Do strony głównej |


Na podstawie https://azbyka.ru/otechnik/Varvara_Pylneva/hristos-voskrese-pashalnyj-sbornik, tłumaczenie Eliasz Marczuk


Opowiadania paschalne

Spis Treści

  1. Tajemnicza noc

  2. Ojciec Chariton

  3. Pascha na morzu

  4. Na pierwszy dzień Paschy

  5. Pascha na Froncie

  6. Ze wspomnień ostatniego protoprezbitra Rosyjskiej Armii

  7. Pascha

  8. Do domu przed Jutrznią!

  9. Pasch na świętej Rusi i w różnych stronach

  10. W Butyrkach

  11. Pascha w taganskim więzieniu w Moskwie, 1923 rok

  12. Paschalna jutrznia

  13. Pascha w Sołowieckim obozie w 1926 roku

  14. Jak matuszka Dionisija z konikami christosowałaś

  15. Pascha w obozie

  16. Na noclegu w paschalną noc

  17. Pascha w Pinedze (w obozie)

    Paschalny list z Piegi

  18. Cena paschalnego kulicza

  19. Opowiadanie doktora P. Hendryks

  20. Paschalny delfin

  21. Paschalna jutrznia pod Paryżem

    „Od śmierci bowiem ku życiu…”

  22. Na paschalnym razhowienii

  23. Odnowienie ikony zmartwychwstania Chrystusa i 12 świąt

  24. Pierwsza Pascha

  25. Pascha w szopce

  26. O Passze 1942 roku w Moskwie

  27. Jutrznia nad Wołgą

  28. Z Pamiętników Borisa Sziergina

  29. 1942-1947, Moskwa

    Zapiski 1946 roku

    Zapiski1968 roku

  30. O pierwszej paschalnej służbie w Troice-Siergijewoj ławrze w 1946 roku

  31. Paschalna noc w Bajmie

  32. Paschalną nocą

  33. W paschalny poniedziałek

  34. Pascha w Zabajkalu

  35. Ostatnia jutrznia

  36. Radość serca

  37. Wielka Sobota

    Dzień Światłego Chrystusowego Zmartwychwstania

  38. Moja Pascha

  39. Pascha w Ławrze prepodobnego Siergija

 

Tajemnicza noc

Niebiańscy obywatele ziemskiej ojczyzny

Moskwa uspokaja się, przygotowując się do uroczystej jutrzni. Zamknięte sklepy, wyszli i schowali się w domach wszyscy ludzie. Gdzie-niegdzie rzadko-rzadko słychać dźwięk koła, i na wyciszone miasto, na jego „siedem wzgórz” zstępuje ta niewypowiedziana tajemnicza noc, która przyniosła światu odnowienie. Ciche-ciche wszystko nad Moskwą pod nadciągającymi się skrzydłami tej nocy. Zamknięte jeszcze cerkwie, nie płoną wokół nich ognie. I zanim otrząśnie się żywa ziemska Moskwa, przed nią na spotkanie Zmartwychwstającemu Chrystusowi wstaje inna, odwieczna Moskwa.

Z zamkniętych soborów, z okolicznych monasterów wstają niezniszczalni (wieczni) twórcy Moskwy.

I przed wszystkimi ze swego grobowca w Daniłowskim monasterze wstaje święty błahowiernyj (prawdziwie wierzący, prawosławny) kniaź Daniił Aleksandrowicz Moskiewski.

Spokojnie przechodzi on, okryty schimą, pokornym krokiem mnicha po opustoszałych ulicach Zamoskworieczija, przechodzi mosty i wkracza do Kremla. Modli się przed pozłacanymi przez siebie soborami Spasa na Boru i Archangielskim, i szeroko niewidzialną ręką otwierają się przed budowniczym świątyń drzwi tego soboru.

„Witajcie wy – mówi on, wchodząc do grobowca potomków – błahowierni wielcy kniaziowie Moskiewscy, witajcie wy, wielcy carowie, Wielka i Mała Rosjo carstw Kazańskiego, Sybirskiego, Astrachańskiego i innych ziem władcy”.

I na wezwanie kniazia-schimnika otwierają się dawne trumny. Wstaje z jasnym obliczem jego syn, Ioann Daniił Kalita. Wstaje tak samo miłosierny, miłujący ubóstwo.

Wstaje syn Kality Ioann Ioannowicz Krotkij i wnuk górnolotny Dimitrij Ioannowicz Doński i inni kniaziowie: Wasilij, i możnowładcy Ioanny, i pobożny Fieodor, i ośmioletni męczennik carewicz Dimitrij.

Wszyscy oni wstają z grobów pod schimami, pokrywającymi ich jasne wielkokniażskie i carskie złote szaty i korony, i milcząc witają się pokłonami, zbierając się wokół swego prarodzica i założyciela Moskwy – Daniiła.

I kiedy wszyscy zbiorą się, wychodzi ich zgromadzenie z północnych, otwierających się przed nimi na oścież drzwi i idzie ku południowym wrotom soboru Uspienskiego.

„Każ, kniaziu” – mówią oni cicho, doszedłszy do wrót.

Święty Daniił czyni na drzwiach szeroki znak krzyża, i wtedy same po sobie otwierają się wrota świątyni ruskiego narodu.

Powoli wkraczają kniaziowie pod wysokie sklepienia. Ciche-ciche tam wszystko. Beznamiętne ognie łampad oświetlają oblicza cudotwórczych ikon: Władimirskiej, tyle razy wybawiającej Moskwę w godzinę ostatecznej zagłady; Wszechmiłosiernego Zbawiciela z Bizancjum; Zwiastowania, wydzielającej niegdyś miro i ratującej Ustiug; świątynnej Uspienskiej; Smoleńskiej…

Płoną ognie nad relikwiarzami wielkich swiatitielej (biskupów), i ciche-spokojne wszystko w powietrzu, gdzie rozlegało się tyle modlitw, zmieściło się tyle wydarzeń…

I stoją milcząc kniaziowie, odszedłszy w przeszłość, przeżywając znów to wszystko, co widzieli tu sami, o czym słyszeli opowiadania.

Przypomina święty Daniił, jak szumiał za jego czasów gęsty bór i na zielonej jego ścianie wesoło bielały zręby (ściany) dwóch pierwszych wzniesionych przez niego cerkwi, i jak u podstawy Kremlowskiego wzgórza przy szepcie wielowodnej wtedy Moskiewskiej fali on modlił się za osadę Moskwę, prosząc Stwórcę o pobłogosławienie i opiekę nad ulubionym jego miejscem. „Wielki jesteś, Panie – szepcą usta schimnika, a łzy padają na kamienne płyty podłogi. – Wielki jesteś, Panie, i cudowne dzieła Twoje!”

A obok niego odszedł w zadumę Kalita. On widzi siebie klęczącym przed swiatitielem Piotrem i znów słyszy jego wieszcze słowo: „Jeśli ty, dziecko, wzniesiesz tu cerkiew godną Bożej Matki, to zdobędziesz sławę większą od wszystkich innych kniaziów i ród twój wywyższony zostanie, kości moje zostaną w tym grodzie, swiatitieli zechcą być w nim, i ręce jego wejdą na plecy wrogów naszych”.

Widzi on dzień założenia soboru i przenikliwym wzrokiem, któremu nie przeszkadzają wysokie kamienne ściany, obejrzawszy Ruskie carstwo na północ i na południe, wschód i zachód, szepce Kalita za ojcem: „Wieki jesteś, Panie, i cudowne dzieła Twoje”.

A Dmitrij widzi siebie małym chłopcem.

Trwa służba, podczas możebna nad trumną swiatitiela Piotra sama po sobie zapala się świeca. Jego piastun, metropolita Aleksij, wybiera się do Ordy do Tajdula… Potem widzi siebie dorosłym. Tam, na placu, tłoczy się za oddziałem oddział.

Słychać powitalne okrzyki wojowników wszystkich miast, uzbrojonym przeciwko tatarom, i kniaź powtarza sobie nazwy miast: Rostow, Biełoziersk, Jarosław, Władimir, Suzdal, Pieriejasławl, Kostroma, Murom, Dmitrow, Możajsk, Uglicz, Sierpuchow, Moskwa. On znów modli się do Boga sił, Boga prawdy, i znów serce ściska nadzieja i niepokój… A słońce łaskawie świeci nad niezliczonym wojskiem, pierwszym wojskiem zjednoczonej ziemi Ruskiej…

Przypomina sobie Wasilij, jak odrzucił on tu głośno (publicznie), ogólnonarodowe bratanie się z Rzymską herezją, kiedy zdrajca Izydor wspomniał (w modlitwie) Rzymskiego papieża, i znów rozpala się pierś kniazia świętą gorliwością za drogą ojczystą wiarę…

Ioann III znów triumfuje upadek jarzma, widzi swego dwugłowego orła-herb, a jego wnuk znów przeżywa wszystkie wielkie i groźne dni, kiedy triumfowała i upadała tu jego dusza, cierpiąca i burzliwa.

W strachu nie śmie Ioann spojrzeć na bliski relikwiarz Filippa: „Zmiłuj się, Boże, nade mną – szepce on… – nie wejdź w sąd ze sługą Twoim!” – ale twardo, jak i przedtem, powtarza on przed bojarami: „My, Car i Wielki Kniaź całej Rusi, według woli Bożej, a nie według wielce buntowniczego pragnienia i jak Car Samowładcą nazwany zostanie, ponieważ sam buduje ziemię. Nie przez bojarów i wielmożów, a przez Cara powinna być rządzona ziemia, obdarowywać swoich poddanych My mamy prawo i karać ich mamy prawo też. Wszystkie Boskie Pisma nakazują, że nie powinny sprzeciwiać się dzieci ojcu i poddani Carowi, oprócz wiary…”

Stoją kniaziowie i carowie, odszedłszy w swoje myśli, i poczet ich ożyłych cieni nie zakłóca uroczystej ciszy soboru. Długo, długo stoją oni, pogrążywszy się każdy w swoje przeszłe… I w końcu mówi błahowiernyj Daniił, zwracając się twarzą do obrazu Wszechmiłosiernego Zbawiciela: „Do Pana pomódlmy się!” – „Panie, zmiłuj się” – odpowiadają wszyscy kniaziowie i carowie i cicho czynią pokłon do ziemi.

- Przenajświętsza Bogarodzico, zbaw nas! – wygłasza jeszcze Daniił.

- Władczyni, zbaw (uratuj) ziemię Ruską! – odpowiadają kniaziowie i carowie i znów niesłyszalnie czynią pokłon do ziemi przed cudotwórczą ikoną Władimirską. „Swiatitieli Moskiewscy, módlcie się do Boga o zbawienie ziemi prawosławnych!” – powtarzają oni.

I w tej chwili zaczyna się cicha unosząca się pod sklepieniami soboru nieziemska pieśń. To Aniołowie śpiewają chwałę cudownym cudotwórcom, pierwopriestolnikam (wyniesionym na naczelną katedrę) Rusi.

I oto otwierają się relikwiarze (grobowce).

Wstaje z proroczym spojrzeniem utrudzony wysiłkami Piotr, wstają pouczający Fieognost, Fotij i Kiprian, wstaje surowy Iona, i nieustraszony Filipp, i nieugięty Giermogien.

I stanąwszy w całej krasie swiatitielskich (archijerejskich) szat, oni, oddawszy sobie nawzajem pokłon, cicho przechodzą do ikony Władimirskiej i całują ją; opierając się na pastorałach, schodzą z solei (podwyższenia przed Ołtarzem) do oczekujących kniaziów.

Z gorliwością kłaniają się im kniaziowie i carowie, a oni, wzniósłszy ręce, ocieniają ich swiatitielskim błogosławieństwem. „Witajcie wy – mówi święty Daniił – wielcy swiatitieli Moskiewscy, witajcie, opiekunowie Ruskiego narodu, wierni orędownicy za Ruską ziemię przed tronem Bożym!”

I przyjmują władcy błogosławieństwo swiatitielów.

„Pora na śpiew i godzina modlitwy!” – mówi Kalita Piotrowi Metropolicie, i swiatitiel ocienia powietrze błogosławieństwem. Wtedy zaczyna się przywołujące dzwonienie.

I na to dzwonienie ze wszystkich stron podnosi się ukryta miniona Moskwa.

Wstaje cały do jednego wcześniej umarły lud moskiewski. Metropolici i mnisi, bojarzy i czeladź, goście i służący, dzieci i staruszkowie.

Wstają silni i ubodzy, sprawiedliwi i grzeszni, podnosi się cała Moskwa, ile tylko było od tej pory, jak ona zaczęła istnieć.

I huczy, huczy przeciągle, niesłyszalny ziemskim ludziom dzwon. Wstaje, podnosi się, zbiera się niewidzialna wielopokoleniowa (wieloludna) umarła wcześniej Moskwa.

W lśniących szatach, w płonącym ogniami soborze, wokół cudotwórców Moskiewskich i kniaziów stoi moc duchownych: biskupi, kapłani, mnisi, słodkogłośni śpiewacy.

I ocieniwszy znakiem krzyża obiema rękoma i na wszystkie cztery strony, wygłasza swiatitiel Piotr: „W pokoju wyjdźmy”. On idzie pierwszy, wyżej patriarchów. Inni swiatitieli niosą ikonę Władimirską i inne ikony, za nimi duchowieństwo w lśniących szatach z ikonami, Ewangeliami, krzyżami, paschalnymi lampami, przystrojonymi kwiatami. Z kadzideł rozpływają się jasne strumienie aromatycznego dymu. Ciężkie chorągwie gęsto dzwonią złotymi przywieszkami, niezliczone świece jasno płoną w nieruchomym powietrzu nocy. Z wiosennego nieba wesoło migocą czyste gwiazdy, i wszystko w tym niewidzialnym krestnym chodzie (procesji) jeszcze piękniejsze, jeszcze jaśniejsze, niż w widzialnych sławnych, chwalebnych moskiewskich procesjach.

Z Czudowego monasteru na spotkanie wychodzi otoczony przez duchownych, majestatyczny, mądry metropolita Aleksij i przyłącza się do swiatitielów.

Wielki kniaź Dimitrij śpieszy po błogosławieństwo do swego piastuna.

Z Wozniesieńskiego monasteru wychodzą wielkie kniahinie, kniaziówne, caryce i carówne Moskwy i przed wszystkimi smutna miłosierna małżonka Donskiego, prepodobna mniszka Jefrosinija. Ona idzie, i lud Moskiewski ciśnie się do niej, pamiętając jej nieustanne jałmużny, a zaraz za nią równa jej w obyczajach caryca Anastasija Romanowna.

Procesja wychodzi ze Spaskich wrót do miejsca Kaźni (Golgoty) i na Golgocie ustawiają się swiatitieli i kniaziowie.

A kim są ci trzej stojący w łachmanach, dziwnie wyglądający? I dlaczego tak życzliwie patrzą na nich swiatitieli? To dołączyli się do cudotwórców Moskwy Wasilij Błażennyj i Ioann Błażennyj, który wyszedł z pobliskiego Pokrowskiego soboru, i Maksim jurodiwyj, który przyszedł z przygarniającej go cerkwi na Warwarce.

Oto ona cała niebiańska Moskwa!

Ale na kogo oni jeszcze czekają? Słychać szum wśród ludu, cały święty sobór w skupieniu przygotowuje się do oddania wielkiego pokłonu.

W przejściu, zostawionym na Krasnym (Pięknym) placu, rozlega się szybki tupot, i przy samej Golgocie pojawia się wielki jeździec na białym koniu.

- „Słońce” ziemi Ruskiej, „słońce” ziemi ruskiej – rozlega się wśród ludzi – błahowierny Aleksandr!..

To z dalekiego przymorza zjawił się spojrzeć na majątki młodszego z swoich synów święty błahowierny kniaź Aleksandr Jarosławicz Newski.

I póki zsiada z konia na ziemię błahowierny Aleksandr, przepełnione nim są myśli wszystkich stojących.

Oto on, wódz ponadczasowy, wycierający łzy narodowi w najbardziej nieszczęśliwe lata, wierzący w Ruś poniżoną, zniewoloną, jak nie wierzyli w nią inni w dni jej szczęścia.

Oto Bohater, który w samym jarzmie uratował Ruś przed Szwedami i Niemcami. Jak pocięty jest jego hełm i zbroja w dwudziestu bitwach! Jak wyszczerbiony jego ciężki miecz! Ale pieczęć nieuleczalnego smutku na jego czole. Przypomina on sobie błagania swoje przed chanem za lud Ruski. Surowe stają się twarze zgromadzonych budowniczych ziemi Ruskiej, smutne myśli widać w ich spojrzeniu, ale największy jest smutek Aleksandra, męczennika za ziemię Ruską. Ze smutkiem czeka on, skrzyżowawszy ręce na bohaterskiej piersi, i bez słów, z wielką miłością spogląda na sobór (zgromadzenie) Moskiewskich cudotwórców, na tę chwałę Ruskiej ziemi. Jaka prawda w oczach, jaka miłość w tym właśnie bezgranicznym smutku!..

I wszyscy wiedzą: miło tu kniaziowi, cieszy go to miasto, które złamało ciemną moc, i bezgłośnie szepcą usta Aleksandrowe błogosławieństwa stolicznemu miastu Moskwie.

Powoli wstępuje na pomost Aleksandr. Jego wzrok zatrzymał się na ikonie Władimirskiej. Opuścił Aleksandr przed znajomą świętością głowę, zdjął hełm i zamarł w modlitwie. Pomodlił się za drogą Ruś.

W milczeniu patrzyło zgromadzenie świętych na modlitwę kniazia. I w tej modlitwie twarz jego zajaśniała, jak słońce. On skończył.

Trzykrotnie oddał mu pokłon święty sobór (zgromadzenie) i po raz trzeci wygłosił: „Raduj się, święty błahowierny kniaziu Aleksandrze!” I poleciało to słowo po całej wieloludnej Moskwie: „Raduj się, święty błahowierny kniaziu Aleksandrze, raduj się, Słońce ziemi Ruskiej”.

Kniaź dołączył do szeregów cudotwórców Moskiewskich, po prawej stronie błahowiernego Daniiła. I wszyscy znów oczekują.

Ale nie kniazia, nie swiatitiela oczekują. Oni oczekują najważniejszego ruskiego człowieka, i on przychodzi nie w książęcych szatach, nie w szatach biskupich.

Od północy powiało spokojnym, cichym chłodkiem, odczuło się tchnienie wielkiej świętości, ukazał się majestatyczny starec.

Niebiańskim ogniem płoną jasnowidzące oczy, przed którymi obnażone są losy Ruskiego carstwa.

Cała postać dyszy nietutejszą siłą, ale w tej sile moc i spokój…

On idzie w ubogim odzieniu, z obnażona głową, a obok inny mnich ze świętą wodą i kropidłem. Naród staje na kolana przed przechodzącym starcem, i w ślad za ludem uklękli przed nim wszyscy kniaziowie i duchowni. Stoją tylko swiatitieli. I on przybliżył się.

Nisko, nisko pokłonili się swiatitieli mnichowi-starcowi, i rozlega się ich pozdrowienie: „Raduj się bogonośny ojcze Siergije, raduj się, ihumenu ziemi Ruskiej!”

Z szeregu klęczących kniaziów wzbił się głos wielkiego kniazia Dimitrija.

On mówi: „Cała oświecona przez Boga Rosja, twoimi łaskami przepełniona i cudami obdarowana, wyznaje ciebie za swego obrońcę i patrona”.

Głośno wypowiedział on to wyznanie, i z gorącym błaganiem kontynuują inni kniaziowie: „Objaw dawne miłosierdzia twoje, którymi ojcom pomagałeś, nie opuść i dzieci ich, w ich ślady do ciebie kroczących”.

I przechodzi wśród ludu z ust do ust to błaganie do wielkiego starca.

Oddał wszystkim pokłon Prepodobny Siergij i upadł na twarz przed ikoną Władimirską: przylgnął do niej czołem i modlił się…

Przeczyste oblicze rozjaśniało uśmiechem, i Boża Matka skłoniła na Swego wybrańca wzrok miłości. A starec wstał i poszedł z uczniem swoim Nikonem kropić świętą wodą i błogosławić siedem Moskiewskich wzgórz.

Z tyłu za nim idą cicho rozmawiając swiatitiel Piotr z błahowiernym kniaziem Ioannem Kalitą, i, jak radosne pomrukiwanie wiosennej fali, jak wiarygodne wezwanie, przetacza się wśród ludu i odbija się po wszystkich stronach szerokiej Moskwy zwycięskie imię: „Siergij, Siergij!”

Poświęciwszy całą Moskwę, wielkie zgromadzenie wróciło do Kremla i zaczęło oczekiwać…

Święta godzina już nastała, i, kiedy ziemska Moskwa powstała na spotkanie Zmartwychwstałego Chrystusa i oczekiwała Go w złotych od ogni świątyniach, nad tą widzialną Moskwą już niewidzialnie stała przygotowana, zgromadzona na modlitwę inna – niebiańska, wieczna Moskwa.

Jewgienij Posielanin

 

Ojciec Chariton

I

W 1894 r. Pascha była wczesna – na drugi dzień Zwiastowania. Śniegu było dużo, były przymrozki, i na rzekach ledwie pojawiały się „przybrzeża” (woda przy samych brzegach).

Młody ziemianin Bałajew, już dwa lata żyjący nie wyjeżdżając w swojej posiadłości ponad 50 wiorst od gubernialnego grodu, zamyślił skorzystać z sannej. Na drugi dzień Paschy pojechał do miasta saniami odbyć potrzebne wizyty.

Od następnego zaś dnia całkowicie zmieniła się pogoda: powiał południowy wiatr. Termometr pokazywał 15 stopni ciepła, i po 2-3 dniach śniegu jakby i nie było. Bałajew musiał śpieszyć się do domu, póki nie ruszyły rzeki. Pięć wiorst za miastem trzeba było przeprawić się przez wielką rzekę albo po lodzie, dla bezpieczeństwa po deskach, albo też na promie, jeśli lód już spłynął. Mostu przez rzekę nie było. Ze względu na sprawy Bałajew musiał zatrzymać się do poniedziałku Tomaszowego tygodnia.

Wieczorem w Tomaszową niedzielę został wysłany jeździec, żeby przygotować na brzegu na wszelki wypadek wystarczającą do przeprawy po lodzie ilość desek.

Następnego dnia rano Bałajew podjechał do przeprawy. Cała rzeka już się wzburzyła, i lód zaczął pękać. Przybrzeża po 20 sążni (1 sążeń to ok. 2,1 m) szerokości, jak oddzielne rzeki, szumnie burzyły się, zajmując przestrzeń, na pochyłych brzegach rzeki. Przeprawa był niemożliwa: w każdej chwili lód mógł ruszyć. Na przeciwległym brzegi stała niewielka karczma. Z niej już kilka razy wychodził na brzeg jakiś człowiek w krótkim palcie, przepasany szarfą, i z plecakiem na ramionach.

Postoi, pochodzi po brzegu, popatrzy w dół i w górę rzeki i znów wraca do domu.

Nagle rozległ się głuchy trzask. Rzeka jakby jęknęła… Cały lód podniósł się, jakby wynurzył się z wody, i ciągłą masą pokrył przybrzeża rzeki… Z minutę trwała dosłownie głucha walka, a potem cała lodowa masa z lekkim szelestem powoli ruszyła z biegiem rzeki. Duże kry, jak ogromne tratwy, spokojnie zajmowały środek, po brzegach mniejsze kry naskakiwały jedna na drugą, to gromadząc się w stosy, to rozbijając się doszczętnie i jak brylantowe iskry rozsypywały się we wszystkie strony… Lód napierał na brzegi…

Z karczmy znów wyszedł człowiek. Tym razem oprócz plecaka za plecami miał kosz w lewej ręce i wielki kij w prawej. Szybko podszedłszy do brzegu, rozejrzał się, potem przebiegł z dziesięć sążni w górę rzeki i na sekundę się zatrzymał. Zdjąwszy czapkę, człowiek kilka razy się przeżegnał i daleko skoczył z brzegu na lód… Bałajew osłupiał. Jego oddech zamarł… A człowiek tymczasem zaczął miotać się z boku na bok, przeskakując z kry na krę, i w jakieś 2-3 minuty przebiegłszy przybrzeże rzeki, trafił na ogromną krę, która powoli płynęła z nurtem. Opierając się o kij, człowiek śmiało szedł po lodzie i szybko zbliżał się do tego miejsca, gdzie stał Bałajew. Serce Bałajewa ściskało się ze świadomości, że ot-ot będzie on świadkiem nieuniknionej, wydawało się mu, śmierci zuchwałego szaleńca… On, instynktownie schwycił deskę, pobiegł brzegiem z biegiem rzeki, na wypadek pomocy pieszemu. Tymczasem śmiałek, przeszedłszy wielką krę, już skakał z 15 sążni od brzegu po małych krach, napierającymi jedna na drugą. Na rzece trzaski i szum… Zerwał się wiatr… Oślepiający był blask słonecznych promieni, odbitych przez kry. Niedobrze robiło się Bałajewowi od zawrotów głowy na widok tego co się działo.

I nagle ze środka tego chaosu śmiałek, jak bomba, wylatuje daleko na brzeg. I, jakby czyniąc komuś wyzwanie, szybko ocienił się znakiem krzyża (przeżegnał się) i wesoło zakrzyczał: „Christos Woskriesie!” Od nadmiernego napięcia nerwów Bałajew dostał histerii. Oblewając się łzami, on rzucił się do chłopaka, objął go obiema rękoma i zaczął całować jego twarz powtarzając: „Woistinu Woskriesie!” To okazał się chłopak około 14 letni, uczeń szkoły duchownej. On po feriach paschalnych pieszo wracał do miasta, i zrozumiawszy, że spływ lodu może trwać kilka dni, szybko wykorzystał jego początek, kiedy przybrzeża rzeki wypełnione zostały lodem i można było przebiec po nim na środkową krę, a z niej dostać się na drugi brzeg. W końcu uwolniwszy się z objęć Bałajewa, młodziak zdjął z ręki kosz i zaczął otrząsać się, ponieważ pokryty był bryzgami i okruchami lodu. Zwłaszcza dużo nabiło się ich w chodaki. On zachowywał się tak jakby nic szczególnego się nie wydarzyło. Na lód rzeczny on nie zwracał już żadnej uwagi: nie miał teraz do niego absolutnie żadnego interesu… Cały był zajęty sprawdzaniem czy nic nie zgubił podczas przechodzenia przez rzekę? Dokładnie obejrzał kosz, pokryty z wierzchu białą ścierką i obwiązany sznurkiem: okazało się, wszystko w porządku. Zapuścił na przemian obie ręce w kieszenie spodni, poszperał za pazuchą, pociągał szelki plecaka, wiszącego za plecami, i, kompletnie uspokojony, popatrzył na Bałajewa.

- No co, nacierpiałeś się strachu, przyjacielu, jak przechodziłeś przez rzekę? – zapytał Bałajew. – I jakże ty odważyłeś się iść na pewną biedę? Przecież lód kruchy, w każdej chwili załamać się może…

- Czego się bać! Ja wiedziałem, że przejdę, inaczej nie poszedłbym – całkiem poważnie odpowiedział młodzian.

- A dlaczego więc zakrzyczałeś: „Christos Woskriesie!” – a nie co innego, kiedy wyskoczyłeś na brzeg? – zapytał Bałajew, zaskoczony zadziwiającym spokojem młodziaka.

- No jakże? Teraz Pascha. Do Wniebowstąpienia, całe 40 dni – „Christos Woskriesie!” I kochany, kiedy idziesz, cały czas trzeba śpiewać „Christos Woskriesie!”, „Pascha swiaszczennaja nam dnieś pokazasia”, „Woskriesienija dień…” Czyż mało jest paschalnych pieśni! Wszystko trzeba śpiewać, co znasz. Dobrze? Ja wszystkie paschalne pieśni znam na pamięć… U nas w szkole trzeba było ich się nauczyć. A i w domu na klirosie w cerkwi trzeba śpiewać, i po wsiach kiedy z ikonami chodzą…

- Gdzież twój dom? Skąd ty idziesz?

- A od Bogarodzicy, z małej Sizmy. 75 wiorst stąd. Mój tata jest tam duchownym.

Powiedziawszy to, młodziak z szacunkiem zdjął czapkę i powiedział: „Proszę wybaczyć! Dla mnie iść pora… Silne wrażenie wywarł na Bałajewa zadziwiający chłopiec, swoim spokojem, rozsądkiem i religijnym nastrojem. I nie chciał rozstać się z nim tak po prostu, jak chciał tamten.

- Ja podwiozę ciebie do miasta – zaprosił Bałajew młodzika do tarantasa. – 5 kilometrów przecież jeszcze… Zdejmuj plecak i siadaj. Szybko dojedziemy, a pieszo się zmęczysz.

- Dziękuję, ja bym i pieszo doszedł. Teraz już nie co! A jeśli z Panem jechać, to trzeba buty zmienić – popatrzył na swoje chodaki.

- No, cóż, zmień, i jedziemy – powiedział Bałajew. Młodzik usiadł na desce, zdjął z pleców plecak, odwiązał przytroczone do jego wierzchu buty i uwolniwszy nogi z chodaków, obuł się. Siadł do tarantasa i pojechali.

- Co masz w koszyku? Zapytał Bałajew.

- Pół setki farbowanych paschalnych jajek – odpowiedział rzeczowym tonem młodziak – i pierogi. Wystarczy mi na 10 dni. A w plecaku więcej. Teraz do domu już do sianokosu nie puszczą. U nas zawsze na Kirika i Ulitę puszczają.

- Dlaczego też ciebie rodzice pieszo puszczają w tak daleką drogę. Mało to czego zdarzyć się może? Przecież, ot utonąć mogłeś, albo zły człowiek skrzywdzi.

- Co może się zdarzyć? – przekonanym tonem powiedział młodzik. – Utonąć? Nie. Bóg ustrzeże. A zły człowiek co ode mnie weźmie? A od niego i uciec można.

- No, a jeśli Bóg nie „ustrzeże i tonąć zaczniesz”? – z jakiegoś powodu, wbrew woli, zadziornie zapytał Bałajew. Młodzik popatrzył na niego takim wzrokiem, że ten do bólu się zawstydził, i nic nie odpowiedział.

- A kiedy wyuczysz się, co będziesz robić? – zapytał Bałajew, żeby zagładzić niezręczną sytuację.

- Będę duchownym – jakoś marzycielsko powiedział młodzik i popatrzył na Bałajewa już innym wzrokiem – czułym, z delikatnym uśmiechem. – I za pana się pomodlę… Jak będzie Pascha, ja w myślach powiem Panu: „Christos Woskriesie!” I Pan, jak na Paschę usłyszy pierwszy raz „Christos Woskriesie!” – niech przypomni sobie mnie w myślach powie: „Woistinu Woskriesie, o. Charyton!” Ja wtedy już ojcem Charytonem będę.

Całego przewrotu dokonał w duszy Bałajewa ten zadziwiający chłopiec, siedzący obok niego w tarantasie… „Jakby jasnowidz jaki – myślał Bałajew – wszystko wyraźnie widzi w przyszłości, wie, co z nim będzie i w samą duszę tobie zagląda i jakby związuje ją ze swoją”. Jakoś ciepło zrobiło się na duszy u Bałajewa i szkoda było mu rozstawać się z chłopcem. Dojechali do miasta, i chłopiec poprosił zatrzymać konie.

- Oto, mi trzeba tam – wskazał on ręką.

- Teraz żegnajcie i wybaczcie. Dziękuję. Christos Woskriesie!

- Woistinu Woskriesie! – odpowiedział Bałajew i wycałował przyszłego o. Charitona. Wkrótce ten skrył się w ułeczce między domami.

II

Minęło 40 lat po opisanym wydarzeniu. Senator Bałajew, spędzający zimy w Petersburgu, dokonując w pierwszy dzień Paschy oficjalne wizyty, poczuł się źle. Zmuszony był wrócić do domu położyć się do łóżka. Posłano po lekarza. Lekarz przypisał potrzebne leki i powiedział krewnym o niebezpiecznej sytuacji. „Teraz na razie jeszcze nic nie ma, ale może być atak udaru. Jeśli chory jest wierzący, nie szkodzi posłać po kapłana” – poradził, wychodząc, lekarz. Z półtorej godziny szukano kapłana. Duchowni modlą się po domach, i ich trudno o tej porze znaleźć. Tymczasem chory czuł się coraz gorzej i gorzej, chociaż udaru jeszcze nie było, ale on przestał już mówić… Krewni otoczyli łóżko umierającego, a on jakby z nadzieją patrzył na drzwi, poruszając wargami, jakby usiłował coś powiedzieć i nie mógł. Tak trwało z półgodziny. Wszyscy czują: zaczęła się agonia. A wysłany po kapłana ciągle nie wraca. W końcu, lokaj otworzył drzwi. Wszedł siwy, zgrabny duchowny z epitrachelionie, z krzyżem w prawej ręce i, szybkim krokiem skierował się do chorego, jeszcze z daleka wesołym głosem powiedział: „Christos Woskriesie!” Jakby elektryczna iskra przebiegła po całym ciele chorego. On szybko siadł na łóżku i czystym, radosnym głosem odpowiedział: „Woistinu Woskriesie! Ojcze Chariton!” Sekunda – i duchowny z senatorem siedzieli na łóżku we wzajemnych objęciach, oblewając się gorącymi łzami…

„Russkij pałomnik” Nr 19, 1911

 

Pascha na morzu

Dobrze i wesoło spędza się święto Paschy na Rusi, w rodzimym kraju, wśród bliskich sercu krewnych i znajomych, w skrajnym przypadku – rodaków; ale nie każdy, być może, musiał spędzać to święto daleko od rodzinnych stron, wśród bezbrzeżnego oceanu, na płynącym statku. Tu inne warunki i nowe, nie każdemu dostępne odczucia.

Kiedy na statku nie ma duchownego i warunków do nabożeństwa, całe święto ogranicza się do tego, że kapitan statku i załoga zbiorą się o określonej godzinie o północy na pokładzie, odśpiewają „Christos Woskriesie” trzy razy, „Woskriesienije Chrisowo widiewsze” i zwykłe modlitwy, jakie znają: „Otcze nasz”, Bohorodice Diewo”, „Spasi, Hospodi, ludi Twoja”, przywitają się paschalnym powitaniem między sobą – ot i wszystko. Lepszy stół, niż zwykle, lepszy kieliszek wódki czy wina i czerwone jajko dopełniają całe święto. Żyjącym na lądzie i przyzwyczajonym inaczej spędzać wielkie święto Paschy takie świętowanie może wydać się smutnym, i wielu szczerze pożałuje, że będący na morzu zmuszeni bywają świętować tak prosto wielkie i radosne święto. Ale nie tak jest w rzeczywistości. I takie świętowanie ma swój urok i dostarcza niedostępnych dla mieszkańców lądu wrażeń. Oto spokojna północ, ciemnym kobiercem rozpostarte i usiane niezliczonym mnóstwem migoczących na wysokościach gwiazd niebo, bezkresne morze i wśród niego gładko i miarowo pędzący po falach statek… Nadchodzenie wielkiego dnia już dawno uwagi i myśli wszystkich skierowało na wspomnienia o dalekiej ojczyźnie, napełniając wszystkich zadumą o swoich bliskich, gdzieś tam daleko-daleko świętujących Paschę wesoło i uroczyście. Każda godzina w miarę zbliżania się paschalnej północy coraz mocniej i mocniej zmusza bić serca wszystkich płynących. Ale oto oni zebrali się całą braterską rodziną na pokładzie i wśród północnej ciszy rozgłosili powietrze zgodnym śpiewem: „Christos Woskriesie iz miertwych, smiertiju smiert’ popraw i suszczim wo hrobiech żiwot darowaw” (Chrystus Zmartwychwstał z martwych, śmiercią śmierć podeptawszy i będącym w grobach życie darowawszy”. Prześpiewawszy tę pieśń trzykrotnie, śpiewają: „Zmartwychwstanie Chrystusa widząc…”, czasem: „Świeć się, świeć się, Nowy Jeruzalemie…” i „Anioł wykrzykując Błogosławionej…” Wydaje się, nikt ich nie słyszy: nad nimi bezkresna bezduszna przestrzeń, pod nimi i wokół bezbrzeżne morze… Ale w tym to właśnie uroczystość, w tym to i urok takiego świętowania, że oni wylewają swoją radość dla powszechnego usłyszenia przez cały świat. Daleko płyną te dźwięki, które wyrwały się z głębi radujących się serc, i, podobnie do rozchodzących się kręgów na powierzchni wody od rzuconego kamienia, harmonijnie podążające jedna za drugą dźwiękowe fale radości przelecą po całej bezgranicznej przestrzeni powietrznej nad powierzchnią bezbrzeżnego morza i cichymi, niesłyszalnymi dla słuchu dźwiękami dolecą do ziemi, przelecą nad nią i, być może, dolecą i do ojczystej ziemi, i do wysoko płonących na niebie gwiazdek. Nikt ich nie słyszał, ale ich słyszało morze i fale jego, słyszało ich powietrze i niebiańskie gwiazdy, słyszał ich cały nieskończony świat Boży, dlatego że śpiewali oni do słuchu całemu światu. Jeśli ich nie słyszeli ludzie, za to słyszał ich cały świat wodny – materialny – i niewidzialny – duchowy, słyszał Bóg i świat bezcielesnych duchów – aniołowie i wszyscy umarli ludzie. Takie właśnie uczucia napełnia w tym momencie duszę śpiewających, i świadomość, że oni śpiewają przed obliczem i do słuchu całego świata, dostarcza pewnej szczególnej uroczystości i niewyjaśnionej radości dla ducha. Wzajemne całowanie się ze słowami: „Christos Woskriesie!” – „Woistinu Woskriesie!” – uzupełnia tę szczególną radość, która przechodzi u wielu w pojawiające się w oczach łzy, ale to łzy radości, ocienionej świadomością rozłąki z drogimi sercu, łzy, miłe dla duszy.

Obiad nie codzienny, a świąteczny, przygotowane na ten dzień czerwone jajka, myśl, że teraz Pascha – wszystko to zmusza wszystkich odlecieć do swoich bliskich, do zostawionych daleko-daleko rodziców, braci i sióstr, żony, rodziny… I oto zagubieni w tę noc Zmartwychwstania gdzieś w dalekim zakątku morza i oddzieleni dalekimi przestworzami od swoich bliskich duchowo łączą się z nimi wspomnieniami i niewidzialnie razem z nimi świętują Paschę.

Ale całkiem inny urok ma świętowanie Paschy na morzu, kiedy na statku jest duchowny i jakakolwiek podróżna cerkiew na statku. Właśnie w takich warunkach przyszło się nam witać święto Paschy w 1880 roku, na jednym ze statków Ochotniczej Floty – „Niżnij Nowgorod”, płynącym z Odessy pod wojskową flagą na Sachalin ze skazanymi na katorgę, których było do 600 osób. Pascha była wtedy 20 kwietnia, i wyszło witać ją trzeciego dnia po wypłynięciu z Adenu, na Oceanie Indyjskim, w drodze do wyspy Cejlon. Na statku była niewielka cerkiew, urządzona w dziobowej części statku, na środkowym pokładzie. W rzeczywistości, to był właściwie ołtarz, oddzielony niewielkim ikonostasem od pozostałej części pokładu, służącego za cerkiew. Po obu stronach tego pokładu znajdowały się oddzielone od niego grubymi żelaznymi kratami pomieszczenia dla skazanych na katorgę i dobrowolnie podążających za mężami kobiet; zaś skazani na katorgę mężczyźni znajdowali się na dolnym pokładzie w dziobowej rufowej części statku, w pomieszczeniach, urządzonych w podobny sposób. Oprócz uzbrojonej załogi, lekarza, oficerów i kapitana, było też trochę prywatnych pasażerów, płynących do Władywostoku. Kapłanem był młody, dwudziestopięcioletni hieromnich ze studentów Petersburskiej Duchownej Akademii, udający się na misjonarza do Japonii, któremu po drodze powierzono właśnie towarzyszyć katorżnikom. W niedziele i dni świąteczne na statku dokonywane było nabożeństwo, z wieczora – całonocne czuwanie i rano – liturgia przy śpiewie przepięknie urządzonego chóru z więźniów, wśród których znaleźli się nie tylko umiejący śpiewać według nut, ale i dyrygent, i nuty, i kamerton.

Z powodu niezwykłego upału dokonywać nabożeństwa wewnątrz statku, w cerkwi, było niemożliwym; wszystkie nabożeństwa w ostatnie dni Wielkiego tygodnia służono na górnym pokładzie pod odkrytym niebem. W tym celu w rufowej części statku, na tak zwanych schansach, stawiano stół, obleczony w brokatowe szaty, na nim stawiano dwa podświeczniki i kładziono krzyż i Ewangelię, a do liturgii ponadto antimins i święte naczynia; do masztu zaś naprzeciwko stołu przymocowywano ikonę Zbawiciela. Za każdym razem po zakończeniu nabożeństwa to wszystko było zabierane i odnoszone do cerkwi. Ot i całe skromne wyposażenie, przy którym dokonywane były nabożeństwa: stół służył za Priestoł (Tron Pański), a podczas liturgii i za żiertwiennik (stół ofiarny), pokład – za cerkiew i nic – ani ikonostas, ani zawiesa (zasłona) – nie oddzielało Priestoła od modlących się. Całe nabożeństwo dokonywane było, w ten sposób, otwarcie, na widoku u wszystkich, i nie dokonywano wyjść z Ewangelią, ani ze Świętymi Darami; wspomnienie Panującego Domu i wszystkich prawosławnych chrześcijan kapłan dokonywał stojąc też przy Prestole, tylko zwróciwszy się twarzą do ludzi. Tu we czwartek wieczorem czytano dwanaście Ewangelii cierpień Chrystusa, tu też w piątek była służona wiecziernia i jutrznia soboty i w samą sobotę – Liturgia. Ponieważ wyniesienia Płaszczanicy nie można było zrobić, to położona była ona na stole zastępującym Priestoł, przed wiecziernią w określonym czasie tylko podniesiona przez kapłana na głowę i następnie znów położona na poprzednie miejsce; zaś w końcu jutrzni była obniesiona z krestnym chodem po pokładzie statku i znów położona na tenże stół. Ponieważ statek płynął z kierunku północno-zachodniego na południowy wschód i tymczasowa cerkiew urządzona była w tylnej, rufowej, części statku, to podczas nabożeństwa trzeba było być skierowanym twarzą nie na wschód, jak przyjęte, a na północny zachód, tam, gdzie od nas znajdował się Jeruzalem.

Przy tak szczególnie wyjątkowych warunkach odświętowano też święto Paschy. Tak samo na górnym pokładzie pod otwartym niebem postawiony był ubrany w złoty brokat stół, na nim Płasczanica, na jej wierzchu św. antimins, krzyż, Ewangelia i święte naczynia, a także chleb, wino i dwa podświeczniki z pięcioma zapalonymi świecami każdy; przed stołem umieszczony na maszcie obraz Zbawiciela i nieco nad nim – wielka lampa; obie burty statku były okolone okrągłymi wiszącymi lampami. Oto i całe oświetlenie cerkwi w tak uroczystym dniu, kiedy „wszystko wypełniło się światłem, niebo jak i ziemia i piekło”; za to uzupełniane ono było innym, bardziej majestatycznym oświetleniem – niezliczonym mnóstwem jasno błyszczących na ciemnym niebie gwiazd. I jakiegoż innego lepszego oświetlenia można by było zapragnąć w takiej cerkwi, którą były całe niezmierzone przestworza wszechświata?

Ale oto uderzył jedyny na statku niewielki dzwon sygnalizacyjny, prędkość statku zmniejszono na tyle, że wydawało się, jakby on stanął na kotwicy, wzniesiono modlitewną flagę na rufie… Po prawej stronie Prestoła stali chórzyści-aresztanci, do trzydziestu osób; na lewo – załoga statku w galowych mundurach, złożywszy tu też swoją broń w kozły; naprzeciwko Prestoła – kapitan, oficerowie i lekarz, wszyscy w galowych mundurach, i prywatni pasażerowie; za nimi część więźniów. Bliżej Prestoła, po obu jego stronach, stały dwie chorągwie, wielki zaprestolny krzyż, obraz Matki Bożej, ikona Zmartwychwstania i przenośna latarnia. Zaczął się śpiew kanonu: „Wołnoju morskoju skrywszaho driewle honitiela muczitiela, pod ziemlieju skrysza… Tiebie, na wodach powiesiwszeho wsiu ziemlu nieodierżimo, twar’ widiewszi na łobniem wisima, użasom mnohim sodrohaszasia…” (Który w dawnych czasach falą morską pokryłeś prześladowcę dręczyciela, pod ziemią skryłeś… Ciebie Który na wodach zawiesiłeś całą ziemię bez oparcia, stworzenie widząc na miejscu kaźni wiszącego, z przerażenia wielkiego drżąc…) Jakieś wyjątkowo niezwykłe oddziaływanie na nas wszystkich, płynących po morskich falach i otoczonych bezbrzeżnym przestworzem wód, wywierał śpiew tych wzruszających pieśni kanonu! Ale oto połunoszcznica (północne czuwanie) skończyła się, i powietrze rozdźwięczało głośnym śpiewem wielotreściwej pieśni: „Woskiesienije Twoje, Christie Spasie, Angieli pojut na niebiesiech; i nas na ziemli spodobi czistym sierdcem Tiebie sławiti” (Zmartwychwstanie Twoje, Chryste Zbawicielu, Aniołowie opiewają na niebiosach; i nas na ziemi uczyń godnymi czystym sercem Ciebie wysławiać) – pieśni, wskazującej na wspólnotę i jedność dwóch światów: niewidzialnego, niebiańskiego świata bezcielesnych duchów i widzialnego, ziemskiego świata cielesnych istot. Mimowolnie jakoś wznosił się i uskrzydlał duch i sama sobą pojawiała się świadomość, że i my, ludzie, niewiele w czym niżsi od aniołów, mając czyste serce, wraz z nimi możemy wysławiać Zmartwychwstałego, i żywo czuło się, że my, będący tak daleko od rodzinnej ziemi w tak uroczystym i wielkim dniu, nie jesteśmy sami: z nami świętuje Paschę bezcielesny świat duchów, które choć i niewidzialne, ale, być może, są bliżej nas, niż oddzielone od nas wielką przestrzenią ziemi i wody nasi bliscy. Noc była cicha i ciepła, powietrze bez ruchu. Wszyscy wierni zapalili świece, i wkrótce cała część rufowa statku była jednym zwartym morzem światła. Kapłan w złotej brokatowej szacie, mając Ewangelię przy piersiach i trzymając krzyż i trójświecznik w lewej ręce i kadzidło w prawej, poprzedzany chorągwiami, ikonami i chórzystami, skierował się od Priestoła wzdłuż prawej burty statku, idąc do części dziobowej, i, z powrotem obszedłszy wzdłuż lewej, zatrzymał się na środku statku, twarzą do Priestoła i w stronę Jeruzalem. Śpiew ucichł, zapanowała martwa cisza, zakłócana jedynie miarowym pluskaniem wody od obrotów śruby napędowej. I oto w nocnej ciszy wśród nieogarnionej przestrzeni wodnej pod gwiezdnym przykryciem nieba rozległo się i rozeszło się w dalekiej przestrzeni powietrznej wielokrotne: „Christos Woskriesie iz miertwych, śmiertiju smiert’ popraw i suszczim wo hrobiech żiwot darowaw”, przerywane śpiewem proroczej pieśni: „Da woskriesniet Boh, i rastoczatsia wrazi Jeho, i da bieżat ot lica Jeho… Jako iscziezajet dym da isczieznut, jako tajet wosk ot lica ohnia, tako da pohibnut hriesznicy ot lica Bożija, a prawiednicy da wozwiesielatsia! Siej dień, jehożie sotwori Hospod’, wozradujemsia i wozwiesielimsia w oń!” (Niech powstanie Bóg, i rozproszą się wrogowie Jego, i niech uciekną od oblicza Jego… Jak znika dym niech znikną, jak topnieje wosk przed obliczem ognia, tak niech zginą grzesznicy od oblicza Bożego, a sprawiedliwi niech się rozweselą! To jest ten dzień, który stworzył Pan, radujmy się i weselmy w nim!) Minuta cudowna i uroczysta!

Rzadko kto miewa okazję odczuwać to, co każdy z nas odczuwał w tym czasie, świętując wielkie święto w ten sposób wśród nieogarniętego przestworza oceanu i przed obliczem całego świata! Jakie cudowne i majestatyczne widowisko przedstawiał sobą nasz statek w tę północ! Gdyby ktoś popatrzył na niego z boku, to zobaczyłby wśród nieprzejrzystego mroku czarnej tropikalnej nocy spokojnie ślizgający się po falach ogromny statek, otoczony ognistą wstęgą wiszących nad burtą latarni i zalany światłem niezliczonych ogni, i usłyszałby niemilknące okrzyki radości i uniesienia, szczególnie głośno rozlegające się i daleko-daleko rozchodzące się wśród martwej nocnej ciszy i bezgranicznego przestworza. Z donośnym śpiewem tejże uroczystej zwycięskiej pieśni: „Christos Woskriesie iz miertwych…” – kapłan i za nim cała procesja skierował się wzdłuż lewej burty do miejsca, gdzie urządzony był Priestoł. Chorągwie i ikony zostały rozstawione po bokach Priestoła, tymczasem zwykły tok paschalnej jutrzni szedł swoim rytem przy przepięknym śpiewie przez chór cudownego paschalnego kanonu: „Woskriesienija dień, proswietimsia ludije…” (Zmartwychwstania dzień, rozpromieńmy się ludzie…), który śpiewano cały kompletny, bez wszelkiego skracania i opuszczania, jak i ektenij, i kadzenie było na każdej pieśni kanonu według ustawu, a nie tak, jak to robi się w wielu miejskich cerkwiach, gdzie wbrew ustawu służbę się skraca, wiele opuszczając, i kadzenie dokonuje się tylko (na 1, 3, 6 i 9 pieśni kanonu), czym wiele odejmuje się od majestatu święta. W końcu jutrzni przy śpiewie trzech paschalnych stichir: „Pascha swiaszczennaja nam Dnieś pokazasia…” (Pascha święta nam Dziś się ukazała…) – duchowny, trzymając w rękach krzyż i Ewangelię, zwrócił się twarzą do ludzi, i zaczął się wzruszający obrzęd christosowanija (paschalnego powitania-pozdrowienia). Cristosowaliś z kapłanem najpierw kapitan, oficerowie i prywatni pasażerowie, potem załoga i za nią więźniowie. Pochristosowawszy się z kapłanem, zaczęli wszyscy i między sobą christosować się: kapitan z oficerami, żołnierzami i aresztantami, także i oficerowie między sobą i z żołnierzami i aresztantami, i wszyscy pozostali między sobą. Jakie wzruszające i uroczyste widowisko! W tym czasie nie było różnicy między przełożonym i podwładnym, wolnym i więźniem, sławnym i niesławnym, osobą uprzywilejowaną i pozbawioną wszelkich praw obywatelskich i odrzuconą ze społeczeństwa. W tym czasie byli tylko chrześcijanie – bracia, ożywieni jedną wiarą w Ukrzyżowanego i przepełnieni jednym uczuciem – uczuciem radości zmartwychwstania z martwych i uczuciem miłości i wszechwybaczenia dla wszystkich. Rzeczywiście „siej narieczennyj i swiatyj dień” (ten upragniony i święty dzień), w którym niebiosa godnie weselą się, ziemia raduje się, cały wszechświat triumfuje i cały świat, widzialny i niewidzialny, do samego piekła świętuje powstanie Chrystusa z martwych i razem nasze.

Zaraz po jutrzni w czasie śpiewania paschalnych czasow (godzin kanonicznych) też tu, na Priestole, została odsłużona proskomidia; przy tym wykorzystywane w cerkwiach prosfory tu zastąpił zwykły biały stołowy chleb, czy powiedzieć wprost, postna bułka. Z jednego i tego samego chleba została wyjęta wielka część, czy też agniec, ku wspomnieniu Pana naszego Jezusa Chrystusa, i mniejsze – na cześć i pamięć Przebłogosławionej Władczyni naszej Bogarodzicy i Zawsze Dziewicy Marii, ku czci świętych i za wszystkich żywych i umarłych. Jako wino do sakramentu posłużyło stołowe czerwone wino.

Po odsłużeniu proskomidii zaczęła się Liturgia, która dokonywana była dokładnie tak samo, jak we wszystkich cerkwiach, z tą tylko różnicą, że, jak już powiedziano ani ikonostasu, ani wrót tu nie było, a więc, nie było ani wyjść, ani wejść ani z Ewangelią, ani ze Świętymi darami. „Apostoła” czytał zesłaniec-katorżnik z aresztantów, on też dyrygował chórem. Ze względu na majestat święta Paschy i cerkiewnej przyzwoitości „Apostoła” on czytał w nie więziennym kaftanie, a w stichirze, który błogosławił mu włożyć kapłan.

Po zakończeniu liturgii, przyłożywszy się do świętego krzyża i radośnie pozdrawiając się nawzajem, wszyscy zaczęli rozchodzić się każdy na swoje miejsce. Kapitan poszedł do pomieszczeń tych więźniów, którzy nie uczestniczyli na nabożeństwie i w większości drzemali albo już – spali. Zszedłszy do nich i przechodząc po wszystkich sekcjach, on głośno pozdrawiał wszystkich radosnymi okrzykami: „Christos Woskriesie!”, na które wszyscy więźniowie zgodnie odpowiadali: „Woistinu Woskriesie!” A tymczasem na pokładzie pod gwiezdnym dachem nieba nakryto stół, zastawiony przeróżnymi potrawami i napojami tak, jak tylko może być zastawiony w najbogatszych domach na lądzie:

Obowiązkowa babka, pascha (wielkanocny pieróg, święconka), czerwone jajka, udziec – wieprzowy i cielęcy, przeróżne dania gorące i przekąski, najlepsze desery, najdroższe wina i prawdziwy szampan. Kapitan wygłosił toasty za Monarchę i Monarchinię, teraz już nieżyjących, za następcę tronu, pod orędownictwem którego była Ochotnicza Flota, teraz też już zmarłego Monarchę Imperatora Aleksandra Aleksandrowicza, za ówczesnego przewodniczącego Wspólnoty Ochotniczej Floty Konstantina Pietrowicza Pobiedonoscewa, obecnie ober-prokuratora Najświętszego Synodu. Był wzniesiony toast za duchownego, w odpowiedzi na który ten ostatni wygłosił toast za kapitana. Potem były toasty za oficerów, za zdrowie wszystkich płynących i za zdrowie wszystkich nieobecnych i drogich sercu każdego bliskich, przyjaciół i znajomych. Nie ma potrzeby mówić, że myśli wszystkich w tym czasie unosiły się daleko do rodzinnych miejsc, gdzie u każdego zostali ojciec, czy matka, albo bracia i siostry, czy żona i dzieci, którzy też tam, daleko, świętują Paschę i, być może, myślą o tym, jak świętują ich bliscy na morzu. Świadomość, że i my, płynący, nie jesteśmy pozbawieni możliwości świętowania Paschy tak samo, jak i oni świętują, choć w innych warunkach, wzmacniało radość święta. Więźniom rozdano każdemu po wielkim kawałku babki, po dwa jajka i po dwa kieliszki wódki, a kobietom i dzieciom, oprócz babki i jajek – różne słodycze. Załoga statku też razhowlała się (spożywała pierwszy niepostny, świąteczny posiłek) w swoim pomieszczeniu, gdzie dla nich też był nakryty stół.

Rano duchowny, obleczony w epitrachelion i rizę, trzymając na piersi Ewangelię, w lewej ręce krzyż i trójświecznik a kadzidło w prawej, w towarzystwie kilu chórzystów ze skazańców wybrał się służyć molebny na statku: najpierw odsłużył molebien w kajucie kapitana i mesie oficerskiej, potem w szpitalu, w pomieszczeniu marynarzy i w pomieszczeniach skazańców katorżników, wszystkim dając całować krzyż i ze wszystkimi chrisosujaś. W swoim czasie znajdującym się na statku był zaproponowany wystawny świąteczny obiad. Wieczorem była odsłużona paschalna wiecziernia. Tak świętowano Paschę na morzu.

B. Smirnow

„Strannik” 1896, marzec

 

Na pierwszy dzień Paschy

Była Pascha 1903 r. – pierwszy dzień.

Jak zawsze, byłem w przeddzień w cerkwi, choć dawno duszą od cerki odszedłem, choć w ciągu ostatnich dwóch lat w żaden sposób nie mogłem wyjść poza ogólny nastrój religijny i pozostawałem w głębokim przekonaniu, że chrześcijaństwo – jest mroczniejącym systemem religijnym, ale lubiłem obrzędową stronę paschalnej służby i nie chciałem dławić w sobie tego w pełni zrozumiałego dla mnie uniesienia, które przeżywałem na Paschę. Kochałem Paschę i w te lata, kiedy duszą byłem poza Cerkwią. Około godziny trzeciej po południu wróciłem do domu i zastałem u siebie chudego człowieka z twarzą literata czy artysty z płonącymi natchnionymi oczami. To był W. N. Łaszniukow, który przyszedł do mnie zapoznać się, słysząc o mnie od brata, razem z nim pracującego. Po niedługiej ogólnej rozmowie niezauważalnie przeszliśmy na tematy religijno-filozoficzne, i ja w pełni otwarcie i wyraźnie wypowiedziałem swoje poglądy na religię. Chrześcijaństwo uważałem za najwyższą, ale mimo wszystko przemijającą formę religii. Łaszniukow wprost i otwarcie powiedział, że wierzy w Chrystusa Zmartwychwstałego, i zaczął zaraz z właściwym mu mistrzostwem wykładać podstawy, wzięte z apologetyki, nie tylko o możliwości, ale i konieczności wierzyć w Chrystusa Zmartwychwstałego. Mówił o tym, że według słów Chrystusa, powinniśmy żyć zgodnie z Jego przykazaniami i wtedy tylko możemy dowiedzieć się, czy są one od Boga. Słuchałem Łaszniukowa nie przerywając ze trzy godziny z napiętą uwagą. Byłem pochłonięty jego słowami. Nic nie mogłem przeciwstawić olśniewającej argumentacji Łszniukowa, która odrzucała wszelkie drobnostki i wprost podchodziła do najtrudniejszych i najgłębszych stron zagadnienia; i, jednocześnie, ja na tyle wewnętrznie już dojrzałem, że nie bałem się tego, dokąd może zaprowadzić mnie zagłębienie się w zagadnienia, poruszone przez Łaszniukowa. Jeśli prawda w Chrystusie – ja pójdę za nią do Niego! To, co mówił mi Łasznikow, jeszcze nie przekonywało mnie o tym, że prawda w Chrystusie, ale zmuszało mnie zająć się studiowaniem Ewangelii, życia i nauki Chrystusa. Nic nie mogło powstrzymać mnie w tym momencie od tego przełomu, który zarysowywał się przede mną w tym momencie. Osobowość Chrystusa, Jego życie, Jego śmierć zasługują na to, żeby dokładnie i uważnie je zgłębić. Obraz Chrystusa, niegdyś tak bliski, tak drogi, znów pojawiał się przede mną. Jeszcze nie wiedziałem, czy pokłonię się w Nim Bogu, ale wiedziałem, ze wzruszeniem odczuwając we zmartwychwstających, budzących się uczuciach, że w całym świecie, w ludzkiej historii przyjście Chrystusa jest największym, najcudowniejszym najbardziej ujmującym wydarzeniem. I jeśli ten Nauczyciel życia, słodką bliskość Którego zacząłem odczuwać drżącą dyszą w płomiennym kazaniu Łaszniukowa, jeśli On nazywał Siebie Synem Bożym, jeśli On wzywał do sprawdzenia doświadczalnego (w życiu) Jego prawdy – czyż mogłem uchylić się, czyż mogłem zapomnieć o Nim! Dziecięca religijność nie wracała jeszcze, ale dźwięczała jakąś muzyczną obietnicą – wznosiła się znów w swojej muzyce, w swojej mistycznym uniesieniu. Ja kochałem Chrystusa, choć byłem jeszcze myślami tak daleki od Niego. Kiedy słuchałem mowy Łaszniukowa, dyszącej takim entuzjazmem, zareagowałem na niego. Tak, tak, Chrystus – to najwyższe, co było na ziemi!

Pokłonić się Mu wzywało niezwyciężone uczucie – pokłonić się w duchu i prawdzie. Niezapomniany dzień! Oglądając się na niego, czułem dobrą rękę Opatrzności, która wyciągnęła mnie z ciemnych i wąskich korytarzy labiryntu, w którym błądziłem. Duchowy zwrot we mnie następował w warunkach pełnej duchowej swobody: nic, żaden niepokój – osobista bieda, smutek – nie odciągało mego serca w te dni tygodnia, kiedy gorączkowo zagłębiałem się w Ewangelię, w teologiczne książki. Wiara w Chrystusa z wyjątkową siłą, jasnością i szybkością dojrzewająca we mnie w te dni i tygodnie, dojrzewała na pełnej duchowej przestrzeni. Błogosławieństwo dla Opatrzności, Która pozwoliła mi przeżyć tak jasno i obficie całą prawdę, i cenność, i piękno Chrześcijaństwa!

Niech błogosławi Pan i W. N. Łaszniukowa, który pierwszy przypomniał mi, który odszedłem do niewoli oderwanej myśli, o Żywej Gwieździe, zapalonej na nieboskłonie na początku naszej ery, żeby pomóc memu duchowi wznieść swój wzrok i pokłonić się tej Żywej Gwieździe – Chrystusowi Zbawicielowi!

Ze wspomnień W. W. Zieńkowskoho

 

Pascha na Froncie

Z „Dziennika pułkowego kapłana”

Wielka Sobota. Godzina druga po południu 16 kwietnia 1905 r. Wiatr ciągle się nasila – nadzieja na cerkiewną uroczystość ostatecznie odchodzi. A i nie tylko na cerkiewną: wydaje się, i razgowlat’sia (spożyć pierwszy świąteczny, niepostny posiłek) trzeba będzie sucharami. Dawno już posłano aby kupić babek do Harbin, ale oto do tej pory posłani nie wrócili, a dziś z herbatą dojedliśmy ostatni kawałeczek czarnego chleba. Mimo wszystko jednak… nawet namalowaliśmy jajek: żołnierze postarali się. Farbki, oczywiście, nie ma, ale oni nabrali czerwonego chińskiego papieru, położyli go do kotła, zagotowali, i wyszła czerwona masa, zanurzyli w niej jajka, i oto w całym oddziale pojawiło się pocieszenie – czerwone jajka!

Godzina siódma wieczorem. Burza trwa. Wszędzie oczekują: ot-ot przywiozą „razgowleńje”, a jego ciągle nie ma i nie ma. Z jedenastej baterii długo towarzyszyli mi wszyscy oficerowie, mówili o pięknie naszego nabożeństwa, przy czym jeden oficer-mahometanin przyznał się, że zna nasze cerkiewne śpiewy, lubi je i był nawet dyrygentem wojskowego cerkiewnego chóru. Jeszcze raz przyszło się przekonać, jakiej pociechy i duchowej rozkoszy pozbawia siebie wielu ruskich ludzi, nie uczestnicząc na cerkiewnych nabożeństwach i nie ucząc się naszych świętych śpiewów. Jeśli mahometanin lubi nasze nabożeństwa, to jakże powinni lubić je prawosławni chrześcijanie!

O 8wieczorem wróciliśmy do domu. W duszy męczące pytanie: gdzież będziemy wysławiać Zmartwychwstanie Chrystusa? Burza wciąż trwała, a fanza (chińska chatka), w której żyjemy, zbyt mała. Nagle błysnęła mi myśl: na naszym podwórzu stoi dość duża gliniana szopa z oknami; w niej urządziła się teraz kancelaria naszej brygady. Idę tam. Rzeczywiście, może zmieścić się ze sto osób, a dla pozostałych żołnierzy, którzy będą stać na dworze, wyjmiemy okna, i oni wszystko będą słyszeć i nawet częściowo widzieć, jako że w szopie świece nie będą gasnąć. Pytam pisarzy: „A co, jeśli u was urządzimy paschalna służbę?” – „Bardzo nam miło, batiuszka, my zaraz wszystko sprzątniemy i wymieciemy” – odpowiadają. „Tak, więc dziękuję! Więc zaczynajcie czyścić, a ja za godzinę przyjdę”. Jakby ciężar jakiś spadł z duszy, kiedy znalazłem to miejsce. Oczywiście, Liturgii służyć nie można: zbyt brudno i ciasno, ale postaramy się oporządzić na ile można i chociaż wielką jutrznię odsłużymy nie w ciemności. Robota zawrzała, a ja pobiegłem do swojej fanzy: trzeba przecież urządzać i u siebie paschalny stół dla nas wszystkich. Stół, dość długi, mi zdobyli; za obrus zwykle służą u nas gazety, ale nie można przecież tak zostawić i na Paschę; wyjąłem swoje czyste prześcieradło i pościeliłem je na stole. Potem pośrodku położyłem czarny chleb, przyniesiony nam z szóstego szwadronu, przykleiłem do niego woskową świecę – to nasza pascha (wielkanocny święcony pieróg). Obok położyłem 10 czerwonych jajek, wędzoną kiełbasę, trochę szynki, którą zachowaliśmy na czarny dzień jeszcze od Mukdenu, i postawiłem butelkę czerwonego wina. Wyszedł taki paschalny stół, że moi współlokatorzy uznali go za luksusowy. O godzinie 10 (22) poszedłem do swojej „cerkwi”, tam wszystko już było posprzątane. Przyniesiono obozową kapliczkę, rozwieszono na ścianach obrazy, na stole postawiono pułkową ikonę, wszędzie poprzyklejano świece, nawet na belkach, a na dworze powieszono chińskie papierowe latarnie, podłogę zaścielono matami, i wyszło całkiem przytulnie. Przed godziną 12 w nocy nasza uboga cerkiew i podwórze napełniło się bohomolcami całego oddziału. Wszyscy żołnierze na wszelki wypadek byli w pełnym bojowym uzbrojeniu: wojna! Ja oblekłem się, rozdałem generałowi, panom oficerom i wielu żołnierzom świece, w ręce wziąłem zrobiony z deski trójświecznik, i nasza szopa-cerkiewka zajaśniała mnóstwem ogni. Wyjęto okna, i cudowny śpiew paschalnych pieśni popłynął z naszych ust. Kadzenia dokonywałem nie tylko w cerkwi, ale wychodziłem na podwórze, obchodziłem wszystkich żołnierzy, wygłaszając: „Christos Woskriesie!” Niewyobrażalnie cudownie wszyscy zaśpiewali: „Woskriesienije Christowo widiewszie…” Prawda, radości religii są tak silne, że zmuszają zapominać warunki i położenie, w których się znajdujesz. Z jakim uczuciem my wszyscy christosowaliśmy się! (witali się, pozdrawiali paschalnym powitaniem-pozdrowieniem). Skończyła się jutrznia, zabraliśmy swoją cerkiew, idę do fanzy…

Protojerej Mitrofan Sriebranskij

 

Ze wspomnień ostatniego protoprezbitra Rosyjskiej Armii

Pamiętam… epizod, o którym w 1913 roku opowiadał mi generał P. D. Pariensow, będący w tym czasie komendantem Peterhofu.

W jednym z kozackich kaukaskich pułków w 1900-ych latach wydarzyło się tak, że dowódcą pułku był mahometanin, a starszym lekarzem żyd. Pascha. Paschalna jutrznia. W cerkwi zebrała się cała pułkowa rodzina. Tu też i dowódca pułku, i starszy lekarz. Kończy się jutrznia. Pułkowy duchowny wychodzi na ambonę ze Św. Krzyżem i pozdrawia wszystkich obecnych trzykrotnym zawołaniem: „Christos Woskriesie!”, na które ludzie odpowiadają mu: „Woistinu Woskriesie!” A następnie duchowny sam całuje krzyż i daje do pocałowania modlącym się.

Pierwszy podchodzi dowódca pułku, całuje krzyż, zwraca się do duchownego ze słowami: „Christos Woskriesie!” i trzykrotnie całuje się z nim. Za nim idą do krzyża i christosujutsia z duchownym oficerowie, lekarze i urzędnicy. Od duchownego podchodzą oni do dowódcy pułku i christosujutsia z nim. Oto podszedł do krzyża i starszy lekarz – żyd, pocałował krzyż, pochristosował się z duchownym, a potem podchodzi do dowódcy pułku – mahometanina. Ten mówi mu „Christos Woskriesie!” Żyd-lekarz odpowiada: „Woistinu Woskriesie!” i mahometanin z żydem, trzykrotnie całują się, christosujutsia…

Z kanonicznego punktu widzenia ten przypadek można potraktować jako fakt skandaliczny. Zaś w relacjach życiowych on nie tylko traci swą ostrość, ale ukazuje cechy sympatyczne: dowódca pułku i starszy lekarz, nie chrześcijanie, chcą być razem ze swoją pułkową rodziną w jej wielkie święto, przy czym okazują swój szacunek i do świętości, i do świętych obowiązków tej rodziny. To, z kolei, zbliża ich do cerkwi, czyni cerkiew nie obcą dla nich, spokrewnia ich z innymi członkami cerkiewnej rodziny… Szkody dla cerkwi od takich zjawisk nie mogło być; pożytek zaś często się pojawiał, kiedy tacy mahometanie i żydzi niepostrzeżenie dla nich samych oświecali się wiarą Chrystusa, a czasami nawet przyjmowali Św. Chrzest. Bywały przypadki, że wojskowi oficjele-mahometanie potem na swój koszt budowali pułkowe cerkwie. Cerkiew Konnego Pułku Kawaleryjskiego w obozie Krasnosielskim został wybudowana za środki dowódcy tego pułku, chana Nachiczewańskiego.

Protoprezbiter Georgij Szawielskij „Wspomnienia ostatniego protoprezbitra Rosyjskiej Armii i Floty”, Nowy Jork, 1954

 

Pascha

Rok 1908

Wielkie dni. Strastnaja Sobota (Wielka Sobota)

Pascha była 13 kwietnia wg st. st. Wszyscy przygotowują się do Siwetłoho (Wielkiego) święta. Nie chce się siedzieć w domu. W pośpiechu odrabiasz zadane lekcje i szybciej nad rzekę oglądać przybór wód. W tym czasie mieszkałem w Ostożence, w narożnym domu naprzeciwko chramu Chrystusa Zbawiciela. A i było na co popatrzeć. Przez całe Życie nie widziałem podobnego potężnego wylewu. Wiele rejonów Moskwy znalazły się pod wodą.

Łużniki, gdzie teraz jest stadion, były morzem wody. Wzgórek świątyni Chrystusa był cały zalany do stopni, prowadzących do góry na cerkiewny plac. Dojazdy do B. Kamiennego mostu, ul. Leniwka były pod wodą. Domy po przeciwległej stronie rzeki schowały się pod wodę swoimi pierwszymi kondygnacjami. Woda zatopiła M. Kamienny most, z szumem przelewała się przez bariery mostu. Domy na Babiegorodskiej przybrzeżnej i przylegających zaułkach były zalane do pierwszego piętra. Na przeciwległej stronie rzeki woda zajęła zaułki, równoległe do przybrzeżnej. Zamoskworieczje okazało się odcięte od centrum miasta.

Ofiarnie pracowali na łodziach wojskowi saperzy, podtrzymując łączność mieszkańców zatopionych rejonów z centrum miasta. Kwestia zaopatrzenia ludności w żywność została nieco rozładowana tym, że moskwianie zawczasu zrobili zaopatrzenia pod Wielkie święto. Wielkie umiejętność i sprawność wykazali saperzy podczas ratowania elektrycznej linii tramwajowej przy M. Kamiennym moście. Połączenie z Zamoskworieczjem podtrzymywane było przy pomocy łodzi i transportu konnego. Wszystkie niskie miejsca Zamoskworieczja: Bałczuh, Sadowniki i inne znalazły się pod wodą. Wystąpiły z brzegów i inne małe rzeczki Moskwy, których zwykle nikt nie dostrzega. Miasto było częściowo zalane wodą.

Nastała Święta noc.

Zgodnie z rodzinną tradycją w czasie Paschalnej jutrzni stałem u rodzica w ołtarzu Zaczatijewskiego żeńskiego monasteru. Wszystko gotowe. Świeży nocny wiaterek ciągnie przez otwarte okno w ołtarzu. Wszystko zamarło. Moskwa czujnie nasłuchuje sygnału z Kremla, do jednoczesnego rozpoczęcia Wielkiej jutrzni. Oto uderzył dzwon na Iwanie Wielkim, wystrzeliła rakieta, i sygnalizacyjna salwa przerwała nocną ciszę. Zgodnie odezwały się dzwony wszystkich moskiewskich monasterów, cerkwi i soborów. Otworzyły się ołtarze wszystkich świątyń Moskwy i wyszły krestne chody, wysławiając Zmartwychwstałego Chrystusa.

Uroczyste rizy (szaty liturgiczne) duchowieństwa, ich uroczyście radosne twarze, morze płonących świec, odbijających się w oczach wiernych. Piękne szeregi mniszek, wśród których dawna schimnica, idą wokół cerkwi. Dźwięczy ich harmonijny śpiew. Myślisz: tak było setki lat temu, tak też będzie na wieki wieków. Wszystko śpiewa, wszystko triumfuje: Christos Woskries. Podwórze monasteru, mury ogrodzenia zastawione mnóstwem płonących lampionów. Wracamy do drzwi cerkwi.

„Christos Woskries! – Woistinu Boskries!” – zaczyna się Święta Jutrznia. Niepowtarzalna w swoim uniesieniu i pięknie służba. Szczególnie radośnie było modlić się z moimi drogimi rodzicami, którzy wszczepili we mnie wiarę w Wielkie Miłosierdzie Boże. Na całe życie pozostało w mojej pamięci natchnione, pełne wiary oblicze rodzica, do tej pory słyszę jego natchniony głos, czytający wspaniałe kazanie Ioanna Złotoustego. Niezapomniane chwile.

Pochristosowali się z matuszką, poszedłem zobaczyć służbę do chramu Christa. Na placu wokół chramu miłośnicy odpalali zimne ognie, fajerwerki i rzymskie świece.

Tłumy ludzi stały i chodziły na cerkiewnym skwerze, skierowanym ku rzece. Wielu było ze świecami. Czuło się jakieś szczególne uniesienie.

Ciemne wody rozlewiska toczyły swoje fale obok chramu, a on, biała piękność, olbrzym ze złotymi kopułami, oświetlany sztucznymi ogniami, stał nad pędzącą w dal rzeką. Harmonijnym spokojem swoich kształtów zdawał się on identyfikować nienaruszalność Cerkwi Chrystusowej wśród fal życiowego morza. Na dachach domów, na drugim brzegu czasami widać było sylwetki ludzi, oświetlane fajerwerkami, którzy z powodu powodzi nie dotarli do cerkwi, ale którzy chcieli choćby z daleka popatrzeć na chram i pomodlić się do Zmartwychwstałego Chrystusa.

Święta noc jakby złagodziła, uciszyła wielką ludzką biedę, i klęska żywiołowa odbierana była jakoś inaczej, w innym świetle.

Wschodzące wiosenne słońce gra na niebie. Ludzie wracają z cerkwi i siadają razgowiat’sia poświęcona paschą i babką. Schodzą zaułkiem obok cerkwi Ilji Obydionnoho. (Proroka Eliasza Codziennego). Po zaułku pływają łodzie, a niektórzy przysposobili do przewozu zdjęte z zawiasów bramy. Wiozą do domu poświęcone paschy i babki. Gdzieniegdzie na dachach ludzie już razgowlają się. Bez względu na wszystko, wszyscy weseli, wszyscy radośnie pozdrawiają się nawzajem i christosujutsia.

Wielka jest siła w wierze prawosławnej, ojcowskiej. Z nią wszelka bieda nie jest biedą. Samo już wspominanie o Chrystusie Zbawicielu zmiękczało ludzkie serca i czyniło je lepszymi – milszymi.

Przypomina się mi pewien fakt z życia tego czasu. Moskwa. Wiosna. Wielki Post. W Sądzie okręgowym w Kremlu prowadzono pewną sprawę karną. Z punktu widzenia obrony sprawa była beznadziejna. Oskarżony, być może nawet nie był winny, ale dowody ciężko składały się na jego niekorzyść. Obrońcą był „moskiewski Złotousty”, jak go nazywano, adwokat Plewako. On z góry był przekonany, że sprawa będzie przegrana. Jego wystąpienie z mową na rzecz obrony wypadło w drugiej połowie dnia. Kiedy kończył mowę, w Kremlu zadzwoniono na wiecziernię. Plewako przerwał swoją mowę. Odwrócił się do okna, przeżegnał się w stronę soborów, potem zwróciwszy się do sędziów w sali, powiedział: „Panowie przysięgli ławnicy! Dzwon wzywa nas do cerkwi. Przypomnijcie sobie, jakie teraz dni, przypomnijcie przykazania Chrystusa o wszechprzebaczeniu. Tak więc czyż wy nie wybaczycie temu nieszczęśnikowi?” Oskarżony został uniewinniony.

W przeciągu całej swojej historii Święta Ruś znajdowała w sobie siły powstawać z popiołu, opierając się na wierze swoich ojców. Wiara prawosławna pomagała ruskiemu narodowi bez narzekań nieść swój krzyż i wzmacniała go (naród) bronić swojej narodowej niepodległości.

Cerkiew Chrystusowa przetrwa na wieki.

Niech sławione będzie Imię Zmartwychwstałego Pana naszego Jezusa Chrystusa!

A. Konstantinowicz

 

Do domu przed Jutrznią!

Chłopiec, 15 letni syn moskiewskiego duchownego o. Iosifa Fudiela, przyjechał do Zosimowej pustelni w Wielkim Tygodniu, żeby zostać na jutrznię… i uciekł do domu.

„W Wielką Sobotę nie wytrzymałem i uciekłem. Była już, chyba, godzina 7 czy 8 wieczorem, kiedy z Jarosławskiego dworca pieszo przyszedłem na Arbat. Tramwaje już ni kursowały: było niewskazane, a samochodów coś całkiem nie pamiętam (to było w 1916 r.), i wszystkie ulice przez które szedłem, były jedną długą cichą drogą. Pamiętam Miasnicką z opuszczonymi żelaznymi żaluzjami na oknach urzędów i sklepów. Ot kaplica koło Pantieleimona, całkiem pusta Nikolska, po której pędzę mimo Synodalnej drukarni z jakimiś zwierzętami na ścianie, mimo również zamkniętych ogromnych urzędów. Na Wozdwiżenkie zasapałem się, poszedłem wolniej i usłyszałem z tyłu dzwonienie (pieriebor) Spaskiej wieży: „Jeszcze nie późno”. I oto rodzimy Arbat, i dach Nikoły Jawjennoho (Objawionego).

Nie wiem, co bardziej lubiłem: samą paschalną jutrznię czy tę godzinę, która w cerkwi ją poprzedza, godzinę paschalnej połunoszcznicy (północnego czuwania).

Na podłodze dywany, ludzi dużo, ale jeszcze nie tak dużo. Wszędzie widać białe suknie, ale one jeszcze jakby ukrywają się, nie uwydatniają siebie. Wszyscy stawiają ostatnie pożegnalne świece przed Płaszanicą.

I oto, jakoś całkiem nieoczekiwanie chór zaczyna ten, według mnie, największy kanon cerkiewnej służby: „Wołnoju morskoju” (Falą morską), – „utwór”, jak powiedziane jest w bohosłużebnych księgach, „kobiety pewnej, Kassii nazywanej”. Wszyscy całkowicie milkną, i staje się wyraźnie słyszalny słaby głos taty, czytający słowa kanonu.

„Panie Boże mój, śpiew poprzedzający odejście i nadgrobną pieśń Tobie zaśpiewam, Który pogrzebaniem Twoim życia mego wejścia otworzyłeś”.

Byłem wynagrodzony za swoją wierność grzesznemu miastu w te godziny.

Tak nieskończenie dobrze, kiedy zaczęli śpiewać 9-tą ostatnią pieśń. Dalej, ja wiem, będzie też dobrze, ale potem jednak znów pojadą, turkocząc, tramwaje, będą przyjeżdżać goście w mundurach i z orderami – wszystko już będzie nie to.

Ale podczas krestnego chodu wokół cerkwi wszystko jeszcze było „to”.

…„Nas na ziemi uczyń godnymi czystym sercem Ciebie sławić”. Idą płomyki świec, cerkiew na rogu Arbatu, i po drodze widzisz, że wiele okien wysokiego domu naprzeciwko jest otwartych i widać żegnające się postacie. Całe miasto chce „czystym sercem Ciebie sławić”.

W egipskich i palestyńskich monasterach V-VI wieku był dobry zwyczaj. Kiedy zaczynał się Wielki Post, mnisi odchodzili na cały czas czerdziesiątnicy na pustynię, w różne miejsca, pojedynczo i parami, dla pełniejszego milczenia i wysiłku ascezy. A w przeddzień Paschy wszyscy znów zbierali się. Dla nich monaster był już jakby „światem”, i dla doskonalszego wysiłku potrzebowali odejść na jakiś czas w doskonalszą już pustelnię, żeby tym radośniej powitać Zmartwychwstanie w „świecie” swego monasteru.

Czasem żałuję – choć to, oczywiście, bezsensowna myśl, że mnisi naszych ruskich monasterów, żyjąc cały rok w „pustyni” swego monasteru, nie przychodzili na tę jedyną noc do miasta, żeby razem ze wszystkimi ludźmi zadrżeć „radością niewypowiedzianą i nieopisaną”.

Świat był zbyt pozostawiony.

S. I. Fugiel

 

Pasch na świętej Rusi i w różnych stronach

U nas na Świętej Rusi wielki dzień Jasnego Chrystusowego Zmartwychwstania od wieków świętowano z wielką uroczystością. Szczególnie dobrze było w tym czasie w Moskwie XVII wieku.

Cudowny i potężny dźwięk dzwonów „czterdziestu czterdziestek” cerkwi płynął harmonijnymi melodiami w świętą noc nad białokamienną Moskwą, zwołując na świętą jutrznię.

Nikt w tę wielką noc nie spał; stary i młody śpieszył do cerkwi. Sam Car-ojczulek, wysłuchawszy połunoszcznicy (północnego czuwania) w komnacie tronowej, wybierał się ze zgromadzeniem bojarów do Uspienskiego soboru. Pociągnął się długi krestny chod dookoła cerkwi. Car szedł razem z nim.

Po zakończeniu jutrzni zaczynał się obrzęd całowania w usta. Ku carskiemu miejscu pociągnął długi szereg duchowieństwa na czele z Jego Świątobliwością Patriarchą, a następnie bojarów. Monarcha obdarowywał wszystkich czerwonymi jajkami.

- Teraz nadeszła kolej pochristosować się z rodzicami! – mówił Car Aleksiej Michajłowicz, kierując się z Uspienskiego soboru do Archangielskiego.

Długo ciągnęła się ceremonia „świętego dnia”.

Obiednię (Liturgię) słuchał Car w cerkwi Spasa na Boru i wracał do tronowej komnaty. Tu odbywało się „sławlenije Christa” przez Patriarchę i wyższe władze duchowne.

Późniejsza Obiednia znów w soborze Uspienskim, i christosowanie z mundurowymi. Bardzo męczył się monarcha przez dzień, ale oblicze jego było jasne i radosne, jak jasne i radosne było to święto.

W Jerozolimie chrześcijanie ze szczególną czcią odnoszą się do wielkiego święta. Patriarcha wchodzi do pieczary Grobu Pańskiego, niosąc w ręce niezapalone świece, i tu na grobie Zbawiciela świata schodzi cudowny niebiański ogień i zapala je.

W sojuszniczych z nami krajach we Francji i Anglii Pascha świętowana jest także bardzo uroczyście, nie tylko jako chrześcijańskie święto, ale jako wielkie święto odrodzenia przyrody.

Jeśli u nas święto Paschy jest świętem przebudzenia wiosny, to pod tropikami ten dzień wypada w największą słoneczną spiekotę.

Bardzo ciekawy jest opis Wielkiego Tygodnia przez misjonarza, który spędził piętnaście lat w Australii, południowej Afryce i w Południowej Ameryce wśród plemion Karanta.

Na wyspie Tonku w czasie ostatniej połowu Wielkiego Postu i na Paschę panuje niewyobrażalny upał, od którego padają z wyczerpania ludzie i zwierzęta.

Wszystkie liściaste rośliny zwijają się i więdną, i tylko zwycięsko rozkwitają kaktusy i cierniste liany.

Zaczynając od poniedziałku Wielkiego Tygodnia, tubylcy chrześcijanie zaczynają umartwiwć swoje ciało. Nadzy, oni powoli długim szeregami wędrują po zaroślach kaktusowych, z całych sił biją się w piersi. Poranieni, pokryci krwią, wracają do swoich chat i głośno jęczą, starając się nie spać i nie dając zasnąć swoim domownikom.

O północy przed pierwszym dniem Paschy czerwona poświata pokrywa niebo.

Tubylcy, wyśpiewując wesołe pieśni, spalają kaktusy i gaszą pogorzelisko wodą, przynoszoną przez kobiety ze studni. Wkrótce na wilgotnej ziemi pod ożywczymi promieniami słońca zaczyna zielenić się trawa i rozkwitać ogromne kwiaty, barwne i aromatyczne; z nich robią bukiety i wyplatają wianki, które następnie rzucają do morza.

Zaporożec, „Kormczij”, 1916

 

W Butyrkach

Z listu A. D. Samarina

Butyrskie więzienie. Wielki czwartek, 10 godzina wieczorem, 1919 r. Dziś cały dzień przeszedł na krzątaninie. Wczoraj nagle zmieniła się decyzja władz i u nas w bloku z celami 1-3 osobowymi pozwolono na Paschalną służbę o godz. 12 w nocy. Wszyscy bardzo się ucieszyli, i każdy według swego zaczął się przygotowywać – śpiewem, czytaniem, przygotowaniem chorągwi, urządzeniem stołu dla służby, ikon itp.

Dziś o godz. 5 było u nas całonocne czuwanie, trwało równo 2 godziny. Służył arcybiskup Nikandr, Nikołaj Dobronrawow, Siergiej Iwanowicz Friazinow i jeszcze dwóch duchownych. Śpiewali nieźle, ja czytałem antyfony i stichiry.

Podczas nabożeństwa przyszedł naczelnik więzienia i prosił koniecznie po naszej służbie iść jeszcze na ogólne korytarze. Oczywiście, nie odmówiliśmy. W czasie całonocnego wezwany został o. C. I. Friazinow. Pod sam koniec on wrócił rozpromieniony. Okazało się, że jego, N. Dobronrawowa i arcybiskupa Nikandra uwolniono. To wywołało wielkie wrażenie w związku z tyko co zakończonym nabożeństwem. Arcybiskup Nikandr, otrzymawszy nakazu o uwolnieniu, powiedział, że on nie chce rozstawać się ze swoimi wiernymi w więzieniu w te dni, i prosił o pozwolenie pozostania do godziny 12 pierwszego dnia Święta. Pozwolono mu. To, mówią, wielu zadziwiło, i jemu za to oddawana jest należna pochwała.

Na Paschę o godz. 12 w nocy u nas służba, i wszyscy mamy nadzieję priczastitsia, a od godz. 7 do 11 wszyscy duchowni z ogólnych cel i nasi, i my, chórzyści, z nimi pójdziemy znów po ogólnych korytarzach, tam będzie Paschalna Jutrznia i priczaszczenije chcących – 2 duchownych będzie obchodzić z Czaszą i będzie ogólna spowiedź…

Ojciec mój – wspomina córka Samarina – tak jak i arcybiskup Nikandr, nie opuścili więzienia w Wielką Sobotę. On nie mógł zostawić swego zaimprowizowanego chóru w Paschalną noc. Ogólne uniesienie było wielkie. Paschalny krestnyj chod szedł po wszystkich korytarzach Butyrskiego więzienia. To była wyjątkowa uroczystość! Zmartwychwstanie Chrystusa w warunkach więzienia! Prawdopodobnie, więcej to nie mogło się powtórzyć.

 

Pascha w taganskim więzieniu w Moskwie, 1923 rok

Zaledwie kilka sów o tym świętowaniu zachowało się w archiwum N. S. Fioletowoj, gdzie zgromadzone są wszystkie dostępne materiały o życiu władyki Afanasija (Sacharowa), ale mówią one o tym, „o ile mocne były jeszcze prawosławne filary: naczelnik więzienia świętował wielkie święto razem z więźniami. Drzwi we wszystkich celach rozkazano otworzyć, na nabożeństwo przydzielono wielką wspólną celę, w której władyka Afanasij służył Liturgię, a następnie wszyscy razem – więźniowie, naczelnik więzienia i strażnicy – razhowlali się przy wspólnym stole”.

 

Paschalna jutrznia

Jak mógłbym nie przypominać sobie jej, tej jedynej dozwolonej na Sołowkach jutrzni w zniszczonej cmentarnej cerkwi.

Władyka Iłarion wystarał się od Ejchmansa o pozwolenie na nabożeństwo dla wszystkich więźniów, a nie tylko dla duchownych. Uprosił naczelnika obozu, aby dał na tę noc dawne chorągwie, krzyże i czasze z muzeum, ale o szatach zapomniał. Iść i prosić drugi raz nie było już można. Ale nie upadliśmy duchem. Do muzeum pilnie został wezwany słynny włamywacz, nasz przyjaciel Wołodia Biedrut. Niewyczerpany w słownych felietonach Głubokowskij odciągnął nimi dyrektora muzeum Waśkę Iwanowa do odległych pomieszczeń, a w tym czasie Biedrut operował z wytrychami, wydostając z kufrów i gablot dawne drogocenne szaty, wśród nich – epitrachelion metropolity Filippa Kołyczewa. Rano wszystko było w ten sam sposób zwrócone na miejsce.

To niepowtarzalna jutrznia. Dziesiątki biskupów prowadziło krestnyj chod. Niespotykanymi kolorami Św. Nocy płonęły starodawne lampy, i w ich blasku lśniły sztandary z obliczem Zbawiciela i Przeczystej Jego Matki.

Dzwonienia nie było: ostatni dzwon, ocalały podczas dewastacji monasteru w 1921 r. został zdjęty w 1923 r. Ale na długo przed północą wzdłuż ułożonej z olbrzymich głazów kremlowskiej ściany, obok surowych zaśnieżonych wież pociągnęły ku zmurszałej cmentarnej cerkwi nieskończone łańcuchy szarych cieni. Dostać się do samej cerki udało się nielicznym. Ona nie mogła pomieścić nawet duchowieństwa. Przecież mordowało się go w więzieniu ponad 500 osób. Cały cmentarz pokryty był ludźmi, i część modlących się stała już w sosnach, prawie przylegając do pobliskiego lasu. Cisza. Udręczone dusze pragną błogosławionego spokoju modlitwy. Uszy z napięciem wyłapują dochodzące z otwartych drzwi cerkwi dźwięki świętych pieśni, a po ciemnym niebie, tęczowo mieniąc się wszystkimi kolorami, wędrują słupy rozbłysków – zorzy polarnej. Oto złączyły się one w zwartą zasłonę, zaświeciły się ognistym lazurem uniosły się do zenitu, spadając stamtąd, jak cudowne róże.

Jak groźne polecenie obleczonego nieziemską mocą hierarcha, potężnego, władającego żywiołami teurga-perofanta (pracownika Bożego), zagrzmiało zaklęcie-zawołanie władyki: „Niech powstanie Bóg i rozproszą się wrogowie Jego…”

Z gałęzi pobliskich sosen spadły płaty śniegu, a na wierzchołku dzwonnicy jaskrawym blaskiem promieniał, ustawiony tam przez nas tego dnia symbol cierpień i Zmartwychwstania – Święty Życiotwórczy Krzyż.

Z szeroko otwartych drzwi starej cerkwi, rozbłyskując wielobarwnymi ogniami, wyszedł niebywały krestnyj chod. Siedemnastu biskupów w szatach, otoczonych lampami i pochodniami, ponad 200 kapłanów i tyleż mnichów, a dalej nieskończone fale tych, czyje serca i myśli podążały do Chrystusa Zbawiciela w tę cudowną, niezapomnianą noc.

Uroczyście wypłynęły z drzwi świątyni połyskujące chorągwie, stworzone jeszcze przez mistrzów Wielkiego Nowgorodu, zapłonęły wspaniałą różnobarwnością lampy-pochodnie prezent Weneckiego Doży dalekiemu monasterowi, zakwitły uwolnione z niewoli święte rizy (szaty) i welony wyszyte czułymi zręcznymi palcami wielkich kniahiń Moskiewskich.

- Christos Woskriesie!

Niewielu usłyszało rozbrzmiałe w cerkwi słowa Dobrej Nowiny, ale wszyscy poczuli je w sercach, i głośną falą przeleciało po śnieżnej ciszy: „Woistinu Woskriesie!”, zabrzmiało pod uroczystą ognistą kopułą uwieńczonego rozbłyskami zorzy polarnej nieba.

- „Woistinu Woskriesie!” – odbiło się w śnieżnej ciszy wiekowego boru, przemknęło za niewzruszone kremlowskie mury do tych, kto nie mógł wyjść z nich w tę Świętą Noc, do tych, kto osłabiony cierpieniami i chorobą leżał na szpitalnym łóżku, kto męczy się w smrodliwych podziemiach „Awwakumowej szczeliny” – historycznym sołowieckim karcerze.

Znakiem Krzyża ocienili siebie skazani na śmierć w głuchej ciemności izolatki. Opuchnięte, pobielałe wargi szkorbutowych, krwawiąc, wyszeptały słowa obietnicy Wiecznego Życia.

Z triumfalnym zwycięskim śpiewem o podeptanej, zwyciężonej śmierci szli ci, którym groziła ona w każdej godzinie, każdej minucie… Śpiewali wszyscy. Triumfujący chór „będących w trumnach, grobach” sławił i utwierdzał swoje nadchodzące, nieuniknione, nieprzezwyciężone siłami zła Zmartwychwstanie

I rozpadły się ściany więzienia, wzniesionego czerwonymi od krwi rękoma. Krew, przelana w imię Miłości, daruje życie wieczne i radosne. Niech ciało męczy się w niewoli – Duch jest wolny i wieczny. Nie ma w świecie siły, mogącej ugasić Go. Ducha nie można zakuć, zmartwychwstanie on w wiecznym życiu Dobra i Światłości!

”Christos Woskriesie iz miertwych…” śpiewali wszyscy: i stary, ledwie poruszający nogami generał, i gigant-białorus, i ci, którzy zapomnieli słowa modlitwy, i ci, którzy, być może, oczerniali ich… Wielką siłą wiecznej nieugaszonej Prawdy dźwięczeli oni w tę noc…

…”I będącym w trumnach (grobach) życie darowawszy!”

Radość nadziei wlewała się w ich umęczone serca. Nie wieczne są, a czasowe cierpienia i niewola. Nieskończone jest życie Jasnego Ducha Chrystusowego. Umrzemy my, ale odrodzimy się.

Runęły mury, oddzielające w przeszłości petersburskiego dostojnika i kałuskiego chłopa, kniazia-Riurikowicza i Iwana Biezrodnoho. W przegniłym popiele ludzkiej próżności, kłamstwa i zaślepienia zabłysły iskry Wiecznego i Najjaśniejszego.

- Christos Woskriesie!

Ta jutrznia była jedyna, odsłużona na Sołowieckiej katordze.

B. Szirajew

„Nieuhasimaja łampada”

 

Pascha w Sołowieckim obozie w 1926 roku

Zbliżała się Pascha. Ludzi naspędzali do punktu ogromne mnóstwo. Z powodu wiosennych roztopów leśne eksploatacje skończono. I ponad tysiąc osób wracało z powrotem do obozu. A cały obóz obliczony był na 800 osób. Świetlica została zamknięta i przerobiona na pomieszczenia mieszkalne z pryczami. W pozostałych barakach przejścia zabudowano pryczami, podwójne prycze przerobiono na potrójne – trzypoziomowe. Nawet w uprzywilejowanym kancelaryjnym baraku teraz podwójne prycze i zamiast 60 osób zrobiło się tam 120. Gorącej wody często brakowało, ponieważ wszystkie kotły zajęte były do obiadów i kolacji. Zbliżała się Pascha, i jakże chciało się i w tak trudnych warunkach odsłużyć nabożeństwo.

„Jak to tak – myślałem – nawet teraz, kiedy przecisnąć się porozmawiać przez tłum nie można, jak nie zaśpiewać „Christos Woskriesie!” W Paschalną noc?” I postanowiłem przygotować swoich braci. Zacząłem rozmowy z najżyczliwszym bp. Niektarijem (Triezwinskim), bp. Mitrofanem (Griniewym), bp. Rafaiłem (Gumilewym) i bp. Gawriiłem (Abałymowym). Ostatni nawet nie podejrzewał jaka pisanka mu się szykuje. Z pozostałych braci poinformowany był o. Fiłoniej, szachista, stały kompan władyki Iłariona (Troickiego), i o. Arkadij (Marakulin).

Jednak zaproszeni rozdzielili się na 2 grupy. Tylko arcybiskup Iłarion i bp. Niektarij zgodzili się na paschalną służbę w dalekiej i niedokończonej piekarni, gdzie tylko same otwory były wycięte, ani drzwi, ani okien. Pozostali postanowili odsłużyć nabożeństwo w swoim baraku, na trzeciej półce, pod samym sufitem, po sąsiedzku z pomieszczeniem naszych władz. Ale ja zdecydowałem się odśpiewać paschalną służbę poza barakiem, żeby chociaż w tym czasie nie słyszeć przekleństw. Umówiliśmy się. Nastała Wielka Sobota. Więzienne podwórze i baraki, jak beczka ze śledziami, były przepełnione przybyłymi z wyrębów leśnych. Ale dopadło nas nowe wypróbowanie. Padło zarządzenie komendanta kompanijnym dowódcom nie dopuszczać nawet napomknień o cerkiewnej służbie i od godziny 8 wieczorem nie wpuszczać nikogo z innych kompanii. Ze smutkiem powiadomili mnie bp. Mitrofan i Gawriił o tej wiadomości. Jednak ja swoim „parafialnym duchownym” nalegałem: „Mimo wszystko spróbujemy urządzić służbę w piekarni”. Bp. Niektarij od razu się zgodził, a arcybiskup Iłarion niechcący, ale jednak poprosił zbudzić go o 12 godz. Po 11 wybrałem się do baraku, gdzie znajdował się władyka Niektarij. Drzwi były na oścież otwarte, i mi, szybko wchodzącemu, zagrodził drogę dyżurny.

- Nie pozwolono wpuszczać nikogo z innych kompanii.

Zatrzymałem się niezdecydowany. Jednak władyka Niektarij był gotowy.

- Już, już – powiedział mi.

Ja wybrałem się do władyki Iłariona. Wszedłszy szybko do baraku, skierowałem się obok dyżurnego, który okazał się trochę znajomym i przychylnym wobec mnie.

- Bardzo proszę, szybciej załatwiajcie i wychodźcie. Nie dozwolone…

Kiwnąłem do niego głową, podszedłem do władyki Iłariona, który, wyciągnąwszy się na cały swój wielki wzrost, spał. Trąciłem go w but. Władyka podniósł się.

- Pora – powiedziałem do niego szeptem.

Cały barak spał. Wyszedłem. Na miejscu zbiórki oczekiwał mnie władyka Niektarij. Wkrótce dołączył do nas i władyka Iłarion, i my gęsiego cicho skierowaliśmy się na tyły baraków. Za drogą stały zręby niedokończonej piekarni z otworami na okna i drzwi. Przemknęliśmy się do nich pojedynczo. Znaleźliśmy się wewnątrz budynku, wybraliśmy ścianę, bardziej ukrywającą nas od wzroku przechodzących dróżką, i ciaśniej przytuliliśmy się do niej: z lewej – władyka Niektarij, pośrodku – władyka Iłarion, a ja – z prawej.

- Zaczynajcie – powiedział władyka Niektarij. – Jutrznię? – zapytał władyka Iłarion.

- Nie, wszystko po kolei od połunoszcznicy – odpowiedział władyka Niektarij.

- „Błahosłowien Boh nasz…” – cicho wygłosił władyka Iłarion.

- „Wołnoju morskoju…” – zaczęliśmy śpiewać północne czuwanie. I dziwnie, dziwnie odbijały się w naszych sercach te z porywającym motywem słowa. „Honitiela, muczitiela pod ziemleju skrywsza…” I cała tragedia prześladującego faraona, zwłaszcza w tych warunkach, była odczuwalna. Białe morze białym lodowym pokrowcem, belki podłogowe, na których staliśmy, jak na klirosie, strach przed byciem zauważonym przez nadzór. A serce dyszało radością, że Paschalna służba dokonuje się wbrew surowemu rozkazowi komendanta. Odśpiewaliśmy połunoszcznicę. Arcybiskup Iłarion błogosławił jutrznię.

- „Da woskriesniet Boh i rastoczatsia wrazi Jeho…” – nie wypowiedział, a wyszeptał, wpatrując się w nocną mgłę, władyka Iłarion. My zaśpiewaliśmy: „Christos Woskriesie!” Płakać czy śmiać się z radości? – myślałem. I tak chciało się przycisnąć głosem cudowne irmosy! Ale kierowała nami ostrożność. Zakończyliśmy jutrznię.

- Christos Woskriesie! – powiedział władyka Iłarion. Pocałowaliśmy się. Władyka Iłarion uczynił odpust (formułę kończącą) i poszedł do baraku. Bp. Niektarij życzył i godzinki z Liturgią służyć. I odsłużyliśmy we dwójkę. Tylko ja byłem za celebranta, władyka Niektarij za psałomszczika (psalmistę), tak on sam zażyczył, bo znał wszystkie pieśni, jak i czytania na pamięć.

Na drugi dzień służbę odsłużyliśmy z władyką Niektarijem we dwóch, chodząc po dróżce. I ten dzień tak samo wydawał się świąteczny, jak i pierwszy z nabożeństwem. Ta paschalna służba pozostała w pamięci u władyki Iłariona. Tego roku w grudniu skończyła się jego odsiadka, i przewieźli go z Sołowek na brzeg z powodu zaprzestania nawigacji (kursowania statków). W grudniu otrzymałem od niego list: „Mnie znów przewożą do Sołowek”. „Na powtórzeniowy kurs (rok akademicki) zostałem – żartował władyka Iłarion. W 1927 r. on pisał do mnie: „Wspominam ubiegłoroczną Paschę. Jak ona różni się od dzisiejszej! Jak uroczyście obchodziliśmy ją wtedy!”

Tak, okoliczności Paschy 26 roku niezwykłe. We trzech świętowaliśmy ją w niedokończonej piekarni bez okien i drzwi, i świetle gwiazd, bez mitr i brokatowych szat…

Według wspomnień o. Pawła Cziechranowa

„Moskowskij cerkownyj wiestnik”, Nr 7, 1991

 

Jak matuszka Dionisija z konikami christosowałaś

Matuszka Dionisija, mniszka z prostej rodziny chłopskiej, była stajenną w Wołogodzkim żeńskim monasterze. Siostry bardzo lubiły ją za dobroć i czule nazywały „Dieniśjewna”. Po rewolucji władze zamknęły monaster, świątynie zostały zbezczeszczone, a cały monasterski majątek rozgrabiony.

„Kiedy monaster rozkułaczano, koniki płakały… – opowiadała Dieniśjewna. – Siostry zostały skazane na męki i tułaczkę. Mnie zesłano na północ, do obozowego sowchozu. Tam też przyszło mi pracować w stajni. Koniki stały się dla mnie wielka pociechą. I oto nadeszła Pascha… A ja mam dyżur w stajni. Przypomniałam sobie świątecznie przystrojoną cerkiew, ciepłą i radosną paschalną służbę, radosne twarze sióstr. I jakoś gorzko mi się zrobiło, pochristosować się nie ma z kim! Odwróciłam się w stronę zagrody, gdzie koniki stały, i powiedziałam: „Christos Woskriesie!” I nagle – „I-ho-ho-o-o-o!..” – rozległo się po stajni: wszystkie koniki jednogłośnie odpowiedziały na moje ciche zawołanie. I zrozumiałam, że nie jestem samotna w swojej radości: cała ziemia, całe Boże stworzenie wychwala swego Stwórcę i w tę tajemniczą noc triumfuje o Zmartwychwstałym Zbawicielu”.

Opowiadanie I. N. Birukowa

 

Pascha w obozie

Nastała Paschalna noc. W baraku była pełna cisza. Nagle równo o dwunastej godzinie rozległ się śpiewny głos: „Woskriesienije Twoje, Christie Spasie…” Natychmiast ze wszystkich końców baraku ludzie skierowali się ku śpiewającemu. Śpiewał kapłan i nawet przyobleczony. Była na nim fiełoń (ornat) z prześcieradła i epitrachelion z ręcznika. Tu już powstrzymać nas nie było można. Z wielkim natchnieniem odśpiewaliśmy paschalny kanon i stichiry Paschy. Potem każdy przyniósł do razhowlenija to, co mógł, i u nas, jak cud, pojawił się świąteczny stół. To była cudowna noc. Czy przespało ją dowództwo obozu, czy nie chciało wkraczać, pozostało tajemnicą.

Jednak należy powiedzieć, że na drugi rok zamknięcia w obozie w Paschalną noc surowość nadzoru tak nasiliła się, że wierzący ludzie mogli powitać to święto tylko na swoich narach i w bezsłownych wzajemnych kontaktach.

Ze wspomnień archimandryta Siergija Sawieljewa

„Dalekij put’” 1995

 

Na noclegu w paschalną noc

Noc Światłego Chrystusowego zmartwychwstania witałam w chacie. Nocleg (przesyłanych aresztantów) rozdzielili do chat. Gospodarze chaty, w której ja z kilkoma kobietami znalazłam się, zasnęli w swoim czasie. My, ułożywszy się na podłodze, najpierw milczałyśmy. Potem, nakrywszy się z głowami, zaczęłyśmy cicho śpiewać paschalne pieśni. O świcie nas zbudzili, i znów w drogę.

 

Pascha w Pinedze (w obozie)

Nadeszła Pascha. W naszym baraku, tak jak i w innych, wszyscy byli wierzący, dlatego wszyscy szykowali się do powitania. Wymyłyśmy cały barak: i ściany, i prycze, i podłogę. Przybrałyśmy go wczesną zielenią. Na cały barak zdobyłyśmy jedno jajko. Gdzieś dostałam żółtą farbkę. Ale zdarzyło się, że jajko, pomalowane tą farbką, nagle stało się czerwone. Zadziwiające, ale jak to się stało, nie mogłyśmy pojąć. Duchownym służyć u nas zabroniono, i dlatego my w żeńskim baraku witałyśmy Paschę same. Na suficie do jakiegoś żelaznego pierścienia zamocowałyśmy świece. Na stole pościeliłyśmy zamiast obrusa prześcieradło i na nim rozłożyłyśmy wszystko najlepsze, co u nas było. U kogoś znalazła się cała bułka. Czymś ją ozdobiłyśmy, i ona zastąpiła nam babkę. A obok niej położyłyśmy czerwone jajeczko. Mocniej napaliłyśmy w piecu. Wszystkie ubrałyśmy co najlepszego, a przynajmniej wszystko czyste. Niektóre były w apostolnikach* (w żeńskim baraku przeważnie były mniszki, a w męskim – duchowieństwo), pozostałe – w białych chustkach.

Prawie wszystkie śpiewałyśmy. Dyrygentką była m. Aleksandra z Moskiewskiego Rożdiestwienskiego monasteru. Jedna mniszka z niskim, bardzo miłym głosem, kanonarchini. O godzinie dwunastej otworzyłyśmy drzwi baraku. Noc. Śnieg jeszcze nie wszędzie stopniał, ale zawczasu były przeczyszczone dróżki wokół całego baraku. Zapaliłyśmy suche łuczywa, też przygotowane wcześniej, i ze śpiewem „Christos Woskriesie” wszystkie wyszłyśmy z baraku i pogrążyłyśmy się w ciepłą ciemną noc, oświetloną jasno palącymi się łuczywami. Triumfowanie, radość i łzy były u wszystkich. Przeszedłszy dookoła baraku, znów weszłyśmy do niego i kontynuowałyśmy paschalną jutrznię do końca. Potem wszystkie christosowałyśmy się, usiadłyśmy do stołu, na którym całą mocą kipiał czajnik. Było bardzo ciepło, jasno i przytulnie. Paschalna radość wszystko przemieniła.

Ze wspomnień N. Sorokinoj

*apostolnik – nakrycie głowy mniszki, opadające na piersi i plecy

 

Paschalny list z Pinegi

17 kwietnia 1933 r.

Moje drogie i kochane siostrzyczki!

Pisałam już wam, jak udało się nam zdobyć w Pinedze trochę jajek, mleka i twarogu. Teraz opiszę, jak było dalej. W swoim małym piecyku piekłyśmy babeczki, zrobiłyśmy maleńkie paschy, namalowałyśmy jasno-czerwonych jajek. Rano w Wielki Czwartek prawie wszystkie przyjmowałyśmy Święte Dary. Wieczorem w Czwartek też była służba. W Sobotę wczesnym rankiem, cały barak umyłyśmy, na okna powiesiłyśmy błękitne zasłonki, ściany ozdobiłyśmy brusznicą. Stół białym nakryłyśmy, a pościel musiałyśmy przykryć czarnymi chustkami. Pośrodku baraku, powiesiłyśmy wielką lampę, zapaliłyśmy łampady przed ikoną, i cały nasz barak przemienił się. W paschalną noc była północna zorza. Kiedy my ze śpiewem „Woskriesienije Twoje, Christie Spasie” obchodziłyśmy barak, to nie tylko my, ale i zorza północna, i niezamieszkały i nieprzebyty las, i cała przyroda wraz z nami wysławiali Zmartwychwstałego Chrystusa. Niezapomniana, święta noc! Było tak radośnie na sercu, że chciało się na cały Boży świat zakrzyczeć: „Christos Woskriesie”. Około godz. trzeciej nasza świąteczna służba skończyła się, i zaczęłyśmy się razhowlatisia.

Całuję mocno. Wasza Natasza.

N. Sorokina

 

Cena paschalnego kulicza

(kulicz - babka, ciasto paschalne)

Władimir Pietrowicz Siedow, który skończył swoje ziemskie dni w 1977 roku, był dalekim krewnym swiatitiela Fiłareta Moskiewskiego. To wysokie pokrewieństwo postawiło przed nim nieoczekiwane i niełatwe zadanie: w 1948 roku zjawił się u niego Swiatitiel i pobłogosławił odbudować mogiłę swojej gorąco kochanej matki. W cerkwi na moskiewskim Piatnickim cmentarzu, gdzie pogrzebana była służebnica Boża Jewdokija, nie zostało do tego czasu żadnych śladów mogiły. Dzięki orędownictwu swiatitiela Fiłareta ta prawie niemożliwa sprawa została doprowadzona do końca, i teraz prawosławni mogą pokłonić się mogile matuli Moskiewskiego Swiatitiela. Nieliczne zachowane informacje o Władimirze Pietrowiczu mówią, że wybór swiatitiela Fiłareta nie przypadkowo padł na Władimira Pietrowicza.

On sam pod koniec lat 60-tych opowiadał protodiakonowi Siergijowi Gołubcowowi: „Pamiętam, jakoś do mnie przyszli, był przedtem taki spis, zapytali mnie, wierzący jestem czy niewierzący. Ja powiedziałem, że głęboko wierzący, że cerkwi nie trzeba burzyć. Tu jeden młodzieniaszek usiadł naprzeciwko mnie i położył swój rewolwer lufą do mnie. „Zabierz – mówię – to mi nie potrzebne”. – „Tobie nie potrzebne, a dla mnie potrzebne”. – „No, co ty mnie straszysz? Ja się nie boję”. – „Przyznawaj się, ty pop-pozbawiony praw czy nie?” Rozpiął mi pierś, zobaczył krzyż: „A to co takiego! Jakie ty masz prawo krzyż nosić?” – „Zwykły miedziany krzyż, nie złoty, czego ty się do mnie przyczepiłeś, tym bardziej taki młody?”

- Nie waż się tak ze mną rozmawiać! Jestem naczelnikiem”. – „No, pytaj, skoro jesteś naczelnikiem”. – „Oto ty, mówią, modlitwy zwołujesz?” – „Gdzie, jakie modlitwy? Nigdy ja żadnych modlitw nie zwoływałem. Kto ci powiedział?” – „Oto jest u mnie donos”. – „Więc mów, kto? Ja ci wtedy powiem, tak to czy nie tak”. Tego on, oczywiście, nie powiedział…

W Moskwie niebezpiecznie było zostawać. Pracowaliśmy z żoną w Rżiewie…”

O tym czasie opowiada syn Władimira Pietrowicza Aleksandr Władimirowicz:

„W Rżewie był on lekarzem, i od lekarzy NKWD brało podpisy o zakazie pomocy medycznej duchownym. Jednocześnie ze wszystkimi proboszczami rżewskich cerkwi – Ioanna Priedtieczi i innych – był ściśle związany i często nocą potajemnie chodził do chorych kapłanów. Niejednokrotnie wzywali go do NKWD z powodu tego, ostrzegali.

W pewnym czasie kategorycznie zabroniono obchodzić Boże narodzenie, Paschę. Specjalnie po domach chodzili, sprawdzali – czy nie obchodzi, na przykład, rodzina Siedowych tych obrzędów. My zamiast choinki ubieraliśmy fikus, zasłanialiśmy wszystkie okna. A ja, będąc dzieckiem pewnego razu wydałem swoich rodziców: w 32 czy 33 roku przyszła do nas jedna z aktywistek, i ja powiedziałem jej: „Pani wie, ludzie są źli, dlatego my naświęciliśmy jajek, babek i wszystko schowaliśmy pod fortepianem”. (Ojciec był dobrym muzykiem i stroicielem.)

Ostatecznie na niego był donos, i jego powinni byli posadzić. On uniknął tego w ten sposób: jako lekarz okazywał pomoc również współpracownikom NKWD. Raz przyszli do niego w nocy i powiedzieli: „Władimir Pietrowicz, jutro przyjdą po was. Jest decyzja o aresztowaniu was”. I on wyjechał do swoich krewnych do Tweru i pół roku tam się ukrywał, póki nie poinformowano jego żony, że może wrócić. A donos, który odegrał rolę ostatniej kropli, był najprostszym: on lekarz-wenerolog, a w latach przedwojennych bardzo rozprzestrzenił się świerzb, i był taki plakat – narysowana wesz i napis: „To wróg – niszczcie go!” Ojciec nieopatrznie powiesił go wprost nad portretem Stalina. Pewien felczer skorzystał z tego, żeby oskarżyć go o propagandę kontrrewolucyjną. Wiele takich przypadków było w jego życiu, ale jakoś Pan Bóg uchronił go od więzienia.

Wtedy na naszych oczach pustoszała, wymierała ulica, przy której mieszkaliśmy…”

 

Opowiadanie doktora P. Hendryks

(Z miasta Dordrecht w Holandii)

Rok 1937

W ogromnej cerkwi ciasno. Stoję z boku, przytuliwszy się do drzwi. A tłum ciągle się wlewa… Wielu płacze. Przed wejściem wśród żebraków widzę duchownych. Kiedy daję rubla, zwykle słyszę: „Wasze imię, ja pomodlę się za Was, ocal Was, Panie”. Odziani w szmaty żebracy kłaniają się, zdejmują czapki, żegnają się. I ja nie mogę nie ukłonić się i nie zdjąć kapelusza. Czyż to nie tajemniczy ruski Chrystus stoi tu w drzwiach Cerkwi Swojej?

Z ciemnego ołtarza, otoczony dziesięcioma duchownymi, wychodzi arcybiskup z zapalonymi świecami w rękach.

- Przyjmijcie światło od Wiecznego Światła.

Szybko przebiega światło ze świecy do świecy, przemieniając sobór w falujące morze ogni. Archijerej i duchowieństwo, schodzą z ambony i, odstąpiwszy kilka kroków, zatrzymują się. Nie tylko o krestnym chodzie (on jest zabroniony), ale i o wyjściu przed drzwi nie ma co nawet myśleć. Diakoni z trudem powstrzymują napieranie tłumu.

- Sława Swiatoj, Jedinosuszcznoj, Żiwotworiaszcziej i Nierazdielnoj Troice wsiehda, nynie i Prisno, i wo wieki wiekow. Chór odpowiada: „Amiń”. (Chwała Świętej, Jednoistotnej, Życiotwórczej i Nierozdzielnej Trójcy zawsze, teraz i nieustannie, i na wieki wieków).

Po pewnym czasie – zwycięska pieśń: „Christos Woskriesie!” Podłapuje cały sobór. I znów, i znów śpiewa… Tu – cała istota prawosławia. Czuję, jak radość, podobnie do fali, przetacza się po tym ludzkim morzu… nigdy jeszcze nie słyszałem, żeby tłum mógł tak śpiewać i z takim uczuciem. To – nie ludzkie głosy, to – śpiewające dusze! A potem zaczęło się christosowanie. Niekończące się całowanie arcybiskupa z narodem. To, być może najwyższy punkt tej nocy. Czyż nie uczestniczę przypadkiem przy najstarszych czasach chrześcijaństwa pierwszych wieków, które uczeni starają się odnaleźć i zrozumieć? Tak, pewnie, było wtedy. I to chrześcijaństwo – jest tu. „Przyjdź i zobacz”.

Tymczasem na dworze – widowisko niezwykłe. Takież ludzkie morze. Szczęśliwcy stoją na parapetach i przy otwartych oknach, stamtąd obserwując służbę. Przez nich przekazywane są na zewnątrz zapalone świece. Ludzie trzymają je i śpiewają. Tu też, pośrodku podwórza siedzą i leżą dziesiątki biedaków. I ci biedacy, w łachmanach, też śpiewają: „Christos Woskriesie!” Biedny duchowny, w podartym i załatanym podraśniku (sutannie) christosujetsia ze wszystkimi. Kiedy daję mu ofiarę – całuje mnie w rękę… Słyszę jak wokół mnie płaczą ze wzruszenia, i sam czuję się roztkliwiony… Która teraz godzina? Jesteśmy jakby poza czasem. Tu poznałem, że Pascha Prawosławia rzeczywiście jest poza czasem, a w nie mającej końca radości, że to nie wspominanie czegoś, co wydarzyło się kiedyś, i to nie obietnica przyszłego raju tutaj, a raj tu – na ziemi, prawdziwe życie w Bogu, oto w tej cerkwi, w tę cudowną noc Zmartwychwstania i życia…

Późnym wieczorem samochód Inturista odwozi mnie na dworzec do nocnego pociągu. Coraz dalej odchodzi światło miasta…

 

Paschalny delfin

W latach wojny domowej biskup Fieofan Połtawskij (Bystrow) z hieromnichem Ioasafem wyjechali na Krym, żeby osiedlić się w jednym z mało ludnych, mało znanych monasterów. Znaleźli taki na brzegu Morza Czarnego, niedaleko od Teodozji. Zbliżała się Pascha. Pieniędzy nie ma i razhowlatisia nie ma czym. O. Ioasaf zapytał władykę: „Co mamy robić?” – „Trzeba pomodlić się” – powiedział władyka. W sam dzień Wielkiego święta wyszli oni na brzeg morza, szli w milczeniu, spoglądając na nasilające się jego falowanie, czując, że wkrótce będzie sztorm. Nagle fala wyrzuciła wprost do nóg o. Iosafa delfina. On go pochwycił, zarzucił na plecy i natychmiast udał się na rynek, gdzie go też sprzedał. Za otrzymane pieniądze kupił wszystkiego dla razhowlenija, a wróciwszy do władyki powiedział: „Wielka Wasza wiara, oto teraz mamy czym razhowitisia”.

 

Paschalna jutrznia pod Paryżem

W 1931 roku władyka Fieofan przeprowadził się z Bułgarii do Francji. On zamieszkał u znajomych jeszcze z Petersburga małżonków Porochowych. Przed rewolucją oni byli bliscy imperatorowej Marii Fiedorowie, kierowali się radami starca Hiefsimanskiej pustelni o. Warnawy. Teraz przyjęli władykę Fieofana w podmiejskim osiedlu Francuskiej stolicy - Clamart. W ich domu władyka służył paschalną jutrznię.

„My do tej pory – pisał Fiodor Wasiljewicz Porochow – jesteśmy pod cudownym, nieziemskim wrażeniem od świętej jutrzni, którą odsłużył swiatitiel Fieofan. Rzeczywiście, łaska Świętego Ducha była obecna podczas całej służby! Nawet nasi gospodarze-francuzi, ateiści, poinformowali nas o swoich wzruszeniach i powiedzieli, że oni w nocnych koszulach siedzieli cały czas pod naszym pokojem, gdzie trwała służba; oni w ciągu sześciu lat nie byli w świątyni, a po tym poszli do kościoła.

Między innymi, oni bardzo prosili nas, nie rozumiejąc istoty rzeczy, czy można byłoby znów taką samą służbę „zrobić”? Ale czyż sprawa w służbie? Tu było wielkie miłosierdzie Boże, że my dostąpiliśmy zaszczytu obecności jawnej łaski Ducha Świętego!”

 

„Od śmierci bowiem ku życiu…”

W mieście Hrceg Nowii (Jugosławia) ruskim bieżencam (uchodźcom), którzy znaleźli się daleko od Ojczyzny w latach rewolucji, dano niewielką cerkiewkę, gdzie pozwolono służyć ruskiemu duchownemu. On był młody i mimo woli samotny, ponieważ rodzina jego nie mogła wyjechać z nim z Rosji. On bardzo przeżywał z tego powodu. Nadeszła Pascha. Duchowny ten po służbie poszedł do parafian pozdrawiać z okazji święta, pomodlić się za Ojczyznę. Starał się wyglądać na spokojnego i radosnego, ale na duszy był taki smutek i tęsknota. Nie mógł nie myśleć o rodzinie, nie przeżywać z jej powodu. Parafianie częstowali go, on przy paschalnym stole nie odmawiał nawet kieliszeczka. Odwiedził niejedną rodzinę i w końcu podpił. Kiedy alkohol przestał działać, on z przerażeniem odkrył, że pakiet z cerkiewnymi pieniędzmi zniknął. Pytał niektórych znajomych, do których zachodził, ale nikt nie widział jego pakietu, nie znajdował go. Duchowny nie mógł przezwyciężyć swojej biedy, a jeszcze ta strata… W głowie roiły się myśli, że uznają go za złodzieja. Rozpacz zdławiła go tak, że postanowił jeszcze raz wszystko przeszukać i, jeśli pieniądze nie znajdą się, skończyć z sobą. Umęczony, udręczony zasnął i we śnie zobaczył arcybiskupa Fieofana, żyjącego w tym czasie w jednym z ruskich monasterów niedaleko od tego miasta. Swiatitiel powiedział mu: „Idź do Bożej cerkwi i tam znajdziesz zgubę!” Duchowny obudził się i natychmiast pobiegł do świątyni. Drżącymi rękoma otworzył drzwi, zapalił świecę i zaczął wszystko przeglądać. I… znalazł swój pakiet! Oblewając się łzami, dziękował Bogu i, jak tylko nastał dzień, wybrał się do monasteru do arcybiskupa Fieofana, żeby wyrazić mu wdzięczność za ratunek. Upadł przed nim na twarz, płakał i dziękował, prosił o wybaczenie mu małej wiary i rozpaczy. Władyka zapytał: „O co chodzi, ojcze? Ja nic nie mogę pojąć!” Duchowny, nie odpowiadając, dalej dziękował. „Batiuszka, wstańcie, opowiedzcie wszystko po kolei. Ja nic nie rozumiem”.

Duchowny opowiedział wszystko, ze łzami błagał o wybaczenie mu. „Uspokójcie się, batiuszka, i całe życie dziękujcie Panu, Który zbawił Was od takiego grzechu w dni Świętej Paschy.

A dla mnie dziękować nie ma za co. To miłosierdzie Boże dla was”.

Według książki „Duchownik Carskiej Rodziny”, Moskwa, 1996

 

Na paschalnym razhowienii

Pewnego razu w 1931 roku w naszej Triochswiatitielskoj cerkwi zobaczyłam postawnego hieromnicha, podobnego do greka. Biskup Wieniamin służył Boską Liturgię ijerejskim rytem. Ludzi było niewielu, ponieważ dzień był powszedni.

Po obiedni (Liturgii) władyka wszystkich zaprosił na szklaneczkę herbaty (zwykle do herbaty każdy przynosił co kto mógł i składał do specjalnego koszyka przy wejściu do cerkwi). Zaproszony wraz ze wszystkimi hieromnich okazał się, ku memu zdziwieniu, nie grekiem, a anglikiem-katolikiem. Lord Balfur – tak się nazywał był trzecim synem i według tradycji, przyjętej w wysoko sytuowanych brytyjskich rodzinach, powinien był wybrać drogę duchownego. Od dzieciństwa przygotowywano go do służby Kościołowi. On skończył jezuicką szkołę średnią, potem otrzymał wyższe wykształcenie teologiczne, po którym przyjął postrzyżyny mnisie i kapłaństwo w Paryżu. Kobiety płakały w czasie postrzyżyn – tak bardzo piękny był młody lord.

Po postrzyżynach rodzina wydzieliła należną mu część majątku, i on pojechał do Rzymu, żeby złożyć to dziedzictwo papieżowi i otrzymać od głowy Kościoła katolickiego przydział obowiązków. Papież łaskawie przyjął hieromnicha Dawida Balfura i, nie patrząc na młodość wydzielił mu w Belgii działkę ziemi pod urządzenie monasteru, w którym powinny być przygotowywane kadry do walki z Prawosławiem.

Monaster został stworzony. Tam studiowano język rosyjski i cerkiewnosłowiański, prawosławną ikonografię, gromadzono bibliotekę prawosławnych Ojców Cerkwi, polemizując z nimi, pisano artykuły i książki. Mnisi musieli możliwie głębiej poznać Prawosławie i dlatego nawet zewnętrznie starali się upodabniać do prawosławnych mnichów.

Skoro udało się stworzyć klasztor, przed lordem Dawidem Balfurem otwierała się prosta droga na miejsce kardynała w Polsce. W Paryżu on znalazł się po to, żeby zapoznać się z nową prawosławną parafią, będącą w jurysdykcji Patriarchatu Moskiewskiego.

Pod koniec długiej duchownej rozmowy przy szklaneczce herbaty władyka Wieniamin, czule wziąwszy za ramię hieromnicha Dawida, powiedział: „Dobry batiuszka, jednego tylko brakuje – trzeba przejść do Prawosławia!”

Na twarzy ojca Dawida błyskawicznie błysnął gniew, nawet niektórym z obecnych uwaga władyki wydała się nie na miejscu i mogącą dotknąć religijne uczucia katolika. Ten hieromnich, jako niezwykły gość, na długo został w naszej pamięci.

Mniej więcej rok później do biblioteki przy naszej cerkwi przyszedł Władimir Nikołajewicz Łosskij (znany teolog, syn filozofa Nikołaja Łoskiego) i powiedział: „Pamiętacie hieromnicha Balfura? On już szósty miesiąc gości u rzymskiego papieża, dobierając materiały przeciwko Prawosławiu, i wybiera się na Atos po dokumenty uzupełniające”.

Przeszedł jeszcze jakiś czas, i poinformowano mnie, że Balfur z Atosu pojechał na Litwę i żyje u metropolity Jelewfierija. Co on tam robi? I w końcu przyszła wiadomość – ojciec Dawid Balfur przeszedł na Prawosławie.

I oto w 1933 roku w Palmową niedzielę władyka Wieniamin (Fiedczienkow) ogłosił z ambony, że na Paschę razem ze wszystkimi będzie służyć hieromnich Dawid (anglik, lord Balfur, który przeszedł na Prawosławie). Parafianie słyszeli o nim, ale teraz, jak obiecał władyka Wieniamin, on o wszystkim opowie sam. „Nadszedł dzień Zmartwychwstania Chrystusa. Podczas Liturgii priczaszczali się wszyscy obecni w świątyni, biskup Wieniamin służył razem ze wszystkimi duchownymi, którzy pozostawali wierni Matce-Cerkwi, wśród nich był też hieromnich Dawid. O godzinie czwartej wszyscy weszli na górę, zasiedli – duchowni przy stole, pozostali jak kto mógł – i władyka Wieniamin, przedstawiwszy nam hieromnicha Dawida, powiedział:

- Batiuszka wam o wszystkim opowie.

Wstał młody hieromnich i z lekkim akcentem zaczął tak:

- Kila lat temu brałem udział w zjeździe Prawosławnej młodzieży we Francji, wszyscy uczestnicy zjazdu przyjmowali Święte Dary Chrystusa, ja jeden zostałem „otłuczennym” (ekskomunikowany). Dziś moja radość się spełniła, ja nie tylko byłem uczestnikiem Boskiej Liturgii, ale stałem się godnym być uczestnikiem Świętej Czaszy.

W ciągu pół roku byłem gościem papieża (Piusa XI) i zostałem oddelegowany na Atos, żeby znaleźć w monasterskich bibliotekach jeden dokument, mogący pomóc katolickiemu kościołowi w walce przeciwko Prawosławiu.

Na Atosie zatrzymałem się w jednym z greckich monasterów. Wszystkie moje poszukiwania były bezskuteczne; pozostawało mi tylko odwiedzić ruski Pantieleimonowy monaster, położony na przeciwległej stronie półwyspu; droga tam była trudna, i ciągle odkładałem tę wizytę; w końcu wybrałem się tam. Podszedłszy do monasteru, wszedłem w otwarte wrota, znalazłem się na pustym podwórzu i stałem, rozglądając się dookoła i nikogo nie widząc. Ale oto otworzyło się okienko, stamtąd zwisła głowa starca, który przyłożył dłoń do ucha i zapytał, czego ja potrzebuję. Po mojej odpowiedzi, że proszę o zgodę ihumena o zapoznanie się z biblioteką, starec poszedł i po jakimś czasie wrócił i zaprosił mnie podążać za nim. Prowadząc mnie, zatrzymał się przed drzwiami jednej z cel i powiedział: „A wracając może zajdziecie do mnie porozmawiać?” Pomyślałem w sobie, że zachodzić nie będę – co ciekawego może powiedzieć mi ten staruszek? Pewnie będzie tylko ciągnąć do Prawosławia. Pobywszy dość długo w bibliotece i zabrawszy niektóre dokumenty, w drodze powrotnej jednak z ciekawości postanowiłem zajrzeć do tego starca. On usadowił mnie na taborecie, sam usiadł naprzeciwko i, nie czekając na moje pytania, zaczął mi opowiadać całe moje życie od 12 roku, kiedy zacząłem myśleć o czekającej mnie drodze duchownej (lord był trzecim synem w rodzinie i według tradycji powinien był pójść drogą duchowną), całą moją walkę, i nie tylko fakty mego życia, ale i wszystkie moje myśli; on odtworzył wszystko, nawet to, co ja sam zapomniałem. Ta rozmowa trwała trzy i pół godziny. Nastała ciemność i zmusiła mnie do pośpiechu; wstrząśnięty, byłem w stanie tylko prosić o pozwolenie przyjść następnego dnia. Kiedy ten nastał, ja, już nie bojąc się ciężkiej drogi, „frunąłem” do starca. Po drugiej rozmowie powiedziałem: „Cóż mam robić? Czuję, że nie mogę już pozostawać katolikiem”. Starec odpowiedział: „Módlcie się do Pana Ducha Świętego, i On ukierunkuje Was na prawdę”. Zachciało mi się modlić tak, jak przyjęte tu.

- U nas przyjęte – powiedział starec – modląc się o rozwiązanie trudnej sprawy, pościć i zamknąć się na trzy dni.

Od razu poprosiłem ihumena o pozwolenie pozostania, żeby modlić się u nich. Termin mojej wizy kończył się, musiałem najpierw pojechać i postarać się o jej przedłużenie o tydzień, a potem wrócić do monasteru św. Pantieleimona. Po trzech dniach modlitwy zrobiło się mi całkiem jasnym, że pozostawać w łonie kościoła katolickiego dłużej nie mogę. Dla mnie przez te dni modlitwy bez wątpliwości ujawniło się umniejszenie Ducha Świętego w katolickim dogmacie filiokwe. Zebrane przeze mnie materiały zapakowałem do paczki i odesłałem do Watykanu z prośbą o wykreślenie mnie z katolickiego duchowieństwa. Rozmyślając o tym, że prawda odkryła się przede mną nie w greckim, a w ruskim monasterze, zrozumiałem, że i służbę swoją powołany jestem rozpocząć właśnie w Ruskiej Cerkwi.

Centrum Prawosławia za granicą – Paryż. Ale w Paryżu Ruska Cerkiew jest reprezentowana przez trzy jurysdykcje – gdzie jest prawda? Na to pytanie starec Siłuan (tak nazywał się ten cudowny starec) powiedział, że nie śmie odpowiedzieć bez modlitwy, i dodał: „Poproszę jeszcze dwóch starców pomodlić się ze mną w tej sprawie”. Po trzech dniach tych dwóch starców odpowiedzieli: „My jesteśmy mnichami metropolity Antonija Chrapowickiego, po-człowieczemu z nim związani, lubimy go i szanujemy, jak ojca, ale prawda nie u niego, a u metropolity Jelewfierija, którego my całkiem nie znamy i o którym nic nie słyszeliśmy”.

Termin wizy upłynął jeszcze raz. Nic nie zostawało, jak rozstać się ze starcem Siłuanem, którego niezapomniane rozmowy zachwycały mnie przez wszystkie te dni. Czekała mnie droga do dalekiej Litwy.

Metropolita Jelewfierij przywitał mnie łaskawie, ale i ostrożnie; sprawdzał mnie przez miesiąc, zanim przyjąć do Prawosławia.

Przyjąwszy Prawosławie, prosiłem metropolitę o prawosławne postrzyżyny mnisie. Przypomniałem sobie o frazie, powiedzianej mi przez władykę Wieniamina podczas pierwszego spotkania, i zechciałem przyjąć postrzyżyny właśnie z jego ręki. Metropolita Jelewfierij pobłogosławił i po kilku dniach, jeśli Bóg pozwoli, dokonają się moje postrzyżyny.

Po 2 tygodniach o. Dawid został postrzyżony przez biskupa Wieniamina z imieniem Dimitrij w imię wojownika za Prawosławie – św. Dimitrija Rostowskiego”.

Zapisane według słów mniszki Siłuany

 

Odnowienie ikony zmartwychwstania Chrystusa i 12 świąt

Według opowiadania ostatniej pozostającej przy życiu będącej świadkiem tego cudu.

Mówiąc o ikonie która się odnowiła, nie można nie powiedzieć najpierw kilku słów o Alle Michajłownie Tomskiej, dzięki której tę ikonę otrzymano. A. M. dawała w Paryżu lekcje śpiewu. Ona był przyjaciółką młodości matuszki Miełanii, razem z nią uczyła się w Petersburgu na Biestyżewskich studiach, po 40 latach spotkała ją znów na emigracji i znów do siebie się zbliżyły. W 1933 roku matuszka Miełanija, wtedy jeszcze Jekatierina Lubimowna Lichaczewa, wynajęła parter cerkiewnego domu w Asnieres i urządziła tam maleńki internacik (schronisko) dla staruszek, które pielęgnowała z pomocą nowicjuszki siostry Lidii. Od czasu przyjazdu matuszki Miełanii do Asnieres Ałła Michajłowna stała się wierną parafianką Asnierskiej cerkwi i duchowną córką Władyki Miefodija, wtedy jeszcze hieromnicha, i często mieszkała w schronisku u matuszki w jednym pokoju z nią i siostrą Lidią. Wiosną 1935 roku Ałła Michajłowna przyniosła do Asnieres całkiem poczerniałą ikonę, pokrytą zadrapaniami i dziurkami od gwoździ, i powiedziała, że tę ikonę przekazał jej Nikołaj Sołomakin – jej uczeń. Nikołaj wynajmował pokój u pewnej francuskiej rodziny i przyjaźnił się tam z dziećmi. Wszedłszy raz do pokoju dziecięcego, zobaczył na podłodze jakąś deskę, którą dzieci bawiły się, drapiąc ją i wbijając w nią gwoździe. Nikołaj domyślił się po formie, że to była ikona, i poprosił aby ją mu oddano. Znając pobożność swojej wykładowczyni, Nikołaj przyszedł do niej z tą ikoną, mówiąc, że chociaż nie można dostrzec co tu jest przedstawione, to prawdopodobnie, ikona i to nawet zabytkowa... AłłaMichajłowna przyniosła ikonę do Asnierskiej cerkwi. Tam Nikołaj Nikołajewicz Chołodowskij, artysta-ikonograf, długo ją oglądał, powiedział, że nie można dojść co na niej jest napisane (namalowane), i restaurować jej nie można. Jedyne, co on może powiedzieć, to to, że, prawdopodobnie jest to ikona z siedemnastego wieku – to można poznać po desce.

Ałła Michajłowna bardzo przejmowała się losem tej ikony, i, żeby ją uspokoić i nie kusić parafian nieznanym wizerunkiem, Władyka Miefodij postanowił umieścić ikonę w ołtarzu.

22 grudnia 1934 roku według starego stylu Jekatierina Lubimowna została postrzyżona przez metropolitę Jewłogija w mantię (na mniszkę), z nadaniem imienia Miełanii, ku czci prepodobnej Miełanii Rzymianki, świętowanej 31 grudnia. Około tego czasu został zamknięty monaster „Nieczajannoj Radosti”, założony przez matuszkę Jewgieniję Mitrofanową… I do Asnieres przyjechały stamtąd trzy siostry: matka Nikodema, siostra Jelena Kandaurowa i siostra Marija Rytowa. Matce Miełanii ciążyło życie w parafii, i ona marzyła o stworzeniu monasteru. Jesienią 1935 roku udało się jej wynająć w dzierżawę dwór w Rozay-en-Brie ok. 50 km od Paryża.

Na początku października wysłała tam Manuiła Jakowlewicza Tichonowicza, siostrę Marię i siostrę Lidię, żeby doprowadzić do porządku bardzo zapuszczony dom, w którym nikt nie mieszkał od 1900 roku. Opowiada siostra Lidia: „My we troje wprowadziliśmy się do tego ogromnego domu. Tam wtedy nie było ani prądu, ani pieca. Żyliśmy tam całkiem prymitywnie i doprowadzaliśmy dom do porządku. Trzeba powiedzieć, że Manuił Jakowlewicz okazał się bezcennym człowiekiem. Miał wtedy 60, lat niedawno pochował swoją żonę i bardzo po niej tęsknił. Ja czytałam Psałterz po jego zmarłej żonie i zaprzyjaźniłam się z nim w ten moment jego wielkiej biedy. Kiedy on dowiedział się, że my zabieramy się wyjechać z Asnieres, to przyszedł do mnie i powiedział: „Siostro Lidio, weźcie mnie z sobą, ja wam się przydam, ja wszystko umiem robić”. Matuszka pobłogosławiła wziąć go z sobą. Człowiek ten rzeczywiście okazał się bezcennym. On wszystko naprawiał, wszystko budował, tak, na przykład, kiwot (ramę-gablotę), w której teraz znajduje się odnowiona ikona, on zrobił. On zakładał elektryczność. Cała cerkiew w Rozay-en-Brie była przez niego wyposażona, kadzielnica, anałoje (pulpity) itd. Matuszka Miełanija przyjeżdżała zobaczyć jak my sobie radzimy, i planowano, że staruszki przejadą, kiedy wszystko będzie urządzone. Ałła Michajłowna też przyjeżdżała do nas od czasu do czasu i była najbliższą i najżyczliwszą przyjaciółką. W jakimś momencie z Asnieres przysłano nam cały szereg ikon, które były niepotrzebna dla Asnierskiej cerkwi i potrzebna dla naszego nowego przybytku. Między innymi, przysłali i tę ciemną nieznaną ikonę. O ile ja miałam silne odpychające mistyczne odczucia dla tej ikony, tak bardzo Ałła Michajłowna miała, wręcz przeciwnie, bardzo silny mistyczny podziw dla niej. Ja rozzłościłam się, zobaczywszy tę ikonę, i powiedziałam: „No, oczywiście, masz Tobie Boże, co mi niehoże (nieprzydatne)”. Myśleliśmy gdzie ją powiesić, chcieliśmy nad drzwiami, ale ja zdecydowałam, że nie, bo nie wiesz nawet, do czego się żegnasz. Wtedy postanowiliśmy powiesić ją na odległej ścianie, gdzie była ona nieszczególnie widoczna.

Rzecz w tym, że tegoż 1935 roku, 20 października. Władyka Jewłogij miał wyświęcać cerkiew w imię Przenajświętszej Trójcy w Ozoir-la-Ferreire, w połowie drogi między Paryżem i naszym Rozay (czyli 25 km od nas), i postanowiono, że Władyka przed południem będzie służył Liturgię z poświęceniem cerkwi w Ozoir, a po południu przyjedzie do nas poświęcić i pobłogosławić naszą nowo urządzoną wspólnotę monastyczną. Staruszek wtedy jeszcze nie było. Teraz mieszkało w domu nas troje i matuszka Miełanija, która wtedy przyjechała. To poświęcenie maiło być w niedzielę 20 października w dniu św. męczenników Siergija i Wakcha. A w przeddzień, 19 października, czci się pamięć apostoła Tomasza. Tego dnia apostoła Tomasza my wszyscy aktywnie uczestniczyliśmy w sprzątaniu domu, wszystko przygotowywaliśmy do poświęcenia i przyjazdu Władyki. Pierwszy pokój po lewej przeznaczyliśmy na przyszłą cerkiew, a obok był pokój matuszki Miełanii. Żadnego ikonostasu jeszcze wtedy nie było. Był kominek, który reprezentował sobą jakieś centrum. Na kominku postawiliśmy łampadkę i nasze najlepsze ikony. Ja pastowałam parkiet, który okazał się zabytkowy i zadziwiająco piękny, i ze zmęczenia straciłam siły. Tego dnia pod wieczór przyjechała Anna Michajłowna z Paryża i od razu: „A gdzie jest moja ikona?” – „Tam z boku”. – „Dlaczego z boku? Ja chcę, żeby przed nią paliła się łampadka”. – „Jaka też łampadka, przecież na niej nic nie widać”. – „Ty nie rozumiesz, to ikona – męczennica, na niej rany od gwoździ, jak na Zbawicielu”. – „To bardzo możliwe, ale ponieważ nie wiadomo, co na niej przedstawione, to nie można przed nią się modlić, tak więc ona i będzie z boku wisieć, i żadnej łampadki przy niej nie będzie”. Strasznie z nią szczepiłyśmy się. Biedna Matuszka Miełanija, taka pokojowa, biegała między nami i rozdzielała nas, i w końcu obiecała Alle Michajłownie, żeby ją uspokoić, że „jutro rano wszystko urządzimy, tylko nie męcz siostry Lidii”. Wszyscy poszliśmy spać. Matuszka spała sama na dole obok cerkwi, a my wszyscy czworo na piętrze.

Wcześnie rano, o godzinie 6 czy 7, Ałła Michajłowna zeszła na dół, i nagle rozległ się krzyk, taki krzyk, którego nie zapomnę nigdy: „Katia (ona nazywała matuszkę tak od młodości i do samej śmierci), Katia… ikona odnowiła się!” Wyskoczyła Matuszka. Na ten krzyk zbiegliśmy się wszyscy i byliśmy cali wstrząśnięci – ikona rzeczywiście zalśniła! Od razu stało się jasne, że to ikona dwunastu świąt i Zmartwychwstania Chrystusa. To było to tego stopnia wstrząsające, a zwłaszcza dla mnie, która tak mocno przeciw tej ikonie protestowałam. W przeddzień był dzień apostoła Tomasza i ja miałam dokładnie takie uczucie: „Jeśli nie zobaczę, nie włożę palców moich… wcale nie uwierzę”. I Pan dał mi uwierzyć przez to, że ja zobaczyłam. I trzeba powiedzieć, że 40 lat minęło od momentu tego cudu, i ja nigdy nie mogę spokojnie tego wspominać. Miałam uczucie swojej głębokiej niegodności, tak silnej winy przed Bogiem, przed tą ikoną, dlatego że tak aktywnie z nią walczyłam. I oto siła ikony jawiła się dla mnie na pohańbienie, a Alle Michajłownie za jej wytrwałą ufność, wiarę i nadzieję.

Wszyscy osłupieli, zakłopotali się i ja – nieszczęsna pohańbiona. Ikona wtedy lśniła, ale nie była jeszcze taką, jaką stała się później. Ona z upływem czasu jaśniała, zadrapania pokrywały się, jak siecią, złotem, i było takie odczucie, że ona żyje od wewnątrz, że wszystko stopniowo goi się, jak na ciele. Już wtedy najsubtelniejszy rysunek ukazał się na tyle, że można było zliczyć włoski na ogonie osła u wejścia Pańskiego do Jerozolimy.

Natychmiast ikonę zdjęliśmy z jej miejsca i postawiliśmy w centrum na kominku bez jakichkolwiek sporów i wątpliwości. O 4 po południu przyjechał z Ozoir Władyka Jewłogij, archimandryta Nikon, wtedy jeszcze hieromnich Miefodij i ojciec Aleksandr Czekan. My najpierw z matuszką chciałyśmy wyświęcać monaster ku czci jakiegoś święta Przenajświętszej Bogarodzicy, ale kiedy opowiedzieliśmy Władyce o tym jaki cud się dokonał, to on uznał, że to jest wyraźna wskazówka na to, żeby przybytek był Zmartwychwstania Chrystusa, i polecił świętować 2 razy: indywidualne święto w dniu jej odnowienia, czyli 20 października, a za świątynne święto (odpust) uważać dzień odnowienia świątyni Woskriesienija w Jerozolimie, czyli w przeddzień Podwyższenia Krzyża.

Od tej pory ikona dalej żyje, coraz bardziej promieniejąc, jaśniejąc, napełniając się złotem.

Ałła Michajłowna zmarła 4 marca 1942 r., Manuił Jakowlewicz 30 kwietnia 1949 i po trzech dniach, 3 maja 1949 r. zmarła matuszka Miełanija. Siostra Marija zmarła w dniu Pokrowa 14 października 1961. Władyka Miefodij, który widział ikonę czarną i potem rozjaśnioną, zmarł 13 kwietnia 1974. Zostałam ja jedna”.

Na tym kończy się opowiadanie siostry Lidii, teraz mniszki Fieodosii w monasterze Pokrowa (Opieki) Przenajświętszej Bogarodzicy w Bussy-Saint-Georges.

Dom w Rozay stopniowo napełnił się podopiecznymi i był wyposażony jako dom starców. Tam codziennie służono nabożeństwa, i szczególnie czczono odnowioną ikonę. Przed nią płonęła niegasnąca łampadka, i stale była ozdobiona świeżymi kwiatami. Jakże często przed nią ktoś modli się na kolanach, ze łzami.

W marcu 1972 roku dom starców został zamknięty i odnowiona ikona uroczyście wróciła na honorowe miejsce do Anierskiej cerkwi, gdzie przechowywana jest i czczona do dziś.

„Wielki Post i Światłe Zmartwychwstanie”, Moskwa, 1990

 

Pierwsza Pascha

Przed wojną, w 39 czy 40 roku na peryferiach Moskwy w grożącym zawaleniem domu, który dawno już zamierzano zburzyć, żyła dziewczynka z babcią. Wiosna jeszcze nie odziała zielenią rzadkich drzew tej robotniczej dzielnicy, gdzie kopcił niebo wysoki komin fabryki Kalinina. Na ulicach zaczęły wysychać chodniki. Dziewczynka miał 3-4 latka, czas wspaniałych odkryć.

Babcia była poważna i milcząca, z pytaniami do niej wnuczka prawie się nie zwracała. Ale pewnego razu, ona przebudziła się, dlatego że w pokoju paliło się światło. Jej wydało się, że nie pora wstawać, ale babcia była już ubrana.

- Babciu, czy to już ranek?

- Nie, noc, śpij.

- A ty dlaczego wstałaś?

- Ja nie wstawałam, ja nie kładłam się.

- A dlaczego?

- Dlatego że teraz taka noc, kiedy się nie śpi.

- A czemu się nie śpi?

- Dlatego że to paschalna noc, nie można spać.

- A cóż wtedy robią?

- Dawniej – babcia westchnęła – wszyscy szli do cerkwi, całą noc trwała służba, wszyscy modlili się, śpiewali „Christos Woskriesie”.

- A teraz?

- Teraz cerkwie są zamknięte albo zburzone, iść nie ma dokąd…

- Cóż więc ty będziesz robić?

- Nic nie będę robić, nie można robić, wielkie święto. Będę modlić się, jak tylko mogę, a ty śpij.

- Ja też nie będę spać, skoro nie można.

- Spróbuj.

Oczywiście, wnuczka niedługo patrzyła na stare tapety, miejscami dawno popękane, na znajomą reprodukcję Polenowskiego „Moskiewskiego dworku”, na babcię, modlącą się przed ikoną w kąciku. Sen zmorzył, ale uczucie, że to szczególna noc, że ona obowiązkowo jasna, nie na darmo przecież babcia zapaliła światło, mogła przecież i po ciemku się modlić przed ikoną, przecież i tak odmawiała modlitwy z pamięci, bez książki – zostało. Pozostało albo udzieliło się od babci, jak udziela się ogólny nastrój w rodzinie… I jeszcze – że to święto wszystkich, nie tylko babci, w jakiś sposób doszło jeszcze wtedy do świadomości czy zostało podarowane w zamian za wszystko co nie zostało powiedziane. Jak by to nie było – Pascha weszła w życie bez jakiejkolwiek dekoracji (razgowlatisia babcia prawie nie miała czym, a wnuczka o tym jeszcze nie wiedziała), krótkim dotknięciem dalekiej tajemnicy, która przywołała bez słów, obrazów, dźwięków, bez wszelkiego zewnętrznego…Potem, stawszy się już dorosłą, wnuczka dziwiła się, że wiele pojęć, głębokich i tajemnych, docierało wbrew wszystkiemu, bo nawet nie było komu wytłumaczyć. Docierały, jak ta Pascha – po prostu, naturalnie i żywo.

„Wsia ziemla da pokłonitsia Tiebie i pojet Tiebie…” (Cała ziemia niech pokłoni się Tobie i śpiewa Tobie…)

 

Pascha w szopce

Niedaleko od Moskwy, na samym skraju podmoskiewskiego miasteczka, gdzie uliczka przechodziła w las, należący do obozu pionierów, stała szopka, jakoś przystosowana do zamieszkania. Żyły tam dwie mniszki Moskiewskiego Aleksiejewskiego żeńskiego monasteru (w Krasnom Siele), dawno już zamkniętego. Jedna z nich chorowała, nie mogła chodzić, druga pracowała jako sanitariuszka w miejscowej poliklinice. I ona to zaprosiła swoją szefową pielęgniarkę do siebie do szopki na Paschalną noc.

Dlaczego trzeba było iść dokądś, choćby i do mniszek, a nie do cerkwi? Dlatego że bardzo wiele cerkwi w Moskwie było zamkniętych, a z czynnych – wiele stało pustych. Ludzie nazywali je „czerwonymi”, ponieważ duchowieństwo takich cerkwi odszczepiło się od patriarchy Tichona, uznając dla siebie obnowlenców jako najwyższą władzę cerkiewną. Jeździć po Moskwie w nocy, żeby znaleźć swoją cerkiew, patriarszą, było praktycznie niemożliwe. Dlatego postanowili zebrać się i pomodlić się jak tylko można. Wielu nie zmieściłoby się w tej szopce, a i zapraszano nie wszystkich, tylko wyjątkowo zaufanych, sprawdzonych, umiejących milczeć i cenić służbę (nabożeństwo).

Pielęgniarka wzięła swoją małoletnią siostrzenicę-przedszkolankę. Dziewczynka była nad wiek poważna, spokojna, umiała nie zadawać zbędnych pytań. Życie uczyło tej niedziecięcej wyższej mądrości.

Matuszka-gospodyni zawczasu uprzedziła, żeby w sobotę w domu wszyscy trochę odpoczęli, u nich jest ciasno i odpoczywać nie ma gdzie, żeby przychodziły po jednej o różnym czasie, dla uniknięcia wszelkich nieprzyjemności. A do tego w pełni wystarczyłyby podejrzenia sąsiadów: dlaczego to idą do starej chałupy? To było w tych latach – przedwojennych – kiedy babka paschalna uważana była za przeżytek ciemnej przeszłości, a jej właściciel – jak obskurant (ciemny szaleniec). Ludzie bali się spotykać, wystrzegali się wszelkich pytań, starali się uniknąć wszelkich możliwych podejrzeń. Pójść do kogoś w tym czasie świętować Paschę, czyli przede wszystkim – modlić się nocą, było bardzo ryzykowne, jak i przyjmować przychodzących, jak też urządzać modlitwy. Oczywiście żadnego duchownego w tej szopce nie było.

Zebrali się o zmierzchu. Strach było brnąć rozmiękłymi od topniejącego śniegu ścieżkami w całkowitej ciemności, i dlatego zawczasu przekradali się opustoszałymi peryferiami do domku, gdzie już oczekiwano gości. Kto starszy, ozdabiał jak mógł i czym mógł celę, kto młodszy – pomagał przygotować wspólne razgowienije. Zajęci byli wszyscy. Czas upływał w napiętej ciszy. Zegar pokazywał godz. 11. postanowiliśmy wszyscy trochę odpocząć, zostawić wszystkie zajęcia, posiedzieć trochę milcząc. Dziewczynka służby nie znała, nie mogła określić, kiedy skończyła się połunoszcznica, kiedy trzeba było oczekiwać najważniejszego w tej modlitwie – radosnego okrzyku „Christos Woskriesie!” Ona zwróciła uwagę tylko na kanon. Czym on ja poraził? Wtedy ona nie potrafiłaby wytłumaczyć. Oczywiście, „śpiewanie” szeptem wywarło wrażenie. Czytanie było mało zrozumiałe. Co więc utrwaliło się w pamięci? Poważne skupione twarze starych mniszek, czytających ze wzruszeniem i drżeniem nieznane słowa, różnokolorowe ogniki łampad przed ikonami, blask wyczyszczonej srebrnej korony na centralnej ikonie Bożej Matki w kiotie (gablocie), półmrok i… męczące pragnienie spać. Starsi postanowili nawet urządzić krestnyj chod. Dziewczynce dali świecę, postawili z przodu, za nią szli ci, kto młodszy, starsi zamykali tę „procesję”. Przeciskać się w ciasnym pokoiku, pośrodku którego stał długi stół do razhowlenija wszystkich zgromadzonych, nie było łatwo. To przeszkadzało uznać „chod” jak coś uroczystego. Z jakiegoś powodu wydawało się, że tam, za płotem, gdzie czerniał las, szemrał strumyk i na niebie migotały gwiazdy, triumf tego, co się dzieje, był bardziej odczuwalne. Tu zaś… czegoś brakowało. Czego? Dziewczynka nie mogła zrozumieć. Być może, ważnym było po prostu podkreślić tę noc wspólną modlitwą? Już to jedno – dobre. Czy też przeszkadzało to, że przed rozpoczęciem modlitwy rozmawiali o przeszłym, rozmawiali o pozbawieniu cerkwi, uroczystego nabożeństwa? Czy coś jeszcze było potrzebne, żeby wspólna modlitwa stała się wspólnym świętem, ogarniającym wszystkich – starszych, młodszych, mądrych doświadczeniem i tylko zaczynających żyć? Z jakiegoś powodu to wydaje się najbardziej prawdopodobnym dla najmniejszej uczestniczki tej modlitwy. Wspólna radość wtedy może stać się wspólną, kiedy każdy może zapomnieć o sobie, żeby pamiętać o Tym, dla Kogo wszyscy się zebrali. I nie po prostu pamiętać, ale i modlić się za wszystkich, nie wyróżniając siebie, życzyć wszystkim głębokiego wewnętrznego obcowania z Panem, które może stać się odczuwalne we wspólnej modlitwie. Po tamtej nocy pozostały niespokojne wspomnienia i dość wyraźne odczucie, że w Cerkwi nie można myśleć tylko o sobie, siebie jakoś wyróżniać, nie można zapominać o Tym, Kto ją stworzył i jest jej głową, nie można żałować przeszłości. W Cerkwi, nawet jeśli to ciasna cela na cichych peryferiach, nie można bez miłości wszystkich do wszystkich…

Rozchodzili się wszyscy pojedynczo już rano. Szli w świat, gdzie Paschę trzeba było starannie ukrywać, gdzie było bardzo chłodno i nieprzytulnie dla wielu, gdzie znaczna większość nawet nie domyślała się o tym, że ktoś tak pragnie cerkiewnego nabożeństwa, że komuś bez niego jest ciężko, że pozbawiając ludzi tej radości i nieporównywalnego piękna, pozbawiono również jasnego (pogodnego) życia, otwartego, ufnego i czcigodnego. Mimowolnie ludzie kurczyli się, zamykali się, cierpieli z powodu odosobnienia, bojąc się pełnym głosem powiedzieć sobie nawzajem:

Christos Woskriesie!

 

O Passze 1942 roku w Moskwie

Siergiej Nikołajewicz Lisiewickij, będący duchownym synem i hipodiakonem (poddiakonem) metropolity Trifona Turkiestanowa, zmarł w 1994 roku. Odwiedzający prawosławne świętości moskiewskiego Wwiedienskiego (Niemieckiego) cmentarza, skręcając z alei na prowadzącą do mogiły metropolity Trifona ścieżkę, teraz przechodzą obok mało zauważalnej tabliczki z napisem „S. N. Lisiewickij”.

Niedługo przed śmiercią Siergiej Nikołajewicz opowiadał, jak przed Paschą 1942 roku w gazecie na ostatniej stronie pojawiło się maleńkie ogłoszenie, pozwalające na ruch transportu przez całą Świętą 1 noc w Moskwie. Dowiedziawszy się o tym Siergiej wraz z Aleksandrem Matwiejewym poszli do MOGES i odważnie zaczęli prosić o danie do cerkwi światła, dlatego że w celu zamaskowania prąd elektryczny na noc wyłączano. Chodziło o cerkiew Swiatitiela Nikołaja w Chamownikach, jedną z kilku niezamkniętych i nieprzekazanych obnowlencom, dokąd nieustraszeni proszący w tym czasie chodzili na nabożeństwa. Ktoś z kierownictwa obiecał o dziesiątej wieczorem dać światło w rejon cerkwi. „Tylko wy gwarantujecie, że u was tam wszystkie okna dobrze zasłonięte? A to jeszcze bombę zrzucą na cerkiew, na was modlących się”. Po świątecznym nabożeństwie Siergiej Nikołajewicz poszedł z siostrą do domu na Srietenskij Bulwar. Świtało. Po drodze im tak zechciało się jeść, a kulicza (babki wielkanocnej), oczywiście, u nich nie było, ale był poświęcony zamiast kulicza bochenek chleba. Oni usiedli na ławeczce przy pomniku Puszkina, stojącym jeszcze na poprzednim miejscu, i odkroili po kawałeczku od tego bochenka.

Tak oni razhowieli się na Świętą Paschę 1942 roku.

 

Jutrznia nad Wołgą

(w mieście Kinieszma)

Pascha tego roku była w kwietniu – jeszcze przed Zwycięstwem. W mieście przeszła pogłoska, że o. Michaił Wasilewskij (ojciec sławnego marszałka) będzie służyć jutrznię na brzegu Wołgi, ponieważ ani jednej czynnej cerkwi w Kinieszmie nie było. Czasem o. Michaił służył Liturgie w swoim maleńkim mieszkaniu. (mój wojenny przyjaciel, pułkownik, opowiadał mi, że jakoby marszałek Wasilewskij opowiadał mu o swojej rozmowie ze Stalinem. W 1945 roku Stalin nieoczekiwanie powiedział Wasilewskiemu: „Ojca źle szanujesz, czemu go nie odwiedzisz”. Wasilewskij starannie ukrywał swoje „duchowne” pochodzenie i przestraszył się. „Nie bój się, pojedź do ojca” – powiedział Stalin.)

- Chrisos Woskriesie! – wykrzyknął o. Michaił.

- Woistinu Woskriesie! – odpowiedzieli ludzie.

Wydawało się, że byli na jutrzni wszyscy mieszkańcy miasta.

Taką jedność rosyjskich serc widziałem po raz pierwszy. Wschodziło słońce, a ludzie ciągle śpiewali i śpiewali „Christos Woskriesie iz miertwych…”

(A. Swiencickij, „On był ostatnim”?, Moskwa, 1997 r.)

Można wyobrazić sobie, jak, ukryci ciemnością nocy, zbierali się wszyscy nad Wołga, starając się być bliżej tego miejsca, gdzie duchowny wypowie na głos słowa modlitw, które wszyscy chcieli słyszeć i… bali się usłyszeć wprost tu, pod otwartym niebem, przy całym czcigodnym tłumie. I jak śpiew „Christos Woskriesie” przegoniło strach, zmęczenie, bojaźń być rozpoznanym, jak zapaliła się nadzieja na szybkie zakończenie wojny, i na możliwość otwarcie, nie kryjąc się, modlić się, i na upragnioną poprawę życia.

 

Z Pamiętników Borisa Sziergina

1942-1947, Moskwa

Nam, pielgrzymom, stąpających po świętej ziemi Wielkiego Postu, zanim wejść do Jerozolimy Św. Paschy Chrystusowej, Cerkiew otwiera błogosławione wrota Nazaretu, miasta Zwiastowania. Zanim upoić się paschalną ucztą wiary, my, doznajemy (kosztujemy) weselącej świątecznej czaszy Zwiastowania.

„Christos Woskriesie!” – I tym powiedziane jest wszystko.

Życie jest pełne sensu. Straty, zmartwienia, choroby, bieda, sama śmierć – wszystko jest pełne sensu.

Pascha Chrystusa, „Christos Woskriesie” – to siemię wiecznej radości, które nosi w sercu święta Ruś, to nigdy nie gasnąca iskra Jedynej Radości.

10 lutego 1943 r.

 

Zapiski 1946 roku

Jeszcze milczy wszelkie ciało człowiecze i stoi ze strachem i drżeniem: śpi w grobie Naczelnik życia. Ale wkrótce, szybko wszystko wypełni się światłem: niebo i ziemia, i piekło. Zajaśnieje światło, mocniej od burzy i błyskawic; światło Zmartwychwstania Chrystusa olśni świat. I usłyszymy wiecznie pożądane, wiecznie ukochane: „Christos Woskriesie…” Wiara Chrystusowa, skarb i szczęście nasze! Od dni niemowlęctwa aż do dni starości nie ma radośniejszej wieści, nie ma piękniejszej pieśni, nie ma cudowniejszych słów, jak „Christos Woskriesie iz miertwych”. Pamiętam matczyne przykazanie: „To słowo stale przyśpiewuj, dziecko, swojej duszy…” Chłopcy na ulicy nazywają mnie „dziadkiem”. Ale jak za dzieciństwa radośnie triumfowało moje serce radością Zmartwychwstania, tak i teraz u staruszka słodko ono drży – Christos Woskriesie iz miertwych, smiertiju smiert’ popraw!.. I z tą radością umrę, i wiem, że do wieczności przejdzie ta radość, radość Paschy.

Świetlista noc nastaje, promienistego dnia prorokini…

6 kwietnia. Wielki Piątek

Dźwięczy gdzieś miło brzmiąca fujarka: „Dziś całe stworzenie weseli się i raduje…” Szemrzą strumienie, rozlały się rzeki, i przygląda się w wodach spokojne niebo – Christos Woskriesie!

Tak samo, jak oto nie uniesiesz nóg, nie wyrwiesz się z tej cegły, spod tego brukowca, tak i osłabionej duszyczki swojej, słabiutkiej myśli nie ma sił posłać jak sokoła, żeby złapały gołębicę – Zmartwychwstanie!

Radość Zmartwychwstania, gołębica, skrzydła mająca złote, lata w szerokim świecie, w wysokościach wszechświata, i ja nie mam czym ją zacumować (przywiązać do siebie). Ani złapać, ani razem polecieć. Myśli mojej, pragnienia serdecznego wzlot – nie większy wróblego: z drogi na strzechę.

Mówią: soborem i złego pokonamy. A oto i podczas nabożeństwa cerkiewnego widzę nie sobór (zgromadzenie wspólnotowe), a tłum. Żegnają się jak i ja, śpiewają to samo, co i ja. Stoimy obok siebie, ciśniemy się, ale nie jednym sercem, nie jednymi ustami… Jakby w tramwaju stoimy, trąć tylko kogo – od razu zwymyśla. Umiłujmy się nawzajem abyśmy jednomyślnie wyznali Zmartwychwstałego. A my każdy na własną rękę. Śpiewają teraz o radości. Każde słowo paschalnej służby – światłość i radość. A w ludziach nie ma radości soborowej (wspólnotowej). Przyszli na sobór – znaczy, chcą radości Zmartwychwstania, a czy otwarte jest serce aby „przyjaciel przyjaciela objął”?

Mi by się chciało gdzieś między Chotkowem i Trojcą spokojniutko brnąć… Rzeki tam się rozlały, cisza trwa, tylko potoki gdzieś pogodnie szumią. Radonieżskie wzgórki w złocistej ubiegłorocznej trawce-otawie, cieniutkie bialutkie brzózki, spokojne niebo… Chrystus Zmartwychwstał z martwych, śmiercią śmierć podeptawszy… I nie napatrzysz się do syta na niebo, lśniące perłowymi obłokami i ciszą swoją bardziej niż wszystkie ludzkie hymny mówiące: „Christos Woskriesie iz miertwych!” A w miejskim tłumie człowiek jak sierota. Tam, nad wzgórzami i dolinami radonieżskiej ziemi, w błogosławione dni światłego (wielkanocnego) tygodnia może twoje serce dotknąć świętej Rusi i jak wiosennego ptaszka uchwycić radość Zmartwychwstania Chrystusowego.

Mówią: szczęście jest w nas, a nie wokół nas. Tak. Ale bywa – udusi się twoja radość w miejskim zgiełku i wizgu, w nieużytecznym trajkotaniu. Przecież Pascha, a wszyscy, wszyscy tylko kurz wzniecają słowem i uczynkiem… Cerkiew Żywego Boga – w przepięknej „pustelni”, gdzie żyją brzózki, gdzie złoci się wierzba, gdzie ciche niebo opowiada sercu niewypowiedzianą radość.

11 kwietnia. Środa.

Niezliczonym światłem wypełniony jest paschalny kanon. Czym jest to światło? Poprzez Paschę i noc jest jasna i świetlista. Co jaśniejsze od Chrystusowej nocy? Noc Chrystusowego Zmartwychwstania jaśniejsza od słońca. W kanonie śpiewa się: „Teraz wszystko wypełniło się światłem: niebo, i ziemia, i piekło”. Taki właśnie potok światła wylewa Pascha Chrystusowa w wewnętrznego człowieka, w nasz rozum, w nasze myśli, w nasze serce, w naszą świadomość, w nasze odczuwanie świata. Ale codzienny życiowy grzech, złe życie, lenistwo, przygnębienie hoduje skorupę (strup) na ludzkiej duszy, skrzydlaty rozum zamienia w powszedni (szary) mało praktyczny rozsądek, serce nic nie umie, tylko „sierdit’sia” (złościć się)”… Jesteśmy tak osłabliśmy duchem, że nie mamy już sił uświadomić sobie, że śmierć zwyciężona, że człowiek przeznaczony jest do innego trwania. Oczy nasze zniedołężniały i nie widzą, że „życie całe wypełniło się światłem”. My jak głupie świnie uciekliśmy z carstwa, pobrnęliśmy szukać gdzie większe brudy. Nie interesuje nas, że sława Zmartwychwstania zajaśniała na Cerkwi…

Pascha teraz, Pascha Pańska, Pascha! „Dziś wszelkie stworzenie weseli się i raduje!” Słuchajcie, Cerkiew Powszechna śpiewa: „Utrienniuju, utrienniuju hługoko…” (wczesnym rankiem wstaję, czuwam i się modlę) Jeszcze noc, jeszcze chrapie ten świat, a już niosą mirrę niewiasty mądre w Bogu. Podniosę się i ja, pobiegnę pokłonić się Żywemu Bogu! Jestem ochrzczony: nic dziwnego, że skrzydła rozpostrę i pofrunę tam, gdzie świętują śmierci uśmiercenie, piekła zburzenie, innego życia, wiecznego, początek. Tylko wsłuchaj się, tylko przylgnij słuchem wewnętrznym –mocniejszą od gromu wieczną dobrą nowinę usłyszysz, owe uroczyste wezwanie odczujesz: „Niech świętuje więc całe stworzenie!” Całe stworzenie świętuje Paschę Tajemniczą, czyż my pozostaniemy martwymi?!

12,13 kwietnia.

Na Paschę, w Chrystusową noc, kiedy jeszcze płoną w kopule nieba gwiazdy, ale już złoci się wschód zorzą światłego Zmartwychwstania, w tej godzinie na wszystkich językach świata wygłaszana jest wieczna i radosna dobra nowina całemu światu: „Wszystko przez Chrystusa zaczęło być, i bez Niego nic nie byłoby, co jest. W Chrystusie życie, i to życie jest światłością światu i człowiekowi. I światłość w ciemności świeci, i ciemność nie objęła jej…” Chrystus jest życiem wiecznym, wiecznym zbawieniem, wieczną drogą i wieczną prawdą.

15 kwietnia.

Zadziwiające są te ewangeliczne opowiadania u Ioanna, u Łuki o ukazaniach się Zmartwychwstałego z martwych Pana. Wszystko jest wypełnione powietrzem i jakimś porannym wiatrem, poranną świeżością.

Pan ukazał się mirrę niosącym i Magdalenie „zieło rano”, (bardzo wcześnie), „głębokim rankiem”, a potem następuje cudowny lazur, ten świeży wiaterek, to powietrze morskiego brzegu, czarnych szczytów – te opowieści o zjawieniach się Chrystusa po Zmartwychwstaniu. Droga do Emaus, pojawienie się na morzu Tyberiadzkim… białe piaski, plusk fal, poranny wiatr. Galilejscy rybacy-apostołowie ciągną morską sieć. Zaczął świtać poranek, oto rybacy widzą, że na brzegu stoi Ktoś Świetlisty i wiatr targa brzegi(skrzydełka) Jego szaty. Dolatuje z brzegi i głos Nieznajomego, nakazujący zarzucić sieci jeszcze raz. Wtedy Ioann, najmłodszy z rybaków, rozpoznał Nauczyciela i wykrzyknął: „To Pan!” I Piotr nie czekał, póki pozostali dobiją do brzegu ciężką łodzią. Gdzież czekać! Przecież serce Piotra jak kogut zapiało, tylko nie ten kogut na podwórzu Kajfasza. Piotr rzucił się w morze, wpław dotarł do brzegu i padł do nóg Umiłowanego… A na brzeżku ognisko, dymek biały się ścieli. Znów do Emaus dwóch idzie i Trzeci z nimi, Nierozpoznany. A dookoła poranek zmartwychwstania. Nad szeroką doliną kopuła nieba, lazur niezgłębiony, skowronki dźwięczą. I serca u dwóch płoną zachwytem, Trzeciego słuchając, a nie mogą Go rozpoznać. I rany po gwoździach pewnie widzą na przeczystych rękach i nogach, a – „powstrzymane są oczy”… O, wieczna młodość, wieczne odrodzenie, wieczna pełna łaski siła, wieczna świetlana potęga, wieczne istnienie i trwanie ewangelicznych wydarzeń! Ewangeliczne wydarzenia, fakty, słowa i błogosławione dzieła Syna Bożego – to wiosna, wiecznie roztaczająca aromat, to kwiaty niewiędnące, nieustannie wylewające swój zapach, to gwiazdy, nieustannie promieniejące, słońce niegasnące, odnawiające duszę twoją i moją, i całego rodzaju ludzkiego.

Ewangeliczne wydarzenia, ot choćby te świetlane i proste opowiadania o ukazaniach się Chrystusa po Zmartwychwstaniu, ze słowa w słowo, z litery w literę będące zapisane i na pergaminach w języku greckim, rzymskim, słoweńskim i na papierze. Oto Cztery Ewangelie X wieku, a oto XII. U mnie w rękach Tetroewangelia (Poczwórna Ewangelia) czasów Michaiła Fiedorowicza. Ale nie w znakach pisma, nie w linijkach i literach, nie w dacie napisania czy wydania sprawa. Ewangelia jest żywa i żyje poza literą, poza zapisem i księgą. Wszelkie słowo i czyn, utrwalone przez ewangelistów, jest na tyle cudotwórcze i pełne łaski, że i oprócz tego, że Ewangelia zebrana jest w księgę, ono w nieopisanym, niewypowiedzianym niewytłumaczalnym „sposobem i czynem żyje we wszechświecie…” Oto tak samo jak wiosenny wiatr wieje nad ziemią, tak ono wydziela młody, żywy aromat, jak te wiosenne, tylko co rozwinięte listeczki brzóz, pachnących topoli.

Rano otworzę okienko, i do mojej piwnicy zajrzy wieczne jasne niebo. Otworzę też stronicę Ewangelii, stąd do niedołężniejącej, ubogiej mojej duszy zacznie spływać wiosna wiecznego życia…

16 kwietnia.

 

Zapiski1968 roku

Tysiące ludzi, zapełniających place i ulice, przepełniających cerkiew w Chrystusową noc, czyż nie świadczą o tym, że Jego oblicze jaśnieje na Rusi.

Weź krzyż, padaj pod jego ciężarem, i znów nieś. Patrz, przed tobą na Golgotę idzie Sam Chrystus.

Człowiekowi, poszukującemu Chrystusa, sądzone jest przecierpieć i Golgotę. I wtedy nastąpi zmartwychwstanie. Jeszcze tu, na ziemi. Wtedy jeszcze, kiedy jesteś w ciele, żyjesz tu, odnajdzie cię Pascha Wielka. Kiedy otworzą ci się oczy i słuch serdeczny wtedy w Paschalną noc ujrzysz dziwny cud Boży na Ziemi, ujrzysz Chrystusa, promieniującego światłem zmartwychwstania. Wyraźnie usłyszysz z ust Jego słowo, skierowane do ciebie: „Raduj się!” Triumfując i radując się, zaśpiewasz zwycięską pieśń: „Christos Woskriesie iz miertwych!”

 

O pierwszej paschalnej służbie w Troice-Siergijewoj ławrze w 1946 roku

W 1945 r. patriarcha Aleksij I wezwał z Taszkientu archimandrytę Gurija i na 8 miesięcy przed otwarciem ławry naznaczył go namiestnikiem. Póki Ławra była pod zarządem muzeum i władz miasta, o. Gurij służył w Ilińskiej cerkwi i przygotowywał wszystko potrzebne do nabożeństw w Ławrze. W 1946 r. w Wielkim tygodniu we wtorek on zjawił się na przyjęciu u patriarchy, i ten poinformował go, że następnego dnia przekażą klucze od Uspienskiego soboru i trzeba, żeby na Paschę była już służba. O. Gurij ogłosił o otwarciu Ławry i prosił wszystkich, kto czym może, przyjść i pomóc. Ławrę zamknięto w 1920 r., i przez 26 lat nagromadziło się w zamkniętym soborze (gdzie i szyby w kopule były powybijane) dużo kurzu, brudu, na podłodze lód. Zawrzała robota przy sprzątaniu, remoncie i przygotowaniu do nabożeństwa. Dla wierzącego człowieka przygotować przez jeden dzień Uspienski sobór do służby (służyć zaczęli już w Wielki Czwartek, a klucze otrzymali jedynie w przeddzień!) – to zaiste cud łaski Bożej, składający się z mnóstwa oddzielnych sukcesów (chór amatorski organizował Siergiej Michajłowicz Boskin, który został potem diakonem, znaleźli się ludzie, którzy przygotowali przyobleczenia na priestoł (Tron), inni upiekli prosfory i chleby, znalazł się stary dzwonnik, majstrowie, którzy przygotowali możliwość dzwonienia itd.) W pracach wzruszeniu i niepokoju upłynęły ostatnie dni Wielkiego tygodnia. Nadszedł wieczór Wielkiej Soboty. O. Siergiej Boskin wspomina: „Przeciskam się na lewy kliros. Stary dzwonnik z pękiem linek w oczekiwaniu, stojący obok Władimir Aleksandrowicz melduje: „Wszystko zrobione!” (żeby rozpocząć dzwonienie). Namiestnika nie ma. Według słów o. Gurija, on był na „wielkosobotnim szarpaniu (udręce)”. Dyrektor muzeum dopiero o 10.30 wieczorem dał klucze od dzwonnicy. O pozwoleniu na dzwonienie dyrektorowi przekazane było z Moskwy jeszcze w dzień. Przecisnąwszy się przez tłum, zjawił się wymęczony namiestnik, szepnął mi o problemach w otrzymaniu klucza. Mówię do o. Gurija: „Tam wszystko zrobione” – przedstawiam dzwonnika. Z zapałem o. Gurij błogosławi upadłego mu do nóg Kostię Rodionowa rozpocząć dzwonienie (błahowiest). Zrozumiałe jest teraz drżenie dzwonnika: kiedy w 1920 r. zamykali Ławrę, ostatnie pożegnalne dzwonienie on wykonywał, i znów on ma zacząć. Z nim poszli majstrowie-złote rączki W. A. Łoszkariew i Wołodia-zegarmistrz. Ze słów Konstantina Iwanowicza Radionowa: „Otworzyliśmy i zamknęliśmy drzwi za sobą. Ze świecami zaczęliśmy wspinać się na drugi poziom, śpieszymy się, należy o jedenastej uderzyć, a czas koło tego. Weszliśmy. Rozejrzałem się, świecili mi świecami: serce u „Lebiedia” – na nowym metalowym kołnierzu ze śrubami, nowy pomost ze schodkami do triezwonu. Szybko zacząłem przysposabiać linki do dzwonów, pomocnicy mi pomagali. I tak czule mi się przypomniało, jak w 20-m roku oddzwoniłem ostatnie dzwonienie, pocałowałem „Lebiedia”. – i teraz pocałowałem ocalałego „Lebiodka”. Godzina jedenasta. „Panie, błogosław”. I ocieniwszy się znakiem krzyża, zacząłem rozmachiwać. I Zadźwięczał nasz „Lebiodek”. Przekazawszy dzwon w ręce Władimira Aleksandrowicza, zacząłem przygotowywać się do triezwonu. Wytłumaczyłem Wołodi, kiedy trzeba uderzyć w dwa klawisze dzwonu północnego przęsła”. Przebywający w ołtarzy w skupieniu modlili się. Niezapomniane minuty oczekiwania. I oto nadleciało: pierwsze uderzenie, drugie, trzecie… i kochane, od dzieciństwa znane dzwonienie – dzwonienie z ławrowej dzwonnicy. Wzruszenie, radość, wdzięczność, łzy. Nie da się wszystkiego przekazać. O. Gurij na kolanach skłonił się twarzą do ziemi przed prestołem. O. Iłarion z lewej strony prestoła, na kolanach, wzniósłszy ręce, ze łzami powtarzał: „Panie, wszystko Tobie jest możliwe”. Uroczyście rozlegały się dźwięki prastarego dzwonu w nocnej ciszy wczesnej wiosny. Miasto nie spało, wszyscy słuchali. W przepełnionym soborze wszyscy jakby wstrzymali oddech. Przy rozlegającym się melodyjnie-miarowym huku (jak muzykę) z lekkością czytałem kanon połunoszcznicy. Służący – archimandryta Gurij, archimandryta Iłarion, ihumen Aleksij, hierodiakon Innokientij – oblekli się w paschalne szaty poprzedniej Ławry, wzięte z muzeum. „Woskriesienije Twoje, Christie Spasie…” – otwierają się cerkiewne wrota. Przez przepełnioną ludźmi cerkiew przodem idzie chór, z nim Sasza i Igor z zaprestolnymi obrazami, u mnie ikona Zmartwychwstania Chrystusowego, o. Iłarion z ikoną Prepodobnego Siergija, o. Aleksij z Ewangelią, o. Gurij z krzyżem i trójświecznikiem, o. Innokientij ze świecą.

Schodzimy po stopniach z ganku – zaczyna się triezwon „we wszystkie”. Po 26 letnim oniemieniu w przybytku Prepodobnego Siergija w paschalną noc zadzwoniły dzwony: od razu, nieoczekiwanie. Ludzie, zapełniający pod dzwonnicą plac, stali z zapalonymi świecami. Świec było tyle, że na tle nocnego nieba dzwonnica wydawała się w różowym blasku. Tłumy ludzi bez proszenia ich o przestrzeganie porządku sami po sobie zachowywały pełne milczenie, wszyscy stali w miejscu. Krestnyj chod swobodnie obszedł sobór i wszedł na ganek. Zaczęła się jutrznia i pierwsze „Christos Woskriesie!” W cudownym soborze wielkiej Ławry – paschalna jutrznia! Niektórzy ciągle nie mogli uwierzyć, a większość mówiła: „Chwała Bogu! Do jakiego dnia dożyliśmy!”

Według wspomnień protodiakona Siergija Boskina

 

Paschalna noc w Bajmie

Bajm – inwalidzki obóz Mariinskich obozów. Rok 1946. Pisze Tamara Pawłowna Milutina w swoich wspomnieniach „Ludzie mego życia”, wydanych w Tartu w 1997 roku, całkiem krótko o tej paschalnej nocy.

„Strażnikom wyraźnie ciążył nałożony na nich obowiązek siedzenia do pierwszej w nocy w barakach i pilnowania, żeby nie było nabożeństwa (to w żeńskim inwalidzkim baraku!) oni chcieli spać, a może, też gdzieś poświętować. Kobiety, według możliwości wystrojone, chciały zaśpiewać paschalne pieśni, pochristsować się wzajemnie, odczuć święto. Nikt nie kładł się spać, choć dawno był sygnał. Obie strony były nastrojone zdecydowanie. Sytuację uratowała Maria Ł. Ona porozmawiał po przyjacielsku ze strażnikiem, poręczyła za porządek w baraku. Nic wspólnego ona z religią nie miała, ale szanowała człowieka w człowieku. Strażnik wyszedł, kobiety zaśpiewały. Maria Ł. stała u drzwi baraku na wypadek, gdyby przyszły władze, ale nikt nie przeszkodził”.

 

Paschalną nocą

Dwunastoletnia dziewczynka tylko co przebyła zapalenie płuc. Bojąc się komplikacji, lekarz dał jej skierowanie do sanatorium. Matka ją odprowadzała, wstępnie porozmawiawszy jak z dorosłą.

W sali 4 było jedno wolne łóżko, gdzie też położono nową. Siostra przyprowadziła ją, pożyczyła szybkiego wyzdrowienia, wszystkim powiedziała: „Spokojnej nocy” – i wyszła. Wszystkie głowy zwróciły się ku nowej. Dziewczynka czuła się zmieszana. Nagle jedna z nich przeżegnała się, nie mówiąc ani słowa. Nowa, patrząc na nią – też. I w tym momencie zahuczała cała sala.

- Słuchaj, jeśli ty udajesz i będziesz nas szpiegować – strzeż się…

Ta, która przeżegnała się, zaczęła cichutko: „Otcze nasz”.

Sala odmawiała wieczorne modlitwy. W innych salach były dzieci, nie znające modlitw i nie umiejące się modlić. Ich było mniej, i one uczyły się od swoich koleżanek. Przed Paschą one rozmawiały o tym, że tu źle bez cerkwi, bez nabożeństwa. Wszyscy ochrzczeni, a prziczastitisia (przyjąć Świętych Darów) nie można.

- A ja nie ochrzczona. – Wszyscy obrócili się do dziewczynki, która poczerwieniała do korzeni włosów. – Mój tata jest niewierzący…

Nikt jej nie pytał, nikt się nie zdziwił. Myślały, jak ochrzcić. Zdecydowały – same. I oto już paschalna noc. W tę noc właśnie zdecydowały ochrzcić. A kto?

- Ja, ja, ja…

- Dobrze, więc będziemy chrzcić wszystkie.

Przygotowując się do Paschy, dziewczyny rozdzieliły wszystkie poczęstunki, przysłane przez rodziców, tak więc były i malowane jajka, i cukierki, i ciastka. Jedna z dziewczynek w szlafroku stanęła przy łóżeczku i powiedziała „mowę”.

- Dziś Wielka noc, dlatego że Chrystus zmartwychwstał. W piątek On umarł. Byli przekonani, że On umarł, położyli Go do mogiły pod wielki kamień. I wszyscy myśleli, że to już koniec. Oprócz Jego Matki. A potem na trzeci dzień rano był grzmot, błyskawica, trzęsienie ziemi, i On lśniący wyszedł z grobu. Pilnujący Go strażnicy ze strachu popadali w omdleniu. I Pan wziął w ręce sztandar i zjawił się uczniom jako zwycięzca. To udowadnia, że On – Bóg. Dlatego że jak inaczej On mógłby zmartwychwstać? Człowiek nie może tego uczynić. A jeśli On – Bóg, to trzeba pokładać na Niego nadzieje. Bezbożnicy myślą, że On umarł. Ale my wiemy, że On żyje…

Ona umilkła, pewna wrażenia, jakie wywołała.

- A teraz chrzcić będziemy?

- Tak, tak – chórem zakrzyczały dziewczęta. „Kaznodziejka” rozkazała: „Każda niech naleje do swego kubka wody”. Potem, zwracając się do katechumenki, powiedziała: „Wiedz, że po chrzcie ty nie powinnaś wypierać się Chrystusa. Jeśli to będzie trudne, tym gorzej dla ciebie. Ale Chrystus uczyni z ciebie nowe stworzenie i tobie pomoże. A teraz szykuj się”.

Poruszona katechumenka stała w białej nocnej koszuli, przy niej jedenaście dziewcząt. Jedenaście maleńkich rąk podniosło nad jej głową tyleż kubków, i chór z jedenastu głosów wypowiedział święte słowa chrztu. Z dziewczynki płynęła woda, jak z rynny. Nie tracąca nigdy przytomności ducha „kaznodziejka” powiedziała:

- Nie można chrzcielnej wody wycierać szmatą do podłogi.

- A my chusteczkami do nosa wytrzemy. Wszystkie dwanaście dziewcząt na kolanach wycierały podłogę.

Potem położyły się spać, a rano postanowiły razgowlatisia. Jedną z tych chusteczek przechowywała matka dziewczynki, uczestniczącej w tej uroczystości. Ona też opowiedziała tę historię, dodając: „Moja dziewczyna z sanatorium wróciła jeszcze bardziej wierzącą i gorliwą”.

- A ta, którą ochrzciły?

- Ona i rodziców nauczyła wierzyć.

 

W paschalny poniedziałek

Z biografii greckiego ikonografa Focjusza Kontoglou, 1965 rok

W paschalny poniedziałek po północy wyszedłem przed snem do sadku z tyłu mego domu. Niebo było ciemne i usiane gwiazdami. Wydawało się, że widzę je po raz pierwszy i że od niego rozlega się daleki śpiew. Moje usta cicho szeptały: „Wysławiajcie Pana Boga naszego, i oddajcie pokłon u podnóżka stóp Jego” (Ps. 98 (99), 5). Pewien człowiek świętego życia powiedział mi, że Niebiosa otwierają się w takie godziny. Powietrze było napełnione aromatem kwiatów i ziół które posadziłem. „Przepełnione niebo i ziemia chwałą Twoją”. Mogłam zupełnie pozostawać tam do świtu. Byłem jakby bez ciała i bez jakichkolwiek ziemskich przywiązań. Ale bojąc się, że moja nieobecność zaniepokoi przebywających w domu, wróciłem i położyłem się.

Sen jeszcze ni opanował mnie. Nie wiem, czuwałem czy zasnąłem, gdy nagle pojawił się przede mną dziwny człowiek. Był śmiertelnie blady. Oczy jego jakby otwarte, i patrzył na mnie z przerażeniem. Jego twarz była jak maska czy mumia. Błyszcząca ciemnożółta skóra mocno obciągała jego martwą głowę ze wszystkimi jej zagłębieniami. On jakby ciężko oddychał. W jednej ręce trzymał jakiś dziwny przedmiot, którego nie mogłem rozpoznać, a drugą trzymał się za piersi, jakby cierpiąc. Ta istota napełniła mnie przerażeniem. W milczeniu patrzyłem na niego, a on na mnie, jakby oczekując, że ja go rozpoznam, pomimo całej dziwności jego wyglądu. Głos powiedział mi: „To ten właśnie…” Natychmiast poznałem go. Wtedy otworzyłem usta i westchnąłem. Jego głos doleciał skądś z daleka, jak z głębokiej studni.

On doznawał ciężkich mąk i ja cierpiałem za niego. Jego ręce, nogi, oczy – wszystko pokazywało, że on cierpi. W rozpaczy chciałem pomóc mu, ale dał mi znak ręką powstrzymać się. Zaczął tak stękać, że zrobiło mi się zimno (zdrętwiałem). Potem powiedział: „Ja nie przyszedłem, mnie przysłali. Ja nieustannie trzęsę się, kręci mi się w głowie. Błagaj Boga żeby zlitował się nade mną. Ja chcę umrzeć i nie mogę. Niestety, wszystko, co mówiłeś mi wcześniej, jest prawdą. Czy pamiętasz, jak kilka dni przed moją śmiercią przyszedłeś odwiedzić mnie i mówiłeś o religii? Ze mną było dwóch innych, niewierzących, jak i ja, przyjaciół. Ty mówiłeś, a oni podśmiewali się. Kiedy poszedłeś, oni powiedzieli: „Jaki żal! Inteligentny człowiek, a wierzy w głupstwa, w które wierzą staruchy!” Innym razem, a i nie raz, mówiłem tobie: „Drogi Focjuszu, zbieraj pieniądze albo umrzesz żebrakiem. Popatrz na moje bogactwa, a przecież chcę mieć jeszcze więcej”. Ty mi wtedy powiedziałeś: „Czyż ty podpisałeś umowę ze śmiercią, że możesz żyć ile chcesz i mieć szczęśliwą starość?”

Ja odpowiedziałem: „Zobaczysz, do jakich lat ja dożyję! Teraz mam 75, przeżyję ponad sto. Moje dzieci nie mają biedy. Mój syn zarabia więcej, niż trzeba. Ja nie taki, jak wy, słuchający popów: „chrześcijański koniec życia…” i inne. Jaki macie pożytek z chrześcijańskiego końca. Lepiej pełna kieszeń pieniędzy i żadnych zmartwień… Dawać jałmużnę? Dlaczego wasz taki miłosierny Bóg stworzył biedaków? Dlaczego ja mam ich karmić? I ciebie proszą karmić nierobów, żeby trafić do raju. Chcesz porozmawiać o raju? Ty wiesz, że jestem synem duchownego i dobrze znam wszystkie te sztuczki. To, że bezmózdzy wierzą im – to dobrze, ale ty mądry człowiek, pomieszały ci się zmysły. Jako lekarz, mówię tobie i zapewniam, że będę żyć 110 lat…”

Powiedziawszy to, on zaczął obracać się to tu, to tam, jakby był na palenisku. Słyszałem jego jęki: „Och, ach, uch!” Pomilczał trochę, potem powiedział: „Ot co powiedziałem, a po kilku dniach byłem martwy. Byłem martwy i przegrałem zakład! W jakim byłem popłochu, okropność! Stracony zstąpiłem do otchłani. Jak cierpiałem do tej pory, jakie męczarnie! Wszystko, co powiedziałeś mi, prawda! Kiedy żyłem w tym świecie, gdzie ty teraz jesteś, byłem intelektualistą, byłem lekarzem. Nauczyłem się mówić i umiałem zmusić siebie do słuchania, nauczyłem się wyśmiewać religię, osądzać wszystko, co wpadało w oczy. A teraz widzę, że to wszystko, co nazywałem bajkami, mitami, papierowymi lampkami – to prawda. Męki, które teraz znoszę – to jest prawda, to robak nieusypiający, to zgrzytanie zębów”.

Powiedziawszy to, zniknął. Ja ciągle jeszcze słyszałem jego jęki, które cichły w oddali. Sen zaczął opanowywać mnie, kiedy poczułem dotyk lodowatej ręki. Otworzyłem oczy i znów zobaczyłem go przed sobą. Tym razem on był jeszcze straszniejszy i mniejszy ciałem.

„Wkrótce nadejdzie dzień i ci którzy mnie wysłali przyjdą po mnie”. – „Kim oni są?” On powiedział kilka niejasnych słów, których nie mogłem odróżnić, a potem dodał: „Tam, gdzie ja przebywam, jest wielu którzy śmiali się z ciebie i twojej wiary. Teraz oni rozumieją, że ich duchowe strzały nie doleciały dalej niż do cmentarza. Tam są i ci, komu ty uczyniłeś dobro, i ci, którzy oczerniali ciebie. Im więcej ty im wybaczasz, tym bardziej nienawidzą ciebie. Człowiek zły, zamiast tego żeby radować się, od dobroci staje się jeszcze gorszy, dlatego że ona zmusza go odczuwać swoją porażkę. Ich stan jest gorszy od mego. Oni nie mogą opuścić swego ciemnego więzienia, żeby znaleźć ciebie, jak ja. Ich strasznie męczą. Świat wcale nie jest taki, jakim my go widzimy! Nasz rozum pokazuje go nam na odwrót. Teraz my rozumiemy, że nasz intelekt był głupotą, nasze rozmowy – wzgardzona naiwność, a nasze radości – kłamstwo, pochlebianie i ułuda

Wy, noszący w swoich sercach Boga, Którego Słowo jest Prawdą, jedyną Prawdą – wy wygraliście zakład (walkę) między wierzącymi i niewierzącymi. Ja przegrałem ją. Ja dygoczę, wzdycham, nie mam spokoju. Zaprawdę, w piekle nie ma pokajania! Bieda żyjącym na ziemi tak, jak żyłem ja. Teraz widzę, jak sprawiała wam ból niewiedza innych ludzi. Jak wy mogliście z taką cierpliwością znosić jadowite strzały, które wylatywały z naszych ust, kiedy nazywaliśmy was obłudnikami, oszustami ludzi. Jeśli by ci z nich, kto znajduje się jeszcze na ziemi, widzieli, gdzie ja się znajduję, jeśli by pobyli tam, oni drżeliby za każdy swój czyn. Ja chciałbym zjawić się im i powiedzieć, żeby zmienili swoją drogę, ale nie mam na to pozwolenia, jak nie miał go bogacz, który prosił Abrahama przysłać biednego Łazarza”.

„Nieprawy, niech jeszcze czyni nieprawość, i plugawy niech się jeszcze splugawi, a sprawiedliwy niech jeszcze czyni sprawiedliwość, i święty niechaj się jeszcze uświęca” (Ap. 22. 11).

Z tymi słowami on znikł.

 

Pascha w Zabajkalu

(w obozie)

…Zbliżyło się święto Paschy 1955 r. Wierzącym (po śmierci Stalina) pozwolono otwarcie modlić się. O. Aleksiej (Kibardin) pobłogosławił przygotować wszystko niezbędne do uroczystej służby. Cały obóz wprawiony został w ruch: szyto rizy (szaty liturgiczne), rzeźbiono z drewna naczynia liturgiczne. W przeddzień Paschy naczelnik obozu wezwał o. Aleksija i zapytał, dlaczego więźniowie są pobudzeni (podnieceni).

O. Aleksij uspokoił go, powiedziawszy, że żadnych zamieszek nie będzie i być nie może – dziś nadchodzi wielkie święto Paschy.

Przed rozpoczęciem paschalnej służby wyświęcono priestoł (Tron) – i nagle wszystko w cudowny sposób się zmieniło: pojawiło się 40 duchownych w białych szatach, uszytych z prześcieradeł i narzut. O wpół do dwunastej w nocy chór zaśpiewał irmos kanonu „Wołnoju morskoju” (Falą morską). Wtedy pojawił się znak – po Bajkale przeszła ogromna fala, uderzyła z szumem o brzeg, oblawszy wodą wszystkich zgromadzonych pod otwartym niebem witać Paschę, i odpłynęła, uspakajając się. Nagle zapaliło się tysiące łuczyw – cała przestrzeń zabłysła ogniami. Równo o godz. 12 w nocy duchowieństwo i wszyscy ludzie zaczęli śpiewać: Woskriesienije Twoje Christie Spasie…” Tysiące głosów podchwyciło paschalną pieśń. Ona rozlegała się nad lasem, nad wodami Bajkału, wznosiła się ku niebu. Wielu modliło się ze łzami – i więźniowie i żołnierze, i nawet władze obozu.

O. Aleksiej pierwszy wykrzyknął: „Christos Woskriesie!” – „Woistinu Woskriesie!” odpowiedziało 20 tysięcy głosów. Echo odpowiedzi poniosło się do tajgi, i wszystkie lasy, wody, cała przyroda zareagowała na to wezwanie. W tym czasie w powietrze wzbiło się tysiące ptaków. One latały nad obozem, triumfowały, radowały się z ludźmi. Liturgia. Służyło 40 duchow, przygotowanych było 40 drewnianych czasz i całe 20 tysięcy więźniów priczastiliś (przyjęli Święte Dary). Wszyscy christosowali się jedni z drugimi. O. Aleksij głośno przeczytał pouczającą mowę swiatitiela Ioanna Złotoustego, 40 kapłanów wyszło z krzyżami, i wszyscy przykładali się do krzyża. Takiego cudu dokonał Pan na brzegach Bajkału. Nie było, pewnie, takiej Paschy nigdzie na Ziemi. Po służbie zaczęli razgowlatisi – były nawet jajka, paschalne babki, paschy. Naczelnik obozu był porażony: skąd wszystko się wzięło! On zapytał o. Aleksija, ile dni świętowana jest Pascha i, dowiedziawszy się, poprosił ogłosić, że 3 dni wszyscy mogą nie wychodzić do pracy. Łaska Boża i radość paschalna dotknęła serca naczelnika. Jeden z więźniów, będący przed rewolucją korespondentem, który przebywał w wielu krajach, powiedział o. Aleksijowi: „Ja byłem na świętowaniu Paschy w Jerozolimie, w Konstantynopolu, w innych błogosławionych miejscach, ale takiej łaski, jak dziś, nie odczułem nigdzie i nigdy”.

„Starec ijeroschimonach Sierafim Wyrickij”

Bractwo Swiatitiela Aleksija, 1996

 

Ostatnia jutrznia

1976 rok. Wielka Sobota.

O godz. 10 wieczorem przyszłam do swego duchowego ojca, żeby spędzić razem paschalną noc (on chory i w cerkwi być nie mógł). Jego córka pojechała do soboru, a on spał. W pokoju stał kulicz (paschalna babka), talerz z farbowanymi jajkami i kwiaty przed portretem nieboszczki matuszki. Pogasiwszy światła, przyległam na kanapie. Rozbudził mnie dziarski głos o. A. „Chcę odsłużyć teraz jutrznię. A Wy jak, wstaniecie?”

Ja migiem zeskoczyłam z kanapy, pomogłam o. A. zawiązać poruczi (narękawki, część szaty kapłańskiej), rozścieliłam czysty ręcznik na stole. Ojciec A. położył na nim krzyż, Ewangelię, wziął „posliedowanije (porządek sprawowania) jutrzni”, i służba się zaczęła. Najpierw „służyliśmy” stojąc, ale, szybko zmęczywszy się, usiedliśmy przy stole i, zapomniawszy o wszystkim na świecie, czytaliśmy i śpiewaliśmy paschalną służbę. Ojciec A. czynił wozgłasy (zawołania), a ja byłam i solistką chóru, i lektorem, i ludem. Kiedy mnie chwytało za gardło, o. A. zaczynał podśpiewywać sam. Czasami on milknął i my cichutko płakaliśmy. Nie wiem, od czego płakał on, a ja płakałam z radości, że jest w świecie Chrystus i ja w Niego wierzę.

Odśpiewaliśmy wszystkie stichiry. Przeczytać słowa Ioanna Złotoustego o. A. nie był w stanie: „Przeczytacie z córką, kiedy ona wróci, a teraz pomodlimy się”. I on zaczął czytać (wygłaszać) ektenije. Nie według służebnika, a swoje, improwizowane. Odmawiał oparłszy się zmęczonym ciałem na oparcie fotela i patrząc pełnymi łez oczyma na jasno oświetloną łampadą ikonę. Modlił się za świat, za Cerkiew, za duchowieństwo, za tych, kto chce stanąć na drodze duchowej i mnisiej. Potem zamilkł i znów zaczął:

„Zbaw i zmiłuj się, Panie, nad wszystkimi Ciebie wzywającymi i Ciebie poszukującymi”.

„Zbaw, Panie, i pomóż wszystkim kobietom, przygotowującymi się do zostania matkami, i tych, które rodzą w tę noc i dzieci ich, które przyszły na świat”.

„Pobłogosław i poślij pokój, spokój i ciszę wszystkim, którzy zamierzają zawrzeć związek małżeński”.

„Mężów, opuszczonych przez żony, żony porzucone przez mężów – pociesz i oświeć”.

„Dzieci, które bez rodziców zostały, uratuj i nastaw (nakieruj).

„Zachowaj starych w ich starości. Nie daj im upaść duchem od chorób, smutku i samotności”.

„Uratuj i zachowaj w walce, tonących w morskim odmęcie, podlegających przemocy i atakowi złych ludzi”.

„Uchroń samotnych wędrowców, idących drogami i błądzących w leśnej gęstwinie”.

„Zbaw, Panie, bezdomnych, daj im pewne schronienie, nakarm głodnych, ochroń od wszelkiej nieprawdy i złego zniesławienia zamkniętych w więzieniach i poślij im pocieszenie i wolność”.

„Okaż miłosierdzie chorym na wszelkie choroby, jakie są na świecie, kalekom, ślepym, upośledzonym”.

„Zmiłuj się, daj jasną paschalna radość żyjącym w domach inwalidzkich, wszystkim pokrzywdzonym biedakom i samotnym”.

„Przyjmij dusze wszystkich umierających w tę noc, daj życie i ulgę na stołach operacyjnych, oświeć lekarzy”.

- Zdaje się, o wszystkich się pomodliłem?

Ja przypomniałam sobie swego sąsiada, jego okropnego brata i powiedziałam: „O pijakach zapomnieliście”.

„Wszystkich, którzy w Twoją świętą noc piją i hulają, rozrabiają – uspokój, oświeć, i zmiłuj się”, – ze zmęczeniem wyszeptał o. A.

Świeciła łampada przed Nierukotwornym (nie ręka ludzką uczynionym) Zbawicielem, patrzyły na nas z nieba rzadkie gwiazdy, a my siedzieliśmy starzy, bezsilni i modliliśmy się do Zmartwychwstałego Pana, Który zwyciężył i starość, i choroby, i samą śmierć.

 

Radość serca

Z księgi listów „God duszi” Wiery Ledkowskoj

Wielka Sobota

„Niech milczy wszelkie ciało człowiecze…”

Ten troparion śpiewany jest dziś na Liturgii zamiast Cherubińskiej pieśni wzywając do milczenia i zapomnienia (wszystkiego ziemskiego przez żyjących w ciele). I ja ośmielam się naruszyć to święte milczenie nie dla własnych słów, ale ze względu na te, które były według apokryficznej opowieści, wypowiedziane przez dwóch powstałych z grobów w godzinę krzyżowej śmierci Zbawiciela. Ta opowieść została zapożyczona z apokryficznej „Ewangelii Nikodema” i przypisywana jest synom świętego starca Simieona Bohopriimca, Kariniowi i Lewkijowi. Wspomina o tym francuski pisarz Daniel-Rosp w swojej książce „Jezus w Swoim czasie”: „Przytaczany tekst nie ma, oczywiście, żadnej wartości dogmatycznej, ale nie można zaprzeczyć jego swoistemu pięknu. Ze względu na to piękno właśnie przytaczam go.

„Kiedy spoczywaliśmy z ojcami naszymi w ciemnościach śmierci, nagle oświetliło nas złote światło, podobne do światła słonecznego. Olśnił nas carski blask. I ojciec rodzaju ludzkiego, Adam, poderwał się radośnie wraz z patriarchami i prorokami. Oni zawołali: „Światłość! Sam Stwórca wiecznego światła obiecał nam światło niezachodzące!” I wszyscy sprawiedliwi Starego Testamentu uradowali się, oczekując wypełnienia się obietnicy. Piekło zaś zmieszało się. Książę piekła z wielkim strachem oczekiwał pojawienia się Tego, Kto już zachwiał jego władzą, wskrzesiwszy Łazarza.

- Ja zadrżałem, poznawszy siłę Jego słowa. My nie mogliśmy utrzymać Łazarza. Podobny do lecącego orła, wyrwał się on i wymknął się od nas.

I kiedy tak mówił, rozległ się głos, podobny do gromu i szumu burzy:

- Podnieście bramy wierzchy wasze, i unieście się drzwi wieczne, i wejdzie Car Chwały! (Ps. 23 (24)) I książę piekła powiedział swoim bezbożnym sługom: „Zamknijcie miedziane bramy, zasuńcie na żelazne zasuwy i walczcie mężnie!”

I znów rozległ się głos podobny do gromu:

- Podnieście bramy wierzchy wasze, i unieście się drzwi wieczne, i wejdzie Car Chwały!

I zjawił się Pan Wielki w obrazie człowieczym. I rozjaśniła się wieczna ciemność, rozerwały się więzy, niezwyciężony obraz Jego odwiedził nas wszystkich, siedzących w ciemności naszych przestępstw, w śmiertelnym cieniu grzechów. Księcia piekła, śmierć i wszystkie moce piekielne ogarnęło przerażenie.

- Kto Ty? – krzyczeli oni do Jezusa. – Skąd Ty? Ale On nie zaszczycił ich odpowiedzią. Wtedy Car Sławy podeptawszy śmierć nogami Swoimi i zniewoliwszy szatana, pozbawił piekło jego mocy. On wyprowadził Adama ku światłości i powiedział On, Pan: „Przyjdźcie do Mnie, wszyscy święci Moi, stworzeni na obraz i podobieństwo Moje”. Wtedy, zebrani pod ręką Bożą, zaśpiewali wszyscy święci, zaśpiewali chwałę. Dawid, Awwakum i wszyscy pozostali czytali tajemnicze słowa z ksiąg swoich, którymi oni przepowiedzieli w starożytności to, co dokonało się tego dnia. Prowadzeni przez św. Archanioła Michaiła, weszli do Raju, gdzie oczekiwał na nich Jenach i Ilia – dwóch sprawiedliwych, którzy nie poddali się śmierci, i roztropny rozbójnik, niosący na swoich ramionach znak Krzyża”.

Dzień Światłego Chrystusowego Zmartwychwstania

„Pascha święta nam dziś ukazała się: Pascha nowa święta. Pascha tajemnicza…”

„Tajemnica Zmartwychwstania jest niepojęta, i dokonało się ono w tajemnicy, nie widziane przez nikogo, znane tylko czystym niebiosom i ziemi która zadrżała. I tajemnica ta dalej pozostaje niepojętą. To jest właśnie tajemnica i teraz, kiedy wie o niej cały świat, oświecony przez Niego, ale od nowa pogrążony w ciemność nie tylko niewiary, ale i niewiedzy…

Pascha nowa… Tak, za każdym razem ona – nowa, ona – rzeczywistość, a nie wspomnienie, teraźniejszość, a nie przeszłość. I każdego z nas wzywa tego poranka po imieniu Zbawiciel Który powstał z grobu, jak zawołał wtedy Marię Magdalenę, i każdy przeżywa jej radość! Nauczyciel żyje! i jest z nami! On wszystkich zaprasza do siebie, i wszyscy stoimy przed ziejącym pustką grobem, przed odwalonym kamieniem, wszyscy – jeszcze żyjący na tym świecie i którzy odeszli z niego, bowiem wszyscy żyjemy i wszyscy dziś jesteśmy razem. Przepaść śmiertelna już nie rozdziela nas, jej już nie ma między nami. We wszystkich światach rozlega się wieść o Zmartwychwstaniu Chrystusa. „Dziś wszystko wypełniło się światłem, niebo, i ziemia, i piekło…” Cały świat napełnia się światłością, wiecznie przebywającą, niegasnącą i niezachodzącym blaskiem Słońca Prawdy. I teraz ona promienieje nam w blasku wszystkich gwiazd niebiańskich i tajemniczo w naszych sercach, otwartych Chrystusowi, Który powiedział: „Ja – światłość światu, kto podąży za Mną, ten nie będzie chodzić w ciemności, ale będzie mieć światłość życia”.

 

Moja Pascha

Pascha Chrystusowa! Jak różnie nazywają ją cerkiewne pieśni! Pascha Krasnaja, Pascha Wielikaja, Pascha Tainstwiennaja, (Piękna, Wielka, Tajemnicza) Pascha drzwi rajskie nam otwierająca… Ja chcę opowiedzieć wam, o tajemnicy Paschy, przez którą rajskie drzwi otwierają się przed każdym z nas o godzinie, znanej tylko jednemu Bogu…

Będąc od dzieciństwa ochrzczony, ja, oczywiście, słyszałem co nieco o Passze. Moja babcia – człowiek starego wychowania, zawsze piekła pod Paschę kuliczi (babki). Ach te babcine kuliczi! Teraz takich nie pieką. Wielu myśli, że kulicze trzeba robić lekkie prawie nieważkie, podobne do biszkoptów. Kiedy byłem maleńki, kulicze były bardzo duże. Babcia piekła je z gęstego, ciężkiego bursztynowego ciasta, tak aromatycznego i pachnącego, że rozkosznie było przez jakiś czas wąchać powietrze wokół takiego cud-kulicza i już poczuć się nasyconym. Wanilia, kardamon, skórki cytrusów, migdał – jakie tylko przyprawy nie znajdują się w prawdziwym babcinym kuliczu! Wszystkim, chyba, jasne, że my, troje wnuków, ze szczególną niecierpliwością oczekiwaliśmy nadejścia Paschy… i dowiadywaliśmy się o niej po zapachu. Jestem przekonany, że dzisiejsze dzieci wiedzą jak farbować Paschalne jajka, a wielu naszych czytelników rozrabia na stole całe kałuże-morza: czerwone morze, żółte morze, niebieskie... Ale ile by teraz nie wynajdywano chemicznych barwników, lepszych od danej przez Boga łupiny cebulowej wszystko jedno nie znajdziesz. Tylko zagotuj ją, a potem z zamierającym sercem opuszczaj w brunatny płyn jedno jajko za drugim (przedtem ugotowawszy je). Jakież cudowne wychodzą one po przedpaschalnej kąpieli! Gładkie, opalone, zadowolone, jedno jaśniejsze, drugie ciemniejsze. Takie jajka śmiało można jeść na Paschę, nie bojąc się rozstroju żołądka: cebula – to wam nie sztuczne barwniki!

Był u naszej babci znajomy i sławny w Moskwie dyrygent, kierownik cerkiewnego chóru. Cerkiew, gdzie dyrygował Nikołaj Wasiljewicz Matwiejew, znajdowała się przy ulicy Ordynka i znana była moskwianom ze swojej cudotwórczej ikony Bożej Matki „Wsiech skorbiaszczych Radost’” (Wszystkich utrapionych Radość). Wtedy ja nic nie wiedziałem jeszcze ani o ikonie, ani o samej Przeczystej Dziewicy Marii. Dlatego że do cerkwi babcia prowadzała nas jeden raz w roku, na Paschę. Teraz wspominam całą gamę uczuć, którymi napełniało się chłopięce serce w dalekich-dalekich i już wielu czytelnikom nieznanych sześćdziesiątych latach minionego wieku.

Po pierwsze, trafić wtedy na paschę do czynnej cerkwi stolicy podrostkowi było nie mniej trudno, niż argonautom zdobyć złote runo, a Iwankowi z ruskiej bajki odnaleźć cudo-żar-ptaka. Trzeba było minąć zaprawdę ogień, i wodę, i miedziane rury, przejść Scyllę i Charybdę w postaci barier i przeszkód, składających się z patroli milicji i komsomolców – młodzieży, przysłanej w specjalnym celu – nie wpuszczać do cerkwi tych około 16 lat. My z bratem bliźniakiem nie skończyliśmy wtedy nawet 8-9 lat. Jeśli by nie tajemniczy Nikołaj Wasiljewicz, wydający się mi prawie dobrym czarownikiem, żywe ściany i łańcuchy strzegących „porządku” (co to za porządek – nie wpuszczać dzieci do cerkwi Bożej!) nigdy by nie rozstąpiły się, nie otworzyły by się. Ale, o cud! Wypowiedziane jego prawie nikomu niesłyszalne, ale potężne słowo – i przejście wolne! Już wtedy zrozumiałem, że radziecka władza nie jest wszechmocna, a tym bardziej nie wieczna.

Kolejne przeżycie związane było z miejscem w cerkwi, dokąd nas odprowadzano podczas paschalnej jutrzni. Jak teraz pamiętam, ten ustronny kącik znajdował się obok prawego klirosa, którym kierował tenże godny podziwu Nikołaj Wasiljewicz. Wokół mnie modlili się ludzie z jasnymi radosnymi twarzami, nieco dalej ogromny chór, jak jeden człowiek, głośno wysławiał Zmartwychwstanie Chrystusa, a ja stałem… i bałem się. Wydawało się mi, że ktoś z stojących w pobliżu mężczyzn jest przysłany, aby śledzić nas i donieść gdzie trzeba. Niedziecięcy strach przygniatał wtedy moją biedną duszę, jeszcze nie zwróconą do Boga w żywej i radosnej wierze. I wydaje się teraz, że łaska schodziła na serce dopiero kiedy byliśmy w domu u najbliższych krewnych, żyjących na Bolszoj Mołczanowkie, koło Nowego Arbatu. W dobrze znanym mi ogromnym mieszkaniu z długim-długim korytarzem było dużo obrazów-oryginałów znanego rosyjskiego artysty Sierowa. Siadaliśmy do świątecznego stołu, a na mnie patrzyło ze ściany znamienite płótno „Porwanie Europy”. Na byku, rozcinającym fale swoją potężną piersią siedzi wytworna kobieta – Europa – i patrzy na ciebie zagadkowym wzrokiem. Nie wiem jak Europa, a ruscy ludzie nawet w te trudne lata umieli świętować w domu Paschę Chrystusową. Tu nie było ani milicji, ani komsomolskich patroli, za to zebrali się krewni i przyjaciele, miłe sercu osoby, na stół przynoszona była pascha w formie czworobocznej piramidy, na której bokach były odciśnięte głębokie i najdroższe literki „XB”. Krojono kulicze, prawie tak samo smaczne jak u babci, i wszyscy zaczynali „razgowlatisia”, chociaż postu moja rodzina jeszcze nie przestrzegała. Prawdziwa cerkiewność przyszła do nas później. Dziecięca dusza triumfowała, jak mogła wsłuchiwała się w ożywione rozmowy dorosłych, wchłaniała w serce paschalną radość z jej świątecznymi pokarmami, radością rodzinnego spotkania, nocną porą, kiedy czemuś w ogóle nie chciało się spać… i nie rozumiała tylko jednego. Dlaczego, nie milknąc, nie przestając, na wszystkie sposoby śpiewał cerkiewny chór „Christos Woskriesie”? Dlaczego krewni, nic nam, dzieciom, nie tłumacząc, całowali trzykrotnie policzki z tymi że słowami „Christos Woskriesie”? Co oznaczała odpowiedź, którą powtarzały moje usta, nie rozumiejąc sensu słów, w nich zawartego: „Woistinu Woskriesie!”

Zbawiciel wypełniał moją duszę paschalnym triumfem, ale Sam jeszcze nie ujawniał Swego światłego oblicza; On pokorny i cichy, długo cierpliwy Pan nasz, wiedział, że pora jeszcze nie przyszła… I dopiero lata, lata później duszy mojej sądzone będzie przypaść ze łzami pokajania i wyznania do stóp Tego, Kto pozostawał niewypowiedzianie łaskawym, ale do czasu nie poznanym.

Ojciec Artiemij Władimirow

 

Pascha w Ławrze prepodobnego Siergija

Jak sięgam pamięcią Paschę witałyśmy w Ławrze. Najpierw razem z ciotunią, póki ona mogła wytrzymywać fizycznie. Potem jeździłam sama, a ona chodziła do najbliższej cerkwi. Po tym jak udało mi się niechcący dokonać aż dwóch odkryć (pierwsze – to całkowicie wyjątkowe, niepowtarzalne nabożeństwo w nocy z Wielkiego Piątku na Wielką Sobotę – „ryt pogrzebu Zbawiciela”, o którym wiedziałam teoretycznie, ale dotychczas nie byłam – nie odbierałam (nie przeżywałam) tak; drugie – też z niczym nie porównywalna, jedyna w roku liturgia Wielkiej Soboty, która nic wspólnego nie ma, jak się wydawało, z „wczesną” sobotnią liturgią „dla priczastnikow”), – zaczęłam jeździć już na noc w Wielki Piątek, stałam „ryt pogrzebu” i troszkę – na liturgii, biegłam pędem na pociąg, żeby przed ósmą zdążyć do pracy do stolicy. Po pracy (wtedy sobota była dniem roboczym), znów biegiem na pociąg, żeby jak najwcześniej trafić do zamkniętych drzwi soboru Uspienskiego. W pociągu spało się mocno – młodość pomagała. W Uspienskim soborze, pamiętam, już nie zaśniesz: lodówka! Całą zimę on marzł, jego tylko na Paschę otwierali i, odsłużywszy paschalną jutrznię i Liturgię, zamykali do Trójcy, a jeśli Pascha późna – do oddania. Jakoś pewnego razu poszłam na paschalną jutrznię do soboru Troickiego. Tam było mi bardzo nieprzytulnie: niekończące się przepychanie, a najważniejsze, śpiewały dziewczęta-amatorki. Od ich śpiewu w Ławrze zawsze to samo odczucie – jak na parafii. Gdzieś to jeszcze tolerowane, w Ławrze – nie. Innym razem postanowiłam spróbować wystać tę służbę w Pokrowskiej cerkwi Akademii Duchownej. Podobało się. I tak już zostało – w Wielki Piątek nocą – w cerkwi Trapieznej (Refektarzowej), a w Paschalną noc – w Akademickiej. Ile lat tak było – już nie pamiętam.

Pierwszy zapis wrażeń od służby w te dni dotyczył roku 1985. Zaczyna się on od opisu przedpaschalnej nocy, na którą wyruszyłyśmy ze stolicy w Wielki Piątek o 22.02. Dogadałyśmy się siąść do jednego wagonu. Ludzi jest wielu. Pociąg pełznie w ciemność. O niczym nie chce się rozmawiać, i w wagonie wszyscy siedzą cicho. Zamknąwszy oczy, czekamy naszego przystanku. Około północy wysiadamy w ciemnym cichym miasteczku, drogim nam dlatego, że w nim, przejdziesz nie tak wiele – zauważa się zarys Ławry. Skrzypi delikatny lodzik kałużek na asfalcie. Chłodnawo. Nigdzie ani duszy. Już widać okna bloku braci, w niektórych z nich światło. Wchodzimy w święte wrota. Słabo świecą się wysokie okna Refektarzowej. Tam teraz palą się tylko świece przy Płaszczanicy. Wchodzimy: znajomy baldachim nad Płaszczanicą, ozdobiony po wierzchu białymi sztucznymi kwiatami, a niżej – żywymi, też białymi. Z trzech stron stoją kosze białych kalli i goździków. Dla porządku obok stoi mnich, ale ludzi jeszcze mało, nie ma kogo ani uspakajać, ani odpędzać ani popędzać. Nowo przybyli cicho i spokojnie czynią pokłony do ziemi i przykładają się bez jakiegokolwiek zamieszania. Dalej, przy świeczniku, czytają modlitwy, zmieniając jedni drugich. Wszyscy, kto chce. Zwykle w nocy przed świętami śpiewają tu akafisty, a teraz czytają modlitwy do świętego Priczaszczenija. Usiadłyśmy na składanych krzesełkach. Obok siedzieli na podłodze, leżeli, podłożywszy torebki pod głowę, drzemali na takich samych krzesełkach. Koło godziny drugiej wyszli duchowni błogosławić się do służby. Cztiec (lektor) zaczął czytać psalmy. Ektenia, sześciopsalmie i – powolna, spokojna, wzruszająca melodia „Boh Hospod’” towarzyszy powolnej procesji całego grona archimandrytów, ihumenów, hieromnichów do Płaszczanicy. W ich rękach świece. Rozbiegają się ogniki również po tłumie – wszyscy zapalają świece. Tłum wyraźnie gęstnieje. Namiestnik idzie kadzić. Chór śpiewa na tę samą melodię tropariony. Kiedyś chór też wychodził do Płaszczanicy. Było lepiej słychać i, co ważniejsze, najważniejsza rzecz była bardziej zauważalna: wszystko i wszyscy zjednoczeni są teraz jednym – Płaszczanicą Chrystusa. On – centrum i służby, i życia, i uwagi wszystkich zgromadzonych, i radosnego odczucia jedności świeckich i duchowieństwa. Teraz tego nie ma. Chłopcy stoją na klirosie całą służbę. Żal mi zniszczenia tego wrażenia jedności, i tego, że melodia „Pochwał”, którą śpiewają rzeczywiście „ze słodkością”, traci coś, kiedy rozbija się w okienkach i otworze drzwiowym. U nas trwa służba, można śledzić każde słowo. To pomaga bardziej rześko stać. Spać nie chce się, ale jest bardzo duszno. Babcie, stojące przy oknach, zaraz je zamykają, jak tylko odejdzie seminarzysta, otworzywszy okna. Im chłodnawo, a jak innym – to mało kogo teraz interesuje. Bardzo ładnie śpiewają pierwsze wiersze „Pochwał”. Namiestnik włącza się do czytania, wymieniających się ze śpiewaniem wierszy 17 katyzmy. Czyta wyraźnie, każde słowo jest dobrze słyszalne i zrozumiałe. Zmieniają go inni ojcowie, zanim skończy pierwszy rozdział. Znów „Życie w grobie…” Krótka ektenia i tak samo majestatycznie, aż przenikliwie dźwięczy: „Dostojno jest’ wieliczati Tia” (Godnym jest wychwalać Ciebie). Czytają drugi, trzeci rozdział. Kończy się czytanie zwróceniem się do Świętej Trójcy: „O, Troice Boże moj! Otcze, Synie i Dusze, pomiłuj mir”. (O, Trójco Boże mój! Ojcze Synu i Duchu, zmiłuj się nad światem). Ostatnie słowo jest szczególnie podkreślane. Wydaje się, że skierowane to jest do wszystkich i wszystkiego o tak wczesnej godzinie (dopiero po trzeciej) – chorych, śpiących, ubolewających, rzadziej radujących się – obejmuje modlitwa! Szkoda, że wiele monasterów jest zamkniętych, opustoszonych, zagraconych, a w parafialnych cerkwiach zarzucona jest ta tradycja w nocy śpiewać „czyn pohriebienija”. A przecież było to i na parafiach. Sama byłam w dzieciństwie w zwykłej naszej parafialnej cerkwi na tej służbie. Teraz tam służony jest ten czyn wieczorem i przez to jakby zrównuje się z innymi służbami, traci swoją wyjątkowość. Oczywiście, trudno jest nie spać dwie noce, ale, wydaje mi się, nie to najważniejsze. Większe od naszego ogólnego ochłodzenia serca, zobojętnienia, pożerającego nas wszystkich. Potrzebny jest wysiłek, i to nie raz, całe życie, żeby nie ciężarem, a radością było zebrać się wszystkim znajomym i nieznajomym „wszystko odłożywszy” po to, żeby usłyszeć i te „pochwały”, i znajome słowa 17-ej katyzmy, i, w końcu, wyjątkowy kanon z irmosami „Wołnoju morskoju” i innymi. Póki śpiewają woskriesnyje tropariony, namiestnik kadzi. Nas napierają, żeby mu było swobodniej. W tłumie poruszenie. Ktoś już śpieszy się do wyjścia. Odśpiewano 50-y psalm. Chłopcy wychodzą na środek cerkwi, rozciągając się do samych drzwi. Staruszkowie niosą lampy, chorągwie. Ludzie tłoczą się przy wyjściu. W cerkwi od razu luźniej, lżej oddychać. Jakie bywają w Ławrze dobre osoby w tłumie! Dziewczęta, chłopcy, ludzie w średnim wieku cieszą powagą, skupieniem, przytomnością wyrazu. Nie spotkasz ich nigdzie więcej, ale to nie bieda. Najważniejsze – że oni są, żyją wśród nas. Chłopcy zaśpiewali „Falą morską…” Namiestnik zaczął kanon: „Panie, Boże mój, śpiew na odejście i nadgrobną Tobie pieśń zaśpiewam…” Te słowa nieuchronnie przypominają Siergieja Iosifowicza Fudiela, który jasno narysował (opisał) moskiewskie zacisze przed Świetlaną Jutrznią. Prawda, ówczesne czytanie tego kanonu było już całkiem-całkiem przed Paschą, wieczorem, prawie w nocy Wielkiej Soboty. Tu zaś jeszcze dzień przed nami – cała Wielka Sobota. Wieczorem jego znów przeczytają, ale jak by to nie było, z pierwszym słowem tego kanonu pojawia się prawie realny obraz, przedstawiony przez Siergieja Iosifowicza: „Tramwaje już nie jeżdżą, nie dozwolone (o 7-8 godz. wieczorem Wielkiej Soboty), a samochodów to całkiem nie pamiętam, i wszystkie ulice, po których szedłem (od dworca Jarosławskiego do Arbata) były jedną długą cichą drogą. Na Wozdwiżenkie zadyszałem się, poszedłem wolniej i usłyszałem dzwonienie Spaskiej baszty: „Jeszcze nie jest zbyt późno”. Oto i drogi Arbat i namiot Nikoły Objawionego. Nie wiem co bardziej lubiłem: samą paschalną jutrznię czy tę godzinę, która w cerkwi ją poprzedza, godzinę, paschalnego nocnego czuwania. Na podłodze dywany, ludzi dużo, ale jeszcze nie tak dużo. Wszyscy stawiają ostatnie pożegnalne świece przed Płaszczanicą”. Kiedy to było? Widocznie na początku wieku. Teraz nie ma Nikoły Objawionego na Arbacie, nie ma i tej ciszy na moskiewskich ulicach, i jedności życia o takiej godzinie z Cerkwią… Ale i teraz pojawia się radosne, wzruszające odczuwanie Cerkwi, łączące i nieboszczyka o. Iosifa, czytającego ten kanon, i jego syna Siergieja, śpieszącego do rodzimej cerkwi, i wielu znajomych, których nie ma już z nami, i nie znajomych osobiście, a znanych z czyichś wspomnień… Niech i chwila, ale ta wspólnota w Cerkwi, która zebrała nagle razem stojących i tych którzy już odeszli z życia, ascetów i zwykłych ludzi, wszystkich, komu droga jest Cerkiew – to dar od Boga, i daj Boże go każdemu. Kończy się kanon, diakon wygłasza: „Święty Pan Bóg nasz”, śpiewają stichery i, w końcu – „Chwała Tobie, Który pokazałeś nam światło!” Przy dźwięku wielkiego wychwalania duchowni podnoszą Płaszczanicę, chór z przodu. Przy drzwiach szum, ścisk. Przechodzi krestny chod z Płaszczanicą po promenadzie, okrążając zachodnią stronę budynku, rozciągając się wzdłuż południowej ściany. Z powodu ciągle szumiącego tłumu, my idziemy do brackiego wejścia i tam na placu stoimy. Widać całą procesję. Przepuściwszy wszystkich, aktywnie rwących się do przodu, wchodzimy do prawie pustej cerkwi. Jeszcze bardziej odczuwalne jest nieświeże powietrze po lekkim przymrozku, ale, przyjemnie, że ciepło w cerkwi. Chór śpiewa już „Błahoobraznyj Iosif…” Całkiem niedługo na całą cerkiew zagrzmi prokimien zmartwychwstania: „Powstań, Panie, pomóż nam”. To o. Władimir postara się, dobrze mu wychodzi. On czyta proroctwo Ezechiela o kościach. Wkrótce krótki fragment z Listu do Koryntian, Ewangelia od Mateusza, ektenia… i my wychodzimy na promenadę. Wyraźnie jaśnieje, różowieje wschód. Jeszcze chłodno. My śpieszymy się za ogrodzenie w nadziei na obiecany dach. Chce się nawet nie spać, a położyć się, wyciągnąć nogi. Biała ściana Ławry, różowy wschód, ogromne kontury soboru (Uspienskiego), w domyśle za ścianą, bliskość wiosny jakoś przyprowadza do pamięci o. Pawła Florenskiego, mówiącego gdzieś o wyjątkowym uroku Ławry. Jest, żyje ten urok. Przez wielu jest odczuwany, ale najczęściej o nim milczą. I słowa bezbarwne, i nie o wszystkim mówić można.

Ten czas, zwłaszcza jeśli okoliczności jednoczą w grupę kilku, jest bardzo poważny. Trzeba być czujnym. Widać, że wielkie dni, stres i zmęczenie mogą nasilić podrażnienie, a poprzednie niedociągnięcie może z łatwością spowodować reakcję, obciążyć duszę. Modlić by się i milczeć, ale to nie zawsze wychodzi.

Dach, pod który śpieszyłyśmy się, chronił wielki figlarny pies sąsiada, z powodu którego nie mogłyśmy podejść nawet do drzwi, od których miałyśmy w kieszeni klucz. Poprosiłyśmy się do drugiej komórki, do A. I. Ona wpuściła, i my radośnie pogrążyłyśmy się na skrzypiącej kanapie w sen. Miałyśmy do dyspozycji nie więcej niż godzinę, ale odpoczęłyśmy tak słodko w tym czasie, że już całkiem rześko i wesoło znów szłyśmy do Ławry na późniejszą Liturgię. A. I. dała do zrozumienia, że w dzień nas zaprosić nie może, i zostawiłyśmy troskę o drugim dachu (schronieniu) łasce Bożej. Na dzwonnicy zadzwonili. Jasny rześki poranek. Lekkie pogwizdywanie barwnego w słońcu gila jeszcze bardziej ozdabia ten dzień. Podoba mi się zauważać po drodze wszelkie szczegóły, przyjemne i cieszące jakąś dziecięcą radością bytu. Jeśli już nie mogę zagłębić się w przeżywanie tych modlitewnych słów (słabo je znam), którymi wyróżniona jest ta jedyna w roku Liturgia, to na razie będę radować się czym mogę i za to dziękować Panu.

Służba zaczyna się o 8.30. Godzinki: 3, 6, i 9 czytają „pośpiesznie”. Troparion tego dnia – „Błahoobraznyj Iosif”, czytają „Błażenny” i Symbol Wiary. Po „Swietie tichich” wychodzą czytać paremii. Siadamy na swoich składanych krzesełkach – jeszcze by, pariemij przecież piętnaście! Ludzi niewiele. Wszyscy nie mają czasu – najgorętsza pora. Wszyscy do Paschy się przygotowują, myją, sprzątają, trzepią. O tej liturgii wielu nawet nie wie. I prawie nie mówią o niej ojcowie, więc jak ludzie będą wiedzieć? Kto choć raz był na niej, zgodzi się, że ze względu na nią można porzucić wszystkie niedokończone sprawy (co można oczywiście) i śpieszyć do cerkwi znów wszystko usłyszeć, zobaczyć przeżyć. Siedzimy i słuchamy o wydarzeniach siwej starożytności, która teraz ożywa, przybliża się do nas z nieprzejrzanej przeszłości. Bez niej wiele jest niezrozumiałe, mgliste. Bez niej po prostu nie można, jak nie można bez zwycięskiej pieśni Mojżesza, którą kończy się szósta pariemija. Otwierają się Carskie Wrota, chór duchowieństwa w ołtarzu podchwytuje zawołanie lektora: „Sławno bo prosławisia”. Chłopcy na klirosie (głównie to uczniowie duchownych szkół) całą mocą powtarzają koniec frazy. Lektor czyta, ale go nie słychać z powodu śpiewu chórów. W ołtarzu chór brzmi przytłumiony, na klirosie – śmiało i głośno. Kończy się śpiew, czytana jest kolejna pariemia, my przysiadamy. Nikt nie przeszkadza słuchać, nie chodzi, nie rozmawia. Przypomina się przeczytane wcześniej, i już zrozumiały związek, łączący tekst Starego Testamentu i nabożeństwo Cerkwi Nowotestamentowej. W końcu czytanie paremij kończy się wezwaniem: „Hospoda pojtie i priewoznositie wo wsia wieki” (Pana opiewajcie i wywyższajcie e wszystkie wieki). Tak też śpiewają, na zmianę na klirosie i w ołtarzu. To hymn młodych, przybliżający teraz wszystkim Paschę – najbardziej porażający cud, w który po wszystkich wspominanych wydarzeniach łatwiej uwierzy każdy Tomasz, jeśli tylko zechce. Nie przekonanie, nie dowody, nie dzieło umysłu, a przesłanie do serca. „Mający uszy słuchać, niech słyszy!” Wszystkie pariemii przeczytane. Po małej ektenii chór śpiewa: „Jelicy wo Christa kriestistiesia…” (Którzy w Chrystusa się ochrzcili…) Póki czytają Apostoła, w ołtarzu wszyscy się przeoblekają. Do Płaszczanicy chórzyści wychodzą już w białych sticharach śpiewać „Woskriesni, Boże”. Namiestnik w białej szacie idzie z obrazem Zmartwychwstania Chrystusa, którym też błogosławi ludzi. Po raz pierwszy – od zeszłej Paschy – brzmi: „Angieł wopijasze” (Anioł wołając). Już prawie Pascha. Już o. Władimir uroczyście ogłasza: „W wieczór sobotni…” W ślad za tym spokojna melodia „Niech milczy wszelkie ciało” otacza, jak dym kadzidlany, zgromadzonych. Wszyscy służący powoli obchodzą Płaszczanicę i na pewną chwilę nastaje taka cisza, jakby w cerkwi nikogo nie było. Na klirosie już zadostojnik: „Nie rydaj Mienie Mati…” (Nie opłakuj Mnie Matko…) Godny podziwu przykład wspominania przez cerkiewną świadomość i twórczość tego, o czym milczy Ewangelia. Przykład głębokiego wzajemnego zrozumienia Bożej Matki i Jej Syna, przykład synowskiej troski, przykład duchowej bliskości, której nie przeszkadza nawet śmierć. Liturgia zbliża się do końca. Cała ona z priczaszenijem, kazaniem, z niezwykłym błogosławieniem chlebów (bez pszenicy i oleju) trwa ponad 4 godziny, a wydaje się, że tak szybko minęła. Trzeba wychodzić z cerkwi, szukać dachu i miejsca odpocząć przed paschalną jutrznią. Na ulicy rozlało się przyłapane przez przymrozek błoto. Znajoma staruszka obiecała przyjąć, ale trzeba poczekać (w domku myli podłogi). Siedzimy na niskiej ławeczce przy bramie, grzejemy się na słoneczku, czekamy. Wydaje się, że bliskość murów Ławry i cerkwi za nimi uniosła nas w inny świat, daleki od głośnej stolicy i wszelkich trosk naszego niespokojnego wieku. Gospodyni zaprosiła. W niziutkim przytulnym pokoiku smacznie pachnie świątecznym jedzeniem. Na stole stoją kulicze. Przegryzłyśmy trochę (co u kogo było) i z przyjemnością rozciągnęłyśmy się we trójkę na kanapie. W kuchni trwały niekończące się rozmowy. Tak, jaki by dzień nie był – milczeć i żyć tym, co jest wyższe od krzątaniny (nie sprzątania, gotowania, a właśnie krzątaniny przy tym), trzeba uczyć się zawczasu. Dla tego istnieje i Wielki Post, a i nie tylko on – całe życie. Nam można leżeć i milczeć, starając się o niczym nie myśleć, jak i wzywała w cerkwi już ucichła pieśń: „Niech milczy…” W takie godziny, kiedy i cerkiew pusta, służby nie ma, kiedy już tylko godziny oddzielają od najważniejszego, zwrotnego momentu w życiu nie tylko Cerkwi, ale całej ludzkości, wyjątkowo widać wszystkie własne niedoskonałości, wszystkie niedoróbki, wszystkie zaniedbania, wszystkie następstwa codziennego użalania się nad sobą. Zgiełk w kuchni przeszkadza wszystkim, trzeba się powstrzymywać, aby nie dać miejsca w duszy rozdrażnieniu. Trzeba sobie powiedzieć: „Dziękuj i ciesz się, że dali miejsce poleżeć, a oni sami to zrozumieją”. Za oknem jasny słoneczny dzień, zbliżający się ku wieczorowi. W ten dzień, jedyny w roku, chce się mieć odpowiedniejsze warunki, ale na nie, prawdopodobnie, trzeba jeszcze zarobić. Dzięki wielkie dobrej gospodyni, że wpuściła i nawet nie prosiła o pomoc, rozumiejąc, jak chce się nam odpocząć. A najważniejsze, oczywiście – służba w Ławrze, ze względu na którą inni całkiem bez jakichkolwiek wygód cierpią i czekają te godziny (siedzą przecież w Ławrze we wszystkich kątach wszyscy, którzy nie mają gdzie głowy skłonić). W końcu wyszli dokądś kuchenni działacze. Można i zdrzemnąć się trochę, tak cicho i dobrze się zrobiło. Odpoczęłyśmy trochę i wstałyśmy. Gospodyni czajnik zagotowała, zaproponowała czajku wypić. Pijemy z przyjemnością i nieoczekiwanie wspominamy władykę Afanasija (Sacharowa), który ze smutkiem zauważył, że nieznajomość przez naszych ludzi bogactwa liturgicznego, głębi myśli i uczuć, zawartych w pieśniach i w ogóle we wszystkich tekstach nabożeństw – to wielka strata. Władyka Afanasij widział w tym wielkie i poważnie niedociągnięcie duszpasterzy, wiekowe niedopatrzenie, pozbawiające możliwości wszystkim śpiewać Bogu „rozumnie”. Przypomnieliśmy sobie o tym, co mówił w te dni władyka Antonij Surożski. Najwyraźniejsze potwierdzenie tego, że dary Boże – tragiczne, widzimy na przykładzie Bożej Matki. Wszyscy wiedzą o Jej wysokim powołaniu, ale mało kto myśli o tym, ile musiała Ona wycierpieć. Porozmawialiśmy o tym, skrycie radując się tym, jak u nas niektórzy umieją słuchać – aktywnie, uważnie, z wyraźnym zainteresowaniem. Pora do Ławry. Wychodzimy w cichy wieczór po grząskim błocie. Kierujemy się do Pokrowskiej cerkwi Moskiewskiej Duchownej Akademii, gdzie witaliśmy z radością i drżeniem nie jedną Paschę. Bardzo przytulnie tam w tym momencie. W cerkwi ciemno, jedna świeca płonie w rękach seminarzysty, czytającego Dzieje. Ludzi jeszcze mało. Zaczynają czytać Dzieje od godz. 8 wieczorem. Ktoś na dole jeszcze się spowiada. Niektórzy siedzą na podłodze, przytuliwszy się do ścianki albo na składanych krzesełkach. Do północy jeszcze 4 godziny, i nabożeństwo przeciągnie się ponad 4 godziny, wiec śpieszą wszyscy przysiąść gdzie się da. Jeśli by jeszcze siedzieli milcząc! Niestety, nasi ludzie nie są przyzwyczajeni milczeć. Podchodzi dyżurny i z wyjątkową delikatnością, od jakiej dawno odzwyczailiśmy się, prosi o milczenie. Nie na długo to działa. Podchodzą jeszcze i jeszcze ludzie. Wszystkich wita niewielka Płaszczanicana na placu przed schodami. Przy niej snop świec. Od wielu lat ozdabiają ją świeżą zielenią – takim zielonym „jeżem” wysokości 5-6 cm (specjalnie doprowadzali do kiełkowania ziarenka) gęstym, jasnym, w płaskich miskach, postawionych z trzech stron Płaszczanicy, w którym świeciły ogniki łampadek. Bardzo żywo, efektownie, radośnie to wygląda. Wszyscy wchodzący ostatni raz kłaniają się i przykładają się do Płaszczanicy i śpieszą urządzić się bliżej okien, żeby było nie tak duszno. Około godziny jedenastej zbiera się chór. Tej nocy chłopcy na chórach w białych koszulach, od których w cerkwi wydaje się jaśniej. Ludzi ciągle przybywa.

W tłumie, zwłaszcza wśród młodych, spotyka się pozytywne osoby – poważne, uduchowione. Dla kontrastu – przyciągnęła baba swego męża, na wskroś cuchnącego wódką, wepchnęła go jak worek ze śmieciami we wnękę między oknami. I on natychmiast zasnął, nawet pochrapywał, ale niegłośno. Dobrze, że choć nie awanturował się. Ta para znikła po jutrzni, i zrobiło się o wiele przyjemniej. Jeszcze nie dzwonią, patrzymy w okno. Cały teren Ławry ciemny od ludzi. Przy drzwiach cerkwi stoją seminarzyści, przepuszczają tylko tych, którzy idą na służbę, żeby z powodu ciekawości nie było strasznego ścisku, przepychanki, przeszkadzającej służbie. W taką noc wszystkie świątynie Ławry pełne – i Trapieznaja, i Troickaja, i Uspienskaja, i Akademicka. O 11 zaczyna się połunoszcznica. Ostatni raz w tym roku brzmią irmosy, zaczynając od „Falą morską”, i czytają jeszcze raz kanon przed Płaszczanicą: „Panie, Boże mój…” Przed nami ściana wysokich i szerokich pleców młodych ludzi, głównie przyjezdnych, myślę, że moskwian. Daj Boże im zobaczyć i usłyszeć wszystko, zachować w umyśle i w sercu, a my widzieliśmy już nie raz, a słyszeć i tu można. Kanon przeszeleścił bardzo niewyraźnie, ledwie słyszalnie. Odśpiewali „Nie opłakuj Mnie, Matko…” Chłopcy (jeśli dyrygent postara się) z wyjątkowa mocą podkreślają: „Powstanę bowiem i wysławiony będę…” tak że cała cerkiew napełnia się radosnym przekonaniem o duchowym doświadczeniu dawnych twórców pieśni. Mimowolnie myślisz, że pogrążenie nasze w krzątaninie oznacza, przede wszystkim, zapomnienie o pierwszym przykazaniu kochać Boga całym sercem…

Odnoszą do ołtarza małą Płaszczanicę, stojącą przed Carskimi wrotami. Wychodzą z lampą, krzyżem, chorągwiami. Oczekują duchownych, i powoli oddala się krestny chod, zamknąwszy za sobą drzwi. Pierwsza wiadomość o Zmartwychwstaniu zabrzmi nie w cerkwi, a doleci z zewnątrz. W tłumie słychać śpiew: „Woskriesienije Twoje, Christie Spasie” (Zmartwychwstanie Twoje, Chrystusie Zbawicielu), w którym prosimy o pozwolenie nam (uczynienie nas godnymi) czystym sercem wysławiać Pana, jak wysławiają Go Aniołowie na niebiosach. Patrzymy w ciemną noc za oknem. W Uspienskim soborze świecą się okna. Stąd można widzieć choćby jakąś część krestnego chodu. Jeszcze snują się ludzie wszędzie. Jak tylko pokazały się ogniki lampy i wysokich diakońskich świec, ktoś zaczął fotografować krestny chod. Jaskrawy błysk magnezu na chwilę wyrywał z ciemności jasne szaty duchownych. Wokół nich rozlewają się ciepłe ogniki maleńkich świeczek w rękach zgromadzonych. Dużo ich wszędzie, nawet oddzielnie od podstawowej poruszającej się masy, wszystkie one – jak iskry wielkiego ogniska. Jakiś czas cisza. Wiemy, że wkrótce wróci z krestnym chodem duchowieństwo Akademickiej cerkwi. Wkrótce zapłoną dwie litery nad Carskimi wrotami, wszystko zajaśnieje i wszyscy zaśpiewają „Christos Woskriesie!” Rektor rozpocznie „Niech powstanie Bóg…” Chór odpowie po grecku: „Christos anesti ek nekron”. Dalej – „Jak znika dym” i chór powtórzy to samo (czyli „Christos Woskriesie”) po łacinie. Pierwsza wielka ektenia. Chór śpiewa ładnie, wesoło. Zawsze podoba mi się to u chłopców i nigdy nie porównam ich wykonania z profesjonalnym. Niech gdzieś coś nie tak, za to żywiej, serdeczniej, więcej niekłamanych uczuć. Odśpiewali stichiry Paschy. Rektor przeczyta Ogłasitielnoje (Pouczające) słowo świętego Złotoustego. Jak dobrze, że ono weszło do nabożeństwa jako nieodłączna część. Może ktoś powiedzieć z natchnieniem o Passze czy nie – nie straszne: jest słowo (mowa) swiatitiela Ioanna, jest na wieki. 16 wieków słuchają go wszyscy chrześcijanie, dziękując Bogu i radując się. Radując się już dlatego, że wszyscy powoływani są do obcowania z Bogiem, bez względu na różnicę sił, gorliwości, pozycji. Skończono czytać, odśpiewano dla swiatitiela troparion i… już wesołe paschalne godzinki. Zwłaszcza lubię w nich „Priedwariwszije utro jaże o Marii…” (Które uprzedziły ranek, o Marie…) i „Najwyższego uświęcone Boskie osiedle, raduj się…” Chłopcy śpiewają na jednej nucie 40 razy „Hospodi, pomiłuj” (Panie, zmiłuj się). Przeoblekłszy się, wychodzi na soleję (podwyższenie przed Carskimi wrotami) diakon. Zaczyna się paschalna Liturgia. Znów „Da woskriesniet Boh”, antyfony, „Jelicy wo Christa kriestistiesia” – wieczna pieczęć radości starożytnej Cerkwi, która przyjmowała, włączała do grona swoich wiernych wszystkich tych, kto przed świetlaną jutrznią (w Wielką Sobotę) ochrzcił się. Teraz chrzczą kiedy pozwalają okoliczności, ale Cerkiew wszystko jedno raduje się z powodu każdego. Znak tej radości (w śpiewaniu „Jelicy…” Ci którzy) z wieku na wiek jest utrzymywane na wyjątkowo ważne święta. Prokimien „Ten dzień…” grzmi na całą cerkiew.

I nie tylko cerkiew. Na dole, przed wejściem, stoją staruszki (duszności się boją) i modlą się. Na dworze słychać wszystko. Przeczytano Dzieje (zamiast listów), zaczęto 1-y rozdział Ewangelii od Jana: „Na początku było Słowo…” Rektor czyta po grecku, potem ktoś ze współsłużących po łacinie i angielsku. Kończy diakon po cerkiewnosłowiańsku. Wcześniej czytano i po żydowsku, i po arabsku, i w wielu innych językach. Dlaczego? Żeby nagle ogarnąć okiem umysłu cały świat, mówiący w różnych językach, ale przyjmujący wiadomość o Zmartwychwstaniu Chrystusa we wszystkich zakątkach ziemi w swoim ojczystym języku. Teraz wszystko ogranicza się do najbardziej niezbędnego, skraca się do minimum. Liturgia leci z rosnącym tempem. Odśpiewano „Cherubińską” – dziwnie, dawno jej nie słyszeliśmy! Cały tydzień! „Wierzę”, „Tobie śpiewamy”. Potem „Otcze nasz” my przysiadamy , wiedząc, że będą czytać list patriarchy. W nim, z reguły, dużo polityki… Odbieramy go przez drzemkę, wcale tego nie żałując. Chwała Bogu, byli do priczastija, z czego nikt tu się nie dziwił. Służba się skończyła. Ludzie zaczęli się ruszać. Takie święto, a nam trzeba się śpieszyć. Dokąd? Na pierwszy pociąg! Ludzi będzie dużo, ze wszystkich cerkwi przyjezdni wypełnią go. Chce się usiąść, dlatego też śpieszymy zająć miejsce. Usiedliśmy. Tu też razgowlamy się tym, co kto ma. Ktoś zapytał dlaczego w kanonie wspomina się prepodobnego Awwakuma. Udało się przeczytać o nim zadziwiające słowa, których nie mogę powtórzyć, ale sens pamiętam. Prepodobny Ioann jakby proponuje pradawnemu prorokowi („Głoszący z Boskiego natchnienia Awwakum niech stanie z nami” – irmos czwartej pieśni kanonu) pobyć razem i wskazać na Anioła – zwiastuna Zmartwychwstania. Ono było (historycznie) wypełnieniem proroczego przewidzenia cudu, który odkrył Stwórca. Przed przyjściem w świat Syna Bożego Stwórca poraził proroka odczuciem takiej bliskości Władyki świata, od której jego dusza drżała. I on, jakby uczestnicząc w paschalnej uroczystości razem z nami, przeżywa znów możliwość dotknąć się duszą do Źródła niewyczerpanej radości i pogodzić się ze wszystkimi trudnościami życia, znanymi również prorokom. Pod stukot kół wszyscy drzemią. Ja nie mogę, ponieważ wychodzę pierwsza. Żegnam się i idę na wschód, na spotkanie jasnej zorzy i nowego dnia. Ani duszy na ulicy. Wschód i „granie słońca” oczywiście, prześpię, ale to nie niepokoi mnie teraz. Teraz można spokojnie położyć się, żeby duszą i ciałem odpocząć, kiedy ucichła pierwsza paschalna Liturgia, kiedy można nigdzie się nie śpieszyć i nie denerwować się, kiedy cała przyroda napojona jest światłem nowego dnia: na ziemię przyszła Pascha!


Do strony głównej