Do strony głównej


Na podstawie http://www.golden-ship.ru/_ld/10/1051_EDk.htm tłumaczenie Eliasz Marczuk

Jarosław Szipow

Zbiór opowiadań

„Rajskie chutory”

 

Red. Golden Ship. ru 2012

Ruscy po bójce pięściami nie wymachują, zawziętość nie jest tu honorem, są miłosierni wobec ubogich, słabych i nieszczęśliwych…

(„Za cieniem”)

W sieci szeroko reprezentowane są wszystkie opowiadania o. Jarosława Szipowa (oprócz „dokapłańskiego” okresu), tak ulubione przez rosyjskich ludzi. Ale, żeby je znaleźć i czytać, trzeba było przeszukać dziesiątki stron. Teraz wszystkie są zebrane razem na naszej stronie, na radość prawdziwie ceniących mocną-rosyjską duchową prozę. Kontynuujemy „pełny elektroniczny zbiór utworów” ojca Jarosława Szipowa 3-m zbiorem jego opowiadań „Rajskie chutory”.

 

Kapłan Jarosław Szipow. Rajskie chutory („Swietłyj biereg", Moskwa, 2007)

Spis treści

Pelikan

W delcie Wołga, gdzie nie ma już prawie żadnego firmamentu, tylko trzcina i szuwary, spotkać można czasami bardzo zagadkowe postacie, rodzaj pustelników. Losy ich, prawdopodobnie, różnią się stopniem nadmiaru ozdób, jednakże wszystkich tych ludzi jednoczy zdolność obchodzenia się bez kontaktów z innym człowiekiem, co, zgodzicie się, musi wywołać pewne zainteresowanie. Przecież jeśli uważnie przypatrzyć się, właśnie międzyludzkie kontakty stanowią najdroższą przyjemność na ziemi. Zresztą, płacić za nią przypada też największymi boleściami.

Tylko proste, bezpośrednie obcowanie z Panem Bogiem nie przynosi boleści, ale do otrzymania takiej łaski potrzebna wiara, niezachwiana żadnymi wiatrami. Błogosławiona dola szermierzy, którzy dosięgli takich wysokości: im otwierało się szczęście pełnego, bezgranicznego wszechzrozumienia. Ubolewać przy tym pozostawało jedynie z powodu swojej nie dającej się pozbyć grzeszności.

Jednakże wśród miejscowych pustelników ledwie trafiłby się może jeden, trudzący się na niwie duchowej. Zwykle trafiali tu oni nie z powodu wyniosłości spraw, a z powodu nadmiaru biedy życiowej drogi i zazwyczaj wbrew własnym dążeniom.

Ludzie, żyjący tam, gdzie już i ziemi nie ma, nie mogą - ośmielę się powtórzyć - nie powodować ciekawości. Zresztą, ziemia tam jest: jeśli nad trzcinową wysepką widać korony dwóch-trzech drzew, to pod nimi na pewno jest kłaczek niejakiego lądu. Oto w takich to właśnie miejscach osiedlają się tutejsi samotnicy. Za mieszkanie służą im albo małe domki na palach, zbite nie wiadomo z czego, albo stare wagoniki, które przyjęto nazywać budowlanymi pokojami służbowymi. Prawie wszystkie te budowle pierwotnie należały do spółdzielni rybackich, a oto dalszy ich los jest tak niezwykły, że zupełnie nie da się opisać.

W gronie pustelników, osiedlających się w różnych czasach na malutkich wysepkach nadwołżańskiej delty, Mikołaj Nikołajewicz zajmował szczególne miejsce. Zacząć trzeba od tego, że był on człowiekiem bardzo wykształconym. Miał rodzinę, odnosił sukcesy w pracy i nic nie zapowiadało jego przejścia na drogę surowej ascezy. Przejście to w międzyczasie dokonywało się. Powoli, niepostrzeżenie, ale nieugięcie. Najpierw zamknięte zostało przedsiębiorstwo, gdzie Mikołaj Nikołajewicz pracował jako konstruktor okrętowy i zamiast wynagrodzenia zaproponowali mu wagonik, porzucony w nadkaspijskich mokradłach. Potem on przeszedł na emeryturę. Potem załatwił odkładany rozwód i rozstał się z żoną. W tym czasie już zaczął spędzać na wyspie tygodnie i miesiące. Wreszcie ożenił się syn, przyprowadził synową, która natychmiast też zaczęła skarżyć się na ciasnotę w domu. Wczesną wiosną Mikołaj Nikołajewicz odepchnął od brzegu stareńką motorówkę i wrócił dopiero w listopadzie. Po upływie czterech miesięcy znów odjechał. Do tego czasu wyspa stała się dla niego ziemią tajemną, ziemią, gdzie dojrzewało jego odosobnienie.

Na początku samotność znosił łatwo: łowił ryby, przy czym łowił tylko amatorskim sprzętem, nie uznając ani sieci, ani niewodów, ani innych łowieckich mądrości – słowem, odpoczywał. Czasami przyjeżdżali turyści z rybacko-myśliwskich baz, kupowali wędzoną i suszoną rybkę. Wyjątkowe okazy sam odwoził do najbliższych baz, gdzie kupowali je znani spinningiści ze stolicy, żeby sfotografować się do kolorowych czasopism rybackich. Tak, że samotność była łagodna. Potem jednak te monotonne zajęcia znudziły się, on prawie przestał wyjeżdżać do ludzi i zapadł w przygnębienie.

Pewnego razu inspektor ochrony rybołówstwa przywiózł mu czarniutkiego pieska. „U nas – mówi – na posterunku namnożyło się ich – nie zliczyć, a tobie stróż się przyda”. – „Jak się nazywa chociaż?” – „Czernysz. Ale i na Bielankę reaguje”.

Potem pogranicznicy podarowali kotkę: malutką, puszystą, rudą, ogon zakręcony. Nazywała się Muśka. „Żeby myszy nie było”. – „A skąd u mnie myszy, jeśli wyspę po wiośnie woda zalewa?” – „Mało ich? A jeśli latem przypłyną?”

Tak więc zamieszkali we trójkę. Piesek był dobry-dobrutki i prawdopodobnie według powszechnego przekonania mądry: „Siad!”, „Leżeć!”, „Daj głos!” – wszystkiego się nauczył, ale do serdecznych kontaktów tego nie wystarczyło.

- Czegoż od ciebie wymagać? – mówił Mikołaj Nikołajewicz. – Ty pies – i tylko pies, stworzenie zależne, niewolne, i świadomość twoja – też zależna. Uważają was za mądre tylko dlatego, że przywiązujecie się, komendy wykonujecie.

Muśka choć należała, zdaniem Mikołaja, do stworzeń niezależnego życia i wolnego rozumu, jednak była damą: o czym by z nią nie zagadać, zaraz prosi grzbiet pogłaskać i za uchem podrapać. „Podrośniesz – odwiozę ciebie z powrotem i wymienię na kotka: z kotami dobrze się rozmawia – one rozumieją. A twoje szczęście – w kocim macierzyństwie”.

I tu zdarzył się wypadek, w zdecydowany sposób zmieniający życie wszystkich osiedleńców: na wyspę wszedł pelikan. Wyszedł z wody i zamarł na brzegu lądu. Czernysz podbiegł, żeby obszczekać potężnego ptaka, ale otrzymał uderzenie takiej siły, że odleciał pod wagonik. Zaglądając w przyszłość, trzeba powiedzieć, że uderzenie potężnego dzioba, które trafiło dokładnie w czoło, nadało charakterowi Czernysza dobroczynnego zastanawiania się, które nie opuszczało go do końca życia. Zobaczywszy, jaka klęska zdarzyła się z psem, Muśka nie zechciała wypróbowywać losu i przyglądała się pelikanowi z pewnej odległości.

- Zostawcie go, dzieci – powiedział gospodarz. On ma uszkodzone skrzydło, latać prawdopodobnie nie może.

Tak i było: latać pelikan nie mógł. On mógł oczywiście pływać i łowić ryby. Jednak nurt znosił go stopniowo coraz niżej i niżej i kiedy przyniósł do ostatniej wysepki, trzeba było wydostać się z wody, dlatego że bez skrzydeł w morzu – śmierć.

Kilka dni ptak spędził stojąc w kącie, czasami schodząc z brzegu, aby według wszelkiego prawdopodobieństwa zwilżyć pióra. Mikołaj specjalnie nałapał małych okoni – pelikan, schyliwszy głowę, uważnie obejrzał prezenty, ale nie jadł. Odmówił i kaszy, i placków. „Nic więcej nie mamy” – rozłożył ręce Mikołaj Nikołajewicz. Pelikan uważnie popatrzył na niego z dołu do góry żółtym okiem i ostrożnie spełzł do wody. Popluskawszy się, otworzył dziób: w worku trzepotał karpik. „Takiej rybki ja jeszcze w życiu nie widziałem” – powiedział Mikołaj Nikołajewicz.

Pelikan – ptak dla tutejszych stron zwykły, ale nieliczny – nie to co łabędzie. Jednak, w odróżnieniu od łabędzi, to niezdarne z wyglądu stworzenie cieszy się u okolicznych mieszkańców niezmienną sympatią. Do łabędzia, trzeba zauważyć, stosunek całkiem inny, co jest całkiem naturalne: każdy człowiek, który studiował życie łabędzi nie tylko według Piotra Czajkowskiego, wie, że romantyzowany przez nas ptak w rzeczywistości jest zadziorny i dosyć okrutny, i wszystkie upierzone starają się trzymać od niego z daleka.

Tak, więc nowy wyspiarz został przyjęty przez człowieka w wyższym stopniu serdecznie, niezwykle łatwo znalazł swoje miejsce w nietypowym dla niego schronisku: kota trzeba było karmić świeżymi rybami, dla psa gotowana była ucha, a pelikan zdobywał sobie pokarm sam. I jeszcze dzielił stół z Muśką. Jeśli połów nie udawał się, on przeciwnie - delikatnie wyciągał prowiant spod jej nosa.

A jeszcze znał jedną bardzo zajmującą grę: Zaczepi dziobem z ziemi jakąś drzazgę albo gałązkę i rzuca ci. W odpowiedzi powinieneś wykonać coś podobnego. Muśce i Czernyszowi nie wychodziło, a Mikołaj Nikołajewicz opanował. Zwłaszcza po tym, jak pelikan znalazł w trzcinie piankowy spławik od sieci rozmiarem piłki tenisowej - akurat w dłoń człowiekowi. Reguła gry była prosta: Kto upuści spławik - temu gol. W pierwsze dni Mikołaj Nikołajewicz zwyciężał, ale potem pelikan nauczył się stosować finty - oszukańcze ruchy dziobem i sytuacja zaczęła wyrównywać się. Możliwe, on osiągnąłby i wyższy poziom i umiejętności, ale Czernysz zabrał piankową piłeczkę i pogryzł ją.

Wtedy pelikan wymyślił nową grę - na żarty straszyć zwierzęta: rozczapierzywszy skrzydła, z syczeniem rzucał się to na kotkę, to na psa i groźnie rozwierał dziób. Muśka spokojnie podstawiała ogon albo głowę i pelikan, nie zatrzaskując dzioba do końca, tylko głaskał jej sierść. Czernysz udawał, że bardzo się boi i z entuzjastycznym szczekaniem biegał po wyspie, od czasu do czasu wpadając do wody.

Słuch o domowym pelikanie rozszedł się po nizinie. Przyjeżdżał ornitolog z rezerwatu, obejrzał ptaka, ale przyczyny urazu nie ustalił: „To i nie postrzał i nie rezultat ptasiej bójki. Kość jest skruszona tak, jak gdyby go jakieś zwierzę za skrzydło capnęło. Ale jakie u nas zwierzę? Dzik? Gdzie on mógł tak podstawić się dzikowi? Szop? Paszcza za mała. Nie rozumiem”. Przypisał wapń i następną przejażdżkę do miasta Mikołaj Nikołajewicz poświęcił zakupowi aptecznego glukonianu wapnia.

Do miasta trzeba było podróżować prawie każdego miesiąca: najpierw pięćdziesiąt kilometrów rzeką do osady, potem autobusem do Astrachania. Otrzymawszy emeryturę, on wracał do osady, kupował prowiant, benzynę i kierował się na wyspę.

Podczas jednej z takich podróży, w końcu lata, zajrzał do domu i odkrył, że jego pokój został przystosowany dla dziecka, a w szafie wiszą kobiece ubrania. Swoją odzież znalazł w worku na balkonie. Chciał zadzwonić do syna do pracy, ale machnął ręką: „Co wychowałem, to też otrzymałem”.

Wróciwszy, długo rozładowywał łódź, potem usiadł na schodkach wagonika i, kiedy obok zebrali się wszyscy mieszkańcy, ogłosił: „Zimować będziemy, przyjaciele moi”. Przyjaciele, wyglądało, nie zrozumieli.

I zaczęło się przygotowanie do zimowiska. W pierwszej kolejności Mikołaj Nikołajewicz zbudował bydlęce podwórze: wagonik był na kołach i przestrzeń pod nim należało obudować. W tym celu przywiózł rulon metalowej siatki i mrozoodporną folię. Skończywszy pracę, powiedział: „Przyzwyczajajcie się, to wasz dom”. Potem zajął się przygotowaniem drzewa: wyjeżdżał na połów z piłą motorową i za każdym razem zdobywał trochę suchego drewna. Wreszcie wykopał dół i postawił do niego parę specjalnie nabytych plastikowych beczek: „Będziemy rybę solić na zapas: kto go wie, co tu zimą nałowimy”. A jeszcze umówił się z wiejskimi rybakami i oni przywieźli mu wóz słomy - trzeba przecież było czymś zasłać zwierzęce podwórze. Jesień przeszła spokojnie. Mikołaj Nikołajewicz do końca listopada zajmował się drzewem i rybami i, jak okazało się, nie na próżno: zima, wbrew zwyczajowi, okazała się przewlekła i mroźna.

W styczniu, kiedy temperatura nagle spadła do trzydziestu, zabrał wszystkie zwierzęta do wagonika. Pelikan z Muśką spali na pryczach, Czernysz - na pokrytej szronem podłodze. A Mikołaj Nikołajewicz całą noc podkładał do małej burżujki (żelaznego piecyka), której ciepła nie wystarczało dla zniszczonej budowli. Nad rankiem i on usnął. Przez sen słyszał szum helikoptera, ale ani sił, ani chęci ściągać z piersi Muśkę i odsuwać ogrzewającego bok pelikana nie było. Rozbudził Czernysz, który skomlał przy drzwiach. Mikołaj Nikołajewicz natychmiast poczuł, że piec zgasnął. Na zewnątrz było bielutko: I drzewa, i trzciny, i wagonik, i wyspa – wszystko było pokryte warstwą gęstego, kłującego szronu. Białe było też koryto rzeki: szczelnie okryło je błoto śniegowe.

Czernysz, stojąc na brzegu wyspy, wpatrywał się w dal i w zamyśleniu poskamliwał, jak gdyby półgłosem podśpiewywał. Mikołaj Nikołajewicz odniósł do wagonika naręcze drzew, rozpalił piec, jeszcze raz schodził po drwa; Czernysz nie ruszał się. «Tam baza - powiedział gospodarz - około pięciu-sześciu kilometrów. W bazie - Żulka. Psina z niej sympatyczna: twego wzrostu, kosmata-przekosmata. Jako o matce, słyszałem o niej tylko najbardziej pochlebne opinie… Ale jeśli przesiedzisz rozmyślając jeszcze parę dni, lód może stopnieć i nie wybierzesz się stąd. Tak więc stąpaj, dobiegniesz. Stróż bywał u nas, zna ciebie, od razu nie wypędzi, a potem zajadę po ciebie - ty przecież tam nikomu, oprócz Żulki, nie potrzebny». Wykonawszy jeszcze kilka słodkich pieśni, pies w zamyśleniu wszedł na lód i przez zwały śniegu, ześlizgując się, przedostał się na drugi brzeg.

Jeszcze dwie doby przesiedzieli oni na pryczach, grzejąc się obok siebie, potem pocieplało, wróciła zwykła astrachańska zima, kiedy lekkie i niedługie przymrozki przeplatają się z tak samo łagodnymi odwilżami.

A po Czernysza jeździć nie było trzeba: jego na kutrze dostarczyli żołnierze straży granicznej. Naczelnik placówki obejrzał wyspę, zwierzyniec, mieszkanie, poczęstował się uchą, popił herbatki i opowiedział, że z patrolowego helikoptera, który latał nad wyspą w sam mróz, nie zauważono nad wagonikiem dymu i dlatego zdecydowano pilnie odwiedzić wyspę. A kiedy na bazie połowowej przekazano wopistom Czernysza, oni bardzo się zaniepokoili.

- My - mówi - wzięliśmy go ze sobą jako psa tropiącego, na wszelki wypadek, czyż mało…

Mikołaj Nikołajewicz zrozumiał, że ten helikopter przelatywał nad nimi, właśnie kiedy on usnął i piec wygasł.

- Ale ja oczywiście spodziewałem się że tu jest lepiej - powiedział oficer i na potwierdzenie jego słów żołnierze przynieśli z kutra skrzynkę tuszonki i ogromne pudło z herbatą, cukrem, pieczywem i paczkami jakiejś kaszy. Jeszcze powiedział, że żona dawno chciała piękną kotkę i Muśka na pewno jej się spodoba.

- Zabierajcie – zgodził się Mikołaj Nikołajewicz – ona już dorosła, pora w świat wyprowadzić. Kiedy wyda potomstwo – poproszę dla mnie kotka.

Na tym się rozstali.

Wiosna była spokojna, ciepła, woda podniosła się niewiele – nawet dom zwierząt pozostał suchy. Wyszedłszy raz z wagoniku, Mikołaj zobaczył kilka pelikanów, pływających w pobliżu wyspy. Pokaleczony pelikan, rozstawiwszy skrzydła, stał na brzegu i patrzył na nich, Czernysz oglądał to obcych, to swego przyjaciela i nawet nie szczekał. Zauważywszy człowieka, stado nieśpiesznie ruszyło w dół z prądem.

A za tydzień, wróciwszy z połowu, Mikołaj wcale nie odnalazł ptaka. Zaczął wypytywać Czernysza, ale ten pogrążył się w rozmyślania tak głębokie, że na pytania nie reagował. „Nie mógł on zostawić nas nie pożegnawszy się, nie mógł! – twierdził Mikołaj Nikołajewicz. – My ziemscy, a on – inny, on nie mógł!”

I w tym momencie ogromny biały ptak, rozpostarłszy skrzydła, bezszelestnie zleciał na wyspę. „Wiedziałem! Wiedziałem!” – mówił człowiek, klękając na kolana, aby objąć ptaka. Pelikan położył głowę na jego ramię, dziób na plecy i prawdopodobnie próbował przytulić człowieka do siebie.

- Żegnaj, bracie – szepnął Mikołaj – jeśli coś nie tak, to wybacz!

Wstał. Pelikan, zrobiwszy kilka niezgrabnych kroków, lekko oderwał się od lądu, bez widocznego wysiłku poszybował nad zaroślami trzcin i znikł. W tej chwili Mikołaj Nikołajewicz doskonale zdał sobie sprawę, że został sam i że tak będzie do końca jego dni.

Dalsze jego życie popłynęło w sposób zrównoważony i niemal bez emocji. Z czasem zaszła w nim chyba tylko jedna niewielka zmiana: Mikołaj Nikołajewicz polubił patrzeć na niebiosa – obłoki mógł obserwować długo-długo. Nie wiedział, że to dusza prosiła się do domu – tęskniła do swoich niebiańskich siedzib.

Spis treści

Dramat

Płyniemy kutrem po szerokim kanale. Drogę przecinają cztery dzikie puszyste kaczątka. Zatrzymujemy się, żeby nie utopić ich falą.

- Dokądże płyniecie dzieciaki? – pytam.

- Na drugą stronę – odpowiada za nie kapitan kutra.

- Bez mamy – mówię.

-Mamę zjedli – kapitan smutno wzdycha.

- Któż się o to postarał? – Patrzę na wyspę, którą one opuściły – zwyczajna mała wysepka w zaroślach trzcin.

- Ptak – z przekonaniem mówi kapitan. – Polował na nie, a mama-kaczka rzuciła się je bronić i zginęła.

Ja też myślę, że sprawa miała się właśnie tak: kanały tu szerokie, nurt bystry i żaden czworonogi drapieżnik dostać się na wyspę nie potrafi. A jeśliby niespodziewanie jakąś lisiczkę i zaniosło, to w podtopionych trzcinach ona – nie myśliwy. To niewątpliwie drapieżnik opierzony: wypatrzył pisklęta na otwartej wodzie i spadł z nieba.

- Ciekawe – mówię – jak one potem naradzały się, co robić?

- Zebrały się w kółeczko – zasugerował kapitan – pomartwiły się i jedno przekonało wszystkie, aby płynąć na drugą stronę – do odległych krajów. Oto ono – flagowiec, na przedzie wiosłuje.

Ale tu zdecydowaliśmy, że w małych główkach, którymi kaczątka nieprzerwanie kręciły, nie mogło zmieścić się tyle słów, ile trzeba na podobnego rodzaju dyskusje i narady. Najprawdopodobniej, flagowiec był ciut-ciut starszy – wcześniej wykluł się z jajka i pozostałe, kiedy przyszły na świat, widziały go przed sobą. On i za matką prawdopodobnie pływał pierwszy, i teraz ta kolejność została zachowana: rzucił się z przerażenia, nie wiedząc dokąd a pozostałe – za nim, nie pozostając w tyle.

- No i cóż wy tam, dzieciaki, chcecie znaleźć? – pytam.

- Tam ten sam orzeł bielik, ten sam jastrząb, a jastrzębica – jeszcze większa będzie – skazująco opowiada kapitan. – Wyspa ogromna, na niej i lisy są, i jenoty, i dziki. Tak więc niesłodko wam będzie, dzieciaki.

Chroniąc od ataku z powietrza, eskortowaliśmy pisklęta do brzegu i w niczym więcej pomóc nie mogliśmy.

- Ty batiuszka, pomódl się za nich, jeśli można – poprosił kapitan – stworzenia całkiem są zrozpaczone, bezradne.

I kuter zaczął nabierać prędkości.

Spis treści

Kwatermistrzowie nocą

W czasie mego dzieciństwa większość mężczyzn była żołnierzami. Oni tylko co rozgromili najsilniejszą na .świecie armię i żyło się wśród nich bezpiecznie.

Dobrze znaliśmy się na rodzajach wojsk, tytułach i nagrodach. Największym autorytetem cieszyli się, rozumie się, lotnicy i marynarze, za nimi czołgiści, artylerzyści, piechota, wojska kolejowe, służby medyczne… Enkawudzistów nie lubiano. Nie lubili ich wszyscy. Nawet w przepełnionym autobusie do oficera w niebieskiej czapce nikt się nie dotykał i obok niego zawsze pozostawała niezajęta przestrzeń – pole niezgodności. Byli jeszcze z białymi epoletami, to jest kwatermistrzowie, oni nosili wąskie srebrzyste epolety (pagony). Do kwatermistrzów nie odnosiliśmy się w żaden sposób, jakby nie zauważając.

W tym samym czasie w łaźni usłyszałem historię weterana wojennego, jak w czterdziestym pierwszym na dobę został oddelegowany z linii frontu do Moskwy. A gdy nocą szedł przez centrum zaciemnionego miasta, nagle otworzyły się drzwi słynnej restauracji, uderzyło światło i na ulicę wypadło podpite towarzystwo: kwatermistrz z grupą cywilów.

- Ej, bojowniku – mówią – dlaczego Rżew poddaliście?

Prawdopodobnie, słuchałem nieuważnie, dlatego że najciekawsze w łaźni – ślady ran: oto kula, a to – odłamek, niebieska wysypka – oparzenie prochowe, zdeformowane dłonie i twarz – paliłem się w czołgu.

Po około dziesięciu latach trafiłem do pewnego znanego domu. Znany był z powodu niedawno zmarłego gospodarza: bliscy jeszcze wspominali o pogrzebie, a wieczorami zachodzili jego przyjaciele – bez uprzedzenia, jak wcześniej. My, podrostki, zajęci byliśmy swoimi lekkomyślnymi błahostkami i mało interesowaliśmy się życiem tych wspaniałych ludzi. Częściowo z właściwego młodości braku zrozumienia, częściowo z powodu tego, że było ich wtedy jeszcze wielu.

To byli poeci-weterani. Ludzie dziwnego gatunku, łączący w sobie cechy, które w zwykłym biegu rzeczy w jednym człowieku nie współistnieją. A jak ich lubiły kobiety! Zresztą, mężczyźni nigdy nie są tak w cenie, jak po wojnie. I czym krwawsza wojna, tym cenniejsi mężczyźni.

Tych drogocennych ludzi słuchałoby się i słuchało, zwracając uwagę na każde ich słowo, a nam – nie do nich. Na szczęście kilka słów, które wpadły mi do jednego ucha, z drugiego nie wyleciały. Sprawa dotyczyła znanego poety-śpiewaka, który w czasie wojny przyleciał z frontu do Moskwy na spotkanie z nie mniej znanym kompozytorem. Zrozumiałe, że do tego spotkania doszło nie z własnej woli, a z błogosławieństwa głównodowodzącego, który rozkazał w jak najkrótszym czasie napisać bardzo dobrą pieśń, po czym natychmiast wrócić na miejsca stałej służby, to jest jednemu – do wojskowej gazety, drugiemu – do objazdowej brygady muzycznej.

Pracowali oni w hotelu „Moskwa”, pracowali całe doby. I oto na piętrze zakwaterowuje się kwatermistrz, który przywiózł z Taszkientu wagon, nie pamiętam czego. Ten kwatermistrz, wróciwszy nocą z restauracji, słyszy dźwięki fortepianu i żąda przerwać muzykę. Najpierw żąda u pokojówki. Pokojówka w miarę możliwości wyjaśnia sytuację i prosi kwatermistrza, aby posłuchał: jej podoba się pieśń o żołnierzach i słowikach. Jednak kwatermistrz dalej nastaje i stuka do drzwi, drzwi otwierają się.

- Czy wiecie, kim ja jestem?! Krzyczy. Ja konwojuję wagon, a wy, zamiast tego żeby pomagać frontowi, zajmujecie się bzdurami.

Poeta odpowiada mu zupełnie nie słowami piosenki i drzwi zatrzaskują się. Wtedy kwatermistrz odchodzi do swego pokoju i zaczyna pisać skargi. Skargi te długo jeszcze będą błądzić po korytarzach wysokich instancji, a kompozytor z poetą, oddawszy pieśń do Radiokomitetu, rozjadą się na miejsca dyslokacji.

I nagle przypomniałem, że kiedyś bardzo dawno już słyszałem co nieco o kwatermistrzach pojawiających się nocami.

Do czasu, kiedy opowiadano ten przekaz, kwatermistrzostwo jako oddzielny rodzaj wojsk zlikwidowano, a i samo słowo wyszło z użytku. Poza tym, niewątpliwie i wśród tych ze srebrzystymi pagonami było niemało porządnych a może nawet bohaterskich ludzi. Sprawa nie w kolorze epoletów a w szczególnym wewnętrznym ustroju człowieka, przypominającym karalucha.

…Światki*. Pierwszy dzień. Siedzimy w celi Troice-Siergijowej Ławry. Jeden – jeździł do więzienia, pozdrawiał z okazji Bożego Narodzenia więźniów, drugi – w internacie dla ślepych i głuchoniemych, trzeci – dopiero co z Czeczenii, gdzie chrzcił żołnierzy… Czwarty – dzwoni z Antarktydy: mamy tam cerkiew i nasz przyjaciel w dalekiej delegacji. Bliżej przed północą odszukuje mnie przez telefon znamienity urzędnik. Kiedyś wyświęcałem mu posiadłość za miastem i samochód. Składa życzenia z okazji święta, mówi, że oglądał nabożeństwo w telewizji, ale spodobało mu się daleko nie wszystko. I zaczyna besztać: powiedzmy, o to nie walczycie, to jest niedopracowane, to – aby z rąk, a to całkiem do niczego…

*Światki – okres od Bożego narodzenia do Chrztu Pańskiego

Spis treści

Zachodnie obrzeża

Wiosną nocna zmiana kończy się już kiedy widno. Póki ręce w benzynie odmyjesz i póki się przebierzesz, słońce zdąża podnieść się nad wagańkowski zagajnik. Ciepłe jego światło pada najpierw na niemalowany płot z desek, potem na stojące przy płocie samochody i w końcu na udeptaną jak skała twardą ziemię placu warsztatowego.

Gorzko pachnie liśćmi topoli, pyłem kolejowych skarp, żółtymi kwiatkami podbiału.

Serż śpieszyć nie ma dokąd, a jeśliby i miał dokąd – sił nie ma. Dostawszy się na dach „emki” zasypia. Na szerokim dachu sąsiedniego „horcha” spać, oczywiście, wygodniej – można wyciągnąć się, z boku na bok przewrócić się, ale „horch” – różowy, a „emka” – czarna: szybciej się nagrzewa.

Za płotem, całkiem obok, dudnią składy, parowozy huczą i gwiżdżą, ale Serż nie słyszy – nie może słyszeć: zmęczył się.

Budzi się w południe od niegłośnego, ale nieoczekiwanego tu, w warsztacie, dźwięku harmonii: opierając się na zderzaku "Studebakera" stróż Landin z roztargnieniem przygrywa walc „Fale Amuru”. Serż po bagażniku zsuwa się na ziemię:

- Gdzież to ludzie?

Landin przestaje grać.

- Na wiec poszli, do kolejarzy – odpowieda patrząc w dal.

- A co się stało?

- Wojna się skończyła – objaśnia Landin, popatrzywszy ze zdziwieniem na Serża.

- Całkiem, czy co?

- Całkiem.

- Wszędzie?

- Jakby – ściska ramionami stróż.

Serż przeciera zaspane oczy, ziewa i zamyśla się.

- Wiesz co – prosi Landin – nie służbowo, a po przyjacielsku: zmajsterkuj mi jakiekolwiek szczudło, a to, widzisz, z miejsca ruszyć się nie mogę.

- Przecież maiłeś chyba?

- Uderzyłem dziś z radości o żelastwo i połamałem…

W kącie placu, obok „tygrysa” bez wieży, walają się obłamki landinowego szczudła. „Tygrys” ten trafił tu z naszym sprzętem jeszcze w tym czasie, kiedy warsztaty zajmowały się remontem czołgów. Teraz na płaszczyznach jego pancerza prostowano blachy, a w kołach gięto pręty i rury.

Pomierzyli się wzrostem, wyszło, że szczudło trzeba robić trochę wyższe od Siergieja. Poszedłszy do stolarni szybko przyniósł dla Landina niezbyt ładne ale dostatecznie mocne oparcie.

- Kanty nożykiem zestrugasz.

- Nie ma sprawy! – Landin ucieszył się chwyciwszy szczudło. – Właśnie o to chodziło!

Sergiusz by został – i tak w nocy znów – ale głodny, więc musi iść do domu.

Na Choroszówce jeńcy wojenni pracują na budowie: kopią wykopy pod fundamenty, przerzynają deski, rozładowują z samochodów cegłę.

- Ej! – woła znajomy Niemiec, który przypadkiem trafiał do pracy do warsztatów Siergieja.

Kilka osób podchodzi, powściągliwie witają się, pytają, czy słyszał Siergiej o zakończeniu wojny, po czym z jawną radością informują, że znaleźli w końcu jednego, który walczył pod Moskwą i wskazują na starszego oficera.

- Naro-Fominsk – mówi Siergiej, pytająco patrząc w oczy jeńca wojennego.

- Ja, ja! Kiwa Niemiec.

- Kamienka – uściśla Siergiej i powtarza: - Wieś Kamienka, rzeka Nara.

- Ja, ja! – przykucnąwszy, Niemiec zaczyna patykiem rysować na piasku schemat. Pokazuje, gdzie stał ich oddział, gdzie była artyleria, gdzie czołgi.

Siergiej ze wszystkim się zgadza i, przykucnąwszy naprzeciwko, pokazuje, którędy prowadzał zwiadowców na niemieckie tyły. Oficer, wskazując palcem to na schemat, to na pierś Siergieja, przerywając i – dziwnie – z wyraźną radością, jakby kolegę z jednostki spotkał, wszystko opowiada i opowiada coś swoim po niemiecku.

Podszedł młody konwojent, który nie widział wojny. Niemcy przeprosili za przerwę w pracy, i ci, którzy znali rosyjski, próbowali wyjaśnić sytuację.

- Prawda, chłopie? – zapytał konwojent. – Ileż to lat miałeś?

- Czerwoniec. (moneta dziesięciorublowa – przyp. E. Marczuk)

- Ależ ty dajesz! Pokaż medalik chociaż! Czy nie zasłużyłeś?

- W domu – ze zmęczeniem odpowiada Siergiej - innym razem może.

Niemcy interesują się, dlaczego Siergiej w taki dzień nie raduje się, nie świętuje, czyżby mu w dzień, kiedy zakończyła się wojna, „nie kraszno”.

- Dobrze, jak dobrze – wzdycha Siergiej. – Ale tylko… – spogląda na nich przygasłym spojrzeniem. – Lepiej, żeby jej w ogóle nie było.

Tu, wzmocniony sygnał, z przeciwnej strony ulicy dolatuje ostry gardłowy okrzyk. Niemcy natychmiast biorą się za kilofy i łopaty.

- Ich szef, krzywo uśmiecha się konwojent. – Wredny aż strach – nawet porozmawiać ludziom nie daje!

Na pożegnanie ściska Siergiejowi rękę…

Wśród baraków, między rozwieszoną bielizną cieszą się ludzie: adapter na taborecie, baby, baby, baby i pięciu mężczyzn. Jeden lotnik – z nagrodami, nogami i rękami, tylko gdzież go takiego odnaleźli? Pozostali – kalecy: u jednego rękaw w kieszeni, u innego drewno z nogawki sterczy, a jest i całkiem beznogi, na wózku. Odpychając się rękoma, podskakuje – tańczy i z delikatnym dźwiękiem uderzają o ziemię koła-łożyska, a twarz już poczerwieniała z bólu.

Zbliża się lecący na lądowisko zielony „douglas”. Kiwnąwszy się ze skrzydła na skrzydło, samolot przemyka nad samymi głowami, od czego schnące pranie przekręca się przez sznurki. Baby machają w ślad za samolotem pięściami, ale on już znika za ogrodzeniem Centralnego lotniska.

Matka w pokoju. Siedzi przy stole. Na stole butelka wina i wywalczony przez Siergieja medal.

- Na kogo czekasz? – pyta Siergiej, myśląc, że matka całkiem straciła rozum i znów zaczęła oczekiwać ojca, chociaż w czterdziestym czwartym nawet grób odnaleźli.

- Na ciebie – odpowiada matka. Wstaje, podchodzi do niego. – Jeśliby nie ty, jeśliby nie ty – zaczyna płakać. – Ja nie wiem… - nagle głośno krzyczy: - Sieroża! I rozpaczliwie przyciska go do piersi.

On cierpliwie czeka, kiedy płacz minie, kiedy bezsilnie opadną ręce.

- No dobrze, mamo, czego ty? Spokojnie!

- Tak-tak, kiwa matka – oczywiście. Ty siadaj, siadaj. Zaraz prymus* rozpalę, kaszę podgrzeję, i obiad zjemy, siadaj… i wychodzi do kuchni.

Siergiej siada do stołu. Przełykając ślinkę, patrzy na zakąskę: kromkę chleba, gotowaną marchew, sojowe batoniki i garść suszonych owoców. W brzuchu zaczyna piszczeć, burczeć, bulgotać, ale mimo wszystko i oczy się kleją – spać się chce.

Kolega Sasza stuka do okna. Trzeba wstać i otworzyć lufcik.

- Co się stało?

- Słyszałeś?

- Tak słyszałem, słyszałem, wszyscy już wiedzą!

- Płoć poszła!

- Co takiego? - szepce zaskoczony Siergiej.

- Na Tarakanówce płoć poszła – mój zmiennik trzydzieści sztuk z rana złowił, więc zabieraj się szybciej. Dwa haczyki mam, nicie mam, korki gdzieś znajdziemy, robaków przed szkołą kawaleryjską nakopiemy, a wędziska na brzegu wytniemy. Połowimy do ciemności, a tam może i na noc zostaniemy, ognisko rozpalimy…

- Ja na noc nie mogę, w nocy mam do pracy.

- Wiesz co? – dziwi się Saszka. – U nas na lotnisku wszystkim wolne dali.

- Łatwo sobie wyobrazić: „na lotnisku, na lotnisku”. My całą wojnę czołgi naprawialiśmy -

Też nie byle-badyle. A potem… może i u nas dali – nie wiem. Przecież kiedy wychodziłem, nikogo, oprócz stróża, nie było… Ale nie o to chodzi. Boję się, mama nie puści – ona w kuchni, nie przemkniesz…

- Przez okno!

- Przez lufcik nie przelezę, a ramy zaklejone.

- Otwórz i tak teraz już ciepło będzie!

- A rzeczywiście!

Nasłuchując, czy nie idzie matka, Siergiej szybko nacina nożem papierowe taśmy, otwiera okno i wyskakuje.

- Duża ta płoć?

- No! Ładna, mówią!

I oni biegiem rzucają się do Tarakanówki.

*Prymus – turystyczna kuchenka spirytusowa

Spis treści

Za cieniem

Baba Gasza ze wsi Rysowo nowgorodzkiego okręgu opowiadała mi, jak wkrótce po wojnie, zdaje się, w roku czterdziestym szóstym a może, w czterdziestym piątym, przez jej wieś przechodzili Niemcy. Kilka razy. Czasem parami, a czasem i pojedynczo.

Nie mogła dokładnie przypomnieć przyczyny, która zmusiła ich wracać z niewoli pieszo: ni to okradzeni, ni to obegrani, ni to odłączyli się od transportów – ale mowa o czym innym: szli.

Rysowo było w tym czasie zwykłą, wyniszczoną przez zarazę i głód wioseczką do trzydziestu gospodarstw – słabo zaludnioną i prawie bez mężczyzn. Chociaż wcześniej można było doliczyć się tu ponad setkę chat, ale to dawno, przed kolektywizacją. Najbardziej drogocennym majątkiem powojennych rysowskich bogatych domów były żałobne fotografie zabitych krewnych. U baby Gaszy zginął na wojnie mąż Mikołaj. Surowe i jasne jego oblicze osłaniało z fotograficznych zaświatów wszystkie dnie i noce, które pozostały temu domowi.

I oto do takiej wsi, do takiego domu przychodzili Niemcy. Za skromny posiłek, za nocleg w szopie wykonywali możliwe do wykonania prace podwórkowe i szli dalej. Nikt ich nie krzywdził, chyba że – dzieciaki: to wygwiżdżą, to „Niemiec-pieprz-kiełbasa”, a to i kamieniem za nimi rzucą – dorośli zaś traktowali piechurów bez emocji. Będąc młodym, nie pojmowałem dlaczego tak? Baba Gasza w odpowiedzi zaczynała się śmiać – aż drżały jej ramiona, ale całkiem milcząco: miała tylko jeden ząb i nie otwierała ust – wstydziła się, ja zaś jeszcze bardziej gorączkowałem się, bo jakże tak: może, właśnie oni zabili pani Mikołaja, a pani?.. w ułamku sekundy ona poważniała i cicho zgadzała się: tak, może. Później ze współczuciem popatrzywszy na mnie, pytała:

- A co zostawało robić?.. Patrzeć, jak zginą z głodu? Dokarmialiśmy… Mężczyźni oto nasi – wszyscy kalekami wrócili: kto bez nogi, kto – bez ręki, kto – w szoku, w kim – dziur, jak w rzeszocie, a i ci – dadzą zarobić i pokarmią…

Pewnego razu dwóch Niemców podjęło się naprawić jej ogrodzenie. Zrobili. Potem więc siedzą przy stole i jedzą postną zupę z żytnim chlebem. Tu zjawia się brygadzista – on z kulą chodził i kula ta, swojej roboty, mocno o podłogę stukała. „O-o – mówi – gości masz! Cóż to za jedni?”

Agata – a wtedy ona była nie babą Gaszą a kołchoźnicą Agatą Orłową i odezwać się na to zbędne pytanie nie raczyła. „Nie pamiętam, kosiliśmy tego dnia, czy len rwaliśmy: jeszcze przed świtem z domu wyszłam, a wróciłam pod wieczór – siły wcale nie ma, a on z głupstwem, jakby nie widzi sam, kim są”.

A brygadzista mówi: „Mundur jakby na wzór niemieckiego, a sami jakoś do Niemców nie podobni”

Agata odpowiada mu: jakby, Niemcy, dokumenty pokazywali, z niewoli idą. Oni wyjmują dokumenty, podają brygadziście, a ten tylko opędza się: nie wierzę, jakoby, podrobione.

Wtedy jeden informuje: „Ja – Weber, on – Braun” – ciekawe, że nazwiska te baba Gasza zapamiętała, ale wymawiała po swojemu: „Webir i Briaun".

Brygadzista znów przeciwko nim: „Bywają tacy Weber i Braun, którzy całkiem Niemcami nie są”. Oni obrazili się i się upierają na swoim: nie jesteśmy jakimiś innymi. A on znów: „Co ja, Niemców nie widziałem? Nie wiem, jak oni robią? U nich – mówi – dusze są beznadziejnie rzeczowe, dlatego robią wszystko dobrze. A wy narobiliście – byle jak: słupy nierówno stoją, żerdzie przyczepione krzywo, a błota, błota nadeptaliście” – i ręką machnął.

„No, znaczy – opowiadała mi baba Gasza – oni jeść przestali, wyjmują z kieszeni specjalne ściereczki – łyżki zawijać. Najpierw oczywiście wytarli łyżki tymi ściereczkami – czysto-czyściutko, potem zawinęli, posprzątali, wstali – no, całkiem jak na komendę! – i wyszli. Tak: „dziękuję” powiedzieli… Co mi do tego: poszli to poszli, ja i do ogrodzenia zastrzeżeń nie miałam: aby mocno, żeby bydło nie właziło. Brygadzista dał plan na jutro, wyszłam za nim na ganek, patrzę Niemcy swoją pracę rozwalają. Cóż ty – mówię – herodzie kulawy narobiłeś? Z twego powodu oni teraz rozwalą wszystko, rzucą i odejdą. Nie rzucą, mówi. I pokuśtykał sobie. No, rano zbiera nas do pracy, patrzę – wszystko naruszone: och i wyśmiały się baby ze mnie! Zaszłam, prawda, do szopy – śpią robotnicy... Co robić? Zostawiłam na ganku saganek z resztą zupy, patelnią przykryłam, a na patelnię jeszcze żelazko z wierzchu – żeby, znaczy, koty z psami nie wlazły. A kiedy wróciłam, już wszystko było przerobione: słupek w słupek, żerdź w żerdź, gdzie było pokopane – darń, ścieżka piaseczkiem posypana... Jednym słowem – Niemcy”.

Przychodzili i jeszcze, ale tamtych baba Gasza zapomniała, a ten przypadek zapamiętał się. Prawdopodobnie z powodu wtrącenia się brygadzisty, wtrącenia się, które nadało wydarzeniu nieoczekiwany zwrot. Brygadzista, mówiąc przy okazji, ostatnią swoja ranę otrzymał na jednej z centralnych ulic Berlina.

Piechurzy ci pojawiali się nieczęsto, tym niemniej spotkania z nimi były czymś dość zwyczajnym; we wsi, gdzie stoi cerkiew i gdzie cmentarz, na którym spoczywają teraz pokorne kosteczki Agaty Orłowej, Niemcy nawet zachodzili do świątyni pomodlić się i nikt ich nie wypędzał, nikt nie zaczepiał, chociaż wiedziano, że wiary są innej.

Zrozumiałe, że pieszo podążali tylko ci, którzy nie mieli lepszego wyboru. Jednak wydaje mi się, że podróżnicy, którzy od urodzenia nie pokładali nadziei na prowizorkę, mieli wystarczająco dokładne wyobrażenie o charakterach i obyczajach narodu, przez którego ziemię – nawojowawszy się – mieli przejść bez broni i bez jakiegokolwiek prowiantu.

Oni nie mogli nie wiedzieć, że ruscy po bójce pięściami nie wymachują, oni musieli się domyślać, zawziętość nie jest tu honorem, im dane było zobaczyć – i w dni upajającego triumfu, i w dni swojej hańby – jak miłosierny ten naród wobec ubogich, słabych i nieszczęśliwych.

- Wy z nimi coś jakby z tułaczami? – precyzowałem u baby Gaszy.

- Co ty miły! Tułaczy w pokojach spać układano, a tych – nie: w łaźni tam albo w szopie jakiejś, a w domu – w domu nie... wstaną raniutko, wyjdą na drogę i wędrują: w którą stronę cień – tam i oni. Tak i szli za swoim cieniem.

Spis treści

Dłużnik

Andrej Skriabniew – sumienny uczeń najnowszych wyroczni – był przekonany, że człowiek nie tylko planuje ale i decyduje, i nawet wojna nie była w stanie wybić tego przekonania z jego ogolonej głowy.

„Luba – pisał do żony latem czterdziestego piątego roku – tak jak obiecałem, wracam cały i zdrowy”

Tu szczęśliwego wojownika przewieziono do Mandżurii, gdzie jeszcze przed rozpoczęciem walk trafił na minę - śmierć przyjęła go w przygotowane objęcia bez zatrzymania.

- Głupiec! Powiedziała babka Marusia, przeczytawszy zawiadomienie o śmierci. – Ochotnik! – ona przekonywała, że zginął wyłącznie z powodu listu. – Nie do pomyślenia: od śmierci się zarzekać?! Dureń pięcioletni.

- Dla-acz-cze-ego „pię-ęci-cio-let-tni”? – pochlipywała Luba.

- Na pięciolatkach nauczył się planować: tyle ziarna, tyle ziemniaków, tego dnia posiejemy, tego wyżniemy… Głupiec.

- Nie głu-u-upiec! Obraziła się Luba. – Jednak planista!

- A co, planista nie bywa głupcem? Pierwszy dureń i już! Sprawny mężczyzna jakikolwiek fach posiada: ten, powiedzmy, cieśla, ten – kowal, ten – pastuch… A to już całkiem niepotrzebni, ci planiści… I co ty w nim takiego znalazła?

- Ga-li-fe-e-e! rozryczała się nowo owdowiała. Ka-ancia-a-aste…

- Tak samo jesteś głupia, westchnęła matka. Czego więc od ciebie można oczekiwać?.. Ech, Andru-sza-Andru-u-szeń-ka-a!.. Na kogo ty nas zo-osta-a-wiłeś?.. – I obie kobiety rozpłakały się w słuch.

Najlepsze lekarstwo na biedę – nowe biedy: nie zdążyło przelać się do woli łez, jak ziemia drgnęła i grzmiące echo rozniosło się po okolicznych lasach – to dwunastoletni Pietia Skriabniew wyszedł z miną przeciwpiechotną na klenia. Pietia i wcześniej głuszył rybę, ale Luba nie bardzo awanturowała się - jeść coś trzeba było... Akurat i wybuchało cichutko, nie przeraźliwie. Ale tym razem wybuch wyszedł najstraszniejszy: on wstrząsnął - w tym sensie, że wstrząsnął - Lubą i ona przestraszyła się.

- Pewnie, nowy skład odnalazł – z wielkimi bombami – zdecydowała babka Marusia. – A sam pewno nie zginął?..

Jednakże kolej Pieti jeszcze nie nadeszła i nawet jakich-takich rybek zdobył – fala rzeki wyrzuciła je na pole.

- Ty, ot co – powiedziała babka Marusia. – Póki on nie zginął na minie i nie wybrał się w ślad za ojcem, wal do Natalii – skoro ciebie zapraszała, od czterdziestego drugiego, myśl…

Tak Pietia Skriabniew trafił do Moskwy.

Ciotka Natalia, która pracowała w oficerskiej stołówce szkoły kawaleryjskiej, urządziła Lubę u siebie i dogadała się w sprawie mieszkania – pryczy w baraku.

- Upchniecie się: on u ciebie drobniutki – jak pluskiewka, a i ty nie bardzo okrągła. A tam będzie widać: może, wyjedzie kto albo umrze – prycza się zwolni.

W tym czasie niezwykle rozpowszechniły się przestępcze obyczaje. Zgodnie z zasadą: narodowe nieszczęścia sprzyjają wilkom, wronom i złodziejom.

Podrostki i pozostała szara masa tworzyli grupy przestępcze, nienawidzące się wzajemnie z powodu bzdurnych przyczyn, a to i bezprzyczynowo: „Sokolniki” szli na „Izmaiłów”, „Zagajniki” na „Presnię”…

Naiwni uczestnicy batalii nie wiedzieli, że w bardzo skomplikowanej alchemii przestępczych spraw odgrywają rolę roztworu do krystalizacji przyszłych morderców.

Na brzegach Tarakanówki istniała grupa, nazywająca się „Choroszówką”. Przewodził w niej Walery Bakszejew, pseudonim Bak. Miał około siedemnastu lat: koronka na zębie, papieros w kąciku ust, nasunięta na oczy czapka, „cicho, ścierwo”, „porysuję-pokroję” – wszystko jak należy. Za chatę dla Walerki służyła jedna z ziemianek, wykopanych w zboczu parowu, po dnie którego płynęła właśnie Tarakanówka. Ziemianki pojawiły się latem czterdziestego pierwszego roku po nocnym bombardowaniu, które spaliło tą przedmiejską osadę. Baraki później odbudowano od nowa, a ziemianki zostały zamiast piwnic.

Pewnego razu Pitię na siłę przyciągnięto do Baki. Wypytywanie było skrupulatne i trwało długo. Odprawiwszy nowego, Bak rozkazał swoim: «Nie dotykać».

Cały rok Pieti nikt nie „dotykał”. On chodził do szkoły, bawił się w wojnę, a zimą zjeżdżał z górki na sankach: sani wtedy nie było, z grubego stalowego pręta wyginali saneczki, na płozach których jeden za drugim, ustawiało się do pięciu osób.

Pietia widział i bójki: „Sokołów” z „Choroszówką”, „Tuszino” z „Choroszówką”. Zberało się po sześćdziesiąt – siedemdziesiąt osób z każdej strony, walczyli zawsze w parowie. Z zasady, ograniczano się do „krowianki” („kaszanki”) – mnóstwa rozbitych nosów, lekkiej bójki na noże, ale zdarzały się i groźniejsze przelewy krwi.

Jesienią z urwiska zrzucono do rzeki „sukę” – jeden policjant zginął. Zimą połamano głowy dwóm Chorostowskim.

Te gorączkowe zdarzenia urzekały Pietię: za każdym razem znajdował się w pobliżu. I nie wciągnięty w ogólną rozróbę, co chwila zwracał uwagę na zjawiska niezauważalne dla obojętnych oczu. On wiedział, że niewygodny policjant został po cichu zabity przez dzielnicowego Awerkina: zabijaka Awerkin zatrzymał go pod jakimś pretekstem przy samochodzie, powalił uderzeniem pięści w głowę. Pojawił się Bakszejew; trupa wepchnięto do kabiny i Awerkin uciekł z miejsca zabójstwa, gdzie przybyła „suką” grupa gorliwie działała w zakresie tłumienia zamieszek. Bak gwizdnął, choroszowscy rzucając kołki, pobiegli na górę i, kiedy zebrało się ze dwudziestu, samochód zepchnęli. Ten przewróciwszy się na dnie parowu zapalił się i wybuchł.

Innym razem Pietia, obserwował przebieg starcia na poziomie stopni kierowniczych, zobaczył, jak ze znajdującej się niedaleko «sztabowej» ziemianki wyszedł Bak i... herszt wrogiej grupy. Lekko kołysząc się, oni uścisnęli sobie ręce i rozeszli się.

- Z szynielki! - Krzyknął Bakszejew za odchodzącym.

Nie zatrzymując się, obcy na chwilę obrócił się i uspakajająco kiwnął. Wtedy to dwóch Choroszewskich właśnie zginęło: jeden ubrany był w półpaltko z szynela, drugi nosił kaptur uszyty z takiego samego materiału. Obu chowano na Wagańkowskim cmentarzu, chowano z przepychem, niecodziennym w tych czasach: orkiestra dęta, wianki z żywymi kwiatami – a była zima… Krewnych szczególnie poruszyło współczucie władz cmentarza, które na skarb państwa wzięło koszt pogrzebu, pomników i ogrodzeń.

Pietia domyślał się, że za tymi śmiertelnymi przypadkami kryją się jakieś tajne przyczyny, sensu których, jakby się nie starał, a odgadnąć nie mógł.

Latem dobrał się Bak i do Pieti. – Ty, zdaje się, mówiłeś, że w lesie obok waszej wsi… - Powierzano mu sekretną sprawę. – Jeśli wypali – będziesz bogaty.

A pieniądze Pieti były potrzebne. Nie dla siebie: mamie sandałki-„tankietki” kupić. A to baby w baraku śmieją się: „Luba ciągle w kamaszach i w kamaszach – żaden kawaler do tańca nie zaprosi”

W wyznaczony poranek na moście przez Tarakanówkę przytrzymała się półciężarówka. Szybciutko – jak pouczał Bak – Pietia wdrapał się przez burtę i zagrzebał się w słomę, samochód ruszył.

Do Moskwy oni przywieźli pełną skrzynię materiałów wybuchowych.

Luba płakała, błagała syna trzymać się dalej od grzechu, ale czerwońce (ruble) wzięła i sandałki kupiła.

Tym wyjazdem Pietia zasłużył na takie zaufanie, że po tygodniu został wcielony do odważnych i całe dnie przepadał teraz u bramy Wagańkowskiego obok beznogiego żebraka. Czasami beznogi wysyłał go wyśledzić jakiegoś obywatela. Ukrywając się za nagrobkami i drzewami, Pietia obserwował, a potem zdawał sprawozdanie kalece.

W tych latach pośrodku Wagańkowskiego stały domy mieszkalne: piętrowy barak obsługi i zagroda stróża. Czasami zbierali się tu wybitni mistrzowie narodowego bezprawia i wtedy wystawiano ochronę. Oto i teraz na cmentarzu przebywał elegant wszechzwiązkowej zuchwałości.

Na negocjacje z nim prawie codziennie zjawiał się wyskoki szef władzy cywilnej. Zostawiwszy czarnego ZIS-a przy rynku, kupował bukiecik kwiatów i śpieszył na cmentarz.

Przeszedłszy klucząc w odległy kąt, zatrzymywał się przed starym pomnikiem. Jeśli wokół było spokojnie, obok niego zjawiał się wszechzwiązkowy ojciec chrzestny i zaczynały się negocjacje. Zadaniem Pieti było – kręcić się w pewnej odległości i przy pierwszych oznakach niebezpieczeństwa wszczynać hałas. Najbliższe podejścia strzeżone były przez szybkich do rękoczynów chłopaków. Postawszy trochę, rozmówcy zaczynali spacerować po alejce tam i z powrotem. Pietia, przypadkiem raz natknął się na nich i usłyszał fragmencik rozmowy.

- A! Bzdura jakaś – podzielił się on z beznogim opiekunem. – O kanale jakimś i o kanale…

- W ramach budowy kanału, bracie, zawsze urządza się amnestię - westchnął kaleka - a za amnestię trzeba zapłacić - i to bardzo dużo pieniędzy.

Niezawodność Pieti – absolutnie w duchu tradycji wojennych – została wynagrodzona – pistoletem marki „Walter”.

Dalszy bieg jego życia zostaje w tym momencie jakby przepowiedziany, jednak okoliczności znów raczyły rozporządzić po swojemu: potężny ojciec chrzestny wkrótce zmarł.

- Od igły – wyjaśnił inwalida, wieloznacznie mrugając. – Chyba nie to co trzeba ukłuł. I wzruszył ramionami: - Bywa…

Zabrali go do świeżo zasypanego grobu: odkopali, wrzucili na czyjąś trumnę i znów zakopali.

Póki w korytarzach piętrowego domu utwierdzała się nowa władza, Pietia jako niepotrzebny oddalił się. A jesienią poszedł do zawodówki i czasu na ryzykowne wyczyny brakowało.

W tym czasie, nie bez pomocy podstępnych sandałków, matka otumaniła wujka Władka – koniuszego ze szkoły kawalerii.

- Co ty w nim znalazłaś, Lubka? – dziwiły się baby. Stary i nawozem cuchnie.

- Ale przecież blondyn! – zachwycała się Luba.

Ten wujek Władek, sam o tym nie wiedząc, doprowadził Pietię na skraj ziemskiego bytu.

- Ty, ot co – powiedział pewnego razu Bakszejew – na temat jutrzejszego słyszałeś?

Pietia wiedział, że na jutro wyznaczona jest kolejna bójka.

- Pora na ciebie – uśmiechnął się Bak. – Dojrzałeś… Ty w fufajeczce będziesz?

Pietia kiwnął: oprócz matczynej kurtki, nie miał co włożyć.

- I w tych walonkach?.. Zapamiętane – Bak poszedł w swoją drogę.

I tu nagle w świadomości Pieti jaśniej niż słońce przedstawiło się: to – śmierć. „Fufajeczka” skojarzyła się z „szynelką”, zjawienie się wujka Władka – z powrotem ojca jednego z zabitych. Przeczucia Pieti były uzasadnione – Bak nie lubił, kiedy obok chłopców pojawiali się mężczyźni z nieprzestępczego środowiska: bał się, że dzieci wypaplają niepotrzebne, wydadzą go i w wątpliwych sytuacjach łatwo ich się pozbywał. Na wszelki wypadek… Prawda, drugi chłopczyna zabity był wtedy przez pomyłkę: kaptur miał z takiego samego sukna.

Co miał robić? Gdzie szukać pomocy?.. Milicjant Awierkin – z Bakszejewem spółka, na Wagańkowie władza się zmieniła… Koniuszy wujek Władek? A co on może? No, jutro ukryje, obroni, a pojutrze? A za pięć, siedem, dziesięć dni? Koniuszy, on – to w stajni, to w koszarach, a Bak – zawsze obok. Wykręcić się nie da. I Pietia poszedł…

W chwili, kiedy obcy, kierowani prze przywódcę, zaczęli odpychać go od choroszowskich, Pietia wyciągnął z kieszeni nagrodowego „Waltera” i wypalił prosto przed siebie… potem jeszcze i jeszcze. W nikogo nie trafił – tak bardzo podrzucało rękę podczas wystrzałów – ale batalia od razu się skończyła: obie strony rzuciły się w paniczną ucieczkę. Pietia wracał sam. Bakszejew, który stał przed wejściem do ziemianki, w milczeniu odprowadzał go wzrokiem: strzelanina ataman nie oczekiwał, i trzeba było ustalić, kto właśnie podarował dzieciakowi armatkę, żeby przypadkiem nie naruszyć interesów jakichś wielkich ludzi.

Wkrótce w baraku pojawiła się nieznana nikomu dziewoja, podrapała Lubie twarz i na tym romans z aromatycznym blondynem się zakończył.

Minęło trzy lata. Pietia ukończył pomyślnie naukę poszedł do zarządu mieszkaniowego jako ślusarz, matka urządziła się też tam jako dozorczyni, otrzymali pokoik w suterynie, i zaczęło się nowe życie. O piątej rano – na chodnik: zmiataj kurz, zgarniaj śnieg, zbijaj lód. Pomoże Pietia mamie, a potem cały dzień biega: tu bateria przecieka, tam rura się zapchała… Klienci byli nieźli: oficerowie, generałowie, trener drużyny futbolowej, kolarz, minister, szofer legendarnego dowódcy, dwóch pisarzy…

I dzieciaki niezłe: majstrują hulajnogi na łożyskach, grają w nogę, zimą ślizgawkę wylewają, i żadnych grup przestępczych. Tarakanówka, Wagańkowo – wszystko to gdzieś przepadło w przeszłości, choć i pozostawało obok. Wieczorami – znów chodnik, znów – łom, skrobak, łopata czy miotła z szufelką. Moskwę wtedy czyszczono tak, że i w środku zimy asfalt był jak letni.

W swoim czasie poszedł Pietia do wojska, w swoim czasie wrócił do toalet i pionów.

I oto, u matki nowy kochaś – słabiutki taki staruszek.

- Bardzo słabo wygląda, mamo.

- To marynarz, Pietia: frak – czarny, spodnie – poszerzane, a przy boku – Luba wywróciła oczy – sztylet…

- Kindżał się nazywa… To oczywiste.

Pietia zaczął zauważać, że czas jego życia nagle drgnął. Jeśli, na przykład, mecz piłki nożnej na „Dynamo” ciągnął się, jak i wcześniej, ciut nie wieczność, to niektóre miesiące i nawet lata przeskakiwały w mig: rok – i nie ma baraków, a na ich miejscu wznoszą się żelbetonowe budowle; drugi – i na cmentarzu żadnych śladów po mieszkaniach nie zostało; trzeci, piąty… Czas pomknął niepowstrzymanie.

Już dawno nie ma babki, zmarła matka, przepadł w bezgranicznej przestrzeni ojczyzny zły człowiek Bakszejew. A Pietia znalazł żonę, dzieci i mieszkanie, i z niesłabnącym uporem dalej poskramia moskiewskie wodociągi.

Sprawa zbliżała się do lat pięćdziesiątych, doroślały dzieci. Do Piotra Andejewicza Skrabniewa przywiązało się niewyjaśnione uczucie. Najpierw słabe, uczucie to zaczęło rosnąć i powiększyło się do tego, że zaniepokoiło umysł.

- O, co ciekawe – wypowiedział raz wśród nocy Piotr. - Ileż to ludzi z mego rocznika już poumierało!

- A ty co? – nie zrozumiała żona.

- A ja żyję.

- I dobrze - stwierdziła ona.

- Dobrze-to dobrze, ale jakbym był komuś coś winien.

- Ile? – zapytała zaniepokojona.

- Rozumiesz… Ot, powiedzmy, w dzieciństwie: rzucisz granat, odłamki – bzyk, bzyk, a mnie – omijało. Pewnego razu taki wybuch urządziłem, aż rzeka wyprostowała się… Kamienie od wybuchu latały: trafi w drzewo – chrup drzewko, a mnie znów ominęło. Potem to: do szajki trafiłem, jak karp do niewodu. I nagle: przed moim nosem w sieci dziura – i ja wymknąłem. Potem kmer jeden jakby wydał na mnie wyrok – ominęło. A ja sam? Z pistoletu do oporu strzelałem – i chybiłem, zabójcą nie zostałem… Więc co to znaczy?

- Jak „co”? No-o… udało się, ot i wszystko.

- Oto właśnie: udało się. Ale ja przecież za to przed kimś jestem dłużnikiem?

- Co jesteś dłużny?

- Choćby „dziękuję” powiedzieć.

- Komu?

- Nie wiem.

Żona powąchała.

- Tak. Nie piłem.

- Chodzisz po swoich generałach, marazmem starczym się zarażasz…

- Co to ma wspólnego?! Ech!..

- Cóż, nie przejmuj się drobiazgami, chodźmy spać...

- Ale jakież to drobiazgi? To, może, najważniejsze w moim życiu!

- Więc ty myśl, a dla mnie nie przeszkadzaj.

- Będę myślał.

- Tak-tak…

I Piotr Andrejewicz zaczął myśleć.

Spis treści

Pierwsi powojenni

Było to w pięćdziesiątym drugim.

Obóz znajdował się na brzegu Istry: wznosząca się od rzeki łąka, na samej górze – piętrowy drewniany budynek, trochę straszny z powodu czarności ścian i swojej samotności. Baraki mieszkalne stały niżej. Były całkiem nowe – nie zdążono ich ani pomalować, ani zakonserwować. Mocno pachniało surowym drewnem, żywicą, ziemia wzdłuż ścian zawalona była wiórami.

Chyba dlatego, że brakowało wychowawców i kierowników, porządki tam były swobodne. Na tyle swobodne, że nawet my, przedszkolaki, z najmłodszej drużyny, zdarzało się, uciekaliśmy do lasu – tym bardziej, że ogrodzenia nie było, a las zaczynał się całkiem obok i z jakiegoś powodu wzbudzał w nas mniej strachu, niż mroczne pudło piętrzące się na szczycie łysego i szerokiego – na cały horyzont wzgórza. Chociaż do tego domu prowadzano nas do czterech razy każdego dnia. Z bliska, prawda, on nie wydawał się tak straszny: było widać, że ściany – nie czarne, a ciemno-ciemnozielone. Do tego też tam nas karmiono, a czasami jeszcze pokazywano w tym domu kino, ale z daleka, od baraków, jego widok wywoływał przytłaczające wrażenie - bardzo ponura i niepodzielna była dominacja tego obiektu nad całym widocznym terenem.

Jeśli my – maluchy – włóczyliśmy się w pobliżu, to starsze dzieciaki chadzały i do odległych lasów. Tułaczki ich zaczęły z czasem przynosić owoce i w obozie pojawiły się naboje, łuski od pocisków, skorupy granatów. Te rzeczy nazywały się «sztukami» i w zależności od wartości wymieniane były na jeden albo dwa podwieczorki.

Wymieniwszy wszystkie swoje przyszłe podwieczorki na garść karabinowych naboi, postanowiłem, że nadeszła pora działać samodzielnie i też puścić się na poszukiwania. Starsi chłopcy opowiadali, że najlepiej szukać w okopach, ziemiankach i schronach podziemnych. Oczywiście, wszystko, co znajdowało się w moim zasięgu, było już nie raz sprawdzone, jednak w porównaniu z tymi, którzy szperali tu wcześniej, miałem jedną przewagę – właśnie to, dzięki czemu dzieci znajdują pieniądze znacznie częściej, niż dorośli: byłem niższy od nich wszystkich, a dlatego – bliżej do ziemi. Oto i pod nogami odkryłem pewnego razu porośniętą trawą taśmę karabinową. Następną zdobyczą okazała się zardzewiała lufa karabinu. Kiedy sapiąc z zachwytu, wlokłem tę lufę do obozu, w pobliżu rozległy się znajome głosy – to wracali z „polowania” starsi. Rozdzielał nas niegłęboki, kryjący się w dzikich bzach parów – po przeciwnych stronach jego właśnie szliśmy. Zatrzymałem się: po pierwsze, „sztuka” była zbyt ciężka i musiałem odpocząć, po drugie, chłopaki, gdyby mnie zobaczyli, mogliby całkiem ode mnie odebrać – lufę, która oczywiście była warta nie jeden podwieczorek.

Oni też się zatrzymali i o coś zaczęli się sprzeczać: „Ja!” – „Nie, ja!” W końcu jakby się pogodzili, i w tym momencie z ich strony wyleciało coś podobne do kamienia, i po chwili na dnie parowy tak walnęło, że upadłem: to był granat – prawdziwa „sztuka”, nie to co moja rura.

Na koniec pierwszej zmiany dorośli urządzili święto: przyciągnęli z lasu ogromny świerk – ciągnęły, zresztą, konie, wypożyczone w najbliższym kołchozie –wkopali go pionowo pośrodku obozu, narzucali pod dolne gałęzie dzewa, poleli benzyną i podpalili. Bardziej widowiskowego ogniska od tej pory nie widziałem.

Druga zmiana zaczęła się tragicznie: kiedy akordeonista wbijał w ziemię sworzeń do naciągnięcia masztu, wybuchła mina. Następnego dnia w obozie zjawili się saperzy. Do obiadu w ogóle nie wychodziliśmy za drzwi – suchy prowiant dostarczyli z czarnego domu żołnierze, ale pod wieczór puścili nas pospacerować na boisko do siatkówki, ograniczone czerwonymi chorągiewkami. Pilnie zaczęła się budowa wysokiego ogrodzenia.

Po kilku dniach teren został oczyszczony z leżących w ziemi przedmiotów metalowych, a nasze szafki, materace i schowki – ze „sztuk”. Każdego wieczoru po drugiej stronie rzeki grzmiały wybuchy.

W końcu obóz ogrodzili. Za ogrodzenie pozwalano wychodzić tylko pod opieką dorosłych, chodzić tylko po ścieżkach, wyznaczonych przez saperów. Tak i włóczyliśmy się: gęsiego, krok za krokiem, a z prawej i z lewej – sznurki ze szmateczkami-chorągiewkami.

Przyzwyczailiśmy się, strach zaczął topnieć, a tu jeszcze maliny dojrzały… I oto cała drużyna – dwudziestu czterech harcerzy i z nimi drużynowa – skręcili ze ścieżki do maliniaka. Cóż, im po dziesięć-jedenaście lat, ona też dziewczyna prawie – tak bardzo zachciało się malin, chyba. Ogólnie mówiąc, rozmiotło – nie wiedzieli potem, co chować.

W nocy przyjechała kolumna krytych ciężarówek: przy świetle reflektorów zaczęła się ewakuacja. Oficer, dowodzący załadunkiem, wydawał rozkazy: „Do Niemczinowki!”, „Do Mytnicy!”, „Do Podolska!”. Kiedy przyprowadzono nas, on się zdziwił: „Jakież to maleństwa!”

- Czterdziesty szósty – czterdziesty siódmy rok – odpowiedziała wychowawczyni – pierwsze powojenne.

Kończyliśmy drugą zmianę w całkiem innym obozie: zamiast baraków były tam ładne pałace ozdobione rzeźbionymi ościeżnicami, przed każdym pałacem – klomb i cała brygada pracownic na czele z sadownikiem dbała o kwiaty – tylko poblakną nagietki, patrzysz – na ich miejscu aromatyczny tytoń kwitnie, zwiędnie tytoń – na jego miejscu goździki… Były tam i błękitne świerki, i nawet swój sad – z jabłkami i wyjątkowo dużymi malinami. Każdego wieczoru nakręcano filmy, każdego ciepłego dnia wożono kapać się. Autobusem. Droga prowadziła obok kopalni piasku, w której pracowały koparki, i za każdym razem drużynowy mówił nam: „Budowa komunizmu! Patrzcie i zapamiętujcie!” – i my patrzyliśmy, i zapamiętywaliśmy. Zapamiętaliśmy kopalnię, zalewik: z prawej – most samochodowy przez kanał, z lewej – słupy wysokiego napięcia, na niebie – samolot, a nad wodą ślizgały się żagle jachtów – wszystko jak na ujednoliconych obrazkach, którymi w tym czasie obficie zdobione były okładki żurnali, pudełka cukierków i państwowe pomieszczenia, takie jak dworce kolejowe. Czasami nawet dla większego podobieństwa na wodzie pojawił się hydroplan, autobus wodny, a nawet sam okręt flagowy Moskiewskiej Żeglugi - biały dwukadłubowiec „Józef Stalin”.

Spis treści

Korona stworzenia

Pod koniec wojny parafię z powodu nieopłacalności zamknięto - żywych ludzi nie zachowało się i Lukeria, która służyła w cerkwi jako klucznik, została zwolniona. Przeprowadziła się bliżej Moskwy - kupiła pół domu na wsi Karamyszewo - zamieszkała nic nie robiąc, tym bardziej że dla samotnego istnienia oszczędności wystarczało.

Gospodarzem drugiej połowy był Iwan Timowiejewicz Korziukow – człowiek pracowity, majsterkowy: trzymał pszczoły, buty czyścił, stolarzył. Lukieria w związku ze swoją byłą pracą do złotych rączek różnych pożytecznych profesji odnosiła się ze szczególnym zainteresowaniem i prawdopodobnie Iwan Timofiejewicz mógłby wkrótce zdobyć przychylność, gdyby nie jedna okoliczność: sąsiad miał wyjątkowo niezgrabną sylwetkę. Jego tors mocno wyciągał się do góry ze szkodą dla szyi i nawet częściowo głowy. To znaczy był to człowiek normalnego wzrostu z bardzo wysokimi prostymi ramionami, z których wystawała maleńka, jakby podtopiona, głowa. Dla nadania głowie chociaż jakiejkolwiek zgrabności Iwan Timofiejewicz stale naciągał na nią kapelusz. Kapelusz trzymać się, oprócz uszu, nie miał na czym i uszy od wieloletniego na nich oddziaływania zrobiły się odstające, nachyliły się i przyjęły całkowicie poziome położenie, inaczej - stały się równoległe do ramion.

Na twarzy Iwana Timofiejewicza w zupełności wystarczało miejsca dla oczu i nosa, ale czoła prawie nie było, a pod nosem niesamowicie ciasno przylegały usta z podbródkiem.

- Niemiłe to Bogu – podejrzliwie przyglądała się sąsiadowi Lukieria.

Iwan Siergiejewicz na poważnie zajmował się sadownictwem i ogrodnictwem. Jego działka była tak schludna, jak bywa tylko u Niemców i Anglików. Zaś połowa należąca do Lukierii, szybko zarosła zielskiem, a na wszystkie uwagi sąsiada o konieczności spulchnienia ziemi wokół drzew Lukieria obojętnie odpowiadała: „Jeśli ono rodzi – i tak urodzi”.

Iwan Timofiejewicz nosił z pastwiska koński nawóz. Lukieria ciągnęła wszelki znaleziony kawałek drewna, metalu, kawałek cegły i składała w gromadę pod wiśniami.

- Po co? Dziwił się sąsiad.

- Materiał – chłodno wyjaśniała Lukieria – nie może przepaść.

- Mogę dostać dla pani dobrej cegły, desek, bierwion...

- Po co? Dziwiła się Lukieria.

- No, przecież pani potrzebne do czegoś?

- Nie potrzebne. Bóg dał – i pokazywała, na przykład, kawałek rury wodociągowej – podniosłam. Ot i wszystko.

- A po co? – sąsiad wracał do początku.

- Przecież mówię – materiał! Co tu niezrozumiałego?

Zimą w materiale osiedlił się pies. Lukieria nie wypędzała go, a nawet karmiła, to znaczy śmieci wyrzucała teraz nie do specjalnego dołu, a pod ganek, co godnie doceniły wszystkie bezpańskie psy.

Wiosną, kiedy nienaturalnie równe grządki sąsiada pokryły się zielenią wschodzących roślin, Iwan wypowiedział psom wojnę: rozkleił na płotach niewiadomo skąd zdobyte drukowane ogłoszenia o niebezpieczeństwie zarażenia wścieklizną, wezwał z Moskwy „rakarkę”, która co prawda z powodu bałaganu nie dotarła, zaczął chodzić po wsi z bronią i raz dumnie pochwalił się, że zastrzelił w końcu drania, który deptał marchew”.

- Przecież to mój Trezor! – zalamentowała Lukieria.

- Możliwe – zgodził się sąsiad – Ale przecież on – pies, a marchew – dla mnie.

- No i co?

- A ja człowiek. – Widząc, że tok jego rozumowania Lukierii nie przekonuje, pouczająco stwierdził:

- Korona, znaczy, stworzenia.

Lukieria tak wytrzeszczyła oczy, że aż wyschły.

- Korona stworzenia? – zapytała.

I tu kobietę ogarnął atak, jakby astmatyczny: ona nawet uśmiechnąć się nie mogła – wyła i krztusiła się w tym wyciu.

- Niech – nie ja, niech – pani – zakłopotał się Iwan Timofiejewicz, ale nie Trezor przecież?...

Z trudem dotarła do łóżka i zwaliła się na twarz. W końcu ten atak zamienił się w atak głodu – tak dużo siły straciła Lukieria.

Iwan Timofiejewicz niedługo obrażał się z powodu śmiechu sąsiadki. Na początku lata poprosił o pomoc: umarła jedyna jego krewna, i trzeba było przygonić z Rastorgujewa krowę, która przypadła mu w spadku.

Pierwsze kilometry, dopóki pod nogami była ziemia, szli szybko. Ale potem ziemia skończyła się i zwierzę zbiło o asfalt kopyta. W podwórku czteropiętrowego domu na Mytnej przenocowali. Iwan Timofiejewicz wydoił krowę, przywiązał do drzewa na gazonie, napili się z Lukierią mleka i, opierając się do siebie plecami, zasnęli. Noc była chłodna, ale Lukieria, przytulając się plecami do pochrapującego sąsiada, nie zmarzła.

„Mimo wszystko z mężczyzną jednak dobrze – oceniała sytuację Lukieria. Bywało i w piecu napalisz, i kołdrą się przykryjesz – mimo wszystko zimno, a we dwoje nawet na podwórku – i to znośnie”.

Całe jej „życie osobiste” sprowadzało się do czterech dni małżeństwa, a na piąty – to było w jej rodzinnym miasteczku w tysiąc dziewięćset osiemnastym – mąż, nie zdążywszy zostać ani białym, ani czerwonym, zginął od przypadkowej, przeznaczonej całkiem nie jemu kuli: spotkały się na przedmieściu dwa oddziały, ostrzelały się i się rozproszyły, a on szedł ulicą i tak tam został.

Zaczęła Lukieria codziennie do cerkwi chodzić – modlić się za duszę zabitego. Właśnie przez tą gorliwość do nabożeństw trafiła do batiuszki. Ćwierć wieku u niego przepracowała. Srogi był batiuszka, tak że żadnego „życia osobistego” ona nie zaznała.

Teraz w podwórku na Mytnej Lukieria z ukrywanym smutkiem myślała o swojej samotności i obwiniała siebie za bezuczuciowe i nawet, jak jej się wydawało złe odnoszenie się do tak ciepłobokiego Korzunowa.

O świcie krowa poskubała trawki i, nie dawszy mleka, ruszyła dalej. Jednak wkrótce całkiem straciła nogi: poryczała, poryczała i położyła się wprost na chodniku.

Miasto zaczęło budzić się – pojawiły się na ulicy samochody, sprzątający z miotłami i blaszanymi szufelkami.

Zdejmuj buty! – rozkazała Lukieria.

- Dlaczego?

- Zdejmuj i nakładaj jej na nogi! Noskami do tyłu!...

O szóstej rano na Wielki Kamienny most wspiął się bosy Iwan Timofiejewicz z powiewającymi tasiemkami kalesonów, za nim wlokła się na sznurze czarno-biała chuda krowa w butach z „kirzy” (sztucznej skóry) noskami do tyłu. Przy czym jeden był na prawej przedniej, drugi – na lewej tylnej nodze. Za nimi z dyktą i wiadrem, przygotowanymi na wszelki wypadek, szła Lukieria.

Całą tą drużynę na zejście z mostu zatrzymał policjant. Długo i w sposób nie całkiem oficjalny rozmawiał, ale przesiąknął wrażliwością i pozwolił przejść: „Żeby duchu waszego za minutę tu nie było!”

Być może faktycznie chodziło całkiem nie o wrażliwość a o duch. Ale tak czy inaczej, jednak przepuścił.

I krowa doszła do Karamyszewa. Prawda, do tego trzeba było kupić u inwalidy-handlarza starzyzną jeszcze jedną parę butów.

W tym czasie po Moskwie włóczyło się wielu handlarzy starociami: „Starocie bierze-emy, stare rzeczy kupuje-emy”. W ich ogromnych plecakach zwałem leżały nowiutkie, „ani razu nie wkładane rzeczy”: buty od tych, komu obuwie nie było już potrzebne, koszulki, szynele, czapki…

Lato sąsiedzi przeżyli w doskonałej harmonii. Iwan bardzo często napomykał Lukierii o tym, że pół domu – dobrze, a dom – lepiej i także – o sadzie-ogrodzie. Lukieria wzruszała ramionami, z rozmarzeniem wzdychała i opuszczała oczy. Ale jak tylko Iwan zaczynał narzekać, że niby męczy się, że nie radzi sobie z gospodarką, sąsiadka wstrząsała się i zdecydowanie protestowała:

- Och, nie, to niemożliwe: i krowa, i prosię, i pszczoły. A ogród i sad – niemożliwe.

- Owszem ja pszczół już jakoś sam – nieśmiało wycofywał się Iwan Timofiejewicz.

- I ogród też, i zresztą prosiaka – kończył swoim szeptem.

Pomyślawszy trochę nad tym dyplomatycznym memorandum, Lukieria dochodziła do wniosku, że proponuje się jej całkowicie wziąć na siebie opiekę nad czarno-białą krową, połowę opieki nad prosiakiem i oprócz tego podwoić ilość prania, sprzątania oprócz pozostałych prac domowych.

- Nie! – brzmiało ostatnie jej słowo i rozmowa zostawała przerwana do następnego razu.

Przed środkiem lata Iwan potrafił przekonać sąsiadkę, że „materiał” doszedł do pełnego upadku i należałoby jakoś się go pozbyć, w przeciwnym przypadku, trafi się iskra, wybuchnie pożar.

- Bóg dał – Bóg wziął – nieoczekiwanie łatwo zgodziła się Lukieria i, kiedy Iwan pojechał na Wagańkowski rynek sprzedawać miód, wynajęła dwóch „specjalistów”, którzy zakopali rupiecie wprost pośrodku sadu.

Wróciwszy do domu i zobaczywszy kurhan, który w ciągu dnia wyrósł, sąsiad jęknął:

- Toż to ziemia! – mając na myśli, że zmarnowany teren, nadawał się do uprawy.

- Wszystko z ziemi wyszło i wszystko też tam powinno odejść – odpowiedziała Lukieria, oglądając ukazujące się z wysokości przepiękne dale.

Ale, pomimo pełnego lekceważenia agrotechniki, jabłek, wiśni i śliw w jej ogrodzie obrodziło obficie. A u Korziukowa przeciwnie - był nieurodzaj, jedno drzewo nawet całkiem uschło.

- To wszystko z powodu pani „materiałów”! – złościł się. – Nie inaczej – podziemne wody zarazę jakąś na pewno przyniosły.

- Dosyć! - opędzała się sąsiadka. - Na mojej działce nic nie ginie. Po prostu pan oddechu roślinom swoim nie daje: Ciągle coś piłuje, smaruje, polewa - tfu, sprawiedliwie. One przecież też wolności chcą.

Iwan Timofiejewicz namawiał jak najszybciej plony zebrać i na rynek wywieźć, ale Lukieria nie śpieszyła się, i w końcu sad oczyścili karamyszowskie dzieci.

- Nieszczęście-to jakie! Ach, nieszczęście! - lamentował Iwan Timofiejewicz, załamując na piersiach ręce.

A Lukieria z ulgą przeżegnała się:

- I dla mnie korzyść, i dzieciom – dobrze.

- Jak panią za starostę trzymali? Pani roztrwaniała wszystko, chyba?

- Broń Boże! Tam przecież majątek cerkiewny – jak można?

…Jesienią Iwan Timofiejewicz zasugerował dom oszalować.

- Po co? – wzruszyła ramionami sąsiadka.

- Żeby cieplej było.

- Ech, gołąbku! Nie na tym ciepło polega! – i odmówiła.

Przed zimą połowa domu była oszalowana świeżymi deskami, druga dalej czerniała starą sosną.

W międzyczasie Lukieria znów zgromadziła górkę różnorodnych „materiałów”, i w tej górce osiedlił się nowy Trezor.

Pewnego razu zimą Lukieria zaprosiła sąsiada na urodziny. Postawiła butelkę „białej główki”, przygotowała zakąskę, upiekła tort. Iwan Timofiejewicz przyniósł w prezencie kagora:

- Pani damula cerkiewna, boska, tak więc ja kagorka w tym sensie, że i sam wódki nie używam.

Pomyślawszy i nic nie mogąc zrozumieć, gospodyni zdecydowanie wskazała:

- Proszę siadać!

Wypili winka. Lukieria zaproponowała zaśpiewać piosenkę. Sąsiad zaczął ze zmieszaniem odmawiać i Lukieria sama zaśpiewała najpierw „Szumieł kamysz", potem „Tiomnuju nocz”, „Ohoniok” i na koniec „Czto stoisz, kaczajaś, to-on-kaja riabina…”

Cierpliwie dosłuchawszy historii o riabinie, która chciała przeprowadzić się do sąsiada-dęba, Iwan Timofiejewicz zapytał:

- A u pani, przepraszam, oczywiście, oszczędności dużo jeszcze zostało?

- Wszystko się skończyło, gołąbku mój, wszystko! Wymieniać nie ma czego, kupować nie ma za co.

- To niedobrze! Całkiem, wie pani, niedobrze! – I zainteresował się: - Ogrodnictwem, znaczy, zajmuje się pani? A może, prosiaczka?...

- Co pan? – zaprotestowała Lukieria. – Po co? Zostałam ochroniarzem na budowie mostu: noc dyżuruję – noc w domu.

- Ale to przecież, zmarszczył nasadę nosa - całkiem mało pieniędzy.

- A po co ich dużo? Przeżyję! Wie pan, ile ich miałam? Miliony, chyba! Materac był wypchany pieniędzmi – wyobrażasz! Batiuszka cerkiewne pieniądze u mnie przechowywał… Co pan tam zagląda?… przecież nie ten materac – w tym słoma… A dziś wzięłam ostatnie i poszłam wydawać! Przecież… Oj, policzki palą. U mnie tak zawsze od kagorka… Przecież póki są pieniądze, trzeba je wydawać, dlatego że, kiedy ich nie będzie, nie będzie też co wydawać, ot…

- Co więc pani kupiła! – ostrożnie zapytał Iwan

- Strzelbę. Z nabojami. U jednego myśliwego.

- Po co?!

- Chciałam, wie pan, jakiś prezencik sobie zrobić – uśmiechnęła się Lukieria.

- Pięćdziesiąt lat mimo wszystko. Trafiła się strzelba, powiedzieli, nawet dobra strzelba, w dodatku jeszcze z nabojami…

- Źle pani żyje – stwierdził przestraszony Iwan Timofiejewicz – bardo źle.

Opuściła głowę, położyła dłonie na brzegu stołu i ucichła. Sąsiad coś mówił, mówił, ale Lukieria milczała. On obraził się i wyszedł. A Lukieria, odstawiwszy na bok niedopitego kagora, otworzyła butelkę wódki.

Późno w nocy zaśpiewała. Iwan zbudził się. „Fi-i-i…” Po każdym „i” ona nabierała powietrza, tak że każde następne robiło się głośniejsze i wyższe od poprzedniego. W końcu, osiągnąwszy granicę możliwości, ona zerwała się z tej wysokości wyciem bomby: „Fiildiepiersowy czułoczki, fildiepiersowy moi!” (jedwabne pończoszki, jedwabne moje).

- Co z panią się działo? – ze współczuciem zapytał ją na drugi dzień Korziukow.

Lukieria nachmurzyła się:

- Kiedy to?

- A w nocy! Dziś w nocy! Pani ni to śpiewała, ni to krzyczała…

- A-a, rozumiem. To ja się upiłam. Od urodzenia nie upijałam się, a teraz się upiłam. – I, zarzuciwszy strzelbę na ramię, skierowała się ku bramce.

- A pani dokąd?

- Pójdę potrenować: przecież dziś mam iść obiekt chronić – nigdy nic nie wiadomo co, a ja strzelać nie umiem.

- Czyż może pani na coś takiego się porywać? Przecież pani jakby nie było damusia boska i na temat wszystkiego takiego-pozostałego…

Ona z niedowierzaniem popatrzyła na niego spode łba:

- A pan co gołąbku? Naprawdę pan nie rozumie? Przecież to nie ogród, to przecież budowa – sprawa publiczna! Ja komendanta uprzedziłam: jeśli złodziejaszek albo szpieg jakiś wlezie, ja go z marszu… Wybacz Panie! – i przeżegnała się.

- No a co, – Iwan Timofiejewicz zakrztusił się, – co komendant?

- Wal, mówi: jeden raz w powietrze, a potem – strzelaj. Tylko oto on broń służbową da, a ja strzelać nie umiem, tak więc trzeba potrenować.

I tak zaczęła żyć Lukieria: w dzień śpi albo trenuje, w nocy stróżuje albo wypije wódeczki i śpiewa.

Nie wytrzymawszy pewnego razu kolejnego „fi-i”, Iwan Timofiejewicz zastukał w ściankę.

- Proszę wejść – uprzejmie zaprosiła Lukieria. Nikt nie wszedł. – Głupstwo jakieś tam… F-i-i-i…

On zastukał głośniej. Tu w końcu Lukieria zrozumiała, o co chodzi, i przecząco pokręciwszy głową, kontynuowała:

- Fi-ildiepiersowy czułoczki, fildiepiersowy moi…

Sąsiad zaczął bić czymś ciężkim. Lukieria z irytacją westchnęła i wziąwszy pogrzebacz odpowiedziała. Dźwięk wyszedł dźwięczący, nieprzyjemny. Od jego szorstkości sąsiad aż się poderwał.

- I tak ty nie wygrasz – patrząc przez bale, pogardliwie ogłosiła Lukieria i zamieniła pogrzebacz na siekierę. Uderzenia obuchem wyszły choć i ciężkie ale głuche. Wysłuchawszy ich, Iwan Timofiejewicz po prostu zapomniał się w zwycięskiej walce. „Czymże to on tak? – pozazdrościła Lukieria. – Głośno, wyraźnie – wprost zuch! – Odłożyła siekierę, uważnie rozejrzała się i wymyśliła: - No trzymaj się!” Po minucie domem wstrząsnął wystrzał. Sąsiad ucichł.

„Fi-i-i-i-i-ildiepiersowy czułoczki, fildiepiersowy moi!...

Następnego dnia przyszedł dzielnicowy.

- Nie wpuszczę pana – powiedziała przez drzwi.

- Wyłamiemy.

- Będę strzelać.

On pomilczał, obszedł dom, porozmawiał z sąsiadem i wrócił:

- Z jakiego powodu pani tak nie podoba się Iwan Timofiejewicz?

- A panu się podoba?

- To nie ma związku ze sprawą. On jest człowiekiem sprawdzonym, całe życie tu mieszka. Był pierwszym we wsi kołchoźnikiem, pierwszym znowuż ochotnikiem. Kontuzjowany, inwalida…

- Chciwiec on - sprzeciwiła się Lukieria - dla wszystkich - inwalida, a na siebie orać - traktor.

- A pani sama, jak nam wiadomo, religijnym odurzaniem się zajmuje.

- No widzisz co on - zmęczyła się Lukieria - ja ochraniam budowę komunizmu, a ty na posterunek mnie nie puszczasz. Jak to rozumieć? Może, jesteś wrogiem narodu albo szpiegiem? Może, wspólnicy twoi teraz obiekt wysadzają, a ty mnie tu zatrzymujesz, a? Ciebie, dywersanta, rozstrzelać trzeba, zaraz strzelbę załaduję...

Milicjant odszedł.

Stosunki miedzy sąsiadami pogorszyły się. Iwan Timofiejewicz przegrodził sad mocnym szczelnym płotem, potem przegrodził i strych. Zdarzało się teraz, że oni miesiącami się nie widzieli. Śpiewać Lukieria zaczęła znacznie rzadziej – z pieniążkami było krucho, a i zdrowie nie pozwalało. Sąsiad też trochę chorował – już kilka razy zabierano go do szpitala. Tak i żyli, każde na swojej połowie.

Pewnej wiosennej nocy Lukieria zbudziła się z odczuciem nieokreślonego, ale silnego niepokoju. Poplątawszy się tam i z powrotem po pokoju, ubrała się i wyszła na podwórko. Była pełnia – czas upiornych, ponurych cieni. Nagle ogarnął ją dziki, zwierzęcy strach. Ona rzuciła się do domu, zamknęła się na wszystkie zamki, wzięła strzelbę, ale strach nie przechodził.

- Iwanie Timofiejewiczu! – zakrzyczała.

On nie odpowiadał.

Fi-i-i-i-i-ildiepiersowy czułoczki! – i uderzyła w ścianę kolbą karabinu.

Miotała się do rana. Rano wyjaśniło się, że Korziukow zmarł.

Chowała go sama Lukieria – żadnych krewnych sąsiad nie miał.

Urzędnik państwowy objaśnił Lukierii, że całe swoje dobro Iwan Timofiejewicz zapisał na jej korzyść: dwie książeczki oszczędnościowe, plik obligacji i tyle-to rubli gotówką.

„Dlatego, że ona – korona stworzenia, chociaż i żyje niepoprawnie” - brzmiał koniec testamentu.

- Po co? – powiedziała Lukieria z goryczą. Nic z tego nie jest mi potrzebne.

- Jaka więc będzie pani decyzja w takim razie?

- Tyle kalek, sierot…

Urzędnik państwowy ucieszył się i zaproponował podpisać odpowiedni papier.

I zwaliły się na Lukierię cmentarne troski: to kamyk potrzebny, to ogrodzenie, to kwiaty. Zaczęła jeździć na Wagańkowo każdej niedzieli. Jeździła-jeździła i dojeździła się: całkiem w duchu prawego romantyzmu zasnęła pewnego razu wprost na ziemi – na mogile – i przeziębiła się. A gdy tylko przeziębiła się, natychmiast wszystko naprzód zrozumiała. Na początku zaszła do cerkwi: wyspowiadała się, przyjęła Eucharystię.

Potem sprzedała strzelbę, odszukała urzędnika państwowego i zostawiła wszystkie pieniądze.

Na koniec, dokończywszy wszystkie sprawy, uprosiła karamyszewską listonoszkę, aby zachodziła każdego rana „dla kontroli” i położyła się chorować. Pokaszlawszy tydzień, z czystym sumieniem umarła.

Urzędnik państwowy wypełnił jej ostatnią wolę i pochował ją obok IwanaTimofiejewicza.

Spis treści

Tam i z powrotem

Tego dnia Sieroża Biełow nauczył się pływać. Na początku żabką, potem – nie można powiedzieć, że klasycznie, ale – podobnie i na koniec – kraulem. Sprawa miała się w Myszkinie, ładnym nadwołżańskim miasteczku, zachowującym ślady minionego prowincjonalnego majestatu w postaci dwóch ogromnych soborów, hal targowych przy głównym placu i jeszcze – pewnej liczby ceglanych budynków starego budownictwa: mocnych, z przebogatym dekoracyjnym układem cegieł. Sieroża był moskwianinem – jego rodzice wynajmowali tu daczę.

Pływał wzdłuż tratw, przycumowanych do brzegu. Ktoś z dorosłych powiedział, że długość tratw – sto metrów. Potrafiwszy pokonać odległość pięć razy, Sierioża zdecydował, że może teraz przepłynąć Wołgę i zaczął urządzać się do dziecięcych paczek, które od czasu do czasu posuwały się na to przedsięwzięcie. Starsze dzieci go nie brały – wtrącił się do nich i nie zdał egzaminu: «Klasycznym możesz?». - «Mogę». - «A żabką?» - «Też mogę». - «A siekierą?» - «Nie!» - Radośnie odpowiadał Siergiej. «W takim razie nie weźmiemy». Taki egzamin, znaczy.

Co zaś do jego rówieśników - wszyscy oni znajdowali się pod nadzorem i przepływ mógł odbyć się tylko w wypadku pomyślnego zbiegu okoliczności, inaczej mówiąc, - przy jednoczesnej nieobecności rodziców, babek, starszych sióstr, wujów i cioć. Przecież wystarczało żeby ktoś z nich zauważył dzieci oddalające się od tratw, natychmiast zorganizowałby pościg. No i tym samym, przygotowywać się do przepływu trzeba było w najsurowszej tajemnicy.

Zebrało się pięć czy sześć osób, przygotowali się, to znaczy zgromadzili po szpilce – znawcy przekonywali, że od długiego pływania następuje skurcz mięśni i jedyny ratunek – ukłucie. Zeszli się w wyznaczonym czasie. Czterech: komuś nie wyszło. Porozmawiawszy o skurczach i drugim oddechu*, zanurkowali.

Prawdopodobnie, drugi oddech jednak do nich nie przyszedł – tak bardzo długo brnęli. Oczywiście bali się – przecież łowili tu ryby – i z łodzi, i z tratw – i wiedzieli, że pod nimi dwanaście metrów wody: ciemnej, nieprzejrzystej – ledwie na długość opuszczonych rąk przeświecały promienie słońca.

Pomyślnie minąwszy się z karawaną barek, pokonali główny nurt. Z burty ostatniej barki krzyczał coś do nich szyper – Sierioża nie zrozumiał co, jednak wyraz twarzy szypra był uprzejmy.

Następnie drogę pływaków przeciął rybak na łodzi wiosłowej: przyglądał się chłopakom uważnie, nawet z powagą, ale nic nie powiedział.

Pokonawszy w ostatniej rozpaczy zarośla przybrzeżnej trawy, wypełzli wreszcie na twardą ziemię i położyli się niedaleko od przystani wsi Ochotino. Odleżawszy się, długo jeszcze nie decydowali się puścić w powrotne pływanie: chodzili wzdłuż brzegu tu i tam, skręcili w stronę kuchni myśliwskiego domu wypoczynkowego, gdzie wyprosili u kucharki po kawałku cukru, chcieli jeszcze pójść do kina, ale bez spodni nie pozwalano. Wtedy - na cmentarz: znowu przecież zajęcie dla śmiałków.

Powałęsali się między starymi kamiennymi nagrobkami, pozaglądali do cerkiewnych okien, wewnątrz świątyni było ciemno – płonęły czerwone i zielone lampki oliwne i nic więcej nie było widać. Nie spotkali nikogo – widocznie, nabożeństwo tego wieczoru nie było planowane.

Potem znów siedzieli nad Wołgą, rozważając o karach, które mogły ich oczekiwać na przeciwległym brzegu. I tu jeden kawaler, o imieniu Jura, powiedział:

- Ja dziś i bez tego już mamę skrzywdziłem… Ona z nocnej zmiany wróciła, jedzenie przygotowała, a ja mówię: pachnie od ciebie jakoś-tak – szpitalem i toaletą, niedługo cały dom zaśmiardnie…

- A ona co? – zapytał ktoś.

- Zapłakała… „Dla ciebie – przecież – mówi – Jureczku…” przecież ja i sam wiem: pieniędzy zaczęło brakować, więc poszła dorobić jako sanitariuszka, a ja…

- Nic to, matki – one nie obrażają się – ze znajomością sprawy uspokoili go chłopcy. – Wybaczy.

- Wybaczy – zgodził się, wstając. – Dobrze, płynąć trzeba.

Daleko przed nimi błyskały światełka Myszkina i było do tych świateł nie pięćset, a trzykroć po pięćset metrów. Bardzo szybko chłopcy zrozumieli, że zmęczenie ich nie opuściło, że ono tylko przyczaiło się: prąd znosił i znosił – dobrze że jeszcze pomyśleli, aby przed powrotem pójść w górę rzeki, na ile pozwalała lokalna geografia – do ujścia rzeki Juchoti. Tu jeszcze po drodze pojawił się holownik kołowy z tratwami - zbliżać się do niego było niebezpiecznie i chłopaki, tracąc siły, wiosłowali pod prąd, żeby nie stracić z widoku ogni, żeby nie zniosło w nieznaną dal.

Ale oto tratwy mijały ich - na końcówce płonęło ognisko, które oświetlało szałas flisaków i łódeczkę, która chwiała się w falach. Głucha, lepka czarność padła na wodę. Sieriożę ogarnął paniczny strach. Konwulsyjnie popracowawszy rękami oraz nogami i czując, jak siły opuszczają go, zakrzyczał: „chło-paa-ki!” Z dwóch stron odezwali się. I choć głosy te były nie mniej przestraszone, zrobiło się spokojniej.

- Płyniemy! – krzyknął jak można ochoczo.

- Płyniemy! – doleciało z prawej.

- Aha! – z lewej.

...Ocknął się Siergiej od pluśnięć za swoimi plecami: Okazało się, wygramolić się na ląd udało mu się tylko do połowy - nogi pozostawały w wodzie i od czasu do czasu konwulsyjnie drgały. Nie od razu udało się też wstać: pełza, pełza po piasku, a tylko spróbuje wstać - nogi odmawiają.

Jakoś dowlekli się do domu. We trójkę.

A po kilku dniach chowali Jurka. Zdarzenie to przedstawiało się nieuformowanej jeszcze świadomości Sierioży Biełowa wcale nie tym, czym ono było tak naprawdę: Mieszane uczucie zachwytu i przerażenia od współudziału w niepojętej tajemnicy panowało nad chłopcem. Niestety, właśnie tak.

Później kiedy świadomość ustawiła wszystko na swoje miejsca, dusza nie odezwała się – zbyt dużo czasu upłynęło, zbyt dużo. A i biedaczyska tego Sierioża prawie całkiem nie znał – dzieci, jak wiadomo, schodzą się łatwo. „Jak się nazywasz?” – ot i przyjaciele. Schodzą się łatwo, łatwo też rozstają się… Tak więc historia ta w całości swojej z wiekiem tylko bladła.

Zachowały się oddzielne obrazki: uśmiechający się szyper, rybak w słomianym kapeluszu z szerokim rondem i w białej płóciennej koszuli z rozchełstanym kołnierzem, pszczoła, wlatująca do okna cerkwi, wylatująca z powrotem i znów wlatująca... Ognisko flisaków, łódź w ognistych odblaskach burzącej się za tratwami wody... Obrazki utrwaliły się choć i wyraźnie, ale nieruchomo: Fotografie są jak fotografie.

Tymczasem kilka słów, rzuconych przez przypadkowego przechodnia, które poraziły Siergieja Biełowa oczywistą, jak wydało się mu, bezsensownością, oblekły się z czasem w surowe realne kształty i z wiekiem zaczęły coraz częściej, coraz bardziej niepokojąco i surowo sprawdzać wytrzymałość jego ducha: Kiedy odprowadzali Jurka, nieznany staruszek, przechodzący obok, zainteresował się, kogo chowają, a usłyszawszy odpowiedź, z niespodziewanym uśmiechem stwierdził:

- Szczęśliwy. Jakie tam u niego grzechy? A tu – machnął ręką – żyjesz, żyjesz i tylko mnożysz swoje przewinienia…

- Ty co, dziadek, zbzikowałeś? - szorstko zapytano go z tłumu.

- Nie zbzikowałem - spokojnie odpowiedział. - Po prostu zmęczyłem się! Zmęczyłem się życiem! - I poszedł swoją drogą.

*Drugi oddech - Stan, następujący po ostrym zmęczeniu, pojawiającym się w początkowym okresie intensywnej pracy mięśni (np., podczas biegu na średnie i długie dystanse) i charakteryzujący się poprawą samopoczucia i nierzadko podwyższeniem wydolności.

Spis treści

Na owsach

Po raz pierwszy trafiłem na polowanie na niedźwiedzie jeszcze w młodości: Jak wziąłem strzelbę, tak i poszedłem na niedźwiedzia - Kołoban zaprosił.

Leńka Kołoban - jasnooki i jasnowłosy - był jedynym chłopem na wsi, jeśli oczywiście nie liczyć dziadka Siemiona. A dziadka Siemion liczyć wcale nie należało: on chociaż i heroicznej przeszłości człowiek, ale teraz tygodniami nie wychodził z chaty. Wychodził tylko po to, żeby, przerzuciwszy przez ramię związane sznurem walonki, udać się boso po zakurzonej drodze «na germańską» albo «na japońską» - czyli był już, jak się mówi, całkiem lichy.

Kołobanowi tego dnia zepsuł się samochód i w żaden sposób nie można było go naprawić, dlatego że potrzebnej części w warsztatach nie było. Mechanik udał się do miasta, a Kołoban – do mnie.

- Ty kiedykolwiek na owsach polowałeś?

- Na owsach – nie – przyznałem się, choć i szczerze, ale z taką powagą w głosie, która mogła oznaczać tylko, że już inne rodzaje polowań doskonale znam. W rzeczywistości sprawy miały się inaczej i dobrze jeszcze, że Kołoban był do czysta pozbawiony chytrości, a to zapytałby mnie o polowaniu w jęczmieniu, powiedzmy albo w pszenicy, i ja, całkiem możliwe odpowiedziałbym: „A jakże, a jakże, zdarzało się i niejednokrotnie”. Pośmiałby się wtedy ze mnie, a ja całe życie z powodu tej bredni wstydziłbym się. ale Kołoban z powodu swojej wrodzonej prostoduszności w szczegóły nie zagłębiał się.

Przyprowadził mnie na maleńkie pole, oddzielone od dużych, otaczających wioskę pół wąskim pasem lasu, wspiął się, jak po drabinie, po gałęziach starego świerku na pięciometrową wysokość, wygodnie urządził się tam – usiadł na jednym grubym sęku, nogi postawił na drugim – a mi wskazał osikę, stojącą naprzeciwko:

- Nie kichać, nie kaszleć, nie ruszać się, póki nie gwizdnę, zrozumiałeś?

Kiwnąłem z niedbałością doświadczonego człowieka, przeszedłem pas i wlazłem na osikę. Od tego wieczoru dobrze zapamiętałem, że u osiki w odróżnieniu od świerku albo sosny gałęzie są źle przystosowane do siedzenia - rosną pod kątem ostrym do pnia.

Po pół godzinie jedna noga mi spuchła, po godzinie zacząłem tracić świadomość - wydało mi się, że po lesie wałęsa się dzikie zgromadzenie: koń, pies, prosiak, kaczki, kozioł - coś prychało, chrząkało, skrzypiało, krakało, poszczekiwało, gałęzie trzeszczały...

Jednak Kołoban milczał i ja – nie „ruszałem się”

Potem, w nieprzeniknionej już ciemności wracając do domu, w świetle latarki zobaczyliśmy nad strumykiem ślady niedźwiedzicy i dwóch niedźwiedziątek – tego samego towarzystwa, które chodziło wokół pola i które ja na słuch z powodu braku doświadczenia przyjąłem za zgromadzenie zwierząt domowych. Zobaczywszy ślady, pamiętam, odciągnąłem kurki i trwożnie się rozejrzałem.

- Ostrożna – westchnął Kołoban – wyczuła. Teraz – daleko, odprowadziła niedźwiedziątka. A gdzie samiec?.. przedtem niedźwiedź chodził, u tego ślady znacznie większe, a tych ja i nie widywałem…

On poprosił mnie „mocno” nie martwić się i obiecał, że już jutro niedźwiedzia na pewno zdobędziemy.

- Nie inaczej jak na cudze pole przeprowadził się – na głos myślał Kołoban. Zwabić by go, ale czym?

- Miodem – zaproponowałem machinalnie, wsłuchując się w szelest listowia.

- Skąd go nabrać tyle, tego miodu?.. Przecież to trzeba, żeby niedźwiedź zapach z trzech kilometrów wyczuł… A co jeszcze one lubią?

- Ryby – przypomniałem film dokumentalny, w którym niedźwiedź kamczacki polował na ryby.

- No! To inna sprawa! Ryby my jutro ile chcesz zdobędziemy: u mnie niewód – sto metrów, chodźmy… A czemu ty kulejesz? – oświetlił mnie latarką. – Przecież ty z tyłu jak trójkąt się zrobiłeś – ot ciekawe… Ja takiego i nie widywałem nigdy… - W jego głosie nie było nawet cienia kpiny. – Jutro deszczułkę z sobą weź – jaki-taki pomościk wyjdzie.

Następnego dnia łowiliśmy ryby. Jeden koniec niewodu przywiązaliśmy do krzaka, odpłynęliśmy na płaskodence – ja wiosłowałem, a Kołoban zręcznie opuszczał do wody „pudosze” – ciężarki z wypalonej gliny – i pilnował, aby siatka nie zaplątała się i nie przekręciła się. nastawiwszy niewód, przycumowaliśmy do brzegu i zaczęliśmy ciągnąć – niewód nie poddawał się.

- Raz, dwa, ciągniemy! – wydał komendę Kołoban.

Gorliwie szarpnęliśmy - niewód poszedł łatwo - i wyciągnęliśmy tylko sam górny sznurek z korkowymi spławikami. Kołoban popatrzył na sznurek, na jezioro, na mnie i szeptem zdumiał się: „Matko święta-a, a gdzież są pudosze?” Dlaczego aż tak zdziwił go brak ciężarków, kiedy zniknął sam stumetrowy niewód - nie wiem.

Pomilczawszy, Leńka spokojnie powiedział:

- Tu na dnie pień leży, dawno temu do wody wpadł…

- W takim razie dlaczego my… tu?..

W zamyśleniu wzruszył ramionami i jasne jego spojrzenie wcale nie przygasło.

A na owsy więcej z nim nie trafiliśmy – znów uciekł dziadek Siemion i uciekł skutecznie: szukaliśmy go całą wsią, szukaliśmy dzień i drugi. Na trzeci – my z Kołobanem znaleźliśmy. W starej stodole oddalonej o ponad dziesięć kilometrów. Poprowadziliśmy do domu i po drodze dziadek nie przestawał ze zdziwieniem mamrotać:

- I czegoż oni się pchają? I czego wrogowie ciągle lezą na nas?..

- Ty o kim? – zapytał Kołoban.

- I tysiąc lat temu, i pięćset, i sto, i trzydzieści…

- A ty co – wszystko pamiętasz? Ile lat masz sam, dziadku?

Rachunek jego lat był bezpowrotnie utracony.

- I za carów, i kiedy jeszcze carów nie było, i za naszej władzy… I czegoż oni się pchają, i czego oni lezą na nas?..

- A o kim ty?

- Proszę! – On wyjął z kieszeni złożony urywek gazety i podał nam: - Sytuacja międzynarodowa… poczytajcie!..

- W wychodku to znalazłeś? – zainteresował się Kołoban rozkładając gazetę.

Dziadek Siemion obraził się, nie odzywał się.

Tylko skończyliśmy epopeję ze staruszkiem, jak przywieźli dla Kołobana części, naprawili samochód i pojechał mój wspólnik wypełniać kolejne zadanie. A wkrótce przyszła mi pora wracać do Moskwy.

- No cóż – powiedział Kołoban na pożegnanie – polowanie na niedźwiedzie już znasz, następnym razem zajmiemy się wilkami. – Był całkowicie poważny.

Dziadek tejże jesieni poszedł wojować z kolejnym „najeźdźcą” i już więcej nikt nigdy go nie spotkał. „Przepadł bez wieści podczas kampanii jesiennej” – żartują nawet do dziś jego ziomkowie.

Spis treści

Dachau

Poznaliśmy się w czytelni wielkiego archiwum: obaj zamówiliśmy te same dokumenty historyczne. Rywalem okazał się Niemiec z byłych Niemiec Wschodnich. On jako-tako rozmawiał po rosyjsku, zaczęliśmy rozmawiać i, odłożywszy dokumenty historyczne, udaliśmy się do najbliższej kawiarni na pogawędkę.

Niemiec znał wszystkich rosyjskich kapłanów, służących aktualnie w Niemczech, nazywał ich po imieniu i bardzo się ucieszył, kiedy wśród nich znalazł się jeden mój znajomy. Następnie opowiedział o problemach gospodarczych prawosławnych parafii, o remontach świątyń, szkole dyrygentów...

Tu ja mówię: a pan którą, powiedzmy, stroną dotyka tego tematu? Okazuje się, że stroną niełatwą i wyjątkową. On – historyk, zajmuje się studiowaniem hitlerowskich obozów koncentracyjnych, a trzeba powiedzieć, do obozu śmierci Dachau zsyłano prawosławnych duchownych Europy Południowej. I nie tylko duchownych, ale i najwyższych hierarchów: na przykład, Serbskiego Patriarchę Hawriiła, biskupa Nikołaja Wielimirowicza...

On opowiedział, jak niedawno w Dachau budowano prawosławną cerkiew – drewnianą, jak obok niej sadzono brzózki. Tam też wybudowano świątynie innych chrześcijańskich konfesji i synagogę. Wzniesiono wspólny krzyż w intencji zmarłych, przed synagogą – memorę-siedmioramienny świecznik. Później, prawda, krzyż musiano zabrać, memora pozostała...

Z naszymi kapłanami konsultował się w sprawach, związanych z cerkiewnym życiem więzionego duchowieństwa: przecież w barakach trzeba było służyć nabożeństwa, przyjmować Eucharystię. Pisano prośby, które rozpatrywała władza obozu, czasami pozwalała, czasami odmawiała. Jeśli pozwalała, stawiała pewne żądania... i wszystko to na papierze – z podpisami, pieczęciami, rezolucjami, z dokładnym wskazaniem czasu. Niemiec opowiedział, że i na aktach rozstrzelań czas był wskazywany w najwyższym stopniu punktualnie: wystrzał nastąpi o tej-to godzinie tyle-to minut – podpis oficera, śmierć następowała po tylu-to minutach – podpis lekarza.

Tak samo dokładnie wypełniano w Dachau ankiety – było nawet pytanie o wyznanie. Cokolwiek ukrywać nie miało sensu – i tak śmierć. Niemiecki historyk powiedział, że przez jego ręce przeszły tysiące spraw: przytłaczająca większość więźniów – radzieccy oficerowie. Prawie wszyscy oni – prawosławni, czasami – muzułmanie, żadnych innych – nie było. „Innych – nie było”, jednoznacznie powtórzył, między innymi zauważył, że wojnę tę wygrało ostatnie pokolenie chrzczonych rosyjskich ludzi. Potem chrzcić praktycznie zaprzestano i wszystkie kolejne batalie kończyły się nie tak imponująco.

I tu rozstaliśmy się: dopiwszy kawę, on znów poszedł do archiwum – ja z szacunkiem ustąpiłem mu prawo do dokumentów historycznych.

Spis treści

Na rybach w Finlandii

Wiadomo, że najbliżsi krewni czasami tak rażąco różnią się między sobą: i zewnętrznie, i charakterem, i przyzwyczajeniami, i upodobaniami, i sposobem życia – że sam fakt ich pokrewieństwa najwyraźniej niezaprzeczalny – wydaje się czymś zagadkowym i dziwnym. O różnicach między sąsiadami i nie ma co mówić.

Te same wzorce stosuje się do całych rodzin, plemion i narodów. Weźmy na przykład naszych historycznie, starych sąsiadów: Chiny, Japonię, Turcję - zupełnie inna kultury, inne tradycje. Nie przypadkiem rosyjska emigracja nie mogła osiedlić się na tych ziemiach i rozproszyła się, kto do Australii, kto do Ameryki, kto do Paryża.

Rozważania można by kontynuować również na przykładzie mnóstwa nowych sąsiadów a w szczególności – naszego najbliższego krewniaka, jednak kraje te są jeszcze bardzo młode, i często chorują, z tego powodu do poważnych porównań wykorzystywać ich niezręcznie. Na przykład Finlandia. Państwowości - niecałe sto lat, ludzie żyją w spokoju, równowadze i dostatku. I chociaż nasze niepodobieństwo ogólnie znane, historia, która przydarzyła się grupie rybaków, może dopełnić je kilkoma, choć i mało znaczącymi akcentami.

Zaczął się ten niezapomniany połów na Półwyspie Kolskim. Łowili w rzekach, jeziorach, a następnie zaczęli wybierać się przez Petersburg do Finlandii, ale spotkali się z funkcjonariuszami straży granicznej. Ci powiedzieli, że nie trzeba jeździć tak daleko, dlatego że w pobliżu, na naszym terytorium, Finowie wycinają las, tam też jest punkt przejścia granicznego i wszystkie problemy zostaną rozwiązane.

Przez przejście graniczne przeszliśmy łatwo, ale na wyrębach pobłądziliśmy: to do karczmy zajechaliśmy, to kancelarię naczelnika wzięliśmy za fińską pograniczną forpocztę. Finowie, ani trochę nie zniechęceni pojawieniem się czterech jeepów z rosyjskimi numerami, wskazywali dokądś rękami i coś mówili prawie po rosyjsku. Nasi zrozumieli tylko dwa słowa: «daalekoo» i «aasfaalt».

Domyśliliśmy się dołączyć do załadowanych dłużycami samochodów. Te wyjechały na asfaltowaną drogę i zatrzymały się przed światłami sygnalizacyjnymi. Tuż za światłami był przejazd kolejowy i budka, jakie zwykle buduje się w podobnych miejscach. Nasi poczekali-poczekali na pociąg, ale on tak i nie pojawił się. Tu czerwone zmieniło się na zielone, samochody ruszyły, jeepy - za nimi. Obok budki stał wóz policyjny i u rybaków pojawiły się pewne podejrzenia, ale słowa, które w pojęciu Finów oznaczały, że trzeba przejechać «daalekoo» - kilometr po bezdrożu do «aasfaalt», gdzie właśnie znajdowało się przejście graniczne, nasi przyjęli całkiem inaczej. Oni pojechali po asfalcie i pojechali daleko.

Droga była wspaniała i pozwalała prowadzić samochody z prędkością sto sześćdziesiąt na godzinę. Znak z nazwą miejscowości w obcym języku trochę zachwiał pewność rybaków, ale nie bardzo. A oto kiedy zobaczyli na chodniku dwie kobiety w kolarskich kaskach, spacerujących z kijami narciarskimi w rękach, wszyscy gwałtownie zahamowali, omal się nie pozderzali.

Ochłonąwszy po wstrząsie, rybacy wysiedli z samochodów i po mrocznych rozmyślaniach, zmuszeni byli uznać, że znajdują się całkiem nie w Rosji. Jeden powiedział, że teraz to zdrowotna moda - chodzić z kijkami, żeby odciążać nogi. Drugi zaprzeczył, że kijki mogą jedynie pomagać podczas ślizgu na nartach, jazdy na rolkach, podczas wspinania się pod górę, ale w żaden sposób przy chodzeniu po równinie. Trzeci nie mógł zrozumieć, po co kaski rowerowe. „A skąd i dokąd one mają zamiar padać”? – pytał w roztargnieniu. Ale któż mógł mu odpowiedzieć? Pozostali też mało co rozumieli. Jednak trzeba było wracać do granicy.

W drodze powrotnej napotkali samochód policyjny, ale nawet nie zauważyli, czy on stoi, czy jedzie.

Kiedy podjechali do budki, był tam jeden żołnierz. Wyjaśniło się, że oficerowie pojechali do miejscowości, gdzie cztery dżipy, które naruszyły granicę, przekroczyły prędkość. I rybacy zrozumieli, że samochód policyjny jechał, a nie stał. Z pomocą gestów i chaotycznej mieszaniny rosyjskich, angielskich i niemieckich słów próbowali dowiedzieć się, czemu oficerowie ich nie zatrzymali. Okazało się, nie zdążyli uprzytomnić sobie. Ale potem uprzytomnili i teraz będą wracać. Ale najpierw zajadą do wsi, gdzie u miejscowego policjanta wezmą dane o przekroczeniu prędkości przez nasze auta – ten wszystko zarejestrował radarem. „Jeśli oni będą tak pędzać – zrozumieli rybacy – trzeba będzie czekać ze cztery godziny. A to i całe sześć”. I rozsiedli się na odpoczynek. Kto spacerował, kto spał w samochodzie, a jeden, otworzywszy drzwiczki, bokiem przysiadł na siedzeniu, gryzł płotkę kaspijską i popijał ją piwem z puszki.

Co chwila podjeżdżały ciężarówki załadowane dłużycami, zatrzymywały się na czerwonym świetle, żołnierz coś notował w dzienniku, włączał zielone światło i kurski las wyruszał do Finlandii.

W końcu przyjechali oficerowie. Jeden z nich, bardzo przekonujący swoimi rozmiarami, nakazał wszystkim wyjść z samochodów. Tu należy wspomnieć, że towarzystwo składało się z byłych komandosów walczących w Afganistanie. Oni i w młodości ważyli po kwintalu z hakiem, a teraz i całkiem nagromadzili potęgi. I kiedy piąty czy szósty z nich, przecierając oczy, stąpił na ziemię, oficer uczynił powstrzymujący gest ręką. A kiedy wyszedł kolejny, wystawił przed sobą i drugą rękę.

Po czym, z trudem dobierając słowa, wyjaśnił, że nasi pogranicznicy uprzedzili go o wszystkim i on przepuściłby samochody bez jakiegokolwiek zatrzymywania, ale teraz trzeba płacić mandat za przekroczenie prędkości. „Nie ma problemów, dowódco” – i rybacy jak zwykle poleźli po pieniądze. Ale okazało się, że problemy są i dalsze wydarzenia wymagały od wszystkich obecnych wyjątkowego napięcia psychicznego.

Oficer rozłożył na masce swego samochodu tabelę mandatów i długo-długo ją studiował. Okazało się, że skala kończyła się na dwukrotnym przekroczeniu prędkości. A dla terenu zabudowanego było to sto dwadzieścia kilometrów na godzinę. „Mandat za sto dwadzieścia” prosili męczennicy. „Ale jechaliście sto sześćdziesiąt” – informował oficer. „Bierz za sto sześćdziesiąt” – łatwo zgadzali się. „Ale za sto sześćdziesiąt nie można, można tylko za sto dwadzieścia”. Przeciągało się to dość długo. Proponowali mu zapłacić już i za dwieście, i za pięćset, lecz on chciał za sto sześćdziesiąt, a takiej liczby w tabeli w żaden sposób nie można było znaleźć. „Nie było po co tu jechać – wzdychał siedzący z piwem i płocią – na ostatnim jeziorze był dobry połów”.

Ktoś zainteresował się nagle, z jaką prędkością można było pełznąć po szosie. „Siedemdziesiąt” – wyjaśnił oficer. „No więc, może, podwoić tę prędkość, przecież my i po trasie jechaliśmy z przekroczeniem? I ukarzecie nas nie za przekroczenie w terenie zabudowanym, a za przekroczenie prędkości na trasie – przecież ono nastąpiło jeszcze wcześniej?” – zapytał bez jakiejkolwiek nadziei w głosie. Oficer znów długo patrzył do tabeli, milczał, potem wyrzekł: „Tak”. Tak oto dobili targu na sto czterdzieści. Dlaczego – nasi tak i nie zrozumieli. Jednak już zaczęli przyzwyczajać się do tego, że życie staje się coraz bardziej zagadkowe.

W tym momencie nadjechał samochód z celnikiem i tłumaczką – wiejski policjant nie spał i dalej bił na alarm. Przeszedłszy wzdłuż samochodów, celnik zapytał za pośrednictwem tłumaczki, czy rybacy nie wiozą produktów alkoholowych i spożywczych. Oni odpowiedzieli, że już dawno wszystko zjedli i wypili. Wtedy celnik jeszcze raz przeszedł wzdłuż aut i powtórzył pytanie. Otwarto mu bagażniki. Do bagażników nie zajrzał, a panienka poinformowała, że w rękach jednego z mężczyzn piwo i płoć, czyli akurat produkt alkoholowy i spożywczy. Ten ze zdziwieniem popatrzył na rybi kręgosłup, na pustą puszkę i chciał już rzucić je pod nogi, ale panienka uprzedziła, że będzie to naruszenie ekologii. Trzeba było odnieść do kosza.

W końcu odprawa celna zakończyła się, pogranicznicy ostemplowali paszporty i kolumna ruszyła dalej. Całą drogę jechali około stu osiemdziesięciu, przed terenem zamieszkałym zmniejszyli do pięćdziesięciu pięciu.

Na drugi dzień opanowywali rybołówstwo po-fińsku: W przydrożnej kawiarni kupili kupon z zaznaczeniem czasu połowu i «koski» - bystrza (progu rzecznego) - na którym im pozwalało się łowić ryby o długości nie mniej niż czterdzieści centymetrów.

Znaleźli rzeczułkę. Specjalny znak potwierdzał, że „koski” znajdują się właśnie tu. Przed progiem, który okazał się niedużym bystrzem, na wyasfaltowanym placu stały dwa samochody. Obok pod wiatą były złożone obrzynki desek, nad nimi wisiała piła kabłąkowa. Na brzegu, w betonowym kręgu, jakie wykorzystywane są do budowy studni, płonęło ognisko. Nad wodą – rzeźbiony stolik, obity z wierzchu nierdzewną blachą.

Dwóch miejscowych amatorów wędkowało. Ubrani w kombinezony do nurkowania, zaszli po pas do wody i wędkami muchowymi rzucali i ciągali sztuczne muszki. Wartość umundurowania i sprzętów każdego z tych zwolenników arystokratycznego wędkarstwa zbliżała się do wartości niedrogiego samochodu.

Nasi ponuro poobserwowali jałowe ćwiczenia wirtuozów i wpadli w zadumę: czy to pojechać do następnej «koski», czy to - do hotelu, obok którego był bardzo dobry sklep spożywczy. Była i trzecia propozycja: wracać z powrotem, do ostatniego jeziora, gdzie brał okoń a i szczupak się łowił. Póki dyskutowali, jeden z naszych poszedł do samochodu, wziął zwykłą wędkę, znalazł w kałuży długiego szarego robaka i, zawiesiwszy go, zarzucił swój prostacki sprzęt pod najbliższy kamyk bystrza. Złapał się łosoś. Wirtuozi skamienieli: zapomnieli o swoich sztucznych muszkach, zrobionych z piór zwrotnikowych ptaków i stali nie ruszając się. Pozarzucawszy tego samego robaka, złapawszy i puściwszy parę drobnych rybek, nasz mistrz powiedział, że na tym bystrzu dwie duże ryby nie mogły się zmieścić, następna podejdzie nie szybko i złożył wędkę.

Łosoś wetchnął jakby zachwyt w serca podróżników, jednakże asfaltowany plac, nierdzewny stół i drwa pod daszkiem z jakiegoś powodu ciążyły im. A znak drogowy, wskazujący, że kamienie z falami to są właśnie «koski» wcale nie poddawał się uświadomieniu. Jeden z rybaków znów zaproponował wracać na Kolskie i okazywało się, że jeśli wyjechać od razu teraz, to można zdążyć do wieczornej zorzy. „Do Finlandii już pojechaliśmy - podsumował, - powędkowaliśmy”.

W tym czasie dwóch miejscowych specjalistów ciągle stało bez ruchu. Ktoś nawet chciał sprawdzić stan ich zdrowia, ale lenił się iść do samochodu po kombinezon, zakładać go, leźć do wody, potem zdejmować, pakować…

Po krótkich rozterkach zawróciliśmy do domu – do tego samego, ostatniego, jeziora, gdzie dobrze brał okoń i szczupak się łowił.

Spis treści

Dzień medyka

Za każdym razem, przyjeżdżając tu, zatrzymywałem się w domu, wybudowanym dla lekarzy sanatorium. Teraz ruina, sanatoria zniszczone, lekarze bez pracy. Rankami budzą mnie konsylia za oknem: to leczą kota, to psa. Ich w podwórku – i tak bez liku, i karmić nie ma czym, a one ciągle idą, kuśtykają, pełzną: zniekształcone, chore. Prawdopodobnie, po znakach rozpoznają, dokąd przed nimi kalekie i chore się wlokły. Raz wprost na podwórku owczarka operowali – samochód go uderzył. Narkozę trzeba robić, a żył pod sierścią znaleźć nie mogą, ale potem gdzieś na łbie znaleźli… Owczarek ten z nałożonymi na tylne łapy szynami tak i żył przy klatce schodowej, dopóki nie wydobrzał, potem odszedł – gdzieś był jego gospodarz…

Dziś święto – Dzień Służby Zdrowia. Słońce jeszcze nie sięgnęło wierzchołka cyprysu, stojącego przed domem – znaczy, jeszcze nie ma siódmej. Ale pod oknem anestezjolog z chirurgiem dyskutują o kolorystyce nowonarodzonych kociąt – my znów o przybytku.

Dziś powinienem koniecznie nałapać ryb. I wskazane, jakichś dobrych, dużych, żeby nie tylko kotom – im łowię codziennie, a z okazji święta – może nagotujemy uchy. Schodzę w dół, bliżej rynku, witam się z taksówkarzami i jeden odwozi mnie do niedokończonego sanatorium. Tam z betonowych falochronów dobrze wędkować. Podjeżdżamy, a na każdym segmencie ludzie: jedni stoją wprost na głowach, inni – w jeszcze bardziej dziwacznych pozach.

- Mają coś w rodzaju zjazdu – powiedział taksówkarz – wczoraj wzdłuż całej trasy cherlawi ze zwiniętymi dywanikami wlekli się.

- Ale oni, mówię – mogą stać wszędzie, choćby wzdłuż drogi, a ja łowić – tylko w wodzie.

Idę do pierwszego-lepszego segmentu, gdzie i woda głębsza, i przeszkód podwodnych mało. Tam dwóch chłopców i dziewczyna. Prawdopodobnie pozycja w jakiej oni trwają ma jakąś nazwę, ale ja człowiek niewtajemniczony i nawet opisać sensownie nic nie mogę: głowy – na wierzchu, rękoma stoją na dywanikach, a nogi zadarte tak, że stopy znajdują się za uszami. Klauni czasem w prawie takich pozycjach skaczą na rękach po podłodze, tylko nogi u klaunów przy tym sterczą do przodu, a nie chowają się za uszami.

Podchodzę, witam się. Z lekka poruszając bosymi stopami, całkiem przyjaźnie witają się. pytam, czy mogę tu wędkę zarzucić?

- Proszę bardzo – mówią – nam to wcale nie będzie przeszkadzać.

Rozłożyłem się i łowię, trafia się wszelka drobnica. Tu z plaży przychodzi ciekawski. Ci ciekawscy – oni tacy sami: wąsaci, tędzy faceci.

„A czo pan tu robi?... A czo bioro?... A jeho jeści można?... A jak jeho przyrzodzać?...”

Stoi za plecami, patrzy. Jeśli teraz złowi się coś ciekawego, to jutro ukochany falochron będzie zajęty: na moim miejscu usiądzie wąsaty facet, obok – jego żona, a po bokach – dzieci. Ale ryby przestały brać. Opalamy się.

Pojawia się jeszcze jeden człowiek ze zwiniętym dywanikiem. Chyba to wielki nauczyciel. Uczniowie przyjmują normalne pozycje i młodzieniec entuzjastycznie referuje, że jego przyjaciółka opanowała coś nowego.

- Dobrze, dobrze – wspiera nauczyciel.

Stojąc na jednej nodze, dziewczyna bierze rękoma drugą nogę, zakłada ją za plecy i zgina na talii.

- To – nowy stopień duchowej doskonałości! Wielkodusznie ocenia nauczyciel, a ja wzdycham: kręcisz się tu wśród wstydu i grzechów, opędzasz się od pokus – gdzie się opędzisz, a gdzie i nie bardzo – i tylko wydaje się, dobrnąłeś do pierwszego szczebelka: bach! – znów w kałuży. Całe życie tak w błocie leżysz i w dodatku jeszcze z rozbitą twarzą. A u tych: nogę za plecy założysz – i masz gotową duchową doskonałość!

Podchodzi do nas i z uprzejmością wypytuje, co i jak się łapie.

- A czo ty łysy? – interesuje się facet. – I czo chłopczyki twoje – łyse?

- To żeby promieniowanie kosmiczne łatwiej do mózgu przenikało – wyjaśnia nauczyciel.

- A-a – kiwa wąsaty i zamyśla się: Może, głowę myć częściej?

Uprzejmie pożegnawszy się i pożyczywszy udanego połowu, uczestnicy zjazdu odchodzą.

- Czoż ja nie zapytałem? – wykrzykuje nagle facet.

- O co? – mówię.

- A czoż oni tedy dziwczyn na goło nie strzygo?... Czyż promieni kosmicznych im szkoda?...

Gruba ryba nie bierze. Kotom to ja nałowiłem, a oto pod święto – nie udało się.

Trzeba będzie w drodze powrotnej kupić konserwy.

Zbieramy się w stareńkiej willi: przed rewolucją była tu czyjaś dacza, a potem – mieszkania komunalne: w każdym pokoju po rodzinie. U naszej gospodyni, oprócz pokoiku, oszklona weranda, gdzie właśnie świętujemy. W towarzystwie – trzy lekarki wieku emerytalnego i jedna była ich pacjentka, jeszcze bardziej szacownego wieku.

Na wszystkich – butelka szampana, ale okazało się i tego wystarcza: lekarki zaczęły na wyścigi wspominać dobrobyt półwiekowej dawności, kiedy uzdrowiska rozkwitały, a lekarzy byli na tyle gramotni, że nawet chorych leczyli. I tu byłą pacjentkę przeniosło do jeszcze bardziej odległych, przedwojennych czasów: zaczęła opowiadać, jak w wieku szesnastu lat chodziła w Moskwie na lodowisko – a ona była rodowitą moskwianką – i towarzyszyli jej dwaj młodzi kawalerowie. I podnosiła ręce, dlatego że oni byli wysocy, a ona – miniaturowa, jaką i pozostała, i brali ją za ręce, i tak, we troje ślizgali się…

Z gracją machnęła rękoma i – umarła… Twarz biała, z ust piana, lekarki sprawdzają puls – pulsu brak. Ja – do pokoju: modlić się przed ikonami wielkomęczennika Panteleimona i świętego Łukasza. Emerytki faktycznie były gramotne: natychmiast odnalazły najbardziej potrzebne lekarstwo, zrobiły zastrzyk i policzki byłej pacjentki zarumieniły się. Wkrótce odzyskała przytomność, dowiedziała się o tym, co zaszło, ale nie chciała uwierzyć.

- Żartujecie – powiedziała zdumiona.

- Wcale nie żarty, a śmierć kliniczna – postawiły diagnozę lekarki.

- Nagle od czego?

- Same nie rozumiemy – i zaczęły opowiadać jej, co wydarzyło się przed śmiercią.

Jak tylko doszły do lodowiska i kawalerów, ona wykrzyknęła:

- Tak, tacy piękni, wysocy – machnęła rękoma i umarła jeszcze raz…

Ja znów do ikon świętych lekarzy. Powtórzyły poprzedni zastrzyk, potem u sąsiadki znalazł się pasujący środek – wstrzyknęły i jego: puls pojawił się, ale ciśnienia nie było. „Erka” odwiozła ją do miejskiego szpitala, my przyjechaliśmy w ślad. Tam wyjaśniło się, że u naszej sąsiadki nawykowe zwichnięcie barku, że w młodości znosiła uraz dość cierpliwie, a teraz nastąpił wstrząs bólowy, który był ponad siły osłabionego organizmu. Rękę nastawili, zabandażowali, powiesili na temblaku. Wzięliśmy taksówkę i po drodze dosłuchaliśmy elegię o romantycznych kawalerach, dobrze że ręka była unieruchomiona. I tak cieszyliśmy się ze wszystkiego: i ze szczęśliwego wskrzeszenia, i z Dnia Służby Zdrowia, z okazji którego złożyliśmy życzenia wszystkim lekarzom i pielęgniarkom szpitala, i ze wspomnień o tych bardzo odległych, ale wspaniałych wieczorach w zimowej Moskwie.

Przed samym domem, kiedy ostrożnie wyjmowaliśmy z samochodu poszkodowaną, spotkaliśmy dwoje porannych młodych ludzi: o zmierzchu śpieszyli dokądś z dywanikami. Zainteresowali się tym co zaszło, ja krótko wyjaśniłem.

- A u nas powiedział chłopak – zwichnięć nie bywa.

- Wy – mówię – chyba nie macie, co wspominać. A nasze życie pełne takich wspomnień, że zwichnięcia na razie, na szczęście, zdarzają się.

Spis treści

Siła niemocy

Zajechałem do monasteru przenocować i trafiłem na imieniny przełożonego. Świętowali oczywiście w dzień, a na kolację dojadali ostatki rybnego ciasta – innych śladów święta nie pozostało. Potem poszliśmy nad jezioro przespacerować się. Właściwie jezioro było trochę odległe, ale jedna z jego zatok przylegała do murów monasteru. Tam na brzegu stały ławki, na których, jak można było przypuszczać, lubili odpoczywać nieliczni mnisi. Rozsiedliśmy się - swobodnie i nawet jakoś chaotycznie i z dala od siebie, żeby zachowywać odosobnienie, ale przy tym widzieć się i słyszeć się. Przełożonym był starszy ihumen, przysłany z wielkiego monasteru. Do nowicjuszy, niezależnie od ich wieku, odnosił się jak do małych dzieci, nazywał ich urwisami, niegrzecznotami i innymi podobnymi imionami, zachowując przy tym surowość w służbowych i rzeczowych relacjach.

Z prawej strony od niego siedział szczupły pokorniś z wielkimi, jak spodki, ni to szarymi, ni to błękitnymi oczyma. On, jak mi opowiedział przełożony, był ze staroobrzędowców, mieszkaniec Północy. Wczoraj uratował wyrostka: wiejski młodzian sprawdzał ojcowskie sieci i zaczepił się, wypadł z pontonu i zaczął tonąć... Ten, z oczyma jak spodki, usłyszał krzyki, przybiegł, popłynął, zdążył...

Nie wiem, ile już czasu spędziliśmy tak w ciszy i kontemplowaniu jesiennego wieczoru, gdy wtem pokorniś ostrzegł:

- Zaraz nastąpi walka – i wskazał na gęsi, wpływające do naszej zatoki.

Przełożony pytająco popatrzył na niego

- To stado z cukrowni. W nim, chyba, ze czterdzieści czy pięćdziesiąt sztuk.

- No i co? – nie rozumiał przełożony.

- A to, że zatoka należy do gęsi wioskowych – oto one, siedem sztuk, pluskają się przy brzegu…

I opisał zbliżające się wydarzenia. Wyglądało na to, dobrze znał prawa świata zwierząt, dlatego że nadchodząca epopeja rozwijała się w ścisłej zgodzie z jego przewidywaniami.

Jak tylko wioskowe zauważyły wtargnięcie nieprzyjaciela, wszystkie w ślad za swoim przywódcą rzuciły się na przełaj. Cukrowniane patrzyły na to z jawną arogancją, jednak zwolniły. Dopadłszy agresora, małe stado odważnie wbiło się klinem w środek tłumu i zaczęło zaciekle młócić na wszystkie strony. Potężne gąsiory przeciwnika, niedbale uchylając się od chaotycznych i gorączkowych ataków, nanosiły z kolei uderzenia z tak druzgocącą siłą, że z wiejskich pióra leciały. Jednak wściekłość obrońców, nieszczędzących swego życia, kryła w sobie nieprzewidywalne zagrożenia i obce zaczęły wycofywać się do przeciwległej strony zatoki. W końcu leniwie broniąc się, wyszły na brzeg, ale i tam, na ziemi pościg był kontynuowany, i oba wojska zniknęły z oczu.

- Co one takie tchórzliwe? - zapytał przełożony.

- Nie tchórzliwe – odpowiedział nasz prorok. One oczywiście silniejsze, ale dla wioskowego stada ta zatoka – swoja. Można powiedzieć – ojczyzna. I one będą się bić na śmierć. Zakładowe – silne, zuchwałe, ale taki naród piór tracić nie lubi.

Tu w końcu wrócili zwycięzcy: na przedzie szedł przywódca, milcząc, a za jego plecami wszystkie dyskutowały o zakończonej batalii. Zeszły do wody, skierowały się w głąb zatoki, gdzie widniała malutka wioseczka i długo jeszcze słyszeliśmy ich rozmowy oraz okrzyki…

- Oczywiście, to zaledwie tylko ptaki, ale „wszystko co oddycha, niech wychwala Pana”, a dlatego, i ten przykład świadczy: nie w sile Bóg, a w prawdzie – stwierdził przełożony monasteru.

Ciekawe, że następny dzień podarował mi jeszcze jedną ilustrację do rozważań o sile i zwycięstwach. I tym razem nie na ptasim przykładzie, a całkiem z człowieczego bytu.

Rankiem, kiedy zbierałem się do odjazdu, pokorniś szeptem poprosił mnie o odsłużenie przy pierwszej możliwości dziękczynnego molebna.

- A z jakiej okazji?

- Przecież ja, batiuszka, pływać nie umiem wcale: w moich ojczystych stronach woda lodowata – nie do kąpieli.

- Więc jakże ty?

- Nie wiem.

- A dlaczego nie powiedziałeś ojcu przełożonemu?

- Niezręcznie: jakbym do cudotwórców się pchał…

- A czyż to nie cud? W sutannie, w butach, woda zimna, pływać nie umiesz – i chłopaka uratowałeś…

- Nie wiem, batiuszka, sam nie wiem, jak się udało: ani sił, ani umiejętności nie posiadam do takiego działania. Myślę, Bóg chciał zachować chłopaczka – i zachował. A, że ja bezsilny, to przecież dla Boga błahostka: siła Boża, jak wiadomo, w niemocy się dokonuje.

Spis treści

Trzy ryby od biskupa Mikołaja

Batiuszka Michał, niemłody wiejski duchowny, wybrał się łowić ryby. Rzeka jeszcze po przyborze wód nie weszła w swoje brzegi, ryby nie brały, ale duchownym kierowało poczucie obowiązku, które zresztą kierowało nim zawsze. Jednak w ostatnie dni to uczucie szczególnie się zaostrzyło. Zbliżało się święto Trójcy, wyjątkowo czczone w tych stronach, to znaczy obowiązkowo z ciastem z rybą, ale we wsi, gdzie mieszkał kapłan, ani jednego rybaka nie zostało. A on bardzo nie chciał zostawić sąsiadów bez świątecznego ciasta. Oto i przyszło się – wziąć wędkę i zejść nad rzekę.

Trzeba zauważyć, że sprawa miała się dwudziestego drugiego maja, czyli w dzień Mikołaja, kiedy batiuszka już odsłużył Liturgię i wrócił do domu.

Podszedłszy do wody, on najpierw przeżegnał się, a potem zwrócił się do świętego Mikołaja, arcybiskupa Mirry Licyjskiej, cudotwórcy. Zwrócił się nie w słuch, a w myślach.

Niby to, tak i tak, powiada, rozumiem, że ryba teraz nie bierze i brać nie może. Ale mi niezbędne są dwie rybki: dla dyrektora szkoły Piotra Aleksandrowicza i dla Jewstolii. Tylko dwie! Piotr Aleksandrowicz, chociaż do cerkwi nie chodzi, chłop niezły, rozumiejący - to przecież on pozwolił mi uczyć Zakonu Bożego, a rejonowe władze sprzeciwiały się, przeszkadzały... Znowu zaś zimą: wieczorami, bywa, wyjdziemy na ulicę, porozmawiamy i kotki nasze obok siedzą – są przy nas. Mój Barsik z jego Mureczką bardzo zgodne.

Ot tak. A w miniony sianokos syn Piotra Aleksandrowicza – Aleksander Pietrowicz – utonął: od upału przegrzał się, zanurkował do rzeki – i serce zamarło. Rzeka przecież u nas całe lato chłodna. Młody chłopak był – trzydzieści lat, też w szkole pracował: uczył fizyki. Troje dzieciaków zostało.

Ja go przed imieninami ojca akurat chowałem – przed świętem Piotra i Pawła. Mówią, dawniej do Piotrowego dnia nie kosili, ale wtedy może klimat normalny był? A teraz – nic nie zrozumiesz. Piotr Aleksandrowicz od dziecka pogodowy dziennik prowadzi – pół wieku już i okazuje się, że obecna pogoda jest poza jakimkolwiek zrozumieniem.

I ot, myślę, siądą oni całą rodziną do świątecznego stołu, a ciasta z rybą nie ma. Zawsze rybniak był i nagle go nie ma. Piotr Aleksandrowicz sam teraz nie złowi: mocno choruje. W tym roku nawet nad rzekę nie schodził.

Przedstawiając w ten sposób swoją sprawę, ojciec Michaił tymczasem rzucił wędkę i wpatrywał się w spławik. Spławik nie ruszał się. Spostrzegłszy się, batiuszka pośpieszne dodał, że rodzina u dyrektora szkoły nie jest mała: małżonka, córeczka z mężem, synowa, troje wnuków – znaczy więc i rybnik potrzebny wielki, żeby wszystkim wystarczyło. I, mając nadzieję na rozumienie, poprosił u świętego Mikołaja pomodlić się przed Panem Bogiem za niegodnego kapłana Michaiła.

Tu spławik ostro poszedł pod wodę, batiuszka podciął i wyciągnął na brzeg szczupaka: po raz pierwszy w życiu zdarzyło się mu złowić na robaczka, i w dodatku przy samym brzegu, tak wielkiego szczupaka. Żyłka nie wytrzymała i urwała się – dobrze, że ryba była już na ziemi. On podziękował Bogu, związał żyłkę i znów zarzucił wędkę. Po czym zaczął opowiadać o sąsiadce Jewstolii.

O tym, że ona niedawno owdowiała, że nieboszczyk mąż jej – dziadek Siergiej – podczas wojny był marynarzem floty podwodnej. Ostatnią okoliczność ojciec Michaił powtórzył i nawet uczynił niewielka pauzę, napomykając tymi znakami, że liczy na szczególną przychylność świętego Mikołaja do marynarzy. Poinformował, że na służby Jewstolia chodzi każdej niedzieli i za każdym razem przynosi brzozowe polanko na ogrzewanie. Taka oto lepta (ofiara) wdowy. Wcześniej – dziadek Sieroża zastawiał na rzece sieci, a teraz Jewstolia bez pierogu może zostać. W związku z jej samotnością i drobną budową ciała batiuszka i rybkę prosił niewielką. Tylko jedną!

Trafiła się płoć gramów z sześćset: Z takiej wychodzi najsoczystszy pieróg klasycznego rozmiaru.

Jeszcze raz podziękowawszy Bogu a zatem i świętemu Mikołajowi za jego szybką wrażliwość na modlitwy, kapłan zwinął wędkę i poszedł do domu.

Wszystko, co działo się do tej chwili, ledwie zdziwi wierzącego człowieka: według modlitw, wiadomo i nie takie zdarza się - najbardziej interesujące zaczęło się właśnie teraz. Ojciec Michaił nagle zatrzymał się i w pełnym popłochu powiedział: „Panie, wybacz mi, grzesznemu: o Annie Wasiljewnej zapomniałem!”.

Opanowało go uczucie palącego wstydu: prosił dwie rybki, dwie otrzymał i po tym zaczyna modlić się o jeszcze jedną? No oczywiście, że wstyd! „Boże, jeśli możesz, wybacz!” – powtarzał. Wzdychając wrócił nad rzekę, ale zarzucać wędki nie śpieszył się uważając to za szalone zuchwalstwo. Najpierw należało wytłumaczyć się. I znów w myślach: niby to, tak i tak, potrzebna trzecia ryba. Anna Wasiljewna oczywiście wielkie ścierwo! Tu ojciec Michaił z przerażeniem obrócił się – czy nikt nie słyszał jego obelżywej i osądzającej myśli? Ale obok nikogo nie było.

Ciekawe, że świętego Mikołaja, do którego właściwie i skierowany był list myśli, batiuszka przy tym wcale się nie wystraszył. I następnie opowiedział, jak starucha rozgłasza o nim wszelkie pogłoski, jak nie pozwala korzystać ze swojej studni – najbliższej od domu duchownego, i dlatego trzeba chodzić z wiadrami prawie do dalekich krajów. Ale wszystko to – nic, przyznawał batiuszka: pogłoski i plotki dla nas – niby jak ordery i medale, podróże z wiadrami – gimnastyka. Najważniejsze – ojciec Anny Wasiljewny kapłanem był i w złe lata zamordowany został.

Batiuszkę Michaiła wprowadzało w zakłopotanie przyszłe spotkanie z nim. Rzeczywiście spotkają się TAM, a archiprezbiter Wasilij i zapyta: cóż ty – nie mogłeś mojej córce rybki do pierogu złowić? Tak więc – kontynuował rozważania ojciec Michaił, choć ona i złośnica, ale rybkę trzeba złowić: może, to ostatni pieróg w jej życiu. A że wredna, być może – nie jej wina: ileż ona od małych lat za ojca-kapłana wycierpiała! I poprosił no choćby najmniejszą rybkę. Wzięła jakaś mała rybka – na niewielki pierożek. Ojciec Michaił powiedział: „wszystko, koniec, moja wina, odchodzę” – i bez zatrzymywania się – do wsi.

Wieść o udanym połowie obleciała okolicę, ludzie zbiegli się nad rzekę. Łowili dzień, łowili drugi – wszystko na próżno. Zdecydowali, że kapłan złowił przypadkiem, przez pomyłkę, i uspokoili się.

Spis treści

Carska

Jelena Pawłowna należała do uschniętej gałęzi prastarej arystokratycznej rodziny. Była doskonale piękna i, choć oblicze jej na przestrzeni lat uległo naturalnym zmianom, piękno ani na chwilę jej nie opuszczało. Tak więc w dzieciństwie mówiono o niej: „Bajeczne dziecko”, w młodości: „Czarująca panienka”, w wieku dojrzałym nazywano fantastyczną kobietą a w starości – bardzo piękną staruszką. Jednak oprócz piękna, które na szczęście, u ruskich kobiet jeszcze nie zanikło i może radować każdego człowieka, który nie całkiem stracił wzrok, Jelena Pawłowna posiadała zaletę o wiele bardziej rzadką – wyjątkową można powiedzieć: ona była carska.

Czym jest carskość, określić trudno. Jedno pewne: cecha ta – wyjątkowo kobieca. Mężczyznom bardziej pasuje pańskość – carscy mężczyźni bezwzględnie przypominają indyków. Wszyscy podziwiali jej sylwetkę, skręty głowy, a zwłaszcza – sposób poruszania się. Jelena Pawłowna chodziła nie tak jak inni – ona jakby niosła siebie, niosła płynnie, nieśpiesznie, zdecydowanie. Przy tym całkowicie była pozbawiona pychy czy wysokiego mniemania, z ludźmi rozmawiała nad podziw prosto i nie wstydziła się najbrudniejszej pracy.

Jeleny Pawłowny nie znałem: opowiadały mi o niej jej wnuczki – damy całkiem poważnego wieku. Ich sławna babcia urodziła się w 1900 roku i otrzymała wysokie wykształcenie, którego wystarczało, aby do końca życia przyjmowano ją za filologa, historyka czy też znawcę sztuki. Dlaczego nie wyjechała z Rosji, nikt nie wie. Być może z powodu miłości, która połączyła ją z młodym lekarzem: wziąwszy w tajemnicy ślub cerkiewny, oni uciekli z Moskwy w prowincjonalne pustkowia. Tam urodziły się u nich cztery córki. Nie patrząc na złożoność ówczesnej epoki, wszystkie dzieci udało się ochrzcić.

Kiedy zaczęła się wojna, jej męża skierowano na front. Dwa lata operował w szpitalach polowych, następnie przeniesiono go do stolicy. Tak Jelena Pawłowna wróciła w rodzinne strony.

Przybyła jeszcze jedna córka – ostatnia. A potem córki zaczęły wychodzić za mąż i rodzić dziewczynki, dziewczynki, dziewczynki i tylko jednego chłopczyka. Rodziny porozjeżdżały się, ale dzieci co raz przywozili do starych.

Najmłodsza z wnuczek opowiadała, jak, bywało podkradnie się do babci i z zachwytem patrzy na nią. A ta albo płyty z muzyką klasyczną słucha, albo czyta – literaturę rosyjską bardzo lubiła. W końcu zauważy, odwróci głowę – plecy proste, szyja łabędzia, podbródek wysoko – i pyta:

- Ty kto jesteś?

- Ja – Lusia.

- Lusia... – babcia zmyśli się. – A ty czyja?

- Mamy i taty.

- No, to zrozumiałe. A mama jak ma na imię?

- Mama Natasza.

- Więc ty, chyba, Natalii najmłodsza... No chodź, chodź...

I córki, i wnuczki skarżyły się, że z wnukiem Andruszką ona zajmuje się chętniej, niż z nimi.

- Nic dziwnego – odpowiadała babcia – z mężczyznami ciekawiej: ja od nich całe życie się uczę.

- Czegoż ty od nich się uczysz, jeśli ty, można powiedzieć, ideał kobiecości?

- Ideał nie ideał, ale właśnie tej kobiecości się uczę: uczyć się – niekoniecznie kopiować. Patrząc na męża, gromadziłam w sobie cechy, konieczne do tego, abyśmy razem stworzyli jedną całość.

- A od Andruszki czego ty się uczysz, on ma przecież tylko pięć lat?

- Wy, ślicznotki, mając pięć lat mogłyście rozmawiać tylko o kokardkach, a on pyta, dlaczego nie został nazwany Gieorgijem Konstantinowiczem. Jak Żukow. Ja mu wszystko wyjaśniam o otczestwie, o tym, że on może być tylko Nikołajewiczem, a on posłuchał-posłuchał i tak mówi: „Więc, w takim razie Aleksandrem Wasiljewiczem”. Jak Suworow...

- Pomyslisz! U nas – kokardki, u nich – broń.

- Tak oczywiście, ale nie zupełnie. Wasza uwaga była skierowana, jak zwykle, na samych siebie i przede wszystkim na swój wygląd. A on – tylko oswoił się litery drukowane składać, od razu w cerkwi karteczkę podał: tam i Aleksander i Gieorgij, i jeszcze dwie dziesiątki imion. Zapytałam, kto to, on wszystko wyjaśnił: i Nachimow tam jest, i ataman Płatow – Matfiejem zwany... Sprawa nie w chłopięcym zainteresowaniu wojskowością, a w tym, że zainteresowanie to może przeniknąć nie wiadomo dokąd. Ot i pomyślcie, jakie cechy są konieczne, żeby razem z taką istotą całe życie przeżyć i go nie zanudzić.

A kiedy ją pytano, co szczególnie godnego uwagi znajdowała w dziadku – wojskowym chirurgu, Jelena Pawłowna zauważała dwie okoliczności: po-pierwsze, nadzwyczajną odpowiedzialność męża, a poczucie odpowiedzialności ona uważała za główne bogactwo mężczyzny, a po-drugie, polot...

Znaczenia tego słowa wnuczki nie rozumiały, a córki tłumaczyły je jako szeroki zapał. Babcia opowiadała, że dziadek projektował instrumenty chirurgiczne, własnymi rękoma zbudował kuter, na którym zięciowie do tej pory pływali po Klaźmińskim sztucznym zalewie, a w rybackich i myśliwskich wyprawach obszedł cały kraj.

„Wy teraz, oprócz kurczaków, żadnej „dziczyzny” nie znacie – mówiła Jelena Pawłowna do wnuczek – a mnie i wasze mamy dziadek karmił kuropatwami, cietrzewiami, pardwami. I wszystko to zdobywał on sam”. A jeszcze oni co tydzień chodzili do konserwatorium. Prowadzali też córki i nawet uczyli je gry na fortepianie – te z wyróżnieniem kończyły szkołę muzyczną, ale wychodząc za mąż, o muzyce zapominały i po pięciu latach już nie mogły jednym palcem zagrać prościutkiej melodii.

Po śmierci męża Jelena Pawłowna zatrudniła się jako pokojówka do solisty operowego Teatru Bolszoj. Emerytury nie wypracowała, a przekładać trudności na barki dzieci – nie nawykła. W domu często bywali goście. Żona oraz dwie córki chętnie pomagały staruszce i nakrywały do stołu. Czasami głowa rodziny robił dowcip: prosił, aby Jelena Pawłowna przyniosła to czy tamto. Przywdziana w fartuch, pojawiała się w drzwiach i goście wstawali... „Carska” – zachwycał się gospodarz.

Kiedy Jelena Pawłowna zmarła, on wziął na siebie wszystkie obowiązki. Żegnając się, powiedział:

„Nie było w moim życiu drugiego takiego człowieka – i nie będzie”. Córki płakały, a wnuczka wspomniała: „Podejdziesz, bywało, zapatrzysz się na nią, a ona odwróci głowę tak i pyta: „Kim ty jesteś?”

Spis treści

Rajskie chutory

Wcześniej było tam normalne życie – a potem ono zawaliło się, i nawet nazwę miejsca zapomniano: chutory to chutory. A tak naprawdę nie chutory, a cała gromada wiosek – wśród pół i łąk, z płynącą w dole rzeką. Istniała tam brygada zajmująca się hodowlą cieląt, pełzały traktory, dzieci chodziły do szkoły. Potem kołchoz przestał istnieć, cielęta zniknęły, szkołę zamknięto i ludzie zaczęli się rozjeżdżać. A kiedy wiosną strumień rozwalił drewniany most, chutory całkiem znalazły się w położeniu wyspy: zimą drogę do nich z rzadka przebijano buldożerem, latem żadna technika przejść nie mogła.

Po raz pierwszy trafiłem tam jesienią – wezwano z posługami religijnymi. Spowiadałem, udzielałem Eucharystii, odsłużyłem panichidę. Nieużytkowane pola i nieliczni mieszkańcy, rozrzuceni po dość rozległej przestrzeni, wywoływali smutek. Przy tym chutory kryły w sobie tak pozytywny urok, że wkrótce znów je odwiedziłem. A potem – jeszcze i jeszcze. Z upływem czasu one coraz bardzie stawały się podobne do klejnotu, niech i nie drogocennego, ale rzadkiego – dokładnie. Jednak, wróćmy do pierwszej podróży. Autobus zahamował wprost w lesie, choć przystanku tu nie było.

- Was spotkają – powiedział kierowca – kawalerzysta i patrolowy pies.

Tam, gdzie wśród drzew ledwie można było domyślić się drogi leśnej, oczekiwał na mnie staruszek na nieokazującym znaku życia koniu. Obok kręcił się rudy piesek. W tym towarzystwie i ruszyliśmy w drogę: trzeba było przejść ze cztery kilometry.

Dziadek opowiedział, że bardzo choruje na nogi: po wsi jeszcze porusza się samodzielnie, a dalsze wędrówki – tylko wierzchem. Porozmawialiśmy o zdrowiu, o urodzaju żurawiny i borowików, i nagle piesek, drepczący przed nami, z jazgotliwym szczekaniem rzucił się w pogoń za jakimś zwierzęciem. Nasza droga prowadziła przez rzadki las i zobaczyliśmy, jak zwierzątko wspięło się na wierzchołek zbutwiałej brzozy. „Kuna – stwierdził staruszek – pójdzie teraz górą i pies zostanie w tyle”. Ale nawet najbardziej słuszne przewidywania czasem nie spełniają się: struchlałe drzewo złamało się i, ciągnąc za sobą zwierzątko, gruchnęło o ziemię. Poszedłem na miejsce dziwnej katastrofy i przyniosłem zdobycz. Kuna była żywa, ale całkiem nieprzytomna z powodu kontuzji. Pozostawić ją w tak bezradnym stanie na pastwę losu nie chciało się i dalej ona pojechała w przytroczonym do siodła plastikowym worku. Odzyskawszy przytomność, wygramoliła się z worka i uciekła.

Ciekawe, że podczas każdej wizyty na chutorach zdarzały się zabawne spotkania z leśnymi zwierzętami. To zając omal z nóg nie zwalił, to gronostaj rozbawił się wprost na ścieżce, a raz przytrafiło się rozmawiać z borsukiem. Szedłem jakoś podczas wiosennej niepogody – wiatr w oczy, deszcz mży – a przede mną – borsuk: siedzi plecami do mnie i coś w kałuży płucze. Może żabę złapał, a może żabie jajka wyciąga. Z powodu deszczu i wiatru on mnie nie usłyszał. Stanąłem nad nim i spokojnym głosem mówię: „Borsuk!”. On podskoczył na wszystkich czterech łapach, obrócił się w powietrzu i chlapnął u moich nóg. Sierść dęba, zębami terkocze… Nie podnosząc głowy, popatrzył za jeden but – nikogo, za drugi – nikogo. Uspokoił się i znów do kałuży. Ja poczekałem trochę i jeszcze: „Borsuk!”. I znów on wzbił się jak na sprężynach. Obrócił się, chlapnął strasznie, poterkotał zębami, powyglądał zza butów i, nie odkrywszy niebezpieczeństwa, wrócił do swego ważnego zajęcia. Trzeba mi iść dalej, a on – gruby zwierz – zagradza drogę. Wtedy ja już głośniej: „No co ty, borsuk!”. Nie schodząc z miejsca, on spojrzał na mnie przez ramię i rzucił się w głąb lasu.

Staruszka, z którą dziadek przeżył całe swoje długie życie, była córką diakona i zachowywała dziedziczne zainteresowanie do teologii. Obfitość dzikich zwierząt cieszyła ją. „U nas - jak w raju - przekonywała - gdzie wszyscy żyją pokojowo i jedni drugich nie krzywdzą”.

Podejrzewałem, że to jest wolna interpretacja słów proroka Izajasza o czasach, kiedy «wilk będzie żyć razem z jagnięciem i lampart będzie leżeć razem z koziołkiem; i cielę i młody lew i wół będą razem i małe dziecko będzie prowadzić ich». Obraz tego świetlanego dnia swego czasu utrwalił się w jej dziecięcej główce.

Jeszcze ona tłumaczyła, że przejście chutorów do rajskiego życia zaczęło się od razu po wyjeździe chłopów: „Ani alkoholowego, ani tytoniowego duchu nie słychać u nas, i dlatego łaska wzrasta”.

Pytałem na temat dzików i wilków, niby to, o ile one są błogosławione. Wyjaśniło się, że dziki według jesieni ziemniaki zaczepiają, a potem znikają nie wiadomo dokąd. Wilki też bywają tylko mimochodem: „Wcześniej, kiedy cielętnik był, zdarzało się, kradły, a teraz bydła nie ma, tak więc one grzecznie zajdą jeden raz, drugi, przywitają się. Słowem - raj!”.

Pewnego razu suka przyciągnęła do domu dwa małe zajączki i zaczął je oblizywać. Sama szczenić się już nie mogła, a poniańczyć małe bardzo chciała. U babki koza była, kozim mlekiem zajączki wykarmili. One tak i zostały zimować. Trzeba zauważyć, że chata u staruszków była przedhistoryczna i przeolbrzymich rozmiarów: dziesięć na dwadzieścia pięć, i jeszcze piętrowa, to jest pięć setek metrów kwadratowych. Zające biegały po poddaszu, skakały pod sam dach, wybiegały do ogrodu, biegały dookoła chaty, ale wracały. Jeden odszedł na początku wiosny, a drugi – latem i później jeszcze kilka razy przychodził w gości. Psina poznawała go i się cieszyła.

A w starych deskach zwalonych przy ogrodzeniu żyły jaszczurki. Jak tylko deski uwalniały się od śniegu i podsychały, jaszczurki wypełzały pogrzać się na słonku. Poruszały się ledwie-ledwie. Staruszek częstował je ciepłą słodką herbatą z łyżeczki: bardzo im smakowało.

I oto nastał dzień, kiedy staruszka musiała bronić tego raju z bronią w rękach, bohatersko.

Poszła ona przypadkiem nad rzekę – płukać bieliznę. Po krótkim czasie wraca: oczy zwycięsko pobłyskują. „Ja – mówi, wroga pokonałam. On tylko wysunął się z wody, ja go – koromysłem po łbie”. Bieliznę na koromyśle nosiła, jak za dawnych czasów. Dziadek zapytał, jak wyglądał nieprzyjaciel i zaczął powątpiewać: mówią, nie tak wyglądają oni.

- A ty skąd wiesz?

- No przecież przedtem, kiedy piłem, oni często do mnie przychodzili, a twój bardziej wygląda na bobra.

Zeszli do pomostów – rzeczywiście, bóbr do góry brzuchem. Starzec skarcił ją za przestępstwo przeciw prawu i łasce, wsadził bobra pod nawleczkę – bielizna przecież była pod ręką – i odniósł do chlewa. Potem z babką rozmyślali, co zrobić z zabitym zwierzęciem i co w ogóle może zdarzyć się z powodu takiej przykrości. Bóbr w tym czasie oprzytomniał i uciekł. „Dokładnie jak z moją kuną” – zdziwił się dziadek. Znaczy łaska i tym razem zatriumfowała.

Kiedy opuszczałem wieś, staruszkowie odprowadzali mnie do bramy i długo za mną patrzyli – obrócę się, a oni ciągle stoją i machają rękami na pożegnanie.

Już wiele lat nie bywałem w tych odległych stronach, ale i teraz przed moimi oczyma dwoje rosyjskich wieśniaków, którzy dostąpili zaszczytu rajskiego życia.

Spis treści


Do strony głównej