzi wyszeptał kilka dowolnych sylab tego słowa, jak okazywało się, że obaj frontowcy tam byli. Tak oto: słuchając bohaterów – półkowników, też oczekiwałem na swój moment. I doczekałem się. Przy czym szeptać nic nie musiałem.
- Nasze wojska okrążyły wtedy ogromne zgrupowanie wroga – kontynuował minomiotacz – nawet nie okrążyły, a raczej – obeszły je: front przemieścił się daleko na zachód, a około siedemdziesięciu pięciu tysięcy Niemców zostało u nas z tyłu. Dowództwo jakoś nie zwracało na nich szczególnej uwagi: przygotowywane było strategiczne natarcie, a ci – niech tam sobie włóczą się po stepie: transportu amunicji i żywności nie ma, połażą-połażą, tak i poddadzą się do niewoli. Koło osiemnastu tysięcy, jeśli się nie mylę, rzeczywiście się poddało. Pozostali, nie potrafiwszy przebić się do swoich wprost, zdecydowali się na złożony manewr: zjednoczywszy wszystkie wojska poszli w głąb naszego terytorium, żeby następnie skręcić i wyjść na linię frontu w jakimś innym miejscu, bardziej odpowiednim do przebicia się. Wydaje się, ten manewr był dla naszego dowództwa pełną niespodzianką. Mówiło się o możliwości przemieszczenia niewielkich rozproszonych grup wroga – na ten wypadek i zostawiono gdzie-niegdzie przy drogach baterie artylerii i gniazda miotaczy min. Okopaliśmy się wśród stepu na wzgórku, żyjemy dzień, dwa, trzy, czekamy, czekamy kiedy wrogie ugrupowanie złoży broń i można będzie doganiać swoich – wybierać się na pierwszą linię. I oto pewnego ranka słyszymy z zachodu huk. Spojrzeliśmy przez lornetki – Niemcy: na przedzie – pancerniacy, a za nimi – piechota i piechota, po horyzont. Ciągniki mieliśmy, mogliśmy się wycofać razem z armatami, i nas by za to, prawdopodobnie, nawet nie ukarali tak bardzo nieporównywalne siły: kilku ludzi przeciw ogromnej armii. Ale to ja teraz zdaję sobie sprawę z perspektywy czasu, jak się mówi, a wtedy taka myśl nikomu do głowy przyjść nie mogła: tylko bój… Otwieramy ogień, oni – z czołgów i dział samobieżnych po nas. A minomiot, on przecież – do wysokiego strzelania, można i do zakrytych celów, ale nie do artyleryjskich pojedynków w czystym polu. A jeszcze dywizjonowy – największy: jego jeśli siłą odrzutu zruszy z miejsca, z powrotem od razu nie ustawisz. Za to już mina – wymiarami jak trzylitrowa bańka, zabójcza siła – straszna. Ona gdzie by nie trafiła: w siłę żywą, czy w sprzęt – horror, jak się mówi! A śpieszymy się – walimy, walimy, i dalej się śpieszymy: chce się jak najwięcej zdążyć, póki minomiotów nie zniszczyło i nas nie pozabijało. I tu nagle gruchot z drugiej strony – ze wschodu. Patrzymy: czołgi, działa samobieżne… nasze! Od razu trafiać zaczęliśmy… A czołgów – dziesiątki, setki…
I nastał moment:
- Ooo! – podchwycił półkownik-czołgista. – W jednym z nich byłem i ja. Naszą armię pancerną przerzucali wtedy do linii frontu dla przygotowania strategicznego natarcia. Najpierw szliśmy w rozśrodkowaniu, a w tym miejscu zaczynały się wąwozy, mieliśmy przejść między nimi starym szlakiem: u każdego na mapie on był zaznaczony specjalną strzałeczką. Wytaczamy się na niego, a tu jakaś gromada broni pancernej do niej minomiot wali. Mieliśmy rozkaz: nie wstępować w starcia, a i w ogóle nie zatrzymywać się, ale my, oczywiście, po kilka pocisków wygarnęliśmy… nie zatrzymując się… No i wszystko, ognisko…
- Dokładnie – potwierdził minomiotacz. – cały ich sprzęt od razu zapłonął. I wieżyczka! Wieżyczka od jakiegoś czołgu leci nad ogniem, jak kartonik, i wiruje… Horror!..
- Tak, pamiętam – kiwa czołgista – działo samobieżne z mojej lewej szło, właśnie po jego trafieniu wieża odleciała…
U tych dzieciaków było w ich dalekiej prowincji szkolne muzeum. One zbierały materiały do muzeum. Nagrawszy odpowiedzi bohaterów, uczniowie, chyba cały materiał zebrali. I dlatego przeszliśmy do herbaty. Minomiotacz, który w dalekiej prowincji miał jeszcze rodzinę, prowadził ziomkowskie rozmowy, a czołgista, który dawno stracił związek z tymi stronami, dalej wspominał wojnę i cichutko opowiadał:
- Przychodzimy do punktu przeznaczenia – nieduża wieś. Śpimy jakoś, kto gdzie. Rano trzeba gnać dalej – nie ma paliwa… Czekamy. Samolot rozrzuca ulotki. Mój ładujący czyta na głos: „Korsuńsko-Szewczenkowskie ugrupowanie przeciwnika zniszczone, Niemcy stracili pięćdziesiąt pięć tysięcy zabitych”. I pozazdrościł: „Szczęści się też – mówi – sąsiadom: nagrody otrzymają, a to, może i urlopy”. Ja jemu, niby to, przy takiej bitwie i u sąsiadów pewnie straty niemałe… A on: „Słuchaj – mówi – dowódco, tu napisane, że ważną rolę w pogromie odegraliśmy my – nasza armia czołgów znaczy”. Zdecydowaliśmy, że wydział polityczny, jak zwykle, poplątał. Koło południa podwożą paliwo, tankujemy.
Wzywają do dowództwa. Rozkaz: Dwadzieścia maszyn – z powrotem w step. Zaczepiamy buldożerowe lemiesze i zaczynamy równać trakt – ten sam, po którym wczoraj przeszły setki czołgów. Tam – mieszanka: glina, trupy, broń strzelecka… „Chyba – myślę – ulotka była poprawna i w wydziale politycznym tym razem nic nie poplątali”. My przecież w tym marsz-skoku nie mogliśmy ocenić tego co się działo: Piechoty, oczywiście, było dużo, ale ona rozbiegła się, wszyscy popadali, panika… Wiecie, filmowcy lubią: piechur przepuszcza nad sobą czołg i w ślad za nim rzuca granat… To normalnie, tego wszystkich piechurów uczą… Ale kiedy na ciebie idą setki-setki! – czołgów, kiedy ziemia drży, a głowa pęka od ryku silników, psychika nie wytrzymuje… Z powodu złej drogi staraliśmy się iść nie kolumną, wykorzystaliśmy całą szerokość traktu… Wychodzi, że ani oni wariantów nie mieli, ani my… Taki marsz-skok wyszedł… No, rozepchnęliśmy mieszankę po parowach, wróciliśmy do wsi.
Na drugi dzień przybywają Anglicy – attache wojskowy i jeszcze kilka osób z poselstwa: zagranica nie wierzy w informacje o likwidacji wrogiego ugrupowania. Rzeczywiście: przedwczoraj była ogromna armia, a wczoraj jej nie ma – tak nie bywa. Dowództwo rozkazuje mi wieźć anglików. Chodzi o to, że ja jeszcze przed wojną skończyłem studia techniczne i znałem angielski. A podczas wojny bywałem w Ameryce: odbierałem „Szermany”, tak więc rozmawiałem swobodnie. „Szerman” – nieciekawy czołg, przy okazji… No więc dobrze: rozkazują wieźć sojuszników. Attache włazi na miejsce ładowniczego, jeszcze jeden anglik – z fotoaparatem – na wierzchu, na pancerzu. Przyjeżdżamy do poniszczonego sprzętu pancernego. Fotograf zachwycony – w zapamiętaniu pstryka. A attache wysunął się z luku: „Gdzie zlikwidowany przeciwnik?” Prowadzę do parowu. On podszedł, spojrzał i od razu – wywraca się na lewą stronę. Złapał oddech, wypił z buteleczki mocnej herbaty i: „Gdzie linia obrony?.. Gdzie pozycja artylerii?.. Gdzie leje po bombach lotniczych?.. Pokażecie mi ślad przynajmniej jednego samochodu, konnej furmanki, przynajmniej jednego buta!” Ale gdzież ja mu to wszystko znajdę? „Tu – pokazuje – ślady tylko od czołgów”. „Tak już – tłumaczę – wyszło”. On postał i mówi: „Kocha Bóg was, ruskich”. „Przy czym – pytam – tu Bóg? – „A przy tym – odpowiada – że, oprócz Boga, w opracowaniu zniszczenia nikt nie uczestniczył: waszemu dowództwu włożył do głowy myśl o przerzuceniu armii pancernej tą drogą na zachód, niemieckiemu dowództwu – o wyjściu z okrążenia tą droga na wschód, potem ruszył was ku sobie nawzajem – genialne… A wasz sztab generalny – mówi – do rozgromu żadnego odniesienia nie ma: tam i teraz tak naprawdę nie wiedzą co się stało”
Dopiliśmy z pułkownikiem szkolną herbatkę i rozstaliśmy się. Oto i wszystko, co się zapamiętało. Dawno to było…
Kiedy zaczęła się wojna, Borkę urządzili na ordynansa do ważnego dowódcy. Saszki tymczasem nie trzeba było urządzać – lat nie wystarczało. A on wziął i tak uciekł. W miasteczku mówili, że we wszystkim winien kapłan, z którego synem Saszka się przyjaźnił. Powiadają, chodził do nich do domu, psuł się, psuł się i z czasem zepsuł się do tego, że wykręcił ten niemądry fortel i walczy teraz na pierwszej linii frontu.
Był on gawędziarzem, żartownisiem, nieco bałaganiarzem, a tacy w okopach są cenieni. Prawda, przez zalety on pewnego razu i ucierpiał. Przybywszy jakoś z meldunkiem do sztabu, Saszka zdecydował przed powrotną drogą z lekka się zdrzemnąć – dzień był gorący i wojownika zmorzyło. Tylko ułożył się w cieniu pod drzewkiem, podchodzi oficer: „Ty, bracie, z przedniej pozycji?.. Co tam u was nowego?.. Zupełnie nic?.. Szkoda… Akurat my tu, korespondenci, siedzimy i który już dzień żadnych nowości – nic przekazać nie możemy, władze obstawiają”. A na całym froncie wtedy rzeczywiście była cisza. Usnął Saszka, ale jego znów zbudzili: przyszedł drugi korespondent. Potem – trzeci. Rozmawiać z nimi dzielnemu wojownikowi sprzykrzyło się i on palnął: „Fon Bocka do niewoli wzięto”. Trzeci pobiegł. Potem przychodzili jeszcze jacyś, może, nawet pierwszy i drugi, pytali ponownie i Saszka nie otwierając oczu przez sen odpowiadał: „Wzięli, wzięli… Fon Bocka… tak”. A korespondenci rzucili się do węzła łączności, połączyli się z Moskwą, tam sprawdzili, powiedzieli: dezinformacja. I tu Saszkę rozbudzili na serio – dwaj uzbrojeni. Tłumaczyć się musiał w oddziale specjalnym. A on tylko mógł powiedzieć: „Oni spać nie dawali”. „Co mam z tobą robić?” – zapytał NKWDzista. „Wysłać do domu, towarzyszu majorze, w sensie na przednią pozycję” – poprosił Saszka. „Znowu żarciki? Wyślę, ale najpierw WC umyjesz do pełnego blasku, a to ci korespondenci wszystko zapaskudzili”. – „Pozwolicie wykonać, towarzyszu majorze?” – „Wykonuj. Potem mi zameldujesz – sprawdzę”.
Wojna Saszki upływała, według jego opinii, wspaniale: zaledwie trzy zranienia i te lekkie, on nawet do pozafrontowego szpitalu nie trafiał. I z opatrzoną piersią i z zawieszoną na szyi ręką i z kulą dalej niż do batalionu medyczno-sanitarnego nie oddalał się. Zasłużył na dwie „Odwagi”, „Za wyzwolenie” i „Za zdobycie” miast i wymalował nazwę swego pułku bezpośrednio na Reichstagu.
Borys miał batalię całkiem inną: ciągle przy generale, przy ciepłych sztabach, a już nagród – bez liku. Ale i Borys został ranny. Krzywdzące – na samym końcu wojny. Kiedy ich kolumna czołgów weszła do kolejnego czeskiego miasta i Borys, siedząc na pancerzu obok swego generała, szykował się do łapania bukietów kwiatów, jak to było dotychczas, ktoś otworzył ogień. Dowódca schował się do luku, Borys w dół głową zanurkował za nim, jednak kieszenie spodni miał wypełnione różnymi wojennymi trofeami, i utknął, tak że dolna część tułowia z szarpiącymi się nogami została nad czołgową wieżyczką. Wraża kula trafiła w takie miejsce, że zranienie stało się podwójnie krzywdzące. Borysa nagrodzili orderem, jakiego jeszcze nie miał, i wypuścili do domu. Korzystając z łączności sztabowej, on odszukał młodszego brata, i dogadali się wracać do ojczyzny razem.
Jechali specjalnym pociągiem, we wspaniałym wagonie, oddzielnym przedziale. Saszka zaprosił oficerów i świętował, opowiadając bez przerwy bajki i dowcipy, a Borys leżąc twarzą w dół odpoczywał na górnej półce, z trudem przechylając podawane kieliszki. Kiedy wszyscy się rozeszli i Saszka się zwalił, żeby zasnąć, Borys pochwalił się, że wiezie z sobą cały wagon dobra. Zwiesiwszy głowę mówił o pałacach i zamkach, gdzie zakwaterowywał się na postój generał, o muzealnych skarbach, zabytkowej broni, podłogowych zegarach, obiecał podzielić się… Młodszego brata wcale to nie interesowało, i on zachrapał.
Na drugi dzień świętowanie zwycięstwa kontynuowano: ciągle tak samo siedzieli przy stole oficerowie, ciągle tak samo leżał na półce Borys. On w żaden sposób nie wyrażał sprzeciwu wobec gości – goście pomogli mu zejść kiedy nadeszła taka konieczność. I oto w jakimś momencie, kiedy Saszka wyszedł z przedziału, oficerowie zaczęli dyskutować o kontroli, oczekującej wszystkich czy to w Brześciu, czy gdzieś indziej. Niby enkawudziści urządzają wielkie przeszukiwanie, i pewien generał stracił już gwiazdki tylko z powodu wagonu trofeów.
Borys poprosił aby go zdjęto i powolutku wyszedł w kierunku ostatniego wagonu. Nie było go długo – ze dwie godziny, tak że o nim wszyscy już zapomnieli. Wrócił wykończony z dwiema szabelkami w rękach. Szable wepchnął pod stół, rannego podnieśli na półkę, i wszystko popłynęło swoim biegiem. Nocą zwisająca z półki głowa zapłakała: cały wagon antyków musiał opróżnić – wszystkim tutejszym dróżnikom i zwrotniczym do końca życia dobrobyt zapewnił! Młodszy brat, wcale nie wyraził współczucia, znów zachrapał.
A w Brześciu żadnej kontrolo nie było.
Borys chciał się zastrzelić. Oficerowie zdążyli zabrać nagrodowy pistolet i schowali go na dole – na szczęście ranny samodzielnie nie potrafił zejść.
Ogólnie, dojechały szabelki i podłogowe (stojące) zegary, których nie udało się wypchnąć z wagonu z powodu bólu tylnych mięśni.
Po wojnie bracia okazali się w Moskwie: Saszka został kierowcą autobusu, a Borys – ekonomem w ministerstwie. Na siedemdziesiątych urodzinach starszego brata, kiedy wspominano o wojnie i doszli do powrotu w specjalnym pociągu, Saszka między innymi wygadał się, że to on rozpuścił słuch o przeszukiwaniach. Borys długo patrzył na niego nie rozumiejąc, a potem zapytał:
- Dlaczego?
- Ty przecież mi spać nie dawałeś: tylko oczy zamknę, a ty o różnych bzdurach.
- Niczego sobie bzdura – cały majątek!
- A niech zginie on zginieniem – i ziewnął
I posypały się na niego wściekłe stękania. Ale Saszka niedługo słuchał, on powiedział: „Spać się chce” – i odjechał do domu.
W roku pięćdziesiątym czwartym czy w pięćdziesiątym piątym ojciec służbowo jeździł do obwodu Kaliningradzkiego i, wróciwszy, opowiadał matce o podróży. Opowiadał przy mnie, sprawiedliwie zakładając, że niektórych szczegółów nie zrozumiem z powodu małoletniości. I wtedy nie zrozumiałem. Ale pamięć okazuje się, zachowała. Do czegoś potrzebne...
Samochód osobowy, którym jechał ojciec, zatrzymał człowiek z czerwoną książeczką i poprosił o podwiezienie do jakiejś miejscowości. W drodze rozgadali się, człowiek dowiedział się wszystkiego, co go interesowało (ludzie z czerwonymi książeczkami mieli wtedy do tego pełne prawo), a potem opowiedział, że i on sam – moskwianin, ale od roku trzydziestego w stolicy nie był... Dalsze jego wyznania wydają się mi trudne do wyjaśnienia: czy to żal jego był tak wielki, że przewyższał nawet strach, czy to czasy które nastały wydawały się tak beztroskie, czy to oni z ojcem mocno wypili, czy to – wszystko to razem, jednak czekista oznajmił, ze z Moskwy zabrali go „za drabinę”.
W dniu śmierci Majakowskiego on – w tym czasie młody żołnierzyk czy podchorąży – miał służbę w Łubiance i w gronie pierwszych przybiegł na miejsce tragedii – mieszkanie poety było tuż obok, po sąsiedzku. I widział drabinę, przystawioną do okna w szczycie domu. Potem, kiedy wrócił z mieszkania na ulicę, drabiny już nie było. Tymczasem okno było bardzo wysoko, i drabina była tak długa, że jeden człowiek jej na pewno nie mógł wynieść. Tego samego dnia on napisał meldunek, w którym wyraził przypuszczenie, że nieznani sprawcy mogli dostać się do domu po tej drabinie, przy czym powinno być ich trzech, albo i czterech – i to bardzo silnych fizycznie, inaczej tej drabiny nie dałoby się przynieść i tym bardziej przystawić do ściany, i gdzie się ona podziała później – niezrozumiałe… I prawda, tych trzech albo czterech fizycznie silnych musieli dokądś ją odciągnąć – gdzieś całkiem niedaleko i tam ją ukryć… Nazajutrz bystry młody służbista został najwyższym dekretem wysłany do dalekiego Zabajkala.
Pewnego razu spotkawszy się na prowincjonalnej delegacji z byłym kolegą ze służby, zrozumiał, że rozrzucili ich po kraju za pechową drabinę. Zresztą, im się jeszcze poszczęściło: ktoś z bardziej doświadczonych czekistów całkiem znikł – prawdopodobnie znalazł coś nieprzewidzianego w samym mieszkaniu.
Kończąc swoje krótkie wyznania, on powiedział, że dom ten wkrótce wysadzą albo przebudują, żeby całkiem wykluczyć możliwość działań śledczych.
Rzeczywiście, szybko nie szybko, a w pewnym czasie i ten dom i „Angletier” przebudowali, a dom Ipatiewych – ten wysadzili.
Dotrzeć tam łatwo: o dziewiątej wieczorem wsiadasz do pociągu, o trzeciej w nocy wysiadasz. Półtora kilometry po podkładach, tyleż przez las – ot i cała droga. Opuszczone pole, opuszczona wioseczka, na skraju której stał kiedyś dom.
W czasie swojej młodości, kiedy poznałem dziadka Sieriożę i jego staruchę, byli oni już ludźmi zaniedbanymi. Nie to, żeby całkiem stracili zainteresowanie życiem – nie: coś jedli, coś pili, słuchali radia, nawet mysi się, prawdopodobnie, czasem; jednak pozwolili aby ich życie stało się brzydkie. Sierioża prawie już nie zakładał protez – całymi dniami leżał w brudnej pościeli, palił, kaszlał, pluł. Babka choć i robiła coś w gospodarstwie, ale bez zapału: naczyń nie myła – zupę za każdym razem gotowała w tym samym garnku i rozlewała do tych samych talerzy. Czy prała – nie wiem.
A i wszystko w ich domu było zaniedbane: pies – zacięty myśliwy – jeśli zdarzało się mu być w chacie, sikał na podłogę; koty spacerowały po stole, dojadając resztki; karaluchów namnożyło się takie mnóstwo, że one szeleszczącym strupem okrywały ściany i sufit, masą roiły się w dziadkowym łóżku a on je tylko z twarzy przepędzał.
Prądu w domu nie było – władze odcięły, nafty u staruszków nie znajdziesz, tak więc żyli bez światła. Ani razu nie słyszałem, żeby rozmawiali ze sobą po ludzku – tylko kłócili się, brudno i obojętnie. Sierioża – kaszląc, babka – cienkim gnuśnawym głosikiem.
Zatrzymać się u nich nie było żadnej możliwości, lepiej okazało się nocować w na wpół rozwalających się chatach opuszczonej wsi po sąsiedzku, ale, odwiedzając te strony, zawsze zachodziłem do Sierioży – zostawiając baterie do radyjka i latarki, herbatę i, być może, jeszcze coś drobnego.
Życie staruszków stawało się coraz bardziej zaniedbane. W końcu starucha nie wytrzymała i odeszła do siostry – do wsi odległej ponad dziesięć kilometrów. Potem przepadł pies samotnie ganiając nocą zająca, on wybiegł pod tory kolejowe i się zatrzymał, żeby przepuścić pociąg, jednak to był nie zwykły pociąg a odśnieżający, czego pies z powodu swojej zuchwałości nie zauważył – końcem wysuwnego pługa uderzył go.
Kompletnie zdziczawszy z powodu tęsknoty, dziadek odszukał swoją babkę i podpalił chatę – ludzie się uratowali, ale chata spłonęła. Był sąd: dwa lata więzienia i tysiące rubli odszkodowania. Poszedł dziadek Sierioża odbywać karę, starucha zaś wróciła do kotów i karaluchów. Wkrótce ona sama wypłaciła siostrze zasądzoną sumę: coś sprzedała, trochę zarobiła na żurawinie, trochę mogła się dogadać po-rodzinie. Po roku Sierioża wrócił – całkiem chuligański, z tatuażami, pokrywającymi prawie całe jego ciało, z wyjątkiem, sprawa jasna, brakującej nogi.
A jeszcze po jakimś czasie oboje odeszli: stary zmarł tu, i ostatnie jego słowa były przekleństwami, staruszka cichutko odeszła w nowej chacie siostry.
Smutno, oczywiście, że życie tych ludzi tak zamroczyło się przed swoim końcem; smutno, że nie zostało po nich nic – nawet karaluchów z kotami nie zostało. Byłem tam niedawno – na miejscu domu gromada cegieł po piecu i kilka pobłyskujących chromowanym metalem protez, o których dziadek Sierioża, pamiętam, mówił, że one – jedna od drugiej bardziej niezdarne. Bardziej od ich wszystkich cenił drewniany kijek… Kto i dlaczego spalił ich dom – niewiadomo, najszybciej, ktoś z miejscowych: zwykle podobne zajęcie – uciecha młodych podpitych traktorzystów. Może, człowiek nawet pochodził z tej wsi – nowosółkowsi był, i oto żeby już nikomu nie dostało się ani się ogrzać, ani przenocować. Niezmiernie my, jak wiadomo, ojczystą ziemię bezcześcimy.
Siedząc na głazie, podpierającym niegdyś węgieł chaty, nie bez zmieszania patrzyłem na węgle: jak to tak – coś było, a teraz nie ma… Głupie, oczywiście, zmieszanie, ale jeśli się przyzwyczaisz – smutno przecież. Tu same sobą wspomnienia jakie-takie przemknęły, i przypominało się tylko same świństwo. Jak dziadek opowiadał o niegdyś przez niego uwiedzionej dziewicy – nauczycielce, przysłanej z miasta – starucha słuchała wszystkiego tego z najbardziej oczywistą obojętnością, a potem, szeroko ziewnąwszy, dodała, że „kołchozowa księgowa ma troje dzieci, a obliczem wszystkie – do gada tego podobne”. Jak jastrząb kurę złapał, a ja, zobaczywszy, rzuciłem się było z domu ze strzelbą ale starucha nie wypuściła: „Zmarnujesz kurę!»” W końcu i kura zdechła i jastrząb odleciał, żeby potem, podczas mojej nieobecności, zamęczyć wszystkich pozostałe kury. Przypominałem gromadę kotów: Sierioża trzymał ich jakby dla polowania – czapki szył.
- Chcę czarną czapkę uszyć – mówił mi przy każdym spotkaniu. – Pi-iękna będzie! Widziałeś jaka u kota sierść? Lśniąca, gęsta, wełnista… Trzeba, żeby on kociąt czerniawych przysporzył, wtedy ja go w rozchód puszczę – stary, zażył się.
Zwiesiwszy z pieca głowę, kot ze znużeniem i pobłażliwie mrużył oczy: przez wiele lat on wydał tylko jednego potomka swojej maści, pozostałe rodziły się pstrymi albo rudymi – z nich dziadek i szył czapki, kołnierze, rękawice. Jednakże jak tylko Sierioża umarł, ławicą poszły nieprzejrzyście czarne. Przypominały się i karaluchy: bywało, zimą, zanim się obuć, walonki trzeba było wyciągać do mroźnych sieni. Karaluchy z walonek pełzną i pełzną: do góry dopełzają, tu coś w nich pstryka – życie wyłącza się, i spadają na podłogę, koty ledwie nadążają zbierać. I co ciekawego: żywych karaluchów koty nie ruszały, za to zamarznięte – do walki dochodziło. Jakie tu kulinaria ukryte?..
Ogólne, samo świństwo się przypominało, dobrego – nic. Ale z jakiegoś powodu nie opuszczało i nie opuszczało mnie ciepłe uczucie do tych wegetujących w obrzydliwości staruszków? Coś do nich przyciągało zawsze, jakieś światło od nich schodziło… Nie jasne, być może, ale mimo wszystko…
Nie wiem, co było jego źródłem, nie wiem… Ale oto przecież trzymali się oni siebie całe życie! I swego domu, i swojej ziemi… Zabrakło ich, i to miejsce umarło. A kiedyś, nastawszy się do woli, schodzili się tu przy mostku na rzeczce myśliwi – było nas pięciu – siedmiu: z różnych miast, w różnych wsiach zatrzymywaliśmy się, a zbieraliśmy się – jednak – właśnie tu. Spotkamy się, postoimy, porozmawiamy o polowaniu, dowiemy się jak komu minął rok – jesienią i zimą rzadko komu uda się spotkać, to już dziesięciodniowy wiosenny sezon wszystkich razem zbiera. Stoimy, rozmawiamy cichutko, potem rozchodzimy się kto dokąd.
A kiedy Sierioża odszedł, przestaliśmy się nawet spotykać. Niby ten starzec niepotrzebny był nikomu, ale jednak! I na razie żyliśmy wszyscy, i każdego roku wiosną odwiedzaliśmy Nowosiółki, ale spotkać się razem, jak wcześniej, już nie mogliśmy. Stoisz na czacie, słyszysz: za linią wysokiego napięcia ba-ach! To, znaczy, Piotr Siergiejewicz; jego córka, pamiętam, rodzić miała… teraz wnuk albo wnuczka w pierwszej klasie, pewnie. A oto nad rzeką zapukała pięciostrzałówka Antona Romanowicza – jakieś tam problemy u niego w ministerstwie były, czym, ciekawe, sprawa się skończyła? Chociaż on, prawdopodobnie, już na emeryturze. A to nocą, oczekując na pociąg, pod jedyną latarnią na stacji zetkniesz się z nieogolonym chłopiną: u niego plecak nawet z wyglądu nie do podniesienia – para głuszców na pewno jest. I już w wagonie wyobrazisz sobie: Witiucha – szofer z Twery. On ciebie też rozpoznaje, porozmawiasz, wyjaśni się, że, prawdopodobnie, pozostali byli, ale to tak, według domysłów, słuchów, a widzieć on nikogo nie widział. Oto i ja nikogo, oprócz jego nie wiedziałem… I nigdy więcej nie zbierzemy się przy mostku przez rzekę. Zresztą, i samego mostka dawno już nie było: wcześniej Sierioża go odnawiał, choć jakkolwiek, ale remontował, całkiem rozwalić się nie dawał, a bez staruszka zestarzał się mostek, struchlał, i wiosną woda go zmyła.
Nie. Tlił się płomyk w tej łampadce: choć i zabrudzona ona była, a tlił się. I przecież nie to ważne, że zabrudzona, a to, że nie gasł – to ważne i zadziwiające, przecież tyle udręk spadało na chłopską głowę Sierioży, na Sierioży chłopskie ramiona: „Normalne życie – mówił – jak u każdego na wsi, a nogę na wojnie straciłem”.
I rodziny u nich na ziemi nie zostało, i mogiły ich odszukać mi się nie udało, oto już i staruszki imię zapomniałem… Jednak niesprawiedliwie będzie, jeśli pamięć o nich się zatrze, zniknie całkiem – niesprawiedliwie.
Popłoch zdarzył się niesłychany: cały dzień między Niżnim Spasem i wsiami, położonymi dalej od rzeki, uwijały się pod deszczem furmanki, wózki i samochody – ludzie rozwozili dobro po krewnych i znajomych. Capkin ewakuować się nie zaczął.
- Nie wierzę – mówi – żeby z naszej Worczałki żywiołowa klęska się zdarzyła. W dawnych czasach zdarzało się takie? Chociażby, na przykład, przybór wód wziąć, chociażby powódź: u mnie – do łaźni woda dojdzie, a dalej nie podnosi się. A żeby ogrody zatopiło, tym bardziej domy zalało – nie wierzę. Akurat u nas i w całym okręgu wody tyle nie znajdziesz.
W dawnych czasach! – protestowali zebrani u niego na ganku chłopi. – Dawniej globalnego ocieplenia nie było, a teraz…
- Wasza sprawa – opędził się Capkin – zwijajcie się, a my z Pietrowym kichamy na to.
Imię leśniczego rzuciło chłopów w przygnębiające zamieszanie: Saszka Pietrow – człowiek poważny, nie to co papla Capkin. W milczeniu dopaliwszy papieroski, niżniespasowcy poczłapali ładować się dalej.
Pietrow w tym czasie pływał łódką po zatopionych zagajnikach, odszukując zwierzęta, które znalazły się w nieszczęściu. Jednakże dlatego, pewnie, że woda w tym roku rozlewała się powoli, zwierzęta zdążyły pouciekać, tylko szopy skompromitowały się. No, tym wybaczalnie, te ze snu, przecież był grudzień: Już i śniegu napadało i Worczałka zamarzła i nagle – masz tobie, deszcz! I jeszcze jaki! Siedziały teraz szopy na wysepkach obok zatopionych nor, mokły. Łódź zobaczą, uciekają tam-tu, ale w wodę leźć nie chcą – zimno. Oczywiście, warczą na człowieka, zęby szczerzą, ale Saszka ich bez liku się naoglądał, nie cacka się. „A no!” – Jak ryknie! Niektóre natychmiast i padają. Innym musiał dołożyć kopniaka, ale nie mocno, żeby bez fizycznych uszkodzeń: szturchniesz go dla postrachu, on – bryk – i jakby zdechł. Bierz go za kołnierz, rób co chcesz.
Pięć wepchnął Saszka do worka, szósty się nie zmieścił. Trzeba było położyć go wprost na pokład, a na mordę czapkę uszankę nałożyć. Płynie łódź, chwieje się, dulki skrzypią – boją się szopy, nie ruszają się. Jeśli nagle który i poruszy się, Saszka tupnie: „A no!” – i worek nagle nieruchomieje. A ten który na pokładzie, zawzięcie mordą w czapkę szturcha – chowa się, znaczy. Wybrał Saszka wyższy brzeg, wypuścił zwierzęta – one i poczłapały gdzie które: szukać niezajętej nory, ryć nowe. Saszka zaś dalej popłynął i już przy zmierzchu odnalazł ogromnego szopa – wprost baran – rekordzista, tylko że na krótkich łapach. Ten sam do łodzi wskoczył. Też, jednak, żeby nie łaził, trzeba było do worka wsadzić.
Do domu leśniczy wrócił wieczorem. Rozwiązał worek i wypuścił na podłogę szopa. Żona wykrzyknęła z przerażenia, i szop upadł bez czucia.
- Ot Tatiana Borisowna – powiedział zmęczony Pietrow. – Dzikie zwierzak, i ten jak tylko zobaczył panią, tak i wykitował. Jak więc dla mnie z panią bok w bok tyle lat żyć?..
- Po co ty go przyniosłeś, Sasza?
- A brzegu, rozumiesz, twardego w ciemnościach nie znalazłem – wszędzie woda, woda, stąpić nie ma gdzie.
- No, ale jak wieś odnalazłeś?
- Odnalazłem, chciałem wypuścić, a tu psów zbiegło się… Rozszarpały by na strzępy. Niech w szopie przenocuje, odniosę go jutro gdziekolwiek.
- Oj, odnieś, Sasza, tak bardzo straszny…
Podczas kolacji, kiedy Saszka Pietrow oglądał program „Czas”, przyszedł Capkin – „z ciekawości, czy powiedzą coś w telewizji na temat powodzi”.
- Twój się popsuł, czy co? – zapytał go leśniczy.
- Na strych przeniosłem. Baby plotą, że jeżeli kto nie przedsięweźmie, znaczy, działań… dla uratowania dobra… no, majątku… temu mogą i ubezpieczenia nie wypłacić. Oto ja i trochę… Dla zasady… Nie tak jak pozostali, oczywiście… Do innych wsi nie powiozłem, ale na strych… Jakby… No proszę! Oto ona, patrz, powódź ta!..
- Przecież to w Ameryce… Rozumiesz?.. Stan Kolorado!
- To co, że w Ameryce? Nie słyszałeś, jak pogodowy chłop opowiadał?
- O czym?
- Teraz wszystko globalne!
- Ty co, Capkin? Czy chcesz powiedzieć, że to twoje rozlewisko ma przyjść aż tu do nas?
- No!.. Stonka ziemniaczana, ona tez stamtąd, a ziemniaczki nasze żre. Zresztą, ty jak chcesz, pójdę działania przedsięwziąć. Ratownicze.
Wyszedłszy do sieni, on nagle obrócił się:
- Najbardziej mi nasza młodzież się podoba! Tu takie się dzieje, a oni do klubu poszli. Mój mówi: „Mam gdzieś twoją powódź, u mnie dziś dyskoteka”. Wcześniej za te potańcówki ojciec mnie po tyłku trzepał, a teraz: „dyskoteka”… Niby coś poważnego, spróbuj przeszkodzić! Tfu! – I wyszedł.
Zjadłszy kolację, Saszka zwalił się do łóżka, żona sprzątnęła ze stołu i myła naczynia.
- A co, Tatiana Borisowna, u pani, pewnie, też serduszko stuka? – zapytał zasypiający mąż.
- Z jakiego powodu?
- A z powodu powodzi.
- Była potrzeba… A ty nie boisz się – ona przestała grzmieć talerzami.
- Nie boję się, kochana Tatiano Borisowna, wcale się nie boję: deszcz wkrótce przestanie – powietrze dziś mrozem pachnie.
- A chłopom mówiłeś?
- Powiedziałem Capkinowi, i jaki pożytek? Jacy to wszyscy ostrożni się zrobili.
- Bo dobra wszyscy tyle nagromadzili – i boją się o nie – wytłumaczyła żona, ale Pietrow już spał.
Zbudził się on według myśliwskiego przyzwyczajenia wcześnie. Spojrzał w okno: deszcz przestał, między chmurkami gdzie-niegdzie błyszczały gwiazdy, na białym eternicie capkinowego dachu czerniała przywiązana do komina nadmuchiwana łódź. Szybko zjadł śniadanie i poszedł do lasu urządzić wielkiego szopa.
Późna jesienią, Kidy spadł śnieg, a woda w rzece zrobiła się nieprzejrzyście czarna, Ławrucha poprowadził kuter gospodarstwa leśnego do zakładu remontowego w celu wymiany silnika – stary ledwie terkotał. Jako-tako spłynąwszy z prądem rzeki do ujścia, przybił do przystani – poczekać na kursowego spalinowca i, przycumowawszy się do niego, przepłynąć jezioro. Ale okazało się, że rejsowy spalinowiec też się popsuł i będzie dopiero za tydzień. Jeśli, oczywiście, do tej pory nie chwyci mróz i nie zostanie przerwana nawigacja.
Z powrotem Ławrucha na takim silniczku nie mógł się wspiąć, tygodnia bez jedzenia nie przeżyjesz, i trzeba było wyprawić się do osiedla samodzielnie. „Tfu, pech” – rozzłościł się Ławrucha, a tu jeszcze kierownik przystani „doładował” pasażerów– dwie miastowe cioteczki, wracające nie inaczej jak od rodziny ze wsi, i chłopczyka – przedszkolaka – swego syna, który, jak zrozumiał Ławrucha, przyjechał do ojca w odwiedziny i z powodu tego właśnie kursowego utknął.
Wypłynęli. Nie płynięcie to było – męczarnia: silniczek ciągnął ledwie-ledwie, boczny wiatr znosił w stronę od osiedla, a kiedy już prawie przedostali się, przy samym brzegu silnik całkiem zgasł.
Ławrucha polazł grzebać się, ciotki, ucieszone z powodu ciszy zaczęły plotkować, kontynuując rozmowę, przerwaną, chyba w chwili odpłynięcia.
- Oj, Wala! Dywan – trzy na dwa z połową, błękitny… Podobny, Wala! Jak u ciebie… Tapety – też błękitniutkie, pod kolor… No wszystko, Wala, wprost jak u ciebie! Regał, żyrandol kryształowy, Wala: dzyń-dzyń – podobniutki! Parkie-et!.. Ja, mwię, nie pozwolę w tym pokoju tańczyć! Jak zarżeli wszyscy, Wala!
Tu Ławrucha odkrył, że akumulator obcy.
- No, bieda! Mówiłem przecież twemu ojcu: nie mogę zostawić akumulatora – silniczek padnięty, to chociaż zapłon porządny… Skubany, nie powstrzymał się…
- On powiedział: i tak remont – wytłumaczył zmieszany chłopczyk – tam, powiedział, zmienią.
- Remont remontem, ale do niego jeszcze dostać się trzeba, a teraz…
- A co teraz? – podchwyciły ciotki.
- Spotkamy kogo – odholują. A nie spotkamy – do tego przylądka przybijemy – wskazał – latarnik odwiezie, pomoże.
- On do wsi się przeprowadził – nieśmiało powiedział chłopczyk – motocykl przewiózł, dom, motorówkę…
Ławrucha uważnie popatrzył najpierw na niego, potem za iluminator: ściemniało się, nad czarnym lasem pobłyskiwało światło latarni morskiej. „Na automatykę przerobiona” – zrozumiał Ławrucha i spokojnie, nawet z pewnym lenistwem, jakby chodziło o coś niezasługującego na uwagę, powiedział:
- No i pies z nim. Do drogi i pieszo dojdziemy, a tam ktoś podrzuci, na razie odpoczywajcie.
- Odpoczniesz tu: kołysze nieznośnie – rzuciła zdenerwowana Wala.
Fala była nieduża, ale, jak tylko stateczek stracił prędkość, wiatr obrócił go i zaczął coraz bardziej kołysać z burty na burtę.
Żadna motorówka nie przepłynęła w ciągu tej godziny w pobliżu kutra, dryfującego wzdłuż brzegu w kierunku latarni. I zostawało już całkiem niewiele, kiedy Ławrucha zrozumiał, że wiatr spycha ich nie na przylądek, a bardziej w lewo – na kamienisty podwodny grzbiet, ciągnący się od przylądka w głąb jeziora.
„I falka mizerna, nie warta niucha tabaki…” Pomyślawszy, wyjął z teczki, w której mieściło się całe jego osobiste gospodarstwo, pudełko zapałek, starannie zawinął je w woreczek polietylenowy, następnie – w drugi i schował na piersi pod podkoszulkę. Ciotki, u których zaczynała się choroba morska, nie zwróciły uwagi.
Kiedy do kamieni zostało kilka metrów, Ławrucha wyjaśnił ciotkom sytuację – te zaczęły krzyczeć: „Za wszystko odpowiesz!” – obdzielił ich pasami ratunkowymi, które zachowały się, prawdopodobnie, tylko dlatego, że nikt na nie od wieków nie zwracał uwagi, włożył pas na chłopczyka. Potem, oberwawszy idący do masztu przewód elektryczny, jednym końcem obwiązał siebie, drugim – chłopaka:
- My teraz, przyjacielu, jak alpiniści: związaliśmy się linką – i na kamienie! Ty, najważniejsze, nie pozwól fali gwałtownie rzucić sobą, czaszkę chroń, zrozumiałeś?
Ten milcząc kiwnął.
- Nie zatrzymujcie się, babulki, skaczcie za nami – powiedział Ławrucha – inaczej ukatrupi na głazach! – Podchwycił chłopaka, zrobił krok z kabiny i skoczył.
W tej samej chwili za plecami rozległ się zgrzyt dna o kamienie…
W jeziorze i latem nie kąpali się, a teraz woda była tak zimna, że nogi u Ławruchy odjęło od razu. „Z pięć minut wytrzymam – i koniec”. Energicznie zaczął pracować rękoma, dopłynął do kamieni, potem, obejmując głazy, polazł do brzegu. Fale zalewały go z głową, chłopak miotał się gdzieś na uwięzi z tyłu. „Oby tylko się nie zachłysnął!”
W końcu wyleźli. I tu, już na śniegu, chłopczyk stracił przytomność. Ławrucha wziął go na ręce i dobrnął do budynków, stojących przy lampie: z zabudowań dozorcy została szopa z desek i maleńka niedawno zbudowana z sosnowych kłód łaźnia – widać nie wierzył staruszek, że lampa może bez niego się obejść, nową banię sklecił, postarał się.
Ławrucha ułożył chłopczyka na ławie, odwiązał się, zdjął z niego ubranko które zaczęło już zamarzać, spróbował rozmasować, ale palce wykręciło, ręce chwytały skurcze… „Ogień. Albo zginiemy – zrozumiał Ławrucha. – Szybciej!” W szopie znalazł przygniłą, ale suchą sieć, wiosło. „Przeżyjemy”. Powlókł do bani, potknął się, upadł, nogi odmawiały posłuszeństwa. „Tylko żeby sieci nie upuścić – namoknie”. Do bani przypełzł na kolanach.
Wepchnął sieć do pieca, potem wyciągnął zza pazuchy zwitek, dobrał się do zapałek. Jakoś wykrzesał ogień, podpalił sieć, włożył do pieca koniec wiosła – postrzępioną łopatę, drewno zajęło się. „Przeżyjemy”.
Ogrzawszy ręce nad płomieniem, wziął zesztywniałego chłopczyka, potrzymał go, ile sił starczyło, przy otwartych drzwiczkach znów położył na ławę i zaczął rozcierać… Tak powtarzał i powtarzał, nie zapominając popychać do pieca spalające się wiosło. W ślad za wiosłem poszła wyrwana w przedsionku bani deska podłogowa.
Chłopak odzyskał przytomność, trząsł się w dreszczach. Ławrucha bez przerwy grzał go, rozcierał, masował. „Przeżyjemy. Teraz przeżyjemy…” Ale ognia było mało, i powietrze w łaźni nie ogrzewało się. Ławrucha znów poszedł do szopy: znalazł kilka szczapek. Potem w kupie śmieci na tym miejscu, gdzie wcześniej stała chata, spróbował znaleźć jakieś żelastwo, nadające się do rozszczepienia desek. Nic nie znalazł. „Przepadniemy” – oszacował Ławrucha. Postał, postał na śniegu pośrodku podwórka, pomyślał… Składało się tak, że tylko jedno wyjście zostało: podszedł Ławrucha do szopy, dwiema rękoma podniósł z ziemi potężny kamień i rzucił go w skleconą z opołów ścianę. Znów podniósł i znów rzucił, jeszcze raz, jeszcze i jeszcze. Zakręciło się w głowie, do gardła podeszły mdłości. Usiadł na śnieg, oparł się o ścianę, odpoczął – i znów…
Jedna z desek pękła. Ławrucha wziął się za drugą, potem za trzecią. „Teraz przeżyjemy”. Wkrótce ogień w piecu płonął, zrobiło się zauważalnie cieplej, chłopczyk przestał drżeć, ale było mu jeszcze zimno i się miał dreszcze. „W takim razie tak” – postanowił Ławrucha i nanosił do kotła wody: wiaderko, na szczęście, w bani było.
Potem znów łamał, kruszył ścianę szopy, podrzucał obłamki do pieca; pluskał wodę na płytę i dopiął swego: chłopak przestał kulić się, wyparzył się, ożył. I – zasnął. „Przeżyjemy” – podsumował Ławrucha i dopiero teraz przypomniał: „Baby!” To znaczy myśl o ciotkach pozostawionych na kutrze, nie opuszczał go, ale ratować i chłopczyka, i ciotek jednocześnie żadnej możliwości nie było, Ławrucha zajmował się chłopczykiem. Ciotki zaś, według jego rozumowania, mogły i powinny były wydostać się na brzeg. Ławrucha oczekiwał ich, spodziewał się na ich pomoc, ale one nie pojawiły się, i teraz on wystraszył się: fale mogły przewrócić kuter, zwalić go z grzbietu na głębię…
Po swoich śladach Ławrucha dobiegł do tego miejsca, gdzie wypełzł na brzeg: kuter tkwił w kamieniach. Fale podnosiły go, opuszczały, zgrzytało gięte dno, ale siedział kuter mocno.
- Baby! Krzyknął Ławrucha, – Ba-a-by-y!
Zza drzwi wysunęła się głowa.
- Dawajcie tu-u!
Tu statek znów rzuciło na dół i głowa zniknęła. Ławrucha poczekał-poczekał: „Zabiły się one tam, czy co?” – I zrobił krok w wodę. „Nie wytrzymać. Umrę z zimna”.
- Ba-by-y! – Baby nie odzywały się. A! Było nie było! – I skokami pobiegł do kutra. Ale zaraz skręcił na kamieniach nogę, upadł i dalej dobierał się dawnym sposobem – ni to pełznąc, ni to wpław.
I, już złapawszy się za burtę stateczku, pomyślał ze złością: „Niepotrzebnie się parłem. Jeśli coś się przydarzy – chłopczyk sam zostanie, całkiem zamarznie”. A przydarzyć się coś zupełnie mogło: i rąk i nóg Ławrucha już nie czuł.
Baby były we krwi – mocno się potłukły. Tym razem one powyskakiwały za Ławruchą, ale każda miała po dwie walizki.
- Powariowałyście? – krzyknął Ławrucha. – Zostawcie, zostawcie wszystko!
One uparcie ciągnęły za sobą bagaże do tej pory, póki walizki nie napełniły się wodą i nie potonęły.
Ciotki przeklinały, a Ławrucha szacował: „Te – tłuste, nie powinny się przeziębić. Te odgrzeją się szybko, chłopczyk oto…”
Na brzegu ciotki, wyprzedziwszy go, biegiem rzuciły się do bani. U Ławruchy zaś, póki doszedł, ubranie zlodowaciała. „Ochładza się – zauważył machinalnie. – W nocy mróz będzie”
Baby stały przy piecu w kłębach pary.
- Zdejmujcie z siebie wszystko, a nie to pozdychacie – powiedział Ławrucha.
Ale one, zdaje się, i same zrozumiały, że w mokrych sukniach rajtuzach i swetrach nie ogrzeją się.
- Odwróć się, bezwstydna mordo!
- Idźcie wy… – Pochyliwszy się nad ogniem, on czekał kiedy jego ubranie rozmarznie.
Potem wszyscy troje siedzieli nadzy na ławie, drżeli. Chłopczyk spał.
Odgrzali się. I tu baby ogarnęła histeria; one zepchnęły pozbawionego sił Ławruchę na podłogę, zaczęły bić pięściami, nogami. Pobłyskując złotymi zębami, darły się o tysiącach dolarów: „Norka! Wydra! Bóbr!” I Ławrucha domyślił się, że w walizkach były skóry, skupione u kłusowników. Przestawszy młócić, baby zwaliły się, przygniotły, przydusiły Ławruchę. „Koniec – pomyślał on. – Zabity cycką”.
Ogień nagle zgasł, zapłonął, wykrzywione usta błysnęły na chwilę metalowymi zębami, ogień znów zgasnął, zrobiło się ciemno. Baby odstąpiły i ucichły. Na ławie pochlipywał przerażony zbudzony malec… Ławrucha, prostując żebra, westchnął, podniósł się i, chwiejąc się, poczłapał do szopy.
Wzeszedł księżyc, było mroźno.
Skrzypnął za plecami śnieg. Ławrucha obrócił się: oświetlone przez światło księżyca, stały w śniegu nagie baby.
- No, a wy czego? – zapytał wystraszony Ławrucha. Baby milczały. Poczekawszy trochę, on, jakby opamiętawszy się, gorączkowo przykrył rękoma dół brzucha. Baby też się przykryły.
- Ty już nie zostawiaj nas, człowieku! – poprosiła Wala i, chyba, uśmiechnęła się – w odblasku latarni, błysnęły rzędy zębów.
- Przepraszamy! Powiedziała druga.
- Dobrze – nie mogąc się powstrzymać machnął ręką. – Do diabła z wami. – I poszedł sobie.
Ale ciotki dopędziły.
- A ja po drzewo – wytłumaczył Ławrucha. – Dokąd że ja wśród nocy ucieknę? I w dodatku goły… Ot dają!..
- No, my pomożemy choć trochę.
- Walcie – zgodził się. – Oto kamień, oto szopa – walcie.
Ale baby nie dały rady podnieść kamienia.
- Pewnie na świństwo jakieś sił wystarczyłoby. Zmykajcie lepiej z powrotem – zaproponował, usłyszawszy metaliczny klekot szczęk.
Kiedy Ławrucha, przyciskając do piersi odłamki desek, wwalił się do gorącej ciemni, z ławy doniosło się:
- I zasłoneczki, Walu, dostałam – no jak u ciebie, podobniutkie, Walu!..
„Porządek – ocenił sytuację Ławrucha. – Znaczy, doszły do siebie”. Znów rozpalił ogień, poszedł na ławę. Chłopczyk nie spał, ale oddychał równo, spokojnie. Baby przyczepiły się do Ławruchy z wypytywaniami o rodzinę, on odpowiedział, że żonaty, że dwoje dzieci – uczniów. „Koniec, baby, wybaczcie, jestem wykończony” – przysunął się do ściany, odciągnął od kłód chłopca, usłyszał: „Ja warzywnym kieruję, a Wala – uniwersalnym” – dalej nic nie słyszał, ponieważ spał jak martwy.
W nocy chłopczyk zechciał pić i zbudził Ławruchę. Ten poszedł po wodę – w kotle była rdzawa – postawił wiaderko żeby się grzało, zrobił zapas opału, napoił chłopca, ustąpił babom swoje miejsce, a to one tak siedząc drzemały, sam położył się na dolną – szerokością jednej deski – półkę ławy. Przenocowali.
Rano ubrali się, wyszli na szosę i autobusem dotarli do osiedla: wytłumaczyli kierowcy sytuację, i on podrzucił bezpłatnie – pieniędzy przecież nikt nie miał. Ławrucha odprowadził chłopczyka do domu – ten nie kichał, nie kaszlał – przekazał matce. Potem na poczcie pozwolili – znów bezpłatnie – zadzwonić do gospodarstwa leśnego. Ławrucha poinformował o wypadku.
- Napiłeś się! – stwierdził dyrektor przyczynę wypadku.
- Nie – tłumaczył się Ławrucha – nie piłem, wcale nie piłem.
- Zaświadczenie z milicji, inaczej – nie rozliczysz się.
Na milicji dla Ławruchy uwierzyli:
- Proszę bardzo, damy zaświadczenie, wołaj świadków.
On wyskoczył na ganek, gdzie zostawił świadków, ale ich nie było. Wrócił na pocztę, zabiegł do sklepu, do rady wsi – po ciotkach ani śladu. W końcu na przystanku autobusowym powiedziano mu, że ciotki zatrzymały jadące z miasta „żiguli”, krótko rozmawiały z kierowcą, wsiadły, i samochód zawrócił w powrotna drogę.
Ławrucha przeprosił milicjantów i skierował się do zakładu naprawczego prosić o holownik: „Rozliczę się tam czy nie rozliczę, a kuter wyciągać trzeba”.
Miałem wujka Wasię. Nie krewnego, a starego przyjaciela mego ojca.
Ojca dawno nie ma, ale przyjeżdża nagle wujek Wasia i mówi: „Taisija przepadła”. Taisija – jego żona. Znaczy, ciocia Taja. Ileż to czasu poświęcam na to, żeby zrozumieć istotę minionego – nie widziałem wujka Wasi wiele lat, nie widziałem, nie słyszałem, i nagle… A i dlaczego do mnie? Ma syna, wnuki… Co do syna wyjaśniło się szybko – w delegacji, a z synową wujek Wasia „rozminął się”. Co zaś do całej reszty – wyszło pełne zamieszanie: Wujek Wasia chaotycznie i zawile zwalał jedną na drugą jakieś historie, tak że musiałem całkowicie w duchu kryminalistycznych śledztw dokopywać się do pierwotnej przyczyny, żeby potem, wychodząc od niej, ułożyć zdarzenia w rozsądnej kolejności.
Zacząć, prawdopodobnie, należałoby od tego, że wuj Wasia, na ile go znałem, „nie lubił” wypić. Zresztą, to – wspólna dla wszystkich wujków Waś cecha, a już dlaczego tak – orzekać nie będę.
W okresie mego dzieciństwa, kiedy przyjęte było każdej niedzieli albo przyjmować gości, albo wybierać się w gości, kiedy każdy świąteczny dzień kończył się zgodnym, choć i nie całkiem harmonijnym śpiewaniem „kamysza” i „riabiny”, wujek Wasia bardzo często bywał u nas, a i my jeździliśmy do niego do Piererwy. Teraz to Moskwa, a wtedy – pół wieku temu – tam jeszcze były jarząbki, cietrzewie, a i zajączki czasem się trafiały, tak więc pod nasz przyjazd wujek Wasia zawsze zdobywał dziczyznę. Pracował on jako inżynier na legendarnej stacji oczyszczania ścieków – zna ją każdy moskwianin, nie ma prawa nie znać: mój ojciec, wyrzucając do sedesu niedopałki, zwykle zwracał się do nich z pożegnalnym słowem: „Do wujka Wasi”…
Ciocia Taja należała do znanej rodziny: ojczulek jej i dziadek w swoim czasie godnie potrudzili się na niwie ojczystego malarstwa. Odziedziczywszy od przodków dobre uzdolnienia, ona prowadziła teoretyczny przedmiot w szkole artystycznej, przy tym jeszcze troszkę „farbowała” i sama. Jakiejkolwiek oceny jej dzieł – nawet najbardziej niefachowej – wystawić nie mogę, ponieważ widziałem je tylko w dzieciństwie i słabo pamiętam. Wydaje się, prawda, że prace jej były niewątpliwie realistyczne. Raz sam obserwowałem, jak w namalowane jej ręką mieczyki bił się trzmiel. Innym razem wujka – Wasi pies wskoczył wszystkimi czterema łapami w trawę, przedstawioną na pejzażu – pejzaż ten, przygotowany na wystawę, wyniesiony był z domu i oczekiwał na załadowanie do samochodu. Ale, niewątpliwie, najlepszym potwierdzeniem realności jej płócien był przypadek, o którym lubił opowiadać mój ojciec. Niby to wujek Wasia wróciwszy jakoś z kolejnego hipodromu, bardzo długo tłumaczył się: niby, nie pił i nie myślał, i w ogóle ani jednym okiem, no, może, tylko tak – szklaneczka piwa, no co ty milczysz, powiedz choć cokolwiek – dopóki w końcu nie odkrył, że rozmawia z autoportretem żony.
Ciocia Taja była kobietą cichą, nierozmowną i, jak zrozumiałem z biegiem czasu, dosyć zamkniętą.
Jedynego ich syna, a był starszy ode mnie o lat, chyba, z siedem, też nie widywałem od dzieciństwa. Pamiętam, jak on, nauczywszy się z powodu niewytłumaczonej konieczności gry na największej trąbie, demonstrował mi swoje umiejętności: rozłożył nuty, dwa razy dmuchnął, przewrócił kartkę, znów dmuchnął, teraz już jeden raz, po czym wytarł czoło i przekonywująco ogłosił: „Waraga”. W ten sposób on wykonał jeszcze kilka znanych utworów. Skończywszy szkołę i studia, został oficerem, służył cały czas gdzieś daleko i dopiero odszedłszy do rezerwy wrócił do Moskwy. I tu właśnie nastąpiło „rozminięcie się” z synową – o ile udało mi się zrozumieć, powodem tego była niepohamowana zaborcza pasja tej kobiety: prościej mówiąc, spróbowała ona pozbyć się staruszków z mieszkania.
To tyle – prahistoria. A historia tego wydarzenia, które przyprowadziło wujka Wasię do mnie, zaczynała się w czasach późniejszych. Poznając ją, ja w międzyczasie wydzwaniałem na milicję, do kostnic, ale bez efektu.
…Odszedłszy na emeryturę, wujek Wasia zdecydowanie się nudził: wcześniej, bywało, oni z przyjaciółmi prawie każdy roboczy dzień kończyli w szaszłykarni, a tu nagle świat ograniczył się ścianami mieszkania, na „wyjścia” zaś zostały tylko jubileusze i pominki. On już i wypijać prawie przestał – zdrowie nie pozwalało, ale w gości chadzał, okazji przepuścić nijak nie mógł. Chadzał spotkać się, rozmów posłuchać, lubił, żeby posłuchali też jego. Opowiadania wujka – Wasi pamiętałem z dzieciństwa.
O tym jak jechali na lotnisko – do Borowicz zdaje się. spóźniali się, a samochód co chwila się psuł. W końcu nie zdążyli – „Douglas” wzbił się na ich oczach. Wujek Wasia rzucił się na kierowcę, sprawa doszła prawie do rozpinania kabury, ale w tym czasie rozległ się wybuch – samolot spadł. Kierowcy potem, na przeprosiny, butlę spirytusu oddali. „Pełniusieńką” – podkreślał wujek Wasia.
Drugi epizod dotyczył wyjścia z okrążenia. Z pewnym sierżantem przedzierali się po grobli przez bagno – sprawa była nad ranem: przedświt, mgła. Słyszą – na przeciwko idą Niemcy. No, zleźli w błoto – z głowami, a rękoma za pieńki się uchwycili. Niemcy przeszli, nie zauważyli. U wujka Wasi jeden palec tak i nie wyprostowywał się od tej pory – jak hak, sierżantowi zaś zmiażdżyli dłoń – trzeba było ją amputować, a potem on całkiem zmarł od gangreny.
Trzecia epopeja miała miejsce w jakiejś europejskiej stolicy już po podpisaniu kapitulacji. Wujek Wasia szedł nocną ulicą i zauważył „willysa” ze śpiącym kierowcą: „Pijany na śmierć! Głowa na kierownicy, ręce zwisają!” Rozruszał. Wytłumaczył, że potrzebuje do sztabu, pojechali. A kiedy podjechali do KPP, gdzie płonęły jasne światła, wujek Wasia zobaczył na klapie samochodu ogromną białą gwiazdę: „Amerykaniec! I jak on zrozumiał, dokąd mnie odwieźć? No, mały! No, chłopie! Wypuścił – i znów stracił przytomność!”
Był u wujka Wasi jeszcze temat – o powrocie z japońskiej. Przyjechał on do Piererwy na białym koniu, do którego siodła była przytroczona fisharmonia, a na pasie samego wujka Wasi zwisały trzy ogromne pistolety. Pistolety później musiał przekazać. Prawda, oddał wujek Wasia tylko dwa – trzeci ciocia Taja utopiła w Moskwie – rzece. Razem z setką naboi. Konia skonfiskowali według prawa o rozkułaczaniu, a fisharmonia zachowała się, i ciocia Taja z przyjemnością na niej grała „Barcarolle” Piotra Iljicza Czajkowskiego.
Wszystko to wujek Wasia zwykle opowiadał gościom jubileuszy i pominek. Ciocia Taja jego podróży nie pochwalała i sama nigdy w nich nie brała udziału. A tu wypadło trzy pominki po kolei – wujek Wasia aż do Saratowa jeździł, i ciocia Taja nie wytrzymała: przed trzecim pogrzebem obraziła się. A kiedy hulaka wrócił – i jeździł tylko na jeden dzionek, trzecie pominki niedaleko były, w Mytiszczach – żony na miejscu nie zastał: „Taisija przepadła!”
Nie było jej dzień, noc, a rano wujek Wasia zaczął się miotać i trafił do mnie, był już w pełnej rozterce i nic pożytecznego wymyślić nie mógł.
Dzwoniliśmy do dziesiątków znajomych – bliskich, wpół zapomnianych i zapomnianych całkiem, znów do kostnic… W końcu w jednej z nich nas „podtrzymali na duchu”: przywieziono zabitą przez samochód kobietę bez dokumentów. Zresztą, zaraz się okazało, że ani z ubrania, ani z wyglądu, ani z wieku nieszczęsna nic wspólnego z ciocią Tają nie miała.
Nie próbuję teraz odtworzyć biegu swoich myśli, tylko w pewnym momencie zapytałem Wujka Wasi, czy nie mogła żona jego na własne jej życzenie położyć się do szpitala? Okazało się, mogła: znajoma lekarka dawno już namawiała ją zrobić badania w związku z podwyższonym ciśnieniem, nerkami i czymś tam jeszcze, ale ciocia Taja wzruszała ramionami – bo nie bolało jej całkiem nic.
Odnaleźliśmy szpital, i tu też znalazła się żona. Staruszkowie troszeczkę porozmawiali, wujkowi Wasi polecono niezwłocznie wracać do domu i przywitać ciocię Taję. Tak zakończyła się ta nerwowa historia. Ja dzwoniłem na milicję, do wpół zapomnianych krewnych i znajomych, z poczuciem winy ogłaszałem „odwołanie alarmu”, a podniecony wujek Wasia wesoło mi przeszkadzał.
- Wyobrażasz – opowiadał, ledwie powstrzymując radosny śmiech – ona mówi: „Ty jednak pojechałeś do Puczkowa?” Ja mówię: „Pojechałem”. A ona: „I Walentyna tam była?” Ja mówię: „A jakże!” Ona wtedy: „No i jak ona?” Ja mówię: „Prawie się nie zmieniła”. Taisija aż ledwie nie wpadła w rozpacz. „Ty – mówi – i wcześniej jej czekoladki kupowałeś, a dla mnie – landrynki”… Ale, nic, obeszło się…
- Jaka Walentyna?
- Nie pamiętasz, czy co? A! To przed tobą było. Kiedy przeprowadziliśmy się do Moskwy, Taisija koleżankę znalazła, Walentynę, no i ona wpadła w zazdrość z powodu tej koleżanki – ta już i za mąż wyszła, a ta ciągle… Landryna jakaś…
- Kiedyż to było?
- To?.. W roku, chyba, dwudziestym ósmym.
- I co, od tej poty tak się ciągnie?
- Nudziara: to o Walentynę, to jeszcze o kogo. Walentyny to ja z piętnaście lat nie widziałem – ona teraz całkiem zgarbiona, z laską, a wtedy – niczego była.
- I nie ciężko, wujku Wasia?
- Czego?
- No, teraz to wszystko?
- A co tu ciężkiego: żona – ona jest żona, my z nią już siódmy dziesiątek lat razem żyjemy… Z nią to lekko, a oto ze mną… Ja w pewnym czasie wiesz do czego się dopiłem?.. A-a, no właśnie. W ogóle, zaczęły się mi zjawiać duszki i chochliki. Jak uchleję się, one się zjawiają.
- Co, z kopytami i rogami?
- Na temat tego nie powiem: na nogach – pantofelki, a włosy u nich kędzierzawe, tak więc nie zauważyłem, a i ogonów nie widziałem – wystrojone przecież, no w najgorszym wypadku – nosate i siarką czuć, ot, bracie!.. Jeden, przy okazji, bardzo podobny był do przewodniczącego rady artystycznej, któremu Taisija obrazy przekazywała. On ciągle pejzaży nie lubił, fabryk żądał, fabryki… tak. No to tak przy okazji. Pewnego razu ja, wiesz, wygłupiłem się na nich, a oni naród taki, bywało, podśmiewają się i uśmiechają – no, wygłupiłem się, znaczy: chwyciłem siekierę i ja-ak rąbnę! Co tu by-yło!.. Iskry, ogień, dym… Okazało się po telewizorze walnąłem. No wyrzuciłem telewizor. I tych, wiesz, od razu ubyło. Bardzo ubyło… Ot, bracie… Tak więc niesłodko jej ze mną przypadło, niesłodko. Jednak sześćdziesiąt lat przeżyliśmy. To wy, teraźniejsi: coś trochę nie tak – na boki, rozchodzą się, jak w morzu okręty. A czego się rozchodzić? To przecież – krzyż: wziąłeś na siebie – i nieś, przez całą drogę nieś, do końca. Po co go zrzucać? Zobaczysz który mniejszy, myślisz: o, ten wezmę! Zrzucisz swój, chwycisz nowy, a on chociaż i mniejszy, za to z żeliwa. Potem spojrzysz – jeszcze mniejszy: łaps go – a on cały ołowiany. Zmienisz na piankowy, a on – rosochaty – za wszystkie krzaki zaczepia. Znów jakiś drewniany weźmiesz – on cały w drzazgach… Tak więc ciągnij, co dali, i nie skrzyp: śluby dokonywane są na niebiosach – to mi Taisija powiedziała, kiedy ja zacząłem ją… tego… namawiać… My z nią przecież na leśnej drodze spotkaliśmy się: ja z domu uciekłem, uczyć się ruszyłem, a u niej rodziców kropnęli, oto i szastała się, bezdomna… Było nam wtedy po piętnaście lat. No na niebie, mówię, tak na niebie: zaszliśmy do cerkwi, wzięliśmy ślub, oto i żyjemy od tamtej pory. A na temat różnych tam wykrętasów w rodzaju szpitala tego – błahostka, na ruch tłoków nie wpływa. Jak pouczał mnie ten kapłan – no, który koronował nas: „Kobieta – naczynie słabe, bezsilne, ty już zatroszcz się o nią”. Tak więc przepraszam i dziękuję.
Pożegnaliśmy się, i wujek Wasia wyszedł. Po kilku minutach zadzwoniła do mnie ciocia Taja. Prosiła o wybaczenie za to, że „ze swojej babskiej głupoty” – jej słowa – nadała tyle kłopotów mnie i Wasylowi – „człowiekowi wspaniałomyślnemu i szlachetnemu”. „Wy wiecie – powiedziała – oprócz mnie, nikt i nie wie, jaki on wspaniały i czysty – ja przecież nawet jego małego palca godna nie jestem…”
Tak więc co połączyło tych tak niepodobnych ludzi na całe ich życie?.. W czasie, kiedy rodzina coraz bardziej i bardziej przypomina sobą pole bezsensownej i okrutnej bitwy, małżeństwo wuja Wasi i cioci Tai zadziwia swoją ledwie nie fatalną solidnością.
Sprawa tu, myślę, ot w czym: oni wierzyli, że małżeństwa zawierane są na niebie, dlatego ich małżeństwo na niebie zostało zawarte.
Ten maleńki instytut zajmował parter starego domu na Arbacie. Właściwie, instytut dawno już był przyłączony na prawach filii do drugiego, znacznie bardziej solidnego, ale dzięki, prawdopodobnie, terytorialnej autonomii zachował swój system i swój szyld z długą nazwą.
Człowiek, który po raz pierwszy tu trafił – powiedzmy, nowy kurier z ministerstwa czy prowincjonalny delegat – otworzywszy drzwi, zastygał zwykle na miejscu, porażony bogactwem i różnorodnością flory: kwiaty obficie wspinały się na parapetach, girlandami pełzły po ścianach i suficie, zwisały z półek i szaf.
Poprosiwszy o wybaczenie, nowy wychodzi na ulicę, znów wczytuje się w wyblakły szyld i, wzruszywszy ramionami, decyduje się na drugą próbę. Kiedy jeszcze raz przywitawszy się, nieśmiało wypytywał, czy tu znajduje się instytut o tej właśnie nazwie, sześć kobiet, których on za pierwszym razem w tych dżunglach nie zauważył, jedna przez drugą próbowały zapewniać go w tym, że on rzeczywiście się nie pomylił.
Gościa usadzano w wygniecionym fotelu, w tym samym czasie włączano elektryczny samowar, wyciągano z torebek cukierki, krakersy i ciastka. Gość porywał się czasem tłumaczyć, dlaczego on tu, ale machano na niego rękoma: później, później!
Tu zjawiały się jeszcze jakieś kobiety, zaczynały opowiadać o biznesie sklepowym, niektóre znikały, potem zjawiały się znów… I kiedy już gość całkiem mylił pracowników instytutu z mieszkańcami domu, karmiono go już domowymi pierożkami, sernikami, sałatką jarzynową, po raz któryś poili świeżo zaparzoną herbatą, zapraszali do mieszkania pod dwunastkę „na własną naleweczkę”, do dwudziestego ósmego „wziąć pod grzybki”, a pudel z trzeciego piętra już tańczył się na tylnych łapach lezginkę… Tu nagle jak upiorne widmo zza zarośli lian zjawiał się mężczyzna, przekazywał paczkę sekretarce i znów znikał. „A to kto?” – dziwił się gość, który już się oswoił. „To przecież Karcew!” – tłumaczono mu z nie mniejszym zdziwieniem.
Interesant, trochę zastanowiwszy się, przypominał, że właśnie do tego Karcewa on przyjechał, że właśnie ten Karcew powinien podpisać jakiś ważny papier: zestawienie, zaświadczenie czy raport. Przedarłszy się do miejsca, gdzie tylko co mignęła zjawa gość odkrył tradycyjny korytarz: przesiąknięty dymem papierosowym i niewiarygodnie goły.
Odnalazłszy drzwi z odpowiednią tabliczką, z poczuciem winy pukał, wchodził, i przed jego oczyma pojawiał się zmęczony z wyglądu około czterdziestopięcioletni mężczyzna – Władimir Iwanowicz Karcew, dyrektor filii. Oderwawszy się od papierów, Władimir Iwanowicz witał się, zdejmował okulary, rozcierał obrzęknięte powieki, słuchał gościa ponownie wkładał okulary i przeglądnąwszy nadesłane dokumenty, podpisywał.
Karcew pracował w tym zakładzie od tej pory, kiedy on został filią: naczelny instytucji głównej namówił odłożyć habilitację i ze dwa latka, póki będzie przechodzić reorganizacja, „posiedzieć w fotelu”. Karcew przepracował dwa lata, przepracował trzeci – podmiany nie było. On skarżył się, awanturował się – jego prosili, błagali „no choć troszeczkę, choć całkiem niedługo”, ustalali „skrajny” termin, potem „ostatni”, potem „ostateczny”. Tak czas mijał. I coraz dalej zostawała za plecami nie doprowadzona „do głowy” habilitacja, coraz trudniej było Karcewowi utrzymać się na nogach na papierowej stercie sprawozdań, notatek, raportów i sprawozdań w sprawie sprawozdań.
Nie można powiedzieć, że kierowana przez Karczewa filia całkiem nic nie robiła. Robiła. Przynosiła jakiś pożytek. Tak przynajmniej, zakładały stojące wyżej instytucje. One też, spodziewając się, że pożytek zakładany może przemienić się w odczuwalny, przeprowadzały stałe reorganizacje: to, powiedzmy, zabiorą filii własną księgową, to przeciwnie – przywrócą, to zlikwidują stanowisko inspektora kadr, to przywrócą. Jednak osiągnąć choć trochę zauważalnego wzrostu pożyteczności nie udawało się.
Karcew zaś, wznosząc się czasem myślami do interesów ogólnokrajowych, za każdym razem odkrywał, że biuro jego przyniosłoby największą korzyść, gdyby zostało zlikwidowane. Ale rozumiał, rozważania te są nierealne: przez trzy lata, jakby się nie starał, nie mógł zwolnić ani jednego nieroba, co więc tu mówić o zamknięciu całego biura – tak, marzenia… Słowem, pracowało mu się bez radości.
Sytuacja rodzinna Karcewa była taka, jak ona, niestety, bardzo często bywa: dzieci stawały się coraz bardziej kochane, żona – coraz bardziej denerwująca.
I nie ma, chyba, nic dziwnego w tym, że czasami życie stawało się dla niego po porostu nie do wytrzymania. Zdarzało się, w trudnych chwilach kłuło serce, i Karcew myślał o bliskim zawale; bywało, mocno bolała głowa, pękały w oczach naczynka – Karcew zaczynał myśleć o udarze; bywało, że i głowa i serce bolały jednocześnie. „Ciekawe – zgadywał – od czego w końcu umrę – od zawału czy od udaru?”
Odpoczywał Karcew tylko na rybach. Przy czym męczył się najbardziej zimą, i z tego powodu, widocznie, wolał wędkowanie zimowe.
Zawczasu wyznaczywszy dzień, Karcew starannie przygotowywał wędki, układał je do skrzynki, gromadził produkty, ostrzył świder, zaopatrywał się na „Ptasiej” w ochotkę i we wściekłym, ponurym skupieniu podążał się do jakiegoś bezimiennego zbiornika wody, na lodzie którego w wolne dni zbierało się w międzyczasie tak znaczne mnóstwo podobnych do Karcewa uciekinierów, że i lód, zdarzało się nie wytrzymywał.
Pewnego razu w środku zimy, w głuchą, według rybaków, porę, kiedy ryba bierze całkiem źle, Karcwew znalazł się ponad trzysta kilometrów od Moskwy na małym przystanku kolejowym, jakie teraz rzadko gdzie można spotkać: z samotnym domkiem dróżnika, na wpół zniszczoną – prawdopodobnie jeszcze w czasie wojny – pompą wodną, z żelaznym, ręcznie przełączanym semaforem, z zawianym ślepym torem, z niedzisiejszą latarnią zwrotnicy, za szkłem której nierówno i mętnie migotał naftowy kaganek.
Tory przecinały tu nieznaczną rzeczułkę, na której Karcew planował właśnie powędkować. Przyjechał w nocy. Zeskoczył w śnieg – pociąg od razu ruszył. Doczekał się, kiedy zniknęły w oddali czerwone światełka ostatniego wagonu i uspokoiła się wzniecona przez skład zamieć, wszedł na lód i jeszcze po ciemku nawiercił otworów, rozstawił brezentowy namiot-szałasik, słowem kompletnie się usadowił.
Od czasu do czasu przepełzała w górę po rzece ciężarówka-dłużyca. Metrowy lód sucho i niegroźnie potrzaskiwał, światło reflektorów wyłapywało w ciemności brzegi, gdzie – o łagodnym spadku, zaśnieżone, gdzie – urwiste, z częstokołem sosen.
Świtało. Brania nie było. Karcew zaczął wiercić nowe otwory, próbował na błysk, na wędkę spławikową, na mormyszki: jasne, ciemne, ciężkie, lekkie, „kropelkowe”, „kulkowe” – cały arsenał wypróbował. Zmieniał przynętę, zanęcał drobnymi ochotkami, tartą bułką – bezskutecznie. Był jednak rybakiem ze stażem – wiedział, że rybki częściej się nie łowią, niż się łowią. Nie załamywał się – zwinął brezent, schował go do plecaka i poszedł szukać ryb. Na żarty przewiercił lód pod mostem – a przy filarach ciśnienie zwykle podwyższone – z otworu trysnęła fontanna, woda rozlała się szerokim jeziorem, a Karcew poszedł sobie dalej, pogwizdując jakąś piosenkę, dobrze że nie było obok żony, która od razu by: „Nie gwiżdż! Pieniędzy z tego nie będzie!”
„No i pal je sześć, ryby – myślał Karcew – niech nie biorą. Wszystko jedno do domu dopiero w niedzielę pojadę”. A tymczasem był dopiero piątek.
Czterdzieści dziewięć dziur wywiercił Karcew: na głębinach, na płyciznach, na bystrzu i zalewach. Z pięćdziesiątej – „jubileuszowej” wyciągnął maleńkiego przezroczystego jazgarza. Potrzymał na dłoni: „Jeśli z półsetki otworów będzie łowić się po jednej sztuce, to, żeby na uchę – świder do rączki zetrze się” – i wypuścił rybkę.
Tu pojawił na brzegu chłopina. Podszedł, przywitał się, zainteresował się połowem. Karcew przedstawił wyczerpujące wyjaśnienie i uznał, że „ryb teraz w całkiem w rzece nie ma, całkiem: w tym roku wędkami elektrycznymi powybijali”.
- Teraz na wiosnę trzeba czekać! Podsumował chłop. – Jak nowe w górę pójdą.
- Rozumiem. – Karcew zmartwił się serio i wcale nie z powodu tego, że na wiosnę trzeba było długo oczekiwać, a dlatego, że znów, po raz który przez ostatnie lata, trafił on na zbiornik wodny, zmarnowany przez kłusownicze wędki elektryczne.
- A ty poszedłbyś na jezioro – zaproponował chłop.
- Przecież to znów wracać, na pociąg czekać…
- Po co? Pociąg przecież haka (objazd) robi, pociągiem aż czterdzieści kilometrów będzie, a prosto – machnął ręką, wskazując kierunek – kilometrów siedem – osiem.
- A tam jest gdzie przenocować?
- Osiedle tam, ja i sam tam mieszkam. Ty ot co: jak dojdziesz, najpierw zakład będzie – ogrodzenie, portiernia, bocznica kolejowa – zobaczysz. Belki tam robią, no… wagoniki wspaniałe dla drwali. O godzinie czwartej robotnicy do domu pójdą, ty poproś, kogokolwiek, ludzie u nas są dobrzy, gościnni. Do siebie bym ciebie zaprosił, akurat na wieś idę po konia, na wsi, widocznie i przenocuję…
Przed czwartą Karcew dostał się do osiedla, znalazł zakład. Z portierni wyszło kilka kobiet. Wybrawszy sympatyczniejszą, Karcew z nienaturalną żartobliwością w głosie poprosił:
- Gospodyńka, nie pozwól zamarznąć przyjezdnemu człowiekowi, weź na nocleg!
Ona w odpowiedzi tylko uśmiechnęła się i pokręciła głową. Ale przytrzymała się.
- Przecież ja poważnie – powiedział Karcew, złoszcząc się na samego siebie. – Z Moskwy na ryby przyjechałem, a przenocować nie ma gdzie. Ja zapłacę.
- Nie o to chodzi – znów się uśmiechnęła, ale tym razem, jak wydało się Karcewowi, już łagodniej, łaskawiej. – Rodzina duża, dzieci pełen dom… Wala! – zatrzymała ona przechodzącą obok kobietę. – Kto u nas rybaków przyjmuje?
- Maksiuticha – odpowiedziała Wala – Tatiana Frołowa, kto jeszcze? Zojka Palnikowa… O, Zojka! Chodź tu!
Podeszła jeszcze jedna kobieta.
- Zojka! Weź rybaka – poprosiła ją sympatyczna – a to u mnie, sama wiesz, całe przedszkole, A u Kolki jeszcze i ucho chore – przeziębił się gdzieś…
- No gdzież? Odrzekła Wala. – Mówię tobie, w hokeja ganiali, on czapkę zrzucił – zagrzał się, widocznie – a na jeziorze wiatr… Ja nawet krzyczałam, krzyczałam na niego, a on – zero uwagi.
- Zajdę zaraz, urządzę mu „zero uwagi”!
Karcew, parząc to na rozmawiające, to na Zojkę, czekał.
- Chodźmy – zachrypniętym głosem powiedziała on.
Najpierw szli we czworo: kobiety jedna przez drugą rozmawiały o swoich dzieciakach, Karcew milcząc wlókł się z tyłu. Potem okazało się, że im z Zojką trzeba skręcać. Karcew podziękował kobietom za troskę. Pożegnał się.
Zojka mieszkała na piętrze komunalnego domu z bierwion. Wszedłszy do mieszkania, zapaliła światło i, nie odwracając się, ze zmęczeniem powiedziała: „Rozbierajcie się, zdejmujcie buty, my z córką – w małym pokoju, wy – w dużym: chcecie na łóżku, chcecie na tapczanie” – powiesiła palto i poszła rozpalać w piecu.
Karcew zdjął kożuch, walonki, zajrzał do dużego pokoju, który okazał się wcale niewielkim, i zauważył nieprawdopodobny porządek: firaneczki, przykrycia, serweteczki – wszystko czyściutkie, bielutkie, odprasowane…
- Mi najlepiej na podłogę – doszedł do wniosku – ja i kożuch mam…
- Na podłogę – to kiedy dużo ludzi – ciągle tym samym zmęczonym głosem powiedziała gospodyni – a sam – czego?
- A córka u pani dorosła? – zapytał Karcew tylko po to, żeby cokolwiek mówić.
- W przedszkolu. Przygotuję kolację i pójdę po nią. A co tam stoicie? Zachodźcie, siadajcie – pewnie namęczyliście się. Herbatki zaraz zaparzymy – na gazie szybko. Piec – to ja dla ciepła.
Karcew wyciągnął z plecaka prowiant, przeszedł do kuchni:
- Ja oto tu… – zaczął wyciągać z torebek zamarznięty chleb, twardą jak kamień kiełbasę, ser, konserwy.
- Przecież przyda się wam jeszcze – przelotnie spojrzawszy na stół, powiedziała gospodyni.
- Tu wystarczy. W dodatku wszystko zamarznięte.
- No, niech zostaje – zgodziła się.
Potem Karcew szukał miejsca, gdzie można by umieścić do rana ochotkę: żeby i nie zamarzła, i nie zaparzyła się. Umieścił na schodach bliżej parteru. Gospodyni zapewniła, że mieszkańcy w domu w sprawie wędkarstwa są gramotni i ochotki nie ruszą.
W końcu pili herbatę. Karcew przypomniał o torebce pastylek i częstował pastylkami gospodynię.
- Żona pewnie włożyła?
- Nie – zaprotestował Karcew – sam. – Zrozumiał, że powiedział to niepotrzebnie, teraz mogą pójść jakieś nowe pytania, i sprowadził wszystko do żartu:
- Ona dba o moją linię – uśmiechnął się bez przekonania – tak więc to ja sam się rozpieszczam… A pani je, nie krępuje się, proszę bardzo – tu on zmieszał się całkiem – ja przecież teraz nie mogę słodkiego, to – tak.. nawinęło się przed odjazdem – wziąłem. Dziewczynkę proszę poczęstować – i odsunął torebkę od siebie dalej, na drugi koniec stołu.
Póki gospodyni chodziła po dziewczynkę, Karcew przejrzał ostatnie numery lokalnej gazetki, ziewnął, rozejrzał się i odruchowo, bez żadnego celu, stwierdził: „Męża, chyba, i nie było – nieładna. I dziewczynkę, pewnie, tak nażyła, bez męża… Dziewczynka w przedszkolu, gospodyni – ponad czterdzieści, urodziła, znaczy, w trzydzieści osiem – trzydzieści dziewięć… Ostatnią, można powiedzieć, szansę wykorzystała… Jakaś wprost całkiem nie zadbana: Włosy kudłami, nieuczesane, dwóch górnych przednich zębów brak, akurat i dolne nie wszystkie. I, wydaje się, tak od dawna: prawie nie sepleni – przystosowała się… Jaki już tu mąż?.. Żyje teraz dla córki – w domu porządek, czystość i córeczka, najprawdopodobniej, zadbana, czyściutka dziewczynka. No i wszystko prawidłowo, zuch matka. Może, ona jest najlepszą pracownicą w swojej fabryce…”
Herbata, ciepło, telewizja zmorzyły go, położył się na tapczanie, zasnął i zbudził się dopiero wtedy, kiedy wszystkie programy się skończyły: gospodyni wyłączyła telewizor i delikatnie trąciła Karczewa w ramię. Ze zmieszaniem wstał: „Pani mi wybaczy, proszę”. Poprosiła aby mówić ciszej, Karcew zrozumiał, że już późno, że dziewczynka śpi.
- Proszę iść do kuchni zjeść, ja panu pościelę.
Przypomniał, że do tej pory tak i nie jadł kolacji, usiadł do stołu. Przyszła i gospodyni, zajęła się myciem naczyń.
Zwaliwszy się do łóżka, Karcew słuchał, jak gospodyni krząta się w kuchni, myje naczynia – słuchał, drzemał, ale nie zasypiał: „A co jeśli ona zmywszy naczynia, rozbierze się, i do mnie, a?.. Nieładna, oczywiście, ale ogólnie babka spokojna, dobroduszna… Wrażliwość jakaś w niej, oczywiście, jest, tak więc… I potem: co ja – nie żywy człowiek? Ileż można żyć jak mnich?..”
Żona jego należała do grona tych kobiet, dla których mężczyzna – nie więcej niż partner w sprawie przedłużenia rodzaju. Skierowawszy kiedyś na Karcewa potok namiętności, ona pomyślnie wydała na świt dwoje dzieci, a następnie, zauważywszy, że Karcew mocno do synów się przywiązał, zaczynała zdecydowane lekceważyć swoje obowiązki. Karcew czasem nieśmiało próbował, napomykał, ale żona odpowiadała mu tak, jak, prawdopodobnie, odpowiadałaby przy ludziach na żądanie obcego mężczyzny. „Jak nie wstyd?!” – wykrzykiwała z gniewnym zdumieniem i, ochłonąwszy, zaczynała opowiadać o kolejnej naradzie produkcyjnej. W końcu Karcewowi rzeczywiście zrobiło się wstyd, przeniósł się na kanapę i polubił książki o samotnikach i mnichach. Od czasu do czasu nosił się z zamiarem znaleźć „babkę”, ale do tego koniecznie trzeba było chociaż nie na długo wyrwać się z kręgu codziennej krzątaniny, ale gdzie tam! Na ryby choćby raz w roku się wybrać! I oto wybrał się: I wędkowanie tobie i kobieta…
W tym momencie ona się i zjawiła. Karcew, ścisnął się, odsunął się do ściany, ale gospodyni przeszła obok, do swego pokoju, i przymknęła drzwi. Karcew poczekał, poczekał i nagle, ku swemu zawstydzeni odkrył, że jest rozgniewany…
Wśród nocy powstał niepojęty szum, zapaliło się światło. Karcew wstał: wszystkie drzwi na oścież. Ubrał się, wyszedł na schody. Okazało się, że źle zrobiło się starej sąsiadce. Gospodyni pobiegła po felczerkę. Karcew usiadł przy staruszce – przypilnować. Wyglądała beznadziejnie.
Zjawiła się zaspana felczerka, zrobiła staruszce zastrzyk, ta ocknęła się. Westchnęła i, nie zwracając się do nikogo, cicho wypowiedziała: „Całego życia było – trzy dni. Dzień – jako dziewczynka przebiegałam, dzień – jako panienka przehulałam, dzień – cała reszta: pracowałam, wychowywałam dzieci…” Słowa te wywarły na Karcewa przygnębiające wrażenie: on dawno już – w wieku trzydziestu lat – zrozumiał, że życie jest niezwykle krótkie; bardzo często dosłownie zza węgła podglądał szybkie przemijanie czasu. On precyzował jego szybkość przede wszystkim na podstawie zmian w osobach znajomych, krewnych, swojej osoby; dlatego, że coraz częściej i częściej przypominał w rozmowach o wydarzeniach, które miały miejsce dwadzieścia pięć, trzydzieści, a teraz już i czterdzieści lat temu; ale najbardziej zdumiewał Karcewa stary ścienny zegar: w dzieciństwie wydawało się mu, że bije on niezwykle rzadko, teraz zaś on bił prawie bez przerwy. Tak, ale żeby tylko trzy dni?..
- Ja przecież już stamtąd patrzę – wyszeptała staruszka, zwracając się, jak i przedtem, do nikogo. Karcew zrozumiał, skąd ona patrzy.
- Przedwczoraj – dziewczynka mała – kontynuowała staruszka – wczoraj – z Koleńką swoim się miłowałam… Koleńka, on już tyle lat w ziemi leży, mnie oczekując… A potem – dzisiejszy dzień – i koniec – zamknęła oczy. – I koniec…
W międzyczasie zbliżał się ranek, Karcew wybrał się na jezioro.
Przeszedł mimo ogromnej przerębli, przy której leżał czerpak z długa rączką – tu, widocznie, miejscowi rybacy płukali sobie ochotkę; przeszedł mimo samotnego rybaka, który urządził się nie inaczej jak przy zanęconych z wieczora odwiertach, przeszedł daleko i zatrzymał się w pewnym miejscu, które spodobało się mu nie wiadomo dlaczego: „Nie, wszystko rozumiem – postawił skrzynkę, zdjął ze świdra osłonę – ale żeby trzy dni…” – i zaczął wiercić.
Marnie brały drobne okońki – „marynarzyki”, z rzadka brała nieduża płoć – Karcewa to całkowicie urządzało. Okazało się, jednakże, że w innych miejscach nie bierze, do Karcewa zaczęli złazić się rybacy, jego „obświdrowali”, oświetlili wodę przez mnóstwo otworów i czujna ryba uciekła. Trzeba było przeprawiać się jeszcze dalej. Z początku prześladowało go kilka osób, zakładających, prawdopodobnie, że zna on pomyślne miejsca, ale stopniowo, rozczarowawszy się, pozostali w tyle. Do tego czasu znalazł się już po przeciwległej stronie jeziora.
Pogoda była spokojna, pochmurna, brania nie było. Karcew z braku zajęcia postanowił zobaczyć, co dzieje się pod lodem. Położył się na brzuchu, przysunął się do otworu i zamarł, zobaczywszy opuchniętą z niewyspania twarz. „Tfu, gęba!” – plunął w otwór, wstał, pochodził dookoła, gasząc wybuchłe rozdrażnienie, potem położył się wprost na śniegu, dobrze było w kożuchu i waciakach, zasnął niezdrowym, ciężkim snem.
Zbudził się od zimna. Był przedwieczór, wiał wiatr. Na jeziorze nie było widać ani jednego rybaka. W oddali nieśpiesznie biegały po lodzie dwa psy. Trzeba by było wracać, ale Karcewa opanowało przygnębiająca, mętna obojętność: „A no ich wszystkich…” Nikogo nie było obok, nikogo – dokoła: „I dobrze, i tu zostanę. Oto on, mój trzeci dzień… Jaka różnica – dłuższy on czy krótszy będzie, ważne, że staruszka ma rację: wszystkiego trzy dni, trzeci – ostatni… Nikogo… A nikogo mi i nie trzeba…”
Podniósł głowę – psy podeszły bliżej i teraz stały, zwróciwszy się do Karcewa. „Ja i poczęstować ich nie mam czym. Pewnie na zabawę … albo z zabawy…” I nagle, nie zdążywszy jeszcze uświadomić sobie co się dzieje, zrywem się podniósł, schwycił świder i zamarł w zwierzęcym strachu. Chciał krzyknąć i nie mógł – gardło, szczęki skuło, jakby paraliżem. I dopiero teraz Karcew usłyszał szalone trajkotanie krwi w skroniach: „Wil-ki, wil-ki, wil-ki…” dopiero teraz mógł uświadomić i ocenić sytuację.
Bestie stały nieruchomo: spokojnie i cierpliwie wyczekiwały. Karcew, opuściwszy ręce, schylił się – ten ruch zawsze niezawodnie odstraszał wałęsające się psy – ale wilki nie ruszyły się. Podniósłszy pustą butelkę, rzucił ją w stronę zwierząt. Nie doleciawszy kilku kroków, butelka upadła na zleżały śnieg i ślizgnęła się do przodu. Wilki trochę odskoczyły i znów się zatrzymały. Wtedy Karcew dusząc się w wyczerpującym krzyku, rzucił się na wilki. Zostawało całkiem niewiele: już zamachnął się świdrem, szykując się walić na lewo i prawo, póki wystarczy sił… Potem zrozumiał, że zwierząt nie wystraszył – nawet nie drgnęły, nie podkuliły ogonów, prawdopodobnie, zacięte pragnienie obronienia własnej skóry wywołało na wilkach wrażenie: odwróciwszy się, lekkim truchcikiem – krok za krokiem, ślad w ślad – skierowały się w stronę osiedla. Karcew odetchnął z ulgą, ale zaraz zorientował się, że robi to zbyt wcześnie, że groźba spotkania wcale nie minęła. Robiło się już całkiem ciemno, trzeba było ruszać do osiedla, ale właśnie tam poszły też wilki… Wziąwszy skrzynkę, Karcew pośpieszył w ślad za nimi. Szedł szybko, prawie biegł, ściskając w rękach półtorametrowe żelazo świdra. Obawiając się ataku z tyłu, obracał się, rozglądał się na boki. Zasapawszy się, zatrzymał się, usiadł na skrzynce odpocząć, złapać oddech i usłyszał nagle
- Tpprru! Witaj, rybak! Dnia nie wystarczyło? – Podjechały sanie, a w saniach – wczorajszy chłop.
Karcew w pośpiechu i zacinając się zaczął opowiadać.
- Tak, wiem! – odpowiedział chłop. – Za psami chodzą. Ja i broń zawsze z sobą biorę – odrzucił przykrycie, pokazał broń – ale widzisz, nie nawiną się, rozbójniki! Właź, razem pojedziemy… Siadaj na worku – w nim mrożone ryby, nie pognieciesz.
- Skąd tyle ryb?
- A to my siecią do sklepu łowimy. Chcesz – kupuj: oddamy zaraz do sklepu i tam weźmiesz. Usiadłeś?
Pojechali. Karcew bez przerwy opowiadał i opowiadał, jak przyjął najpierw wilki za psy, jak rzucił butelkę, jak biegł. „No całkiem się nie wystraszyły: odskoczyły w bok, i choć by co…”
- A co mają się bać? Gospodarze! Na fermie tyle cieląt pogryzły, tyle psów – wszystkim koniec przyszedł! Tylko Buśka ich się nie boi – kotka, znaczy. Na fermie żyje. Sama czarna – strach! A łeb białawy, jakby siwy. I oto… Wilki przyjdą, a ona po dachu biega, wyje: drażni, znaczy, ich, piratów-ludojadów. One zdenerwują się i też, znaczy, poszczekiwać zaczynają. No, dozorczyni, bywało, usłyszy i transformator od dojarki, jak włączy! A on ryczy, jakby wiele bomb naraz padało… Ty pod bombardowaniem byłeś? Nie?.. No tak, mały jeszcze całkiem byłeś. Chociaż i małym się dostawało. Znaczy miałeś szczęście… A wilki, znaczy, i uciekają. Taka Buśka… Zdarzało się, z dachu spadła – niechcący, oczywiście. Wprost na wilków. I nic, uratowała się, a jak – Któż ją wie.
- Upilnowalibyście wilków – zaproponował Karcew.
- Pilnowaliśmy – machnął ręką chłop. – Póki pilnujesz – ich nie ma, tylko odejdziesz – natychmiast są…
Wjechali na brzeg, na ulicę. Przekazali ryby do sklepu, i Karcew kupił pięć kilogramów. „Będzie teraz z czym do Moskwy wracać – mówił wesoło układając okonie do foliowej torebki. – A to jak zwykle z niczym przyjedziesz – żona pyta, gdzie byłeś; drobnicę przywieziesz – mówi: „Guzdraj się sam””. Chłop jeszcze podwiózł go do Zojkinego domu. Tam zaczęło się: „ach”, „och”, i „Gdzież to pan przepadł”, i „my tak denerwowałyśmy się tu”. Karcew znów ulokował ochotkę, znów oglądał telewizję, jadł kolację.
Ale tego wieczoru wielkoduszność ani na chwilę nie opuszczało go. On kochał teraz wszystkich: nie tylko dzieci swoje, żonę, gospodynię i jej córkę, kochał wybawcę-woźnicę i sąsiadkę która wróciła do życia, kochał miejscowych rybaków… Kochał wszystkich. Kochał bezwarunkowo, bez reszty.
Układając się spać, zobaczył w lustrze swoje odbicie: oczy błyszczały policzki płonęły, usta rozpływały się w uśmiechu. „Oto co znaczy świeże powietrze, oto co znaczy wędkowanie!” – wyłączył światło, położył się i w ciemnościach: „Zwłaszcza jeśli z wilkami i jeśli idzie (trwa) trzeci dzień” – nie powstrzymał się od pokusy obsadzić samego siebie.
I w tym momencie poczuł, że krew zaczyna odpływać z policzków, oczy wysychają. „Ciekawe, jak wyglądam teraz” – pomyślał z chłodną ironią, ale wstać i zapalić światło polenił się.
W młodości, kiedy dużo polowałem, w rejonowym mieście S. miałem dwóch kompanów: wujka Miszę i Nikołaja. Całkiem do siebie niepodobni – i z wyglądu i według swojego wewnętrznego systemu i według postrzegania przedmiotu naszego zainteresowania. Czyli lubili oni myślistwo tak samo gorąco, ale przy tym podejście do niego każdy miał niepowtarzalnie swoiste.
Trzeba przyznać, że pary kompletnie różniących się myśliwych, odnoszących się do siebie nawzajem z szacunkiem i pozostających przy tym w stałej rywalizacji spotykałem niejednokrotnie. Zazwyczaj, ich konkurencyjność całkiem pozbawiona jest perspektyw, ponieważ każdy pilnie stara się na swojej wyodrębnionej dziedzinie i porównywać ich osiągnięcia nie ma możliwości. Prawdopodobnie, tak zdarza się dlatego, że myślistwo w całej swej obfitości – pojęcie superobszerne i w jednego człowieka w żaden sposób nie może się zmieścić. Oto ludzie i odnoszą sukcesy tylko w poszczególnej części całego zespołu: Jeden pochłonięty celnym strzelaniem, drugi – przyrodnik-obserwator, trzeci jest rozkochany w starych strzelbach, czwartemu wesołą spółkę dawaj, piąty – materialista i zawsze liczy na zysk, szósty lubi podróże z przygodami, siódmy – psiarz… można kontynuować i kontynuować…
Wujek Misza był stary i głuchy. Ale co najbardziej godne uwagi – nieprawdopodobnie przesądny. Ani wcześniej, ani później nigdy nie spotkałem człowieka, w którym przesądność odprowadzona byłaby do takiego stopnia doskonałości. Jednak, o tym wszystkim dowiaduję się trochę później, a zjawił się on przede mną w aureoli najbardziej wielce doświadczonego myśliwego całej tutejszej krainy.
Rano, jeszcze po ciemku, wychodziliśmy z domu i kierowaliśmy się na peryferie – wtedy ulicami tego miasta można było swobodnie chodzić z odsłoniętą strzelbą. Tu z jakiejkolwiek bramy wychodziła baba z miotłą, żeby podmieść pod swoimi oknami gruntowy albo drewniany chodnik, Wujek Misza wystraszony drżał, i my, zawróciwszy na miejscu, kierowaliśmy się w przeciwną stronę. Potem trafiała się nam baba z pustym wiadrem, potem – z rozpuszczonymi włosami, w końcu, czarny kot, podbita wrona, kulawy szczeniak… Wszystko to mogło mieć wyjątkowo niepomyślne znaczenie, i miotaliśmy się po mieście tam i z powrotem, w lewo – w prawo, dopóki nie znaleźliśmy się na lotnisku albo na cmentarzu.
Cmentarz tam starodawny, cały zarośnięty brzozami, czeremchą i dzikim bzem, tak, że raz zabłądziłem i zacząłem nawoływać, ale wujek Misza, który też zabłądził w labiryncie ogrodzeń i krzaków, z powodu swojej głuchoty mnie nie usłyszał. Za to usłyszał kapłan, wyprowadził z puszczy i dla odnalezienia mego wspólnika pomodlił się do Ioana Woina i męczennika Trifona. Wujek Misza zaraz się znalazł, ale pora zbliżała się godziny obiadowej i batiuszka zaprosił nas do siebie do domu. Pogościliśmy wspaniale – do późnego wieczoru. Podczas obiadu wujek Misza dużo i z rozmarzeniem opowiadał o prawdziwym polowaniu, jakie bywało w dawnych czasach.
- Jakże ty przez baby za miasto się wydostawałeś – czy ich wtedy mniej było? – zapytał kapłan.
- Nie, po prostu ja wróżb mniej znałem.
- Dlatego i polowanie ci się udawało. A teraz bzdurami przesiąkłeś i straszysz strzelbą nieboszczyków. Pierwszy regulamin rosyjskiej floty nakazywał za przesąd – do worka i za burtę. Zrozumiałeś, bezbożniku?.. Oto Mikołaj, twój były przyjaciel, człowiek nie przesądny, na święta do cerkwi chodzi, spowiada się, przystępuje do Priczastija, więc do niego zające same pod nogi biegną…
Jednak, kilkakrotnie udawało się nam wyrywać z miasta i polowaliśmy na skrajach lasu dookoła wsi: jeden z nas szedł polami wzdłuż lasu, drugi – trochę w głębi, wśród drzew, napędzaliśmy na siebie cietrzewi, jarząbków, głuszców. Wuj Misza dobrze znał tereny i polowanie było pomyślne, ale bez klasy, nierasowe jakiejś.
Pewnego razu, nie pamiętam już w jakich okolicznościach, poznaliśmy się z Nikołajem, któremu wujek Misza z niepojętych mi powodów wyraźnie zazdrościł, i od tej pory jeździłem już do niego. Nikołaj też był dużo starszy, ale młodszy od spostrzegawczego przesądnego. Do wuja Miszy odnosił się całkiem dobrodusznie, żałował go i modlił się za niego. Nikołaj we wszystkim lubił solidność, cenił tradycję i porządek. On trzymał ogary i polowaliśmy pomyślne według śladów na ziemi.
Wczesnym rankiem, jeszcze w ciemnościach, z bronią i psami pieszo wychodziliśmy za granice miasta, cały dzień chodziliśmy po okolicznych polach, wieczorem tak samo pieszo wracaliśmy do domu. Wyczerpane psy ze zmęczeniem, wlokły się po drewnianych chodnikach, ustępując drogę rzadkim napotykanym przechodniom, którzy witali się z nami i wesoło pozdrawiali „darz bór”.
Nikołaj karmił psy, gospodyni karmiła nas, w końcu rozsiadaliśmy się na kanapie pod obrazem z podpisem Juliusza Juljewicza Klewera, przedstawiającym wiosenny leśny pejzaż z lecącymi słonkami i odpoczywaliśmy. Nikołaj przekonywał, że płótno rzeczywiście wyszło spod pędzla przedrewolucyjnego członka akademii i wisiało wcześniej w jakimś szlacheckim dworku. Oto i z powodu tego płótna wzdychał wujek Misza, przekonując, że za dawnych czasów u każdego prawdziwego myśliwego był obraz artysty Klewera. Mi, prawda, wydawało się, że farba jakoś zbyt świeża jak na dziewiętnasty wiek, dziób słonki zbyt wielki, a i sama ona nieproporcjonalna, ale mimo wszystko radośnie było siedzieć pod takim obrazem.
Przychodził kot – czarny, wielki, z poszarpanymi w bójkach uszami: siadał na podłodze naprzeciwko nas i słuchał naszych rozmów. Najpierw – uważnie, to przenosząc spojrzenie z jednego na drugiego, to w zamyśleni opuszczając je, jakby uczestniczył w rozmowie. Potem mrużył oczy, zaczynał mruczeć i wbijać pazury w lniany chodnik. W końcu niepewność sytuacji naprzykrzała się mu, on wskakiwał na kanapę, układał się między nami i zasypiał.
Jako pierwszy odszedł Nikołaj, zdążywszy przed śmiercią podarować wujowi Miszy godną pozazdroszczenia własność. Jednakże ten niedługo zachwycał się artystycznym tworem…
Batiuszka odprawił nabożeństwo żałobne po obu i spoczęli obok siebie na głuchym cmentarzu, gdzie tak dobrze było błądzić ze strzelbami.
Nie chcąc kogokolwiek obciążać, poprosiłem do najbliższej opuszczonej wieś i pod wieczór stałem się odnodworcem*. Obok rozsiadało się jeszcze kilka chat, ale wszystkie – nie nadające się na nocleg, tak że liczyć na mniejsze pomieszczenie nie było co. Chociaż w innych wypadkach trafiało mi się spędzać czas nie tylko w zupełnie nadających się do użytku, tylko co wyludnionych, wsiach, ale nawet i w naturalnych wioskach: z soborami i pozostałymi tak samo wyludnionymi zabudowaniami jak państwowego, tak i prywatnego przeznaczenia.
Następnego dnia pogoda poprawiła się: ucichł wiatr, deszcz przestał, i można było puścić się dalej, ale tu zapoznałem się z poprzednim gospodarzem domu, Pawłem Stiepanowiczem Mieszałkinem, i kolejny raz przekonałem się, że okoliczności, zbijające nas z wytyczonej drogi, obiecują czasem o wiele bardziej kuszące efekty, aniżeli osiągnięcie celu.
Przemieszkałem w tej wsi tydzień. Tydzień – przekopując papiery, pozostawione przez byłych lokatorów jako niepotrzebne. Czekały na mnie pewne sprawy i należało szybciej udać się dalej, ale Paweł Stiepanowicz nie odpuszczał.
Na początku wydał mi się zwykłym nudziarzem: W stertach papierów często spotykało się kaligraficznie wyprowadzone słowo „skarga”, czasami – „prośba”. Wkrótce, jednak okazało się, że samych „skarg” i „próśb” nie aż tak dużo, za to pisane one w mnóstwie egzemplarzy: przerabiając i uzupełniając, autor, chyba, dążył do pewnej doskonałości. Tak, datowany 1923 rokiem, tekst „Prośby o zaprzestanie traktowania towarzysza P. S. Mieszałkina jako zalegającego z płaceniem podatku rolnego” miał czternaście wersji, a oddzielne strony bardzo obszernej „Skargi na uwodzicielskie zachowanie zbieraczki podatku rolnego W. Lepietiejewoj” przepisywane były do trzydziestu razy, i dlatego w dopuszczalny sposób utwierdzały, że Paweł Stiepanowicz w pewnych sprawach prześcignął hrabiego Tołstoja.
Kolejne spostrzeżenie całkiem mnie zmieszało: w tym czasie kiedy Mieszałkin nawet na brudnopisy poświęcał najlepszy papier, córka jego rozwiązywała zadania arytmetyczne o żniwiarkach, stogach i pudach na zadrukowanych kartkach. Były tu broszury z tabelami pożyczek, z zarządzeniem „O porządku rozwiązywania konfliktów pracowniczych, pojawiających się na gruncie zastosowania najemnej pracy w gospodarstwach chłopskich” z 1924 roku, „Prawodawstwo o trustach” 1925 roku, „Uprawa soi na północy ZSSR”, „Jak wyeliminować jałowość zwierząt?” I inne wydania nie mniejszego znaczenia. Kilka swojej roboty zeszytów wykonanych było z reklamowych afiszy „Chłopskiej gazety” i kolorowych plakatów, ogłaszających „gminne targi nieruchomościami” oraz „przekazanie lasów w dzierżawę”. Takie było życie w czasach sowieckiej burżuazji.
Czyli niewątpliwe, że pisanie skarg było dla Pawła Stiepanowicza zajęciem nadzwyczajnej, z niczym nie porównywalnej ważności.
Dowiedziałem się jeszcze, że w latach wojny narodowej Mieszałkin służył jako sekretarz 29-go Batalionu Armii Czerwonej, i uważałem swoje badania za zakończone, gdy nagle na strychu wśród zakurzonych brzozowych mioteł, rozebranych krosien, zgniecionych czajników, garnków, samowarów znalazł się dziwny przedmiot – wydrążony drewniany piórnik w kształcie cylindra. Zdjąwszy pokrywkę, odkryłem gęsty zwitek papierów, dotyczących nieznanego mi okresu życia Pawła Stiepanowicza.
Dokument z lakową pieczęcią okazał się bilansową listą „urzędnika czasu wojennego kwatermistrzowego kierownictwa Karskiej twierdzy P. S. Mieszałkina”. Tak dowiedziałem się, że Paweł Stiepanowicz miał szczęście przyjść na świat w 1881 roku, a w 1910-m został zapisany do pisarskiej klasa przy Zarządzie tutejszego wojskowego naczelnika. Przeszedłszy cykl nauk, trafił do dyspozycji sztabu Kaukaskiego wojskowego okręgu od 1914 do 1918 roku służył w Karsie jako pisarz, starszy pisarz i, wreszcie, pomocnik księgowego.
Przez cztery lata, dzielny wojownik zdążył otrzymać trzy medale, do tego też okresu odnosiły się i szczególnie jaskrawe przejawy talentu cwaniactwa Pawła Stiepanowicza. Na co zasługuje przynajmniej jego raport o chorążym 296-go pieszego pułku Borisowie, który przy okolicznościach, przedstawionych nie bardzo wyraźnie, nazwał Mieszałkina „dranym (na literę «s») rycerzem i durniem”. „Referując o powyższym panu urzędnikowi kwatermistrzowi Kierownictwa Karskiej twierdzy”, Mieszałkin prosił „wstawić się przed panem pułkownikiem intendentem Karskiej twierdzy o rozpatrzenie incydentu dotyczącego naniesienia nietaktownej obrazy”.
Pan urzędnik, podkreślający przeczytane ołówkiem, doszedł tylko do frazy: „Chorąży Borysow zapytał mnie: «Czy ty wiesz, kim jesteś?»”. Nie zapoznawszy się z klarownymi tłumaczeniami chorążego w sprawie mieszałkinowskiego kawalerstwa. Urzędnik przeskoczył do zakończenia i, pokreśliwszy kilka linijek, zostawił następującą decyzję: „Niektórzy oficerowie 296-go pułku piechoty wszelkimi pytaniami nietaktownie odrywają pisarzy od wypełniania prostych obowiązków, które i bez tego są ponad miarę z uwagi na małostkowości pracowników”.
Pan pułkownik, przeglądający decyzję, urzędnika, podkreślił z kolei tylko słowa „pracownik” i „nietaktownie” i przekazał papier do 296-go pułku piechoty z żądaniem „przeprowadzenia kursu taktowności, ponieważ oficerowie pułku są tak słabo wyszkoleni, że we wszelkich sprawach radzą sobie u pisarzy, jak cywile”. To znaczy z powodu utrwalonej nieuwagi ojców-dowódców raport w efekcie trafił do tych, przeciwko komu był właśnie kierowany – do oficerów 296-go pułku piechoty, i oni nie zwlekali rozliczyć się z winowajcą niepożądanych pouczeń: po kilku dniach Mieszałkin skarżył się na oficerów, którzy, odwiedziwszy kancelarię, przesunęli taboret, w rezultacie czego Paweł Stiepanowicz, trzymający w rękach butlę świeżo rozrobionego atramentu, usiadł obok.
Otrzymawszy jednak srebrny medal Świętej Anny z napisem „Za pracowitość”, pisarz zaprzestał walki.
Ale cała ta sprawa okazała się kompletną pestką w porównaniu z długotrwałym procesem o buty.
W maju 1917 roku niejaki tytularny doradca pan Łukjanow referował, że z szafy, która stała w pokoju pisarzy, zaginęło pięć par butów. Paweł Siergiejewicz odpisał: „Dokąd podziało się pięć par państwowych butów, nie jest mi wiadomo, o czym mogą potwierdzić współpracownicy moi, pisarze Golik, Gładski, Mariuszczenko, Chriak”. Znaczy więc, na pięć par zaginionych butów – pięciu świadków…
Później urzędnik Łukianow znajduje w swoim gabinecie trzy pary butów, ale zamiast tego żeby domyślić się przyjąć dar, ogłasza to zdarzenie „początkiem skruchy nieznanych złoczyńców” i przekazuje buty do magazynu. Łukianow, pełniący, jak wyglądało, misję kontrolera, był człowiekiem, niewątpliwie, delikatnym: ufając sumieniu, imion krętaczy nie wymienił. Jednak skrucha nie nastąpiła. Mało tego, Golik, Gładski i Chriak pobili Maruszczenkę i Mieszałkina i odebrali od nich dwie pary jakoby „legalnych butów, wydanych jeszcze w 1915 roku”. Ta zagmatwana matematyka jest bardzo przejrzysta: pisarze dogadali się zwrócić Łukianowi wszystkie pięć skradzionych par, a mieszałki i Maruszczenko współtowarzyszy swoich wykiwali, przez co i karę cielesną otrzymali, i ze zdobyczą się rozstali.
Księgowy kierownictwa „pełniący obowiązek – wojskowego urzędnika) o nazwisku Nieboraczko pragnąc ugasić waśń, wnioskuje o nagrodzenie każdego z pięciu srebrnym orderem na stanisławowskiej wstędze z napisem „Za staranność” przenosi Golka, Gładskiego i… mieszałkinowego przyjaciela Maruszczenkę do Trapezuntu, inaczej mówiąc, burzy i miesza zaczynające nienawidzić się wzajemnie ugrupowania.
Tu nadchodzi pora otrzymać nowe komplety umundurowania, i Mieszałkinowi z Chrakiem, pozostającym w Karsie, brakuje butów. Na oficjalne zapytanie pisarzy Nieboraczko oficjalnie też odpowiada, że ich „buty przez pomyłkę odwiezione są do Trapezuntu”. W tym, że to stało się nie z powodu złośliwości, a z powodu ogólnego bałaganu, przekonuje odpowiedź Maruszczenki, którego Paweł Stiepanowicz poprosił o koleżeńską współpracę: „Z obuwiem tu w porządku, ale ze spodniami za to zupełny skandal, tak że Gładskiemu z Golikiem nie wystarczyło”. W zamian za dwie pary mundurowych spodni przybywa z Trapezuntu nawet nie dwie pary, a jedenaście sztuk butów, ale wszystkie – lewe. Mieszałkin w kolejnym raporcie grozi skargą aż do samego imperatora i żąda o delegację do Trapezuntu, żeby „na miejscu przywrócić sprawiedliwość w sprawie prawych butów”. I chociaż imperator już ponad rok znajdował się daleko od tronu, pełniący obowiązek – wojskowy urzędnik Nieboraczko mimo wszystko drgnął: szybko załatwił Mieszałkinowi złoty order na stanisławowskiej wstędze z napisem „Za gorliwość” i dał zgodę na „odwiedzenie Trapezuntu ze względu na służbową konieczność”.
W tym czasie Maruszczenko przysyła koledze kolejny list: „Chętnie bym stąd wyjechał. Chodzi o to, że tu jakieś pająki nazywają się skorpionami. Ich tu dużo, i ich ugryzienie człowiekowi jest śmiertelne. Oprócz tego, chociaż nasze kierownictwo rozlokowane jest na górze i z malarią, mówią, u nas nieźle, ale w mieście w dolinie latem straszna malaria”. I Mieszałkin, wystraszywszy się śmierci od pająków, został. A wkrótce cały garnizon został ewakuowany do Tbilisi.
Długo ukrywał Paweł Stiepanowicz wojskowe epizody swojej młodości. Dopiero w 1945 roku, opracowując podanie o odznaczeniu medalem „Za zwycięstwo nad Niemcami|, on nazwał się w jedynej linijce „uczestnikiem wojny domowej i heroicznej obrony oblężonego Karsu”. Słusznie rozważał: historię swoją znamy tak źle i do czterdziestego piątego roku w tutejszej głusza nikt niczego o Karsie nie pamiętał. A i w ogóle nie do tego było.
Oto, właściwie, i wszystko, co udało mi się dowiedzieć o Mieszałkinie w ciągu kilku dni. Ruszywszy dalej, w pierwszej zamieszkałej wsi, wziąłem się wypytywać mieszkańców o zdanie rodaków na temat słynnego wichrzyciela. Wszyscy, którzy znali go, a Paweł Stiepanowicz umarł koło dwudziestu lat temu, jednogłośnie twierdzili, że był zdunem. „Może, kiedyś coś i bywało – mówili – ale jeśli, to dawno. A po wojnie, wszyscy wiedzą, Paweł Stiepanowicz murował piece, przy czym z pieniędzy rezygnował – za darmo stawiał”.
Przypomniałem, że ostatnia znaleziona przeze mnie „prośba” odnosiła się czasowo rzeczywiście do końca wojny. Przejrzawszy jeszcze raz „życiorys” Mieszałkina, datowany 1925 rokiem, znalazłem i przepuszczone wcześniej linijki o nauce na zduna i o pracy jako zdun w Petersburgu od 1906 do 1909 roku.
Wszyscy dookoła zgodnie chwalili Mieszałkowskie piece i wzruszali ramionami przy słowach „skarga”, „Kars”, „Trapezunt”. Sporządzone przeze mnie wyobrażenie w żaden sposób nie pasowało z obrazem zduna – filantropa. Dopuścić, żeby jedno z drugim spokojnie sąsiadowało, w żaden sposób się nie chciało: wyszłoby, że złe uczynki można spokojnie robić razem z dobrymi, dlatego, że pierwsze na pewno zostaną zapomniane, a to – absolutna absurdalność.
Obraz wyjaśnili krewni Mieszałkina: jego wnuk – kołchozowy księgowy i żona wnuka – kierownik magazynu.
Według nich, „dziadek kiedyś był niczego – pieniądze miał, ale potem – nie od razu, oczywiście, a stopniowo – zwariował. I chociaż lekarze tego nie potwierdzili, cała rodzina wie. Zaczął piece murować, pieniądze na cerkiew stracił – cerkiew odbudowywał, a w spadku jeden-jedyny papierek tylko zostawił – przed sąsiadami wstyd”.
Poprosiłem, i pokazali mi testament Pawła Stiepanowicza, napisany tym samym artystycznym charakterem pisma – czyż nie posługiwał się on piórem gęsim?
„Jedyna własność ludzi na Ziemi –miniony czas, – zacząłem czytać na głos. – Przyszłego nie ma…»
- Dokładnie – potwierdziła żona wnuka. – Ci uczeni doprowadzą Ziemię do końca. Nie wojną to chemią.
Dalej Paweł Stiepanowicz niezdarnymi kancelaryjnymi frazami, które trudno odtworzyć, rozważał w tym sensie, że przyszłość nie istnieje fizycznie, że jej albo jeszcze nie ma, albo, urzeczywistniając się, ona już staje się teraźniejszością, a uświadomiona sobie teraźniejszość – właściwie jest już przeszłością. Że niby, jedno tylko minione jest realne, że niby, ono z nami zawsze: „w życiowym doświadczeniu, we wspomnieniach i chorobach, w niepokajanych naszych grzechach”.
Potem, prostodusznie porównując życie z „chodzeniem w nieznane”, Paweł Stiepanowicz stanowczo radził dla określenia kursu oglądać się wstecz, na „punkty orientacyjne przeszłości” i przeprowadzać od nich przez siebie prostą linię, czyli używać minionego jak geodezyjnych kamieni.
W końcu przyznawał, że dopiero przed zachodem „zaczął rozumieć życie”, tym nie mniej postanowił ostro zmienić jego bieg, aby ostatnie postawione przez niego znaki geodezyjne pomogły potomkom. „Chociaż zbyt późno, i dlatego wątpliwe” – przewidująco podsumował Paweł Stiepanowicz.
Chciałem oddać dokumenty odnalezione na strychu, ale krewni zamachali rękoma: „Wy co?!” I zainteresowali się do czego to mi potrzebne „te śmieci”? Nie wiedziałem jak wytłumaczyć.
Nikt nie dokopie się już do myśli i uczuć, które „nie od razu, oczywiście, a stopniowo” zmieniły wewnętrzne oblicze Mieszałkina, przemieniwszy oszczerczego pisarza w bezsrebrnika – zduna. Tak przemienić człowieka może tylko pokajanie. Jednak od czego wszystko się zaczęło? Co rozbudziło w nim dążenia do pokajania? Nikt teraz nie opowie. Filozoficzny testament-przykazania samego Pawła Stiepanowicza też nie dotykają drżących ruchów jego duszy. Ale przy tym wszystkim właśnie ukryty żywot duszy okazał się w tej „popularno-wojskowej” historii największym bogactwem.
Przecież nie można na poważnie twierdzić, że buty z Trapezuntu mogą przedstawiać dziś choć jakikolwiek interes? Tym bardziej, że wszystkie są na jedną nogę.
*Odnodworec – 1: jedyny właściciel posiadłości (dworu) 2: zamieszkujący razem (jednocześnie) z kimś we dworze
W końcu marca 197… roku nagle uderzyła spiekota. Śnieg przez dwa dni stopniał, i step zalało wodą. Miejscami potoki przelewały się przez szosę, ale wszystkie były niegłębokie i „gazik” pokonywał je bez problemu. „To – drobnostka – mówił Sauszkin, zmniejszając gaz. – to nam… do kolan” – i znów można było przycisnąć przyśpieszacz.
Przez radio ogłosili południe.
- Pięć godzin piłujemy – podliczył Sauszkin.
- Cztery pięćdziesiąt dwie – uściślił z tylnego siedzenia Krauze.
- Wyjechaliśmy przecież równo o siódmej – Sauszkin pytająco popatrzył na mnie, ja tylko wzruszyłem ramionami.
- Równo o siódmej włączyłeś silnik, a potem zacząłeś szukać prawa. O siódmej zero osiem znalazłeś je.
- A-a, faktycznie, faktycznie, było.
- Ile do mostu? – zapytałem.
- Niewiele zostało – odpowiedział Sauszkin. – Oto za tym zakrętem… Może za następnym…
- Do mostu siedem i pół kilometrów – powiedział Krauze.
- Siedem to siedem – zgodził się Sauszkin. W ubiegłym roku tam takie nieszczęście… A przy okazji, dlaczego ty nie przyjeżdżałeś w ubiegłym roku?
- W ubiegłym? – zacząłem wytężać pamięć…
- On jeździł w delegację na Daleki Wschód – wyjaśnił Krauze – i w drodze powrotnej z powodu złej pogody utknął w Chabarowsku.
- Oczywiście – przypomniałem sobie – w Chabarowsku. Przecież stamtąd do was dzwoniłem!
-A-a, tak – tak – tak – przypomniał i Sauszkin – dzwoniłeś. Dzionek na ciebie czekaliśmy, a potem pojechaliśmy… My to przeskoczyliśmy normalnie, a następnego dnia wody przybyło i tu autobus się przewrócił: i kierowca niby doświadczony, a ot… Szedł środkiem, ale głęboko i taczka to długa – rufę z nasypu zniosło. Ludzi ze trzydzieści osób zginęło – bieda-a…
- Dwadzieścia siedem – powiedział Krauze.
Wkrótce stoczyliśmy się w nizinę, i drogę przegrodziła nam najprawdziwsza z wyglądu rzeka: mętny potok wlókł przez drogę wywrócone z korzeniami krzaki, sterty słomy, połamane deski, drewniane skrzynie i inne graty. Na brzegach potoku stały dziesiątki samochodów, a traktor „Kirowiec” uwijał się tam i z powrotem, przeciągając chętnych. Krauze poszedł na zwiady:
- Szerokość rozlewiska – sto dwadzieścia – sto trzydzieści metrów, głębokość nad mostem przez rzekę – jeden metr, na prawo i na lewo od mostu, obok nasypu, głębokość osiąga… może osiągać czterech metrów.
W tym momencie traktor holował „zaporożca”. Doszedłszy do najgłębszego miejsca, osobowy oderwał się od ziemi, płynął i prąd wody zniósł go na bok.
- Właśnie tam, gdzie teraz znajduje się „zaporożec”, głębokość i może sięgnąć czterech metrów – zauważył Krauze.
- Tam właśnie zapadł się autobus – Sauszkin nie odrywał oczu od „zaporożca”. – Tonie…
Samochód rzeczywiście zaczął zanurzać się w falach.
- Dawaj! Szybciej! Dawaj! – krzyknęli z brzegu do traktorzysty.
Ale, chyba, on i sam dobrze znał swoją robotę: zostawiwszy niebezpieczne miejsce za sobą płynnie zwiększył prędkość – osobowy przysunął się do pobocza, wpełzł na asfalt, a tu już i wytoczył się na suche miejsce.
- U niego choć jakakolwiek hermetyzacja, a my ze swoimi szczelinami – utoniemy – i Sauszkin pokręcił głową.
- Można jechać tak – ogłosił Krauze.
- Jak „tak”?
- Tak. Masz kawałek szlaucha?
- No, mam… chyba.
Krauze wstawił jeden koniec szlaucha do rury wydechowej, drugi zagiął do góry i przywiązał do zapinki brezentowej plandeki „gazika”. Potem podniósł maskę, zdjął pasek wentylatora, w końcu usiadł na swoje miejsce:
- Można.
- A ty jesteś pewny?
- Całkowicie. Bieg – pierwszy, obroty – maksymalne, jedziemy.
- Jedziemy to jedziemy – i Sauszkin nacisnął starter.
- Tylko, proszę, pedału nie popuszczaj – poprosił Krauze – ani na milimetr, a to zgaśnie. I weź namiar: zgraj pióro wycieraczki z dźwigiem – oto tam, na wzgórku stoi. Trzymaj się tego kursu, a na wodę nie patrz: drogi nie widać.
Szliśmy coraz głębiej i głębiej, w pewnym momencie woda podeszła do przedniej szyby, ale zaraz spłynęła z maski – zaczął się podjazd. Silnik z napięciem ryczał, i Sauszkin go żałował, ale pedału nie popuszczał. Przejechaliśmy…
- Teraz samochód powinien pół godziny odpocząć – powiedział Krauze. – Potem ruszamy: za dwadzieścia siedem kilometrów tankowanie, weźmiemy czterdzieści litrów benzyny.
W sprawie kilometrów Krauze nie skłamał – dokładnie tak było, jednak na temat benzyny jego przepowiednia kategorycznie się nie spełniła: zimowa benzyna skończyła się, a letniej jeszcze nie przywieźli.
- Fantastycznie – zdezorientował się Krauze.
- Daj spokój ty, staruszku – ciężko westchnął Sauszkin. – W porównaniu z realiami kraju każda fantastyka – dziecięca paplanina… No, co robimy?
- Ja nie wiem – spokojnie przyznał się Krauze.
- A no właśnie… To tobie nie kilometry liczyć… Jest tu pewien przewodniczący – Przebijnos, pisałem o nim kiedyś… Być może, pamięta…
Odnaleźliśmy błotnistą stepową wioseczkę. Przebijnos pamiętał:
- A jak że?! Towarzysz Sauszkin w naszej lokalnej gazecie taki wspaniały artykuł o mnie napisałeś, że oj-oj-oj – czyż można zapomnieć?.. Siadajcie, drodzy goście, siadajcie… Horpyna Nieczyporowna!.. Horpyneczka! To przyjaciele moi, tak ty tego… sama wiesz… i słoninki…
Od tego momentu nasza podróż zaczęła przybierać nowy nieprzewidywalny charakter. Po pół godzinie mocno zaczerwieniony Przebijnos krzyczał:
- A wy co?! Jakie tam polowanie?! Jakie tam gęsi?! Tacy wspaniali chłopaczki, tak żebym ja was puścił? Nie!
- Horpyneczka, powiedz tam wnukom czy jeszcze komu, żeby poskręcali gęsiom szyje… Ile? No ile wam trzeba tych gęsi? Po trzy sztuki starczy?.. Starczy?.. Horpyneczka! Niechaj oni dziesięć gęsi przyciągną… Jedzcie słoninkę, chłopczyki.
- Na trzech po trzy – dziewięć – policzył Krauze.
- No, dziewięć. To jeszcze i po kurce na dokładkę, a? Po co wam to potrzebne wlec się gdzieś w nieznane?.. Bierzcie słoninę, zagryzajcie…
Dobrze jeszcze, że Sauszkin nie pił. Jednak gościnny gospodarz dobrał się i do niego:
- A ty czemu nie pijesz chłopczyk? Ja przecież tobie i tak benzyny nie dam, tak więc pij, korespondencie, pij… A wy częstujcie się… O tak i żyjemy – towarzysz Sauszkin wie: ja już siedemnaście lat powiat wyciągam.
- To faktycznie – potwierdził Sauszkin. – czasem nawet i województwo…
- Ta-a! według ziarna plan się wali – do Przebijnosa, niedobór mleka – znów, paszy nie ma – też tu… A wy jedzcie, jedzcie, nie krępujcie się… Horpyneczka, przynieś jeszcze słoniny. A Horpyna Nieczyporowna u mnie zasłużona nauczycielka – jest dyrektorem…
- A uczyć kobiecie nie pozwalam – wypalił nagle Krauze.
Z zaskoczenia wszyscy zamarli.
- Bardzo mądrze – zachwycił się Przebijnos. – Bardzo! Z nich tacy nauczyciele, jak ze mnie balerina.
Krauze uważnie obejrzał sylwetkę gospodarza, jakby chcąc się przekonać, że balerina z Przebijnosa – do niczego. Na wszelki wypadek zapytał:
- A ile pan waży?
- Ta-a… pudów dziewięć, chyba… czy dziesięć. (pud – około 16,4 kg)
- A wzrost?
- Kto go wie? Do wojska szedłem – sto sześćdziesiąt pięć było, ale to już kiedy…
- Kiedy?
- To już z pół wieku, chyba.
- Nie wyjdzie balerina – przyznał Krauze i ciężko westchnąwszy, powtórzył: – A uczyć kobiecie nie pozwalam.
- Bardzo mądrze! – Przebijnos był wstrząśnięty. – Jaki dobry chłopczyk.
- To nie moje słowa – przyznał się Krauze – to powiedział apostoł Paweł.
- Bardzo mądrze. Horpyna Nieczyporowna, słyszałaś o takim?.. Nie?.. O toż! Oni takiego nie przechodzą. Słuchaj, korespondencie, towarzyszu Sauszkin: zostaw mi tego chłopczyka, a? benzyny dam – choć się zalej. Taki dobry chłopczyk!.. Ty co umiesz robić?..
- Leśniczym jest – odpowiedział Sauszkin, póki Krauze zbierał myśli.
- Leśniczy? W stepie?
- Sadzenie lasów, wzdłuż dróg – wytłumaczył Sauszkin.
- No co ty tam masz?.. – zainteresował się Przebijnos. – Ja będę płacić tobie dwa razy tyle, ty mi tylko o moralności deklamuj.
- Pod moim kierownictwem wysadzono sześćset czterdzieści cztery tysięcy najróżniejszych drzew i krzewów – poinformował Krauze.
- A niech one, te krzaczki, kwitną i pachną! – gospodarz zdecydowanie odmachnął się. – Krzaczki i Horpyna nam posadzi. Kto wziąłby na siebie całą tę moralność, całą… jak ją… etykę. Słowem, duchowość…
- Ja specjalnego wykształcenia nie mam – ze smutkiem powiedział Krauze.
- Oj-oj-oj, tyle spraw! Uczyć się poślemy! Gdzie tego uczą?
- Tego, pewnie, w seminarium – zasugerował Sauszkin.
- A nam co? – poderwał się Przebijnos. – Poślemy i do seminarium. Póki ja – tknął siebie palcem w piersi – karmię województwo, a nie województwo mnie… Ech! Co tam województwo? Przebijnos całą Europę by nakarmił, on by wam o tu banany wyhodował, tylko żeby ktoś przyszedł ludziom z pomocą, tylko żeby kto podjął się odpowiadać im na ich duchowe potrzeby… Żeby ktoś wytłumaczył, jak trzeba żyć, żeby nie krzywdzić się, nawzajem, żeby nikt nikomu nie przeszkadzał… A to… weźmy na przykład, kołchozy… Słuchaj, chłopczyk, a co ty możesz powiedzieć w sprawie kołchozów?
- W sprawie kołchozów? – bezwładnie zapytał Krauze.
- O właśnie: w sprawie kołchozów.
- A! Bzdura! Nie może złe drzewo wydawać dobrego owocu.
- Ta-ak, a w sprawie Państwowa Komisja Planowania?
- Jeśli ślepy prowadzi ślepego – obaj wpadną do jamy – wypalił Krauze nie namyślając się.
- Tak-tak-tak… A w sprawie… obejrzał wszystkich, jakby zbierając się zadać najważniejsze pytanie, ale nie zdążył – gruchnęła odpowiedź:
- Jeśli to sprawa od człowieka, ona upadnie.
- O toż i ja tak myślę – ze smutkiem kiwnął Przebijnos – ale w czym w takim razie szukać wsparcia?
Krauze wymamrotał coś podobnego do piosenki, i nagle jak ryknie:
- Zwycięstwa na przeciwności darują-ą-ą-ąc!..
- Ą-ą-ąc! potężnym basem dołączył gospodarz i uderzył pięścią w stół.
Jak nie błagał, nie upraszał nas płaczący Przebijnos, Krauzego mu nie zostawiliśmy.
- On nam samym jest potrzebny – zakończył rozmowę Sauszkin.
- Rozumiem – łatwo zgodził się gospodarz. – Jak nie zrozumieć?.. No – szkoda. Ja bym mu i na chatkę dał, i smutno by mu tu nie było – u mnie tu Niemcy są… kogo tylko u mnie nie ma – wszelkie narodowości. – Wytarł łzy. – Jest jeszcze taka narodowość, która i nazwy nie ma – tylko język przekleństw rozumieją. Oto przez nich najszybciej ja ojczystą mowę zapomniałem: dobre słowa gdzieś się ukryły, a wszelkie świństwo się ciśnie, się ciśnie. – I nagle z troską zainteresował się: – Nie widzieliście po drodze – bronują może gdzieś?
- Nie zwróciliśmy uwagi – odpowiedział Sauszkin.
Przypomniałem, że gdzieś spotkaliśmy pracujące traktory, a Krauze równym głosem powiedział:
- Dwa traktory bronowały na sto dwudziestym kilometrze po prawej stronie szosy…
- Kołchoz „Zorza” – stwierdził gospodarz.
- I jeden – na trzysta trzydziestym dziewiątym, też z prawej.
- To – „Wschód”, ta-ak, – on zamyślił się o swoim, ale, skierowawszy zachwycone oczy na Krauzego, znów chlipnął: – To jest to!.. Zobaczył, zapamiętał – taki chłopczyk… Więc czemuż słoninki nie jecie?
- Jemy – zaprotestował Krauze.
Potem długo trzęśliśmy się po polnej drodze. Tak długo, że prawie cały chmiel z nas wytłukło.
- Dokąd to ciebie zaniosło? Zapytał Sauszkin
- Nie zaniosło – powiedział Krauze. – Po prostu chciałem powiedzieć o najważniejszym – i zamilkł. Wygląda, jednak, że resztki dawnego krasomówstwa w nim jeszcze zachowywały się – niedługo pomilczawszy, on przystąpił do objaśniania:
-Wśród moich przodków byli ludzie różnych profesji, ale każdy z nich wykonywał pracę którą uważał za najważniejszą dla ruskiej ziemi – to zasada naszego rodu, naszej familii. Już dwieście czternaście lat. Ojciec mój oddał mnie do Akademii Leśnictwa, dlatego że uważał profesję leśniczego w perspektywie za najbardziej nieodzowną. On mówił, my tak wyrąbiemy lasy, że wkrótce, nie zostanie tlenu.
- On miał rację – ocenił Sauszkin. – Ekologia dziś…
- On nie miał racji – przerwał Krauze – pomylił się: najważniejsze problemy dziś – inne, te, o których mówił Przebijnos.
- Co masz na myśli? Odwrócił się Sauszkin.
- Za trzydzieści metrów rów… – I omal nie wpadliśmy do rowu, wykopanego w poprzek.
- A to jeszcze po co? – wyszeptał Sauszkin w bezsilnym zdumieniu.
- Wcześniej drogę tu rozmywało – pamiętasz jakie błoto było? – zapytał Krauze.
- No i co, że błoto? Przedzieraliśmy się przecież?
- A to, że każdego roku trzeba było podsypywać jezdnię. A teraz oni spuszczą wodę rowem, zasypią go – i już: wygodnie.
- Ale przecież przejechać nie można!
- Nie można – stwierdził Krauze. – Szerokość – dwa metry, głębokość – też dwa metry, przy czym metr – woda.
- No nie – rozzłościł się Sauszkin – więc nic z tego nie będzie – i zamyślił się. – Poczekajcie no! Gdzie to natknęliśmy się na zapory? Które dla utrzymania śniegu…
- Kilometrów ze trzy. Nie, ze cztery stąd. Ale z nich nic nie zrobisz, a i potem zaraz ściemni się.
- Spróbujmy…
Przywieźliśmy dwie zapory, położyliśmy jedna na drugą przez rów, rozrzuciliśmy zrytą przez koparkę ziemię, żeby samochód mógł wjechać na most, a jeśli się uda to i zjechać. Krauze pochodził po zaporach i nie ucieszył się:
- Wytrzymałość tego mostu nie obliczona na masę tego samochodu.
- Ja i sam wiem – powiedział Sauszkin.
- Mój ojciec nie dałby tu żadnych gwarancji.
- Ja też żadnych gwarancji dać nie mogę.
- Dlaczego więc masz zamiar jechać?
- A co mi – wyskoczył Sauszkin – nad rowem tu biadolić? Ja tu czego ponad czterysta kilometrów się wlokłem?..
- Czterysta trzydzieści dwa.
- Gęsi będą gdzieś tam, a ja będę tu? Czy jedziemy z powrotem, do Przebijnosa? Po domowe gęsiory i kury?! Też mi, „dobry chłopczyk”… trzeba było ciebie zostawić… Obliczone – nie obliczone… Co z tego, że nie obliczone? Jechać trzeba? Trzeba! No więc…
- Jeden warunek: daj mi apteczkę.
- Weź… poczekaj, a gdzie ona jest? Może, jej nie mam?.. A! Oto ona, trzymaj!
- Zatrzasnął drzwi, samochód podskoczył, szarpnął i zatrzymał się już na drugiej stronie. My z trudem przedostaliśmy się po drewnianych odłamkach.
- Ile zostało? – zapytał Sauszkin.
- Sześć i pół kilometra.
Dalej jechaliśmy przy świetle reflektorów. Gdzieś skręciliśmy ze żwirówki w step, przepełzliśmy ileś bez drogi, w końcu Krauze powiedział: „Tu stop”. Sauszkin zatrzymał samochód, wyłączył silnik, oparł się o siedzenie i tak cicho poprosił:
- Chłopy, wlejcie tam czegokolwiek, bo przecież nie zasnę – tak i będę rękoma kręcić i nogami na pedały naciskać.
Potem rozścieliliśmy namiot, rzuciliśmy z wierzchu śpiwory, wleźliśmy do nich natychmiast zasnęliśmy.
- Cztery minuty po trzeciej – zbudził nas Krauze ciągle w tej nieprzeniknionej ciemności.
- Więc my – co – nie zrozumiał Sauszkin – kładziemy się czy wstajemy?
- Oczywiście, wstajemy! – zdziwił się Krauze. – Kładliśmy się cztery minuty po godzinie zero.
- Zwariować można, ile spaliśmy – westchnął Sauszkin. Ciągle śpimy, śpimy… Oj, Krauze, pomylił się co do ciebie towarzysz Przebijnos, oj jak się pomylił! – Sauszkin przeciągle ziewnął. – No jakiż z ciebie kaznodzieja? Ty przecież mądre słowa pleść umiesz tylko „na haku”. A hartu u ciebie w tej sprawie odpowiedniego nie ma…
- Tss…
- Co tss?
- Tss…
- No co tss?!
- Gęsi…
Wstrzymałem oddech: z daleka doleciał przychrypnięty gęgot gęsiego stada.
- Ale przecież nic nie widać – zdumiał się Sauszkin, pokręciwszy głową. Po co ty nas rozbudziłeś?
Za osiem minut zacznie świtać powiedział Krauze – akurat pójdą gęsi.
I wyskoczyliśmy ze śpiworów.
Było to dawno temu. Mój kolega z klasy koło czterdziestki został ważnym inżynierem i wyjechał do Azji Średniej na inspekcję gazociągu. Urządziwszy się, zaprosił mnie popolować – sam to on nie polował, w ogóle nie miał takiego zainteresowania: on pędzał wzdłuż rury samochodem albo na helikopterze, a ja już wałęsałem się za nim z wędkami i strzelbą.
Muszę się przyznać, że nigdy więcej nie przydarzyło mi się polować na tak rozległych terenach – od Saratowa do Chiwy. Raz wyszło nawet tak, że poranne polowanie kończyło się trzysta kilometrów od miejsca rozpoczęcia.
Wspólnicy trafiali się najróżniejsi: i miejscowi mieszkańcy, i budowniczowie – sybiracy, i generał z zagorzałych moskiewskich strzelców; generał, przy okazji, całkiem demokratyczny – po godzinie my z nim na „ty” staliśmy się. Bardziej namacalnie niż pozostali utrwalił się w pamięci kompan o nazwisku Puczkin: i nazwisko wyzuwające, i wygląd jego całkiem niewspółmierny i charakter ciekawy, a do tego przygoda nam się przydarzyła.
Przywiózł mnie przyjaciel kolejny raz w nieznane miejsce: pustynia nie pustynia, szybciej – step, baraczki-wagoniki stoją, za baraczkami – gąszcz, zarośla krzaków. Wśród krzaków chodzi wielbłąd. Nagle gwałtownie obraca się, odbiega w bok, znów się zatrzymuje, a odczekawszy trochę, biegnie na poprzednie miejsce – jakiś chłopiec, próbując złapać, co chwila gania go, jednak przez krzaki źle widać.
Przyjaciel wszedł do wagoniku i szybko dogadał się: na ganek wyszedł człowiek w czarnym kombinezonie.
- Puczkin! – krzyknął w kierunku skaczącego wielbłąda. Zostaw w spokoju zwierzaka! Nigdzie on się nie podzieje! Chodź tu!
Chłopczyk wyszedł
- Zabieraj się na polowanie. Weź motorówkę i tego oto – wskazał w moją stronę – ziomka, zrozumiałeś?.. I żeby trzy dni – do niedzieli – duchu twego tu nie było, zrozumiałeś?.. W niedzielę będziesz potrzebny. Tyle. Bądźcie zdrowi – powiedział jeszcze mi na pożegnanie i skrył się w baraku.
Poszliśmy się pakować. Chłopczyk po przyjrzeniu się okazał się chłopiną lat pięćdziesiąt – pięćdziesiąt pięć. Tylko że był bardzo mały. Za to wielkouchy. Jak miał na imię, tak się i nie dowiedziałem: Puczkin to Puczkin.
Motorówka stała niedaleko – w kolektorze, po którym mocno pędziły zjadliwe spływy z pola. Mętny nurt przyprowadził nas w końcu do zarośniętego trzciną jeziora. To skrobaliśmy po wąskich kanalikach, to, pochylając się, wpełzaliśmy w mroczne tunele – nieba przez bardzo wysokie zarośla nie było widać. Mało-pomału woda zaczęła jaśnieć, a potem i zupełnie oczyściła się do doskonałej przeźroczystości – na trzy metry w głąb każda roślinka wodna była wyraźnie widoczna.
Tu i trzciny przerzedziły się. Puczkin zwiększył obroty śruby, i wkrótce ogromna gładź odkryła się przed naszym wzrokiem. Jeśli do tego momentu łódź spłoszyła tylko z dziesiątek łysek i jednego długonosej perkoza – towar, nie zasługujący uwag poważnych myśliwych, to tu zobaczyliśmy i liczne stadka kaczek i wielkie gęsie gromady, oprócz tego, krążyły w powietrzu kormorany, pelikany, czaple, łabędzie i pozostała niełowna bzdura. Nieoczekiwanie wyłączywszy silnik, Puczkin ochryple powiedział:
- Hulaszcze życie ptactwa wodnego.
Oczekując na rozwinięcie myśli, milcząc kiwnąłem, jednak Puczkin zaczął znów uruchamiać silnik – widocznie rozmowa była wyczerpana. Szarpał, szarpał za starter, i coś mu nie wychodziło, a ja w tym czasie przymierzałem się, jak by i w którym miejscu urządzić się przed wieczorną zorzą, a to przecież tylko z daleka ich – mnóstwo, ustawisz się niepomyślnie – albo w ogóle żadnej kaczuszki nie zobaczysz, albo tak i będą one nad tobą po przestworzach niebieskich przemykać. W końcu pojechaliśmy.
Następnym razem zatrzymaliśmy się, żebym mógł usłyszeć:
- Niedługo wieczór. – Teraz silniczek nie uruchamiał się znacznie dłużej niż za pierwszym razem.
A potem zgasł sam po sobie, i, pobrzękawszy narzędziami, Puczkin oznajmił:
- Zatankować zapomnieliśmy…
Wieczorne polowanie nie udało się: w zbyt nieodpowiednim miejscu przerwało się pływanie – na odkrytej wodzie. Noc spędziliśmy nie na wyspie przy ognisku, specjalnie po to wieźliśmy saksaułowe drewno, a wprost w łódce na pokładzie. W łodzi ogólnie spać jest dobrze – woda lekko kołysze, lula, jednak bardzo zimno było, tak że prawie i nie spaliśmy, ledwie doczekawszy się porannego brzasku, zaczęliśmy się ratować. Ja – wiosłowałem, Puczkin pełnił funkcję nawigatora.
- Tak trzymać – naprowadzał. – Jeśli będziemy trzymać właśnie tak, wydostaniemy się na płaskowyż, do ludzi. Z powrotem bez silnika nie przedrzemy się, a w innych kierunkach – twardych brzegów w ogóle nie ma: piaski i bagna – zabagnione piaski. I zabudowań nie ma – pustynia…
Wiosłować było niewygodnie: burty wysokie, aluminiowe wiosła krótkie i lekkie – byle-jak zaczepiasz powierzchnię wody, łódeczka tam-siam myszkuje…
- Bardziej w lewo, bardziej w prawo, tak trzymać! – komenderuje Puczkin i zaraz: – Bardziej w lewo, bardziej w prawo, znów bardziej w lewo…
A ja już dawno i sam wiem: zgrałem łysinę siedzącego na rufie nawigatora z samotną kępą trzcin i staram się tak trzymać. W te chwile, kiedy kępa zajmuje miejsce korony, Puczkin i drze się: „Tak trzymać!” Przy tym głowa jego trzęsie się od napięcia, korona spada, tu jeszcze i kuterek nasz nurkuje gdzieś w bok i znów zaczyna się: „Bardziej w prawo, bardziej w lewo, w prawo…”
Nadlatywały czasem kaczki. Na początku trochę strzelaliśmy, ale wkrótce z tego zajęcia zrezygnowaliśmy: bardzo dużo czasu szło na manewry nawigacyjne do postrzelonej dziczyzny – to w bok, to całkiem do tyłu, a jeszcze podpłynąć, żeby wygodnie było dosięgnąć.
Wzeszło słońce.
- O, widzisz, płaskowyż?! – krzyknął Puczkin.
Obróciłem się. Przed nami, za trzcinowymi wyspami, wydającymi się stąd ciągłą ścianą, widniał ciągnąca się wzdłuż horyzontu wyniosłość z płaskim, jakby od linijki narysowanym wierzchem.
Znów zaczęły się zarośla i stawały się coraz gęściejsze. Błądziliśmy w labiryntach i, tracąc z widoku brzegi, kierowaliśmy się według słońca. Kilka razy trafiały się rybackie sieci. „O! – odzyskiwał energię Puczkin. – Już blisko!” Ale mijała godzina za godziną, a lądu nie było.
Jezioro stawało się płytsze, w końcu łódź i zupełnie ugrzęzła – wydostałem się i powlokłem ją za sobą. Puczkina pasażerska rola wyraźnie krępowała, jednakże pomóc on przy swoim niskim wzroście niczym nie mógł: Mi samemu ledwie nie wlewało się za wyłogi butów rybackich. Dno stawało się coraz bardziej mulaste i tu Puczkin nie wytrzymał: Zrzucił buty, boso machnął przez burtę i pogrążył się w topiel ledwie nie z głową. Pociągnęliśmy obaj.
- Ił – dlatego że pył z płaskowyżu nadmuchuje – wyrzekł Puczkin.
Miał rację – teraz już zostawało niewiele. Najpierw zobaczyliśmy znak – ułożony ze skał wapiennych na szczycie urwiska. „Trzymać tam” – wskazał nawigator. Potem dojrzeliśmy i zabudowania. „Przecież mówiłem! Ucieszył się on. – Ludzie!”
Woda skończyła się. Porzuciwszy łódź, dobrnęliśmy trochę po błocie, potem – po białym jak śnieg, nalocie soli, a u podnóża płaskowyżu ukazała się nam wyjeżdżona droga. „Uratowani” – ogłosił Puczkin, i dostaliśmy się w przemielony oponami pył drogi…
Osiedle, położone na zboczu, było martwe. Przechodząc od budowli do budowli, ujawnialiśmy wszędzie ślady zniszczenia i rozpadu: Szczątki szkła, pordzewiałe łóżka z materacami, które rozsypywały się w prochach od jednego dotknięcia, zmurszałą wypłowiałą odzież. Ściemniało. „I przenocować nie ma gdzie” – westchnął Puczkin. Przenocować, przynajmniej położyć się, rzeczywiście nie było gdzie.
Przeszliśmy osiedle na wskroś do tego miejsca, gdzie z płaskowyżu schodziła do niego droga. Latarki nasze oświetliły koleiny, które porosły wyschniętą trawą, zamknięty szlaban i obok szlabanu – słupek z blaszaną tarczą. Obszedłszy słupek, Puczkin poświecił na tarczę i na głos przeczytał: „Trąd”… „Słyszysz – zapytał mnie – a co to takiego?” Zacząłem było objaśniać, ale Puczkin przerwał: „A! Wiem, to – „chore osiedle”, ono opuszczone, gdzieś obok powinno być „zdrowe osiedle” i tam ktoś żyje: ni to rybacy, ni to pasterze – nie pamiętam, ale ktoś jest, opowiadali mi”.
Poszedłszy wzdłuż brzegu, znaleźliśmy i „zdrowe osiedle”, też, zresztą, zniszczone, ale jeden samanowy (z cegieł ze słomy) budyneczek zachował wygląd zamieszkałego i okazał się zasiedlony: tylko szurnęliśmy, tylko otwarto nam drzwi, i zaczęły się przygotowania do świątecznej kolacji. Wydaje się, my, i zapoznać się z gospodarzami nie zdążyliśmy, a oni już zapytali:
- Baranek? Indyczek?
- Wielbłąd – odpowiedział Puczkin, rozsiadając się na dywanie
- Nie ma wielbłąda – przeprosił gospodarz.
- Więc pójdę – zagroził Puczkin, ale się zlitował: – Niech będzie, rżnij indyka.
- Po co? Zapytałem go, kiedy gospodarz wyszedł. – Przecież nie jesteśmy głodni, nie zjemy, i potem – tyle czekać, uśniemy przecież.
- Uśniemy to uśniemy – powiedział Puczkin. – Gdybyśmy się nie zgodzili, on by do rana nie odpuścił, ciągle by namawiał.
Poczyniwszy niezbędne zarządzenia, gospodarz wrócił z czajnikiem i filiżankami – zaczęło się… Zdarzało mi się już trafić na dastarchan (uzbecki deser lub niziutki stół obiadowy), i wiedziałem, że to nie tyle przyjęcie pożywienia, ile upragnione spędzanie czasu szanujących się mężczyzn wschodu: „Raj – to wieczny dastarchan” – wytłumaczył przy okazji poprzedni mój wspólnik, profesor tutejszego uniwersytetu.
Stojąca na podłodze lampa naftowa, ledwie świeciła – jeden drugiego, oczywiście, widzieliśmy, ale dojrzeć twarz gospodyni, pojawiającej się od czasu do czasu z nieprzeniknionej ciemności, długo nie udawało się.
Wyjaśniło się że gospodarz nazywa się Łożka.
- Aloszka? – zapytałem.
- Nie – i przecząco pokręcił głową – Łożka.
Miał i drugie imię – prawdziwe, ale bardzo trudne do wypowiedzenia nawet według wschodnich pojęć. Rodzice wyraźnie przejawili nadmiar gorliwości: w jedno imię zebrali wszystkie swoje marzenia i nadzieje – najnaturalniejszy manifest. Obecne zaś imię w istocie było przezwiskiem. W młodości, kłusownik z przyjacielem, wymyślili nazywać się nawzajem nie po imieniu, a, żeby zmylić inspektora, „sekretnymi słowami”: przyjaciel zakonspirował się imieniem Widelec, a gospodarz nasz określił się, odpowiednio, Łyżką i tak na całe życie Łyżką i został.
- Mój żona nazywa się Anna Iwanowna – dumnie powiedział gospodarz. On – ruski.
My, oczywiście, „jak” i „co”?.. Tu nastała kolej wódki, następnie jakby poszedł arbuz… czy najpierw indyczek, a potem arbuz… może wszystko razem… Ale to nie ważne, ważne to, że rozgadaliśmy się z poufnością najlepszych przyjaciół. I Łożka powiedział nam, że Anna Iwanowna, i on sam – dzieci trędowatych, które urodziły się bez objawów nieuleczalnej choroby. Kiedy tutejszą kolonię trędowatych zamknięto – a zamknięto ją dlatego, że jezioro zasoliło się i zabrakło słodkiej wody – rodziców przesiedlono do innej, tam oni i poumierali. Łożka z Anną Iwanowną, spróbowawszy szczęścia na budowie rurociągu i uszczelnianiu kanałów, nie przyrośli do żadnego miejsca i wrócili z powrotem. Mała spółdzielnia odławiała tu resztę ryb, którym pisane było zginąć w truciźnie, przynoszonej z pól. Małżonkowie utrzymywali i obrządzali bazę tej spółdzielni: budyneczki, łódki, sieci, piwnicę – lodówkę (piwnicę z lodem)… Raz na tydzień przyjeżdżał samochód, zaopatrywał w żywność, wodę i zabierała ryby. Na zimę oni przeprowadzali się do córki – która żyła z mężem w osiedlu gazowników.
Pojawiły się karpie, smażone w oleju bawełnianym. Po karpiach Puczkin zasnął: Przynoszą zupę w najogromniejszych filiżankach, a on śpi… Z Łożką dalej zalegamy przy stole, czuwając, chociaż przytomność moja już wygasa, a na jedzenie nawet i patrzeć nie mogę. Pamiętam jeszcze album ze zdjęciami: młody Łożka stoi obok mechanizmu dieslowej elektrowni („Motorowy pracował”), Łożka w żołnierskiej bluzie wojskowej („Moskwa służył: metro «Krasnopriesnienskaja», potem tam, gdzie słoneczko siada”), dalej szły kolorowe pejzaże, wycięte z czasopism („Nowgorodzki rejon – ojczyzna Anna Iwanowna przodkowie”), fotografia ikony Bogarodzicy („Anna Iwanowna mama”). Zainteresowałem się, kto zaś u niej na rękach?
- Anna Iwanowna brat – spokojnie odpowiedział Łożka. Starszy brat. Był bardzo dobry i umarł dawno-dawno. Tam w pokoju są jeszcze takie obrazki: i mama, i brat…
Tu i ja zasnąłem. Wśród nocy przebudziłem się. Światło się nie paliło, Puczkin cicho opowiadał:
- Trzeźwy to on u mnie – niczego sobie, a oto jeśli wypije…
- A on wzrostu niewysokiego? Zapytała skądś Anna Iwanowna.
- Bardzo niewysoki – przyznał Puczkim.
- Wtedy oczywiście – i Anna Iwanowna westchnęła. Mali chłopi, oni zawsze oszczędni.
- Ta-ak – bez przekonania zgodził się Puczkin. – Ale tak to on niczego sobie, a oto jak wypije… A w ogóle to też niczego, tylko że wyraża się pjanowato.
- Jak? – nie zrozumiała Anna Iwanowna.
- Pjanowato – powtórzył Puczkin. – W tym sensie, że nie każdy go wypitego zrozumie… Na przykład, butelkę stawia na stół i mówi: „Moment – i postument”, a rozleje do kieliszków, schowa pustą pod stół i zawsze powie: „Moment – i monument”.
- No i co? Zapytała gospodyni.
- A to, że nie wszyscy to zrozumieć mogą, inny weźmie i pomyśli, że tu jakiś podstęp… W ogóle, wypijali oni i rozmawiali. I przyjaciela swego nożem on zarżnął… Potem, oczywiście, kiedy wytrzeźwiał już: mówił, jak mogłem coś takiego zrobić?.. Płakał, przepraszał, nie ma mi przebaczenia, mówił… Osiem lat dali. No, ja nie mogłem we wsi pozostać: my przecież z ojcem tego chłopca – zarżniętego – razem w składzie pracowaliśmy. On, prawda, elektryk, a ja ślusarz… Udałem się na gazociąg. Od tej pory tu i wałęsam się. Podczas urlopów jeżdżę do niego – on w republice Komi odsiaduje. Nie słyszeliście o republice Komi?.. To na Północy – komarów tam bardzo dużo… Łożka, nie śpisz?
- Nie – odezwał się Łożka. On, okazuje się znajdował się na dywanie obok nas, też położył się, gdzie jadł.
- A jak tobie z ruską żoną się żyje?
- Dobrze się żyje – odpowiedział zdziwiony Łożka. – Ruski żona – dobry żona, mądry żona, nauczył mnie nie żyć tak, jak inni żyli…
- A to w jakim sensie?
- A u nas, wiesz, dopiski był, łapówki był, kraść był… Anna Iwanowna nie pozwolił mi. Teraz, wiesz, wszystkich łobuzów – sąd… Oto dyrektor rady gminnej tu – dobry człowiek był: Złota Gwiazda, deputowany – niedawno powiesił się… Dużo milionów było – milicjanci cały dzień w sadzie bańki wykopywał.
- Jakie bańki? – nie zrozumiał Puczkin.
- Trzylitrowy, z pieniędzmi. A żona, Anna Iwanowna, nauczył mnie nie robić tak: my oczywiście biednie żyjemy, za to uczciwi.
- Rozu-umiem – w zamyśleniu przeciągnął Puczkin.
I tu wprost pod oknem zawył wilk. Póki po ciemku szukaliśmy broni i wybieraliśmy się z domu, wilk odszedł. Niedaleko, prawda, ale już nie można było wziąć: oddaliśmy kilka wystrzałów w ślad za oddalającym się wyciem, i z tym wróciliśmy.
- Dużo wilk jest, dużo szakal, lis, dziki kot, drapieżny ptak orzeł – wymieniał Łożka.
- Oni u ciebie zwierząt nie kradną? – zapytał Puszkin.
- Jaki zwierząt?
- No, baranów, indyków, co tam u ciebie jeszcze jest?
- Został jeden baranek – powiedział gospodarz, indyczka już zjedliśmy.
- Więc u ciebie po sztuce wszystkiego, czy co?
- Tak, po jedna sztuk – dla drogiej gości. Teraz poproszę samochód jeszcze indyczka przywieźć…
W czasie krótkiej naszej nieobecności Anna Iwanowna zdążyła rozścielić na podłodze materace z kołdrami, a sama znów znikła: wygląda na to, za zasłoneczką było przejście do małego pokoiczku, w rodzaju komórki, tam gospodyni i mieszkała.
- Anna Iwanowna! – zdumiał się Puszkin. – Ależ ty dajesz! Prawdziwa wschodnia kobieta: szorujesz-szorujesz, a na oczy się nie pokazujesz – to Łożka ciebie tak przyuczył?
- Przyzwyczaiłam się – doleciało zza zasłony – a i prawidłowo to: po co babie do męskiego towarzystwa leźć? Obowiązkowo wtrącisz się z gadaniem i obowiązkowo – niedorzecznie, tylko rozgniewasz.
- Dobrze urządziliście się – pozazdrościł Puczkin. – Jemu – ruska żona się podoba, jej, rozumiesz, wschodni mąż.
Na tym, zdaje się, wszyscy usnęli.
Rano przyjechali rybacy.
- A gdzież oni żyją? Zapytałem Łożkę.
- Ziemia – ziemia, wokół woda – odpowiedział.
- Na wyspie – przetłumaczyła Anna Iwanowna. – Tam jest budka, kuchenka gazowa, butle zawiezione… Stąd tak bardzo daleko do głębokich miejsc, tak więc oni żyją na wyspie, a dwa-trzy razy w tygodniu, zależnie od połowu, przywożą ryby.
Łożka długo rozmawiał z rybakami; było ich dwóch – życzliwi, uśmiechnięci, nagadali nam wiele słów, ale oprócz „salam alejkum” nic nie zrozumieliśmy.
Paliwa rybacy nie mieli – popychali łódź tyczką, na głębinie – wiosłami. Samochodu spodziewano się dopiero w poniedziałek – to Łożka powiedział nam jeszcze wczoraj. Pozostawało mieć nadzieję na okazję – może zajedzie jakiś myśliwy. Jednak Puczkinowi kazano trafić dziś do domu, oprócz tego, od jutra na pewno zaczną się poszukiwania – ileż niepotrzebnych kłopotów przyczynimy szefowi Puczkina i mojemu przyjacielowi.
- Pójdziemy pieszo – powiedziałem Puczkinowi. – Jakoś przez dzień dobierzemy się. Potem przyjedziecie samochodem, zatankujecie łódź, i odgonisz ją z powrotem.
On kiwnął. I nagle władcy naszych losów zakrzątali się – nad jeziorem pojawił się samolot.
- Pisz! – Krzyknął Łożka, wskazując na drogę, - Pisz! Pisz, co się stało!
Zdrętwieliśmy od zdumienia
- Jaka u ciebie działka? – Zapytała Puczkina Anna Iwanowna.
- Sto dwudziesta czwarta, a co?
Schwyciwszy stojące przy ścianie wiosło, ona pobiegła do drogi i zaczęła kreślić w kurzu sążniste litery „powi”…
Samolot krążył nad jeziorem i prawie nie przybliżał się.
- Może, to nas poszukują? – przypuściłem.
- Nie – odpowiedział Łożka. Dlaczego was? Ptak patrzy: kaczka wszelka, gęś – ktoś polować będzie: komitet obwodowy, komitet rejonowy, komitet wykonawczy – władza…
„Powiadomcie 124” napisała Anna Iwanowna.
Samolot skierował się prosto na nas. Leciał nisko, i widzieliśmy pochyloną do szyby twarz pilota. Zawrócił, An-2 zrobił jeszcze jeden nawrót od strony jeziora.
„Powiadomcie 124 łódź uszkodz…”
Uczyniwszy uspakajający gest ręką, pilot zawrócił maszynę wzdłuż brzegu i nad tym miejscem, gdzie siedziała w błocie motorówka, pokiwał skrzydłami.
- Pieszo nie trzeba – powiedział nam Łożka. – Odpoczywać trzeba, herbatę pić trzeba, dastarchan trzeba.
Podeszła gospodyni, postawiła na miejscu wiosło.
- Dziękuję – podziękowaliśmy jej z Puczkinem.
- Co tam – odmachnęła się – wielka radość – pięćdziesiąt kilometrów po kurzu dreptać.
Póki gospodarze przyjmowali ryby, my poszliśmy do motorówki i naładowaliśmy po plecaku – u nas przecież i kaczki były i jaki-taki prowiant, tak że mogliśmy wnieść całkiem godny wkład w kolejną ucztę. Na solnym podłożu odczytaliśmy ślady niedawnego polowania. Zaczaiwszy się w trzcinach na wracającego z wodopoju sumaka, wilk wyskoczył z ukrycia i obiegł sumaka kołem, żeby nie pozwolić mu skoczyć w bok, a to przecież raz skoczy – i już nie dogonić. Zadusił i przewrócił tuszę na plecy, pociągnął – obok śladów wilka ciągnęły się dwa pasy od tylnych kopyt koziołka.
Tym razem Anna Iwanowna dzieliła ucztę z męskim towarzystwem: myśmy zaprosili. Łożka nie sprzeciwił się. I nawet całkiem po rosyjsku przechyliła kieliszek.
Potem przymknął samochód. Łódź zatankowaliśmy, i Puczkin, przyjąwszy w prezencie worek świeżych ryb, pomyślnie odbył. Mi zaś polecono oczekiwać na inny transport: przyjaciel zakończył swoje sprawy, i trzeba było wracać do stolicy.
No a tymczasem znów zasnąłem. Nastąpiło to dokładnie po pieczonej kaczce, po szaszłyku z wężogłowa – dziwnej okolicznej ryby, wyglądem przypominającej miętusa, ale, myślę, przed uchą…
Łożka ostrożnie mnie zbudził:
- Ej!
- Co się stało?
- Weź Anna Iwanowna Rosja.
- Jak to?
- On nigdy nie widział Nowgorodzka obwód, smutny z tego powodu, chce popatrzeć.
Anna Iwanowa, w stroju ludowym, stała we drzwiach.
- Cieplej by trzeba – poradziłem. – W Nowogrodzkiej, pewnie, już śnieg.
- Wszystko wzięłam – z pokorą odpowiedziała gospodyni.
Przed drzwiami leżały torby, tobołki – nic takiego wcześniej tu nie było. Umówiliśmy się, że w Moskwie wsadzę Annę Iwanownę do pociągu, dalej ona pojedzie już sama. Potrzebną stację ona już znała, nazwę wsi pamiętała. Niewiadome było, czy zachowała się sama wieś, a jeśli się i zachowała, czy jest tam ktokolwiek choć z najdalszej rodziny: ostatnie listy przychodziły dawnym-dawno.
- A jeśli nikogo nie ma?
- Nieważne: popatrzę – i z powrotem, żeby tylko zobaczyć – powiedziała ze zmieszaniem Anna i schowała się za zasłonę.
- Rodzinna ziemia postać – westchnął Łożka. – Trzeba.
Wieczorem na „gaziku” przyjechał mój przyjaciel. Gospodarz zaczął nalegać na baranka, ale ceną niewyrażalnego wysiłku udało się ograniczyć kolację do zielonej herbaty. Kiedy zaczęliśmy się pakować do samochodu, Anna Iwanowna odwołała mnie i cicho powiedziała:
- Taka sprawa, że… boję się: a jeśli zostanę tam, w Rosji.
- Może i zostawać pani nie ma u kogo?
- Wszystko jedno: przyjadę i w czystym polu tak i zostanę… Albo w lesie… Ona mi całe życie się śni, ta ziemia, chociaż i nie widziałam jej nigdy… Nie, nie można. Nie można Łożki krzywdzić – on dobry. My przecież od samego dzieciństwa ręka w rękę (jesteśmy parą): i w kolonii trędowatych,i na wolności… Nie można. A i zostało całkiem niewiele – i Anna Iwanowa uśmiechnęła się. – Teraz jeśli już narozrabiasz, to na poprawę i czasu nie wystarczy. Wybaczcie mi… W imię Chrystusa…
Wyjeżdżaliśmy późną nocą. Kiedy wspięliśmy się na płaskowyż, przyjaciel mój poprosił kierowcę zatrzymać się i wyłączyć reflektory. Wyleźliśmy z „gazika” i podeszliśmy do brzegu urwiska – odkrył się nam pełen grozy, oczarowujący obraz: w dole, oświetlone chłodnym światłem księżyca, rozpościerało się bezkresne jezioro. Gdzieś pod nami, w nieprzejrzanej nocnej czarności, przebywali Łożka i Anna Iwanowa.
- Nic nie widać – użaliłem się. – Jakby ich i nie było.
- Pewnie, spać poszli – założył przyjaciel.
- Ogień! – krzyknął kierowca.
Tam, daleko w dole, zapłonął płomyk lampy naftowej i, kiwając się, popłynął – gospodarze wyszli nas odprowadzić.
- Ur-ra-a! – zakrzyczeliśmy na trzy gardła. Ur-ra-a!
Czegoż tak się ucieszyliśmy?
- Weź strzelbę – poprosił przyjaciel – urządź salut – choć wilki wystraszysz!
Ile wywaliłem naboi – nie pamiętam, nawet nie liczyłem: ładowałem i waliłem w niebo. I ciągle patrzyłem na wykonujący krzyżowe ruchy płomyk, którym ocieniała nas błogosławiąca ręka.
Ten, kto nigdy nie bywał w delcie Wołgi, w samym jej dole, ledwie może wyobrazić sobie swoistość tutejszego krajobrazu. Przecież jeśli pojechać z Astrachania którąkolwiek z dróg, prowadzących w stronę Morza Kaspijskiego, to mniej więcej po godzinie ziemia skończy się. Dalej zaczyna się królestwo kanałów (rozlewisk). Brzegów, w zwykłym pojmowaniu, tu już i nie spotkacie: Ściana trzcinowych zarośli, ale stąpnąć, zazwyczaj, nie ma gdzie – nie ma lądu. Jedynie gdzie- niegdzie kłaniają się ku wodzie drzewa – tam można znaleźć kłaczek ziemi. Im bliżej nad morze, tym więcej kanałów: one rozlewają się, rozlegają się. To już nie rzeki, ale jeszcze i nie morze, to rozlewiska: Najobszerniejsza nadkaspijski płycizna, z polami lotosu i bezładnie rozrzuconymi trzcinowymi wyspami. Wcześniej, lat trzydzieści wstecz, na tutejsze tereny dostawali się tylko rybacy i myśliwi, a teraz wożą tu i bezczynnych hulaków i ciekawskie damule i nawet całe grupy duchowo zaćmionych ludzi, czczących lotos.
Tymczasem tereny te wcale nie są tak gościnne, jak może wydać się niedoświadczonemu obserwatorowi.
Zarośla roślinności wodnej są nieprzebyte i człowiek, który przeżył rozbicie statku, staje przed prostym wyborem: albo wesoło pędzić z bystrą wodą na pełne morze, albo przebijać się do drzew – podczas wysokiej wody można obeschnąć na ich gałęziach, a podczas małej wody pod nimi można znaleźć prawdziwą ziemię. No a potem, jeśli sprawa przytrafiła się latem, trzeba czekać na przyjazd hulaków, rybaków, damulek albo nawet duchowo zaćmionych ludzi, jeśli jesienią – myśliwych i znowu rybaków, późną jesienią – nie czekać na nikogo.
Mi trafiło się znaleźć się w tych trudnych okolicznościach akurat późną jesienią. Prawda, łódź u nas zachowała się, ale silnik milczał. Dryfowaliśmy wzdłuż trzciny do drzew, mając nadzieję znaleźć tam chociaż mały fragment ziemi. Wydaje się, że drzewa te były naszą ostatnią nadzieją – za nimi do horyzontu otwierało się Morze Kaspijskie: Mroczne morze i mroczne niebo. Dobrze jeszcze, że wiatr był niesilny, a i deszcz ledwie mżył.
Przyczyna z powodu której popadliśmy w ten katastrofalny dryf, nazywała się niedbalstwem, prościej mówiąc – niechlujstwem. Tym samym, które znane jest każdemu ruskiemu człowiekowi, dlatego, że przepełnia naszą chronioną przez Boga Ojczyznę, przynosząc cierpienia (choć, czasem dziwnym sposobem przynosi też ono i pocieszenie w tych cierpieniach).
Rzecz w tym, że myśliwy, który udał się ze mną na ryby, stosował zamiast baka na benzynę zwykły plastikowy kanister, do którego otworu wstawiał szlauch. Gdzie podział się bak, który powinien być przy silniku łodzi, ja nawet nie interesowałem się: widoczne, że był albo ukradziony, albo przepity. I oto, kiedy kręciliśmy się, przepływając z odnogi do odnogi, nas podrzuciło na wywołanej przez siebie samych fali, kanister upadł i cała benzyna wylała się do łodzi. Myśliwy, na szczęście, był człowiekiem niemłodym i z wielkim doświadczeniem, inaczej mówiąc, nauczonym znosić uderzenia własnego niechlujstwa. On nie bardzo przejął się tym co zaszło: wziąwszy ściereczkę i słoik, zajął się odzyskiwaniem paliwa z mętnego płynu, pluszczącego u nas pod nogami – przez ściereczkę odfiltrowywał brud, w słoju odstała się woda i zdobytą substancję zlewał do kanistra. Proces był prawidłowy, ale odbywał się bardzo powoli, a tu jeszcze do deszczyku dołączył mokry śnieg – listopad mimo wszystko…
I oto myśliwy mój próbuje otrzymać wysokooktanowe paliwo, a ja przy pomocy tyczki nakierowuję łódź do drzew: z wioseł tu nie korzystają – wszystko jedno wiosłując nie wypłyniesz pod prąd, a tyczką można i kierować i wiosłować i odpychać się. W końcu przybiliśmy do brzegu – smużki piasku. Wylazłem, podciągnąłem łódź i udałem się było nałamać gałęzi na ognisko… W głębi wysepki pod drzewami stał człowiek… Niewysoki, niepokaźny, nieogolony…
- Paszka! – krzyknął zza moich pleców myśliwy.
- Ja – odpowiedział człowiek, uśmiechnąwszy się.
- Co ty tu robisz?
- Ryby łowię.
Rozejrzeliśmy się: nie było ani łódki, ani jakiegokolwiek sprzętu, a i w ogóle żadnych śladów obecności człowieka na piasku nie było.
- A ja z Walerkiem – dodał on.
- A gdzie Walerek? – zainteresował się myśliwy.
- Pojechał po papierosy.
Jeszcze raz rozejrzawszy się, myśliwy zapytał:
- A dawno?
- Czwarty dzień – uśmiechnął się Paszka.
- A to co, do Kazania pojechał? Czy do Saratowa?..
Potem, wspominając pierwsze chwile spotkania, będziemy oczywiście śmiać się do łez, ale wtedy absurdalność sytuacji prawie nas paraliżowała. No faktycznie: listopad, śnieg z deszczem, ostatni kłaczek ziemi przed Kaspijskim, dwóch przyjaciół przyjechało na ryby, zapomnieli fajek, jeden wybrał się z powrotem do wsi, do której półtorej godzin drogi, i nie ma go już cztery dni… Akurat tu przybiła zepsuta łódź z rybakiem który przyleciał z Moskwy i myśliwym, filtrującym benzynę…
Tu z drzewa grzmotnęła kotka.
- Murka – przedstawił ją gospodarz i wyjaśnił: – Ona tutejsza.
To już przekroczyło miarę: straciliśmy zdolność do zdziwienia.
I wtedy życie pomału zaczęło wracać do realności. Najpierw uruchomił się silnik. Zacinał się, kaszlał, kichał, przycichał, a myśliwy namiętnie krzyczał na niego:
- Co, samuraju, nie podoba się?
Silnik był japoński.
- Przyzwyczaiłeś się do dziewięćdziesiątki piątki?! Na dobrej benzynie każdy pójdzie! A ty spróbujże c gliną i z wodą!
Silnik pokornie spróbował, wytrzymał wszystko, i – pojechaliśmy. Najpierw sprawdzać sieci: Paszka i Walerek zdążyli rozstawić je w pobliżu wysepki. Przywieźliśmy kilka wiader krąp – nienajlepsze, a co najważniejsze – nie nadają się do zupy rybnej, same kości. Wtedy na spinning złapałem kilka okoni, ucha wkrótce była gotowa, i rozlokowaliśmy się w pobliżu domu Paszki.
Za komnaty służyło mu coś podobnego do namiociku, zrobionego z kawałka polietylenowej folii, a za łoże – wytarta owcza skóra.
- Nie zimno? – zapytałem go.
- Normalnie – odpowiedział – Murka plecy grzeje.
Mieli oni i prawdziwy namiot, ale nie wyładowali, i też odpłynął. Dobrze jeszcze, że wyładowali prowiant: sól, ziemniaki, cebulę, herbatę, makaron. Odnośnie swego wspólnika Paszka zakładał, że ten najpierw trafił na imprezę do sąsiada, potem leczył się, potem – urodziny teściowej i znów dochodził do siebie. Wyszło akurat cztery dni.
- Wieś u was duża – powiedział myśliwy – ciągle coś świętują, możesz nie doczekać się go. Dawaj odwieziemy ciebie do domu. A to pewnie, nikt tu teraz nie przychodzi?
- W ciągu czterech dni – jesteście pierwsi – przyznał Paszka i, pomilczawszy, odrzekł: – Przyjedzie. Na zimę nie zrobiliśmy zapasu żadnych ryb – choć drobnicy nasuszyć…
Zaczęli dyskutować o sprawach gospodarczych, i zrozumiałem z rozmowy, że Paszka wcześniej też był myśliwym na rybacko-myśliwskiej bazie, ale stracił posadę z powodu jakiegoś słynnego zdarzenia. I zaraz mi o tym zdarzeniu opowiedzieli.
Było tak. Przyjechał na ryby pewien znany śpiewak, i gościło go kierownictwo. Zwrócili się o myśliwego: doświadczonego i przyzwoicie prowadzącego się. Astrachańscy myśliwi w przytłaczającej większości właśnie tacy są, ale tym razem wypadło na Paszkę. I oto na pięknym stateczku wyruszył on razem z szefami i śpiewakiem łowić ryby. Paszka przewiózł ich po najlepszych zagłębieniach, nałapali i sumów, i sandaczu i kleni i karpi i szczupaków i najogromniejszych okoni, jakie tylko w tych stronach bywają. Na przemian z rybołówstwem – uczta: na pokładzie, pod zadaszeniem. Czyli przyjemność wszyscy otrzymali najwyższą. I Paszka też – dlatego, że pomyślnie tak popracował i amatorom-rybakom dogodził. A oni – na rybach ciągle – nie oddzielają go od siebie, a przeciwnie, za stół sadzają. On, jak i przystało człowiekowi przyzwoitego wychowania, pije mało, mówi krótko, grzecznie i tylko wtedy, gdy zapytają o cokolwiek.
Pod wieczór wdzięczny śpiewak dał koncert: to już w salonie, żeby meszki nie gryzły. Tam było przygotowane pianino elektryczne, sam sobie akompaniował i śpiewał wszystko, co obecni życzyli. Na początku Paszce podobało się „Poranek mglisty”, i poprosił wykonać romans jeszcze raz, sądząc, że taka prośba mieści się w granicach przyzwoitego zachowania. Śpiewak zaśpiewał na bis. Potem Paszkę wzruszyła pieśń „Żegnaj, radości, życie moje” – śpiewak powtórzył i ją. Ale słynne zdarzenie nastąpiło po „Wariaga”: Paszka Bisował bez końca, śpiewak natchniony, krzyczał: „Z Bogiem!.. Ur – ra – a-a – a!”, kierownictwo nie mogło ich uspokoić, machnęło ręką i odeszło na pokład. Po jakimś czasie drzwi salonu otworzyły się: śpiewak szedł w objęciach z Paszką, i śpiewali obaj „Po dikim stiepiam Zabajkalja”.
Następnego dnia śpiewak odleciał do stolicy, a Paszkę zwolniono.
- Wieczór był piękny – zakończył on wspomnienia…
Murka siedziała trochę dalej i spokojnie, bez chciwości, spożywała rybie głowy i kręgosłupy, które jej podrzucaliśmy.
- Co ona tu u ciebie je? – zapytał myśliwy. – I w ogóle, skąd ona tu się wzięła?
- Latem ktoś ją przywiózł i zostawił… A co je?.. Wcześniej, chyba, jadła myszy i ptaki, teraz ani jednych ani drugich nie ma, je ze mną kartofle i makaron.
- Więc cały prowiant możecie zużyć – powiedział myśliwy – a Walerek niewiadomo kiedy wróci… Byłoby dobrze, wytresować ją do większej dziczyzny, gęsi, łabędzie czy kormoranów – wtedy może, i byłaby w stanie przezimować.
- Przyjedzie – powtórzył Paszka – gdzież się on podzieje?.. Chociaż, oczywiście, w namiocie byłoby cieplej. A i sieci trzeba by było przestawić – zarzuciliśmy gdzie popadło. Przez palenie wszystko, niech je gęś kopnie…
- Ty byś, Paszka, zainteresował się – leśniczy westchnął i kiwnął w moją stronę – jak sprawę twoją przyśpieszyć…
- A ja i sam już myślałem… jak to… poprosić – wskazał oczyma na niebo – ale słów nie znam.
Pomyślałem, że modlitwa tego szczerego i prostodusznego człowieka nie zostanie bez odpowiedzi:
- A ty – swoimi słowami…
On wstał, skierował się do brzegu, my dopiliśmy herbatę, wstaliśmy za nim, i leśniczy nagle mnie zatrzymał: Paszka stał przy wodzie i czasami gestykulował – znaczy, coś mówił. Wreszcie skończył, chciał obrócić się, ale, jakby opamiętawszy się, zadarł głowę i się przeżegnał.
- Ot daje! – wyszeptał leśniczy.
Kiedy siadaliśmy do łódki powiedziałem Paszce:
- Znaczy, cztery dni temu wyjechał po papierosy? – i roześmialiśmy się.
- Jeśli nie wygrzebiemy się – powiedział na pożegnanie leśniczy – oczekuj nas jeszcze raz: będziemy tu klepać biedę. Płaszcze z sobą mamy, urządzimy jaki-taki namiocik…
- Przyjeżdżajcie – Paszka kiwnął – ja zaraz drzewa przygotuję więcej – przenocujemy…
Dotarliśmy pomyślnie. Po drodze spotkaliśmy tylko jedną motorówkę: ktoś, nie patrząc na porę zmierzchu śpieszył w kierunku ujścia rzeki. Leśniczy ze zdumieniem pokręcił głową, i zrozumiałem, że pierwsza modlitwa Paszki została usłyszana.