Do strony głównej


Na podstawie  http://www.voskres.ru/literature/library/fedorov2.htm

 Tłumaczenie E. Marczuk


Pokajsia!

Opowiadanie

- Czyż znów problem narodowościowy? - Powiedział Fiedin, położywszy słuchawkę telefoniczną.

Zadzwoniła do jego nieznana Walentyna Andriejewna, a jej dali telefon penzeńscy mnisi, których on bronił. Teraz za ich radą połączyła się z nim i ta prawosławna parafianka, którą jak sama głucho mówiła, «wykorzeniali sąsiedzi». Dla Fiedina było nieprzyjemnie usłyszeć, jak kamieniami obrzucali jej dom, jak próbowali drwić z jej córki, jak kradli gęsi i inną żywność. I to wszystko z powodu czego? Sąsiad z lewej strony, człowiek znanej narodowości - Szarłaj (dosłownie jak Szarlatan), ostrzył zęby na jej działkę, sąsiad z prawej strony, jakby z rosyjskim nazwiskiem - Piesczanow, nawet wysądził parę metrów ziemi. I teraz jej jeszcze groził wyrok: pracownik Szarłaja, Uzbek Chajdarow, napisał, że ona ukradła u jego gospodarza worek termoizolacji i puszkę szpachlówki. I wszystko to zdarzyło się na wsi o symbolicznej nazwie Doskino, obok miasta z nie mniej dźwięczną nazwą Bogorodsk. Na peryferiach. Z ludźmi, którzy nie słynęli ze szczególnej miłości do prawosławnych.

- Oni właśnie tak powiedzieli: «My ciebie, zakonnica, usadzimy!» - Tymi słowami zakończyła Walentyna Andriejewna.

To właśnie zrozumiał adwokat z jej bezładnego opowiadania.

Umówili się: przeleją pieniądze na podróż - i on przyjedzie.

Oto jechał on do Dolnego Nowgorodu, do nadwołżańskiej stolicy, która pamiętała cara Wasyla Trzeciego, jak twierdza broniła przed najazdami tatarów, słyszała apele Minina i Pożarskiego wzywające do obrony przed innymi cudzoziemcami - do miasta przy ujściu Oki do Wołgi.

W tym mieście kryła się przed milicjantami, nasłanymi przez sąsiadów-cudzoziemców, była nauczycielka. Jechał, a naprzeciw pędził narastający chłód, który okutał pasażerów we wszystkie ciepłe rzeczy, na konduktora naciągnął kożuch i ten, nieborak, skakał koło grzejnika w przedziale, doprowadzał w nim wodę do wrzenia, żeby chociaż trochę podnieść temperaturę w wagonie i potem spuszczał parę, żeby nie rozerwało.

Fiedin obserwował krzątaninę w wagonie, naciągał na kurtkę koc i myślał: «Jaka ona parafianka? Dorodna czy wątła? Pulchna czy też zamorzona? I przez jaką głupotę trafiła do takiej brei?» Ale odpowiedzi nie znał, chociaż jego niemałe adwokackie doświadczenie mówiło o tym, że liczni rodacy znajdowali się w podobnej sytuacji. I w takt jego milczenia pniami po ściętych ogromnych drzewach, jak przykrojonych nożem, słały się matowe pola.

Nie poraził go dworzec, wydający się zbyt małym dla miasta z tak bogatą historią. Widział on dworce trochę większe w Samarze, w Rostowie, w Czelabińsku, nawet w Ufie, a tu - jakby oszlifowany dział fabryczny, tylko naszpikowany nie maszynami, a żołnierzami, spekulantami, włóczęgami, którzy schowali się tu od mrozu …

Nie poraził tramwaj, który długo nie przychodził, dawszy odczuć wszystkie uroki mrozu, a potem trząsł pasażera w rynnie między jednopiętrówkami, które przeszły w pięcio - i ośmiopiętrowce minionego rozkwitu socjalizmu. I oto on w ośmiopiętrowcu, dokąd poprowadziła go córka nauczycielki Ksiusza, niedawna studentka, w kożuchu i kozaczkach, owinięta po sam nos ogromną, jak szal, chustą. I oto - sama Walentyna Andriejewna, pomimo bólu i goryczy ucieszona jego przyjazdem wychudła kobieta z woreczkiem w dolnej części szyi.

«Tarczycowa», - pomyślał Fiedin, witając się.

Wkrótce on siedział w prościuteńkim pokoju z kanapą, stołem i tremo i ta kobieta z poduszki kanapy otworzywszy serce tryskała faktami, pragnąc opowiedzieć wszystko natychmiast.

- Proszę mówić po kolei … - powstrzymał ją. - Kiedy zaczął się konflikt? Co było i jak?

I jakby zasnął, słuchając jej. Słuchał, jak według rady kapłana ona sprzedała mieszkanie w Dolnym («Dolnym Nowgorodzie», - zrozumiał Fiedin) i kupiła dom w przedmieściu.

«Oto, jakie bywają rady ojców!» Ona jakby wypominała kapłana za ten swój pochopny krok.

Z dwiema córkami, wydawało się, żyją zamożnie: dochowały się kur, gęsi, hodowały warzywa w ogrodzie. I nagle sąsiad Piesczanow zaproponował jej: «Sprzedaj mi działkę!». On budował się i chciał poszerzyć plac kosztem sąsiadki.

Ona: «Tylko wyjechałam z miasta, a pan - sprzedać …» Ale Piesczanow zdecydował: czy kobieta z dwiema córkami jest przeciwnikiem? On ją zgniecie! Zaczynał łamać płot do Walentyny - kobieta i jej córki rzuciły się bronić. Żona Piesczanowa rozdrapała twarz jednej dziewczynce, Piesczanow uderzył drugą, próbował przywiązać Walentynę drutem do słupa …

Dzielnicowy prowadził dochodzenie, ale niczego nie potwierdzono.

«Jak zawsze, korzystają z bezbronności słabych» - pokiwał głową Fiedin, zauważywszy, jak Ksiusza zastygła w kącie.

A matka kontynuowała opowiadać: Odbył się sąd, który był najpierw po ich stronie, a potem wszystko obróciło się i zapadła decyzja o poszerzeniu działki sąsiada kosztem ziemi Walentyny …

Spodobało się to i sąsiadowi z drugiej strony - Szarłajowi. On zaproponował: «Walentyna! Daję ci trzysta tysięcy rubli, oddaj mi działkę». - «I co mówicie, ona kosztuje trzy miliony!» - Odpowiedziała. «No, wtedy otrzymasz trzy miliony!» - Rozzłościł się Szarłaj.

Zjawili się Uzbecy, którzy pracowali dla Szarłaja. Matka z córkami nie nadążały śledzić, jak ginęły gęsi … Kwoki … Posypały się śmieci na ich działkę. Poleciały butelki. Uzbecy zbliżali się do okien domu i podglądali. Doszli do tego, że rozbierali się do naga i biegali …

«Rozpacz!» - Fiedin spojrzał na Ksiuszę i zdumiał się, że ta nawet nie poruszyła się.

Oto jakie «dobre» okazało się życie na wsi według rady batiuszki.

Walentyna zaniemogła. Przeprowadziła się do Dolnego do mieszkania staruszki (Fiedin zrozumiał: to tam, gdzie oni teraz się znajdują),by jej doglądać. Szarłaj dowiedział się o odjeździe «zakonnicy» i jego Uzbecy ruszyli do ataku. Obeszli dom, próbowali wyrwać kraty, kamieniami przedziurawili dach. Córki schowały się do komórki, stamtąd dzwoniły do matki, a ta, ledwie ruszając się, naprzykrzała się wszystkim instancjom. I tylko przybyły patrol milicji powstrzymał Azjatów, którzy jak gdyby pochowali się do szczelin, a jeden już przyciskający w kącie młodszą córkę Walentyny, wyrwał przez ogród warzywny w pole.

«Naciskają jak mogą!» - Przeraził się Fiedin.

Kiedy Walentyna już nie miała wyjścia, przeniosła się na stancję i opiekowała się starowinką. Wtedy napisali na nią, że jest złodziejką.

«A przecież ja podnieść worka nie mogę, a nie żeby jeszcze co ukraść!» - Wykrzykiwała kobieta.

***

Fiedin od boleści w sercu otworzył drzwi, mając nadzieję, że spazm puści i przewietrzy ociężałą głowę. Poprosił herbaty. Kiedy opróżnił dwie filiżanki jedna za drugą, nauczycielka kontynuowała. Ją powlekli na milicję, rzucili do aresztu tymczasowego.

- Ale ja z jakiegoś powodu niczego się nie bałam - mówiła swoim sugestywnym, wcale nie nauczycielskim głosem. - Wyjeżdżając z miltonom (tak nazwała milicjanta), zdążyłam chwycić modlitewnik i całą noc modliłam się .

Potem przeprowadzono wizję lokalną z Uzbekiem: ten powiedział, że ona ukradła, on widział.

«Jak możesz kłamać!» - Wrzasnęła Walentyna. A ten mówił: «Ona zaparła się …» Choć sam był stróżem, jakoś sam się zaplątał.

«To dlaczego mnie nie zatrzymałeś, skoro ty stróż?» - Zapytała Walentyna. «A zląkłem się», - odpowiedział Uzbek. «I to ty mówisz, ty, który biłeś szyby w moim domu, próbowałeś wyłamać kraty, kradłeś gęsi?!» Ale Uzbek twierdził: «Ona … widziałem Ją».

Piesczanow podczas wizji lokalnej potwierdził: «Ona … Widziałem, jak niosła po podwórzu». Jego żona Łysanowa podtrzymała męża: «Widziałam»…

Walentynę znów zamknęli w areszcie tymczasowym.

Fiedin poczuł, jak tonie w potoku zdarzeń, które spadały na niego.

Ale Walentyna mówiła:

- I kiedy byłam w areszcie, mnie czymś napoili. Prosiłam wody, a dali takie … Nagle rozpaliło w gardle. Miałam nudności. Wołałam o pomoc, a widziałam tylko, jak do oczu zaglądali: Żywa czy nie? I tylko nad ranem puścili … W szpitalu zrozumiała, że ją truto. Specjalnie albo nie, ale lekarze stwierdzili zatrucie. I oto pojawiło się … - pokazała na woreczek na szyi.

«Z godziny na godzinę nie łatwiej …»

Po zatruciu u niej stało się coś i z umysłem, nie mówiąc już o ciśnieniu itd. itp. I oto on, Fiedin jest trzecim z kolei adwokatem, którego jej poradzono. Wiedząc, jak on walczył o zakonnice, ona miała nadzieję, że teraz będzie walczyć o nią.

«Jak u zakonnic: Bóg Trójcę Świętą lubi» - Fiedin przypomniał sobie sprawę zakonnicy.

Wypił jeszcze dwie filiżanki mocnej herbaty, obejrzał dokumenty - i praca poszła: córka Walentyny przyniosła notebook i pisał. Pisał skargi do wszystkich instancji, rozumiejąc ostrość momentu, kiedy trzeba było, jeśli i nie przełamać sytuacji, to przynajmniej odbić, zatrzymać falę, toczącą się na byłą nauczycielkę.

Pisząc zapomniał o kanapkach z masłem, makaronie z parówkami na stole.

Wszystko stygło, póki wyprostował się i odetchnął:

- To trzeba wydrukować i rozesłać! Zaczniemy odbijać się!

Walentyna patrzyła na niego ze wzruszeniem, mówiąc:

- Poprzedni adwokaci nie napisali ani jednego odwołania, a sugerowali, by wszystko wziąć na siebie. dostać «niewiele» i pozbyć się strachu.

- Niczego sobie, niewiele! Artykuł «do pięciu lat pozbawienia wolności»!

- Tak?! - Oczy Walentyny zaokrągliły się.

«Ależ co za idioci z nią pracowali … Nawet nie powiedzieli, co jej za to grozi».

- Ale «łatwo uporać się» nie to żeby z konsekwencjami, ale z piętnem złodziejki się nie zgadzam. Nie jestem złodziejką!

Fiedina zmieszało to utwierdzenie, ale jak i w sprawie zakonnicy, jej dzielność przekonywała o niewinności.

- Proszę Zostać! Mamy dla pana wynajęte mieszkanie - powiedziała Walentyna.

- Myślę, że teraz nie ma takiej konieczności.

Fiedin zrozumiał, że sprawa jego klientki znajduje się w stanie «zamrożenia», jej tymczasem nigdzie nie wzywają. nie bardzo mu się chciało w mróz koło trzydziestu stopni pozostawać w cudzym mieście. Cały luty przypominał wyścig po miastach i sądach i on był zadowolony z każdej możliwości znalezienia się w cieple swojego domu.

Omówiwszy z nauczycielką i jej córką, co mają robić, co on będzie robić, zbierał się do domu.

Ksiusza tramwajem odprowadzała go na dworzec. Teraz Fiedin jechał rozluźniony, ponieważ już znał trochę sprawę, przecież kiedy jechał tu, znajdował się w pełnej niewiedzy. Jasność łagodziła jego położenie i poprawiała nastrój.

Już nie był tak milczący.

- Idioci! Znaleźli, z kim procesować się - ze słabymi …

Zauważywszy, że na twarzy Ksiuszy nie drgnął ani jeden mięsień, pomyślał: «Matka - zakonnica. I córka jest zakonnicą».

Kupiwszy bilet, zaproponował:

- Może, pokażecie miasto?

- Powinnam do siostry pojechać.

- Dokąd-dokąd?

- Do Doskino. Ona tam jedna.

- A co tam?

- Pilnuje, żeby domu nie rozgrabiono …

«Oto jak zwaliło się …» - użalał się nad matką z córkami.

Chowając ręce do rękawic z jednym palcem, twarz do kaptura, chodził opustoszałym nabrzeżem Oki i przysłuchiwał się potędze nurtu Oki, za mostem taranującego nurt wołżański. Wpatrywał się w prawy brzeg Oki, który był usiany koralikami ogników, przypominał Władywostok, gdzie kiedyś też spacerował i wzlatujące w górę światło odbijało się w wodzie. Ale tu tylko podświetlało biel zaśnieżonego lodowiska. Zapomniawszy o mijającym czasie, skręcił w stronę mostu, poszedł po chodnikach na ogromnych morskich przęsłach drżących od napływających maszyn, z przyśpieszonym tętnem wszedł na prawy brzeg, gdzie w półmroku zarysowywały się na górze łamane linie fortecznych murów, a niżej, na zboczu, pociągała bajecznie przybrana cerkiewka …

Wracał do Woroneża nie to żeby z ciężarem, a jak gdyby z lżejszym ciężarem - lżejszym dlatego, że teraz wyjaśniło się, w czym oskarżano jego nauczycielkę i zrozumiały był wyłaniający się w nowej perspektywie «narodowościowy» problem …

I w nim krzyczało przez przestwór pól: «Opamiętajcie się! Co robicie z kobietą! Co - z jej dziećmi!»

Ale zaśnieżona przestrzeń nawet nie drgnęła, okazawszy obojętność przyrody do człowieka, co jakby nawiewało chłodu i na stosunki między ludźmi.

Chociaż Fiedin i nie zgadzał się z tym, ale mimo wszystko zachwycał się wielokilometrową gładzią, wpadającą na pagórki śnieżnymi ubraniami i odlatującą za horyzont płachtami usianymi rzadkimi ognikami. Gdzieś w takich samych śnieżnych polach zimowało jeszcze nieznane mu miasteczko Bogorodsk - nie Bogorodick, co w połowie drogi od Woroneża do Moskwy z majestatycznym parkiem i stawem, a Bogorodsk, znany z wyrobów skórzanych.

- Z garbowania skór i … ludzi - powiedział Fiedin w rozdrażnieniu.

***

Tylko wrócił do domu, jak znów go poniosło według innych spraw i spocony nawet przy minus dwudziestu-dwudziestu pięciu, ciągał się po sądach, stopniowo zapominał o byłej nauczycielce z Dolnego. Aż nagle przyszedł telegram - wzywała go do siebie sędzia śledcza z Bogorodska.

«Buszujewa - zobaczył nazwisko na podpisie sędziego śledczego. - Znaczy, wie o mnie … Cóż więc … Oto teraz i ciągnij szelkę!»

Jechać nie chciało się. Pobolewało serduszko i jeszcze trzeszczały lutowe mrozy.

Ile razy na jego oczach łamano innych, ile razy on łamał siebie! I to «łamanie» zostało nieodłączną częścią jego zawodu. Tym razem na «łamanie» poszło niewiele czasu: Pół godziny poociągał się, pół godziny ubierał się, nie chciało się jechać po bilet, godzinę na próżno jechał na dworzec - biletów już nie było, potem dobę czekał w domu i tylko na sześć godzin przed odjazdem pociągu do Kazania, który przejeżdżał przez Dolny, wsunął do kieszeni bladobrązowe zlecenie wyjazdu.

Podczas poprzedniego wyjazdu Fiedin mało zwracał uwagi na drogę, zatroskany nieznajomością czekającego spotkania, a teraz wewnętrzny spokój pozwalał kontemplować i patrzeć na boki. Przeleciały stacje, których nazwy zostawiły odciski na języku: Grazi, Miczurinsk - i pod wieczór ukazał się Riazań, jakiś niedorosły, mętny, swoją powszedniością przypominając centrum dzielnicy, a nie miasto obwodowe.

Z ciepła wagonu wynurzył się na ginący w podbielonej ciemności peron. Skurczył się. «A przecież kiedyś centrum księstwa - pomyślał o przeszłości. - Wtedy nie było adwokatów i wszystko załatwiało się o wiele prościej … I uczciwiej».

Po Riazaniu długo czekał na Władimir, który jak gdyby zabłysnął postawionym na przystani okrętem podwodnym pełniącym rolę dworca i kaplicami - cerkwiami, które ustawiły się w honorową wartę nad rzeką.

Stacje …

Przystanki kolejowe …

Z niżnogrodzkiego dworca jego droga pobiegła na dworzec autobusowy przez most zwodzony przez Okę - spotkała go Ksiusza, ciągle tak samo skupiona, zewnętrznie spokojna, w kożuchu i chuście-szaliku. Z dworca autobusowego pojechali na «Gazeli» po ruchomych schodach prawego brzegu Oki, na którym rozłożyły się zabawne domki licznych niżnogrodzkich przedmieści.

Fiedin wpatrywał się w przestwór za Oką i wyobrażał sibie strażnikiem rzesz, objeżdżającym powierzony mu pod opiekę kraj.

Ale strażnikiem on nie był. Milicyjni «strażnicy» czekali na niego w Bogorodskie, czekali z Walentyną Andriejewną, a on wiózł zaświadczenie, że ona jest chora, nie może przyjść i miał rozwiać wszystkie nadzieje «strażników» na jej przesłuchanie.

Zbaraniał. Taką przestrzeń widział na Pskowszczyźnie, gdzie także od pagórka do pagórka iglaste lasy mieszały się z polami-łączkami i podobnie zygzakiem szła dwupasmowa droga.

«Okskij»…

«Doskino»…

Od drogi oddzieliła się węższa szosa i umknęła w pole z brzozami.

«Bogorodsk»…

- Bogiem urodzony - pobawił się słowami Fiedin i spoglądając na nędzne domki, przyklejone do rynsztoków, mruknął: - Coś Bóg nie bardzo się starał …

Ale pierwsze wrażenie zmieniły ukazujące się otyłe wille z cegły, każda ze swoją pikanterią: Gdzie - z kolumnami, gdzie - z gankiem, gdzie - z prostymi ościeżnicami, gdzie - z rzeźbą.

- Proszę szybciej! - Przynaglała Ksiusza. - Jeśli nie zjawimy się, Buszujewa odeśle zespół sądowy …

- Bu-szu-je-wa, - przesylabizował Fiedin, wyobrażając, jaką huk-babę spotka w sądzie.

Ale spotkał szczupłą blondynkę w czarnym garniturku, siedzącą za stolikiem bokiem do małego, jak w północnych domach, okna.

- Oto, adwokat - wyciągnął zaświadczenie. - Przybył na pani wezwanie …

- A gdzie?.. - Podniosła swoje mętne oczy.

- Walentyny Andriejewny nie będzie … mamy papier: Proszę. Lekarz uważa, że ze względu na stan zdrowia nie można przeprowadzać z nią działań śledczych. Inaczej my ją …

Stojąca z tyłu Ksiusza kiwnęła.

- A pani mogłaby pobyć i na korytarzu - powiedziała jej sędzia śledcza.

- No, dlaczegoż … Ona nam też wiele powie. Potrzebnego dla pani.

- Tak - Buszujewa wczytała się. - A kto to napisał?

- Lekarz-neuropatolog - teraz powiedziała Ksiusza.

Buszujewa zakręciła się.

- Tak więc … - Fiedin rozłożył ręce. - W ogóle będziemy prosić o wstrzymanie sprawy.

- Dlaczego?

- A chcę wyjaśnić u lekarzy, ile będzie chorować …

- Proszę wyjaśniać! - Nagle ostro powiedziała Buszujewa.

- Jeśli ma pani jakieś wątpliwości do zaświadczenia, może zadzwonić, tam telefon jest podany, - powiedział, trochę uspokoiwszy się, Fiedin.

- Zadzwonię … Sprawdzę … - Buszujewa obracała w ręce zaświadczenie.

***

- Jak my ją! - Ostrożnie poklepał po plecach Ksiuszę Fiedin, kiedy oni wyszli z ceglanego, również będącego jakby kupieckim, budynku. - My takich zaświadczeń dostaniemy ile trzeba i będziemy odbijać się!

On czuł lekkość: nie musiał denerwować się na przesłuchaniu, co tu przeżywać i obciążać siebie nowymi problemami. On je odrzucił, chociaż i rozumiał, że to tylko na jakiś czas.

- Lepiej nie pracować, niż pracować - wymamrotał, biorąc od Ksiuszy pieniądze za przyjazd.

W powrotnej drodze zajechali do Doskino i Fiedin naocznie zobaczył zacisnięty w ciemnej przestrzeni między domiskami sąsiadów domek nauczycielki, z ogrodzeniem, rozbitym przy bramie.

- To ślady tego, jak oni do nas włamali się, w tym celu koło płotu wzdłuż miedzy, oto tu przysunęli … - mówiła Ksiusza pokazując na dach szopy - stąd do nas na działkę skakali …

U Fiedina pojawiła się fizyczna chęć nabić mordę jednemu i drugiemu sąsiadowi, którzy tak skomplikowali życie matce i dwóm jej dzieciom.

- A siostra - w domu - powiedziała Ksiusza.

- A zajść do domu?

- Nie, to nie możliwe. Ona zamknęła się.

- Ot życie! - Fiedin splunął, spojrzał na stróżówkę przy bramie Szamraja, w oknie widnieli trzej Azjaci.

Oni wracali z powrotem, a Fiedin coraz głębiej zachodził w siebie: «Oto najechali! Ci Uzbecy … Ci Żydzi … I życia nie ma».

Często denerwował się z podobnych powodów. Kiedy prowadził sprawę pielęgniarki, którą eksmitował Azerbejdżanin, sprawę studentki, którą «zepsuł» Gruzin, ekonomistki - ją poniżał Tatar … I to narzuciło na niego zasłonę małomówności. Dlatego przy Walentynie Andriejewnej był oszczędny w słowach.

Natychmiast zapytał:

- Ma pani zaświadczenie na dzisiaj - to dobrze … A mogą napisać na miesiąc? Na pół roku?

- Myślę, mogą. U mnie przecież zdrowie ciągle się pogarsza.

- W takim razie proszę brać - połknął grudkę w gardle. - I proszę wieźć śledczej …

- Dobrze …

Czas, który oni wygrali w śledztwie, chciał wykorzystać jak można najefektywniej:

- I proszę pisać, proszę pisać na śledczą, do wszystkich instancji. Ja też machnę. Może, przygnieciemy ich skargami - i oni sprawę zamkną …

- Oj, zamknęliby! - Zaczęła błagać Walentyna Andriejewna.

Pożegnali się.

Ksiusza poszła do lekarza po nowe zaświadczenie dla matki, a Fiedin skorzystał z tego, że do pociągu pozostawało parę godzin i pojechał tramwajem do centrum miasta. Teraz on jechał i rozkoszował się: W jego mieście burmistrz zlikwidował tramwaje - najlepszy ze wszystkich środków transportu i on z przyjemnością słuchał cichego stukotu kół, czuł miękkie kołysanie wagonu i gapił się na obie strony, jakby przypominając sobie swoje przejażdżki tramwajem po Woroneżu. Wagonik nurkował w międzyżebrza domów, potem wykręcił na prostą i popełznął po ogromnym moście.

Fiedin jak na spadochronie zawisł nad kilometrowym lodowiskiem Oki, a jego jak gdyby prądami powietrznymi ciągnęło i ciągnęło do góry. Oto wagonik na prawym brzegu zawirował po spirali, wspinając się na jeszcze większą wysokość, zamarł nad chwiejącym się w dymku przestworem, a potem zanurkował między pagórkami i wszedł, jak nóż, w wąską przestrzeń między starymi, wypinającymi na zewnątrz swoje wnętrza domkami.

On tylko i oglądał się na wille: «Wołogda …» Na czerwono ceglane bloki mieszkalne: «Rostów-na-Donie». Na cerkiewki, które zazłociły się zza jednych konstrukcji, żeby skryć się za innymi: «Jelec …»

Mieszanina wielowiekowego naleciała na niego jedynym porywem.

On wyszedł z tramwajczyka i poszedł po Wielkiej Pokrowskiej.

- Arbat! - Wrzasnął.

Bank Pałacowy. Dochodowe kamienice są ze stiukami. W kolumnach. Z figurkami Bogów …

I w oddali - skąpa w przybrania pionowa ściana z gęstymi strzelnicami i nisko zwisającymi okapami dachu. Kreml!

On nie oczekiwał zobaczyć na Wołdze Kremla takiego, jaki znał i widział na Moskwie-rzece.

Taki sam zamknięty murami, taki sam podświetlony z dołu i z góry, z jajecznego koloru ścianami i mnóstwem palących się okien budynków administracyjnych … Na myśl mu nie przyszło, że tu daleko od stolicy, również jest Kreml, jak ten główny Kreml kraju jest naszpikowany apartamentami władzy i świątyniami ducha. Też tak cicho szeleściły kołami przejeżdżające samochody. Też tak dokładnie salutowali milicjanci. Podobnie groźnie stały armaty.

- Moskwa! - Wyrwało się niespodziewanie.

Jego, jak kulę, pognało do urwiska. On jakby wtoczył się do Michajłowskiego soboru i zamarł przed płytą informacyjną ze skąpym napisem: «Kuźma Minin»…

To był jak gdyby finał - finał jego niżnogrodzkiej drogi do chłopa, potem - bojara, wybawcy Rusi.

***

«Oto ty, Kuźma - popłynął monolog. - Wszystkie sprawy rzuciłeś dla uratowania Rosji … A ty, adwokat Fiedin? Co zrobiłeś?» «Nie wiem - przemówił drugi wewnętrzny głos. - Ale życie oddał». - «Czy naprawdę?! Tyż nie wszedłeś w bójkę z Uzbekami, kiedy byłeś w Doskino». - «A ja nie zabijaka». - «Nie przewrotny, każdy z nas jest zabijaką, kiedy weźmie za skrzela». - «Ale ja, ja …». - «Oto właśnie: ja, ja … A dlaczego by tobie nie położyć głowy za matkę Ksiuszy?». - «Jeszcze czego nie było! - jakby wyrwało się. - Moja głowa mi droższa». - «Oto, oto … Tak to i jest, że każdy, sobie bliższy». - «Poczekaj, czy Minin we wszystkim jest dobry?» - «Czy ja to powiedziałem … Dobrze zgoda, zgoda. To ja po prostu poskubać twoje wnętrzności zachciałem. Potarmosić …». - «Zrozumiałem, to ty, żebym bardziej walczył o nauczycielkę».

I nagle Fiedina jak gdyby przeszyło czymś ostrym: «Ty też, jak Kuźma! Ponieważ podjąłeś się walki … Ponieważ i tobie, jak i Kuźmie, zbierali pieniądze. Kuźmie - niżgorodzianie, tobie - parafianie. I tobie, jak i jemu, należy oswobodzić: jemu - naród, tobie - jedną z narodu. Z córkami …»

Wzdrygnął się. Skąpy, szczerbiasty nagrobek patrzył na Fiedina, Fiedin - na nagrobek.

Czuł, jak skądś z dołu dodaje siły i jemu przywidział się głos z kopuły, zawieszonej nad nim: «Oto tobie mój nakaz, żebyś ludzi bronił …»

« Kto to mówi? Minin?»

Wyszedłszy z soboru, tkwił na brzegu urwiska. W odchodzącej w dal ciemności zarysowywali się Uzbecy, którzy szli frontem, Tatarzy, którzy zachodzili z lewej strony, Izraelici - z prawej strony i śledcza z tomami spraw karnych skakała z przodu na koniu. I wszystko za uciekającą połonianką z dwiema dziewczynkami …

Stał, patrzył, nie mogąc oderwać oczu.

Z duchowym uniesieniem wrócił do domu. Dużo energii wychlusnęło z niego, kiedy drukował skargi, kiedy odpowiadał na telefony, kiedy miotał się po pokoju i godzinami nie znajdował sobie miejsca, przypominając sobie trzy nieszczęśnice: matkę i dwie córki.

Coraz mniej pocieszające wiadomości przychodziły z Oki: śledcza przyjeżdżała i chciała wejść do mieszkania do Walentyny Andriejewnej i u tej znów podskoczyło ciśnienie i wzywali «erkę»; Ksiusza zasłabła i Fiedin niepokoił się: «Już ją byście oszczędzili, ona że jedynym koniem roboczym została» - i coraz głębiej czuł, jak niespokojnie w Dolnym Nowgorodzie i nie wiadomo kiedy niewolnice zyskają spokój.

Już nachodziły prawie wywrotowe myśli: «A jeśli nie wytrzymają?..»

Wtedy zupełnie stawało się nieswojo.

A luty kręcił śnieżnymi burzami, zacietrzewiając się do minus trzydziestu i nieoczekiwanie odpoczywając na zerze, pokrywszy skórką waciane piernaty, zasypawszy ostatnie wiejskie drogi i oderwawszy leśniczówki i nawet całe osiedla od miast. Stłamszony między sąsiednimi bogatymi domami domek w Doskino wydawał się bałwanem, do którego nie zważając na zaspy każdego dnia przedzierała się Śnieżynka Ksiusza, żeby odwiedzić siostrę i potem pośpieszyć do matki do Dolnego.

«Uf! - Wzdychał Fiedin. - I po cóż ja wlazłem w tę sprawę?»

Dziadek Mróz niby na jawie śmiał się: «A żeby zamarznąć».

Podjechał marzec, 1-go, 2-go, 3-go i on, czując, że nie za górami ten dzień, kiedy jego wezwą do Dolnego, wysłał esemeska: «Można zawczasu przelać pieniądze na przyjazd …»

Nie zdążył wysłać, jak rozbrzmiał telefon.

- Przecież jeszcze nikogo nie zapraszają, - mówiła Walentyna.

- Ale przecież zaproszą …

- Ja do 23 marca chora. Pan nam skargę napisze, poprawnie. Przyślemy panu dokumenty. Trzeba skargę napisać.

«Jaką jeszcze skargę? Napisałem ich moc!» - Pomyślał i:

- Tak, ale przecież mi wkrótce trzeba będzie jechać …

I nagle stamtąd przedarło się:

- My panu zapłaciłyśmy …

- Jak? To, co dałyście, poszło na drogę.

- Ale to wszystkie pieniądze … U nas więcej niema …

- Jak?! Ale tak nie umawialiśmy się. Przecież wszyscy płacili … Mnisi … A wy …

I nagle jeszcze:

- Pan nas obdarł! Mówiłyśmy panu, że u nas więcej pieniędzy niema! - Już krzyczały w słuchawkę i on nie mógł zrozumieć, kto to - matka czy córka. - Mówiłyśmy, że u nas wszystkiego … tysiąca … U nas więcej niema!

- Nie było takiego …

Przypomniał sobie, jak córka mówiła: «Poszukamy jeszcze …» - i próbował powiedzieć:

- Ale jak mogę jeździć za te grosze?

Ale jego nie słuchano:

- Pan z ubogich ludzi i ostatnią kopiejkę …

- Ale przepraszam, ja jak … proszę dać Ksiuszę! - Próbował ledwie nie przekrzyczeć.

Ale z rykiem leciało:

- Pan nas obdarł Nas!… Pan ….

W głowie jakby stuknęło: «I cóż to takie!» I - złowieszczy głosik: «Oto widzisz, jakie one i dlaczego one mają takie problemy z Azjatami, z sąsiadami …»

Słuchał i krzyczących na niego było mu żal.

Ale coś zmieniło się. Te, dla których jeszcze pięć minut temu on gotowy był rzucić się w ogień i wodę, podcięły go.

- Napiszemy na pana … Zniesławimy pana jako adwokata … My …

- Proszę dać Ksiuszę - jeszcze próbował coś wyjaśnić - może, przynajmniej Ksiusza. - Przecież mówiłyście, że zbierzecie …

- Proszę zwrócić nasze pieniądze! - Dopiero teraz zrozumiał, że to krzyczy Ksiusza.

- Ja przecież wyjeżdżałem - bilet, droga … Ja przecież prawie za darmo …

To tylko jeszcze bardziej rozpaliło jego rozmówczynię.

- Proszę zwrócić! Pieniądze! - leciały krzyki.

Nie wytrzymał. Rzucił słuchawkę. Rozbrzmiał znów dzwonek i ten sam krzyk. Jego próba by coś zaprzeczyć, okazała się bezskuteczną. Znów dzwonek, znów …

On już nie chce brać słuchawki, ale bierze i znów słyszy: «Pokajsia!»

Znów pikanie … Znów: «Po-kaj-sia!»

Odłączył telefon, wyobraziwszy, jak miotają się kobieta i córka po pokoju, przeklinając jego i wszystkich adwokatów na świecie. A on, czując, jak ścisnęło pod łopatką i trzasnęło w uszach - skoczyło ciśnienie - sięgnął do kieszeni po tabletkę.

Popatrzył w papiery:

- I oto zapłaciła … Wszystkiego … I za co pojadę …

Teraz echem krzyczało wewnątrz: «Obdarł … Ubogich …».

I ledwie nie głosem gromowładcy grzmiało: «Pokajsia!!!»

Całą noc przekręcił się na łóżku i to «Pokajsia!» Huczało w uszach.

«No i wpadłeś! Trzeba bardziej wybierać sprawy, a nie rzucać się natychmiast z głową do wody …»

I tylko zostały w duszy odgłosy żalu, że chyba teraz on nie pojedzie do Dolnego, ponieważ znajdzie jakąś wymówkę, żeby tam się nie pojawiać i więcej nie spotkać się z Mininem u ujścia Oki.

***

- Jeśli tak krzyczano na mnie, to, jak na sędzię śledczą? - Z takim pytaniem chodził, z obawą spoglądając na milczący telefon.

Drapało w gardle. On jakby dławił w sobie Dolny, wołający i odpychający, z goryczą myślał, że nie zobaczy «Arbatu», «Kremla», nie będzie stać nad Oką, nad Wołgą, nie ucieszy się z egzotycznego miasta. I nie pomoże mamie i dwóm dziewczynkom. A może, pomoże? Ale jak? Będzie jeździć tysiąc kilometrów na swój rachunek? Nie już … On nie właściciel parostatków, fabryk, nawet chudego kiosku na rynku, żeby sponsorować takie wyjazdy. I tylko gorycz, że tak szybko wszystko się urwało …

Narodowościowy problem teraz przerósł w adwokacki.

I czasami, wprost wśród nocy nad nim jak gdyby unosiła się kobieta z kosturem i krzyczała: «Pokajsia!»

Zasłaniał się ręką. A ona nalatywała jak jastrząb i rzucała się: «Pokajsia! Pokajsia!..»

Jemu wyraźnie wydawało się, że on wyskakiwał, biegł na dworzec, kupował bilet nie na pociąg dalekobieżny, a na zwykły - tak taniej, i trząsł się do Dolnego … Potem stał pod górą … Lazł przez płot … Znajdował się w gabinecie śledczej …. Coś udowadniał, a na niego przypatrywała się z kąta ta «zakonnica»… Wychodził i bojąc się wyskakującej z nożem w ręce zza węgła córki «zakonnicy», wskakiwał do taksówki, a ta zamiast do Dolnego wiozła na brzeg Oki, gdzie jego chwycili i ciągnęli do przerębla …

I on budził się spocony. A w uszach grzmiało: «Pokajsia ….»

Ile by się nie wywijał jak sznurek, ale przyszedł telegram: Wzywano go do Bogorodska.

Najpierw Fiedin telegramu nie przyjął.

- Pan adwokat? - Pytał przez drzwi listonosz.

- Nie. Jego nie ma. A co tam?..

- Telegram …

- Skąd?

- Z Dolnego Nowgorodu …

«Oczywiście».

Ale potem przyniesiono telegram powtórnie i on go wziął. Ale do Bogorodska jechać nie miał zamiaru. I teraz opracowywał plan, jak wykręcić się od podróży:

«Zachorować?.. wykręcić się zajęciem w innej sprawie?.. Rzeczywiście i jak jej mogę bronić, kiedy mnie i w tył i w grzywę …»

Nie mógł nawet przypuścić, że «zakonnica» okaże się taką gorliwą.

Na to, żeby zdecydować co do podróży miał jeszcze parę dni.

Mówił sobie: «nie-nie, ani za nic nie pojadę … Niech ich pociągają, niech podenerwują się, niech dowiedzą się, jak na adwokata tak wygadywać …»

Aczkolwiek jakoś popiskiwało: «A jak im? Tym nieborakom … I jeszcze bez prawnika …»

I śledczej było żal: Wplątała się po same uszy. I sąsiadów: jeśli i na nich napuszczano zbirów. Jednym słowem - pętla.

Nauczycielka i jej córka wyglądające wcześniej na niewiniątka, których chcą zagryźć okrążające je wilki, okazywały się teraz nie owieczkami, a straszydłami, które nie każdej bestii pod ząb.

Ale oto został złapany na haczyk: Zadzwoniła Buszujewa. On wymigiwał się, mówił, że zabiera się jechać, ale niby z niego zrezygnowały - napomykał o telefonicznej rozmowie z krzykami i jeszcze mówił, że dostał się do sprawy handlarzy narkotykami i jego prawie każdego dnia szarpie tutejszy śledczy i akurat wezwał na ten dzień, kiedy on powinien przybyć do Dolnego.

- No cóż … Tylko proszę przysłać cokolwiek na swoje usprawiedliwienie - powiedziała Buszujewa, widocznie, też doprowadzona do skrajności.

Otrzymawszy utajnioną zgodę by nie przyjeżdżać, ze szczęśliwą miną wypełniał na poczcie telegram, że przybyć nie może.

A potem odłączył telefon, ale z rzadka włączał go, oczekując telefonu «zakonnicy» i mówiąc: «A, oto teraz-to ty poszarpiesz się … Będziesz wiedzieć, jak na adwokata krzyczeć».

Mówił i z dygotaniem myślał: «A nie w szpitalu ona? Nie na krawędzi życia i śmierci?»

I «Pokajsia!» ożywało w uszach.

Czas szedł, podtapiając śnieg, wypłakawszy się z dachów strużkami i coraz ciszej dźwięczały przypominania o nieborakach w Dolnym, coraz bardziej odchodziło w dal to miasto i coraz mgliściej rysowały się możliwe zdarzenia: proces Walentyny i śledczej, bitwa o przetrwanie w domku w otoczeniu «wrogów», ta Ksiusza, która krzyczała w głos, a teraz jakby i głos jej zaginął.

Chociaż one i były daleko, ale losy matki i córek nie odpuszczały.

Jemu by pojechać tam, niech i na swój rachunek i wyjaśnić sytuację, zdjąć kamień z serca i on nawet zbierał się, ale kiedy dochodziło do tego, żeby kupować bilet, ruszyć siebie z miejsca nie mógł i tylko coraz częściej mrużył oczy na jaskrawe kwietniowe słońce.

Na wspomnienie o Dolnym wyciągnął ze skrzynki pocztowej kopertę z okrągłym stemplem nadawcy «Dolny Nowgorod …»

Co tam? Do kogo?

«Fiedin» - przeczytał. Do niego.

Dały znać o sobie nauczycielka z córeczkami? Pieniędzy z powrotem żądają ? Proszą przyjechać? Przebaczania? Oto by …

Chodził w kółko po pokoju, wachlując się kopertą, jak wachlarzem. Popatrzył na rubrykę nadawcy: «GŁÓWNY ODDZIAŁ SPRAW WEWNĘTRZNYCH Dolnego Nowgorodu …»

«O, Boże! Czyż napisano na mnie meldunek? Na ciebie założono sprawę? - Pytaniem i odpowiedzią zabrzmiało wewnątrz. - A należało się … Nie wypada rzucać chorej z córeczkami …»

Ale wtedy wszystko wyglądałoby inaczej. «A jeśli wezwanie z żądaniem przybycia?» Jeszcze tego brakowało! «A jeśli oszustwo knują: Pieniądze wziął - i prysnął?» Ale odbiję się: Dawały mi na podróże …

I już Dolny wydał się nie dawnym przystojniakiem, a miastem z kazamatą.

Oto koperta zatrzeszczała … Ze strachem zajrzał do niej. Palce uchwyciły karteczkę …

I już jak wyrok, zgodny z każdym obrotem losu - nawet z tym, że jego aresztują - widocznie, było za co, przecież co by nie mówić, a nie wolno rzucać ludzi w nieszczęściu - on wyciągnął złożoną na wpół kartkę.

Szmatławy papierek! To przyszła do niego odpowiedź na jedną ze skarg na sędzię śledczą.

On ledwie nie podskoczył. Ech ty, a myślał! Pętla! A tu - tfu!..

Ale wewnątrz coś złowieszczo zawyło : «Nie śpiesz mówić hop, póki nie przeskoczysz». Jeszcze raz zajrzał do koperty: Czy coś tam nie zostało? Ale w środku było pusto. Radosny nastrój zleciał i jego natychmiast zmyło. Zamyślił się: coś tu nie tak! Widocznie, draka idzie i jeszcze nie fakt, że mija mnie …

Patrzył w okno: niżej do ziemi opuszczały się rozrastające się obłoki, grożąc, że wybuchną zimnym deszczem, a może i śniegiem … I wzdrygał się od chłodu, który przeszedł po plecach.

Oto i zniknęło nawet wspomnienie o śniegu - kwitły wiśnie i cierpko pachniało czeremchą, wiosna ze swoimi gorzko-śmiesznymi właściwościami pędziła całą parą. Sąsiadowi (właścicielowi sąsiedniej daczy) syn - wykładowca wojskowej szkoły lotniczej - przyprowadził podchorążych, którzy przekopali całe sześć arów przez dzień.

«Zdają egzaminy» - pomyślał Fiedin, wyobrażając, jacy z kopaczy wyjdą spece zespołu lotniczego.

Serce jeśli i kłuło, to rzadko - z rżnięciem.

«Coś nie lepiej» - łowił się na myśli Fiedin.

Klientów nie szczególnie dopisywało i on rozmyślał: może, samemu pojawić się? Reanimować niżnogrodzką sprawę? I temu nie mógł przeszkodzić konflikt biznesmena z autorytetem. Zresztą, ta krzątanina rozpraszała, ale nie pochłaniała.

A czas szedł, przyciągając go do nieznanego.

Do czego?

Myślicie, że po wszystkich opisanych tu sporach, udrękach, przymieraniach gruchnął piorun? Kogoś poraziło błyskawicą? Fiedina? Śledczą? Uzbeka? Żyda?.. Piorun nie gruchnął i błyskawica nikogo nie poraziła - przynajmniej, adwokata Fiedina. Ale dokąd by on nie jechał, dokąd by nie szedł, jego nagle jakby zatrzymywało: «Po-kaj-sia … Po-kaj-sia …»

On mało wierzył w to, że nauczycielka utrzymała się w starciu z «miltonami» - jej choroba nasilała się. I pojawiało się pytanie, czy wykręciły się z potwornej sytuacji jej córki, zdołały sprzedać dom w Doskino i kupić pokoik w Dolnym, gdzie ich nie ruszyliby ani Uzbecy, ani Żydzi, ani swoi że - Rosjanie.

17 stycznia 2011 roku

Michaił Fiodor


Do strony głównej