Treść
Dane biograficzne
Przedmowa
Wprowadzenie (ze słów starca)
Jak męczą się ludzie. Bezpieczeństwo i bezbronność. Poszukiwania ludzi. W naszych czasach brakuje żywych przykładów. Łatwo znaleźć „słodką górkę” i potoczyć się po niej w dół. Bóg nie zostawia nas na pastwę losu. Nadchodzą ciężkie czasy.
Część pierwsza. O grzechu i diable
1. Grzech wszedł w modę
Ludzi demaskuje sumienie. Odchodząc od Boga, człowiek doświadcza piekielnej męki. Człowiekowi zapłaci ten gospodarz, dla którego on pracuje.
2. W naszych czasach diabeł rozhulał się nie na żarty
Swoim grzechem dajemy diabłu prawa nad sobą. Spowiedź pozbawia diabła praw nad człowiekiem. Do czystego stworzenia Bożego diabeł nie zbliża się. Nie zaczynajmy z tangałaszką rozmów. Diabeł jest bezsilny. Diabeł jest głupi. Dlaczego Bóg pozwala diabłu nas kusić. Diabeł nie chce pokajać się. Od pokory diabeł rozsypuje się w proch.
3. O świeckim, światowym duchu
Diabeł rządzi próżnością. Pierwszeństwo (nasz wybór) powinno być oddane pięknu duszy. Świeckie pragnienia, życzenia. Świeckie radości – to radości materialne. Świecki duch w duchowym życiu. Świecki duch w monastycyzmie. Świecki duch – to choroba.
4. Wielki grzech niesprawiedliwości
Niesprawiedliwość sprowadza, zbiera gniew Boży. Nieprawy człowiek doświadcza cierpień. Nieprawda sprawia cierpienia i potomkom. Ten, kto postępuje z nami niesprawiedliwie, wyświadcza nam dobro. „Komu podatek – podatek” (Rz.13,7). Jak skłamał się świat. Jeśli człowiek jest sprawiedliwy, to Bóg po jego stronie. Prawy człowiek przyjmie nagrodę jeszcze w tym życiu.
5. „Błogosławcie, a nie przeklinajcie…” (Rz.12,14)
Choroby i nieszczęśliwe zdarzenia, pochodzące od przekleństwa. Przekleństwo rodziców działa bardzo mocno. „Szlachetne przekleństwo.” Urok. Wypływające z serca błogosławieństwo jest błogosławieństwem boskim.
6. Grzech przynosi nieszczęścia
Miłującym człowieka jest wszystko, co dopuszcza Bóg. Dzisiaj Boga odsuwają na ostatnie miejsce. Niech użali się Bóg nad światem i pośle nam deszcz. Prośmy Boga, aby dał On światu pokajanie.
Część druga. O współczesnej kulturze
1. Boża Najwyższa Mądrość
Co dziś udało się osiągnąć ludziom. Ludzie stracili cierpliwość. Całą atmosferę zapaskudzili – i to w porządku, a koście im przeszkodziły. Zanieczyszczenie i zniszczenie otaczającego środowiska.
2. Epoka wielu wygód równa się epoce mnóstwa problemów
Serca ludzi też stały się żelazne. Z powodu maszyn ludzie stracili rozum. Telewizja wyrządziła ludziom ogromną szkodę. Mnich i współczesne techniczne osiągnięcia. Pozbawienie bardzo pomaga ludziom. O epoce wielu wygód i mnóstwa problemów. Mnóstwo wygód czyni człowieka do niczego niezdatnym.
3. Trzeba uczynić swoje życie prostszym
Światowy sukces przynosi duszy światowy niepokój. Teraźniejsze życie, z jego niepowstrzymanym pośpiechem – to piekielna męka. Niepokój duszy pochodzi od diabła. Prostota bardzo pomaga w mnisim życiu. Przepych (rozkosz) uświecca (laicyzuje) mnichów. Uprośćcie wasze życie.
4. Zewnętrzny szum i wewnętrzne milczenie
Ludzie zmienili spokojną naturę. Ludzie zburzyli nawet święte pustynne miejsca. Milczenie to tajemnicza modlitwa. Słyszeć czy nie słyszeć szum – zależy od samego człowieka. Szanujmy milczenie innych. Odtrutka od szumu: dobre myśli. Musimy zdobyć wewnętrzne milczenie.
5. Wielka troska oddala od Boga
Nie łapmy się za wiele. Nie trzeba oddawać swego serca materialnemu. Działanie, wykonywane ze spokojem i modlitwą, uświęca. Od wielkiego troszczenia się człowiek zapomina o Bogu. Dużo pracy i trosk czynią mnicha świeckim. Tam gdzie dużo krzątaniny, dużo duchowych „radiozakłuceń”. Musimy zdobyć dobrą dbałość.
Część trzecia. O duchu Bożym i duchu świata tego
1. Świeckie wykształcenie i wiedza
Mądry człowiek – to człowiek który się oczyścił. Wiedza bez boskiego oświecenia jest katastrofą. Nauka powinna być wykorzystana w życiu duchowym. Święty Duch zstępuje bez pomocy techniki. Musimy uświęcić wiedzę. „Rozum nadyma.” Pracujmy prawidłowo głową.
2. Racjonalizm naszych czasów
Zdrowy rozsądek w duchowym życiu. Światowa rozsądność męczy człowieka. Światowy zdrowy sens wypacza organ duchowego odczuwania. Ludzie patrzą na rzeczy powierzchownie i dlatego interpretują wszystko na swój sposób.
3. Nowe pokolenie
Zubożenie ducha ofiarności. Nierozsądna miłość czyni dzieci na nic niezdatnymi. Ciemne siły ukierunkowują młodzież ku złu. „Nie ważcie się dotykać dzieci!” Młodzi muszą zdać egzamin z cnotliwości. Prawdziwa miłość obwieszcza o sobie młodym.
4. Bezwstydność i brak szacunku
Swobodne traktowanie innych wypędza szacunek. Szacunek dla starszych. Ludzie doszli już do tego, że obwiniają Boga. Bezwstydność wypędza Łaskę Bożą. „Czcij ojca twego i matkę twoją…” Rozpad pokoleń.
5. Wewnętrzny nieporządek ludzi
Ludzie ubierają się odpowiednio do swego wewnętrznego stanu. Czasem trudno odróżnić mężczyznę od kobiety. Ludzie pragną prostoty. „Na kobiecie nie powinno być męskiego ubrania, i mężczyzna nie powinien ubierać się w żeńską odzież” (Pwt.22,5). Kosmetyka – plamy na obrazie Bożym.
Część czwarta. O Cerkwi w naszej epoce
1. Oświecenie
Język grecki. Problemy edukacji. Dzieci uprowadzają od Cerkwi. Dzieci obciąża się mnóstwem. Praca nauczyciela jest święta.
2. Duchowieństwo i Cerkiew
Duchowny ponosi wielką odpowiedzialność. Uświeccenie duchowieństwa. „Kto zdemaskuje Mnie w grzechu?” Prawidłowy stosunek do cerkiewnych problemów. O wysokich rangach i ludzkiej chwale. Zarządzanie Cerkwią. Boska Liturgia.
3. Święta
„Świętujemy, wierni, święto duchowe.” „Lepiej mało prawemu…” Jeśli my, mnisi, nie będziemy jak należy odnosić się do świąt, to co pozostaje robić ludziom świeckim? Ludzie pracują w niedziele.
4 Prawosławna Tradycja
„Jezus Chrystus, wczoraj, dziś, i na wieki Ten sam.” Szacunek dla Tradycji. Zachowujmy w monastycyzmie to, co sprawdzono na doświadczeniu. Ludzie powrócą do starego. Bez wiary świat nie może przetrwać. Po sobie powinniśmy zostawić dobrą Tradycję.
Błażenny Starec Paisij (świeckie imię Arsienij Ezniepidis) urodził się 25 lipca 1924 roku (według starego stylu) we wsi Farasy, w Kapadocji (Azja Mniejsza). Przy Wymianie ludności (Wymiana ludności w 1924 r., w trakcie której Grecy z Azji mniejszej przesiedlili się do Grecji a Turcy – do Turcji. – Uwaga tł.) jako niemowlę był przywieziony do Grecji. Jego rodzice osiedlili się w małym miasteczku Konica, gdzie przyszły Starec wyrósł i otrzymał podstawowe wykształcenie.
Już od lat dziecięcych Arsienij żył jak asceta. Rozkoszował się czytaniem Żywotów Świętych, gorliwie, z nadzwyczajną zazdrością i z zadziwiającą bezkompromisowością dążąc naśladować ich trudy ascetyczne. Oddawał się nieustannej modlitwie i, jednocześnie, starał się rozwinąć w sobie miłość i pokorę. W młodzieńczym wieku przyszły Starec wyuczył się zawodu cieśli, pragnąc i w tym upodobnić się do Chrystusa. Kiedy w Grecji zaczęła się wojna Domowa (1944-1948) (między armią rządową a buntownikami-komunistami), Arsienij Ezniepidis został powołany do czynnej armii, otrzymał wojskową specjalizację operatora radiowego i trzy i pół roku służył Ojczyźnie. W wojsku on kontynuował ascetyczne życie, wyróżniał się odwagą, poświęceniem, wysoką chrześcijańską moralnością i wszechstronnymi zdolnościami.
Wypełniwszy obowiązek Ojczyźnie, Arsienij wstąpił na drogę życia mniszego – tę, ku której dążył od dzieciństwa. Jeszcze będąc świeckim, on nie raz przeżywał boskie doświadczenia życia w Chrystusie. Ale gdy został mnichem, szczególna przychylność do niego Świętych, Przenajświętszej Bogarodzicy i Samego Pana stała się oczywista. Ojciec Paisij trudził się ascetycznie na Świętej Górze Atos, w monasterze Stomion w Konicy i na Świętej Górze Synaj. Spędzał swoje życie w ukryciu, całkowicie powierzył siebie Bogu, Który, ze Swej strony, objawił i oddał go ludziom. Wielu i wielu przychodziło do Starca i znajdowało kierownictwo i pocieszenie, uzdrowienie i spokój dla swoich wymęczonych dusz. Boska miłość wylewała się z uświęconej duszy Starca, blask Bożej łaski z jego priepodobnego oblicza, wyglądu. Całe dnie, niestrudzenie Starec Paisij Swiatogorec zabierał od ludzi ich ból, roztaczając wokół siebie boskie pocieszenie.
12 lipca 1994 roku (Według świeckiego kalendarza) po prawdziwie męczeńskich cierpieniach, które, według słów samego Starca, przyniosły mu większą korzyść, niż ascetyczne trudy całego poprzedniego życia, on spoczął w Panu. Miejscem jego błogosławionej śmierci był monaster Świętego Jana Teologa, położony w pobliżu osiedla Suroti, niedaleko Salonik. Tam też, po lewej stronie za ołtarzem monasterskiej świątyni Priepodobnego Arsienija Kapadockiego, Starec Paisij Swiatogorec został pochowany.
Błogosławieństwo jego i modlitwy niech będą z nami. Amiń.
Po swojej śmierci w lipcu 1994 roku Błażenny Starec Paisij Swiatogorec zostawił światu duchowe dziedzictwo – swoje pouczenia. Prosty mnich, który otrzymał tylko elementarne wykształcenie w szkole podstawowej, ale szczodrze obdarzony mądrością w Bogu, on naprawdę wycieńczył siebie dla dobra bliźniego. Jego uczenie nie było kaznodziejstwem czy katechizacją. On żył według Ewangelii sam, i pouczenia wypływały z jego własnego życia, którego rozpoznawczą oznaką była miłość. On „ukształtował siebie” według Ewangelii i dlatego, w pierwszej kolejności, uczył nas całym swoim wyglądem, a dopiero po tym – swoją ewangeliczną miłością i oświeconym przez Boga słowem. Spotykając się z ludźmi – tak niepodobnymi do siebie nawzajem, – Starec nie po prostu cierpliwie wysłuchiwał to, co oni mu zawierzali. Z właściwą mu świętą prostotą i rozsądnością on przenikał w samą głębię ich serc. Ich ból, ich niepokój, ich trudności Starec czynił swoimi. I wtedy, w niezauważalny sposób, wydarzał się cud – przemiana człowieka. „Bóg, – mówił Starec, – czyni cudo, kiedy my serdecznie współuczestniczymy w bólu innego człowieka.”
Radośnie nam było widzieć z jakim zainteresowaniem czytane były pierwsze książki, poświęcone życiu i naukom Starca Paisija. Wielu ludzi ze zdumieniem opowiadało o tym, że w tych książkach znajdywali odpowiedzi na dręczące ich pytania, rozwiązania problemów i pocieszenie w smutkach. Szczególnie radośnie było nam widzieć, jak ludzie, dalecy od Cerkwi, przeczytawszy o Starcu, stawali się po-dobremu zaniepokojeni i zmieniali swoje życie. W związku z tym, często przypominały się nam słowa cerkiewnego pisarza pieśni, poświęcone Swiatitielowi Wasiliowi Wielkiemu: „Żyje i ten kto zmarł w Panu, żyje z nami, ponieważ mówi z książek”. (Z wersetów przed Synaksarionem po 6 pieśni kanonu na Jutrzni, 1 stycznia). Jednocześnie, odpowiadając na uporczywe prośby naszych braci w Chrystusie, czułyśmy konieczność zapoznać ich ze słowami Starca – słowami, które my czcigodnie zapisywałyśmy od pierwszych kroków życia naszego przybytku i które nam samym przyniosły niemały pożytek.
Według opatrzności Dobrego Boga, nasz monasterski przybytek jest zobowiązany swoim istnieniem Starcowi Paisjuszowi Swiatogorcowi. To właśnie ojciec Paisij otrzymał błogosławieństwo archijereja na założenie monasteru, właśnie on dołożył starań do tego, aby znaleźć miejsce pod budowę. W 1966 roku, zapoznawszy się z ojcem Paisijem w szpitalu, po tym jak on przecierpiał operację płuc, przyszłyśmy mu z pomocą. Od tej pory, będąc nam wdzięczny całym swoim szlachetnym i wrażliwym sercem, on czuł się naszym starszym bratem i mówił, że jego obowiązkiem jest – ”urządzić swoje siostry” – mając na myśli założenie monasteru.
W październiku 1967 roku, kiedy w monasterze osiedliły się pierwsze siostry, Starec Paisij przyjechał do nas i dwa miesiące spędził we wspólnocie, pomagając w organizowaniu i urządzenia wspólnego życia monasteru. W następnych latach, żyjąc na Świętej Górze Atos, Starec zwykle odwiedzał nas dwa razy w roku, pomagając swymi oświeconymi przez Boga radami i osobistym przykładem duchowemu rozwojowi jak całego monasteru, tak i oddzielnie każdej z sióstr. Oprócz tego, ze Świętej Góry Atos, z tej, jak on mówił, „duchowej Ameryki”, Starec pomagał nam swoją modlitwą i listami, które przysyłał do różnych sióstr osobiście albo też do wszystkich razem.
I tak, w 1967 roku Starec Paisij zaczął zakładać podstawy wspólnotowego układu naszego monasteru. On wnikał we wszystkie dziedziny życia monasteru – poczynając od najprostszych, codziennych życiowych, aż do najpoważniejszych i duchowych. Miał wtedy 43 lata, ale był on już mężem, doskonałym, „w miarę wieku pełni Chrystusowej” (Ef.4,13). Już wtedy ojciec Paisij posiadał prawdziwie starczą mądrość. Od samych pierwszych dni istnienia monasteru traktowałyśmy jego słowa jak „słowa życia wiecznego” (J.6,68) i zdawałyśmy sobie sprawę, że są one tymi pierwotnymi niezmiennymi prawdami, na których powinno budować się nasze codzienne życie. Dlatego, bojąc się zapomnieć to, co mówił Starec, śpieszyłyśmy zapisywać jego słowa, po to, aby w przyszłości wykorzystać je jako niezawodny kanon naszego monastycznego życia.
Kiedy notatkami zapełniły się pierwsze zeszyty, my bardzo nieśmiało i bojaźliwie przedstawiłyśmy je do oceny Starcowi. Dlaczego nieśmiało? Dlatego, że Starec zawsze podkreślał ważność stosowania pouczeń w praktyce, dlatego, że on nie chciał, abyśmy tylko gromadziły „surowce”, „amunicję”, nie stosując usłyszanego w praktyce. On żądał od nas duchowej pracy nad usłyszanym czy przeczytanym. Starec mówił, że w przeciwnym razie mnóstwo zapisków i notatek nie przyniesie nam żadnego pożytku, podobnie jak, mnóstwo broni i amunicji nie przynosi korzyści państwu, którego armia nie jest wyszkolona i nie umie korzystać z tego arsenału. Ustępując naszym uporczywym prośbom, ojciec Paisij zgodził się przeglądać nasze zapiski i w razie konieczności (jeśli coś z jego słów było nam nie do końca zrozumiałe) nanosić swoje poprawki i uzupełnienia.
Starec duchowo karmił, sprawował opiekę nad naszym monasterem dwadzieścia osiem lat. Przez wszystkie te lata zapisywałyśmy jego słowa: podczas spotkań całej monasterskiej wspólnoty, a także podczas posiedzeń Duchowej Rady monasteru, w których on uczestniczył. Początkowo siostry robiły notatki ręcznie, a w ostatnich latach – przy pomocy magnetofonu. Oprócz tego, każda mieszkanka monasteru zaraz po swoich osobistych rozmowach ze Starcem zapisywała ich treść. Dowiedziawszy się o tym wszystkim, ojciec Paisij nawet trochę zrugał nas: „Po co wy to wszystko piszecie? Na czarną godzinę, czy co, gromadzicie? Zadanie w tym, abyście pracowały, stosowały usłyszane w praktyce. I kto to wie, co wy tam pozapisywałyście! A no, przynieście mi zobaczyć!” Ale kiedy pokazałyśmy mu notatki jednej z sióstr, wyraz jego twarzy zmienił się, on uspokoił się i z zadowoleniem wykrzyknął: „Oto jaka sprawa, bracie ty mój! Przecież ta siostra – jak magnetofon jakiś! Kropka-w-kropkę jak powiedziałem, tak i zapisała!..”
Zwykle nasze kontakty opierały się na jego odpowiedziach na nasze pytania. Głównym tematem osobistych rozmów z siostrami zawsze był osobisty duchowy trud. Tematy na posiedzenia Rady Duchowej przygotowywane były wcześniej. Przygotowywałyśmy pod opinię ojca Paisija kwestie, które nagromadziły się podczas jego nieobecności, – administracyjne i codzienne życiowe, duchowe i społeczne, cerkiewne i narodowe, oraz wiele-wiele innego. Na koniec, podczas ogólnych monasterskich zebrań, oprócz pytań, które zadawały siostry, powodem do tego, aby Starec zaczynał mówić na jakiś temat, mogło stać się cokolwiek innego: huk lecącego samolotu, warkot motocykla, śpiew ptaka, skrzypnięcie drzwi, przypadkowo rzucone przez kogoś słowo, – Starec ze wszystkiego potrafił wyciągnąć korzyść dla duszy. Każda błahostka i drobnostka mogła stać się powodem do długiej rozmowy na poważny temat. On mówił: „Ja wszystko wykorzystam dla połączenia się z górnym, z Niebem. Wiecie, jaki duchowy zysk i duchowe doświadczenie zdobywa człowiek, jeśli on pracuje duchowo nad tym wszystkim, co spotyka na swojej drodze?”
„Dobry Bóg przede wszystkim troszczy się o nasze przyszłe życie i (dopiero) potem – o życie ziemskie”, – mówił Starec. Sam on kontaktując się z ludźmi, miał ten sam cel: pomagając człowiekowi poznać wolę Bożą i zjednoczyć się ze swoim Stwórcą, ojciec Paisij przygotowywał go do Carstwa Niebiańskiego. Podając przykłady z dziedziny przyrody czy nauki, sztuki czy codziennego ludzkiego życia, Starec nie rozpatrywał ich abstrakcyjnie, w oderwaniu od duchowej rzeczywistości. On starał się, przebudzić ze snu dusze swoich rozmówców, z pomocą przypowieści pomagał im pojąć najgłębszy sens życia i „uchwycić się za Boga”.
Mowa Starca Paisija wyróżniała się prostotą, błyskotliwością, dowcipem, żywym i szczerym humorem. Wielką prawdę on mógł wyrazić prosto i radośnie. „Ja was jak słoneczko ogrzewam”, – mówił Starec, mając na myśli, że jak słoneczne ciepło jest niezbędne, aby rozwinęły się pąki kwiatów, tak i czuły pasterski dotyk do duszy pomaga jej otworzyć się i uzdrowić od dolegliwości. To było zaprawdę oświecone przez Boga Duszpasterstwo. Ono często przygotowywało glebę duszy do przyjęcia surowego słowa o niedopuszczającej kompromisów ewangelicznej prawdzie. Dlatego nawet najsurowsze słowo Starca Paisija odbierane było przez serce jak dobroczynna rosa. I w efekcie uprawione nauką starca serca wydawały duchowy owoc.
Zgromadzone przez dwadzieścia osiem lat notatki, jak również listy Starca ze Świętej Góry zostały usystematyzowane po jego śmierci. Podzieliłyśmy materiał według tematów dla wygodniejszego korzystania z niego w naszym codziennym życiu. Jednocześnie usystematyzowałyśmy zapisane przez nas zdarzenia z życia Starca, a także te cudowne wydarzenia, które mu przytrafiło się przeżyć. Wszystko to ojciec Paisij ujawniał nam nie w celu chwalenia się. Opowiadając osobie on zaprawdę dawał nam duchową jałmużnę. „Ja opowiadam wam o tym wszystkim, – mówił, – nie dla tego, abyście przypięły mi medal i nazwały bohaterem. Opowiadając coś o wojnie, o armii czy o czymś jeszcze, niech nawet o śmiesznym, ja nie mówię tak po prostu. Ja chcę zwrócić na coś waszą uwagę, chcę, abyście uchwyciły sens. Pustego i bezużytecznego ja nie mówię nigdy.” W ten sposób, Starec stawał się „Duchowym dawcą krwi”. On oddawał swoją krew, aby wzmocnić naszą słabą małokrwistą, anemiczną wiarę. Będąc zaprawdę Carskim – Bożym synem, Starec starał się „zaczepić, poruszyć” nasze luboczestije (umiłowanie i okazywanie czci, chwały) i wypielęgnować w nas duchową szlachetność, abyśmy „spokrewniły się z Bogiem”. „Wyczerpuję z siebie, wyczerpuję, – mówił on, – a jaki wynik? Przecież żeby pomóc wam, zmuszony jestem opowiadać i bardzo osobiste rzeczy. Ja poddaję się największej stracie – trwonię swoje duchowe zapasy! I czy idzie to choćby na pożytek? Ja chcę powiedzieć, że tracę każde wydarzenie, opowiedziane dlatego, aby wam pomóc, – czy mówię o objawieniu w moim życiu Opatrzności Bożej czy o jakimś cudownym wydarzeniu. Czy choć jest z tego jakaś korzyść?”
Biorąc pod uwagę to, że przeżywane teraz lata są bardzo trudne, postanowiłyśmy rozdzielić cały posiadany przez nas materiał na oddzielne tomy według tematów i rozpocząć publikację od tych tematów, które budzą większe zainteresowanie. Wiele z tych zagadnień jest prostych i przyziemnych, jednak jeśli nie odnieść się do nich tak, jak wymaga tego Ewangelia, to konsekwencje będą smutne (jeśli nie zgubne) i dla teraźniejszego i dla przyszłego życia.
Przy tematycznym doborze materiału i przygotowaniu go do wydania nas inspirowało i życiowe pragnienie Starca Pasisija napisać książkę, „dotyczącą wszystkich – świeckich, mnichów i duchownych”. Starec nie zdążył zrealizować swego planu, ponieważ cały czas on poświęcał ludziom, przychodzącym do jego celi. Nie patrząc na gaśnięcie sił cielesnych, on oddawał siebie ludziom bez reszty. W jednym z jego listów ze Świętej Góry czytamy: „…A moje nowości są takie: dużo ludzi, sam zaś jestem zmęczony i wyczerpany. Ludzi z ich problemami coraz więcej i więcej, a o moich cielesnych siłach co mówić – lepiej módlcie się, aby one nie ubywały. Trzeba i zadbać o siebie troszkę – przecież ja nigdy nie mam prawa powiedzieć „nie mogę”. Możesz, nie możesz – trzeba móc.”
Jak było powiedziane wyżej, zwykle Starec Paisij odpowiadał na nasze pytania. Dlatego przy sporządzaniu książki została zachowana forma dialogu. Odpowiedzi Starca wzbogacone są pasującymi tematycznie fragmentami z jego listów do monasteru i różnych osób, z książek, napisanych przez niego samego, z osobistych notatek sióstr i innych ludzi, które uczyniono w trakcie czy po rozmowach z nim. Te uzupełnienia do odpowiedzi Starca na to czy inne pytanie uczyniono po to, aby odkryć tematy z maksymalnie możliwą pełnią. Dołożono starań i do tego, aby żywość i radosny ton ustnych wypowiedzi Starca nie zostały utracone przy zapisaniu na papierze. Niektóre powtórzenia, przy pomocy których Starec chciał szczególnie podkreślić ten czy inny sens powiedzianego, nie zostały przez nas skrócone. Zachowałyśmy i niektóre wykrzykniki, okrzyki, które często pojawiają się w ustnych wypowiedziach Starca i również wyrażają jego wielką miłość do Boga i człowieka.
Starec Paisij często mówił o życiu mnisim. Powodem tego jest nie tylko to, że mowa była skierowana do mniszek. Starec chciał, aby każdy człowiek – zarówno mnich jak i świecki – zdobył tę „mnisią radość”, pochodzącą od całkowitego oddania się człowieka Bogu. W ten sposób człowiek uwalnia się od uczucia niepewności, zradzanego wiarą w swoje „ja”, i jeszcze w tym życiu doświadcza rajskiej radości.
Książka „Z bólem i miłością o współczesnym człowieku” – pierwszy tom „Słów” Starca Paisija Swiatogorca. Dla wygody czytelniczego odbioru tom rozdzielony jest na cztery części tematyczne. Każda część, z kolei, rozdzielona jest na rozdziały, a każdy rozdział – na mniejsze podrozdziały z odpowiednimi podtytułami. Przypisy przeznaczone są głównie dla ludzi, nieobeznanych z cerkiewną i patrystyczną terminologią.
Jak wspomniano powyżej, Starec nierzadko wykorzystywał przykłady z nauki, sztuki i innych specjalistycznych dziedzin. Chcąc uniknąć błędów w specjalistycznych terminach i wyrażeniach, konsultowałyśmy z naszymi braćmi w Chrystusie, kompetentnymi w tej czy innej dziedzinie. Serdecznie dziękujemy im za wprowadzone przez nich poprawki, uruchamiane swoim szczególnym szacunkiem do Starca Paisija. Będziemy na przyszłość wdzięczni naszym czytelnikom za wszelkie porady i opinie.
Modlitewnie życzymy, aby ta „duchowa strata”, na którą ze swojej wielkiej miłości szedł Starec Paisij, poszła na pożytek prostym i po-dobremu usposobionym duszom czytelników, i oni wzbogacili się boską mądrością, „ukrytą od przemądrych i rozumnych i odkrytą dzieciom” (Łk.10,21). Amiń.
Niedziela Wszystkich Świętych 14 czerwca 1998 r.
Ihumeni monasteru Świętego Apostoła i
Ewangelisty
Ioanna Teologa mniszka Fiłofieja z siostrami w Chrystusie.
„Przeżywane przez nas lata są bardzo trudne i bardzo niebezpieczne, ale, w ostatecznym końcu, zwycięży Chrystus.”
W naszych czasach większość ludzi ma świeckie wykształcenie i pędzi z wysoką świecką prędkością. Ale ponieważ nie mają bojaźni Bożej – a „początek Mądrości – strach Pański” (Ps.110,10), to oni nie mają i hamulców, i z taką prędkością, bez hamulców, oni kończą pęd w przepaści. Ludzie są bardzo zajęci trudnościami, i w większości, doprowadzeni do ogłupienia. Oni stracili swój punkt orientacyjny i stopniowo powoli dochodzą do tego, że nie mogą kontrolować sami siebie. Jeśli nawet ci, którzy przyjeżdżają na Świętą Górę, tak bardzo są rozstrojeni i zaplątani, tak niespokojni, to pomyślcie, jacy są inni, oddaleni od Boga, od Cerkwi!
We wszystkich państwach widzisz burzę, wielki niepokój! Nieszczęsny świat – niech wyciągnie Bóg Swoją rękę! – kipi, jak szybkowar. I popatrzcie, co robią mający władzę! Gotują-gotują, wrzucają wszystko do szybkowaru, a on już gwiżdże! Zaraz wyleci zawór! Powiedziałem pewnemu człowiekowi, zajmującemu wysokie stanowisko: „Dlaczego wy nie zwracacie uwagi na pewne rzeczy? Do czego to doprowadzi?” On odpowiedział mi: „Ojcze, na początku zło było małym śniegiem, a teraz przemieniło się ono w lawinę. Pomóc może tylko cud.” Ale niektórzy, tym sposobem, którym chcą poprawić sytuację, czynią lawinę zła jeszcze większą. Zamiast tego, aby podjąć konkretne kroki odnośnie edukacji, wychowania, naprawić coś, oni czynią jeszcze gorzej. Nie dbają o to jak roztopić lawinę, ale czynią ją jeszcze większą. Przecież na początku śnieżku jest niewiele. Jeśli on potoczy się w dół, pod stok, to stanie się śnieżną bryłą. Bryła, zbierając śnieg, drzewa, kamienie, śmieci, staje się coraz większa i większa i przemienia się w lawinę. Tak i zło: powoli-stopniowo ono stało się już śnieżną lawiną i toczy się w dół. Teraz dla tego, aby zniszczyć lawinę zła, konieczny jest atak bombowy.
- Geronda, Wy przeżywacie z powodu tego wszystkiego?
- Ach, a z powodu czego moja broda posiwiała przedwcześnie? Ubolewam podwójnie. Na początku, kiedy coś przewiduję, krzyczę abyśmy uprzedzili i zapobiegli nadchodzącemu złu. I potem, kiedy na to nie zwracają uwagi (niekoniecznie z powodu zaniedbania), to zło dokonuje się i zaczynają mnie prosić o pomoc. Rozumiem teraz jak męczyli się prorocy. Największymi męczennikami byli prorocy! Oni byli męczennikami większymi, niż wszyscy męczennicy, nie patrząc na to, że nie wszyscy oni umarli męczeńską śmiercią. Ponieważ męczennicy cierpieli niedługo, podczas gdy prorocy widzieli, jak czynione jest zło, i cierpieli nieustannie. Oni wszyscy ciągle krzyczeli-krzyczeli, a pozostali dęli w swoją dudę. I kiedy z powodu tych pozostałych, przychodził gniew Boży, to razem z nimi męczeni byli i prorocy. Ale wtedy, w skrajnej mierze, umysł ludzi był ograniczony i z tego powodu oni zostawiali Boga i czcili bożków. Dziś, kiedy ludzie zostawiają Boga świadomie – dokonuje się największe bałwochwalstwo.
My jeszcze nie uświadomiliśmy sobie tego, że diabeł rzucił się niszczyć stworzenia Boże. On zorganizował „pankinię” (Pankinia – „wszyscy razem”, „wspólnie” – praca, w której uczestniczą wszyscy mieszkańcy monasteru czy skitu (pustelni). (Dalej uwagi greckich wydawców dawane są bez wskazań)), aby niszczyć świat, on doszedł do wściekłości, ponieważ w świecie zaczął pojawiać się dobry niepokój. Jest on wściekły, ponieważ wie, że mało czasu zostało mu na działanie (Ap.12,12). Teraz on zachowuje się jak przestępca, który, gdy jest okrążony, mówi: „Nie uratuję się, oni mnie złapią!” – i niszczy wszystko na prawo i na lewo. Albo jak w czasie wojny, gdy skończy się amunicja, żołnierze wyciągają bagnet czy szablę, rzucają się do bitwy i – niech będzie co ma być! „Wszystko jedno, – mówią, – ginąć. Zabijmy więc jak najwięcej wrogów!” Świat płonie! Wy to rozumiecie? Zwaliła się niemała pokusa. Diabeł wzniecił taki pożar, że jeśli nawet wszyscy strażacy zbiorą się razem, to nie będą w stanie go ugasić. Duchowy pożar – nie zostało nic nieuszkodzonego. Pozostaje tylko modlić się, aby Bóg zlitował się nad nami. Przecież kiedy rozpali się wielki pożar i strażacy nic nie mogą poradzić, to ludzie zmuszeni są zwrócić się do Boga i prosić Go o ulewny deszcz, aby płomienie zgasły. Tak i z tym duchowym pożarem, który rozdmuchał diabeł, konieczna jest jedynie modlitwa, aby Bóg pomógł.
Cały świat idzie do jednego. Ogólne zburzenie. Nie można powiedzieć: „W domu trochę zniszczone okno albo coś jeszcze, dawaj ja to naprawię.” Cały dom się rozleciał. Świat stał się zburzoną wioską. Stan rzeczy wymknął się już spod kontroli. Gdyby tylko z góry – co Bóg uczyni. Teraz Bogu działać: gdzie śrubokrętem, gdzie ciasteczkiem, gdzie batem, aby naprawić to wszystko. Świat ma wrzód, on zrobił się żółty i jest bliski pęknięcia, ale jeszcze nie dojrzał. Zło dojrzewa, jak wtedy w Jerychu (Joz.6,23), który trzeba było odkazić, poddać „dezynfekcji”.
Męki ludzi nie mają końca. Ogólny rozkład, demoralizacja – całe rodziny, dorośli, dzieci… Każdego dnia serce moje oblewa się krwią. Większość domów jest pełna zamieszek, niepokojów, trwogi. Tylko w tych domach, gdzie żyją według Boga, ludziom jest dobrze. W innych zaś – tam rozwody, tu bankructwa, gdzie choroby, gdzie nieszczęśliwe zdarzenia, jedni na lekach psychotropowych, inni na narkotykach… Nieszczęśnicy: u jednych więcej, u innych mniej, ale u każdego jest ból. Zwłaszcza teraz – pracy nie ma, długi, cierpienia, banki wyciągają z ludzi ostatnie, z domów eksmitują – cała masa męczarni! I to nie tylko jeden-dwa dni! Jeśli i jest w takiej rodzinie jedno-dwoje silnych dzieci, to od takiego stanu one zaczynają chorować. Gdyby ludzie w wielu takich rodzinach mogli choć na jeden dzień zdobyć beztroskę, obojętność mnichów, to byłaby to dla nich najlepsza Pascha.
Jakaż bieda na świecie! Jeśli ubolewać i martwić się o innych, a nie o samym sobie, to cały świat widać, jak na rentgenie, który „prześwietla” duchowymi promieniami. Modląc się, ja często widzę, jak dzieci – maleństwa nieszczęsne, przechodzą przede mną żałosne i proszą Boga o pomoc. W ich rodzinach są problemy, trudności, komplikacje, i dlatego matki stawiają je na modlitwę – prosić pomocy od Boga. One „dostrajają się do tej samej częstotliwości”, i tak my z nimi komunikujemy się.
Świat dzisiejszy wypełniły wszelkiego rodzaju „bezpieczeństwa”, ale, będąc oddalonym od Chrystusa, on odczuwa największą bezbronność. Nigdy, w żadnej epoce nie istniała taka bezbronność, jak u współczesnych ludzi. I ponieważ ludzkie bezpieczeństwa im nie pomagają, oni uciekają na okręt Cerkwi, aby poczuć się w duchowym bezpieczeństwie, gdyż widzą: światowy okręt poszedł na dno. Jednak, jeśli zobaczą, że i do okrętu Cerkwi sączy się woda i tam ogarnięci są przez ducha świata tego, a Ducha Świętego nie ma, wtedy ludzie wpadną w rozpacz, bo potem nie będą już mieli za co się uchwycić.
Świat męczy się, ginie i, ku nieszczęściu, wszyscy ludzie zmuszeni są żyć pośród tego świeckiego męczeństwa. Większość odczuwa wielkie opuszczenie, obojętność – zwłaszcza teraz – odczuwa to wszędzie. Ludzie nie mają za co się trzymać. Wprost według przysłowia: „tonący chwyta się swoich włosów”, to znaczy tonący szuka, za co by się uchwycić, jak by się uratować. Okręt tonie, a ktoś, chcąc uratować się, chce uchwycić się za maszt. On nie myśli o tym, że maszt pójdzie na dno wraz z okrętem. On chwyta się za maszt i toni jeszcze szybciej. Chcę powiedzieć, że ludzie poszukują, na czym by się mogli oprzeć, za co by się uchwycić. I jeśli oni nie mają wiary, aby na niej się oprzeć, jeśli oni nie zaufali Bogu na tyle, aby całkowicie na Nim polegać, to nie unikną cierpień. Zaufanie Bogu – wielka sprawa.
Lata w których żyjemy są bardzo trudne i bardzo niebezpieczne, ale, w końcu, zwycięży Chrystus. Oto zobaczycie, z jakim szacunkiem ludzie będą odnosić się do Cerkwi – abyśmy tylko my (chrześcijanie) żyli prawidłowo. Ludzie zrozumieją, że inaczej nic dobrego nie wyjdzie. Politycy już zrozumieli, że jeśli ktoś może pomóc ludziom w świecie, który przemienił się w dom wariatów, to są to ludzie Cerkwi. Tak, nie dziwcie się! Nasi polityczni działacze przyznali się do swojej bezsilności, podnieśli ręce do góry. Do mojej celi przyszło raz kilku polityków i powiedzieli: „Mnisi powinni iść w świat aby głosić kazania, oświecać ludzi. Innego wyjścia nie ma”. Jakież niełatwe lata!.. Gdybyście tylko wiedzieli, do czego doszliśmy, i co oczekuje nas w przyszłości!..
- Pewnego razu zimą do mojej celi przyszło osiemdziesiąt osób – (ludzie różni), od studentów do reżyserów teatralnych. Ci ludzie ze łzami pytali mnie, czy mogą oni… uczyć się teologii! Stan świata jest szalony. Wszyscy czegoś szukają, ale większość nie wie czego. Jedni szukają prawdy w centrach rozrywkowych, inni chcą znaleźć Chrystusa, słuchając szalonej, wariackiej muzyki…
- I prawda, Geronda, jakież poszukiwania u ludzi! Do Was przychodzi tylu ludzi i godzinami stoją na nogach, oczekując w kolejce, aby spotkać się z Wami.
- To też jest jeden ze znaków czasów – ludzie poszukują pomocy (nawet i) w mojej chudości. Ja nie widzę w sobie nic dobrego i dziwię się: co znajdują we mnie ludzie, żeby tak pędzić do mnie na złamanie karku? Przecież kim ja tak naprawdę jestem: dynia ze skórką arbuza. A w naszych czasach nawet dynię jedzą zamiast arbuza, ponieważ ma skórkę podobną do arbuzowej. Ludzie jadą do mnie z drugiego końca świata i nawet nie wiedzą na pewno – czy zastaną mnie czy nie. A mi tak to: z jednej strony, ja gardzę sam sobą, ale z drugiej – przecież za ludzi też boleję. Do czego to doszliśmy! Jak nisko upadł świat! Prorok Izajasz mówi, że nadejdzie czas, kiedy ludzie znajdą kogoś jednego, posiadającego szatę, i powiedzą mu: „Chodź, my uczynimy cię carem” (Iz.3,6). Niech zmiłuje się Bóg nad nami!
Święty Arsienij z Kapadocji czytał dwudziesty ósmy psalm o tych, którzy cierpią niebezpieczeństwo na morzu. A ja, czytając go, mówię: „Boże mój, przecież już i ląd – czyli cały świat – stał się bardziej niebezpieczny niż morze! Ludzie duchowo toną w świecie”. Kiedy przychodzą do mnie ludzie, którzy stracili wiarę w życie, ja czytam im psalmy dziewięćdziesiąty trzeci i trzydziesty szósty: „Boże pomsty, Panie Boże pomsty, objaw Siebie. Powstań, Sędzio ziemi, odpłać hardym… depczą naród Twój, Panie, uciskają dziedzictwo Twoje… Ale Pan – ochrona moja, i Bóg mój – twierdza schronienia mego…” Te święte słowa bardzo pocieszają duszę. Gdyby nieszczęśnicy rzucili choć jedno spojrzenie na Niebo, to wiele by się zmieniło. Ale dzisiaj ludzie o Bogu nie myślą. Dlatego starania aby pomóc im duchowo nie znajduje w samych ludziach reakcji, ty nie możesz dojść z nimi do wzajemnego porozumienia.
Ja stale proszę Boga aby okazał światu dobrych porządnych ludzi, chrześcijan, aby oni pomagali innym. Niech da Bóg takim dobrym chrześcijanom długie lata życia. Dawajcie będziemy modlić się o to, aby Bóg oświecił świat i pojawili się inni ludzie – nie tacy, jak ci, którzy teraz niszczą świat, a nowi, czyści. Prośmy Boga, aby pojawili się nowi Machabeusze (Przydomek „Machabeusz”, najprawdopodobniej znaczy – „porażający wrogów”, był dany przywódcy Żydowskiego powstania, 166 r. p.n.e. Judaszowi i jego następcom. Powstanie było skierowane przeciwko Antiochowi IV Epifanesowi, przywódcy dynastii Seleucydów. Machabeusze wyróżniali się ofiarną walką za wiarę przodków i polityczną niepodległość Izraela, patrz Księgi Machabejskie). Młodym może brakować doświadczenia, ale nie ma w nich fałszu i chytrości.
Prośmy Boga, aby On oświecał nie tylko tych, którzy należą do Cerkwi, ale i tych, którzy posiadają władzę, aby mieli oni bojaźń Bożą i mogli powiedzieć jakieś oświecone słowo. Posiadający władzę jednym tylko oświeconym słowem mogą natychmiast zmienić stan rzeczy na świecie. A jednym bezsensownym słowem oni mogą zniszczyć całe państwo. Dobra decyzja – dobrodziejstwo światu, a zła decyzja – katastrofa dla niego. Bieda (nieszczęście) ludzi jest nie tylko w ich materialnych potrzebach, nie tylko w tym, że nie mają czego jeść i cierpią niedostatki. Ich duchowa bieda jest o wiele straszniejsza.
Modlitwa bardzo pomoże w tym, aby Chrystus dał ludziom trochę światła. Przecież Chrystus jak (postępuje): weźmie śrubokręcik, gdzie trzeba ciut dokręci, gdzie trzeba ciut poluzuje, i – porządek, miło-przyjemnie popatrzeć – wszystko poprawia się. Kiedy Bóg oświeca niektórych ludzi, to samo zło stopniowo traci na wartości, nie znajduje sobie popytu. Ponieważ zło nie Bóg niszczy, nie – ono niszczy samo siebie. Przyjdzie czas i wszystko stanie na swoje miejsca. Ja widzę, że wielu z tych, którzy zajmują jakieś wysokie stanowiska, rozumieją, co się dzieje, oni ubolewają, i oni walczą ze złem. Wszystko to sprawia mi szczególną radość.
- Geronda, dlaczego Święty Cyryl Jerozolimski mówi, że męczennicy ostatnich czasów będą „więksi niż wszyscy męczennicy” („Męczennicy ostatnich czasów będą wyżej pierwszych męczenników” Św. Cyryl Jerozolimski. Słowa katechetyczne, 15 katechetyczne słowo. M. 1855. S. 261.)?
- Dlatego że wcześniej było wielu bohaterów (ducha). A w naszych czasach brakuje żywych przykładów, ja mówię teraz ogólnie o Cerkwi i o monastycyzmie. W naszych czasach rozmnożyły się słowa i ksiązki, ale zmalały życiowe doświadczenia. My tylko podziwiamy świętych ascetów naszej Cerkwi, nie rozumiejąc tego, jak wielki był ich trud. Aby to zrozumieć, trzeba potrudzić się samemu, trzeba pokochać Świętych i od luboczestija (Luboczestije pochodzi z jęz. greckiego. We współczesnym języku nie ma odpowiednika temu słowu. W sposób niedosłowny można przetłumaczyć to jako „wielkoduszność”, „skłonność do ofiarności”, „lekceważenie rzeczy materialnych w imię jakiegoś duchowego czy moralnego ideału”. To słowo często pojawia się w wypowiedziach Starca Paisija, który podkreśla znaczenia luboczestija w życiu duchowym) dołożyć wysiłków do tego, aby być do nich podobnymi. Oczywiście, Dobry Bóg weźmie pod uwagę i właściwości naszej epoki, i warunki, w których przyszło się nam żyć, zażąda od nas zgodnie z tym. I jeśli my podejmiemy choćby mały trud ascetyczny, to uwieńczymy się bardziej, niż chrześcijanie dawnej epoki.
W starożytności istniał ascetyczny duch. Każdy starał się naśladować drugiego. Przy tym ani zło ani niedbalstwo nie mogło się utrzymać. Była obfitość dobra, był ascetyczny duch, i dlatego człowiek niedbały nie mógł utrzymać się w swojej niedbałości. Jego pociągał za sobą powszechny nurt dobra. Pamiętam, jak pewnego razu w Salonikach czekaliśmy na sygnał sygnalizatora świetlnego, aby przejść przez ulicę. Zapaliło się zielone, masa ludzi ruszyła, i ja poczułem, że jestem niesiony razem z innymi. Zostało mi tylko przestawiać nogi i przybliżać się do przeciwległej strony ulicy. Chcę powiedzieć, że jeśli wszyscy idą do tego samego miejsca, to komuś jednemu trudno jest nie iść ze wszystkimi – nawet jeśli on tego nie chce. Inni porywają, prowadzą go razem z sobą. Ale dzisiaj, jeśli człowiek chce żyć uczciwie, duchowo, to nie ma dla niego miejsca na świecie, jest mu ciężko. I jeśli będzie on nieuważny, to stoczy się pod górkę, ściągnie go w dół świecki nurt.
W poprzednich czasach była obfitość dobra, obfitość cnót, wystarczało dobrych przykładów, i zło tonęło w mnóstwie dobra. Ta niewielka hańba, która istniała w świecie czy w monasterach, była niezauważalna i nieszkodliwa ludziom. A co dzieje się teraz? Złych przykładów mnóstwo, a to nieliczne dobro, które jeszcze zostało, – nie jest cenione ani na grosz. Czyli teraz dzieje się dokładnie odwrotne: małe dobro tonie w dużej ilości zła, i zło posiada władzę.
Jeśli u jednego człowieka czy u kilku osób jest duch ascezy, to w dużym stopniu pomaga innym. Bo jeśli ktoś odnosi duchowe sukcesy, to pożytek z tego będzie nie tylko dla niego, ale i temu, kto go widzi. To samo i z człowiekiem rozwiązłym – on wpływa na innych. A jeśli rozluźnia się jeden, rozluźnia się drugi, to stopniowo, niepostrzeżenie, dookoła nie zostaje już nic dobrego. Dlatego wśród panującego rozluźnienia bardzo pomoże ascetyczny duch. Musimy być wyjątkowo ostrożni w tych relacjach, ponieważ współcześni ludzie, niestety, doszli do tego, że nawet przyjmują, uchwalają prawa, wprowadzające rozluźnienie i rozpustę. Nawet trudzących się w ascezie przymuszają do przestrzegania tych praw. Dlatego trudzący się ascetycznie powinni nie tylko nie ulegać wpływowi ducha światowego, ale i nie porównywać siebie z ludźmi świata tego (Słowo ludzie świata tego u Starca Paisija i w ogóle w greckim języku zwykle oznacza „człowiek nie należący do Cerkwi albo należący do niej tylko nominalnie”. W niniejszym tekście to określenie, z reguły, tłumaczy się jako „człowiek świecki” albo „człowiek świata tego” – podczas gdy słowu „laik, świecki” odpowiada greckie słowo które oznacza świadomego chrześcijanina żyjącego w świecie). Porównując siebie ze światowymi, chrześcijanie zaczynają uważać siebie za świętych, potem rozluźniają się i w efekcie dochodzą do tego, że stają się gorsi od tych, z którymi siebie porównywali. Wzorcem w duchowym życiu powinni być święci, a nie ludzie świata tego. Dobrze byłoby w odniesieniu do każdej cnoty wykonywać następującą pracę: znajdywać Świętego, który wyróżniał się tą cnotą, i z uwagą czytać jego żywot. Wtedy człowiek zobaczy, że nic on jeszcze nie zrobił, i będzie kontynuować swoje życie duchowe z pokorą. Biegacze na stadionie nie oglądają się do tyłu, żeby widzieć, gdzie są ostatni. Przecież jeśli będą przyglądać się na ostatnich, to sami staną się ostatnimi. Jeśli ja staram się naśladować tych, którzy odnoszą sukcesy, to moje sumienie staje się delikatniejsze. Patrząc zaś na tych, którzy wloką się w ogonie, znajduję sobie wymówkę, usprawiedliwiam siebie tym, że, w porównaniu z ich grzechami, moje własne są niewielkie. Uspokajam siebie myślą, że jest ktoś i gorszy ode mnie. Tak tłumię w sobie sumienie, albo, lepiej powiedzieć, kończę tym, że moje serce staje się nieczułe, jakby było pokryte warstwą tynku.
- A dlaczego, Geronda, my z takim trudem robimy dobro, a tak łatwo robimy złe?
- Dlatego że w dobrym, przede wszystkim, musi potrudzić się, włożyć wysiłek sam człowiek, podczas gdy w złym człowiekowi pomaga diabeł. A poza tym, ludzie nie naśladują dobra, i nie ma u nich dobrych pomysłów. Ja często podaję świeckim następujący przykład. Załóżmy, mam samochód. Zaczynam się zastanawiać: „Po co mi on? Mnie może podwozić w razie potrzeby mój znajomy, który też ma samochód. W razie konieczności mogę wziąć taksówkę. Podaruję więc lepiej tan samochód swemu znajomemu, który ma dużo dzieci, żeby on woził swoje nieszczęsne dzieci za miasto, do monasterów, aby one odpoczywały i nabierały sił.” Ta więc, jeśli podaruję samochód innemu, to nikt nie będzie mnie w tym naśladował. Jednak, jeśli wymienię swój samochód – tej samej marki co wasz – na lepszy, to, oto zobaczycie, nocy nie prześpicie, aby znaleźć sposób również wymienić swój samochód na inny, lepszy, taki sam, jak u mnie. O tym, że samochód, który macie teraz, też jest dobry, nawet nie pomyślicie. W tym przypadku będziecie mówić tak: „Sprzedam cokolwiek, zadłużę się, ale samochód wymienię.” A w pierwszym przypadku, przeciwnie, nikt nie zacznie mnie naśladować, nikt nie powie: „Po co mi on potrzebny, ten samochód? Dawaj ja lepiej podaruję go temu, komu on rzeczywiście jest niezbędny!” A to jeszcze i powiedzą, że ja oszalałem.
Ludzie łatwo ulegają wpływowi zła. W głębi duszy oni uznają dobro, ono wywołuje w nich szacunek. Jednak łatwo wpadają pod wpływ zła i dają mu się uwieść, ponieważ w złym kanonarszy („Kanonarszy”, czyli podpowiada, co trzeba robić. Od słowa „kanonach” – lektor, ogłaszający podczas nabożeństwa to, co ma śpiewać chór.) tangałaszka (tangałaszka – tak nazwał Starec diabła. Szatan jest tak wstępny, że Starec unika nawet samego jego imienia, nazywając „tangałaszka” (od tureckiego „dangalak” – ograniczony umysłowo, niewykształcony, niekulturalny, nierozwinięty, grubiański, niewychowany, ignorant, upośledzony umysłowo, tępy, nieczysty, chcący nas pożreć)). Znaleźć „słodką górkę” łatwo – przecież kusiciel tylko tym się i zajmuje, że popycha do tej górki stworzenia Boże. A Chrystus działa skrajnie szlachetnie. „To dobre”, – mówi On, – jeśli ktoś chce iść za Mną…” (Mt.16,24). On nie zmusza iść do Siebie na siłę, nie mówi: „A no, krokiem marsz, do mnie!” Diabeł jest nieczysty. On pęta człowiekowi ręce i nogi, aby uwieść go tam dokąd chce, podczas gdy Bóg szanuje wolność człowieka. On stworzył ludzi nie jako niewolników, lecz jako synów. On wiedział, że nastąpi upadek w grzech, ale, nawet nie patrząc na to, nie uczynił ludzi Swoimi niewolnikami. On wolał zstąpić, wcielić się, przecierpieć Ukrzyżowanie i w ten sposób zbawić człowieka. Bóg darował człowiekowi wolność. I nie patrząc na to, że diabeł może wykorzystać ją do wielkiego zła, w darowanej człowiekowi wolności jest sprzyjająca możliwość do tego, aby ludzie przesiali się (oczyścili się). Widać, co człowiek robi od serca, (a co nie). I jeśli u kogoś jest dużo luboczestija, to jest to bardzo zauważalne.
Ludzie będąc dzisiaj w takim (strasznym) stanie, robią wszystko, co wdrapie się im do głowy. Jedni żyją na tabletkach, inni – na narkotykach. Co jakiś czas trzy-cztery oczarowane (oszukane) osoby tworzą jakąś nową religię. Ale przestępstw, nieszczęśliwych wypadków, okrucieństw dzieje się stosunkowo niewiele. Bóg pomaga ludziom. Pamiętam, pewnego razu zajrzał do mojej celi młodzieniec i pyta: „Słuchaj, ty nie masz gitary?” Mało tego, że pali haszysz, mało tego, że trzepie językiem, nie pytając, czy inni chcą go słuchać, to nie – dawaj mu jeszcze i gitarę! Inni zmęczyli się życiem i chcą popełnić samobójstwo, albo też, uczyniwszy jakieś zło, urządzić niezły rozgardiasz. Mowa jest nie o tych, u których te pragnienia pojawiają się w postaci bluźnierczej myśli, i oni ją wypędzają. Teraz mówimy o ludziach, którzy zmęczyli się życiem i nie wiedzą, co mają robić. Jeden taki powiedział mi: „Ja chcę, żeby w gazetach napisali, że jestem bohaterem”. Oto takich właśnie ludzi niektórzy i wykorzystują dla osiągnięcia swoich (złych) celów. Ale chwała Bogu! – zła dzieje się stosunkowo niewiele.
Mimo tego, że doprowadziliśmy się do takiego stanu, Bóg nie zostawia nas na pastwę losu. Bóg chroni obecny świat obiema rękami – podczas gdy w dawnych czasach – tylko jedną. Dzisiaj, kiedy człowieka otacza tyle niebezpieczeństw, Bóg chroni go jak matka dziecko, zaczynające chodzić. Teraz Chrystus, Przenajświętsza Bogarodzica, Święci pomagają nam bardziej, niż w poprzednich czasach, ale my tego nie rozumiemy. A do czego doszedłby świat, gdyby tej pomocy nie było!.. Większość ludzi żyje na tabletkach, są w takim stanie, że strach powiedzieć. Jeden pijany, drugi rozczarowany życiem, u trzeciego oszołomiona głowa, czwarty z bólu wymęczony jest bezsennością. I widzisz, jak wszyscy ci ludzie prowadzą samochody, ganiają na motocyklach, wykonują pracę związaną z ryzykiem, pracują na niebezpiecznych maszynach. Co, czy wszyscy oni są w odpowiednim do tego stanie? Iluż ludzi już dawno mogłoby ulec okaleczeniom! Jak więc chroni nas Bóg, ale my nie zdajemy sobie z tego sprawy…
Pamiętam, jak przedtem nasi rodzice szli pracować w pole i zostawiali nas pod opieką sąsiadki. Bawiliśmy się razem z jej dziećmi. W tych czasach dzieci były zrównoważone. Sąsiadka tylko czasem spoglądał na nas i kontynuowała zajmować się gospodarstwem, a my cichuteńko bawiliśmy się. Tak samo i Chrystus, Matka Boża, Święci wcześniej tylko doglądali świat. A dzisiaj i Chrystus i Boża Matka, i Święci nieustannie to jednego gdzieś podchwytują, to drugiego od czegoś powstrzymują, bo ludzie teraz są niezrównoważeni. Teraz takie rzeczy się dzieją, że Boże chroń!.. To tak, jakby jakaś matka miała kilkoro trudnych dzieci: jedno – głupiutkie, drugie – zgarbione, trzecie – nieposłuszne… Oto i pilnuj, doglądaj: i swoje, a to i jeszcze sąsiadki. Jedno wspięło się wysoko i już zaraz spadnie, drugie bierze nóż i chce poderżnąć sobie gardło, trzecie zamierza wyczynić krzywdę czwartemu… Matka nie może odprężyć się, nie zamyka oczu, dogląda ich, a dzieci nie rozumieją jej niepokoju. Tak i świat nie rozumie tego, że Bóg mu pomaga. Gdyby Bóg nie pomagał, to z taką ilością współczesnej niebezpiecznej techniki świat już dawno cały by się pokaleczył. Ale (na szczęście) mamy opiekunów: nasz Ojciec – Bóg, nasza Matka – Przenajświętsza Bogarodzica, nasi bracia i siostry – Święci i Aniołowie.
Jak wielka zaś jest nienawiść diabła do rodzaju ludzkiego! Jak silne pragnienie wroga zniszczyć nas! A my zapominamy, z kim prowadzimy wojnę. Gdybyśmy tylko wiedzieli, ile razy już diabeł opętywał ziemię swoim ogonem, chcąc ją zniszczyć! Ale Bóg nie pozwala mu na to, On niweczy jego plany. Bóg wyciąga korzyść nawet z tego zła, które stara się wyrządzić tangałaszka, On wyciąga ze zła wielkie dobro. Diabeł teraz orze ziemię, ale obsiewać ją, w ostatecznym efekcie, będzie Chrystus.
Popatrzcie: przecież Dobry Bóg nigdy nie dopuszcza, żeby wielkie wypróbowania trwały dłużej niż trzy pokolenia. On zawsze zostawia zakwaskę. Przed babilońską niewolą izraelici ukryli w pustej studni ogień z ostatniego złożenia żertwy, aby potem rozpalić od niego ogień do złożenia nowych żertw (ofiar).
I rzeczywiście – siedemdziesiąt lat potem, kiedy wrócili oni z niewoli, ogień do złożenia pierwszej żertwy był rozpalony od znalezionego przez nich w studni (2Mch.1,19-22). W dowolnych ciężkich czasach nie wszyscy ciągną się do złego. Bóg zachowuje zakwaskę dla przyszłych pokoleń. Komuniści i upierali się siedemdziesiąt pięć lat, i wytrwali siedemdziesiąt pięć lat – dokładnie trzy pokolenia. A syjoniści, mimo tego, że upierają się już tyle lat, – nie wytrzymają i siedmiu.
Teraz Bóg dopuszcza silne wstrząsy. Nadchodzą ciężkie czasy. Oczekują nas wielkie wypróbowania. Podejdźmy do tego poważnie i zacznijmy żyć duchowo. Okoliczności przymuszają i będą przymuszać nas pracować duchowo. Jednak ta duchowa praca będzie miła wartość, jeśli wykonamy ją z radością, z własnej woli, a nie dlatego, że zmuszą nas do tego zmartwienia. Wielu Świętych prosiłoby o to, aby żyć w naszych czasach, aby dokonać trudów ascetycznych.
Ja raduję się, kiedy niektórzy grożą mi karą za to, że nie milczę i niszczę ich plany. Kiedy późnym wieczorem słyszę, jak ktoś przeskakuje na podwórko celi przez płot, moje serce zaczyna słodko bić. Ale kiedy nocni przybysze proszą: „Przyszedł telegram, pomódl się za takiego-to chorego!”, to ja mówię sobie: „Ach, ot co! Okazuje się, znów nic z tego!..” Mówię tak nie dlatego, że zbrzydło mi żyć, ale dlatego, że jest mi radością umrzeć za Chrystusa. Dawajcie więc radować się z tego, że dziś nadarza się taka sprzyjająca okazja. Tego, kto pragnie męczeństwa, oczekuje wielka nagroda.
Dawniej zaczynała się wojna, i człowiek szedł walczyć z wrogiem, broniąc swojej Ojczyzny, swego narodu. Teraz podejmujemy walkę nie w celu obrony Ojczyzny. Idziemy do boju nie po to, aby przeszkodzić wrogom spalić nasze domy, zbezcześcić naszą siostrę i nas zhańbić. Prowadzimy wojnę nie za sprawy narodowościowe i nie za jakąś ideologię. Teraz walczymy albo po stronie Chrystusa, albo po stronie diabła. Kto z kim – układ sił jest niezwykle jasny. Podczas okupacji stawałeś się bohaterem, jeśli nie pozdrawiałeś Niemca. Teraz stajesz się bohaterem, jeśli nie pozdrawiasz diabła.
Tak czy inaczej, czeka nas ujrzenie strasznych wydarzeń. Odbędą się duchowe bitwy. Święci jeszcze bardziej uświęcą się, a nieczyści staną się jeszcze brudniejsi (Ap.22,11). Ja odczuwam w sobie pocieszenie. Czeka nas burza, i nasza walka ma wartość, ponieważ teraz nasz wróg – to nie Ali-Pasza, nie Hitler i nie Mussolini, ale sam diabeł. A dlatego i nagroda nasza będzie nagrodą niebiańską.
Bóg, jako Bóg Dobry, niech przemieni zło w dobro. Amiń
„Żyjąc w oddaleniu od Słodkiego Jezusa, pijemy gorzki kielich”
- Geronda, słyszałyśmy, jakoby powiedzieliście komuś o tym, że będzie wojna. To prawda?
- Ja nic nie mówię, a oto ludzie mówią wszystko, co zamyślą. I nawet ja coś wiem – to komu zacznę o tym mówić?..
- Wojna, Geronda, to takie barbarzyństwo!..
- Gdyby ludzie nie „uszlachetnili” grzechu, to nie doszliby do tego barbarzyństwa. Ale jeszcze większe barbarzyństwo – moralna katastrofa. Ludzie rozkładają się (ulegają zepsuciu) i duszą i ciałem. Pewien człowiek powiedział mi: „Ludzie przezwali Ateny dżunglą, ale popatrz – przecież nikt z tej dżungli nie odchodzi. Wszyscy mówią „dżungla!” i wszyscy w tej dżungli gromadzą się.” Do czego to doszli ludzie! Do stanu zwierząt. Wiecie, jak jest u zwierząt: najpierw one wchodzą do chlewu, wypróżniają się, oddają mocz, potem obornik zaczyna rozkładać się, przepala się i zwierzętom robi się ciepło. Im podoba się w boksie i nie chcą nigdzie z niego wychodzić. Chcę powiedzieć, że tak i ludzie odczuwają „ciepło” grzechu i nie chcą od niego odejść. Oni odczuwają smród, ale nie chcą odchodzić od ciepła. Jeśli do chlewu wejdzie nowicjusz, to on nie będzie w stanie wytrzymać tego smrodu. A drugi już się przyzwyczaił, on ciągle żyje w chlewie, i smród mu nie przeszkadza.
- A niektórzy, Geronda, usprawiedliwiają się tym, że takie grzeszne życie nie w nasze dni się zaczęło. „Popatrz, – mówią, – co działo się w starożytnym Rzymie!..”
- Tak, ale w Rzymie ludzie oddawali cześć bożkom, byli poganami. I Apostoł Paweł (w Liście do Rzymian) zwraca się do pogan, którzy przyjęli Święty Chrzest, ale nie porzucili jeszcze złych nawyków (Rz.1,24-32). Nie trzeba brać za wzór przykładów największego upadku z każdej epoki. Dzisiaj grzech wprowadzono w modę. Pomyśleć tylko – przecież jesteśmy prawosławnym narodem, – ale do czego doszliśmy! A o innych narodach nie ma nawet co mówić… Ale najgorsze jest to, że dzisiejsi ludzie, masowo uwodząc się grzechem i widząc, że ktoś nie podąża za duchem czasu, nie grzeszy, ma odrobinkę pobożności, nazywają go zacofanym, retrogradem (uwstecznionym). Takich ludzi razi, że ktoś nie grzeszy. Grzech uważają oni za postęp. A to jest najgorsze. Jeśli by współcześni, żyjący w grzechu ludzie, w skrajnej mierze, zdawali sobie z tego sprawę, to Bóg zmiłowałby się nad nimi. Ale oni usprawiedliwiają to, co nie ma usprawiedliwienia, i wyśpiewują grzechowi dytyramby (pieśni pochwalne). A uważać grzech za postęp i mówić, że moralność przeżyła już swój wiek – to, poza wszystkim innym, najstraszniejsze bluźnierstwo na Świętego Ducha. Dlatego, jeśli ktoś, żyjąc w świecie, trudzi się ascetycznie, zachowuje swoje życie w czystości, to ma to wielką wartość. Takich ludzi oczekuje wielka nagroda.
W dawnych czasach rozpustnik czy pijak nawet na rynek wstydził się pójść, bo ludzie zaczęliby nad nim się wyśmiewać. A jeśli kobieta trochę hulała, to ona i nos z domu bała się wystawić. I można powiedzieć, było to pewną powstrzymująca grzechy siłą. A dzisiaj jeśli człowiek żyje porządnie, jeśli, na przykład, dziewczyna żyje czcigodnie i pobożnie, to mówią o niej: „A ona co, z księżyca spadła?” I ogólnie: dawniej, jeśli ludzie świeccy popełniali grzech, to oni, nieszczęśni, przeżywali uczucie swojej grzeszności i stawali się trochę pokorniejsi. Oni nie wyśmiewali się nad tymi, kto żył duchowo, ale przeciwnie – podziwiali ich. A w naszych czasach ci, którzy grzeszą, nie odczuwają swojej winy. Szacunku do innych też nie mają. Wszystko zrównali z ziemią. Jeśli człowiek nie żyje po świecku, to grzesznicy robią z niego pośmiewisko.
Ludzi demaskuje sumienie
Francja – to nie jakiś tam rozwijający się kraj, ona kroczy przed wieloma innymi. Ale tym nie niej w ostatnie lata (w 1988 r.) osiemdziesiąt tysięcy francuzów zostało muzułmanami. Dlaczego? A dlatego, że grzech wszedł u nich w modę, ale demaskuje ich sumienie, i oni chcą je uspokoić. Starożytni Grecy, chcąc usprawiedliwić swoje namiętności, wymyślili sobie dwunastu bogów. Tak samo i Francuzi – postarali się znaleźć sobie taką religię, która by usprawiedliwiała ich namiętności, aby te już ich nie niepokoiły. Muzułmaństwo, można powiedzieć, ich urządza: żon można brać, ile zechcesz, a w życiu przyszłym ta wiara obiecuje pilaw – nietknięty kraj, śmietany – ile zechcesz i jeszcze więcej, a miodu – wprost morze wylewające się. I jeśli umarłego obmyją po śmierci ciepłą wodą, to on (rzekomo) oczyszcza się z grzechów – bez względu na to ile ich było. Idą do Allacha czyściutcy! Więc czego tu jeszcze trzeba? Wszystko takie wygodne! Ale Francuzi nie znajdą sobie spokoju. Oni dążą do wewnętrznego spokoju, ale nie znajdują go, ponieważ namiętnościom usprawiedliwienia nie ma.
Co by ludzie nie wymyślali, za jaką nieczułością by się nie ukrywali – spokoju oni mimo wszystko nie znajdują. Starając się usprawiedliwić to, co nie ma usprawiedliwienia, oni zadręczają się w duszy. Są poszarpani wewnętrznie. Dlatego nieszczęśnicy szukają sobie rozrywki, biegają po barach i dyskotekach, napijają się do pijaństwa, oglądają telewizję… Czyli demaskuje ich sumienie, i dlatego, aby zapomnieć, zajmują się głupotami. I nawet kiedy śpią – myślisz, że są spokojni? Człowiek ma sumienie. Sumienie – najpierwsze Pismo Święte, dane przez Boga pierwszym ludziom. My „ściągamy” sumienie z naszych rodziców jak fotokopię. Jak by człowiek nie deptał swego sumienia – ono i tak będzie demaskować go od wewnątrz. Dlatego i mówią: „Jego robak gryzie”. Przecież nie ma nic słodszego, niż ciche spokojne sumienie. Taki człowiek czuje się wewnętrznie uskrzydlonym, uszczęśliwionym, i wtedy on frunie.
Odchodząc od Boga, człowiek doświadcza piekielnej męki
- Ja nie pamiętam dnia, w którym nie doświadczałbym boskiego pocieszenia. Przerwy czasem bywają, i wtedy czuję się źle. Dlatego, jestem w stanie zrozumieć, jak źle żyje większość ludzi. Oni odeszli od Boga i dlatego i dlatego pozbawieni są boskiej pociechy. Im dalej człowiek odchodzi od Boga, tym jest mu trudniej. A jeśli ma Boga, to może nie mieć nic więcej – i nic więcej nie pragnąć. Właśnie na tym wszystko polega. Jeśli zaś u człowieka jest wszystko, ale nie ma Boga, to on doświadcza wewnętrznej męki. Dlatego, na ile to możliwe, musimy przybliżyć się do Boga. Tylko blisko Boga człowiek znajduje radość – prawdziwą, wieczną. Żyjąc w oddaleniu od Słodkiego Jezusa, pijemy gorzki kielich. Kiedy dawny, ulegający rozkładowi człowiek staje się człowiekiem – carskim synem, on karmi się boską rozkoszą, niebiańską słodyczą i przeżywa rajską uciechę, już w tym życiu częściowo odczuwa rajską radość. Od mniejszej rajskiej radości człowiek każdego dnia przechodzi do większej i większej. On zastanawia się nad pytaniem: „Czyż w raju jest coś wyższe od tego, czego doświadczam teraz?” On przeżywa taki stan, że nie jest w stanie czymkolwiek się zajmować. Od tego boskiego ciepła i słodyczy jego nogi zginają się w kolanach, jak świece. Jego serce zachłystuje się, drży z radości, chce przerwać cienką glinianą przegrodę klatki piersiowej i odlecieć – ponieważ ziemia i wszystko ziemskie wydają się sercu nie mającymi żadnej wartości drobnostkami.
Na początku człowiek był w kontakcie z Bogiem. Jednak potem on odszedł od Boga zaczął czuć się tak, jakby na początku on żył w pałacu, a potem, na zawsze znalazłszy się za bramami pałacu, patrzył na pałac z daleka i płakał. Jak cierpi dziecko, będąc daleko od matki, tak cierpi, męczy się człowiek, który oddalił się od Boga. Odchodząc od Boga, człowiek doświadcza piekielnej męki. Diabłu udało się uwieść człowieka od Boga tak daleko, że ludzie zaczęli czcić bożków i przynosić w ofierze tym bożkom swoje dzieci. Jakież to straszne! I oto biesy: skąd one je wygrzebują, tylu „bogów”? „Bóg Chamos!... (– „bóg” potomków Moaba, starszego syna Lota (1Krl.11,7) (z nowogreckiego) – strata, zagłada, szkoda). Samą nazwę usłyszysz – już wystarcza! Jednak bardziej od wszystkich męczy się sam diabeł – przecież on odszedł od Boga, od miłości najdalej ze wszystkich. Ale gdy odchodzi miłość, to zaczyna się piekielna męka. Co przeciwstawne jest miłości? Złośliwość. A złośliwość i męczarnia – to jedno i to samo.
Ten, kto odszedł od Boga, przyjmuje biesowskie oddziaływanie, podczas gdy ten, kto żyje z Bogiem, przyjmuje Boską Łaskę. Łaska Boża dołoży się temu, kto ją posiada. A jeśli człowiek ma trochę Łaski, ale traktuje ją bez należytego szacunku, to zabrana od niego będzie i ta odrobina, którą posiada (Łk.19,26). Współczesnym ludziom nie wystarcza Łaski Bożej, ponieważ, grzesząc, oni odrzucają od siebie te okruchy Łaski, które posiadają. A kiedy odchodzi Boska Łaska, w człowieka wściekle rzucają się wszystkie biesy. W zależności od tego, na ile ludzie odeszli od Boga, oni odczuwają utrapienia w tym życiu. W innym życiu oni będą doświadczać wiecznego utrapienia. Na ile człowiek żyje zgodnie z wolą Bożą, na tyle – jeszcze w tym życiu – on w pewnym stopniu doznaje część rajskiej słodkości. Albo już w tym życiu będziemy częściowo przeżywać rajską radość i stąd przejdziemy do raju, albo też będziemy częściowo przeżywać piekielną mękę i – ochroń nas od tego Boże – przejdziemy do piekła. Raj – to jest to samo, co dobro, piekielna męka – to jest to samo, co zło. Czyniąc dobro, człowiek odczuwa radość. Popełniając grzech – cierpi. Im więcej dobra czyni człowiek, bym więcej on raduje się, im więcej czyni zła, tym bardziej cierpi jego dusza. Czy odczuwa radość złodziej? Jaka tam radość – przecież ją odczuwa ten, kto czyni dobre uczynki. Tu oto nawet jeśli coś znajdziesz na drodze i podniesiesz, powiedziawszy sobie, że ta rzecz jest twoja – i to od razu stracisz spokój. Znalazca nie wie, kto zgubił tę rzecz, on nikogo nie skrzywdził i nie okradł, jednak mimo wszystko traci spokój. A co zaś mówić o złodzieju! Nawet jeśli człowiek po prostu coś przyjmuje od drugiego – on nie odczuwa tej radości, której doświadcza, kiedy sam coś daje. A już jaka tam radość, jeśli kraść i krzywdzić samemu! Dlatego popatrzcie na tych, którzy krzywdzą i oszukują innych: jakie straszne mają twarze, jakie szkaradne robią miny!
Człowiekowi zapłaci ten gospodarz, dla którego on pracuje
Ludzie, którzy oddalili się od Boga, nigdy nie doznają pocieszenia i męczą się podwójnie. Ten, kto nie wierzy w Boga i w przyszłe życie, nie tylko pozbawiony jest ucieszenia, ale i skazuje siebie na wieczną mękę. Człowiekowi zapłaci ten gospodarz, dla którego on pracuje. Jeśli ty pracujesz dla czarnego gospodarza, to już tu on uczyni twoje życie czarnym. Jeśli pracujesz dla grzechu, to rozliczy się z tobą diabeł. Jeśli pielęgnujesz cnotę, to zapłaci tobie Chrystus. I im więcej pracujesz dla Chrystusa, tym bardziej oświeconym i radosnym się stajesz. Ale my mówimy: „Pracować Chrystusowi? A co my, zwariowaliśmy!” Jakie to straszne! Nieuznanie Ofiary Chrystusowej ze względu na człowieka! Chrystus przecierpiał Ukrzyżowanie, aby odkupić nas od grzechu, aby oczyścić cały człowieczy rodzaj. Co uczynił dla nas Chrystus, i co czynimy dla Niego my?..
Ludzie chcą grzeszyć i mieć dobrutkiego Boga. Takiego Boga, żeby On nam wybaczał, a my dalej by grzeszyli. To znaczy, żebyśmy czynili wszystko, co chcemy, a On wybaczał nam, żeby On wybaczał nam nie przestając, a my dęlibyśmy w swoje dudy. Ludzie nie wierzą i dlatego nienasycenie rzucają się (pogrążają się) w grzech. Od tego, czyli od niewiary, zaczyna się wszelkie zło. Ludzie nie wierzą w inne życie i dlatego nie liczą się z niczym. Krzywdzą i oszukują jeden drugiego, porzucają swoje dzieci… Dzieją się takie rzeczy, że język nie porusza się powiedzieć. Nieżartobliwe grzechy. Takie grzechy, że nawet Święci Ojcowie nie przewidzieli czegoś podobnego w Świętych Kanonach. Jak powiedział Bóg o Sodomie i Gomorze: „Nie wierzę, czyż naprawdę popełniane są takie grzechy? Pójdę, popatrzę” (Rdz.18,21).
Jeśli ludzie nie pokajają się, nie powrócą do Boga, to utracą wieczne życie. Człowiek powinien pomóc sobie poczuć najgłębszy sens życia. Musi opamiętać się, aby odczuć boskie pocieszenie. Zadanie polega na tym, żeby człowiek duchowo dojrzał, a nie po prostu powstrzymywał się od grzechu.
Swoim grzechem dajemy diabłu prawa nad sobą
Na świecie dziś wiele szaleństwa, opętania przez biesów. Diabeł rozhulał się nie na żarty, ponieważ współcześni ludzie dali mu dużo praw. Ludzie poddają się strasznym biesowskim oddziaływaniom. Pewien człowiek wyjaśnił to bardzo słusznie. ”Wcześniej, – mówi, – diabeł zajmował się ludźmi, a teraz on nimi nie zajmuje się. On wyprowadza ich na (swoją) drogę i ukierunkowuje: „No, ani puchu, ani pióra!” A ludzie wloką się po tej drodze sami.” To straszne. Popatrzcie: biesy w krainie Gadareny (Rosyjskie tłumaczenie opublikowane przez Toice-Siergijewą Ławrę w 1997 r.) prosiły Chrystusa o pozwolenie wejść w świnie, ponieważ świnie nie dawały diabłu praw nad sobą i on nie miał prawa wejść w nie bez pozwolenia. Chrystus pozwolił mu na to, aby ukarać izraelitów, ponieważ prawo zabraniało im spożywania wieprzowiny.
- A niektórzy, Geronda, mówią, że diabła nie ma.
- Tak, mi też pewien człowiek poradził usunąć z francuskiego tłumaczenia książki „Prepodobny Arsienij Kapadocki” (Łk.8,26-33) te miejsca, gdzie mówi się o opętanych. „Europejczycy, – mówi, – tego nie zrozumieją. Oni nie wierzą w to, że diabeł istnieje.” Widzisz jak: oni wszystko tłumaczą psychologią. Gdyby ewangeliczni opętani wpadli w ręce psychiatrów, oni poddaliby ich leczeniu elektroszokiem (elektrowstrząsami)! Chrystus odebrał diabłu prawo czynić to. On może czynić zło, tylko jeśli sam człowiek da mu na to prawa. Nie uczestnicząc w Sakramentach Cerkwi, człowiek daje złemu te prawa i staje się podatny na biesowskie oddziaływania.
- Geronda, a jak jeszcze człowiek może dawać diabłu takie prawa?
- Logika (Pod „logiką” Starec rozumie racjonalizm, rozsądek), sprzeczność, upór, samowola, nieposłuszeństwo, bezwstydność – wszystko to są charakterystyczne rozpoznawcze cechy diabła. Człowiek staje się podatny dla biesowskiego działania na tyle, na ile on ma w sobie wymienione wyżej cechy. Jednak, kiedy dusza człowieka oczyści się, wstępuje w niego Święty Duch, i człowiek wypełnia się Łaską. Jeśli człowiek splami się śmiertelnymi grzechami, wstępuje w niego duch nieczysty. Jeśli zaś grzechy, którymi skalał siebie człowiek, nie są śmiertelne, to on jest pod wpływem złego ducha z zewnątrz. Niestety, w naszych czasach ludzie nie chcą odciąć swoich namiętności, swojej samowoli. Oni nie przyjmują rad od innych. Potem zaczynają mówić bezwstydnie i odpędzają od siebie Łaskę Bożą. A potem człowiek – gdziekolwiek stąpi – nie może odnieść sukcesu, ponieważ stał się uległym dla biesowskich oddziaływań. Człowiek już nie jest w sobie, ponieważ z zewnątrz rządzi nim diabeł. Diabeł nie wewnątrz niego – broń Boże! Ale nawet i z zewnątrz on może rządzić człowiekiem.
Człowiek, opuszczony przez Łaskę, staje się gorszy od diabła. Ponieważ diabeł nie czyni wszystkiego sam, ale podjudza ludzi do zła. Na przykład, on nie popełnia przestępstw, tylko podpuszcza do tego ludzi. I od tego ludzie stają się opętani.
Spowiedź pozbawia diabła praw nad człowiekiem
Jeśli by ludzie, w skrajnej mierze, poszli do ojca duchowego i wyspowiadali się, to zniknęłoby biesowskie oddziaływanie, i oni znów mogliby myśleć. Przecież teraz z powodu biesowskiego oddziaływania oni nie są w stanie nawet pomyśleć głową. Pokajanie, spowiedź pozbawia diabła praw nad człowiekiem. Niedawno (1985 r.) na Świętą Górę przyjeżdżał pewien czarownik. Jakimiś czarodziejskimi kołkami i siatkami on przegrodził w pewnym miejscu drogę, prowadzącą do mojej celi. Gdyby tam przeszedł człowiek, który nie wyspowiadał swoich grzechów, to ucierpiałby, nie znając w dodatku przyczyn tego. Zobaczywszy na drodze te czarodziejskie sieci, ja od razu ocieniłem siebie znakiem krzyża i poszedłem po nich nogami – wszystko porwałem. Potem przyszedł do celi i sam czarodziej. On opowiedział mi o wszystkich swoich planach i spalił swoje książki.
Diabeł nie posiada żadnej siły i władzy nad człowiekiem wierzącym, chodzącym do cerkwi, spowiadającym się, przyjmującym Priczastije (Eucharystię). Diabeł tylko poszczekuje na takiego człowieka, niczym bezzębny pies. Jednak on posiada wielką władzę nad człowiekiem niewierzącym, który dał mu prawa nad sobą. Takiego człowieka diabeł może i zagryźć – w tym przypadku on ma zęby i szarpie nimi nieszczęsnego. Diabeł panuje nad duszą władzą odpowiednią z tym, jakie prawa ona mu daje.
Kiedy umiera człowiek, duchowo uporządkowany, to wznoszenie się jego duszy na Niebo jest podobne do pędzącego pociągu. Szczekające psy biegną za pociągiem, krztusząc się szczekaniem, próbują wyprzedzić, a pociąg ciągle pędzi i mknie – jakiegoś kundla jeszcze i na wpół przejedzie. Jeśli zaś umiera człowiek, którego stan duchowy pozostawia wiele do życzenia, to jego dusza jakby była w pociągu, który ledwie-ledwie pełznie. On nie może jechać szybciej, bo niesprawne są koła. Psy wskakują przez otwarte drzwi wagonów i gryzą ludzi.
W przypadku, jeśli diabeł zdobył nad człowiekiem wielkie prawa, zapanował nad nim, powinna być znaleziona przyczyna tego, co się stało, aby pozbawić diabła tych praw. W przeciwnym razie, ile by inni modlili się za tego człowieka, – wróg nie odchodzi. On kaleczy człowieka. Duchowni go odczytują-odczytują (Odpędzenie nieczystych duchów „egzorcyzm” albo „odczytka”) – ustanowiony przez Cerkiew obrzęd, podczas którego kapłan, czytając specjalne modlitwy, wypędza nieczyste duchy z ludzi, opętanych przez nie. Starec podkreśla, że uciekający się do pomocy „odczytki” opętany obowiązkowo powinien pokajać się, wyspowiadać się ze swoich grzechów przed ojcem duchowym i być zdecydowanym żyć po chrześcijańsku. Szczegółowo o opętaniu i „odczytce” mówi się w trzecim tomie „Słów” Starca Paisija, rosyjskie tłumaczenie którego przygotowywane jest do wydania), a w ostatecznym bilansie nieszczęsnemu staje się jeszcze gorzej, ponieważ diabeł męczy go bardziej, niż przedtem. Człowiek powinien pokajać się, wyspowiadać się, pozbawić diabła tych praw, które on sam mu dał. Dopiero po tym diabeł odchodzi, a inaczej człowiek będzie męczyć się. Nawet jeśli cały dzień, choćby nawet dwa dni go odczytuj, choćby tygodnie, miesiące i lata – diabeł posiada prawa nad nieszczęśnikiem i nie odchodzi,
Do czystego stworzenia Bożego diabeł nie zbliża się
- Geronda, jak to się dzieje, że ja staję się niewolnikiem namiętności?
- Człowiek staje się niewolnikiem namiętności, dając diabłu władzę nad sobą. Rzuć wszystkimi swymi namiętnościami diabłu w gębę. Tego i Bóg chce, i leży to w twoim własnym interesie. Czyli gniew, upór, i tym podobne namiętności skieruj przeciwko wrogowi. Albo, lepiej powiedzieć, sprzedaj swoje namiętności tangałaszce, a za zarobione pieniądze kup brukowców i rzucaj nimi w diabła, żeby on do ciebie nawet nie zbliżył się. Zazwyczaj my, ludzie, nieuwagą albo dumnymi myślami sami pozwalamy wrogowi czynić nam zło. Tangałaszka może wykorzystać w swoim celu jedną tylko naszą myśl albo słowo. Pamiętam, była pewna rodzina – bardzo zgodna. Pewnego razu mąż żartobliwie zaczął mówić żonie: „Oj, rozwiodę się z tobą!”, a żona jemu też żartobliwie: „Nie, to ja zerwę związek!” Po prostu tak mówili, bez żadnej ukrytej myśli, ale dożartowali się do tego, że wykorzystał to diabeł. On urządził im małą komplikację, i oni już poważnie byli gotowi do rozwodu – ani o dzieciach nie myśleli, ani o niczym innym. Na szczęście, znalazł się pewien ojciec duchowy i porozmawiał z nimi. „Wy co, – mówi, – z powodu tego głupstwa rozwodzicie się?”
Jeśli człowiek odstępuje od przykazań Bożych, to walczą z nim namiętności. I jeśli człowiek pozwolił aby namiętności walczyły z nim, to potem do tego nie jest potrzebny i diabeł. Przecież u biesów też jest „specjalizacja”. One opukują człowieka, wyszukują, gdzie mu „boli”, starają się zidentyfikować jego słabości i, w ten sposób, pokonać go. Trzeba być uważnym, zamykać okna i drzwi – czyli nasze zmysły i uczucia. Nie można zostawiać dla złego otwartych szczelin (pęknięć), nie dawać mu przełazić przez nie do naszego wnętrza. W tych pęknięciach i dziurach są nasze słabe miejsca. Jeśli zostawić wrogowi choćby małą szczelinkę, to on może przecisnąć się do wewnątrz i wyrządzić tobie krzywdę. Diabeł wchodzi w człowieka, u którego w sercu jest brud. Do czystego stworzenia Bożego diabeł nie zbliża się. Jeśli serce człowieka oczyściło się z brudu, to wróg ucieka i znów przychodzi Chrystus. Jak świnia, nie znalazłszy błota, chrząka i odchodzi, tak i diabeł nie przybliża się do serca, w którym nie ma nieczystości. Tak i czego on zapomniał w sercu czystym i pokornym? Tak więc, jeśli zobaczymy, że nasz dom – serce – stało się siedzibą wroga – chatką na kurzych nóżkach, to powinniśmy ją natychmiast zniszczyć, aby odszedł tangałaszka – nasz złośliwy lokator. Przecież jeśli grzech żyje w człowieku przez długi czas, to, oczywiście, diabeł zyskuje nad tym człowiekiem wielkie prawa.
- Geronda, a jeśli człowiek wcześniej żył niedbale i przez to dał kusicielowi prawa nad sobą, a teraz chce poprawić się, zacząć żyć uważnie, to czy walczy z nim tangałaszka?
- Przy nawróceniu się do Boga człowiek otrzymuje od Niego siłę, oświecenie i pocieszenie, niezbędne na początku drogi. Ale gdy tylko człowiek rozpocznie duchową walkę, to wróg wznosi przeciwko niemu okrutną walkę. Wtedy to właśnie koniecznie trzeba wykazać trochę wytrzymałości. A jak inaczej wykorzenią się namiętności? Jak nastąpi zdjęcie z siebie starego człowieka? Jak odejdzie hardość, pycha i duma? A tak człowiek rozumie, że sam, swoimi siłami, on nic nie może uczynić. On pokornie prosi o łaskę Bożą, i przychodzi do niego pokora. To samo dzieje się, kiedy człowiek chce odstąpić od złego nawyku – na przykład, od palenia, narkotyków, pijaństwa. Na początku on odczuwa radość i rzuca ten nawyk. Potem on widzi, jak inni palą, przyjmują narkotyki, piją, cierpi silne ataki. Jeśli człowiek przezwycięży te ataki, to potem mu już nietrudno zrezygnować z tej namiętności, odwrócić się do niej plecami. Trzeba trochę i potrudzić się, powalczyć. Tangałaszka wykonuje swoją robotę – dlaczego więc my nie wykonujemy swojej?
Nie zaczynajmy z tangałaszką rozmów
Wszyscy mamy dziedziczne namiętności, ale same w sobie one nam nie szkodzą. To tak, jak człowiek rodzi się, na przykład, z pieprzykiem na twarzy, który nadaje mu szczególnego piękna. Ale jeśli ten pieprzyk rozdłubywać, to może pojawić się guz nowotworowy. Nie trzeba pozwalać diabłu rozdłubywać nasze namiętności. Jeśli pozwolimy mu rozdłubywać nasze słabości, to w nas zaczyna się (duchowy) rak.
Trzeba mieć duchową odwagę, gardzić diabłem i wszystkimi jego przewrotnymi, podstępnymi myślami – „telegramami”. Nie zaczynajmy z tangałaszką rozmów. Nawet wszyscy adwokaci na świecie, gdyby zebrali się razem, nie byliby w stanie przekonać jednego małego diabełka. Zaprzestanie rozmów z kusicielem bardzo pomoże temu, aby zerwać z nim więzi i uniknąć pokus. Coś z nami się stało? Niesprawiedliwie nas potraktowano? Zostaliśmy zrugani? Sprawdźmy, czy nie jesteśmy temu winni sami. Jeśli nie jesteśmy winni, to oczekuje nas nagroda. Na tym należy się powstrzymać, nie trzeba się wgłębiać. Jeśli człowiek przedłuży rozmowę z tangałaszką, to ten mu potem takich koronek naplecie (to znaczy tangałaszka zajmuje człowieka „subtelnym rękodziełem” – wpaja mu pomysły, żeby człowiek był stale „zajęty”, był rozstrojony i nie mógł pracować duchowo. W ten sposób, diabeł czyni człowieka bardziej osłabionym), takie pogwizdywanie z tańcami urządzi… Tangałaszka narzuca analizować to, co wydarzyło się według jego praw, tangałaszkinej „prawdy”, i doprowadza człowieka do zatwardziałości.
Pamiętam, jak włoskie wojska, opuszczając Grecję, zostawiły po sobie namioty pełne ręcznych granatów. A prochu po nich zostawały całe sterty. Ludzie zabierali sobie te namioty i to, co w nich było. Dzieci bawiły się granatami, i wiecie, ile ich, nieszczęsnych, zginęło! Czyż można bawić się granatami! Tak i my – co też, będziemy z diabłem w gierki się bawić?
Diabeł jest bezsilny
- Geronda, pomysł mówi mi, że diabeł posiada ogromną siłę, zwłaszcza w naszych czasach.
- Diabeł posiada nie siłę, a złośliwość i nienawiść. Wszechsilna jest miłość Boża. Szatan udaje z siebie wszechsilnego, ale nie radzi sobie w tej roli. On wydaje się silnym, ale w rzeczywistości jest kompletnie bezsilny. Wiele z jego niszczących planów rozpadają się, nie zacząwszy się jeszcze realizować. Czyż naprawdę ojciec – bardzo życzliwy i dobry – pozwoliłby jakiejś tam szajce bić swoje dzieci?
- A ja, Geronda, boję się tangałaszek.
- Czemu się ich boisz? Tangałaszki nie maja żadnej siły. Chrystus jest wszechsilny, a diabeł – najprawdziwsza zgnilizna. Czyż ty nie nosisz na sobie krzyża? Diabelska broń nie ma siły. Chrystus uzbroił nas Swoim Krzyżem. Wróg posiada siłę tylko wtedy, kiedy my sami odkładamy naszą duchową broń. Był przypadek, kiedy pewien prawosławny kapłan pokazał czarownikowi mały krzyżyk i tym właśnie doprowadził do drżenia biesa, którego ten czarownik przywołał poprzez swoje czarodziejstwo.
- A dlaczego on tak boi się Krzyża?
- Dlatego że, kiedy Chrystus przyjął oplucie, policzkowanie i bicie, wtedy uległo zniszczeniu królestwo i władza diabła. W jakiż zadziwiający sposób Chrystus odniósł nad nim zwycięstwo! „Trzciną zniszczone zostało mocarstwo diabła”, – mówi jeden ze Świętych. To znaczy władza diabła została zniszczona, kiedy Chrystusowi zadane było ostatnie uderzenie trzciną po głowie. Znaczy więc, duchowy obronny środek przeciwko diabłu – cierpliwość, a najsilniejsza broń przeciwko niemu – pokora. Zniszczenie diabła jest najbardziej uzdrawiającym balsamem, wylanym przez Chrystusa podczas Jego Krzyżowej Ofiary. Po Ukrzyżowaniu Chrystusa diabeł – jak wąż, pozbawiony jadu, jak pies z wyrwanymi zębami. Diabłu zabrana jest jego jadowita siła, psom, to znaczy biesom, wyrwane zęby. Oni są teraz rozbrojeni, a my uzbrojeni Krzyżem. Biesy nie mogą uczynić stworzeniu Bożemu absolutnie nic, jeśli my sami nie damy im do tego prawa. Oni mogą tylko sprawiać awantury – władzy jednak nie mają.
Kiedyś, żyjąc w celi Czcigodnego Krzyża, odsłużyłem cudowne całonocne czuwanie! W nocy na strychu zebrało się mnóstwo biesów. Na początku one z całych sił uderzały w coś młotami, a potem zaczęły hałasować, jakby taczały po strychu wielkie kłody, pnie drzew. Ja żegnałem sufit i śpiewałem „Krzyżowi Twemu kłaniamy się Władyko…” („Krzyżowi Twemu kłaniamy się, Władyko, i Święte Zmartwychwstanie Twoje wysławiamy – stichera Czcigodnemu Krzyżowi). Kiedy kończyłem śpiewać, one znów zaczynały taczać kłody. „Teraz, – powiedziałem im, – rozdzielimy się na dwa chóry. Wy na górnym taczajcie kłody, a ja tu, na dolnym, będę śpiewać.” Kiedy zaczynałem śpiewać, one przestawały. Ja śpiewałem to „Krzyżowi Twemu…”, to „Panie, broń przeciwko diabłu Krzyż Twój dałeś nam…” (Niedzielna stichera na Pochwałach 8 ton). W śpiewaniu psalmów spędziłem najradośniejszą noc. Jak tylko milkłem, one kontynuowały mnie zabawiać. A jaki bogaty u nich repertuar! Za każdym razem wymyślały coś nowego!..
- A kiedy Wy zaśpiewaliście troparion pierwszy raz, one co, nie usłyszały?
- Nie. Tylko ja kończyłem – jak wkraczały one. Widocznie, trzeba było śpiewać czuwanie na dwa chóry. Przepiękne było czuwanie. Śpiewałem z uczuciem! Cudowne były dni…
- Geronda, a jak wygląda diabeł?
- Wiesz, jaki on „przystojniaczek”? Ani w bajce powiedzieć, ani piórem opisać! Gdybyś go tylko zobaczyła!.. Jak (przemądrze) miłość Boża nie pozwala człowiekowi widzieć diabła! Zobaczywszy go, większość umarłaby ze strachu. Pomyśl, gdyby ludzie widzieli, jak on działa, do jakiego stopnia jest „dobry” sobą!.. Prawda, niektórzy urządziliby sobie z tego przyjemną rozrywkę. Zapomniałem, jak ona nazywa się?.. „Kino”, może?.. Jednak takie „projekcje kinowe” drogo kosztują, i nawet nie patrząc na wysoką cenę, zobaczyć coś takiego mimo wszystko nie jest proste.
- A rogi i ogon u diabła jest?
- Jest, jest. I rogi, i ogon, i wszystkie „organy”!
- Geronda, biesy stały się takimi straszydłami po swoim upadku, po tym, jak przemieniły się z aniołów w demonów?
- Oczywiście potem. One teraz są takie, jakby piorun w nich uderzył. Jeśli piorun trafia w drzewo, to czyż ono nie staje się w mgnieniu oka opalonym pniem? Oto i one teraz takie, jakby piorun w nie trafił. Był czas, i ja mówiłem tangałaszce: „Przychodź, żebym ciebie widział i nie wpadał ci w łapy! Teraz ja na ciebie tylko patrzę, a już widać, jak bardzo jesteś zły! A wpadnij ci w łapy – och, wyobrażam, co mnie wtedy czeka!”
Diabeł jest głupi
- Geronda, czy wie tangałaszka, co jest w naszym sercu?
- Jeszcze czego! Brakowało jeszcze, żeby on znał serca ludzi. Serca zna tylko Bóg. I tylko ludziom Bożym On czasem dla naszego dobra odkrywa, co jest u nas w sercu. Tangałaszka zna tylko fałsz i złośliwość, które on sam zaszczepia w tych, którzy mu służą. Naszych dobrych myśli on nie zna. Tylko z doświadczenia on czasem domyśla się o nich, ale i tu w większości przypadków popełnia błąd! I jeśli Bóg nie pozwoli diabłu coś zrozumieć, to tangałaszka stale we wszystkim będzie mylić się. Przecież diabeł – to taka ciemnota! „widzialność – zero”! Załóżmy, mam jakiś dobry pomysł. Diabeł o nim nie wie. Jeśli mam pomysł zły, to diabeł go zna, ponieważ on sam mi go zasiewa. Jeśli ja teraz chcę gdzieś pójść i zrobić dobry uczynek, na przykład, uratować jakiegoś człowieka, to diabeł nie wie o tym. Jednak, jeśli sam diabeł podpowie człowiekowi: „Idź i uratuj takiego-to”, czyli podrzuci mu taką myśl, to on sam pobudzi jego pychę i dlatego będzie wiedzieć o tym, co jest u tego człowieka w sercu.
Wszystko to jest bardzo czułe. Pamiętacie przypadek z Abbą Makarijem? (Zobacz Dawny Paterykon, M., 1899, str. 343-344). Pewnego razu on spotkał diabła, który wracał z pobliskiej pustelni. On chodził tam kusić żyjących tam mnichów. Diabeł powiedział Abbie Makariowi: „Wszyscy bracia są bardzo okrutni dla mnie, z wyjątkiem jednego mego przyjaciela, który słucha mnie i, kiedy widzi mnie, kręci się, jak wrzeciono”. – „Kim jest ten brat?” – zapytał Abba Makarij. „Jego imię Fieopiempt”, – odpowiedział diabeł. Priepodobny poszedł do pustelni i znalazł tego brata. Bardzo taktownie on doprowadził go do ujawnienia myśli i pomógł mu duchowo. Znów spotkawszy się z diabłem, Abba Makarij zapytał go o braci, żyjących w pustelni. „Wszyscy oni są bardzo okrutni dla mnie, – odpowiedział mu diabeł. – I co najgorsze, ten, kto wcześniej był moim przyjacielem, nie wiem dlaczego, zmienił się i teraz jest najokrutniejszy ze wszystkich”. Diabeł nie wiedział, że Abba Makarij chodził do brata i poprawił go, ponieważ Priepodobny działał pokornie, z miłości. Diabeł nie miał prawa wobec dobrego pomysłu Abby. Ale gdyby Priepodobny pysznił się, to odpędził by od siebie Łaskę Bożą i diabeł otrzymał by te prawa. Wtedy wiedziałby o zamiarze Priepodobnego, gdyż w tym przypadku tangałaszka sam pobudzałby jego dumę.
- A jeśli człowiek gdzieś wypowiedział swój dobry pomysł, to czy może diabeł go podsłuchać i potem kusić tego człowieka?
- Jak on podsłucha, jeśli w powiedzianym niema nic od diabła? Jednak, jeśli człowiek wypowiedział swój pomysł dlatego, aby być dumnym, to diabeł wkracza. To znaczy, jeśli u człowieka jest skłonność do pychy i on z duma oświadcza: „Ja pójdę i uratuję tego-to!”, to diabeł przyłączy się do sprawy. W tym przypadku diabeł będzie wiedzieć o jego zamiarze, podczas gdy człowiek jest pobudzany miłością i działa pokornie, to diabeł o tym nie wie. Konieczna jest ostrożność, uważność. To bardzo delikatna sprawa. Nie na darmo Święci Ojcowie nazywają duchowe życie „nauką nauk”.
- Geronda, jednak, zdarza się, że czarownik przepowiada, na przykład, trzem dziewczętom, że jedna wyjdzie za mąż, druga też, ale będzie nieszczęśliwa, a trzecia pozostanie niezamężna, i to sprawdza się. Dlaczego?
- Diabeł ma doświadczenie. Na przykład, inżynier, widząc dom w złym stanie, może powiedzieć, ile czasu on jeszcze postoi. Tak i diabeł widzi, jak człowiek żyje, i z doświadczenia wnioskuje, jak on skończy.
Diabeł nie ma bystrego umysłu, jest bardzo głupi. Cały jest wielką plątaniną, której końca nie znajdziesz. I zachowuje się to jak mądry, to jak głupi. Jego szachrajstwa – topornej roboty. Tak urządził Bóg, abyśmy mogli go rozgryźć. Trzeba być bardzo zamroczonym pychą, żeby nie rozgryźć diabła. Mając pokorę, jesteśmy w stanie rozpoznać diabelskie sieci, ponieważ pokorą człowiek oświeca się i staje się spokrewniony z Bogiem. Pokora – to jest to, co czyni diabła kaleką.
Dlaczego Bóg pozwala diabłu nas kusić.
- Geronda, dlaczego Bóg pozwala diabłu nas kusić?
- Dlatego, żeby wybrać Swoje dzieci. „Rób, diable, wszystko, co chcesz”, – mówi Bóg. Przecież co by nie robił diabeł – w ostatecznym efekcie on i tak połamie sobie zęby o węgielny kamień – Chrystusa. I jeśli my wierzymy w to, że Chrystus jest kamieniem węgielnym, to nie mamy czego się bać.
Bóg nie dopuszcza wypróbowania, jeśli nie wyniknie z niej coś dobrego. Widząc, że dobro, które nastąpi, będzie większe, niż zło, Bóg pozwala diabłu robić swoją robotę. Pamiętacie Heroda? On zabił czternaście tysięcy dzieci i uzupełnił niebiańskie zastępy czternastoma tysiącami męczenników-aniołów. Ty widziałaś gdzieś męczenników-aniołów? Diabeł połamał sobie zęby! Dioklecjan, okrutnie męcząc chrześcijan, był wspólnikiem diabła. Ale, sam tego nie chcąc, uczynił dobro Chrystusowej Cerkwi, wzbogacając ją świętymi. On myślał, że wytępi wszystkich chrześcijan, ale nic nie osiągnął – tylko zostawił nam do czczenia mnóstwo świętych relikwii i wzbogacił Cerkiew Chrystusową.
Bóg już dawno mógłby rozprawić się z diabłem, przecież On – jest Bogiem. I teraz, wystarczy aby On tylko zechciał, On może skręcić diabła w barani róg, (na wieki wieczne) wysłać go na męki piekielne. Ale Bóg nie czyni tego dla naszego dobra. Czyż On pozwoliłby diabłu szarpać i męczyć Swoje stworzenie? I, jednak, do jakich granic, do pewnego czasu On pozwala mu na to, aby diabeł pomagał nam swoją złośliwością, aby kusił (wystawiał na próbę) nas i my uciekali się do Boga. Bóg dopuszcza tangałaszce kusić nas, tylko jeśli prowadzi to do dobrego. Jeśli to nie prowadzi do dobrego, to On mu na to nie pozwala. Bóg wszystko dopuszcza dla naszego dobra. Powinniśmy w to wierzyć. Bóg pozwala diabłu czynić zło, żeby człowiek walczył. Przecież bez przecierania, bez ugniatania – nie będzie żadnego kołacza. Gdyby diabeł nie kusił nas, to moglibyśmy mniemać o sobie, że niby – jesteśmy święci. I dlatego Bóg pozwala mu ranić nas swoją złośliwością. Przecież, zadając nam ciosy, diabeł wybija cały brud z naszej zakurzonej duszy, i staje się ona czystsza. Albo też Bóg pozwala mu rzucać się na nas gryźć, abyśmy uciekali się do Niego po pomoc. Bóg wzywa nas do Siebie nieustannie, ale zwykle my oddalamy się od Niego i znów przybiegamy do Niego, tylko kiedy popadamy w niebezpieczeństwo. Kiedy człowiek jednoczy się z Bogiem, to zły nie ma gdzie się wcisnąć. Ale, poza tym, i Bóg nie ma powodu aby pozwolić diabłu kusić takiego człowieka, przecież On dopuszcza to dlatego, aby kuszony był zmuszony zwrócić się do Niego. Ale tak czy inaczej, zły czyni nam dobro – pomaga nam uświęcić się. I dlatego Bóg go toleruje.
Bóg pozostawił wolnymi nie tylko ludzi, ale i biesów, ponieważ one nie szkodzą, bo i nie mogą zaszkodzić duszy człowieka, z wyjątkiem tych przypadków, kiedy sam człowiek chce zaszkodzić swojej duszy. Przeciwnie, ludzie źli lub nieuważni – którzy, nie chcąc tego, czynią nam zło, – przygotowują nam nagrodę. „Gdyby nie było pokus, – nikt by się nie zbawił”, – mówi pewien Abba. Dlaczego on tak twierdzi? Dlatego że od pokus pochodzi wielki pożytek. Nie dlatego, że diabeł byłby kiedykolwiek zdolny uczynić dobro, nie – on zły. On chce rozbić nam głowę i rzuca w nas kamieniem, ale Dobry Bóg… łapie ten kamień i wkłada go nam do ręki. A do dłoni drugiej ręki On wsypuje nam orzeszków, abyśmy rozłupali je tym kamieniem i zjedli! To znaczy Bóg dopuszcza pokusy nie po to, aby diabeł nas tyranizował. Nie, On pozwala mu kusić nas, abyśmy w ten sposób zdawali egzamin na przyjęcie do innego życia i przy Drugim Przyjściu Chrystusa nie mieli nadmiernych pretensji, wymagań. Musimy dobrze zrozumieć, że walczymy z samym diabłem i będziemy walczyć z nim, dopóki nie odejdziemy z tego życia. Dopóki człowiek żyje, ma dużo roboty, aby uczynić swoją duszę lepszą. Dopóki on żyje, ma prawo do zdawania duchowych egzaminów. Jeśli zaś człowiek umrze i otrzyma ocenę niedostateczną, to jest wykreślany z listy egzaminowanych. Poprawek już nie ma.
Diabeł nie chce pokajać się
Dobry Bóg stworzył aniołów. Jednak z powodu pychy niektóre z nich upadły i stały się biesami. Bóg stworzył doskonałe stworzenie – człowieka – po to, aby zastąpił on odpadnięte zastępy anielskie. Dlatego diabeł bardzo zazdrości człowiekowi – stworzeniu Bożemu. Biesy krzyczą: „My popełniłyśmy jedno przestępstwo, i Ty nas tyranizujesz, a ludziom, którzy na koncie mają tak dużo przewinień – Ty przebaczasz”. Tak, przebacza, ale ludzie kajają się, a byli aniołowie upadli tak nisko, że stały się biesami, i zamiast tego, żeby się pokajać, stają się coraz bardziej przewrotne, coraz złośliwsze. Z wściekłością one rzuciły się na zniszczenie stworzeń Bożych. Diennica (Jutrzenka) był najjaśniejszym anielskim stanem! A do czego on doszedł… Z powodu pychy biesy oddaliły się od Boga tysiące lat temu, i z powodu hardości one kontynuują oddalanie się od Niego i pozostają bez pokajania. Gdyby one powiedziały tylko jedno: „Panie, zmiłuj się”, to Bóg wymyśliłby coś (dla ich zbawienia). Jeśli by one tylko powiedziały „zgrzeszyłyśmy”, ale przecież one tego nie mówią. Powiedziawszy „zgrzeszyłem”, diabeł znów stałby się aniołem. Miłość Boża nie ma granic. Ale diabeł ma natrętną wolę, upór, egoizm. On nie chce ustąpić, nie chce zbawić się. To straszne. Przecież kiedyś był on aniołem!
- Geronda, a czy pamięta diabeł swój poprzedni stan?
- Ty jeszcze pytasz! On (cały) – ogień i wściekłość, ponieważ nie chce, aby stali się aniołami inni, ci, którzy zajmą jego dawne miejsce. I im dalej, tym gorszy on się staje. On rozwija się w złośliwości i zazdrości. O, gdyby człowiek odczuł stan, w jakim znajduje się diabeł! On płakałby dzień i noc. Nawet jeśli jakiś dobry człowiek zmienia się na gorsze, staje się przestępcą, bardzo go żal. A co mówić, jeśli widzisz upadek anioła!
Pewnego razu jednemu mnichowi (jak wyjaśniono później, tym mnichem był sam Starec Paisij) zrobiło się bardzo boleśnie z powodu biesów. Uklęknąwszy, upadłszy twarzą do ziemi, on pomodlił się do Boga następującymi słowami: „Ty – Bóg, i wystarczy Tobie tylko zechcieć, Ty możesz znaleźć sposób dla zbawienia i tych nieszczęsnych biesów, które na początku miały tak wilką chwałę, a teraz posiadają całą złośliwość i podstępność świata, i gdyby nie Twoje wstawiennictwo, to one doprowadziłyby do zguby wszystkich ludzi”. Mnich modlił się z bólem. Wymawiając te słowa, on zobaczył obok siebie mordę psa, który wysuwał do niego język i przedrzeźniał go. Widocznie, Bóg dopuścił to, chcąc oznajmić mnicha, że On gotów jest przyjąć biesów, jeśli by one się pokajały. Ale one same nie chcą swego zbawienia. Popatrzcie – upadek Adama uleczony został przyjściem Boga na ziemię, Uczłowieczeniem się. Ale upadek diabła nie może być uleczony niczym innym, jak tylko jego własną pokorą. Diabeł nie ulega poprawie dlatego, bo nie chce tego sam. Wiecie, jak radowałby się Chrystus, gdyby diabeł zechciał się poprawić! I człowiek nie ulega poprawie tylko w tym przypadku, jeśli nie chce tego sam.
- Geronda, tak co też – diabeł wie, że Bóg jest Miłością, wie, że On kocha go, i, pomimo tego, kontynuuje swoje?
- Jak nie wie! Ale czy jego hardość pozwala mu upokorzyć się? Oprócz tego, on jeszcze i przebiegły. Teraz on stara się zdobyć cały świat. „Jeśli będę miał więcej zwolenników, mówi on, – to, w końcu, Bóg będzie zmuszony zlitować się nad całym Swoim stworzeniem, i ja też będę objęty tym planem!” Tak on zakłada. Dlatego chce on przeciągnąć na swoją stronę jak można najwięcej ludzi. Widzicie, do czego on zmierza? „Po mojej, – mówi, – stronie tylu ludzi! Bóg będzie zmuszony okazać im miłosierdzie i mnie!” (On chce zbawić się) bez pokajania! A czyż nie to samo uczynił Judasz? On wiedział, że Chrystus uwolni umarłych z piekła. „Pójdę wiec ja do piekła przed Chrystusem, – powiedział Judasz, – żeby On uwolnił i mnie!” Widzisz, jaka przebiegłość? Zamiast tego, żeby poprosić Chrystusa o pomoc, on wsadził głowę w pętlę. I popatrzcie, miłosierdzie Boże pochyliło drzewo figowe, na którym on powiesił się, ale Judasz, (nie chcąc pozostać przy życiu), podciągnął pod siebie nogi, żeby nie dotykały ziemi. I wszystko to dlatego, żeby nie powiedzieć jednego-jedynego „wybacz”. Jakie to straszne! Tak i stojący na czele egoizmu diabeł nie mówi „zgrzeszyłem”, ale nieustannie walczy nad tym, żeby przeciągnąć na swoją stronę jak można najwięcej ludzi.
Od pokory diabeł rozsypuje się w proch
Pokora ma wielką moc. Od pokory diabeł rozsypuje się w proch. Ona – najsilniejszy szokujący cios w diabła. Tam, gdzie jest pokora, diabeł nie znajduje miejsca. A jeśli nie ma miejsca diabłu, w efekcie, nie ma i pokus. Pewnego razu pewien asceta zmusił tangałaszkę powiedzieć: „Święty Boże…” „Święty Boże, Święty Mocny, Święty Nieśmiertelny!” – wybębnił tangałaszka i na tym się zatrzymał, „zmiłuj się nad nami” nie mówił. – „Powidz, „zmiłuj się nad nami!” ” Ale gdzież tam! Gdyby on powiedział te słowa, to stałby się aniołem. Tangałaszka może powiedzieć wszystko, co chcesz, z wyjątkiem „zmiłuj się nad nami”, ponieważ do wypowiedzenia tych słów niezbędna jest pokora. W prośbie „zmiłuj się nad nami” jest pokora – i prosząca o wielkie miłosierdzie Boże dusza przyjmuje to, o co prosi.
Co byśmy nie robili, niezbędna jest pokora, miłość, szlachetność. Przecież to takie proste – my komplikujemy (nasze duchowe życie) sami. Utrudniajmy, na ile to możliwe, życie diabłu i ułatwiajmy życie człowiekowi. Skomplikowane dla diabła i łatwe dla człowieka miłość i pokora. Nawet słaby, chorobliwy, nie mający sił na ascezę człowiek może pokonać diabła pokorą. Człowiek może w ciągu minuty przemienić się w anioła albo w tangałaszkę. Jak? Pokorą albo hardością. Czyż dużo czasu trzeba było do tego, aby Jutrzenka przemienił się z anioła w diabła? Jego upadek nastał w ciągu kilku chwil. Najłatwiejsza droga do zbawienia – to miłość i pokora. Dlatego musimy zacząć od miłości i pokory, a dopiero potem przechodzić do pozostałego.
Módlcie się do Chrystusa o to, abyśmy zawsze radowali Go i martwili tangałaszkę, skoro tak mu podoba się piekielna męka i nie chce on pokajać się.
Diabeł rządzi próżnością
- Geronda, dlaczego diabła nazywają „światorządcą”? On co, naprawdę, rządzi światem?
- Tego jeszcze brakowało, żeby diabeł rządził światem! Powiedziawszy o diable „książę świata tego” (J.16,11), Chrystus miał na myśli nie to, że jest on światorządcą, ale to, że on rządzi próżnością, kłamstwem. Czyż to możliwe! Czyż Bóg dopuściłby diabła do rządzenia światem? Jednak ci, których serca oddane są próżności, świeckiemu, żyją pod władzą „światorządcy świata tego” (Ef.6,12). Oznacza to, że diabeł rządzi próżnością i tymi, którzy zniewoleni są próżności, światu. Przecież co znaczy słowo „świat”? Dekoracje, próżne bibeloty, trele-morele, czyż nie tak? (Znaczenie tego słowa w starogreckim języku: „1. ozdoba, strój, 2. porządek, 3. świat, wszechświat, 4. wszystko światowe i ziemskie”). Tak więc, pod władzą diabła jest ten, kto zniewolony jest próżnością. Serce zniewolone próżnym światem, utrzymuje duszę w stanie pozbawionym rozwijania się, a umysł – w zamroczeniu. I wtedy człowiek tylko wydaje się być człowiekiem, a w istocie jest duchowym wcześniakiem, niedonoskiem.
Pomysł mówi mi, że największy wróg naszej duszy, wróg większy, nawet niż diabeł, to duch tego świata. On słodko urzeka, zniewala nas i na zawsze zostawia nas z goryczą. Podczas gdybyśmy zobaczyli samego diabła, to ogarnęłoby nas przerażenie, bylibyśmy zmuszeni uciec się do Boga i bez wątpienia poszlibyśmy do raju. W naszych czasach w świat weszło wiele świeckiego, wiele ducha świata tego. To „świeckie” zniszczy świat. Przyjąwszy w siebie świat ten, (stawszy się wewnętrznie „świeckim”), ludzie wypędzili z siebie Chrystusa.
- Geronda, dlaczego więc my nie rozumiemy, jak wiele zła przynosi duch świata, i zachwycamy się nim (jesteśmy porwani przez niego)?
- Ponieważ duch świata przenika w nasze życie powoli-stopniowo. Jak jeż do zająca do domku wchodził: najpierw poprosił on zająca o pozwolenie wsadzić do jego domku swoją głowę, żeby nie mokła ona na deszczu. Potem wsadził do domku jedną łapkę, potem drugą i, w końcu, cały wcisnął się do środka i swoimi igłami wypchnął zająca z jego domu. Tak i świeckie mędrkowanie oszukuje nas drobnymi ustępstwami i powoli-stopniowo przejmuje władzę nad nami. Zło idzie do przodu powoli. Gdyby ono posuwało się do przodu gwałtownymi skokami, to nie dalibyśmy się oszukać. Kiedy (psotnicy) parzą żabę, to leją na nią wrzątek po kropelce. Gdyby wylać na żabę cały wrzątek na raz, to ona podskakuje i ucieka. Jeśli zaś troszkę polać na nią wrzątkiem, to najpierw ona otrząśnie go, a potem uspokoi się. Jeśli kontynuować lać po troszkę, to na początku ona znów będzie go trochę otrząsać, ale stopniowo oparzy się i nie zauważy jak. „Więc cóż ty, żabko! Jeśli chlusnęli na ciebie wrzątkiem, podskakuj i uciekaj! Nie, nie ucieka. Nadyma się, nadyma się, a potem parzy się. Tak samo postępuje i diabeł – on „polewa nas wrzątkiem” po kropelce, a w ostatecznym efekcie, i nie zauważywszy jak, zostajemy „ugotowani” (Starec podaje ten przykład po to, aby pokazać, jak łatwo my przyjmujemy zło czy grzech, jeśli one wchodzą w nasze życie stopniowo, krok po kroku. Gdyby zło czy grzech wtargnęło się do naszego życia ostro, to my przeciwstawilibyśmy się im, podczas gdy stopniowo ulegając złu, przyzwyczajamy się do niego i w końcu całkowicie stajemy się jego niewolnikami).
Pierwszeństwo (nasz wybór) powinno być oddane pięknu duszy
Dusza, którą wzruszają piękna materialnego świata, potwierdza, że żyje w niej próżny świat. Dlatego nie zachwyca się ona Stwórcą – a stworzeniem, nie Bogiem – a gliną. To, że ta glina jest czysta i nie ma grzesznego brudu, nie ma znaczenia. Zniewalając się ziemskim pięknościom, które, choć bezgrzeszne, nie przestają, jednak, być próżnymi, serce odczuwa chwilową radość – radość, pozbawioną boskiej pociechy, wewnętrznego uskrzydlenia z duchowym triumfowaniem. Kiedy zaś człowiek kocha duchowe piękno, to napełnia się i dobrzeje, pięknieje jego dusza.
Gdyby człowiek, i zwłaszcza mnich, znał brak swego wewnętrznego piękna (wewnętrzną brzydotę), to nie uganiałby się za pięknościami zewnętrznymi. Dusza tak zapaćkana, tak zabrudzona, a my będziemy troszczyć się, na przykład, o ubrania? Ubrania pierzemy, prasujemy, i z zewnątrz jesteśmy czyści, ale jacy jesteśmy wewnątrz – o to lepiej i nie pytać. Dlatego, zwróciwszy uwagę na swoją wewnętrzną duchową nieczystość, człowiek nie będzie tracić czasu na to, aby skrupulatnie czyścić swoje ubranie do ostatniej plamki – przecież to ubranie jest tysiąc razy czyściejsze od duszy. Ale, nie zwracając uwagi na zgromadzone w nim duchowe śmieci, człowiek dokładnie stara się usunąć ze swego ubrania nawet najmniejszą plamkę. Całą troskę trzeba skierować na czystość duchową, na wewnętrzne, a nie zewnętrzne piękno. Pierwszeństwo (nasz wybór) powinno być oddane nie próżnym pięknościom, a pięknu duszy, duchowemu pięknu. Przecież i Pan nasz powiedział, że ile warta jest jedna dusza, nie wart jest cały świat (Mt.16,26).
Świeckie pragnienia, życzenia
Tych, którzy nie kiełznają swego serca, dążącego do takich materialnych pragnień, bez których można się obejść (o cielesnych pożądliwościach nie ma nawet mowy), tych, którzy nie skupią swego umysłu w sercu, aby wraz z duszą oddać je Bogu, oczekuje wielokrotne nieszczęście.
- Geronda, pragnąć czegoś zawsze jest złem?
- Nie, samo w sobie serdeczne pragnienie nie jest złe. Ale rzeczy, niech nawet i nie grzeszne, zniewalając cząstkę mego serca, umniejszają moją miłość do Chrystusa. I takie bezgrzeszne chcenie też staje się złym, bo przez nie wróg przeszkadza mojej miłości do Chrystusa. Jeśli ja pragnę otrzymać coś pożytecznego, na przykład, książkę, i to pożyteczne zniewala cząstkę mego serca, to takie pragnienie jest niedobre. Dlaczego książka powinna zniewolić część mego serca? Co lepsze – chcieć książkę czy pragnąć Chrystusa? Jakiekolwiek życzenie człowieka – jak dobrym by się nie wydawało, – (mimo wszystko) jest niższe, niż pragnąć Chrystusa czy Przenajświętszej Bogarodzicy. Czyż może Bóg nie oddać mi całego Siebie, jeśli ja oddam Mu swoje serce? Bóg poszukuje serca człowieka. „Synu Mój, oddaj serce twoje dla Mnie (Prz.23,26). I jeśli człowiek odda Mu swoje serce, to potem Bóg daje mu to, co lubi jego serce, oby tylko nie zaszkodziło mu to. Serce nie trwoni siebie na próżno tylko wtedy, kiedy ono oddaje się Chrystusowi. I tylko w Chrystusie człowiek w tym życiu znajduje powrót boskiej miłości, a w innym życiu, wiecznym – boską radość.
Powinniśmy unikać światowych rzeczy, aby nie zniewoliły one naszego serca. Korzystajmy z rzeczy prostych, takich, które by tylko zaspakajały nasze potrzeby. Jednak zatroszczmy się o to, aby wykorzystywane przez nas rzeczy były pewne. Pragnąc korzystać z jakiejś pięknej rzeczy, oddaję temu pięknu całe swoje serce. Potem w sercu nie zostaje miejsca dla Boga. Na przykład, przechodząc obok jakiegoś domu, widzisz rozkoszne dekoracje, marmur, wykończenie, zachwycasz się kamieniami i cegłami i zostawiasz wśród tego wszystkiego swoje serce. Albo widzisz w sklepie piękną oprawkę okularów, i chcesz ją kupić. Jeśli jej nie kupisz, to zostawisz swoje serce w tym sklepie. Jeśli zaś kupisz i będziesz nosić, to twoje serce będzie wstawione do tej oprawy i przyklejone do niej. Wyjątkowo łatwo wpadają na tę wędkę kobiety. Kobiet, które nie trwonią swego serca na próżne drobiazgi, jest niewiele. Chcę powiedzieć, że diabeł rozkrada ich bogate serca przy pomocy wszystkiego światowego, kolorowego, błyszczącego. Jeśli kobiecie potrzebny jest talerz, to ona będzie starać się znaleźć talerz z kwiatkami. Można by pomyśleć, że w talerzu bez kwiatków skiśnie jej pitraszenie! A niektóre duchowe kobiety dają złapać się na poważnych rysunkach – dwugłowych (bizantyjskich) orłach i temu podobnych. A potem pytają: „Dlaczego jesteśmy niewrażliwe na duchowe sprawy?” Jakże ty dojdziesz do wrażliwości, jeśli twoje serce rozpylone jest po szafeczkach i talerzykach? U ciebie nie ma serca – jest tylko kawałek mięsa – mięsień sercowy, który tyka w twojej klatce piersiowej jak zegar. A takiej mechanicznej pracy serca wystarcza tylko do tego, żeby przestawiać nogi. Ponieważ trochę serca odchodzi do jednego, trochę do drugiego, i dla Chrystusa nic nie zostaje.
- Geronda, to znaczy, że grzeszne są nawet tak proste pragnienia?
- Te pragnienia, jak niegrzeszne by nie były, są jeszcze gorsze niż pragnienia grzeszne. Przecież grzeszna pożądliwość, kiedyś będzie odczuwalna przez człowieka jako grzech – z czasem on zacznie doświadczać wyrzutów sumienia i dołoży starań, żeby się poprawić. On pokaja się, powie: „Zgrzeszyłem, Boże mój”. Podczas gdy „dobre” pragnienia, przeciwnie, nie niepokoją go, człowiek uważa, że u niego wszystko jest w porządku. „Ja, – mówi, – kocham wszystko dobre, wszystko piękne. Przecież i Bóg też stworzył wszystko pięknym.” Tak, to prawda, ale miłość takiego człowieka skierowana jest nie ku Stwórcy, a ku stworzeniu. Dlatego dobrze, jeśli odcinamy swoje pragnienia. Kiedy człowiek przykłada jakiś wysiłek ze względu na Chrystusa, poświęca to, co kocha, – jak dobre by to nie było, – i robi to, czego nie kocha, to Bóg daje mu większy spokój. Do czasu, póki serce oczyści się, ono ma światowe pragnienia, i one je radują. Jednak, oczyściwszy się, martwi się od świeckich pragnień, czuje wstręt do nich. I wtedy serce raduje się z duchowego. W ten sposób, brzydząc się światowymi pragnieniami, serce staje się czystym. Nie poczuwszy wstrętu do tych pragnień, serce daje się im porwać. Ale widzisz jak wychodzi: my nie chcemy nawet troszkę skrępować naszego starego człowieka, a chcemy spełnić jego pożądania. Jak więc po tym staniemy się naśladowcami Chrystusa?
- Geronda, jeśli mi trudno jest odciąć jakieś pragnienie, to czy trzeba upierać się w walce?
- Tak. Jeśli nawet twoje serce doświadcza zmartwienia z tego powodu, że ty nie idziesz u niego na smyczy i nie robisz tego, co ono kocha, – nie trzeba go się słuchać, ponieważ, posłuchawszy się jego, odczujesz na początku światową radość, a potem – światowy niepokój. Jeśli zaś ty nie słuchasz się swego serca i ono smuci się tym, że nie poszedłeś na jego smyczy, a ty radujesz się z tego, to przychodzi boska Łaska. A zdobycie boskiej Łaski i jest naszym zadaniem. To znaczy dla zdobycia bożej Łaski powinny być odcięte pragnienia – nawet dobre, powinna być odcięta własna wola. Wtedy człowiek pokornieje. A kiedy on spokornieje – przychodzi boża Łaska. Ochłodziwszy się do światowego, serce uraduje się duchowo. Trzeba, na ile to możliwe, nauczyć się unikać światowego pocieszenia, zajmować się wewnętrznym duchowym działaniem dla zdobycia boskiego pocieszenia.
Świeckie radości – to radości materialne
- Geronda, ludzie świata często mówią, że, mając wszystkie dobra, oni odczuwają jakąś pustkę.
- Prawdziwą, czystą radość można znaleźć w pobliżu Chrystusa. Zjednoczywszy się z Nim w modlitwie, zobaczysz swoją duszę napełnioną. Ludzie świata tego szukają radości w rozkoszach. Niektórzy ludzie duchowni szukają radości w teologicznych debatach, rozmowach i tym podobnym. Ale kiedy ich teologiczne rozmowy kończą się, oni zostają z pustką i zadają sobie pytanie, co mają robić dalej. Czym by nie było to, czym oni zajmują się – grzesznym czy neutralnym, – rezultat jest ten sam. Już lepiej poszliby wtedy pospać, aby rano pójść do pracy ze świeżą głową.
Duchowa radość nie przychodzi do tego, kto wypełnia światowe rządze swego serca. Takiego człowieka nawiedza niepokój. Duchowi ludzie odczuwają trwogę od światowych radości. Światowa radość nie jest trwała, nie jest prawdziwa. To przemijająca, chwilowa radość – radość materialna, nie duchowa. Świeckie radości nie „napełniają” człowieczej duszy, a jedynie zaśmiecają ją. Odczuwszy duchową radość, nie zechcemy radości materialnej. „Będę nasycać się obrazem Twoim.” (Ps.16,15). Światowa radość nie przywraca, lecz odbiera siły człowiekowi duchowemu. Posadź człowieka duchowego w światowych apartamentach – on tam nie odpocznie. A i człowiek świecki: jemu będzie tylko wydawać się, że on odpoczywa, a w rzeczywistości będzie się męczyć. Zewnętrznie będzie radować się, ale wewnętrznego zadowolenia to mu nie przyniesie i będzie on cierpiał.
- Geronda, wśród światowych porządków trudno jest oddychać!
- Ludziom trudno oddychać, ale przecież oni sami tej ciasnoty chcą! Jak żaba – przecież ona sama skacze do paszczy węża. Wąż czyha w pobliżu stawu i, bez przerwy, patrzy na żabę. Zapatrzywszy się w węża straciwszy kontrolę nad sobą, żaba, jak zaczarowana, biegnie rechocząc do jego paszczy. Wąż zatruwa ją jadem, aby nie stawiała oporu. Tu żaba piszczy, ale jeśli nawet przyjść jej z pomocą i przepędzić węża, żaba i tak zdechnie, ponieważ została już zatruta.
- Geronda, dlaczego ludzie cieszą się z ziemskich rzeczy?
- Dzisiejsi ludzie nie myślą o wieczności. Samolubstwo pomaga im zapomnieć o tym, że stracą wszystko. Oni nie uświadomili sobie jeszcze najgłębszego sensu życia, nie odczuli innych, niebiańskich radości. Serce tych ludzi nie dąży radośnie do czegoś wyższego. Na przykład, dajesz człowiekowi dynię. „Jaka cudowna dynia!” – mówi on. Dajesz mu ananasa. ”Ależ i łuska przy tych ananasach!” – mówi on i wyrzuca ananasa, bo nigdy go nie próbował. Albo powiedz kretowi: „Jak przepiękne jest słońce!” – on znów zakopie się w ziemię. Ci, których zadawala materialny świat, są jak głupie pisklęta, które siedzą w jajku bezdźwięcznie, nie próbują przebić skorupki, wyleźć i pocieszyć się słoneczkiem – niebiańskim lotem do rajskiego życia, – ale, siedząc bez ruchu, umierają wewnątrz skorupki jajka.
Świecki duch w duchowym życiu
- Geronda, Czasem mówicie, że taki-to człowiek patrzy przez europejską lupę, a nie z pomocą wschodniego ducha. Co chcecie przez to powiedzieć?
- Ja chcę powiedzieć, że on patrzy europejskim okiem, europejską logiką, bez wiary, po-człowieczemu.
- A czym jest wschodni duch?
- „Wschód wschodów i będący w ciemności i cieniu!” (Nawiedził nas z góry, Zbawiciel nasz Wschód Wschodów, i my będąc w ciemności i cieniu zyskaliśmy Prawdę, bowiem od Dziewicy narodził się Pan.” Swietilen po 9 pieśni na Boże Narodzenie).
- To znaczy?
- Mówiąc, że ktoś uchwycił wschodni duch i zostawił ducha europejskiego, chcę powiedzieć, że, zostawiwszy logikę, racjonalizm, człowiek uchwycił prostotę, głęboką czcigodność, bogobojność. Przecież prostota, głęboka czcigodność i bogobojność – są właśnie duchem prawosławnym, w którym przebywa Chrystus. Dzisiaj duchowym ludziom często brakuje prostoty – tej świętej prostoty, która przywraca siły duszy. Nie wyrzekłszy się ducha światowego, nie zacząwszy zachowywać się prosto, to znaczy, nie myśląc, jak na ciebie popatrzą czy co o tobie powiedzą inni, człowiek nie wchodzi w spokrewnienie z Bogiem, ze świętymi. Do tego aby wstąpić w takie spokrewnienie, konieczni trzeba zacząć żyć w duchowej przestrzeni. Czym z większą prostotą zachowuje się człowiek – zwłaszcza w monastycznej wspólnocie – tym jest gładszy, „bardziej doszlifowany” on staje się, ponieważ ścierają się wypukłości (występki) namiętności. Jeśli zaś nie jest tak, to on stara się sfabrykować z siebie człowieka fałszywego. Tak więc, dlatego, aby upodobnić się do aniołów, postarajmy się zrzucić z siebie kostiumy światowego karnawału.
Wiecie, czym odróżniają się ludzie światowi od ludzi duchowych? Ludzie światowi troszczą się o to, aby czyste było ich podwórko. Ich nie interesuje, czy ich dom zaśmiecony jest wewnątrz. Oni czyszczą podwórko i zmiatają śmieci do wnętrza domu. „Ludzie, – mówią, – widzą podwórko, wnętrza domu oni nie widzą”. To znaczy, niech będę zaśmiecony wewnątrz, ale nie na zewnątrz. Oni chcą, żeby inni ich podziwiali. Ludzie zaś duchowi troszczą się o to, aby ich dom był czysty wewnątrz. Ich nie niepokoi, co powiedzą o nich ludzie, ponieważ Chrystus mieszka w domu – w sercu, a nie na podwórku.
Jednak zdarza się, że i duchowi ludzie zachowują się na pokaz, po-świeckiemu, i, powiedzmy ściślej, w sposób faryzejski. Tacy ludzie myślą nie o tym, jak trafić do raju, do Boga, ale o tym, jak w tym życiu wyglądać dobrze. Oni pozbawiają siebie wszelkich duchowych radości, podczas gdy mogliby oni przeżywać rajski stan już tu. I, w ten sposób, pozostają oni ludźmi z prochu. Oni starają się prowadzić duchowe życie według świeckich zwyczajów. Jednak wewnątrz są oni puści – Boga w nich nie ma.
Niestety, duch świata tego wykazał silny wpływ nawet na ludzi duchowych. A jeśli ludzie duchowi działają i myślą po światowemu, to co zostaje robić i myśleć ludziom świeckim? Kiedy poprosiłem pewnych ludzi o pomoc młodym narkomanom, to oni odpowiedzieli mi: „Jeśli my założymy schronisko dla narkomanów, to nikt na to nie zechce składać darowizn. Dlatego lepiej urządzimy dom opieki dla starych”. Ja nie mówię, że dom opieki dla starych nie jest potrzebny – potrzebny i to jeszcze jak. Ale jeśli wyjdziemy z takich przesłanek, to nasza dobroczynność zakończy się porażką. Ludzie nie rozumieją tego, że światowy sukces – to duchowe niepowodzenie.
Świecki duch w monastycyzmie
- Geronda, wielu mówi nam: „Wy tu jak w raju żyjecie”.
- Módlcie się, aby nie zostać bez drugiego raju. Ja cieszyłbym się, gdyby na ludzi świeckich wywoływał wrażenie wasz duchowy rozwój, ale wy same – właśnie z powodu tego samego rozwoju – nie widziałybyście tego wrażenia, które wywieracie na innych, nie starałybyście się wywierać żadnego wrażenia, aby było ono wewnętrzne i naturalne, wynikało samo z siebie. Postarajcie się nie zatracić siebie w bezużytecznym – inaczej utracicie Chrystusa. Starajcie się, aby wasze sumienie stawało się jak można bardziej mnisie. Żyjcie duchowo, jak mniszki. Nie zapominajcie o Chrystusie, aby i On pamiętał o was. Mój cel nie polega na tym, aby sprawiać wam przykrość, ale na tym, aby pomagać wam, wzmacniać was. Świecki duch, przenikając w monastycyzm, zasmuca samego Chrystusa. Postarajcie się rozpoznać tego obcego ducha i wyganiajcie go precz.
Niestety, duch świata tego przeniknął ze świata do wielu monasterów. Przyczyna tego jest w tym, że w naszych czasach niektórzy duchowi opiekunowie (mentorzy) ukierunkowują bieg życia monastycznego według świeckiego nurtu, i do błogosławionego patrystycznego ducha dusze mnichów nie płyną. Ja widzę, że dzisiaj w monasterach panuje duch, przeciwny patrystycznemu. Dobrego, patrystycznego mnisi nie przyjmują. To znaczy oni nie żyją duchowo. Działając w imię posłuszeństwa i odcięcia swojej woli, oni zrównują duchowe wyżyny z ziemią i zajmują się świecką samowolą. Żyjąc tak, oni nie osiągają sukcesów, ponieważ razem z nimi w monasterze „trudzi się ascetycznie” kusiciel, świecki duch. My nie mamy prawa interpretować przykazań Bożych, jak nam wygodnie. My nie mamy prawa przedstawiać monastycyzmu tak, jak chcemy. Uznawać swoje słabości i pokornie prosić o miłosierdzie Boże – sprawa całkiem inna. Największe zło, moim zdaniem, polega na tym, że niektórzy uważają ten świecki duch za postęp. Należałoby uświadomić sobie ten duch jako upadek i zwymiotować go z siebie, aby oczyścić się duchowo. I wtedy od razu już przyjdzie Duch Święty, który oświeca, uświęca, obwieszcza i umacnia dusze.
A są i tacy mnisi, którzy mówią: „My powinniśmy wykazać naszą kulturę”. Jaką kulturę? Świecką? Byłoby naturalnym, gdybyśmy, jako mnisi, wykazywali naszą duchową kulturę, duchowy rozwój. Jaki duchowy rozwój? A oto jaki: nie starać się wyprzedzić ludzi świeckich w rozwoju świeckim, przecież ten świecki rozwój męczy nawet ich, nie mówiąc już o mnichach. Nasza duchowa prędkość powinna być tak wysoka, aby i ludzie świata tego porywali się w ślad za nami. Jeśli my, mnisi, czynimy to samo, co jakiś wysoko duchowy świecki, to ludziom świeckim to znów nie jest na korzyść, ponieważ przykład wysoko duchowego świeckiego oni mają i bez nas. Nasze życie powinno być wyższe, niż życie duchowych świata. Mnich nie powinien stawiać sobie za cel pokazanie innym jakiegoś świeckiego rozwoju. To przynosi monastycyzmowi obrazę. Mnich, myślący po świeckiemu, pokazuje, że on zbłądził z drogi – on wyszedł na nią ze względu na Chrystusa, ale jego dusza dąży do świata. Drogą świeckiego rozwoju, którą uważa się za postęp, monastycyzm dochodzi do duchowego rozkładu (upadku, demoralizacji).
Z monastycyzmu znika bardzo wiele, podobnie, jak ze świata znika szacunek, czcigodność i nazywają ich tymi, którzy przeżyli swój wiek (są przestarzali). Dlatego boli mnie tak bardzo, że choćby krzykiem krzycz. Chce mi się odejść gdzieś jak najdalej (żeby nie widzieć tego wszystkiego). Ten, kto nie przeżył nic wyższego, nie przejmuje się zbytnio swoim duchowym życiem, w którym urządza on wszystko według własnego typikonu (schematu, zasady). Ale wiecie, jaką męką jest żyć według takiego typikonu człowiekowi, który skosztował czegoś wyższego? Gdyby Chrystus uczynił mnie godnym żyć tak, jak ja chcę, – po mnisiemu i –umrzeć młodym, to uważałbym to za śmierć w boju, na pierwszej linii frontu. Teraz taki czas, że umrzeć, pójść na wyznanie, złożyć ofiarę warto tylko dlatego, aby nie bluźniono na Świętych Ojców.
My ciągle czytamy i czytamy o priepodobnych ojcach, ale nawet troszkę nie zastanawiamy się nad tym, gdzie i jak oni żyli. Pan powiedział: „Lisy maja nory,… a Syn Człowieczy nie ma gdzie głowy skłonić” (Mt.8,20 i Łk.9,58). To wstrząsa. Priepodobni ojcowie starali się żyć w pieczarach i być podobnymi do Chrystusa. Oni odczuwali radość Chrystusową, ponieważ naśladowali Go we wszystkim. Interesowało ich tylko to. Święci Ojcowie przemienili pustynię w duchowe miasto, a my dzisiaj przemieniamy ją w świeckie miasto.
Cerkiew Chrystusowa ucieka na pustynię, aby się zbawić (Ap.12,6), a my przemieniamy pustynię w światowe miasto. A ludzie skuszą się tym, zostaną bez pomocy i potem nie będą mieli za co się uchwycić. Właśnie to wielkie niebezpieczeństwo widzę w przeżywanych teraz przez nas trudnych latach. Pomimo tego, że dzisiaj należałoby nam żyć bardziej po mnisiemu, aby mieć boskie siły, my, ku nieszczęściu, ulegamy wpływom światowego ducha, on zmienia nas w gorszą stronę, i stajemy się bezsilni. To znaczy my sami wypędzamy z siebie swego ducha i stajemy się martwym ciałem.
Mnisi, którzy żyją w stanie mnisim zewnętrznie, dzisiaj są. Oni nie palą, nie popełniają grzechów cielesnych, czytają Dobrotolubije (Filokalia), sypią cytatami ze Świętych Ojców. W świecie te z dzieci, które nie kłamały, ocieniały siebie znakiem krzyża, chodziły do Cerkwi, a gdy dorastały były nieco uważniejsze w sprawach moralnych, uważały, że tego wystarczy. Dokładnie takim życiem żyją w niektórych monasterach, i to przyciąga tam świeckich. Ale, zapoznawszy się z takimi mnichami bliżej, świeccy widzą, że oni niczym nie odróżniają się od ludzi świata tego, gdyż zachowują oni całego światowego ducha. A gdyby oni palili, czytali gazety, rozmawiali o polityce, to świeccy, w skrajnej mierze, unikaliby ich, jako ludzi świata tego, i monastycyzm nie ucierpiałby.
Czym duchowo osłabiony mnich może poruszyć serce świeckiego człowieka? Jeśli zostawić spirytus w otwartej butelce, to on wywietrzeje, straci całą swoją moc, nie będzie mógł ani zabijać zarazków, ani palić się. A jeśli napełnić takim wywietrzałym spirytusem lampkę spirytusową, to on w dodatku zniszczy i knot. Tak i mnich: będąc nieuważnym, on odpędza od siebie Łaskę Bożą i potem ma już tylko schimę – wygląd mnicha. On podobny jest do wywietrzałego spirytusu i nie może „przypalić” diabła. Przecież „światłem mnichów są aniołowie, a światłem ludzi mnisi!” („Światłem mnichów są Aniołowie, s światłem dla wszystkich ludzi mnisie życie; i dlatego niech trudzą się w ascezie mnisi, aby być dobrym przykładem we wszystkim, dla nikogo zaś w niczym zgorszenia nie dając ani uczynkiem, ani słowem (2Kor.6,3). Jeśli zaś światło to jest ciemnością, to ciemność ta, czyli będący w świecie o ileż bardziej ciemni się stają.”). Ale „wywietrzali” mnisi przestają być światłem. Wiecie, jak burzycielskie jest światowe mędrkowanie! Jeśli z monastycyzmu odchodzi jego duchowa siła, to nic już w nim ni zostaje. Przecież „jeśli sól straci moc”, to ona nie nadaje się nawet na nawóz. Pomyje, śmieci stają się próchnicą, ale nie sól. Jeśli „użyźnić” solą roślinę, to ona ją spali. W czasach, które my przeżywamy, monastycyzmu powinien jaskrawie świecić. Całej tej zgniliźnie i rozkładowi potrzebna jest sól. Jeśli w monasterach nie będzie światowego mędrkowania, jeśli ich stan będzie duchowy, to stanie się to ich największą ofiarą dla społeczeństwa. Oni nie będą musieli ani mówić, ani czynić coś jeszcze, ponieważ będą mówić swoim życiem. Dzisiaj świat potrzebuje właśnie tego.
A popatrzcie na katolików – do czego oni doszli! Pamiętam, jak wiele lat temu, kiedy byłem w monasterze Stomion w Konicy, ktoś przyniósł mi kawałek gazety, gdzie było napisane: „Trzystu katolickich mnichów wyraziło protest – najpierw w związku z tym, że nie dopuszczono ich do obejrzenia filmu artystycznego w kinie, a potem drugi protest – dlaczego ich odzież nie do kolan, a do kostek.” Przeczytawszy to, byłem tak oburzony, że nawet powiedziałem: „Więc w końcu, dlaczego wy zostaliście mnichami?” A na końcu artykułu było napisane, że oni zrzucili sutanny, powrócili do świata. Ale z takim sposobem myślenia oni wrócili do niego jeszcze wcześniej. A innym razem zdarzyło mi się zobaczyć katolicką mniszkę, która zajmowała się jakoby pracą misyjną i była, – jakby to wyrazić, – no tak samo, jak niektóre bardzo świeckie panienki. Absolutnie żadnej różnicy! Tak nie pozwólmy więc i my temu europejskiemu duchowi wprowadzić się w nas, abyśmy i my nie doszli do czegoś takiego.
- Geronda, odrzucenie światowej mądrości wydaje mi się trudną sprawą.
- To nie jest trudne, ale tylko konieczna jest czujność. Ciągle myśl o tym, co mówił Arsienij Wielki: „Ze względu na co odszedłeś ty ze świata?..” (Patrz: Pamiętne opowieści o ascezie Świętych i Błażennych Ojców. Swiato-Troice-Siergijewa Ławra. 1993, s. 27). My zapominamy, ze względu na co przyszliśmy do monasteru. Chudo-biednie, ale wszyscy zaczynają dobrze, tylko oto nie wszyscy dobrze kończą, ponieważ zapominają, dlaczego odchodzą do monasteru.
- Geronda, powiedzieliście, że duch świata tego przenika do monastycyzmu, i zacierają się jego duchowe kryteria. Czy utrzyma się prawdziwy duch monastycyzmu?
- Ta niepogoda nadeszła, ale Bóg nas nie opuści.
- Geronda, a mi di głowy przyszła taka myśl: „Czy są jeszcze mnisie bractwa duchowego kierunku?”
- Tego jeszcze brakowało, żeby takich bractw nie było! Wtedy Matka Boża pod konwojem wysłałaby całą naszą „brać” w miejsca nie tak odległe!... Są mnisi, żyjący bardzo duchowo, bez hałasu. Takie dusze są w każdym monasterze, w każdej diecezji. To właśnie te rzadkie dusze skłaniają Boga do miłosierdzia, i dlatego On znosi, toleruje nas.
Świecki duch – to choroba.
Najważniejsze dzisiaj – nie dostosowywać się do tego świeckiego ducha. Takie niedostosowanie się – świadectwo o Chrystusie. Postaramy się, na ile możliwe, nie pozwolić temu nurtowi porwać, unieść nas tym światowym strumieniem. Mądra ryba na haczyk nie trafia. Widzi przynętę, rozumie, co to takiego, uchodzi z tego miejsca i pozostaje niezłapana. A druga ryba widzi przynętę, śpieszy ją połknąć i łapie się na haczyk. Tak i świat – ma on przynętę, i łapie na nią ludzi. Ludzie pasjonują się, dają się uwieść światowym duchem i dlatego trafiają w jego sieci.
Światowa mądrość (mędrkowanie) to choroba. Jak człowiek stara się nie zarazić się jakąś chorobą, tak powinien starać się nie zarazić się i światową mądrością, mędrkowaniem – w żadnej jego formie. Dlatego żeby duchowo rozwijać się i być zdrowym, dla tego, żaby radować się po anielsku, człowiek nie powinien mieć nic wspólnego z duchem światowego rozwoju.
Niesprawiedliwość sprowadza, zbiera gniew Boży.
Jeśli u człowieka jest błogosławieństwo Boże, to wielka to rzecz. To prawdziwe bogactwo! To, co błogosławione, – trwa i nie ulega zniszczeniu. To, co nie ma błogosławieństwa, nie może utrzymać się. Niesprawiedliwość – wielki grzech. Wszystkie grzechy mają okoliczności łagodzące winę, ale nie niesprawiedliwość – ona sprowadza (gromadzi) gniew Boży. Jakie to straszne! Ci, którzy niesprawiedliwie postępują z innymi, ściągają ogień na swoją głowę. Ludzie popełniają jakąś niesprawiedliwość, i oto umierają ich bliscy, ale oni nie mogą zrozumieć przyczyny tego. Ale jak mogą osiągać sukcesy ludzie, dopuszczający się tylu niesprawiedliwości? Popełniając je, oni dają diabłu prawa nad sobą, i potem u nich zaczynają się nieszczęścia, choroby, pozostałe niepowodzenia… I (nie pojmując duchowych przyczyn tych problemów), oni proszą ciebie o modlitwę, żeby wyzdrowieć.
Większość nieszczęść wynika z niesprawiedliwości. Na przykład, jeśli przez niesprawiedliwość ludzie zdobywają sobie bogactwo, to kilka lat jak ser w maśle tarzają się (żyją w dostatku), ale potem tracą wszystko niesprawiedliwie zgromadzone na lekarzy. Przecież w psalmie jak napisano: „Małe u sprawiedliwego – lepsze jest od bogactwa wielu niegodziwców” (Ps.36,16). „Złe wzbogacenie – tylko wiatru gromadzenie” – mówi przysłowie. Wszystko gromadzone poprzez nieprawdę, odchodzi, rozlatuje się w wietrze. Choroby, bankructwa, inne nieszczęścia, następujące jako wypróbowania od Boga, zdarzają się rzadko i dotyczą bardzo niewielu osób. Tacy ludzie będą mieć od Boga czystą nagrodę, i zazwyczaj stają się oni potem bogatsi, jak Hiob. A poza tym, ciała wielu zmarłych pozostają w ziemi nierozłożone właśnie z tej przyczyny – za życia ci ludzie dopuścili się jakiejś niesprawiedliwości (Na Świętej Górze Atos i w ogóle w Grecji szczątki zmarłych po 3-4 latach po śmierci są wyjmowane z mogiły, obmywane i składane w specjalnych grobowcach. Jeśli ciało zmarłego nie rozłożyło się, to je znów zakopują do mogiły i nasilają modlitwę o spokój duszy zmarłego.)
Nieprawy człowiek doświadcza cierpień.
Człowiek nieprawy, a i w ogóle – każdy, który w czymś zawinił wobec innych i nie poprosił o przebaczenie, – jest dręczony przez wyrzuty sumienia, a oprócz tego – niepokojem (wzburzeniem) tego człowieka, którego on skrzywdził. Przecież jeśli ten, z kim postąpił niesprawiedliwie, nie wybaczy swemu krzywdzicielowi i będzie narzekać na niego, to ostatni zacznie doświadczać silnego dręczenia, cierpienia. On nie będzie mógł zasnąć, będzie się czuł, jakby rzucały go sztormowe fale. Umysł nie może pojąć – jak on odczuwa niepokój człowieka, którego skrzywdził! Kiedy jeden człowiek kocha drugiego i – w pozytywnym sensie tego słowa – myśli o nim, to drugi odczuwa tę miłość. W przypadku z krzywdzicielem dzieje się coś podobnego. O, wtedy niepokój skrzywdzonego wywraca mu duszę! Nawet jeśli jest on gdzieś daleko – choćby i w Australii, choćby i w Johannesburgu – jeśli czyjaś dusza jest zaniepokojona i wzburzona z jego winy, to on nie znajduje sobie spokoju.
- A jeśli on jest nieczuły, niewrażliwy?
- Myślisz, niewrażliwi ludzie nie doświadczają cierpienia? Doświadczają, tylko oni odwracają uwagę rozrywkami, żeby zapomnieć. Może być też i tak: niesłusznie skrzywdzony wybaczy winnemu, ale w jego sercu zostało jeszcze trochę oburzenia. Wtedy i on sam w pewnym stopniu cierpi, ale winowajca jego niepokoju – cierpi bardzo mocno. Jednak, jeśli ten, kto jest winien, poprosi o przebaczenie i niesprawiedliwie skrzywdzony nie wybaczy mu, to cierpieć zaczyna on sam. Nie ma płomienia, który pali mocniej, niż wewnętrzne palenie duszy, spowodowane wyrzutami sumienia. Sumienie takiego człowieka jeszcze w tym życiu męczy się, gryzie je nieustannie wewnętrzny robak. Nie ma jednak wątpliwości, że w innym, wiecznym życiu „robak niezasypiający” będzie gryzł jego sumienie jeszcze silniej – jeśli w tym życiu człowiek nie pokaja się i nie zwróci swoim bliźnim tego, co niesprawiedliwi on im zabrał – choćby swoją dobrą wolą, jeżeli w inny sposób tego uczynić już nie można.
Pamiętam pewnego adwokata, który uczynił ludziom wiele niesprawiedliwości. Jak bardzo on męczył się pod koniec swego życia! W rejonie, gdzie znajdowała się jego adwokacja kancelaria, było wielu hodowców zwierząt, i dlatego było wiele przypadków zniszczenia przez było zasiewów i łąk. Winni zniszczenia pastuchowie zwracali się o pomoc do tego prawnika, i ten, przy pomocy przebiegłości, tak obracał sprawę, że przekonywał o ich niewinności i agronoma, i sędziego pokoju, a nieszczęśliwi rolnicy nie tylko nie znajdywali sprawiedliwości, ale jeszcze dostawali nieprzyjemności na swoją głowę. Tego adwokata wszyscy znali jako obłuszczonego, i nikt z uczciwych ludzi nawet do niego się nie zbliżał. I oto posłuchajcie, co poradził pewnemu duchowo wrażliwemu pastuchowi, żyjący w tych stronach, jego ojciec duchowy.
Ten pastuch miał niewielkie stado owiec i psa. Pewnego razu suka oszczeniła się, i pastuch rozdał wszystkie szczenięta.
W tych samych dniach zaginęła jedna owca, zostawiwszy ssące jagniątko. Jagniątko, nie znajdując matki, biegało za suką i przyzwyczaiło się do jej mleka. Suka odczuwała ulgę. Oboje zwierzęta tak przywykły do tego, że wzajemnie się poszukiwały. Jak bardzo starał się rozdzielić je biedny pastuch, one i tak schodziły się razem. Pastuch, będąc duchowo wrażliwym człowiekiem, nie wiedział, czy można jeść mięso tego jagniątka, i przyszedł zapytać o to ojca duchowego. Ojciec duchowy, wiedząc, że pastuch jest biedny, pomyślał i powiedział: „Nie, synku, mięsa tego jagniątka jeść nie można, ponieważ wykarmione jest psim mlekiem. Zrób więc ot co: zanieś to jagnię w prezencie waszemu adwokatowi, ponieważ i inni pasterze noszą mu jagnięta i ser. Niech on i je to mięso, bo tylko on ma na to błogosławieństwo: wszyscy ludzie wiedzą, jaki on jest niesprawiedliwy.”
Zestarzawszy się i będąc przykutym go łóżka, niesprawiedliwy adwokat dręczony był koszmarami i nie mógł spać. Trwało to latami. Ponadto poraził go paraliż, i on nie mógł mówić. Duchowny starał się przekonać go choćby napisać swoje grzechy na papierze, ale nieszczęśnik w końcu stracił kontrolę nad sobą. Kapłan był zmuszony przeczytać nad nim modlitwę „siedmiu młodzieńców nad chorym i nieśpiącym” żeby ten choć trochę zasnął, a także zaklęciowe (egzorcystyczne) modlitwy, aby choć trochę złagodzić jego stan. Tak adwokat i umarł, i teraz pozostało tylko modlić się do Boga, aby dał On jego duszy prawdziwy pokój.
- Geronda, wielu ludzi jest przekonanych, że narzucono na nich czarodziejskie uroki (szkody). Czy urok może zaszkodzić człowiekowi?
- Jeśli u człowieka jest pokajanie i on spowiada się, to nie może. Do tego aby urok zaszkodził człowiekowi, on sam musi czymś dać (diabłu) prawo nad sobą. Na przykład, człowiek niesprawiedliwie postępuje w stosunku do kogoś, oszustwem uwodzi dziewczynę, czyni coś jeszcze podobnego do tego. W takim przypadku on musi pokajać się w swoich czynach, poprosić o przebaczenie u tego, kogo skrzywdził, wyspowiadać się, naprawić i zagładzić to, co on uczynił. W przeciwnym zaś razie – choćby wszyscy kapłani zebrali się aby go odczytywać – czarodziejski urok ustąpi. Nawet gdyby nie uczyniono mu żadnego uroku (szkody) – po to, żeby się męczył, wystarczy mu tylko samej goryczy skrzywdzonej przez niego duszy.
Są dwa rodzaje niesprawiedliwości: materialna i moralna. Materialna niesprawiedliwość – to kiedy człowiek niesprawiedliwy jest wobec kogoś w stosunku materialnym, przedmiotowym. Moralna niesprawiedliwość, to kiedy ktoś, na przykład, zawróci głowę dziewczynie i uwiedzie ją. A jeśli oszukana panienka jest w dodatku sierotą, to oszukaniec obciąża swoją duszę pięć razy ciężej. Wiesz, jak szybko kula dosięga takich niemoralnych ludzi na wojnie? Na wojnie Boską sprawiedliwość i opiekę Bożą nad ludźmi widać szczególnie wyraźnie. Wojna nie znosi hańby – człowieka niemoralnego szybko dosięga kula. Pewnego razu nasze dwie kompanie miały zmienić na przedniej linii frontu batalion, który odchodził odpocząć. Podczas zmiany zaatakowali nas komuniści, i zawrzała bitwa. A pewien żołnierz z odchodzącego batalionu dopuścił się dzień wcześniej obrzydliwego pohańbienia – gwałtu nad nieszczęsną kobietą w ciąży. No i co: w tym boju został zabity tylko on jeden! Czyż to nie straszne? Wszyscy potem mówili: „Tak temu bydlakowi i trzeba – dostał na co zarobił.”
A jeszcze zdarza się to z tymi, którzy oszukują, starają się uciec i wymknąć się – w ostatecznym efekcie okazują się zabici właśnie oni. Ci, w kim jest silna wiara, naturalnie, i żyją uczciwie, po chrześcijańsku. I oto co zauważono: tacy ludzie chronią godność swego ciała, i to chroni ich od wrogich kul i odłamków nawet lepiej, niż gdyby oni nosili na sobie cząstkę Czcigodnego Krzyża Pańskiego.
Nieprawda sprawia cierpienia i potomkom.
- Geronda, kiedy ja zostałam mniszką, moja rodzina potraktowała mnie niesprawiedliwie. Czy mogę dochodzić od nich tego, co należy mi się z mocy prawa?
- Nie, to nieprawidłowe.
- Tak, ale ja boję się, aby za tę niesprawiedliwość, którą oni mi uczynili, nie dopadło ich jakieś nieszczęście.
- Ty tylko popatrz, ile u ciebie jest czystej pobożności! Gdybym był na twoim miejscu, to powiedziałbym tak: „Dla mnie nic nie trzeba. Jednak chciałabym, abyście wy swoimi rękoma rozdali biednym tę część dziedzictwa, która należy do mnie. I przede wszystkim pomóżcie naszym biednym krewnym. Mówię to dlatego, aby waszych dzieci nie dopadł gniew Boży.” Przecież czasem bywa tak: ojciec daje obcym ludziom jałmużnę na modlitwę za swoją duszę, – na przykład, daje pieniądze na jakąś pobożną instytucję, – ale własnym dzieciom przy tym nie zostawia nic.
Może zdarzyć się, że w jakiejś rodzinie dziadek czy babcia dopuścili się jakichś niesprawiedliwych czynów, ale na nich samych w żaden sposób to się nie odbiło. Jednak kara dopada ich dzieci albo wnuków, które zachorują i muszą wydać na lekarzy to, co było zgromadzone nieprawdą, aby w ten sposób spłacić długi przodków. Pamiętam pewną rodzinę, na którą spadło wiele nieszczęść. Najpierw ciężka choroba poraziła głowę rodziny: kilka lat on przemęczył się będąc przykutym do łóżka, i potem umarł. Potem umarła jego żona i dzieci – jedno po drugim. Niedawno umarło ostatnie piąte dziecko. Ta rodzina była wcześniej bardzo bogata, ale doszła do nędzy, ponieważ dla tego, aby zapłacić lekarzom i pokryć różne inne wydatki, oni rozprzedali wszystko, co mieli, za bezcen. „Dlaczego to na nich sypie się tyle chorób i nieszczęść?” – dziwiłem się. Z niektórymi członkami tej rodziny znałem się. Po nich było widać, że ich biedy nie mają nic wspólnego z tymi błogosławionymi próbami, które posyła Swoim wybrańcom Bóg. „Najszybciej, – pomyślałem, – w ich przypadku zadziałały duchowe prawa Boże.” Aby rozwiać wątpliwości, postarałem się wypytać o ich rodzinie niektórych godnych zaufania staruszków – ich ziomków, którzy opowiedzieli mi następujące. Głowa tej rodziny otrzymał od swego ojca jakieś dziedzictwo i potem pomnożył je, popełniając różne niesprawiedliwe działania. Na przykład, jakaś wdowa prosiła go o pożyczenie jej pieniędzy, aby wydać za mąż swoją córkę. Swój dług spłaciłaby po zebraniu i wymłóceniu zboża. On zaś dał jej pieniądze pod warunkiem, że ona przepisze na niego swoją działkę pod budowę domu. Będąc przymuszona, nieszczęsna dawała mu wszystko, o co on prosił. Drugi człowiek prosił o pożyczkę dlatego, aby spłacić dług wobec banku. Wzięte pieniądze zwróciłby po zbiorze bawełny, ale niesprawiedliwy głowa rodziny nie zgodził się i zażądał w zamian całego pola. Nieszczęśnik, bojąc się prześladowań ze strony banku, oddał mu swoje pole. Trzeci prosił o pożyczenie trochę pieniędzy, żeby zapłacić lekarzom, i zły pożyczkodawca zażądał od niego krowy. Biedak oddawał mu to, co on prosił. W taki sposób ten człowiek zbił sobie niemały majątek. Jednak całe narzekanie poszkodowanych uderzyło nie tylko po nim samym i jego żonie, ale i po ich dzieciach. W ten sposób, zadziałały duchowe prawa, i sami członkowie rodziny niesprawiedliwego bogacza musieli znaleźć się w skórze tych, których on skrzywdził. Tak, dla opłacenia lekarzy i innych wydatków, związanych z chorobami, nieszczęsnymi zdarzeniami i innymi biedami, oni za bezcen rozprzedawali wszystko, co posiadali. Z wielkich bogaczy przemienili się w żebraków, i odeszli z życia wszyscy – jeden za drugim. Oczywiście, Bóg będzie sądzić ich zgodnie ze Swoją wielka miłością i sprawiedliwością. A ci, którzy, będąc w potrzebie, byli zmuszeni sprzedać ostatnie, żeby zapłacić lekarzom albo komuś jeszcze, i z tego powodu popadli w ubóstwo, otrzymają nagrodę odpowiednio do tej niesprawiedliwości, którą oni przecierpieli. Ludzie zaś niesprawiedliwi, cierpiąc takie nieszczęścia, spłacają nimi swoje długi wobec Boga.
Ten, kto postępuje z nami niesprawiedliwie, wyświadcza nam dobro.
- Geronda, jak powinniśmy odnosić się do człowieka, który postępuje z nami niesprawiedliwie?
- Jak powinniśmy do niego się odnosić? Jak do naszego wielkiego dobroczyńcy, który dokonuje na nasze konto wpłat do Bożej Kasy Oszczędnościowej. Taki człowiek na wieki czyni nas bogatymi. Czyż tego mało? Czyż nie kochamy tego, kto czyni nam dobro, czyż nie wyrażamy mu swojej wdzięczności? Dokładnie tak samo powinniśmy kochać i być wdzięczni temu, kto postępuje z nami niesprawiedliwie, ponieważ on czyni nam dobro dla wieczności. Jak ludzie niesprawiedliwi na wieki pozbawieni są usprawiedliwienia, tak i ci, którzy z radością przyjmują niesprawiedliwość, otrzymują usprawiedliwienie wieczne.
Pewien pobożny człowiek, głowa rodziny, doznawał u siebie w pracy wielu niesprawiedliwości. Ale miał w sobie wiele dobroci, i wszystkie niesprawiedliwości znosił bez narzekania. Pewnego razu przyjechał on na Atos, przyszedł do mnie do celi i, opowiedziawszy o swoich pokusach, zapytał: „Co ty poradzisz mi zrobić?” – „Kontynuuj, jak zacząłeś, – odpowiedziałem. – Pokładaj nadzieje na Boską prawdę i Bożą nagrodę i cierp. (U Boga) nic nie przepada. Czyniąc tak, wkładasz swoje bogactwa do Oszczędnościowej Kasy Boga. Nie ma wątpliwości, że w innym życiu otrzymasz nagrodę za te wypróbowania, które na ciebie się zwaliły. Ale, oprócz tego, wiedz i o tym, że Dobry Bóg daje nagrodę niesprawiedliwie skrzywdzonemu człowiekowi jeszcze w tym życiu – jeśli i nie zawsze jemu samemu, to obowiązkowo – jego dzieciom. Bóg dba o Swoje stworzenie, wie (jak je wynagrodzić).”
Jeśli człowiek cierpi, to wszystko staje na swoje miejsca. Bóg wszystko organizuje. Ale potrzebna jest cierpliwość, cierpliwość, w której nie ma racjonlności. Skoro Bóg wszystko widzi i czuwa nad wszystkim, to człowiek powinien całkowicie powierzać Mu siebie. Popatrz na Józefa (Rdz.37,20 i dalej) – przecież on milczał, kiedy bracia sprzedawali go w niewolę. On mógł powiedzieć: „Jestem ich bratem”, ale nie powiedział ani słowa – za to potem Bóg wypowiedział Swoje słowo i uczynił go carem. Jeśli zaś u człowieka nie ma cierpliwości, to jego życie przemienia się w mękę – on chce, aby wszystko działo się tak, jak mu wygodnie, tak, żeby było mu dobrze. Ale, naturalnym jest, że nie znajduje on spokoju, i wszystko dzieje się nie tak, jak on chce.
Jeśli człowiek w tym życiu przecierpiał niesprawiedliwość od ludzi czy od diabła, to Bóg tym się nie przejmuje, ponieważ dusza takiego człowieka otrzymuje zysk. Jednak my często mówimy, że ktoś postępuje z nami niesprawiedliwie, podczas gdy, w rzeczywistości, sami jesteśmy niesprawiedliwi wobec innych. W takim przypadku trzeba być uważnym i zdać sobie sprawę, że sami jesteśmy winni.
„Komu podatek – podatek” (Rz.13,7).
- Geronda, kiedy my kupujemy coś dla monasteru, niektórzy kupcy odmawiają wystawiania nam faktury (Nie wystawiając faktury, kupcy ukrywają dokonaną transakcję przed urzędem skarbowym i kupujący nie płaci wymaganego podatku, który w Grecji jest bardzo wysoki (do 25% wartości towaru).) Co robić w takich przypadkach?
- Fakturę oni powinni wystawiać wam zawsze, ale, oprócz tego, wy same powinniście ograniczyć swoje zapotrzebowania. Ograniczyć swoje potrzeby do niezbędnego, nie rozpoczynajcie zbędnych budowli i remontów. Ja na waszym miejscu postąpiłbym właśnie tak. A co potrzebne – Bóg pośle. Prosząc, aby nie wystawiali nam faktury, my – mnisi – popychamy do grzechu i innych, którzy mówią: „No, skoro tak postępują nawet monastery…” Wiecie, jak kusimy innych my – ludzie, dążący wypełniać przykazania Boże, jeśli zachowujemy się w taki sposób? „Komu podatek – podatek”, – mówi Pismo Święte. Posyłając listy nie pocztą, a przez kogoś, ja mimo wszystko naklejam na kopertę znaczki. Ludzie świeccy w podobnych sprawach znajdują sobie usprawiedliwienie, ale jeśli tak samo postępują monastery, to pokazuje to ich nieszczerość i to, że Ewangelia zeszła u nich na dalszy plan. Nie oddając materialnego, realnego (jak nakazuje Ewangelia – „jeśli ktoś chce wziąć twoją koszulę, to oddaj mu i wierzchnie odzienie” Mt.5,40), my głosimy przez to złe kazanie, i potem ludzie świeccy usprawiedliwiają swoje upadki, starają się znaleźć sobie usprawiedliwienie, aby jakoś uspokoić swoje sumienie. My musimy być uważni, ponieważ w dniu Strasznego Sądu nie będziemy mieli czym się usprawiedliwić. Nasze zadanie – otrzymać, przede wszystkim, duchową, a nie tylko materialną korzyść. I jeśli z jakiegoś powodu wam nie wystawiają faktury, to powinnyście uważać, że doznałyście szkody duchowej.
- A czasem, Geronda, bywa tak: człowiek ofiarowuje monasterowi niewielką sumę pieniędzy i prosi dać mu pokwitowanie o tym, że ofiarował więcej. Co robić w takich przypadkach?
- Powiedzcie mu: „Pokwitowania na większe sumy my nie dajemy. Jeśli was to nie zadawala, to pozwólcie że oddamy Wam pieniądze, być może, Wasze życzenie spełnią gdzieś w innym miejscu.” Uważajcie, nie zaraźcie się chorobą tego rodzaju.
- Pewien majster, Geronda, poprosił, abyśmy wydaliły go z monasteru, żeby mógł wstąpić do Funduszu Bezrobotnych, a potem znów wrócić do pracy do nas.
- Nie, bracie ty mój, to nie w porządku! Jeśli człowiek ma choć kropelkę sumienia, nie zrobi czegoś takiego. Nie wypada zajmować się takimi sprawami w monasterze. Lepiej zapłacić mu podwójnie – nawet jeśli w monasterze i nie ma zbędnych pieniędzy, aby on tylko nie szedł na takie oszustwo. Przecież to ciężki grzech! Błogosławieństwo przynosi błogosławieństwo, a nieprawda przynosi zniszczenie. W tej kwestii bądźcie bardzo uważne. I nie targujcie się z tymi, którzy pracują w monasterze, przecież z tego powodu potem w monasterach bywają pożary i zniszczenia.
Urzędnik państwowy przysięga uczciwie wypełniać swoje obowiązki (Państwowi urzędnicy w Grecji składają przysięgę uczciwie wypełniać swoje obowiązki.) My, mnisi, składamy nie taką przysięgę, ale dwukrotnie większą: składamy duchowe ślubowanie, i jeśli złamiemy je, to nasz grzech – dwukrotnie większy. Starajcie się utrzymać równowagę, zachować w monasterze coś innego (nie świeckiego) porządku. Ja widzę, jak dojrzewa wrzód. On przerwie się, oczyści się. Tym, którzy są w duchowo niepoprawnym stanie, Bóg Swojej Łaski nie da – inaczej On pomagałby diabłu. Starajcie się mieć szczerość, uczciwość. To, co dzieje się teraz, podobne jest do stanu pijanego, który ledwie trzyma się na nogach. Czyż to może długo się utrzymać. Wybuchnie gniew Boży. Oczekuje nas zdanie egzaminu. W „pierwszej turze” miedź zostanie oddzielona od złota, w drugiej będzie widać, ile karatów złota jest w każdym z nas.
Świat rozkłamał się. Ludzie stają się kłamcami, oni stworzyli sobie jeszcze jedno sumienie. Ale ja nie mogę stać się kłamcą, nie mogę zdradzić swego „ja” z tego powodu, że wymaga tego społeczeństwo. Już lepiej będę cierpieć. Trzeba uważać, aby nie wpaść w tę świecką koleinę. Ale i istniejący obecnie system ekonomiczny nie sprzyja ludziom w tym, żeby być uczciwymi. Oni zmuszeni są zaniżać swoje dochody w sprawozdaniach dla organów podatkowych, iść na inne podobne machinacje. Pewnych moich znajomych inspektorów podatkowych – ludzi wierzących – ja nawet obstawiłem. „Co też wy wyrabiacie? – powiedziałem. – Postarajcie się zachować choć odrobinę zakwasu! Wiecie, ilu ludzi uskarża się na was? Człowiek przychodzi do urzędu skarbowego i mówi: „Mój dochód jeden milion”, a inspektor skarbowy pisze, że jego dochód wynosi trzy miliony. Niektórzy deklarują tylko trzecią część swoich dochodów, więc inspektorzy podatkowi uważają za oszustów i pozostałych, i wszystkich równają pod jeden grzebień. Ale jeśli przyjdzie do was człowiek, który ma sumienie, to, obciążając go trzykrotnie większym podatkiem, zmuszacie go aby stał się kłamcą. To znaczy zamiast tego, aby choć trochę wpłynąć na poprawę ogólnego stanu rzeczy, wy robicie coś wprost przeciwnego.” W odpowiedzi na to on powiedział mi, że nie mogą odróżnić, kiedy mówią im prawdę, a kiedy – kłamstwo. „Wy zaczniecie to odróżniać, – powiedziałem, – jeśli będziecie żyć duchowym życiem. Wtedy będziecie mogli odróżnić prawdę od kłamstwa. Bóg będzie obwieszczać was, i będzie to dla was zrozumiałe.”
Jak rozkłamał się świat
Złośliwość ludzi przekroczyła wszystkie granice. Ludzie starają się oszukać jeden drugiego i oszustwo uważają za osiągnięcie. Prawda, jak więc rozkłamał się świat! Robią wszystko niesumiennie, niedbale, ale pieniędzy przy tym zdzierają więcej, niż w poprzednich czasach. I w ogóle, co byś nie wziął, wszystko jest skłamane i zaniedbane. Pewnego razu ktoś przyniósł mi sadzonki pomidorów. Każda roślinka była posadzona w maleńkiej plastikowej torebce, wypełnionej grudkami ziemi wymieszanej z czarnoziemem i gruboziarnistym piaskiem, żeby z torebki nie uchodziła wilgoć. To znaczy podlewać sadzonki wodą im było ciężko! Mieszanka nie była użyźniona – tylko z wierzchu ciut-ciut posypana – jak ziarenka pieprzu! No i cóż – kiedy wyjąłem sadzonki z torebek, okazało się, że wszystkie korzenie zgniły. Musiałem na jakiś czas całkowicie przysypać sadzonki ziemią, aby wypuściły one nowe korzenie.
Och, jak oszukują ludzi! Przynieśli mi kiedyś wielkie pudło ze słodyczami. Nie otwierałem go i czekałem, kiedy przyjdzie duża grupa pielgrzymów. „Inaczej, – myślałem, – słodkości zostaną niezjedzone i w otwartym pudełku zniszczą je mrówki.” Pewnego dnia, kiedy zebrało się dużo ludzi, postanowiłem, że słodyczy w pudełku powinno wystarczyć dla wszystkich i jeszcze zostanie. Otworzywszy pudło, zobaczyłem, że prawie całe było wypełnione styropianem, i tylko pośrodku było trochę wolnego miejsca na słodycze – czyli prawie całe pudło okazało się puste! Innym razem przynieśli mi piękne prezentowe pudło z rachatłukumem (tureckim przysmakiem), przewiązane wstążką. „Zachowam więc je dla dzieci z Afoniady” (Afoniada („Atoska Cerkiewna Akademia”) założona w 1753 r. Położona na Świętej Górze Atos zamknięta szkoła dla chłopców. Oprócz przedmiotów objętych programem szkoły średniej, wychowankowie Afoniady uczą się teologicznych i cerkiewno użytkowych dyscyplin, przedmiotów (Pisma Świętego, Żywotów Świętych, języka starogreckiego, bizantyjskiego śpiewu cerkiewnego, pisania ikon i innych).) – postanowiłem. Ale kiedy otworzyłem je, okazało się, że rachatłukum był stary i już nieświeży. Ja takiego twardego rachatłukumu ludziom nie daję – wybieram miększy.
- Geronda, ci, którzy zajmują się tym, nie rozumieją, że to nieprawda?
- Oni uważają to za osiągnięcie, ponieważ w naszych czasach grzech wszedł w modę i nieprawda uważana jest za bystrość, zaradność. Ku nieszczęściu, duch świata wyostrza umysł do chytrości, i ten, kto niesprawiedliwie postępuje ze swoim bliźnim, uważa to za osiągnięcie. W dodatku do tego wszystkiego, mówią o nim: „Och ty, spryciarz, wprost diabeł jakiś!”, podczas gdy ten człowiek męczy się wyrzutami sumienia, doświadcza małej piekielnej męki.
Jeśli człowiek jest sprawiedliwy, to Bóg po jego stronie.
- Dzisiaj na tym świecie już nie wystarcza miejsca dla wszystkich. Jeśli człowiek chce żyć uczciwie i duchowo, to nie ma dla niego miejsca na świecie.
- A dlaczego, Geronda, nie ma dla niego miejsca?
- Jeśli wrażliwy, czuły człowiek znajdzie się pośród okrucieństwa i bezduszności i jego życie uczynią beznadziejnym, to jak on może to wytrzymać? Albo musi, jak wszyscy, stać się wulgarnym, dostosowywać się do innych we wszystkim, albo też musi uciekać. Ale i odejść on nie może, bo musi przecież jakoś żyć. Na przykład, gospodarz, handlarz sianem, mówi swemu pracownikowi: „Ja tobie ufam, bo ty nie kradniesz. Ale do dobrego siana trzeba domieszać i zgnite. Ładując koniczynę wśród dobrych naręczy musisz kłaść i trochę przygniłej.” Aby utrzymać u siebie uczciwego pracownika, gospodarz robi go jakimś szefem, ale ten ostatni zmuszony jest postępować tak, jak mówi gospodarz – inaczej wyrzuci go za drzwi. Potem biedak traci sen, zaczyna łykać tabletki. Wiecie, jak męczą się nieszczęśni ludzie! Wiecie, jakie trudności, jakie przemoce wielu cierpi w pracy od przełożonych? Ich życie czynią beznadziejnym. I co mają robić? Rzucić pracę? Mają rodzinę. Pozostawać? Męczarnia. Taka ślepa uliczka, że nie ma gdzie i stąpić. Wprost jak ziarenko między dwoma kamieniami młyńskimi – choć krzykiem krzycz. Musisz cierpieć, walczyć.
Bywa i tak: na jednego człowieka zwalają całą robotę, a jego współpracownik przychodzi tylko po to, aby otrzymać wypłatę. Znam takiego jednego człowieka, był zarządcą w pewnej organizacji. Po wyborach został zdjęty z funkcji i na jego miejsce postawili drugiego – członka tej partii, która doszła do władzy. Ten nowy zarządca nie miał nawet średniego wykształcenia. Zarządcą to go zrobili, ale on nie znał się na tej robocie, i dlatego jego poprzednika nie mogli przenieść na inne miejsce. No, i jakie rozwiązanie znaleźli? A oto jakie: do gabinetu zarządcy wstawili jeszcze jedno biurko! Całą robotę wykonywał stary zarządca, a nowy tylko siedział złożywszy ręce: papieroski, cukiereczki, gadanina… Ani wstydu, ani sumienia! I umysłem w dodatku on wcale nie błyszczał – szerzył wszelkie bzdury, a cała odpowiedzialność spadała na starego zarządcę. Doszło do tego, że biedak był zmuszony odejść. „Słuchaj no, – powiedział on nowemu, – ja, chyba, odejdę. Biuro nasze ciasne – dwa biurka ledwie mieszczą się. Zostań lepiej sam.” No i odszedł, bo ten uczynił jego życie beznadziejnym. I przecież nie dzień i nie dwa, a każdego Bożego dnia nad twoją duszą stoi taki typ – to przecież prawdziwa męczarnia!
Człowieka sprawiedliwego pozostali zazwyczaj spychają na najostatniejsze miejsce albo nawet w ogóle zostawiają bez miejsca. Z takimi ludźmi postępują niesprawiedliwie, wycierają o nich nogi, stąpają, jak to się mówi, po trupach. Ale im bardziej ludzie naciskają na takiego sprawiedliwego człowieka, im niżej oni go popychają, tym silniej i wyżej wznosi go Bóg – jak woda wypycha do góry spławik. Jednak konieczne jest najogromniejsza cierpliwość. Od cierpliwości wiele rzeczy układa się na swoje miejsca. Ten kto chce żyć cnotliwie i być uczciwym do swojej pracy – czy będzie robotnikiem, kupcem czy kimkolwiek jeszcze, musi zdecydować się na to, że, zacząwszy pracować uczciwie, dojdzie do tego, że on, na przykład, nie będzie miał czym płacić za wynajem – jeśli, powiedzmy, ma sklep. Ale w ten sposób przyjdzie do niego błogosławieństwo Boże. Jednak nie trzeba starać się (uczciwością i niskimi cenami) przyciągnąć do siebie więcej kupujących i zamawiających. Nie to powinno być celem (uczciwości) – w przeciwnym wypadku Bóg nic nie da. Bóg nie opuści człowieka, jeśli on powie tak: „Zacznę żyć po Bożemu. Niesprawiedliwie nie będę postępować z nikim. Będę podawać prawdziwą cenę każdego towaru: na przykład, to kosztuje pięćdziesiąt drachm, a to – dwieście.” On zacznie postępować tak, a w tym czasie inny handlarz będzie sprzedawać tę rzecz, która ma wartość pięćdziesięciu drach, za pięćset – i wzbogaci się. Jednak w ostatecznym końcu oszusta rozgryzą, i on dojdzie do tego, że będzie musiał zamknąć swój sklepik, ponieważ nie będzie miał nawet czym zapłacić za wynajem. A uczciwy kupiec stopniowo dojdzie do tego, że nie będzie miał końca klientów, i aby radzić sobie z ich napływem, on będzie musiał ciągle zatrudniać nowych i nowych sprzedawców! Ale na początku trzeba przejść przez wypróbowania. Dobry człowiek jest wypróbowywany, kiedy przechodzi przez ręce złych – jak sierść w maszynie do gręplowania.
Jeśli człowiek słucha się diabła, żyje chytrze i fałszywie, to Bóg nie błogosławi jego trudów. To co ludzie czynią z fałszem, oszustwem, – nie przynosi sukcesu. Może wydać się, że dzieło fałszywych ludzi przynosi sukces, ale w końcu ono i tak runie. W każdym przedsięwzięciu najważniejsze – przystępować do niego, z pragnieniem otrzymania błogosławieństwa Bożego. Jeśli człowiek żyje według prawdy, to Bóg jest po jego stronie. A jeśli on w dodatku ma trochę śmiałości wobec Boga, to dzieją się cuda. Żyjąc według Ewangelii, człowiek żyje z Chrystusem i ma prawo do Bożej pomocy. A jak może być inaczej? Przecież on ma do niej prawo. Cała podstawa jest właśnie w tym. Jeśli to jest, to nie ma czego się bać. Ważne jest to, żeby Chrystusowi, Bożej Matce i Świętym podobało się każde nasze działanie. Wtedy błogosławieństwo Chrystusa, Bożej Matki i Świętych będzie na nas, wtedy będzie przebywać na nas Duch Święty. Uczciwość człowieka – jest najlepszym Czcigodnym Drzewem. Jeśli ktoś jest nieuczciwy i nosi na sobie cząstkę Czcigodnego Drzewa, to jest tak samo, jakby on nic nie nosił. Jeśli zaś uczciwy człowiek i nie ma cząstki Czcigodnego Drzewa, to Boską pomocą on wszystko jedno otrzymuje. A wyobrażasz sobie, jeśli u niego dodatkowo do jego uczciwości jest jeszcze i cząstka Czcigodnego Drzewa!..
Prawy człowiek przyjmie nagrodę jeszcze w tym życiu.
Ja widziałem dusze, które choć i były niesprawiedliwie skrzywdzone, dobrymi myślami znosiły nieprawdę, i Łaska obmywała ich w tym życiu. Wiele lat temu odwiedził mnie pewien pobożny chrześcijanin – człowiek prosty i dobry. On prosił mnie pomodlić się za jego dzieci, aby Chrystus oświecił ich i, kiedy wydorośleją, one nie narzekały na swoich krewnych za tę wielką niesprawiedliwość, którą ci im wyrządzili. Potem on opowiedział mi, o co chodziło, i ja zrozumiałem, że on naprawdę był człowiekiem Bożym. On był najstarszym z pięciorga dzieci swego ojca, i po tym, jak ten nieoczekiwanie umarł, on zastąpił go swoim braciom i siostrom. Jak dobry ojciec, on pracował nie dając odpocząć rękom, gromadził majątek, działki rolnicze, utrzymywał rodzinę. Dwie siostry wydał za mąż. Młodsi bracia też ożenili się i wszystkie dobre użytki, sady oliwne i inne zabrali sobie, a jemu zostawili niedobre, bezowocne, piaszczyste działki. W końcu, on sam też ożenił się i urodziło się mu troje dzieci. Był już niemłodym człowiekiem i myślał o tym, że jego dzieci, gdy dorosną, mogą zrozumieć, że potraktowano je niesprawiedliwie, i zaczną narzekać. „Ja denerwuję się z powodu tej niesprawiedliwości, – mówił on mi, – ponieważ czytam Psałterz. Jedną katyzmę wieczorem i dwie przed świtem. Ja już prawie nauczyłem się Psałterza na pamięć, i ani w jednym psalmie nie mówi się, żeby ludzie niesprawiedliwi odnosili sukcesy, ale mówi się, że o ludziach sprawiedliwych troszczy się Bóg. Ja, ojcze mój, nie żałuję tych działek, które straciłem – ja żałuję swoich braci, gubiących swoje dusze.” Ten błogosławiony człowiek odjechał. Następnym razem odwiedził mnie jakieś dziesięć lat później. On przyszedł bardzo radosny i zapytał: „Czy pamiętasz mnie, ojcze, czy pamiętasz?” – „Tak”, – odpowiedziałem mu i zapytałem, jak jego sprawy. – „Teraz, – mówi, – stałem się bogaty!” – „Jak to tak, bracie, ty stałeś się bogatym?” – „A oto jak: te nieużyteczne piaszczyste działki, które miałem bardzo zdrożały, ponieważ były położone na brzegu morza. Teraz mam dużo pieniędzy, i przyszedłem do ciebie dlatego, żeby zapytać, co mam z nimi robić.” – „Zbuduj, – mówię, – swoim dzieciom domek i odłóż trochę środków im na naukę – dopóki nie staną one na nogi.” – „Dzieciom, – mówi, – ja już odłożyłem, ale jeszcze sporo zostało.” – „W takim razie pomóż biednym – najpierw krewnym, a potem innym.” – „Już pomogłem, ojcze, ale i tak jeszcze dużo zostało!” – „Ofiaruj pieniądze na budowę świątyni i kaplic w waszej wiosce.” – „I na to ofiarowałem, ale i tak dużo zostaje!” Wtedy powiedziałem mu, że będę modlić się, aby Chrystus oświecił go czynić dobro tam, gdzie jest największa konieczność tego. Potem zapytałem: „A jak żyją twoi bracia, gdzie oni?” On rozpłakał się i przez łzy powiedział: „Nie wiem, ojcze mój, nawet ślady zginęły. Działki we wsi, sady oliwkowe i użytki oni rozprzedali. Gdzie oni teraz – ja nie wiem. Najpierw wyjechali do Niemiec, potem do Australii, i teraz o nich ani słuchu, ani duchu.” Nie wiedziałem, że on tak zdenerwuje się z powodu braci, pożałowałem, że zapytałem o to. Potem pocieszyłem go, i odszedł on w spokoju. Powiedziałem mu: „Dawaj będziemy razem modlić się, aby i o nich też otrzymać radosną wiadomość.” Potem przypomniałem sobie następujący psalm: „Widziałem niegodziwca groźnego, rozszerzającego się, jak ukorzenione gałęziste drzewo; ale on przeszedł i ot nie ma go; szukam go i nie znajduję” (Ps.36,35-36). Z jego nieszczęsnymi braćmi wydarzyło się dokładnie to samo.
Tak więc, nie ma nic gorszego od nieprawdy. Starajcie się więc mieć błogosławieństwo Boże na wszystko, co byście nie robili.
(Rz.12,14)
Pewien człowiek zapytał mnie: „Dlaczego my śpiewamy w Wielkim Poście: „Dołóż im zła, Panie, dołóż zła sławnym ziemi?” Przecież to przekleństwo.” Ja odpowiedziałem mu: „Kiedy barbarzyńcy bez powodu idą przeciwko jakiemuś narodowi, chcąc go zniszczyć, i naród modli się, aby dopadło ich zło – czyli, aby połamały się ich rydwany, zachorowały ich konie, aby im coś przeszkodziło, to czy to dobrze czy źle? Pismo Święte ma na uwadze właśnie to – aby napotkali oni przeszkodę na swojej drodze. To nie jest przekleństwo.”
- Geronda, a kiedy przekleństwo ma moc?
- Przekleństwo ma moc w tym przypadku, kiedy jest ono reakcją na niesprawiedliwość, na przykład, jeśli jedna kobieta naśmiewa się z drugiej – cierpiącej – albo uczyni jej jakieś zło i ta, która ucierpiała ją przeklnie, to urywa się ród tej, która postąpiła niesprawiedliwie. To znaczy, jeśli ja czynię komuś zło i on mnie przeklnie, to jego przekleństwo ma moc. Bóg dopuszcza przekleństwom mieć moc, podobnie do tego, jak On dopuszcza, na przykład, jednemu człowiekowi zabić drugiego. Jednak jeśli niesprawiedliwości nie było, to przekleństwo wraca z powrotem – do tego, od kogo ono wyszło.
- A jak można uwolnić się od przekleństwa?
- Pokajaniem i spowiedzią. Znam wiele podobnych przypadków. Ludzie, którzy ucierpieli od przekleństwa, uświadomiwszy sobie, że zostali przeklęci, ponieważ byli w czymś winni, pokajali się, wyspowiadali się i wszystkie ich biedy ustały. Jeśli ten, kto jest winny, powie: „Boże mój, ja uczyniłem taką-to i taką-to niesprawiedliwość. Wybacz mi”, – i z bólem i szczerością opowie o swoich grzechach na spowiedzi kapłanowi, to Bóg wybaczy mu, przecież On – Bóg.
- A kara dopadnie tylko tego człowieka, na którego skierowane jest przekleństwo, czy też i tego, od kogo ono pochodzi?
- Ten, na kogo skierowane jest przekleństwo, męczy się w tym życiu. Jednak ten, od kogo pochodzi przekleństwo, męczy się w tym życiu i będzie męczyć się w innym życiu, ponieważ jeśli on nie pokaja się i nie wyspowiada się, to tam będzie ukarany przez Boga jako przestępca. No dobrze, być może ktoś rzeczywiście czymś ciebie skrzywdził. Ale, przeklinając krzywdziciela swego, to dosłownie bierzesz pistolet i zabijasz go. Według jakiego prawa tak postępujesz? Co by nie uczynił tobie twój krzywdziciel – zabijać go nie masz prawa. Jeśli człowiek kogoś przeklina, to znaczy to, że jest w nim złośliwość. Człowiek przeklina drugiego, kiedy z namiętnością, z oburzeniem życzy mu zła.
Przekleństwo, wychodzące od człowieka, który ma rację, ma niemałą moc. Szczególnie silne jest przekleństwo wdowy. Pamiętam, pewna staruszka miała konia, i zostawiała go paść się na skraju lasu, a ponieważ koń był niespokojny, przywiązywała go mocnym powrozem. Pewnego razu trzy sąsiadki z tej samej wsi poszły do lasu narąbać drewna. Jedna była bogata, druga – wdowa, a trzecia – sierota, i bardzo biedna. Zobaczywszy uwiązanego konia, one powiedziały: Dawajcie weźmiemy powróz i zwiążemy nim drewno.” One rozcięły powróz na trzy części, i każda wzięła sobie kawałek – aby ścisnąć wiązki drewna. A koń poszedł. Przyszła staruszka, nie znalazła konia i zaczęła niepokoić się.
Zaczęła wszędzie szukać – póki znalazła cała zmęczyła się. W końcu, znalazłszy go, z oburzeniem powiedziała: „Niech na tym samym powrozie powloką tego, kto go wziął!” Minął jakiś czas, i pewnego razu brat bogatej sąsiadki zabawiał się z bronią (pozostawioną przez Włochów) – myśląc, że nie jest ona naładowana. Ale okazała się naładowaną, nastąpił wystrzał i kula trafiła bogatą kobietę w szyję. Trzeba było nieść ją do szpitala. Postanowili nieść na drewnianej drabinie – jak na noszach, a żeby ranna nie spadła, trzeba było przywiązać ją do drabiny. Znaleźli ten skradziony kawałek powrozu, ale go nie starczyło. Pobiegli do sąsiadów, przynieśli jeszcze dwa ukradzione kawałki, przywiązali nieszczęsną do drabiny i ponieśli do szpitala. Tak wypełniło się przekleństwo staruszki: i ją „powlekli na tym samym powrozie”. W końcu końców, nieszczęsna umarła – daj pokój jej, Panie. Widzicie, na kogo podziałało przekleństwo: na bogatą, która nie doświadczała materialnej wymuszonej potrzeby. Dwie inne kobiety były biedne i dlatego miały pewne łagodzące winę okoliczności.
Choroby i nieszczęśliwe zdarzenia, pochodzące od przekleństwa.
Wiele chorób, których przyczyn lekarze nie mogą ustalić, być może, powstały od przekleństw. A lekarze co – czyż oni znajdą przekleństwo? Pewnego razu do mnie do celi przynieśli pewnego sparaliżowanego. Był ogromnym mężczyzną, a nie mógł siedzieć! Jego tułów nie zginał się, był jak drewniany. Jeden człowiek niósł go na plecach, a drugi podtrzymywał z tyłu. Postawiłem nieszczęsnemu dwa pieńki i on jakoś na nich urządził się. Jego towarzysze powiedzieli mi, że on jest w takim stanie od piętnastego roku życia i męczy się oto już osiemnaście lat. „Ale czyż takie coś może zdarzyć się bez powodu? – pomyślałem. – Tak być nie może, jest tu ukryta jakaś przyczyna.”
Zacząłem wypytywać i dowiedziałem się, że tego młodzieńca ktoś przeklął. Co się stało? A oto co: pewnego razu jechał on do szkoły, siadł do autobusu i rozciągnął się na siedzeniu. Na jednym przystanku do autobusu weszli starszy duchowny i pewien staruszek i stanęli obok niego. „Wstań, – powiedział mu ktoś, – ustąp miejsca starszym. A on, nie zwracając na nikogo uwagi, rozciągnął się jeszcze bardziej. Wtedy stojący obok staruszek powiedział mu: „Oto takim wyciągniętym i zostaniesz na zawsze – nie będziesz mógł siedzieć.” I to przekleństwo podziałało. Widzisz jak – młodzieniec to był z bezczelnością. „A dlaczego ja, – mówi, – będę wstawać? Ja za swoje miejsce zapłaciłem.” Tak, ale przecież i drugi też zapłacił. Stoi człowiek starszy, szanowny, a ty – piętnastoletni młodzieniec – rozsiadłeś się. „Oto od tego to wszystko się i zdarzyło, – powiedziałem mu. – Aby stać się zdrowym, postaraj się pokajać. Potrzebne ci jest pokajanie.” I jak tylko nieszczęśnik zrozumiał i uświadomił sobie swoją winę, od razu wyzdrowiał.
A ile dzisiejszych bied pochodzi od przekleństwa, od oburzenia! Wiecie: jeśli w jakiejś rodzinie wielu umiera albo ginie cała rodzina, to przyczyna tego albo w niesprawiedliwości, albo w czarach, albo w przekleństwie. U jednego ojca był syn, który co raz wychodził z domu i włóczył się niewiadomo gdzie. Pewnego razu ojciec pod wpływem rozdrażnienia powiedział mu: „Ty u mnie dochodzisz się – przyjdziesz raz i na zawsze!” I oto tego samego wieczoru, kiedy chłopiec wracał do domu, wprost przed ich bramą śmiertelnie potrącił go samochód. On jak upadł, tak i pozostał leżąc, potem koledzy wzięli jego ciało i przynieśli do domu. Potem jego ojciec przyjechał na Świętą Górę i przyszedł do mnie do celi. On płakał i mówił: „Moje dziecko zostało zabite wprost na progu mego domu.” Zaczął opowiadać, a potem mówi: „Ja mu wcześniej powiedziałem coś.” – „Co zaś ty mu powiedziałeś?”
- „On hulał nocami niewiadomo gdzie, ja rozgniewałem się i powiedziałem mu: „Ty przyjdziesz y mnie raz i na zawsze!” Być może, od tego i wydarzyło się nieszczęście?” – „No a od czego by jeszcze? – odpowiedziałem ja. – Postaraj się pokajać, wyspowiadać się.” Widzicie jak: ty, mówi, tym razem przyjdziesz raz na zawsze, i dziecko przynoszą martwe. A ojciec potem włosy zaczął na sobie wyrywać i płakać…
Przekleństwo rodziców działa bardzo mocno.
Wiedzcie, że przeklęcie i nawet (po prostu) oburzenie rodziców działa bardzo silnie. I nawet jeśli rodzice nie przeklinali swoich dzieci, a po prostu z ich powodu doszli do zaniepokojenia, to te i tak nie mają potem ani jednego jasnego dnia: całe ich życie – jedna ciągła męka. Potem takie dzieci bardzo cierpią przez całe swoje ziemskie życie. Oczywiście, w drugim życiu jest im lżej, ponieważ swoimi cierpieniami one spłacają część tutejszych długów. Dzieje się to, o czym mówi Święty Izaak: „Kosztuje swojej gehenny” („Karany tutaj za swoją hańbę kosztuje swojej gehenny.” Iże wo Swiatych Ojca naszeho Izaaka Syryjczyka. Słowa Ascetyczne. M. 1993, s.365), czyli cierpieniami tu, w tym życiu, on zmniejsza swoją piekielną mękę, ponieważ cierpienie w tym życiu jest kosztowaniem (doświadczaniem) piekielnej męki. Czyli, kiedy wchodzą w życie duchowe prawa, człowiek nieco uwalnia się od gehenny, od męki.
Ale i ci rodzice, którzy słowami „posyłają” swoje dzieci do diabła, „poświęcają” je mu. Potem diabeł ma prawa do takich dzieci, on mówi: „Ty poświęciłeś ich mi”. W Farasach (Główne z sześciu greckich osiedli w Cezarei Kapadockiej. Ojczyzna Priepodobnego Arsienija Kapadockiego i Błażennego Starca Paisija) żyli mąż i żona. Ich dziecko było płaczliwe, i ojciec ciągle mówił: „Niech cię diabeł porwie!” No i co: ojciec tak mówił dziecku i za dopustem Bożym to zaczęło znikać z kołyski. Potem nieszczęsna matka szła do Chadżefiendi (Tak nazywali Priepodobnego Arsienija Kapadockiego mieszkańcy Faras. Ojciec Starca Paisija był naczelnikiem osiedla). „Pobłogosław, Chadżefiendi! Moje dziecko porwały biesy.” Chadżefiendi szedł do ich domu, czytał modlitwę nad kołyską i dziecko wracało. I tak trwało bez końca. „Chadżefiendi pobłogosław!” – znów i znów mówiła nieszczęsna kobieta i pytała: „Czym że to wszystko się skończy?” – „Mi, – odpowiadał jej Święty, – chodzić do was nie trudno. A czy problem jest tobie przychodzić i wzywać mnie? Znaczy, kiedyś diabłu to się znudzi, i on zostawi twego synka w spokoju.” Od tego samego dnia dziecko przestało znikać. Ale kiedy on wyrósł, przezwali go „diabelskie nasienie”. On podburzał całe osiedle – nikomu nie dawał spokoju. Jak męczył się od tego mój ojciec! (naczelnik osiedla). Ten mały najpierw szedł do jednego mieszkańca osiedla i mówił: „Taki-to powiedział o tobie to i tamto”, potem szedł do drugiego i mówił mu to samo. Ludzie kłócili się między sobą, dochodziło nawet do bójek. Potem, rozumiejąc, że na każdego z nich wymyślono próżne oszczerstwo, oni umawiali się schwycić oszczercę i rozprawić się z nim. Ale ten schytrzał się zrobić tak, że w końcu obaj prosili go o przebaczenie! Takie sukcesy odnosił on w przebiegłości, podstępności! Prawdziwe „diabelskie nasienie”! Bóg dopuścił to dlatego, aby, zobaczywszy ciąg dalszy historii ze znikaniem dziecka, ludzie opamiętali się, zmądrzeli, powstrzymywali się i byli bardzo uważni. O tym, jak będzie sądzić tego człowieka Bóg, teraz nie mówimy. Oczywiste, że łagodzących winę okoliczności ma on wiele.
Największy skarb dla ludzi, żyjących w świecie – błogosławieństwo od rodziców. Podobnie do tego, jak w życiu monastycznym największym błogosławieństwem jest to, którym błogosławi ciebie twój starec. Dlatego i mówią: „Nie przegap rodzicielskiego błogosławieństwa”. Pamiętam, pewna matka miała czworo dzieci. Żadne z nich nie ożeniło się i nie wyszło za mąż. Matka płakała: „Umrę, – mówiła, – ze smutku, żadne z mich dzieci nie wzięło ślubu. Pomódl się za nich.” Ona była wdową, jej dzieci – sierotami. Zrobiło mi się za nich boleśnie. Modliłem się, modliłem, ale bez skutku. „Coś tu jest nie tak”, – pomyślałem. „Na nas, – mówiły jej dzieci, – rzucili urok”. – „A nie, – mówię, – to nie od uroku, urok widać… A może, wasza matka przeklinała was?” – „Słusznie, ojcze, – odpowiadają, – w dzieciństwie my bardzo rozrabialiśmy, i ona ciągle od rana do wieczora mówiła nam: „Żebyście pniakami się stali!” – „Idźcie, – mówię, – do matki i powiedzcie jej o prawdziwej przyczynie waszych problemów, aby ona się opamiętała. Powiedzcie, żeby ona pokajała się, wyspowiadała się i od dziś, nieustannie, błogosławiła was.” I w ciągu półtora roku wszyscy czworo założyli rodziny! Najwyraźniej, ta nieszczęsna mało tego, że była wdową, ale jeszcze i łatwo wpadała w stan irytacji i przygnębienia. Łobuziaki denerwowali ją, i za to ich przeklinała.
- A jeśli rodzice przeklną swoje dzieci i potem umrą, to jak dzieci mogą uwolnić się od rodzicielskiego przekleństwa?
- Przyjrzawszy się sobie, one, najprawdopodobniej, przyznają, że w swoim czasie rozrabiali, męczyli rodziców i dlatego ci ich przeklęli. Jeśli uświadomią sobie swoją winę, szczerze pokajają się i wyspowiadają swoje grzechy, to wszystko u nich się ułoży. Odnosząc duchowy sukces, oni pomogą i swoim zmarłym rodzicom.
- I mnie, Geronda, kiedy odchodziłam do monastru, przeklinali moi rodzice…
- Takie przekleństwa – jedyne ze wszystkich – stają się błogosławieństwem.
„Szlachetne przekleństwo.”
- Geronda, a czy poprawnym jest, kiedy krzywdzą, mówić o sprawcy krzywdy: „Bóg mu odpłaci za jego zło”?
- Ten, kto tak mówi, czyni siebie pośmiewiskiem szatana. Taki człowiek nie rozumie, że, mówiąc tak, on „szlachetnie” przeklina innych. Niektórzy mówią o sobie, że są ludźmi wrażliwymi, mają miłość i delikatność duszy i znoszą niesprawiedliwości, jakie czynią im inni. Ale jednocześnie oni mówią o tych, którzy ich krzywdzą: „Niech odpłaci im Bóg za ich zło”. W tym życiu wszyscy ludzie zdają egzamin, żeby przejść do drugiego, wiecznego życia – do raju. Pomysł mówi mi, że takie „szlachetne przekleństwo” jest poniżej duchowego przejściowego stopnia (wyniku zaliczającego egzamin) i niedopuszczalne jest dla chrześcijanina. Przecież Chrystus nie uczył nas miłości takiego rodzaju. „Ojcze, odpuść im, nie wiedzą bowiem co czynią” (Łk.23,34) – oto jakiej miłości On uczy. A poza tym, najlepszym błogosławieństwem jest takie, kiedy nas niezasłużenie przeklinają, i my milcząc, z dobrocią to przyjmujemy.
Jeśli ludzie powierzchowni albo przewrotni – ci, którzy mają złośliwość i przekręcają prawdę, – oczernią nas albo postąpią z nami niesprawiedliwie, postarajmy się, jeśli możemy, nie szukać sobie usprawiedliwienia w tym przypadku, kiedy niesprawiedliwość dotyczy nas osobiście. I słów: „Niech odpłaci im Bóg” – nie wymawiajmy, ponieważ to też jest przekleństwo. Dobrze, jeśli my z całego serca wybaczymy naszym krzywdzicielom, poprosimy Boga aby pokrzepił nas ponieść ciężar oszczerstwa i będziemy, na ile można niezauważalnie, kontynuować życie duchowe. I niech ci, czyim typikonem (zasadą) jest sądzenie i osądzanie innych, postępują z nami niesprawiedliwie – przecież w ten sposób oni niestrudzenie przygotowują nam złotą koronę dla prawdziwego życia. Oczywiście, ludzie, żyjący z Bogiem, nigdy nie przeklinają innych, ponieważ nie ma w nich złośliwości, a tylko dobroć. Zło, którym rzucają w tych uświęconych ludzi inni, uświęca się – jakim by ono nie było. A sami żyjący z Bogiem doświadczają przy tym wielkiej, niewidocznej dla innych radości.
Urok.
Zawiść mająca w sobie złośliwość, może zaszkodzić innym. To i jest urok – działanie biesowskie.
- Geronda, czy Cerkiew uznaje uroki (złe oczy)?
- Tak, jest nawet modlitwa „od prezorstwa (pychy, pogardy) oczu” (Starec niejednokrotnie podkreślał, że modlitwę „Od prezorstwa oczu” może czytać tylko kapłan). „Złe oko” szkodzi innym wtedy, kiedy człowiek mówi coś z zawiścią.
- Geronda, wielu prosi u ładanki (mały woreczek z kadzidłem noszony na szyi) od uroku dla dzieci. Czy można takie ładanki nosić?
- Nie, nie można. Mówcie matkom, żeby wkładały na dzieci krzyżyki.
- Geronda, a jeśli ktoś zrobi jakąś przepiękną rzecz, drugi ją pochwali, pierwszy przyjmie pochwałę z hardą myślą i potem ta rzecz w jakiś sposób zostanie uszkodzona, to jest to urok?
- Nie, to nie urok. W tym przypadku zaczynają działać prawa duchowe. Bóg zabiera od człowieka Swoją Łaskę, i dlatego dzieje się szkoda. Urok ma miejsce w rzadkich przypadkach. Zwłaszcza ludzie mający zazdrość i złośliwość, – a takich jest niewielu, – mogą zauroczyć innych. Na przykład, zazdrosna kobieta widzi mamę z uroczym dzieckiem i ze złością mówi: „A dlaczego u mnie nie ma takiego dziecka? Dlaczego Bóg dał je dla niej?” W tym przypadku dziecko może ucierpieć: nie będzie spać, zacznie płakać, męczyć się, bo ona powiedziała to ze złością. I gdyby to dziecko zachorowało i umarło, to taka złośliwa i zazdrosna kobieta cieszyłaby się. Drugi, na przykład, widzi cudzego cielaka, namiętnie pragnie, żeby on należał do niego, i zwierzę wkrótce zdycha.
Jednak często sama matka jest winna temu, że jej dziecko się męczy. Na przykład, matka widzi cudze chude maleństwo i mówi: „Ale chudzina! Tylko skóra i kości!”
Swoje podziwiała, a do cudzego odniosła się z góry. Ale słowa, ze złośliwością wypowiedziane o cudzym dziecku, uderzają jej własne dziecko. I dziecko, nie będąc winne, cierpi z powodu matki. Nieszczęsne maleństwo topnieje na oczach – jako kara matce, aby uświadomiła sobie swoją winę. Ale, oczywiście, samo dziecko w tym przypadku zalicza się do męczenników. Sądy Boże – to bezdenność.
Wypływające z serca błogosławieństwo jest błogosławieństwem boskim.
…No, a teraz ja też „poddam was przekleństwu!” Oto ono „Niech przepełni Bóg wasze serca Swoją dobrocią i Swoją wielką miłością – do takiego stopnia, żebyście oszaleli, żeby wasz umysł był już oderwany od ziemi i odtąd przebywał blisko Niego, na Niebie. Tak więc stawajcie się szaleni od boskiego szaleństwa Bożej miłości! Niech opali Bóg Swoją miłością wasze serca!..” Oto jakiemu „przekleństwu” ja was poddaję i nie zmuszajcie mnie je powtarzać – przecież moje dobre „przekleństwo” wychodzi z mego serca i dlatego posiada moc. Jeszcze będąc w sanatorium (W 1966 r.) żaliłem się nad wami. Niektóre z was czekały osiem lat, mówiły: „Urządzimy monaster”, ale monasteru ciągle nie było, i nie było. Całkiem, biedaczki, wymęczyły się! Wtedy powiedziałem wam: „Jak tylko wypiszą mnie ze szpitala, monaster wyrośnie, szybko, jak rosną grzyby po deszczu. Już za rok będziecie w monasterze!” I przecież rzeczywiście: w ciągu roku powstał monaster. Wtedy, w sanatorium ja mówiłem to z serca, a u was było dobre usposobienie, dlatego Bóg was i nie opuścił. Innego wytłumaczenia temu nie znajduję.
Jeśli zaczniesz ubolewać z powodu człowieka, który ma pokorę i od serca prosi ciebie o modlitwę, na przykład, o to, żeby on mógł uwolnić się od jakiejś męczącej go namiętności, i powiesz mu: „Nie bój się, staniesz się lepszy”, to (tym samym) dasz mu boskie błogosławieństwo. W tym dobrym życzeniu jest wiele miłości, wiele bólu, i dlatego ma ono moc. To podoba się Bogu, i On wypełnia błogosławieństwo. Znaczy, i sam po sobie ból, który jeden człowiek odczuwa za drugiego, – to już jest to samo co błogosławieństwo.
Pewnego razu, kiedy byłem żołnierzem, nasz dowódca posłał mnie wypełnić obietnicę, którą złożyliśmy Świętemu Janowi Poprzednikowi po tym, jak on pomógł nam na wojnie. Złożyliśmy obietnicę kupić dla jednej cerkiewki Świętego Poprzednika dwa wielkie świątynne podświeczniki. Tak więc, powinienem był kupić podświeczniki, a jednocześnie odprowadzić jednego naszego kolegę do miasta Nawpak (miasto i port w południowo-zachodniej Grecji) aby przekazać go wojskowemu trybunałowi. Pamiętam, inni oficerowie mówili dowódcy: „Ale konwojenta ty mu znalazłeś!” Nieszczęśnik, którego miałem odprowadzić pochodził z Epiru, z zawodu – muzykant, człowiek biedny, żonaty, z dziećmi. Oskarżony był o „samostrzał”, czyli samookaleczeniu się, dlatego, aby odesłali go na tyły. „Lepiej, – rozważał on, – żyć z jedną nogą, niż zostać zabitym.” Najpierw przyjechaliśmy z nim do miasta Agrinio, gdzie miał znajomych. „Chodźmy, – mówi, – odwiedzimy ich.” – „No cóż, – odpowiadam, – chodźmy. „Pójdziemy tu, pójdziemy tam”, – co mogłem zrobić, musiałem wszędzie z nim chodzić. Och, co za wypróbowanie! W dodatku, on nie chciał, abym oddał go do trybunału. A i ja sam żałowałem biedaka, bardzo ubolewałem z jego powodu, i powiedziałem mu: „Oto zobaczysz – wszystko ci się ułoży, i urządzisz się lepiej od wszystkich innych! Nasz dowódca przyśle notatkę wyjaśniającą w twojej sprawie, i urządzą cię w jakimś spokojnym miejscu – tak, że i dzieciom swoim będziesz mógł pomagać, i życie twoje będzie bezpieczne.” Dobrawszy się w końcu do Nawpakta, dowiedzieliśmy się, że do trybunału już przyszło pismo od dowódcy i sprawa przeciwko naszemu samostrzelcowi została zamknięta. A przecież groziło mu rozstrzelanie – czas był wojenny, surowy. Dowódca zlitował się nad nim, ponieważ był on głową rodziny, i mianował kucharzem w Centrum rozdzielenia rekrutów. Jego rodzina przeprowadziła się bliżej tego Centrum, i wojnę on spędził lepiej niż wszyscy inni, a ponieważ żołnierze czasem nie przychodzili na obiad do stołówki, zostawało mu jedzenie, i on karmił swoje dzieci. Po wojnie wszyscy mu mówili: „Akurat ty miałeś lepiej od wszystkich!” Ponieważby siedzieliśmy w górach, w śniegu. To, co pożyczyłem mu, było miłe Bogu, bo powiedziałem to z bólem, od serca. Dlatego Bóg i wypełnił to błogosławieństwo.
Pamiętam i drugi podobny przypadek – podczas mego pobytu w Konicy, w monasterze Stomion. Ósmego września w monasterze święto parafialne – Narodzenie Przenajświętszej Bogarodzicy. Po święcie pielgrzymi zostawili wszystko do góry dnem. Zacząłem powoli porządkować. Patrzę, moja siostra i jeszcze jedna dziewczyna zostały mi pomagać. Ta druga dziewczyna miała jeszcze dwie siostry – jedna starsza, druga młodsza. Obie siostry wyszły już za mąż, a ona zostawała jeszcze niezamężna. Ileż było u niej luboczestija! Została pomagać, i kiedy wszystko wyczyściliśmy i sprzątnęliśmy, powiedziała: „Ojcze, jeśli jest inna robota, to my zostaniemy i zrobimy wszystko co trzeba”. – „Jakież luboczestije!” – pomyślałem. Wszedłem do świątyni i z całego serca powiedziałem: „Przenajświętsza Bogarodzico, urządź ją Sama. Ja nie mam co jej dać.” Nawet gdyby u mnie coś i było, ona i tak by nic nie wzięła. No i co: wraca ona do domu, a tam oczekuje na nią jeden z moich byłych kolegów wojskowych – nie chłopiec, a wprost złoto, bardzo dobry i z dobrej rodziny. Oni pobrali się i żyli cudownie. Widzicie, jak wynagrodziła ją Przenajświętsza Bogarodzica!
- Ty opryskałaś drzewa trucizną przeciwko gąsienicom?
- Opryskałam, Geronda.
- Was, mniszek, jest tak wiele – i nie możecie zabić jakiejś gąsienicy! Kiedy podczas okupacji pola zaatakowała szarańcza, tu, do Chałkidiki (Chałkidika – półwysep i administracyjna jednostka w północno-wschodniej Grecji. Jednym z krańców Chałkidiki jest Święta Góra Atos), przywieźli z monasteru w Watopedii Święty Pas Przenajświętszej Bogarodzicy – i szarańcza całymi chmurami padała do morza. A w Epirze, pamiętam, ona pokrywała pola, jak śnieg. My wszyscy wyszliśmy wtedy na pola – zbieraliśmy szarańczę prześcieradłami i wynosiliśmy. A jakiż wtedy był głód! Lepiej i nie pytaj… Pszenica po szarańczy znów doszła do siebie, ale była już bardzo i to bardzo słaba.
Ataki szarańczy, wojny, susze, choroby – to plagi (bicz). I nie o to chodzi, że Bóg chce w ten sposób wychować człowieka, nie, te nieszczęścia – konsekwencja oddalenia się człowieka od Boga. Wszystko to dzieje się dlatego, że człowiek odrywa się od Boga. I przychodzi gniew Boży – po to, aby człowiek przypomniał sobie o Bogu i poprosił Go o pomoc. Nie jest tak, żeby Bóg urządzał to wszystko i wydawał nakazy o tym, aby na człowieka przyszło to czy inne nieszczęście. Nie, ale Bóg, widząc do jakiego stopnia dojdzie złośliwość ludzi i wiedząc, że oni nie zmienią się, dopuszcza zdarzać się nieszczęściom – dla ich opamiętania się, zmądrzenia. To nie znaczy, że Bóg urządza to wszystko Sam.
Jozuemu (Joz.13,1-2; Sdz.3,1-4) Bóg nakazał nie niszczyć jednego pogańskiego plemienia – Filistynów, aby, kiedy Żydzi zapominali o Bogu, Filistyni stawali się dla nich biczem. Tak więc, kiedy Żydzi oddalali się od Boga, diabeł korzystał ze swoich praw, pobudzał swoje „braterstwo” – Filistynów, i oni szli na Żydów wojną. Oni brali żydowskie dzieci i rozbijali je o kamień, aby zniszczyć (wszystkich). Ale kiedy wrogowie napadli na Izrael bez winy ze strony Żydów, to po stronie Żydów walczył Sam Bóg. Bóg poraził pogan gradem kamieni (Joz.10,11) i zniszczył ich, ponieważ w tym przypadku izraelici mieli prawo do boskiej interwencji.
Ileż obietnic dał Bóg o świątyni Salomona! I, jednak, ile razy ta świątynia była palona i niszczona! Kiedy naród izraelski odchodził od Boga, prorocy zaczynali wołać do ludzi przywoływać ich do opamiętania się, zmądrzenia, ale ich wysiłki były daremne: jak grochem o ścianę. Ludzie uspokajali siebie następującą myślą: „Kiedy Salomon zbudował świątynię, Bóg zesłał mnóstwo błogosławieństw i powiedział, że z tego miejsca będą błogosławić się i uświęcać się wszyscy ludzie (3Car.(1Krl.)9,1-9). Znaczy, wszystko to zostanie nienaruszone – i nasze mury, i nasza świątynia. Taką obietnicę złożył Bóg.” Tak, Bóg złożył taką obietnicę, ale pod warunkiem, że i sami izraelici będą żyć prawidłowo. Bóg dał Łaskę świątyni Salomona, ale kiedy izraelici przestawali zachowywać przykazania, to za Jego dopuszczeniem świątynia była poddawana ogniowi i zniszczeniu. A pokajawszy się, izraelici odbudowywali świątynię ponownie. Na przykład, kiedy odeszli oni od Boga za panowania cara Sedekiasza, przyszedł Nawuchodonosor, podpalił świątynię, zburzył mury Jerozolimy, a Żydów w więzach odprowadził do niewoli babilońskiej (4Car.(2Krl.)24). Oczywiście, do niewoli uprowadzono i tych, którzy byli niewinni, ale ci ludzie mieli czystą nagrodę. Ci, których wina była wielka, ją odkupili. A ci cierpiętnicy, których wina była nie tak wielka, otrzymali małą odpłatę. Kiedy ktoś staje się przyczyną gniewu Bożego i niewinni też podlegają cierpieniu, to, mimo tego, że niewinnie cierpiących oczekuje nagroda, winny ich cierpień i tak jest przestępcą, dlatego to (niewinni) ludzie mogliby odziedziczyć Carstwo Niebiańskie i bez męczarni, podczas gdy teraz męczą się.
Musimy wiedzieć, że ludzie wierzący, przestrzegający przykazania Boże, otrzymują Łaskę Bożą, i Bóg – jak by to lepiej wyrazić – „w obowiązującym trybie” pomaga im w tych trudnych latach. Słyszałem, że w Ameryce pojawiła się nowa choroba (Starec ma na myśli AIDS (powiedziane w listopadzie 1984 r.)). Wielu z tych, którzy żyją nienaturalnie, grzesznym życiem, zapada na tę chorobę i umiera. A teraz dowiedziałem się, że ta choroba pojawiła się i u nas. Widzicie, nie Bóg niszczy ludzi – ludzie sami niszczą swój rodzaj, sami niszczą siebie. Czyli nie Bóg ich karze, ale swoim grzesznym życiem sami stwarzają dla siebie karę. I widać, że wykorzeniani są ci ludzie, których życie nie ma sensu.
- Geronda, a dlaczego nie mogą znaleźć lekarstwa na raka? Nie pozwala na to Bóg czy też ludzie sami nie wzywają Bożej pomocy?
- Złe jest to, że nawet jeśli będzie wynalezione lekarstwo na raka, pojawi się jakaś inna choroba. Najpierw była gruźlica – znaleźli lek od gruźlicy – pojawił się rak. A jeśli Bóg pomoże pokonać raka, to pojawi się inna choroba. Przyczyną pojawienia się nowej choroby będą sami ludzie, i końca temu nie będzie.
Miłującym człowieka jest wszystko, co dopuszcza Bóg.
- Geronda, a dlaczego Bóg pozwala, aby wydarzyło się jakieś nieszczęście?
- Przyczyn tego może być wiele. W jednym przypadku Bóg pozwala na nieszczęście, żeby z tego wyszło coś lepszego, w drugim przypadku – w celach pedagogicznych. Jedni otrzymują nagrodę, drudzy odpłacają za grzechy – nic nie przepada. Wiedzcie, że wszystko dopuszczane przez Boga jest miłującym człowieka, nawet, na przykład, zagłada ludzi. Przecież Bóg jest „miłosierny”. Pamiętacie ilu zakłuł Prorok Eliasz (3Car.(1Krl)18,17-40)? Trzystu kapłanów Baala! On powiedział im: „Módlcie się wy, i ja też będę się modlić. U kogo ogień sam się zapali, u tego prawdziwy Bóg”. Wtedy kapłani Baala zaczęli wołać: „Usłysz nas, boże nasz, Baalu, usłysz nas”. Ani odpowiedzi, ani powitania. „Wasz bóg, – mówi im prorok Eliasz, – jest czymś zajęty i was nie słyszy. No dalej, krzyczcie głośniej!” Oni nadal krzyczeli i, według swego zwyczaju cięli swoje ciała nożami, aby od bólu ich krzyki były silniejsze i Baal ich usłyszał. W końcu końców, kiedy niczego nie osiągnęli, prorok Eliasz powiedział: „Namoczcie drwa moje”, potem mówił im: „Zróbcie to trzykrotnie”. Drzewa i ofiarę obleli wodą – jeden raz, potem jeszcze, jeszcze! Naleli tyle, że drwa zrobiły się mokre i woda rozpływała się wokół ofiarnika (starotestamentowego ołtarza). Jak tylko prorok Eliasz pomodlił się, z nieba spadł ogień i spalił wszystko położone na ofiarniku w celu złożenia ofiary – łącznie z samym ofiarnikiem! „Schwyćcie kapłanów, – powiedział Prorok ludziom, – ponieważ oni zwodzą naród do bałwochwalstwa.” I potem on zakłuł wszystkich tych fałszywych proroków.
Wielu mówi: „Zmiłujcie się, ale jak prorok Eliasz mógł zakłuć tylu ludzi?” U Boga nie ma okrucieństwa, i u Proroka też go nie było. Jednak kapłani (ofiarodawcy idolów) do tego czasu uwiedli już cały naród. Doszło do tego, że Prorok zmuszony był powiedzieć, że on został sam jeden!
Pomyśleć tylko! Ale oprócz tego ofiarodawcy idolów cierpieli od własnych ran bardziej, niż od miecza proroka Eliasza, który położył koniec ich cierpieniom. Ich ból od samookaleczeń był większy. Widzisz: wszystko, co dopuszcza Bóg, jest miłującym człowieka, podczas gdy rany, które oni zadawali sami sobie, były dla nich męczące.
- A dlaczego, Geronda, w Starym Testamencie kara Boża nadchodziła tak niezwłocznie?
- Ludzie Starego Testamentu rozumieli taki język, takie prawo. Bóg był wtedy taki sam, jak i teraz, ale starotestamentowe prawo było przeznaczone dla ludzi tamtych czasów, ponieważ inaczej oni nie rozumieli. Niech starotestamentowe prawo nie wyda się wam surowe i odmienne od Ewangelii. Dla tej epoki to prawo było dobroczynne. Okrutne było nie prawo, okrutne było to pokolenie. Teraźniejsi ludzie mogą, oczywiście, popełniać i jeszcze większe okrutności, ale teraz oni, w skrajnej mierze, są w stanie to zrozumieć. W naszych czasach wystarczy że zachwieje się jakaś lampa, jak ludzie wpadają w takie drżenie! A w tamtych czasach Bóg czego tylko nie czynił! Patrz: On poraził faraona dziesięcioma plagami, aby wyprowadzić Izraelitów z Egiptu, wysuszył Czerwone morze, aby oni mogli przez nie przejść. W dzień On dawał im obłok, aby nie paliło ich słońce, a w nocy – słup ognia, aby wskazywać im drogę. I po wszystkich tych cudach oni doszli do tego, że poprosili o zrobienie im złotego cielca i zaczęli kłaniać się mu jak Bogu! (Wj.32,1-6). Zaś współcześni ludzie za nic by nie wypowiedzieli, że jakiś tam cielec może zaprowadzić ich do Ziemi Obiecanej.
Dzisiaj Boga odsuwają na ostatnie miejsce.
Dobry Bóg obdarza nas swymi obfitymi błogosławieństwami. Nie okażmy więc niewdzięczności i nie zacznijmy gniewać Go, bo „bo idzie gniew Boży na synów nieposłuszeństwa” (Ef.5,6). Nie bądźmy więc i my takimi synami. Ludzie naszych czasów nie przeżyli ani wojny, ani głodu. „I Boga, – mówią oni, – my też nie potrzebujemy.” Oni mają wszystko i dlatego nic nie cenią. Jednak, jeśli nadejdą ciężkie czasy, głód czy coś podobnego i nie będą mieli co jeść, to oni właściwie zrozumieją wartość chlebka, i prostego dżemu, i wszystkiego, czego zostaną wtedy pozbawieni. Jeśli my nie wychwalamy Boga, to On dopuszcza przyjść jakiemuś wypróbowaniu – abyśmy cenili to, co mamy. Jeśli zaś cenimy to, co posiadamy, to Bóg nie dopuszcza wydarzyć się jakiemuś złu.
W dawnych czasach, kiedy nie było tych wszystkich udogodnień, kiedy nauka nie poczyniła jeszcze tak wielkich postępów, ludzie musieli we wszystkich trudnościach uciekać się do Boga, i Bóg pomagał im. A teraz nauka osiągnęła wielkie sukcesy, i dlatego Boga odsuwają na ostatnie miejsce. Dzisiaj ludzie idą przez życie bez Boga, planują to jedno, to drugie, pokładają nadzieję to na straży pożarnej, to na szyby wiertnicze, na piąte, na dziesiąte… Ale co mogą zrobić ludzie bez Boga? Oni jedynie ściągną na siebie gniew Boży. Widzisz jak: kiedy nie ma deszczu, ludzie nie mówią: „Módlmy się do Boga”, a mówią: „Będziemy wiercić szyby studzienne”. Złe jest to, że z powodu tych wszystkich środków technicznych myślą tak nie tylko niewierzący, ale nawet wierzący – i oni powoli zaczynają zapominać o sile Bożej. Na szczęście, Bóg jest cierpliwy wobec nas. Ale ludzie nawet i nie rozumieją tego, że Bóg troszczy się o nich.
Pewnego razu przyszło do mnie kilka osób i zaczęli mówić: „My nie potrzebujemy Boga: mamy studnie artezyjskie”. I to w tym czasie, kiedy trzeba było bardziej, niż kiedykolwiek, prosić Boga, o dokonanie wielkiego cudu – ponieważ ludzie dziełami swoich rąk wypaczyli już i naturę. Pewnego razu oglądałem chmury – wiatr przenosił je to tu, to tam, one to gromadziły się w jednym miejscu, to przelatywały w inne – to podskakiwały do góry, to opadały w dół… Wzmaga się wiatr i zaczyna rozganiać deszczowe chmury, a ludzie, zamiast tego, żeby powiedzieć: „Teraz Bóg powinien dokonać wielkiego cudu, aby je utrzymać”, mówią: „My nie potrzebujemy Boga”. Na szczęście, Bóg nie traktuje naszych słów jak coś poważnego, inaczej przydarzyłoby się nam niesłodko…
W poszukiwaniu wody ludzie wiercą szyby studni artezyjskich na głębokość sto – sto pięćdziesiąt metrów, ale wody nie znajdują. W mieście Nauplion (Nauplion – miasto i port w Peloponezie (Południowa Grecja)) wywiercili szyb głębokości sto osiemdziesiąt metrów – i zamiast słodkiej wody dokopali się do morskiej. Drudzy postanowili doprowadzić rzekę Elenos (rzeka w Centralnej Grecji) do Aten. A do tego, żeby doprowadzić ją do Aten, trzeba było dziesięciu lat pracy i ogromnych wydatków, ale potem i ta woda i tak się skończyła. Ludzie nie mówią „Zgrzeszyliśmy”. Niedawno, kiedy była susza (Wypowiedziane w listopadzie 1990 r.), do jednej głuchej wioseczki przyjechał jakiś polityczny działacz i powiedział mieszkańcom, że w ich wsi zainstalują system oczyszczania wody kanalizacyjnej – żeby była u nich woda do picia. I odnieśli się do tego pomysłu jak do czegoś wybitnego! A już samo myślenie o takich rzeczach jest nieprzyzwoite! Popatrzcie, do czego dochodzą ludzie – piją, przepraszam za wyrażenie, własny mocz! Jeśli coś podobnego dzieje się w jakimś wielkim mieście, gdzie ludzie zboczyli z (prawdziwej) drogi, to zgoda, ma to choć jakiekolwiek usprawiedliwienie, ponieważ w mieście dali się porwać duchem świata. Ale gdy mieszkańcom głuchej wioseczki dla rozwiązania problemu proponują oczyszczać i pić własny mocz, i oni – zamiast tego, aby skierować swój wzrok ku Bogu, powiedzieć jedno-jedyne słowo: „zgrzeszyłem” i otrzymać od Niego wodę – uważają propozycję za poważny pomysł, – to straszne. A w jednym świetogórskim monasterze domyślili się do tego, aby posadzić sosny, a potem sprzedać je przemysłowi papierniczemu. I Bóg ukarał ich – wszystkie posadzone drzewa uschły. No cóż, bracie ty mój – Święta Góra stanie się producentem serwetek i papieru toaletowego? Rozumiecie, co się dzieje? I oto – trudzili się, sadzili drzewa, i wszystko, co posadzili, – uschło. Gniew Boży!..
- Geronda, a oni zrozumieli swój błąd?
- Ach, o to właśnie i chodzi, że nie! Potem oni przywieźli z Niemiec urządzenia wiertnicze, aby wypompowywać wodę z głębin ziemi. W efekcie znikła i ta woda, która była wcześniej. Widzisz, dokąd może doprowadzić komercyjne podejście do sprawy, jeśli traci się duchową wrażliwość! Dlatego z życia monastycznego stopniowo powoli znika czcigodność. Nie rozumieją tego, że jeśli nie będzie deszczu, to nic nie pomoże – zniknie i ta woda, która zostaje jeszcze w zbiornikach. Ludzie kierują się tylko logiką, a Boga odsunęli na ostatnie miejsce.
W Starym Testamencie opisany jest taki przypadek (4Car.(2Krl.)7). Podczas oblężenia Samarii przez Syryjczyków w mieście skończyła się nawet woda. Zaczęła się straszna bieda, głód, zdychały zwierzęta, a matki doszły do tego, że zjadały swoje dzieci. Prorok Jelisiej poszedł do zarządcy cara Jorama i powiedział mu: „Zwierzęta padły, ludzie umierają z głodu, ale Bóg ześle Swoją pomoc”. Zarządca do wszystkiego podchodził z pozycji logiki. „Jak On pomoże? – powiedział do Proroka. – Z nieba, czy co, ześle?” – „Jutro, – odpowiedział mu Prorok, – Bóg ześle nam pomoc, ale tylko ty nie będziesz mógł z tego się ucieszyć.” I rzeczywiście: następnego dnia Bóg zesłał na obóz wroga straszną panikę. Syryjczycy usłyszeli tupot końskich kopyt, turkot rydwanów, w ich uszach zadzwoniło, i oni pomyśleli, że na pomoc Izraelitom przyszli Egipcjanie. Oni rzucili się do ucieczki, a wszystko, co mieli, – namioty, żywność, broń – zostawili w obozie. A kiedy dotarli do swojej ojczyzny kusiciel sprowadził na nich taki straszny zamęt, że sto osiemdziesiąt tysięcy osób zabiło się nawzajem. Tymczasem czterech trędowatych, siedzących u bramy Samarii, powiedzieli jeden drugiemu: „Może pójdziemy do obozu wroga – być może, znajdziemy jakiś pokarm? Przecież tak czy inaczej umierać.” Podchodzą do jednego namiotu – nikogo. Podchodzą do drugiego – nikogo! Wrogów – ani jednej duszy! Biorą żywność, rzeczy – całe worki napchali. Potem wrócili oni do miasta i powiedzieli izraelitom, że wrogowie zaprzestali oblężenia. Ale izraelici uznali, że to wojenny podstęp. „Wrogowie ukryli się, – powiedzieli, – żeby zmusić nas otworzyć bramę i w ten sposób wejść do miasta.” Wtedy jeden dowódca zaproponował: „Zostało nam pięć koni. Może poślemy na zwiady żołnierzy – żeby zobaczyli, co się dzieje?” Żołnierze wyruszyli każdy w swoją stronę i, wróciwszy, poinformowali: „Wrogowie w panice uciekli, porzucając wszystko, co u nich było”. Wtedy wszyscy Izraelici pobiegli do bram miasta, żeby wyjść z miasta, nabrać we wrogim obozie żywności i różnych rzeczy. A ten sam zarządca był u bramy miasta i próbował zaprowadzić tam porządek. I oto, tłum który rzucił się przez bramę rozdeptał go. Wszystko wyszło tak, jak i przepowiedział prorok Jelisiej: zarządca zobaczył Bożą pomoc, ale nie przyszło mu się pocieszyć. Widzicie, jak Bóg ustawił wszystko na miejsca?
Niech użali się Bóg nad światem i pośle nam deszcz.
Jak mądrze wszystko urządzone jest przez Boga! Topnieją śniegi – napełniają się źródła wody. Ale oto teraz (Wypowiedziane w listopadzie 1990 r. podczas silnej suszy) – ani śniegu, ani deszczu. Co z tego wszystkiego wyniknie? Co ludzie będą pić? Niech użali się Bóg nad światem, niech zmiłuje się On nad nami i pośle deszcz. Przecież jeśli ta susza będzie trwać dalej, to powoli wyschną nawet liście na drzewach. Na oliwkach nie będzie widać nie tylko zielonych owoców, ale nawet zielonego listka. Co by nie posiał człowiek, jeśli Bóg nie pokropi z góry świętą wodą, czyli deszczem, to wszystko zasadzone uschnie. Deszcz – to święta woda.
Nieszczęśni ludzie, cóż oni będą robić gdy zabranie wody, przyzwyczaiwszy się do jej obfitości? Bóg nie daje wody za grzechy, ale nawet i po prosu rozważając po ludzku: jak może wystarczyć wody, jeśli ludzie tak marnotrawnie ją zużywają? Wyobrażam, co będzie dziać się w miastach! Przecież tylko do jednego zbiornika spłuczki w toalecie potrzeba jest cała wielka blaszana bańka wody. Miasta napełnią się mikrobami, zacznie się cholera. Ludzie będą umierać, zostawać bez pogrzebu, a ich ciała będą posypywać jakimś proszkiem w celu dezynfekcji. Ku naszemu szczęściu, Bóg jeszcze nie opuścił świata całkowicie i opiekuje się nim.
Żyjemy w czasach apokalipsy. Czym według was są susze, braki deszczu, które cierpimy z roku na rok? Czyż bywały wcześniej susze, podobne do teraźniejszej? Oto i tu w Chalkidiki, wyschła rzeka, zginęły ryby, odór rozprzestrzenił się po całej okolicy. I w Salonikach ostro pojawił się problem z wodą. W jeziorze Maratońskim (Jezioro w południowo-zachodniej Grecji – źródło zaopatrzenia w wodę Aten) poziom wody bardzo obniżył się, i już widać wysepki. W Pineosie (rzeka w Tesalii) poziom wody też obniżył się. W Ewrosie (Ewros – rzeka w północnej Grecji, w Bułgarii nazywa się ona Marica) było przedtem choć trochę wody, ale w górnym biegu Bułgarzy przegrodzili ją tamą, i rzeka zniknęła. Jeśli zacznie się jakiś nieporządek, to czołgi łatwo przejadą przez rzekę. I na Cyprze – jeśli w tym roku znów nie będzie deszczu, to pojawi się bardzo ostry problem z wodą. I czy tylko to? Jeszcze tyle wszystkiego… Drzewa – jedne usychają, drugie porażone są przez choroby… Ludzie chorują i umierają. Jeśli ludzie nie kajają się, to jaki tam będzie deszcz, czyż Bóg go da? Ale wiecie, jak wszystko się zmienia, jeśli mieć zaufanie Bogu? Mieć Boga za swego sojusznika – czyż to żartobliwa sprawa? Dla Boga nie ma trudnych sytuacji, nie jest Mu trudno znaleźć wodę w każdej sytuacji. Dla Boga wszystko jest proste. On nie używa wielkiej siły dla spraw nadprzyrodzonych i mniejszej – dla spraw naturalnych, jedną i tą samą siłą On posługuje się we wszystkim. Aby tylko człowiek przylgnął do Niego – ot co jest najważniejsze.
A czy modlicie się wy o deszcz czy ta sprawa was nie interesuje? Teraz u ludzi najlepsza pora orać ziemię i zaczynać sianie. Pola już powinny być zasiane, ale ludzie nie mogą jeszcze poradzić nawet z orką (bo gleba jest bardzo sucha). Ta susza – wypróbowanie od Boga. A modlić się w przypadku takich wypróbowań i jest sprawą mnicha. Nie będę ukrywać, że nie jestem z was zadowolony. Podczas poprzedniej suszy, kiedy ludzie z powodu braku deszczu byli zmuszeni skosić pszenicę na siano, wy nawet nie poruszyłyście się odnośnie modlitwy. Dlaczego? Dlatego, że same podlewacie ogród ze szlaucha? Żeby to było ostatni raz – następnym razem powinniście ubolewać za ludzi. Dowiadując się co się dzieje, módlcie się w tej sprawie. I piszcie mi o tym co się dzieje. Oczekuje was zdanie egzaminów. Jeśli je zdacie – to znaczy jeśli będzie padać deszcz, – to uczynię was swoimi współpracownikami w modlitwie. A wszystko, co będzie dawać nam Boża Opatrzność, zaczniemy dzielić z wami miedzy sobą.
Kiedy, modląc się o deszcz, widzę, że na niebie pojawiła się choć jedna chmurka, to sławię Boga za to, że On ją przysłał – nawet jeśli deszcz i nie spadnie. A moje sumienie czyni mi wyrzuty za to, że we mnie samym jest wiele duchowych chmur, które odpędzają Boże obłoki. Jeśli będziemy pokornie prosić o miłosierdzie Boże, to Bóg pomoże. Podczas suszy modlitwa pokornego człowieka sprowadza chmury deszczowe. Zawsze módlmy się o to, aby posłany przez Boga deszcz posiadał i duchowe działanie, aby gasił on ten duchowy pożar, który, z diabelskiej złośliwości, buszuje na świecie i przypala dusze ludzi.
Ja uradowałem się, usłyszawszy, jak niektórzy mówią: „My jesteśmy niegodni, ale oto Bóg znów zlitował się nad nami: dał trochę deszczyku i śniegu”. Jeśli będą u nas takie pokorne myśli, to Bóg da nam więcej. W skrajnej mierze, uznanie swojej niegodności – to już pokajanie. Na szczęście, jeszcze zostało trochę zakwaski. Proście Boga, aby On wziął śrubokręt i podkręcił śrubki w głowach ludzi. Ja widzę, że niektórzy z tych, kto zajmuje wysokie stanowiska, są dobrze nastawieni. Oni rozumieją do czego zmierzamy.
Prośmy Boga, aby dał On światu pokajanie
O, gdybyśmy zdawali sobie sprawę z Bożej wielkiej cierpliwości! Dla budowy arki Noego trzeba było stu lat (Rdz.5,32). Myślicie, że Bóg nie mógł szybko zbudować jakiejś arki? Oczywiście, mógł, ale On pozostawił Noego męczyć się sto lat, aby pozostali też zrozumieli, co ich oczekuje, i pokajali się. „Uważajcie, – mówił ludziom Noe, – będzie potop! Pokajajcie się.” Ale wyśmiewali się z niego. „Co za skrzynię on buduje!” – ironizowali współcześni Noego i kontynuowali swoje. I teraz Bóg może w ciągu dwóch minut wstrząsnąć całym światem i zmusić go do zmiany – tak, aby wszyscy stali się wierzącymi i nawet „superwierzącymi”. Jak? A oto jak: jeśli On przełączy przełącznik na „trzęsienie ziemi” i zacznie powolutku obracać pokrętło wzmacniacza: najpierw na „5 stopni Richtera”, potem – na „6”, potem – na „7”… Na „ósemce” wielopiętrowe budynki zaczną się chwiać jak pijane i uderzać jeden o drugi. Na „dziesiątce” wszyscy powiedzą: „Zgrzeszyliśmy! Błagamy Ciebie, zbaw nas!” A być może ludzie złożą obietnicę przyjąć stan mnisi – wszyscy co do jednego! Ale jak tylko trzęsienie ziemi skończy się, a ludzie, choć i będą się jeszcze trochę chwiać – już będą w stanie utrzymać się na nogach, znów pobiegną do barów i na dyskoteki! Ponieważ w takim nawróceniu się ludzi do Boga nie będzie prawdziwego pokajania, oni wypowiedzą słowa pokajania powierzchownie, aby uchronić się przed złem.
- Geronda, a jeśli jakaś, na przykład, żywiołowa katastrofa przydarza się jako gniew Boży i prawi ludzie błagają Boga o miłosierdzie, to czy słyszy Bóg ich modlitwy?
- Wiesz, o co tu chodzi? U ludzi nie ma pokajania, i dlatego Bóg nie słyszy modlitwy prawych. Jeśli rozgniewawszy Boga, uznajemy swoją winę, to całkiem inna sprawa – wtedy Bóg lituje się nad nami i nam pomaga. Ale jeśli człowiek nie uznaje, że rozgniewał on Boga, i dalej dmie w swoją trąbę, to jak Bóg usłyszy modlitwy prawych? Po to, aby Bóg przebaczył człowiekowi, który popełnił jakieś przestępstwo, on powinien zrozumieć to przestępstwo. A poza tym, jeśli uchybienia popełniają ludzie duchowi, to nie ma dla nich okoliczności łagodzących. „O naszych grzechach i o ludzkiej niewiedzy” – mówi się w pewnej modlitwie (Modlitwa Ofiarowania na Wielkim Wejściu podczas Liturgii). Jeśli występki nieszczęsnych świeckich ludzi – to „niewiedza”, to występki ludzi duchowych – są już „grzechami”. Dlatego jeśli występek popełniają duchowi ludzie, to nie są to żarty. Łagodzące winę okoliczności są u ludzi świeckich.
W tym roku (1990), – kiedy w czasie postu Uspienskiego (przed świętem Zaśnięcia Matki Bożej) na Świętej Górze rozbuszował się pożar, działo się coś strasznego. Wszyscy najlepsi strażacy zebrali się na Atosie, ale nikt z nich nie mógł nic zrobić, pozostawało im tylko patrzeć na to, jak buszuje ogień. Samoloty straży pożarnej, zdawało się, tylko wzmacniały i rozdmuchiwały pożar jeszcze bardziej. Jeden monaster otoczono specjalnymi przeciwpożarowymi pasami, aby przeszkodzić ogniowi przejść przez nie, ale ogień – na przekór wszystkim pasom – przeskoczył do wnętrza monasteru – do archondariku – tam, gdzie nikt się go nie spodziewał. Święta Góra płonęła piętnaście dni – i piętnastego sierpnia ogień zgasł sam z siebie. Niektórzy mówili: „A dlaczego Matka Boża go nie ugasi?” To znaczy, dochodzimy do tego, że zaczynamy bluźnić imieniu Bożemu. Ale oto, kiedy po sześciu dniach znów zaczął się pożar – tym razem już w innym miejscu Świętej Góry, – od razu zaczął padać deszcz i wszystko ugasił. Jeden pożar zgasł, a drugi – nie. Czyż niepojęte jest dlaczego?
Niektórzy ludzie, nie znając działających praw duchowych, modlą się z bólem, ale nie są usłyszani, ponieważ dziejące się nieszczęście jest gniewem Bożym. A inni przy jakimś nieszczęściu całkiem nie modlą się – ani jednej modlitwy, ponieważ uznają sprawiedliwość gniewu Bożego, którego celem jest przywrócenie ludziom rozsądku. Niech da Bóg więcej oświecenia nam, mnichom, gdyż w większości my – jesteśmy głupimi pannami (Mt.25:1-13), a nasze lampy są napełnione wodą – tylko sam knot jest lekko nasączony olejem. A ludzie świeccy oczekują, że my oświetlimy im drogę, i oni nie będą się potykać!
Prośmy więc Boga, aby dał on światu pokajanie, i abyśmy uniknęli Jego sprawiedliwego gniewu. Nadchodzącego gniewu Bożego nie można uniknąć niczym, poza pokajaniem i przestrzeganiem Jego przykazań.
„Kultura – to dobre, ale dla tego, żeby przyniosła ona pożytek, koniecznie trzeba „ukulturalnić” jeszcze duszę”
„Wszystko najwyższą mądrością stworzyłeś…” (Ps.103,24)
- Geronda, może my zniszczymy jaskółcze gniazda? Jaskółki powodują zabrudzenie, i zbierają się pluskwy.
- A ty sama możesz ulepić choć jedno jaskółcze gniazdeczko? Ach, jakież piękno stworzył Bóg jednym tylko Swoim słowem! Jaka harmonia, jaka różnorodność! Gdziekolwiek spojrzysz – we wszystkim widać Bożą najwyższą mądrość i majestat. Popatrz na ciała niebieskie, na gwiazdy, – z jaką prostotą rozsypała je Jego Boska ręka! Pionu i poziomicy, których używają rzemieślnicy, On przy tym nie stosował. A jak odpoczywa człowiek, patrząc na gwieździste niebo! Podczas gdy od ustawionych w równy rząd światowych lamp człowiek bardzo się meczy. Z jaką harmonią wszystko urządzone jest przez Boga! Popatrz no na lasy, posadzone przez człowieka: drzewa stoją jak wojskowe szeregi – tak jak kompanie żołnierzy. A jak przywraca siły człowiekowi prawdziwy, a nie sztuczny las! Jedne drzewka – są mniejsze, drugie – większe, każde drzewo różni się od drugiego nawet kolorem. Jeden malutki kwiatek Boży ma więcej łaski, niż całe naręcze sztucznych papierowych kwiatów. One różnią się jeden od drugiego tak samo, jak duch różni się od duchów, perfum (grecka gra słów, dosłownie – jak niematerialne różni się od polietylenu).
Zadziwiające jest wszystko, co stworzył Bóg. Weźmy ludzki organizm – przecież to całe przedsiębiorstwo. Bóg z największą mądrością wyznaczył wszystkiemu swoje miejsce – sercu, wątrobie, płucom. I rośliny – jak przemądrze On je urządził! Podczas okupacji (Okupacja Grecji w latach 1941-1944 przez Niemcy, Włochy i Bułgarię) posadziliśmy pięć strem (Strema – miara powierzchni 1000m2) melonów i podlewaliśmy je. Pewnego razu, myśląc zrobić lepiej i oczyścić melony, obciąłem u nich duże liście, znajdujące się przy korzeniach. Jednak okazało się, że te duże liście – to swego rodzaju „filtry” albo „nerki” roślin i one zabierają w siebie całą gorycz. Och, ależ i melony u nas wtedy były! Aż język opalały!..
- Wszystko to Wy, Geronda, zauważacie!...
- Przecież ja we wszystkim znajduję Boga! I w roślinach, i w zwierzętach – we wszystkim. Bo i jak tu nie podziwiać! Malutki ptaszek wyrusza w podróż, dociera do Afryki, potem – bez kompasu – wraca z powrotem i znajduje swoje gniazdko! A ludzie – mając mapy, znaki drogowe – zbijają się z drogi. I przecież ptaki podróżują po niebie, a nie po lądzie – to znaczy nacięć (śladów) po sobie nie zostawiają. Lecą wysoko, nad morzem! No powiedz, proszę, na czym tam zostawisz ślady? A są jeszcze takie małe ptaki, że siadają na grzbiety bocianów – zupełnie jak na samoloty! Prawdziwi pasażerowie linii lotniczych! Ptaki, lecą nad morzem, siadają na jakiejś wyspie i odpoczywają. Pewnego razu, żyjąc w celi Czcigodnego Krzyża zobaczyłem, jak ze wschodu lecą ptaki, podobne do wróbli, tylko większe i piękniejsze. Była ich cała gromada. Ale oto, cztery-pięć ptaków, prawdopodobnie wyczerpało się z sił i nie mogło lecieć dalej. W tedy z gromady oderwało się jeszcze około piętnastu ptaków, – reszta kontynuowała lot, – usiadły na drzewo razem ze zmęczonymi ptakami, posiedziały, trochę odpoczęły, a potem wszystkie razem wzbiły się w niebo i kontynuowały lot. I najpierw wzniosły się one wysoko, aby zorientować się i dogonić pozostałe. Wywarło na mnie wrażenie to, że gromada nie zostawiła zmęczonych ptaków samych, ale wydzieliła im jeszcze piętnaście towarzyszy – „grupę wsparcia”.
Jakże pięknie stworzył wszystko Bóg! Popatrz tylko na kocięta: jakie są pstre! A jakie piękne mają futerka! Nam, ludziom, wypada jeszcze pozazdrościć zwierzęcych ubrań! Przecież takiego futra nie nosiła nawet sama królowa! Gdziekolwiek się obrócisz – we wszystkim zobaczysz największą mądrość Bożą. A jakie piękno było wcześniej, kiedy wszystko było naturalne! Oto kogucik – przecież on kukuryka niezależnie od pogody. Stoi na jednej nóżce, a jak tylko ona zdrętwieje, krzyczy” „Kukuryku!” „Mięło, – mówi, – tyle to godzin.” Potem staje na drugą nogę, a kiedy drętwieje i ta – znów: „Kukuryku!” I patrz, on kukuryka o północy, o trzeciej i o szóstej godzinie rano. Niezmiennie co trzy godziny. A przecież kogut nie ma ani budzika, ani baterii. I nakręcać go też nie trzeba…
Wszystko co widzicie i słyszycie, wykorzystujcie jako środek komunikacji z Panem. Wszystko powinno wprowadzać was na Niebo. Tak od stworzenia człowiek stopniowo wznosi się do Stwórcy. Amerykanie, zaleciawszy na Księżyc, w skrajnej mierze, zostawili tam tablicę z napisem: „Niebiosa głoszą chwałę Bożą” (Ps.18,2). Rosjanie też latali w kosmos, ale Gagarin powiedział, że Boga on nie widział. No, prawda, a jak byś ty Go zobaczył? Przecież leciałeś nie z wzniesionymi ku niebu rękami, a zadartymi do góry nogami… A potem od tego wszystkiego dochodzą do tego, że mówią: „Wszechświat stworzyła natura.” Cały Wszechświat, jaki? Przecież tutaj jeśli zepsuje się jakaś stara maszyna, to zbiera się cała grupa majstrów i specjalistów, aby ją naprawiać. Myślą, starają się – tylko o jednej starej maszynie. Podczas gdy Bóg, bez wszelkiej tam elektryczności, obraca całą kulę ziemską, i ani baterie nie wyczerpują się, ani silniczek nie zatrzymuje się. Z taką prędkością On ją obraca – i człowiek nawet nie odczuwa tego! Straszna sprawa! Gdyby ziemia obracała się mniejszą prędkością, to człowiek by przewracał się. Ziemia obraca się z taką (wielką) prędkością, a woda i z morza nie wylewa się, choć jest jej tak dużo. I gwiazdy, takie ogromne, poruszają się z oszałamiającą prędkością, ale przy tym nie stykają się z sobą, ale z daleka nie pozwalają innym gwiazdom zbliżać się do siebie. A człowiek, stworzywszy jakiś tam samolot, zachwyca się i jest z siebie dumny. Ale wystarczy że on troszeczkę skaleczy się umysłowo, jak zaczyna szerzyć wszelkie bzdury i nawet sam tego nie rozumie.
Co dziś udało się osiągnąć ludziom
Kultura – to dobre, ale dla tego, żeby przyniosła ona pożytek, konieczni trzeba „ukulturalnić” jeszcze i duszę. Inaczej kultura zakończy się katastrofą. „Zło, – powiedział Święty Kosma z Etolii, – przyjdzie od ludzi wykształconych” (Proroctwo Świętego Kosmy odnosi się do ludzi wykształconych, nie mających bojaźni Bożej). Nie patrząc na to, że nauka poczyniła tak duże postępy i osiągnęła tak wielkie sukcesy, ludzie, dążąc pomóc światu, czynią to tak, że niszczą go, sami tego nie rozumiejąc. Bóg pozwolił człowiekowi czynić wszystko według własnego rozumienia, ale, nie słuchając Boga, człowiek gubi sam siebie. Człowiek sam niszczy siebie tym, co on tworzy.
Ludzie XX wieku – co też oni osiągnęli swoją kulturą i cywilizacją! Oni doprowadzili świat do szaleństwa, oni zanieczyścili atmosferę, oni zepsuli wszystko na świecie. Jeśli koło spadnie z osi, dalej obraca się bez celu. Tak i ludzie – spadłszy z osi Bożej harmonii, oni męczą się. W starożytności ludzie cierpieli z powodu wojny, teraz oni cierpią z powodu cywilizacji. Wtedy z powodu wojny ludzie z miast przenosili się do wsi i żyli, mając jakiś niewielki ogródek. A teraz ludzie nie będą mogli żyć w miastach i będą uciekać z nich z powodu nacisku cywilizacji. Wtedy wojna przynosiła ludziom śmierć, a teraz cywilizacja przynosi im choroby.
- Geronda, a z jakiego powodu tak mocno rozprzestrzenił się rak?
- Czarnobyl i wszystko podobne do tego, myślisz, przeminęło bez śladu? Stąd wszystko się i bierze. Oto tobie ludzie – to wszystko jest ich owocami… Ludzie są strasznie wyboczeni (zdeformowani). W jakiej epoce było tylu chorych? W starożytności ludzie tacy nie byli. A teraz, jaki by list z tych, które mi przysyłają, bym nie otworzył, to obowiązkowo spotkam się albo z rakiem, albo chorobą duszy, albo udar mózgu, albo rozpad rodziny. Dawniej rak był rzadkością. Przecież życie było naturalne. O tym, co dopuszczał Bóg, teraz nie mówimy. Człowiek jadł naturalny pokarm i cieszył się doskonałym zdrowiem. Wszystko było czyste: owoce, cebula, pomidory. A teraz nawet naturalny pokarm kaleczy człowieka. Ci, którzy żywią się tylko owocami i warzywami, teraz bardzo cierpią, bo wszystko jest zanieczyszczone, skażone. Gdyby tak było wcześniej, to ja umarłbym w młodym wieku, ponieważ w monastycyzmie jadłem to, co dawał ogród: cebulę-pory, marulę (sałatę), zwykłą cebulę, kapustę i temu podobne, i czułem się wspaniale. A teraz – nawożą, opryskują… Pomyśleć tylko – co jedzą teraźniejsi ludzie!... Niepokój psychiczny, substytuty pokarmów – wszystko to sprowadza człowiekowi choroby. Stosując naukę bez rozsądku, ludzie doprowadzają samych siebie do niezdatności.
- Geronda, a dlaczego wcześniej ludzie byli wytrzymalsi w trudzie ascetycznym i ich zdrowie było mocniejsze, niż u nas? Czy miało znaczenie to, czym się oni odżywiali?
- Tak, ponieważ w tamtych czasach produkty spożywcze były czyste. Według mnie, i bez wyjaśnień jest to zrozumiałe. Wszystko, co spożywali ludzie, było dojrzałym. A teraz, aby warzywa i owoce nie psuły się, zrywa się je niedojrzałe i przechowuje się w lodówkach. Zrywają z drzewa niedojrzałe zielone owoce i zostawiają aby dojrzewały w skrzynkach. Wcześniej owoc, dojrzawszy, spadał z drzewa sam albo obrywał się od gałązki, jak tylko dotknąłeś do niego ręką. Dzieci jadły chlebek z masłem albo mlekiem, i to dawało im zdrowie. Ale ludzie, pomimo tego, że jedli dobry, zdrowy pokarm, jeszcze ruszali swoimi mózgami i, chorując na coś, rozumieli, od jedzenia to czy nie. A teraz i pokarm nienaturalny, i mózgami nie ruszają.
Ileż chałtury produkuje teraz człowiek! Wełnę stopniowo wyprowadza się użytku. Znaleźć wełniany podkoszulek, aby wchłaniał on pot, – to wielki problem. Włożywszy podkoszulek, od razu wiem, czy jest z materiału syntetycznego. Jeśli jest, to ja nie mogę odetchnąć, cały jestem kompletnie wyczerpany, męczę się nie wiem jak! I przecież uważają, że takie podkoszulki są trwalsze, lepsze, niż naturalne. Uważają to za postęp! Ale czy korzystne są one dla zdrowia? Nie, wręcz przeciwnie, wytwarzając takie rzeczy, ludzie szkodzą swemu zdrowiu. I naklejają etykietkę: „Wykonane z dziewiczo czystej wełny”! Tak, być może, i inne słówka znajdą dla reklamy – jeszcze czystsze! Owce teraz zostały u nas tylko na mięso, bo wełnę robimy z ropy naftowej. A gąsienice-jedwabniki mówią: „No, jeśli chcecie jedwab lepszy, od naszego, to róbcie go sami!..
Ludzie stracili cierpliwość
- Geronda, dlaczego my nie mamy dzisiaj cierpliwości?
- Wszystko, co dzisiaj się dziej, nie jest dobre dla ludzi. Przedtem i życie było wyciszone, uspokojone i sami ludzie byli spokojni, bardzo wytrzymali – zdolni do cierpienia. Dzisiaj cały ten pośpiech który opanował świat uczynił ludzi niecierpliwymi. W poprzednich czasach człowiek wiedział, że pomidory zacznie jeść w końcu czerwca. I do głowy mu nie przychodziło jeść pomidory wcześniej. Ludzie czekali sierpnia, żeby zjeść arbuza, oni wiedzieli, kiedy przyjdzie czas jeść figi, kiedy – dynie. A co dzieje się teraz? handlarze jadą do Egiptu i skupują tam pomidory przed czasem, chociaż, póki nie dojrzeją pomidory, w Grecji są pomarańcze – z tymi samymi witaminami. Nie, pomarańczy, czy zauważyłaś, nie chcą! Tak bracie ty mój, miej troszeczkę cierpliwości i zjedz na razie coś innego! Nie – za wszelką cenę pojadą do Egiptu i przywiozą pomidorów. Na krecie popatrzyli-popatrzyli na taką sprawę i zaczęli budować cieplarnie, aby i u nich pomidory dojrzewały wcześniej. A skończyło się na tym, że postawili cieplarnie w całej Grecji, aby jeść pomidory i zimą, zabijają się i budują cieplarnie dla wszystkich warzyw, aby o każdej porze roku mieć na stole wszystko, czego serce zapragnie, i nie czekać na określony czas.
To by jeszcze było w porządku, jak daleko by nie zaszło. Ale przecież idą i dalej. Wieczorem pomidory są jeszcze zielone, a rano wiozą je do sklepów już czerwone „mięsiste”! Pewnemu ministrowi ja nawet powiedziałem „kilka miłych słów” w tej sprawie. „Cieplarnie, – mówię, – to jeszcze nie takie złe. Ale przecież owoce, pomidory i inne uprawiają na hormonach! Owoce te dojrzewają w ciągu jednej nocy, ale na tych nieszczęśników, którzy mają podwyższoną wrażliwość na preparaty hormonalne, okazuje się, plujecie, nie przejmujecie się nimi? Niech sobie chorują, tak?” Zwierzęta też zostały zepsute. Weź na przykład kury, czy cielęta. Czterdziestodniowe pisklęta pompują hormonami do masy sześciomiesięcznych. Człowiek je ich mięso, ale jaki ma od niego pożytek? Dlatego, aby krowy dawały więcej mleka, je też szpikują hormonami. Krowy dają więcej mleka, ale potem producenci nie mogą tego mleka sprzedać! Zaczynają się strajki, cena mleka spada, wylewają je na drogę, a ludzie piją mleko naszpikowane hormonami! A jeśli by zostawili tak, jak ustanowił Bóg, to wszystko by szło według swojej kolejności i ludzie piliby czyściutkie mleczko! I, poza tym, od tych iniekcji (dodatków) wszystko traci smak. Produkty bez smaku, ludzie bez smaku – wszystko stało się bez smaku. Nawet samo życie straciło dla ludzi smak. Pytasz młodych: „Co lubisz?” – „Nic”, – odpowiadają. I to chłopy na schwał! „No, powiedz choć, co lubisz robić?” – „Nic”. Oto do czego dochodzi człowiek! Dziełami rąk swoich on myśli „naprawić błędy” Boga. Dla tego, aby kury znosiły jaja, noc zamieniają w dzień. A ty widziała jajka zniesione przez takie kury? Przecież gdyby Bóg stworzył księżyc świecący, jak słońce, to ludzie by stracili rozum. Bóg stworzył noc, aby ludzie odpoczywali, ale do czego oni doszli teraz!
Ludzie stracili spokój ducha. Wszystkie te cieplarnie, wstrzykiwanie środków do warzyw i owoców i temu podobne rzeczy też doprowadziły ludzi do utraty cierpliwości. Dawniej ludzie wiedzieli, że pieszo z jednego miejsca do drugiego dojdą w ciągu kilku godzin. Jeśli ktoś miał mocniejsze nogi, to przechodził trochę szybciej. Potem wymyślili powozy, potem samochody, potem samoloty i tak dalej. Starają się znaleźć coraz to nowsze, szybsze środki transportu. Zbudowali takie samoloty, na których można zalecieć z Francji do Ameryki w ciągu trzech godzin (Starec ma na myśli naddźwiękowe samoloty pasażerskie dalekiego zasięgu typu „Concorde”). Ale jeśli człowiek z tak ogromną prędkością przelatuje z jednej klimatycznej strefy do drugiej, to i po prostu nagła zmiana klimatu poszkodzi mu. Wszystko pośpiech, pośpiech… Stopniowo dojdą do tego, że człowiek będzie włazić do środka latającego pocisku, potem – wystrzał, lot, uderzenie, wybuch – i oczom publiczności ukazuje się oszołomiony podróżnik. A co myślicie? Dojdzie i do tego. Najprawdziwszy dom wariatów!
Całą atmosferę zapaskudzili – i to w porządku, a koście im przeszkodziły
- Geronda, słychać, że zamierzają spalać zmarłych – jak mówią, „ze względów higienicznych i dla oszczędzenia miejsca na ziemi”.
- Ze względów higieny? A ty tylko posłuchaj! I nie wstydzą się tego mówić? To, że całą atmosferę zapaskudzili, to w porządku, a kości im, czy widzicie, przeszkodziły! A przecież szczątki (zwłoki), oprócz tego wszystkiego, jeszcze i obmywają. A jeśli chodzi o „oszczędzanie ziemi”, czyż nie można w całej Grecji ze wszystkimi jej lasami znaleźć miejsca na cmentarze? Pewnemu profesorowi uniwersytetu powiedziałem „kilka ciepłych słów” na temat tego wszystkiego. Jak że tak: dla śmieci znajdują tyle miejsca, a dla świętych zwłok nie znajdują. Czyż brakuje ziemi? A ile ciał Świętych może być na cmentarzach? O tym oni nie pomyśleli?
W Europie spalają zmarłych nie dlatego, że nie ma gdzie ich pogrzebać, ale dlatego, że kremację uważają za postęp. Zamiast tego, żeby wyrąbać jakiś lasek i zrobić miejsce dla zmarłych, szybciej uwolnią miejsce od nich samych, spalając i zamieniając ich w popiół. Potem kładą ten popiół do malutkiego pudełka i uważają to wszystko za rzecz postępową. Zmarłych spalają dlatego, bo nihiliści chcą rozłożyć wszystko – łącznie z człowiekiem. Oni chcą zrobić tak, aby nie zostało nic, co przypominałoby człowiekowi o jego rodzicach, o jego dziadkach, o życiu jego przodków. Oni chcą oderwać ludzi od Tradycji, chcą zmusić ich zapomnieć o innym życiu i przywiązać się do życia tego.
- Jednak, Geronda, mówią, że w niektórych magistratach Aten rzeczywiście pojawił się taki problem – nie ma gdzie chować zmarłych.
- A przecież jest tyle pustego miejsca! Czyż naprawdę nie można znaleźć trochę ziemi? Wokół Aten jest mnóstwo pustkowia, należącego do miasta. I ja znam ludzi z rządu, którzy na przedmieściach Aten mają mnóstwo ziemi. Co, nie mogą urządzić tam cmentarza? A następnie, przecież większość mieszkańców Aten pochodzi z prowincji. Dlaczego by nie odwozić zmarłych do pochowania do ich miast i wsi? Niech każdego wiozą na jego rodzinne miejsce i tam grzebią. Tam, na prowincji, pochówki nie wymagają i dużych wydatków, trzeba tylko zapłacić za przewiezienie ciała. Niech ogłoszą, że ci, którzy przenieśli się do Aten w ostatnich latach, po śmierci powinni być pochowani tam, skąd przyjechali. Bo tak i lepiej by było. A tym rodzinom, które żyją w stolicy co najmniej od trzech pokoleń, trzeba znaleźć miejsce w mieście. Kiedy, po trzech latach po pogrzebie szczątki wyjmą z mogiły, niech składają je w głębszych wspólnych grobowcach. Czyż to trudne? Popatrz, jak głęboko ludzie wkopują się w ziemię, wydobywać węgiel. Niech i dla szczątków zrobią jakąś wielką przechowalnię i przechowują je tam wszystkie razem.
Szacunek zniknął całkiem. Tylko popatrz, co teraz się dzieje! Własnych rodziców dzieci oddają do domów starców! A dawniej troszczyli się nawet o zestarzałe byki, nie zabijali ich i mówili: „Przecież to nasi żywiciele”. A jak czcili zmarłych! Pamiętam wojnę: z jakim ryzykiem chodziliśmy grzebać zabitych! Kapłan, zrozumiałe, był zobowiązany pójść. Ale żołnierze szli razem z nim – niosąc ciała swoich zabitych towarzyszy – po zaspach, na mrozie, pod gradem kul. Podczas wojny w 1945 roku, przed powołaniem do wojska, pomagałem naszemu cerkiewnemu stróżowi w zbieraniu i grzebaniu zabitych. Pierwszy szedł kapłan z kadzielnicą. Jak tylko dochodził świst pocisku, padaliśmy na ziemię. No dalej, wstawaj. Znów świst pocisku – znów na ziemię. Potem, kiedy byłem już żołnierzem i my, bez butów, siedzieliśmy w śniegu, powiedzieli nam, że ci, którzy chcą, mogą pójść zdjąć buty z zabitych. Nikt nawet z miejsca się nie ruszył. Ach, minęły te dobre czasy!
Zło w tym, że ci, którzy posiadają władzę, milczą, zgadzają się z tym co się dzieje. Od tego momentu jak pojawił się ten problem ze zmarłymi, Cerkiew powinna była zająć i wyrazić pewne stanowisko, aby problem został rozwiązany, ponieważ (swoim milczeniem) Cerkiew pozwala ludziom świata tego mieszać się w sprawy duchowe i mówić wszystko, co im przyjdzie do głowy. A przecież to niegodziwość. I jak dzisiejszy świat będzie mieć błogosławieństwo od Boga? Do czego więc my doszliśmy! Stopniowo chcą pozbawić człowieka jego godności. Ach, dlatego i miejsca dla zmarłych znajdzie się teraz dużo, nawet więcej, niż trzeba…
Zanieczyszczenie i zniszczenie otaczającego środowiska
Słońce piecze, jak na Synaju – i nawet zimą, ponieważ w atmosferze otworzyły się dziury ozonowe. Jeśli nie wieje północny wiaterek, to nie można stać na słońcu.
- Geronda, a jak skończy się ten problem z ozonem?
- Pocierpmy trochę, dopóki naukowcy nie wezmą pięciu kilogramów szpachli i nie załatają dziury! Tak-tak, niech oto pójdą i zatkają ozonowe dziury w atmosferze… Oni zobaczą, że Bóg stworzył wszystko z największą mądrością, bardzo harmonijnie i powiedzą: „Prosimy o wybaczenie za to, że my napartaczyliśmy”.
A o tej dziurze w atmosferze – módlcie się, aby ona się zamknęła. Widzicie, jedna z „czasz” (Ap.15,7) otworzyła się i tam. Usychają drzewa, rośliny. Jednak Bóg może znów wszystko doprowadzić do porządku.
A popatrzcie, jak przebiegli, chytrzy stali się niektórzy z tych szarlatanów, którzy wyłudzają pieniądze u bogaczy, którzy nie mają gdzie ich podziać. „W atmosferze, – mówią, – otworzyła się dziura ozonowa. Świat ginie. Jak więc uratować świat? A oto jak – nauka opracowuje projekt głębinowych kopalni i przesiedlenia ludzi pod ziemię, po to, aby uchronić przed słońcem.” W końcu, gdy stało się jasne, że „przesiedlenie pod ziemię” jest niemożliwe, zaczęli mówić co innego: „Na księżycu będzie rozwinięte budownictwo mieszkaniowe, wybudowane restauracje, hotele, domy i ludzie przesiedlą się tam. Pragnących dostać się na Księżyc z gwarancją proszą o dokonywanie wpłat!” Ale w tym wszystkim, między innymi, nie ma ani kropli prawdy! I jakie jeszcze „budownictwo mieszkaniowe”, skoro człowiek w ogóle nie jest w stanie tam żyć! No, wlazło parę osób do „konserwowych puszek”, poleciało i wróciło z powrotem. A niektórzy wierzą we wszystkie te baśnie i wydają pieniążki.
- Geronda, wielu martwi się z powodu gazów spalinowych i przemysłowych.
- Trzeba zmusić niektórych dyrektorów fabryk do zainstalowania na kominach i rurach filtrów oczyszczających, aby duszący się przemysłowymi spalinami ludzie choć trochę odetchnęli. Zamiast tego, aby dawać łapówki członkom parlamentu i załatwiać własne sprawy, niech każdy dyrektor zakładu wyda trochę więcej pieniędzy i kupi instalację oczyszczająca. Dawniej tych mikrobów, tej spalenizny nie było. A teraz wszystko zepsuli, zanieczyścili i jeszcze uważają to za postęp. A do czego prowadzi taki postęp? On niszczy człowieka. Wychodzisz na ulicę, a powietrze pachnie spalenizną. Siedzisz w domu i wystarczy tylko uchylić okno, jak uliczna sadza wdziera się do środka. I kiedy myjesz ręce, ta sadza nie zmywa się, co znaczy, że nie jest nieszkodliwa. Sadza z pieca nie zawiera w sobie olejów, dlatego trochę tylko kaszlniesz – i ona od razu wychodzi z płuc. A ta techniczna sadza z płuc nie wychodzi – przylepia się do nich.
W wieżowcach ludzie są stłoczeni, jak śledzie w beczkach, – jeden na drugim. Ktoś trzepie na balkonie chodniki, a cały kurz leci na balkon jego sąsiada z dołu. Jak męczą się ci nieszczęśnicy, którzy żyją na niższych piętrach! Cały kurz i śmieci z wyższych pięter lecą do nich. Człowiek rozwiesza na swoim balkonie bieliznę albo otwiera okno, a z góry zaczynają trzepać chodniki i nie myślą o nim. Tak w dawnych czasach w takich wielopiętrówkach urządziliby więzienia. Po prostu okropność jakaś! Przecież w tych czasach domy miały podwórka, na nich pasły się zwierzęta, obok był sadek z drzewkami, gdzie zbierały się całe stada ptaków…
- A teraz, Geronda, ludzie nawet jaskółek nie widzą.
- A co tam jaskółki, czyżby rozum straciły, żeby latać do wieżowców? Zwariowały? Stopniowo dojdzie do tego, że ludzie nie będą wiedzieć, co to takiego jaskółka. W Ameryce, w pewnym uniwersytecie jest wydział, gdzie Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu studiują z historycznego punktu widzenia. Tak więc, aby studenci mogli zrozumieć, czym jest „pszenica”, jest u nich pole, zasiane pszenicą. A dla tego, aby było zrozumiałe, czym jest „pastuch” i co takiego „owce”, jest u nich niewielkie stado owiec i pastuch z laską. I to dzieje się na uniwersytecie!
Ludzie zanieczyścili już całą atmosferę. Na zewnątrz – zima, a w powietrzu – zapach śmietniska. A pomyśl, co dzieje się latem! I przecież nie przysyłają samolotu, aby opryskał śmietnisko jakimś środkiem dezynfekującym. Na szczęście dla nas, Bóg stworzył aromatyczne kwiaty. Całe to mnóstwo kwiatów, i wielkich i małych, cała ta kwiatowa różnorodność neutralizuje smród śmietniska. A co by się działo, gdyby w atmosferze nie było rozlanego tego aromatu kwiatów? Oto jeśli gdzieś wala się padlina, to jej smród rozchodzi się po całej okolicy. Jak więc Bóg troszczy się o nas! I jak niesłodko byłoby nam, gdyby On o nas się nie troszczył! Pomyśl – gdyby nie było kwiatów, roślin… Przecież ich aromatami pokrywa się i rozprasza się nasz smród.
Któregoś razu pewien świecki przyszedł do mnie do celi i zapytał: „Słuchaj, co ty tu robisz? Czym ty zajmujesz się całymi dniami i nocami?” A akurat w tym czasie kwitły miotełki małych krzewów i przylegające do celi zbocze góry było pełne polnych kwiatów. Wszystko przyjemnie pachniało. „Ale ja, – mówię, – pleców i to nie mam kiedy wyprostować! Całe dnie na okrągło podlewam i pielęgnuję wszystkie te kwiaty i rośliny, które widzisz. A nocą – widziałeś, ile łampadek pali się na niebie? Spróbuj zdążyć wszystkie je zapalić!” On zaczął jakoś dziwnie patrzeć na mnie, a ja kontynuowałem swoje wyjaśnienia: „A ty co, czyż nie widziałeś, jak w nocy płoną na niebie łampadki? No więc, zapalam je ja! A spróbuj to zrobić! Co, myślisz, łatwo w tylu łampdkach poprawić pływaki, knoty, napełnić je olejem?..” Biedaczysko po tych słowach zmieszał się nie na żarty.
I opryskiwanie – to też trucizna. Od oprysków giną nie tylko szkodniki, ale i nieszczęsne ptaki. Po to aby wyleczyć drzewa od choroby, opryskują je pestycydami (chemicznymi truciznami), a potem chorują ludzie. Wszystko zatruwają trucizną. Czyż nie rozsądniej byłoby stosować mniej środków chemicznych, a zgnite rośliny zakopywać do ziemi – zamiast tego, żeby zakopywać dobre owoce, jak to robią teraz (aby nie spadała ich cena). Cała chmura pestycydów – czyż jest ona nieszkodliwa dla człowieka? Zwłaszcza dla małych dzieci – dla nich wszystkie te pestycydy to po prostu śmierć. Dlatego dzieci i pojawiają się na świat już chore. Pewnemu agronomowi powiedziałem: „Co to takiego się dzieje! Wy zniszczyliście owady, a teraz niszczycie ludzi”. Po to aby zniszczyć owady, opryskują kwiaty, a ludzie potem chorują. A potem wmyślą jeszcze jakieś pestycydy – silniejsze od teraźniejszych, ale co my z tego zyskamy?
Już udowodniono, że niektóre z owadów, które zabito opryskami, zjadały innych owadów. Teraz, aby pozbyć się innych, będziemy sztucznie rozmnażać te, które zabiliśmy wcześniej. Jak zaś z wielką mądrością urządzone jest wszystko przez Boga! Tam gdzie są świerszcze, nie bywa komarów. Któregoś razu do mojej celi przyszedł pewien człowiek i pokazał małą maszynkę, odganiającą komary dźwiękiem, podobnym do cykania świerszcza, tylko głośniejszym. Świerszcze, umilające nas swoją muzyką, ludzie zabijają, a potem chcą na bateriach odtworzyć to samo, co było uczynione przez Boga. Pozabijali wszystko – i świerszczy i turkawki… Nawet kruka zobaczyć – i to rzadkość. Wkrótce będziemy łapać kruka i wsadzać go do klatki.
I wy, opryskując drzewa, zostawiajcie coś i Bogu, aby On pomagał wam. I jeśli chemikalia na jakiś listek nie trafią, to nic strasznego w tym nie ma. Wszystkie obecne środki techniczne nie pomagają człowiekowi w jego wierze. Będąc pewnego razu w gościnie, usłyszałem, jak ludzie mówili: „Czy naprawdę pojawił się nowy środek chemiczny na takiego to szkodnika? A gdzie? Za granicą?” I od razu dawaj dzwonić, zamawiać… Stopniowo i świeccy ludzie, i mnisi odsuwają Boga na ostatnie miejsce. Ludzie nie dają pierwszoplanowego znaczenia duchowej ewolucji – żeby wszystko było uświęcone. Zło w tym, że nawet my, mnisi, nie idziemy w duchowej ewolucji przed ludźmi świeckimi.
- Geronda, jednak drzewa oliwne rzeczywiście uszkadza dakos – szkodnik oliwkowy.
- Módlcie się z czotkami, aby dakos odszedł. Walczcie ze szkodnikami nie tylko opryskiwaniem, poproście o pomoc i Chrystusa. Poza tym, my chcemy zrobić wszystko tak samo dobrze, jak w świecie. O tym, że mnisi powinni mieć „świat” inny, zapominamy. Nie trzeba dążyć zrobić to samo, co ludzie świeccy, albo nawet więcej od nich. O Chrystusie, co, zapomnieliście? Ja nie wzywam w ogóle nie opryskiwać drzew, ale niektórzy urządzają z tymi chemicznymi truciznami prawdziwe eksperymenty. I kiedy rzeczywiście jest potrzeba opryskać drzewa, wkładajcie respiratory (maski oddechowe).
Lepiej jeść owoce trochę nadgryzione przez robaka, niż (piękne z wyglądu, ale) opryskane trucizną. Nie przesadzajcie z opryskiwaniem – ograniczcie je. Módlcie się z czcigodnością – czytajcie pierwszy psalm (Priepodobny Arsienij z Kapadocji czytał pierwszy psalm podczas sadzenia drzew i roślin – aby posadzone wydało dobre owoce) i okrapiajcie drzewa świętą wodą. Jeśli będziecie żyć właściwie, to i deszcze będą lać się i gąsienice (Powiedziano podczas wielkiej suszy w listopadzie 1990 r. W czerwcu tegoż roku w Grecji było dużo gąsienic) będą ginąć. Bóg będzie troszczyć się o was – trzeba mieć bogobojność, czcigodność i zaufanie Mu.
Serca ludzi też stały się żelazne
Zapoznanie się z treścią tego rozdziału pozwala odczuć ten w wysokim stopniu ascetyczny duch, którym wyróżniał się sam Starec Paisij, i ten niepokój jaki on doświadczał w związku z tym, że ascetyczny duch całego monastycyzmu może ulec zmianie. Starec nie jest przeciwnikiem kultury, jednak chce podkreślić, że nie kultura powinna rządzić człowiekiem, a człowiek kulturą. Starec mówił, że szczególnie mnichowi należałoby nie wpadać w zależność od współczesnych środków technicznych i wykorzystywać je z rozsądkiem, aby być w stanie ukierunkować swoje siły na duchową walkę.
Ludzkie wygody przekroczyły wszelkie granice i dlatego przemieniły się w trudności. Pomnożyły się maszyny – pomnożyły się kłopoty. Maszyny i żelastwo już rządzą człowiekiem, przekształciwszy w maszynę jego samego. Dlatego serca ludzi i stały się żelazne. Przy wszystkich istniejących środkach technicznych pozostaje nieobrobione sumienie człowieka. Przedtem ludzie pracowali z pomocą zwierząt i wyróżniali się współczuciem. Jeśli ładowałeś na nieszczęsne zwierzę ładunek większy, niż ten, który ono mogło ponieść, to opuszczało się ono na kolana, i zaczynałeś go żałować. Jeśli było ono głodne i żałośnie patrzyło na ciebie, to twoje serce zalewało się krwią. Pamiętam, jak cierpieliśmy, kiedy zachorowała u nas krowa, – uważaliśmy ją za członka naszej rodziny. A teraz ludzie mają do czynienia z żelastwem, i serca ich też stają się żelazne. Pękło jakieś żelastwo? Do spawania je. Zepsuł się samochód? Wiozą do autoserwisu. Nie można naprawić? Na złomowisko, dusza nie boli: „żelazo, – mówią, – ono i jest żelazem”. Serca ludzi w ogóle nie pracują, a przecież w ten sposób w człowieku uprawia się samolubstwo, egoizm.
Dzisiaj jeden człowiek nie myśli o drugim. Dawniej (kiedy nie było lodówek) jeśli jedzenie zostawało na drugi dzień, to się psuło. Dlatego ludzie myśleli o biedakach, mówili: „I tak się zepsuje, odniosę więc je lepiej jakiemuś biedakowi’. A ten, kto był w duchowo sukcesywnym stanie, mówił: „Niech najpierw poje biedak, a dopiero potem – ja”. Teraz resztę jedzenia stawiają do lodówki, a o swoim bliźnim, będącym w potrzebie, nie myślą. Pamiętam, jak w te lata, kiedy był u nas dobry urodzaj warzyw i innych owoców, dawaliśmy owoce sąsiadom – dzieliliśmy się. Poco nam było tyle? I tak nadmiar by się zepsuł. Teraz ludzie mają lodówki, i mówią: „A po co oddawać nadwyżki innym? Włożymy je do lodówki i potem zjemy sami”. Ja już nie mówię o tym, że całe tony jedzenia są wyrzucane albo zakopywane do ziemi – podczas gdy gdzieś w innych miejscach głodują miliony ludzi.
Z powodu maszyn ludzie stracili rozum
Współczesne środki techniczne ciągle rozwijają się i rozwijają się – bez końca. One rozwijają się szybciej niż umysł ludzki, ponieważ w ich rozwoju pomaga diabeł. Dawniej, nie mając wszystkich tych środków, wszystkich tych telefonów, faksów, całej gej kupy urządzeń, ludzie mieli spokój, ciszę i prostotę.
- Geronda, oni cieszyli się życiem!
- Tak, a teraz z powodu maszyn ludzie stracili rozum. Z powodu wielu wygód oni męczą się, dusi ich niepokój. Pamiętam Beduinów, których znałem podczas mego pobytu na Synaju (W latach 1962-1964), – jacy oni byli radośni! Mieli tylko jeden namiot, i żyli prosto. W Aleksandrii czy w Kairze oni żyć nie mogli – woleli życie w namiotach na pustyni. Jeśli mieli trochę herbaty, to nie wiedzieli gdzie podziać się z radości i wysławiali Boga. Ale teraz cywilizacja doszła i do nich, i oni też zaczęli zapominać o Bogu. Beduini – i ci ulegli wpływowi europejskiego ducha! Na początku żydzi zbudowali dla Beduinów chałupy, szałasy, potem sprzedali im stare samochody z całego Izraela (Góra Synaj obecnie administracyjnie jest częścią Egiptu, wtedy była pod kontrolą Izraela). Ach, ci żydzi… Teraz każdy Beduin ma swoją chałupę, na podwórkuszopy – po zepsutym samochodzie, a w duszy – pełno niepokoju i zmartwień. Samochody psują się, Beduini borykają się z ich naprawą. I jeśli przyjrzeć się, co oni z tego wszystkiego zyskali? Ból głowy i nic więcej.
Dawniej wszystko było, przynajmniej, mocne, i służyło długo. A teraz – płacisz masę pieniędzy i kupujesz rzecz, która od razu psuje się. I przedsiębiorstwom to na rękę – one zwiększają produkcję towarów i bardzo na tym bogacą się. A ludziom potem nie wystarcza pieniędzy, i starając się zarobić więcej, zabijają się w pracy. Wszystkie te maszyny i mechanizmy – zajęcie europejczyków, którzy całymi dniami siedzą ze śrubokrętami w rękach. Na początek robią, na przykład, jakąkolwiek pokrywkę. Potem robią ją z gwintem, potem z przyciskiem – udoskonalają biedną pokrywkę coraz bardziej i bardziej… Czyli, ciągle pojawiają się wciąż nowe i nowe maszyny i urządzenia, i nieszczęśni ludzie cały czas chcą czegoś doskonalszego. Jeszcze nie zdążywszy spłacić długów za stare, kupują coś nowego, dlatego są zadłużeni i zmęczeni. A wziąć biedaka: on też chce mieć samochód, idzie i kupuje jakiś najtańszy. A żeby go kupić on sprzedaje swoje woły, konie – sprzedaje wszystko. (Wszystko idzie do tego, że wkrótce na wystawę będą wystawiać nawet osłów i brać pieniądze za to, aby na nie popatrzeć!) I tak oto, biedak – kupuje sobie jakiś taniutki samochodzik. Samochód psuje się. „A do takich samochodów, – mówią mu, – nie ma części zamiennych”. Biedaczysko wymuszony jest kupić drugi samochód. Jednak nie stać biedaka na samochód najnowszej marki, i on kupuje jakiś trochę lepszy od tego, który miał przedtem, a stary odstawia na bok. Potem nowy też się psuje i tak dalej… Trzeba uważać, aby nas też nie porwał ten modny nurt pogoni za czymś coraz bardziej i bardziej doskonałym.
Telewizja wyrządziła ludziom ogromną szkodę
- Geronda, teraz istnieją takie telewizyjne środki komunikacyjne, że można obserwować co się dzieje po drugiej stronie kuli ziemskiej w tej samej chwili.
- Ludzie widzą cały świat, nie widząc tylko samych siebie. Nie Bóg niszczy ludzi, nie, teraz ludzie swoim umysłem niszczą samych siebie.
- Geronda, telewizja przynosi wiele zła.
- „Wiele zła!..” A o czym ty mówisz!.. pewien człowiek powiedział mi: „Telewizor, ojcze, to dobra rzecz”. – „Jajka, – odpowiedziałem mu, – też dobra rzecz, ale jeśli tylko zmieszać je z kurzym nawozem, to one stają się nic nie warte.” Z telewizją i radiem dzieje się dokładnie to samo. Dzisiaj, włączając radioodbiornik po to, aby posłuchać wiadomości, człowiek musi pogodzić się z tym, że oprócz wiadomości usłyszy jakąś piosenkę. Wiadomości zaczynają się od razu, jak tylko skończy się ta piosenka. A wcześniej było inaczej. Wcześniej było wiadomo, o której godzinie w radiu nadawane są wiadomości. Człowiek włączał odbiornik o określonej porze i słuchał ostatnich wiadomości. A teraz zmuszony jesteś słuchać i piosenkę, ponieważ jeśli, nie chcąc jej słuchać, wyłączysz radio, to wiadomości też przegapisz. Telewizja wyrządziła ludziom ogromną szkodę. Szczególnie niszczycielsko działa ona na małe dzieci. Pewnego razu do mnie do celi przyszedł siedmioletni chłopczyk ze swoim ojcem. Ja widziałem, jak ustami dziecka przemawiał telewizyjny bies, podobnie, jak bies mówi ustami opętanych. To tak jakby dziecko urodziło się z zębami. Dzisiaj nie często widzisz normalne dzieci – dzieci przemieniły się w dziwolągi. Dzieci nie pracują głową, one po prostu powtarzają to, co zobaczyły i usłyszały. W ten sposób, za pomocą telewizji, niektórzy chcą oszukać, otumanić świat. To znaczy (zgodnie z ich planami) pozostali powinni wierzyć w to, co usłyszeli (w telewizji), i postępować zgodnie z tym.
- Geronda, matki zadają nam pytanie: jak oduczyć dzieci od telewizora?
- Nich wytłumaczą swoim dzieciom, że, oglądając telewizję, one otępieją, utracą zdolność myślenia. O tym, że telewizor szkodzi ich wzrokowi, ja już i nie mówię. Telewizja, o której mówimy teraz, jest wytworem człowieka. Ale przecież jest i inna – duchowa telewizja. Kiedy przez zrzucenie z siebie starego człowieka oczyszczają się oczy duszy chrześcijanina, to on i bez technicznych środków widzi na duże odległości. O takiej „telewizji” mamy swoim dzieciom nie opowiadały? Oto właśnie to dzieci i powinny zrozumieć – tę duchową „telewizję”. A siedząc przed „skrzynką”, dzieci po prostu otępieją. Pierwotni ludzie posiadali dar przenikliwości, który stracili po upadku w grzech. Jeśli zaś dzieci zachowują Łaskę, którą otrzymały w Chrzcie Świętym, to dar przenikliwości – duchową telewizję – one też posiadają. Trzeba być uważnym i duchowo pracować. Dzisiejsze matki same gubią siebie w bezużytecznym, a potem zaczynają lamentować: „Co więc mam robić, ojcze? Przecież ja tracę swoje dziecko!..”
Mnich i współczesne techniczne osiągnięcia
- Geronda, a jak mnich powinien korzystać ze współczesnych środków technicznych?
- Mnich powinien starać się, aby te środki, których on używa, zawsze były prostsze, niż te, których używają ludzie w świecie. Mi oto, na przykład, podoba się drewno opałowe: aby palić w piecu dla ciepła, gotować jedzenie i rozpalać niezbędny dla rękodzieła ogień. Jednak jeśli cały ten handel atoskim lasem będzie kontynuowany jeszcze jakiś czas w tym samych duchu, jak teraz, i drewno przepadnie, będzie trudno je zdobyć, to będę korzystać z jakichś prostszych środków, niż te, z których korzystają ludzie w świecie. Do ogrzewania – z pieca naftowego albo z jeszcze czegoś innego, tańszego i skromniejszego, do rękodzieła – z prymusa i tak dalej.
- A jak można określić, do jakich granic coś jest niezbędne we wspólnotowym monasterze?
- Jeśli myśleć po mnisiemu, to można to określić. Jeśli zaś po mnisiemu nie myśleć, to wszystko, co by nie wziąć, przemieni się w „niezbędne”, a potem i sam mnich przemieni się w świeckiego człowieka i nawet gorzej. Nam, mnichom, należy żyć choćby ciut-ciut prościej, niż żyją w świecie, albo – w najgorszym przypadku – tak, jak my sami żyliśmy przed odejściem do monasteru. Nie powinniśmy mieć rzeczy lepszych od tych, które wcześniej mieliśmy w swoim domu. Monaster powinien być biedniejszy, niż ten świecki dom, z którego ja do niego przyszedłem. To wewnętrznie pomaga jak mnichowi, tak i światu.
Bóg urządził wszystko tak, aby ludzie nie znajdywali sobie uspokojenia w rzeczach przemijających, ulegających rozkładowi. Jeśli ten światowy postęp męczy nawet świeckich, to co mówić o mnichach! Gdybym znalazł się w jakimś bogatym domu i gospodarz zapytał by mnie: „Gdzie mam dać ci miejsce na nocleg? Mogę pościelić tobie w luksusowo urządzonym salonie albo w chlewie, dokąd zapędzam na noc kozy. Co bardziej wolisz?” Daję wam słowo honoru, w koźlim chlewie moja dusza miałaby spokojniej. Przecież odchodząc do monasteru, zostawiłem świat nie dlatego, żeby znaleźć sobie jakiś lepszy dom czy pałac. Ja odchodziłem do monasteru dlatego, żeby znaleźć coś bardziej surowego, niż to, co miałem, żyjąc w świecie. A w przeciwnym przypadku nie robię dla Chrystusa nic. Ale ludzie, żyjący według praw współczesnej logiki, powiedzieliby mi: „Słuchaj no, bo czym zaszkodzi twojej duszy życie w pałacu? Przecież tam, w chlewie, nieprzyjemnie pachnie, podczas gdy w pałacu i zapach przyjemny i pokłony będziesz mógł złożyć.” Powinniśmy posiadać narząd duchowego czucia. Jak w kompasie – i jedna i druga strzałka są namagnesowane, i dlatego jedna strzałka obraca się na północ. Chrystus „jest namagnesowany”, ale dlatego, aby obrócić się ku Niemu, nam też trzeba troszkę „namagnesować się”.
A jakież trudności były kiedyś w monasterach wspólnotowych! Pamiętam, w kuchni był ogromny kocioł, który podnosiliśmy przy pomocy specjalnej dźwigni. Ogień dla przygotowania pokarmu rozpalaliśmy na drwach. Płomień to wznosił się mocniej, to opadał, pokarm przypalał się. Jeśli przypalała się ryba to blachy do pieczenia czyściliśmy metalową szczotką. Potem braliśmy popiół z pieca i napełnialiśmy nim wielkie gliniane naczynie z otworem u dołu i zalewaliśmy popiół wodą. Z otworu na dole wypływał ług, którym myliśmy naczynia. Ług rozjadał nam ręce. A do archondariku (pokoju gościnnego) podnosiliśmy wodę z pomocą liny i kołowrotu.
Dla niektórych spraw dziejących się teraz w monasterach, usprawiedliwienia nie ma. Widziałem, jak w pewnym monasterze chleb kroją przy pomocy elektrycznej krajalnicy. Do czego to godne? Jeśli osoba odpowiedzialna za krojenie chleba jest chora albo osłabła i nie może kroić chleba nożem, a zastąpić jej nie ma kim, to wtedy w porządku – elektryczna krajalnica jest jakoś uzasadniona. Ale teraz można zobaczyć jak potężny chłopisko rżnie bułki piłą tarczową! On sam mógłby pracować zamiast kompresora, a on używa techniki do krojenia chleba i jeszcze uważa to za osiągnięcie!..
Starajcie się iść do przodu duchowo. Nie cieszcie się ze wszystkich tych maszyn, udogodnień i temu podobnych spraw. Jeśli z monastycyzmu odchodzi duch ascezy, to życie mnichów nie ma sensu. Nie osiągniemy sukcesu, jeśli wygody będziemy stawiać wyżej od monastycznego życia. Mnich unika wygód, ponieważ nie pomagają mu one w sprawach duchowych. Nawet w świeckim życiu ludziom jest ciężko od mnóstwa wygód, udogodnień. Mnichowi – nawet gdyby jego dusza znajdywała spokój w rzeczach świeckich – tym bardziej nie przystoi komfort. Nie szukajmy go więc. W czasach Priepodobnego Arsienija Wielkiego nie było ani lamp naftowych „luks” (Naftowa lampa specjalnej konstrukcji, dająca bardzo jasne światło), ani innych urządzeń oświetleniowych. W pałacach używano lamp z bardzo czystym olejem. Co, czyż Arsienij Wielki nie mógł wziąć z sobą do pustelni takiej lampy? Mógł, ale przecież nie wziął. W pustelni on używał knota albo watki ze zwykłym olejem roślinnym, i tego wystarczało mu do oświetlenia (Priepodobny Arsienij Wielki urodził się w Rzymie około 354 r. Był wielki mądrością i cnotliwością. Otrzymał tytuł „ojca carów”, ponieważ imperator Fieodosij powierzył mu wychowanie dwóch swoich synów. W 394 r. po boskim powołaniu oddalił się do egipskiej pustyni. Pomimo poprzedniego życia w pałacach, jako mnich wyróżniał się niezwykłą surowością i ascetyzmem).
Mając na posłuszeństwach (monasterskich obowiązkach) przeróżne urządzenia, środki techniczne i inne udogodnienia, my często usprawiedliwiamy siebie, mówiąc, że wszystko jest niezbędne mam do tego, aby praca została wykonana szybko, uwolniony czas my rzekomo wykorzystalibyśmy na pracę duchową. Ale, w końcu końców, my prowadzimy wielce troskliwe, przepełnione niepokojem duszy życie nie jak mnisi, a jak ludzie świata tego. Kiedy do pewnego monasteru przyszło nowe bractwo młodych mnichów, to pierwsze, co oni zrobili, był zakup szybkowarów – aby oszczędzić czas na wypełnienie reguły monastycznej. Potem ci mnisi przesiadywali godzinami bezczynnie i prowadzili różne rozmowy. Znaczy to, że wykorzystać przeróżne udogodnienia do tego, aby zaoszczędzić czas i poświęcić go na coś duchowego, nie daje efektu. W dzisiejszych czasach z pomocą udogodnień mnisi zdobywają czas, ale czasu na modlitwę im nie zostaje.
- Geronda, a ja słyszałam, że nawet Priepodobnego Afanasija z Atosu nazywają człowiekiem postępowych poglądów! (Priepodobny Afanasij z Atosu (+1000) – założyciel Wielkiej Ławry na Świętej Atoskiej Górze. Ojciec wspólnotowego monastycyzmu na Świętej Górze. Pełen łaski asceta, dostąpił zaszczytu daru czynienia cudów za życia i po śmierci.)
- Tak, bardzo postępowych! Tak samo postępowych, jak i u teraźniejszych „postępowców”!.. Poczytalibyście choć trochę żywot Priepodobnego Afanasija! Liczba mnichów w jego monasterze doszła do ośmiuset, do tysiąca, a ile jeszcze różnych ludzi przychodziło do niego po pomoc! Ilu żebraków, ilu głodnych przychodziło do Ławry po kawałek chleba i w poszukiwaniu przytułku! I oto Priepodobny, dążąc pomóc im, kupił do monasterskiego młyna dwa woły. Niech kupią sobie wołów i teraźniejsi „postępowcy”! Do tego, aby karmić ludzi chlebem, Święty Afanasij był zmuszony założyć w Ławrze piekarnię – nowoczesną jak na tamte czasy. Bizantyjscy imperatorzy obdarowywali monaster majątkiem, ziemiami, ponieważ wtedy monastery pełniły też funkcję instytucji dobroczynnych. Monastery powstawały dla tego, aby pomagać ludziom i duchowo, i materialnie. Dlatego imperatorzy i dawali im dary.
My musimy zrozumieć, że wszystko zniknie, a my staniemy przed Bogiem jako dłużnicy. Byłoby dobrze, gdybyśmy my, mnisi, korzystali nie z tych rzeczy, które wyrzucają teraźniejsi ludzie, a z tych, które w dawnych czasach bogacze wyrzucali na wysypiska jako niepotrzebne. Pamiętajcie o dwóch rzeczach: pierwsze – to, że my umrzemy, i drugie – to, że umrzemy, być może, i nie swoją śmiercią. Powinniście być gotowi do śmierci gwałtownej, wymuszonej. Oto jeśli o tych dwóch rzeczach będziecie pamiętać, to i wszystkie inne sprawy pójdą dobrze – i pod względem duchowym i pod każdym innym – wszystko pójdzie wtedy swoją drogą.
Pozbawienie (ubóstwo) bardzo pomaga ludziom
- Geronda, dlaczego ludzie dzisiaj tak cierpią?
- Dlatego że unikają wysiłku, trudu. Komfort – oto co przynosi ludziom choroby i cierpienia. W naszych czasach wygody opętały ludzi, uczyniły głupimi. A delikatność ciał, zniewieściałość przyniosła i mnóstwo chorób. Jak wcześniej ludzie męczyli się, młócąc pszenicę! Jakiż to był trud – ale przecież i chlebek – jakiż on był wtedy słodki! Czyż można było zobaczyć gdzieś rzucony kawałek chleba! Widząc padnięty kawałek chleba, ludzie podnosili i całowali go. Ci, którzy przeżyli okupację, widzą zbędną pajdę chleba i ostrożnie odkładają ją na bok. A pozostali wyrzucają nadmiar chleba – nie zdają sobie sprawy, jaką ceną on jest zdobywany. Nie cenią chleba – wyrzucają go na śmietnik całymi kawałkami. Bóg dale ludziom Swoje błogosławieństwa, ale większość ludzi nie mówi za nie nawet: „Chwała Tobie, Boże”. Dzisiaj wszystko przychodzi ludziom łatwo, bez trudu.
O epoce wielu wygód i mnóstwa problemów
Pozbawienia bardzo pomagają ludziom. Doświadczając w czymś niedostatku, coś tracąc, ludzie stają się zdolni poznać wartość tego, czego już nie mają. A ci, którzy świadomie, z rozsądkiem i pokorą pozbawiają siebie czegoś ze względu na miłość Chrystusową, doświadczają duchowej radości. Jeśli ktoś, na przykład, powie: „Taki-to człowiek jest chory, i dlatego dzisiaj ja nie będę pić wody. Nic większego, Boże mój, ja zrobić nie mogę.” I jeśli człowiek uczyni to, to Bóg napoi go już nie wodą, a słodkim orzeźwiającym napojem – boskim pocieszeniem.
Ludzie cierpiący doświadczają uczucia głębokiej wdzięczności za najmniejszą okazaną im pomoc. A rozpieszczone dziecko bogatych rodziców nie jest zadowolone z niczego – choćby matka z ojcem spełniali wszystkie jego zachcianki. Takie dziecko może mieć wszystko i być wymęczone, zrywać się, leźć na ściankę. Podczas gdy niektóre nieszczęsne dzieci odczuwają ogromną wdzięczność za najmniejszą pomoc, którą im okazano. Jeśli jakiś dobry człowiek opłaca im podróż do Atosu, to jak bardzo oni dziękują jemu, i Chrystusowi! A od wielu bogatych dzieci słychać: „My wszystko mamy, dlaczego my wszystko mamy?” Nie doznając w niczym potrzeby, oni narzekają zamiast tego, aby dziękować Bogu i pomagać biedakom. To największa niewdzięczność. Oni nie mają niedostatku w niczym materialnym, i dlatego odczuwają w sobie pustkę. Rodzice dają dzieciom wszystko gotowe, i z tego powodu dzieci buntują się przeciwko nim, wychodzą z domu z jednym plecakiem na plecach i włóczą się po świecie. Rodzice dają im jeszcze i pieniądze, żeby dzwonili do domu i informowali, że wszystko u nich w porządku, ale te plują na prośby rodziców. Potem rodzice zaczynają ich poszukiwać. Pewien młodzieniec miał wszystko, ale nic go nie cieszyło. I oto, aby pocierpieć, on opuścił dom, nocował w pociągach, a przecież był z dobrej rodziny. Gdyby natomiast on miał jakąś pracę i zarabiał na swój chleb w pocie czoła, to jego trud miałby sens, a on sam byłby spokojny i wychwalałby Boga.
Dzisiaj większość ludzi nie doświadcza pozbawienia. Właśnie dlatego nie ma u nich luboczestija. Jeśli człowiek nie pracuje sam, to i pracy innych nie może docenić. Znaleźć sobie robótkę „nie bij leżącego”*, zarabiać pieniądze i potem szukać sobie pozbawień – jaki w tym sens? Oto Szwedzi, którzy na wszystko, co potrzebne jest do życia, otrzymują zasiłki od państwa i dlatego nie pracują, – (z bezczynności) włóczą się po drogach. Cały ich trud idzie na marne, oni są wewnętrznie niespokojni, ponieważ zeszli z duchowych torów. Oni bezcelowo toczą się (przez życie), jak toczą się po drodze koła które spadły z osi – dopóki nie wpadną w przepaść.
* „nie bij leżącego” – O pracy nie wymagającej wysiłku, trosk, kłopotu.
Mnóstwo wygód czyni człowieka do niczego niezdatnym
Dzisiaj ludzie dążą do piękna i są przez piękno uwodzeni. Europejczykom (Mówiąc o europejczykach i Zachodzie, Starec nie poniża narodów Ameryki i Europy Zachodniej, ale chce zdemaskować panujący w tych krajach bezbożny i racjonalistyczny duch) jest to na rękę – oni ciągle kręcą i kręcą swoimi śrubokrętami, wytwarzając coś nowiutkiego – pięknego i rzekomo bardziej praktycznego – aby ludzie nie musieli nawet ruszać rękami. Dawniej, pracując starodawnymi narzędziami, ludzie i sami stawali się silniejsi. A po pracy z obecnymi mechanizmami i urządzeniami trzeba uciekać się do pomocy fizjoterapii i masażu. Pomyśleć tylko, teraz lekarze zajmują się masażem! Teraz widzisz, jak u stolarza zwisa o-oto jaki brzuch! A czyż w dawnych czasach można było zobaczyć brzuchatego stolarza? Czyż mógł pojawić się brzuch u stolarza, który całymi dniami strugał drewno heblem?
Mnóstwo wygód, stając się nadmiernymi, czynią człowieka do niczego nie zdatnym. Człowiek przemienia się w nieroba. On może obrócić coś ręką, ale mówi: „Nie, lepiej nacisnę na przycisk, i nich ono obróci się samo!” Jeśli człowiek przyzwyczai się do łatwego, to potem chce, aby wszystko było łatwe. Teraźniejsi ludzie chcą pracować mało, a pieniędzy zarabiać dużo. A jeśli można w ogóle nie pracować, to jeszcze lepiej! I w duchowe życie też przeniknął ten duch – my chcemy uświęcić się bez trudu.
I chorowitymi większość ludzi stało się właśnie dlatego – z powodu łatwego życia. Jeśli zacznie się wojna, to jak ludzie będą w stanie ją znieść, będąc tak rozpieszczonymi? Wcześniej ludzie byli, w skrajnej mierze, zahartowani i mogli wytrzymać trudności – nawet dzieci. A teraz – ciągłe witaminy B, C, D i limuzyny „mer-ce-de” – bez tego wszystkiego ludzie już nie mogą żyć. Wziąć jakieś osłabione dziecko – przecież jeśli ono będzie pracować, to u niego wzmocnią się mięśnie. Wielu rodziców przychodzi i prosi mnie pomodlić się za ich dzieci, mówiąc, że są one sparaliżowane. Ale w rzeczywistości u nich nie paraliż, a po prostu jakaś słabość nóg. Rodzice ciągle karmią i karmią takie dziecko, a ono ciągle siedzi i siedzi. Ale im więcej ono siedzi, tym bardziej słabną, zanikają jego nogi. A potem rodzice przesadzają dziecko do wózka inwalidzkiego, a mnie proszą: „Pomódl się, moje dziecko jest sparaliżowane.” A kto tak naprawdę jest sparaliżowany – dziecko czy rodzice? Ja radzę takim rodzicom karmić dziecko czymś lekkim, nie tuczącym, zmuszać je aby trochę chodziło. Stopniowo takie dzieci tracą na wadze, ich ruchy stają się coraz bardziej naturalne, a potem, patrzysz, zaczynają i w piłkę nożną grać! A rzeczywiście sparaliżowanym dzieciom, którym nie można pomóc po ludzku, pomoże Bóg. Pewien chłopiec w Konicy był bardzo niespokojny, rozbiegany i nastąpił na minę i został porażony. Jego nóżka była tak wykręcona, że nie mógł jej wyprostować. Jednak ta kontuzja nie zrobiła go spokojniejszym. Dzięki swojej żywości on ciągle poruszał skaleczoną nóżką, ścięgna rozwinęły się, i noga wyzdrowiała. A potem on nawet był partyzantem w oddziale Zerwasa (Napoleon Zervas (1891-1957) – lider ruchu antyfaszystowskiego „Narodowy Grecki Związek Demokratyczny”, działającego przeciwko nazistom w Epirze i niektórych innych regionach Grecji).
I ja, kiedy moją nogę skręcił ischias (Zapalenie nerwu kulszowego), modliłem się z czotkami, powoli chodząc, i noga okrzepła. Często ruch przynosi korzyść. Jeśli ja zachoruję i w ciągu dwóch-trzech dni choroba nie ustępuje, tak że nie mogę się poruszyć, to proszę Boga: „Boże mój, pomóż mi tylko podnieść się i ruszyć z miejsca, a tam ja już jakoś sam. Pójdę przygotować drwa na opał”. Jeśli zostanę leżeć, to będzie mi jeszcze gorzej. Dlatego nabieram duchu i, nawet będąc przeziębionym, zmuszam siebie wstać i iść przygotować drewna na opał. Owijam się szczelniej, pocę się, i odchodzi całe przeziębienie. Można pomyśleć, jakobym nie wiedział, że leżeć w łóżku jest spokojniej! Ale zmuszam siebie wstać i – gdzieś to wszystko się podziewa! Przyjmując ludzi, ja zawczasu wiem, że od siedzenia na pniu zdrętwieje całe moje ciało. Oczywiście, mogę pościelić na pień jakiś dywanik, ale wtedy trzeba ścielić i dla innych, a skąd wezmę tyle dywaników? Dlatego nocą przez godzinę przechadzam się i modlę się z czotkami. Potem na jakiś czas wyciągam nogi, żeby nie zatrzymywała się w nich krew – z tym też mam problemy. Jeśli zostawię siebie w spokoju, to będę potrzebował opieki. Podczas gdy teraz, przeciwnie, ja służę ludziom. Rozumiecie to? Dlatego niech człowiek nie cieszy się z leżenia w łóżku, pożytku z tego nie ma.
- Geronda, a wygody, cielesny spokój szkodliwe są człowiekowi w każdym przypadku?
- Czasem są one potrzebne. Na przykład, coś ci boli – no cóż, wtedy siedź nie na deskach, a na czymś miękkim. Ale przecież „na miękkim” – to nie znaczy na aksamicie. Podłóż jakiś prosty kawałek materiału. Jeśli zaś masz męstwo, to nie podkładaj niczego.
- Geronda, są ludzie, o których mówią: „To stara kość”.
- Tak, są tacy ludzie. Na Atosie, niedaleko od mojej celi żyje pewien mnich-cypryjczyk – starec Iosif, pochodzący z Karpazji. Starec (Miasto na Cyprze) ma sto sześć lat (w listopadzie 1990r.), a dba o siebie sam. Czy w świecie coś takiego teraz spotkasz? Niektórzy dzisiejsi emeryci nie mogą nawet chodzić, ich nogi są słabe, sami od siedzenia pokrywają się tłuszczem i stają się do niczego nie zdolni. A gdyby oni byli zajęci jakimiś sprawami, to otrzymywaliby od tego ogromną korzyść. Pewnego razu starca Iosifa zabrali do monasteru Watopedi. Wszystko mu wyprali, samego umyli, otoczyli opieką. A on im mówi: „Ja, jak tylko tu przyjechałem, – zachorowałem. I to wszystko z waszego powodu. Wieźcie mnie z powrotem do mojej celi umierać.” Nie mogli nic zrobić, trzeba było wieźć go z powrotem. Pewnego dnia przyszedłem go odwiedzić. „No co, – mówię, – słyszałem, że przeprowadziłeś się do monasteru.” – „Tak, – odpowiada, – tak było. Przyjechali samochodem, zabrali mnie do Watopedi, myli, czyścili, opiekowali się, ale zachorowałem i powiedziałem im: „Wieźcie mnie z powrotem”. Nie zdążyłem wrócić, jak wyzdrowiałem!” Sam już nie widzi, ale wyplata czotki. Raz przekazałem mu trochę makaronu, a on nawet obraził się: „Czyż to za chorego na suchoty uważa mnie Starec Paisij, że przesyła mi makaron?” Wyobraźcie sobie – je fasolę, rewit, bób – takie zdrowie, że tylko się trzymaj – jak u młodego kawalera. Chodzi, opierając się na dwóch laskach, i przy tym udaje mu się zbierać zioła, które gotuje i je. Sieje w ogrodzie cebulę! Do prania ubrania i mycia głowy sam nosi wodę! A potem jeszcze sprawuje nabożeństwo, sam czyta Psałterz, sprawuje swoją monastyczną regułę, modli się modlitwą Jezusową. Wynajął dwóch dekarzy, aby naprawili dach i z laskami w rękach polazł po drabinie popatrzeć, jak oni pracują. „Zejdź na dół”, – mówią mu majstrowie. „O nie, – odpowiada, – wespnę się, popatrzę – jak wy kryjecie.” Oczywiście, męczy się i cierpi on bardzo. Ale wiecie, jaką on odczuwa radość? Jego serce szybuje do góry jak ptak! Inni mnisi potajemnie biorą jego ubranie i piorą je. Kiedyś zapytałem go: „Co ty robisz ze swoim ubraniem?” – „U mnie, – mówi, – często biorą je do prania – w tajemnicy przede mną. Ale ja i sam je piorę: kładę do koryta, zalewam wodą, a potem jeszcze z wierzchu – „klinem” po nim! (Starec miał na myśli proszek do prania „CLEAN”). Po kilu dniach wypierze się jak marzenie!” Widzisz, jaka ufność Bogu! U innych jest wszystko, czego tylko zapragnie dusza, ale wraz z tym – strach i temu podobne. A on z powodu opieki nad nim zachorował, a gdy tylko zostawili go w spokoju – wyzdrowiał.
Łatwe życie nie jest pożyteczne dla człowieka. Komfort nie dla mnicha, wygodnictwo przynosi pustelni hańbę. Możesz być rozpieszczony poprzednim życiem, jednak jeśli jesteś zdrowy, powinieneś się zahartować. Inaczej nie jesteś mnichem.
Światowy sukces przynosi duszy światową trwogę, niepokój
Im bardziej ludzie oddalają się od naturalnego, prostego życia i odnoszą sukcesy w rozkoszy, tym bardziej wzrasta i ludzka trwoga w ich duszach. A w skutek tego, że oni coraz dalej i dalej odchodzą od Boga, nigdzie nie znajdują spokoju. Dlatego ludzie niespokojnie kręcą się – jak pas napędowy maszyny wokół „zwariowanego koła” (Dawniej w zakładach produkcyjnych „zwariowanym kołem” nazywano nierobocze koło, na które zakładano pas napędowy po to, aby zatrzymać maszynę, nie wyłączając silnika). Oni krążą już wokół Księżyca, ponieważ cała ziemska planeta nie mieści ich wielkiego niepokoju.
Świeckie łatwe życie, świecki sukces przynoszą duszy świecką trwogę. Zewnętrzne wykształcenie połączona z niepokojem duszy codziennie doprowadzają setki ludzi (nawet małe dzieci, które utraciły spokój duszy) do psychoanalizy i psychiatrów, buduje ciągle nowe i nowe szpitale psychiatryczne, otwiera dla psychiatrów kursy podwyższenia kwalifikacji, podczas gdy wielu psychiatrów ani w Boga nie wierzy, ani istnienia duszy nie uznaje. Tak wiec, jak mogą pomóc innym duszom ci ludzie – sami przepełnieni niepokojem duszy? Jak może być prawdziwie pocieszonym człowiek, który nie uwierzył w Boga i w prawdziwe, wieczne życie po śmierci? Jeśli człowiek pojmuje najgłębszy sens prawdziwego życia, to z jego duszy znika wszelki niepokój, przychodzi do niego boskie pocieszenie i on zostaje uzdrowiony. Gdyby chorym w szpitalu psychiatrycznym czytano na głos Abbę Izaaka Syryjczyka, to chorzy, wierzący w Boga, stawaliby się zdrowi, ponieważ otwierałby się im najgłębszy sens życia.
Za wszelką cenę – przy pomocy środków uspokajających i przeróżnych nauk typu jogi – ludzie dążą do znalezienia spokoju, lecz do prawdziwego spokoju, który przychodzi do człowieka spokorniałego i przynosi mu boskie pocieszenie, oni nie dążą. Pomyśl, jak zaś męczą się wszyscy ci turyści, przyjeżdżający tu z innych krajów, pod palącym słońcem, w upale i w kurzu, wśród zgiełku i hałasu wałęsający się po ulicach! Jaki ciężar, jaki wewnętrzny niepokój przytłacza i dręczy ich dusze, jeśli oni uważają za odpoczynek wszystko to, co muszą znosić! Jak zaś musi przytłaczać dusze tych ludzi ich własne „ja”, jeśli myślą, że odpoczywają, doświadczając takich mąk!
Jeśli widzimy człowieka, cierpiącego z powodu silnego niepokoju duszy, zmartwienia i smutku, nie patrząc na to, że ma wszystko, czego tylko zapragnie dusza, – to trzeba wiedzieć, że nie ma u niego Boga. W końcu, od bogactwa ludzie też się męczą. Przecież materialne dobra pozostawiają ich wewnętrznie pustymi, i oni męczą się podwójnie. Znam takich ludzi – posiadających wszystko, przy tym nie mających dzieci i doświadczających udręki. Im ciężko jest spać, im ciężko chodzić, wszystko co tylko weźmiesz – jest dla nich męką. „No, dobrze, – powiedziałem jednemu z nich, – skoro masz wolny czas, zajmij się życiem duchowym. Odprawiaj Godziny (Godziny (pierwsza, trzecia, szósta, dziewiąta) – odrębne krótkie nabożeństwo, wchodzące w skład dziennego cyklu liturgicznego), czytaj Ewangelię.”
- „Nie mogę”. – „No to uczyń w takim razie coś dobrego – pójdź do szpitala, odwiedź jakiegoś chorego”. – „Po co miałbym tam iść, – mówi, – i co to da?” – „Więc pójdź, pomóż jakiemuś biednemu sąsiadowi”.
- „Nie, – to mi też się nie podoba”. Mieć wolny czas, kilka domów, wszystkie dobra i przy tym męczyć się! A wiecie, ilu jest takich, jak on? Oto oni i męczą się – dopóki nie oszaleją. Jakież to straszne! A najbardziej wymęczeni i nieszczęśni ze wszystkich – ci, którzy nie pracują, a żyją z dochodów z majątków. Tym, którzy, przynajmniej pracują, jest jednak lżej.
Teraźniejsze życie, z jego niepowstrzymanym pośpiechem – to piekielna męka
Ludzie ciągle dokądś śpieszą i pędzą. O takiej to godzinie mają być w jednym miejscu, o takiej to – w drugim, potem, w trzecim… Aby nie zapomnieć, jakie prace trzeba wykonać, ludzie muszą je zapisywać. Dobrze jeszcze, że wśród takiej bieganiny oni nie zapomnieli, jak się nazywają! Oni nie znają nawet sami siebie. Bo jak mogą siebie poznać – czyż w mętnej wodzie można zobaczyć siebie, jak w lustrze? Niech Bóg mi wybaczy, ale świat przemienił się w prawdziwy dom wariatów. O innym życiu ludzie nie myślą – oni jedynie szukają sobie coraz więcej i więcej dóbr materialnych. I dlatego oni nie znajdują spokoju i ciągle dokądś pędzą.
Na szczęście, jest inne życie. Ludzie uczynili swoje ziemskie życie takim, że gdyby żyli oni tu wiecznie, to większa piekielna męka i nie istniałaby. Gdyby z tą trwogą w duszy oni żyli po osiemset, dziewięćset lat – jak za czasów Noego (Rdz.5), to ich życie byłoby jedną długą piekielną męką. W tamtych czasach ludzie żyli prosto. I tak długie ich życie było dlatego, aby zachowywała się Tradycja, a teraz dzieje się to, o czym napisane jest w Psałterzu: „Dni lat naszych – siedemdziesiąt lat, a przy większej sile – osiemdziesiąt lat; i najlepsza ich pora – trud i choroba” (Ps.89:10). A siedemdziesiąt lat – to taki czas, aby tylko dzieci swoje postawić na nogi, – akurat dokładnie wyrabiasz się.
Pewnego razu do mojej celi przyszedł lekarz a Ameryki. On opowiadał mi o tamtejszym życiu. Ludzie tam już przemienili się w maszyny – całe dnie poświęcają pracy. Każdy członek rodziny powinien mieć swój samochód. Poza tym, w domu, aby każdy czuł się komfortowo, powinno być cztery telewizory. Oto i dawaj – pracuj, zamęczaj się, zarabiaj dużo pieniędzy, aby powiedzieć potem, że jesteś dobrze urządzony i szczęśliwy. Ale co to wszystko ma wspólnego ze szczęściem? Takie przepełnione trwogą duszy życie z jego nieustanną bieganiną – to nie jest szczęście, a piekielna męka. Po co ono tobie – życie z taką trwogą duszy? Ja nie chciałbym takiego życia, nawet gdyby tak musiał żyć cały świat. Gdyby Bóg powiedział tym ludziom: „Ja nie będę karać was za to życie, którym wy żyjecie, ale zostawię was żyć tak na wieki wieczne”, byłoby to dla mnie wielką męką.
Dlatego wielu, nie wytrzymując życia w takich warunkach, opuszcza miasta, idą bez kierunku i celu – aby tylko odejść. Zbierają się w grupy, żyją na łonie natury – jedni zajmują się swoim fizycznym rozwojem, drudzy – czymkolwiek jeszcze. Opowiadali mi, że ktoś z nich zajmował się biegiem, inni – idą w góry i wspinają się na wysokość 6000 metrów. Najpierw oni wstrzymują oddech, potem przez jakiś czas oddychają normalnie, potem znów robią głęboki wdech… Zajmują się taką bzdurą! To świadczy o tym, że ich serce bardzo obciąża niepokój i serce szuka jakiegokolwiek wyjścia.
Jednemu takiemu człowiekowi powiedziałem: „Wy kopiecie jamę, rozkopujecie ją coraz głębiej i głębiej, potem zachwycanie się tą jamą i jej głębokością, a potem… wpadacie do niej i lecicie w dół. Podczas gdy my (nie po prostu kopiemy jamę, ale) rozwijamy kopalnię rudy i znajdujemy pożyteczne minerały. W naszej ascezie jest sens, ponieważ czynimy ją ze względu na coś wyższego”.
Niepokój duszy pochodzi od diabła
- Geronda, świeccy, prowadzący duchowe życie, męczą się w pracy i, wracając wieczorem do domu, nie mają sił odprawiania Powieczerza. I z tego powodu przeżywają.
- Jeśli oni wracają do domu późnym wieczorem i zmęczeni, to nigdy nie powinni z trwogą w duszy siebie przymuszać. Trzeba zawsze z luboczestijem mówić sobie: „Jeśli ty nie możesz przeczytać Powieczerza w całości, to przeczytaj połowę lub trzecią część”. I następnym razem trzeba starać się nie męczyć się za bardzo w ciągu dnia. Trzeba trudzić się na ile można z luboczestijem i we wszystkim polegać na Bogu. A Bóg swego dzieła dokona. Umysł powinien zawsze być blisko Boga. To najlepsze ze wszystkiego co możemy uczynić.
- Geronda, a jaką wartość ma w oczach Bożych nadmierna asceza?
- Jeśli ona wykonywana jest z luboczestija, to raduje się i sam człowiek, i Bóg – ze swego luboczestnego dziecka. Jeśli człowiek uciska siebie z miłości, to wydziela to miód w jego serce. Jeśli zaś on uciska siebie z egoizmu, to przynosi mu to mękę. Pewien człowiek, trudzący się w ascezie z egoizmu i uciskający siebie z duchowym niepokojem, powiedział kiedyś: „O, Chryste mój! Bramy, które Ty stworzyłeś, są zbyt ciasne! Ja nie mogę przez nie przejść”. Ale gdyby on trudził się pokornie, to te bramy nie byłyby mu ciasne. Ci, którzy egoistycznie trudzą się w postach, czuwaniach i innych trudach ascetycznych, męczą siebie bez duchowej korzyści, ponieważ biją powietrze, a nie biesów. Zamiast tego aby odpędzać od siebie biesowskie pokusy, oni przyjmują je w coraz większej ilości, i – w efekcie – w swoim trudzie napotykają mnóstwo trudności, czują, jak dusi ich wewnętrzny niepokój. Podczas gdy u tych ludzi, którzy silnie trudzą się z wielką pokorą i z wielką ufnością w Boga, raduje się serce i uskrzydla się dusza.
W duchowym życiu potrzebna jest uwaga. Robiąc coś z umiłowania próżnej sławy, duchowi ludzie pozostają z pustką w duszy. Ich serce nie napełnia się, nie staje się uskrzydlonym, szczęśliwym. Im bardziej oni powiększają swoje umiłowanie próżnej sławy, tym bardziej powiększa się w nich wewnętrzna pustka, i tym bardziej oni cierpią. Tam, panuje wewnętrzna trwoga i rozpacz, – tam biesowskie duchowe życie. Nie trwóżcie się duszą z żadnego powodu. Trwoga duszy pochodzi od diabła. Widząc niepokój duszy, wiedzcie, że nakręcił tam swoim ogonem tangałaszka. Diabeł nie idzie nam w poprzek (nie przeszkadza). Jeśli człowiek ma do czegoś skłonność, to i diabeł popycha go w tym samym kierunku, aby go wyczerpać i oczarować, skusić. Na przykład, człowieka wrażliwego on robi nadwrażliwym. Jeśli asceta ma skłonność robić pokłony, to diabeł też popycha go do pokłonów, przekraczających jego siły. I jeśli twoje siły są ograniczone, to na początku pojawia się jakaś nerwowość, ponieważ widzisz, że twoje siły nie wystarczają. Potem diabeł wprowadza cię w stan duszewnej trwogi, z lekkim – na początku – uczuciem rozpaczy, potem on zwielokrotnia ten stan coraz bardziej i bardziej… Pamiętam początki mego życia monastycznego. Swego czasu, jak tylko kładłem się spać, kusiciel mówił mi: „Ty co śpisz? Wstawaj! Tylu ludzi cierpi, tylu potrzebuje pomocy!..” Ja wstawałem i robiłem pokłony – ile mogłem. Gdy tylko znów się kładłem, jak on znów zaczynał swoje: „Ludzie cierpią, a ty śpisz? Wstawaj!” – i ja znów wstawałem. Doszedłem do tego, że jakoś powiedziałem: „Ach, jak byłoby dobrze, gdyby odjęło mi nogi! Wtedy miałbym ważny powód nie robić pokłonów.” Podczas jednego Wielkiego Postu, byłem w takiej pokusie, ledwie wytrzymałem, ponieważ chciałem ucisnąć siebie ponad swoje siły.
Jeśli trudząc się ascetycznie odczuwamy trwogę duszy, to trzeba wiedzieć, że trudzimy się nie po Bożemu. Bóg – nie tyran, aby nas cisnąc. Każdy niech trudzi się z luboczestijem, odpowiednio do swoich sił. Trzeba uprawiać w sobie luboczestije dlatego, aby wzrosła nasza miłość do Boga. Wtedy człowieka będzie popychać do ascezy luboczestije, i sam jego ascetyzm, czyli pokłony, posty i temu podobne, będzie nie czym innym, jak wylewaniem się, wyrazem jego miłości. I wtedy on z duchową odwagą będzie iść do przodu.
Dlatego, nie trzeba trudzić się z bolesną scholastycznością, aby potem, walcząc z myślami, dusić się od duszewnej trwogi, nie – trzeba uprościć swoją walkę i pokładać nadzieje na Chrystusa, a nie na siebie samego. Chrystus – cały jest miłością, cały – dobrocią, cały pocieszeniem. On nigdy nie ciśnie człowieka. On w obfitości ma duchowy tlen – boskie pocieszenie. Czułe duchowe działanie – to jedno, a chorobliwa scholastyczność, która od nierozsądnego przymuszania siebie do zewnętrznych trudów dusi człowieka duszewną trwogą i rozrywa jego głowę bólem, – to całkiem co innego.
- Geronda, a jeśli człowiek z natury zbyt dużo rozmyśla i jego głowę rozrywa mnóstwo myśli, to jak on powinien podchodzić do tego czy innego problemu, aby nie wyczerpywać się z sił?
- Jeśli człowiek prowadzi się prosto, to z sił się nie wyczerpuje. Ale jeśli wmiesza się choć odrobinę egoizmu, to, bojąc się popełnić jakiś błąd, on napręża się i wyczerpuje się z sił. A nawet gdyby i popełnił on jakiś błąd – no, zrugają go trochę, nic strasznego w tym nie ma. Taki stan, o który pytasz, może być usprawiedliwiony, na przykład, dla sędziego, który, ciągle ma do czynienia z zawikłanymi sprawami, boi się, aby nie dokonać niesprawiedliwego wyroku i nie stać się przyczyną ukarania niewinnych ludzi. W duchowym zaś życiu ból głowy pojawia się w tym przypadku, kiedy człowiek, zajmując jakieś odpowiedzialne stanowisko, nie wie, jak postępować, ponieważ musi podjąć decyzję, która kogoś w czymś uciśnie, a jeśli jej nie podjąć, to będzie to niesprawiedliwe wobec innych ludzi. Sumienie takiego człowieka jest pod stałym napięciem. Tak to jest, siostro. A ty bądź uważna do tego, aby duchowo trudzić się – nie umysłem, a sercem. I bez pokornej ufności Bogu duchowego działania nie wykonuj. W przeciwnym razie będziesz przeżywać, zamęczać swoją głowę i duszą czuć się źle. W duszewnym niepokoju zwykle ukrywa się niewiara, ale można odczuwać taki stan i z powodu dumy.
Prostota bardzo pomaga w mnisim życiu
…Widzisz, jak przytulnie zrobiło się u nas w pokoju gościnnym od prostych szarych koców? Teraz choć trochę stało się podobne do monasteru.
- Geronda, a jak mnich może pojąć, co przystoi monasterowi, a co nie?
- Zacząć trzeba od następującego pytania zadanego samemu sobie: „Kim ja jestem? I jakie moje obowiązki w tym życiu, którym żyję?” Armii czyni cześć kolor khaki. Monasterowi czyni cześć kolor czarny. Jeśli wojsko przebrać w czarne, a monaster – w kolor obronny, to nie będzie do twarzy ani wosku, ani monastycyzmowi. Czy wyobrażacie sobie, jeśli wy teraz, jak pielęgniarki (siostry medyczne), przebierzecie się w białe fartuchy? Jesteście siostrami czy nie jesteście siostrami? Tak więc, widzicie… A pielęgniarki założą czarne chałaty, aby samym swoim widokiem doprowadzać chorych do rozpaczy! „Widocznie, – powiedzą wtedy chorzy, – nasze dni są policzone, ale bezpośrednio nam tego nie mówią.” Widzicie, takie przebieranie się byłoby nieprzyzwoite. Czy naprawdę byśmy tak postąpili? Jakaś rzecz może być naprawdę piękna, ale monastycyzmowi ona nie przystoi. Na przykład – aksamit – piękna tkanina, ale jeśli ja włożę aksamitną sutannę, to nie będzie mi to zaszczytem, a zniewagą. Nie używajcie w monasterze nic pięknego, nic kolorowego. Nie przystoi.
- No cóż, Geronda, wychodzi że wszystko powinno być bezbarwne, bez smaku…
- Oto wtedy to i otworzy się duchowy smak! Jednak trzeba to zrozumieć. Ludzie jeszcze nie zrozumieli tego, jaką radość przynosi prostota. Ja u siebie w celi zmaczam miotłę wodą i zdejmuję z kątów czarną od sadzy pajęczynę. A robię to tylko raz w roku. Tak wy nie uwierzycie, jakie piękne czarno-białe plamy zostają na suficie od mokrej miotły! Prawdziwe desenie! Kiedy ludzie widzą mój sufit, oni myślą, że ja go celowo tak rozrysowałem! I nie wiecie jak ja z tego cieszę się!
Ja znam mnichów, którzy radowali się nie duchowym życiem, a świeckim duchem. Przypływu radości, jaką daje prostota, oni nie doświadczyli. Prostota bardzo pomaga w duchowym życiu. Mnich powinien mieć rzeczy, które są mu niezbędne i które przystoi mu mieć. Niech on ograniczy się do tego, co tylko troszkę ułatwi mu życie, i nie dąży do większego – do świeckiego. Na przykład, żołnierskiego koca wystarczy do tego, aby ochronić się przed zimnem, – koronkowy czy kolorowy koc w ogóle jest niepotrzebny. W ten sposób przychodzi prostota, duchowa odwaga.
Przynosząc mnichowi wiele rzeczy, gubisz go. Podczas gdy człowiek uwalnia siebie od (zbędnych) rzeczy, to przywraca jego siły. A jeśli mnich gromadzi rzeczy sam, to on siebie gubi. Kiedy przysyłają mi jakieś rzeczy, odczuwam ciężar i chcę od nich uwolnić się. Mając w swojej celi coś zbędnego, czuję się tak, jakbym włożył ciasną koszulę. I jeśli nie ma dokąd tych rzeczy oddać, to, moim zdaniem, lepiej je wyrzucić. Ale gdy tylko je oddam, czuję ulgę, uwolnienie. Pewnego razu przyszedł do mnie jeden znajomy i powiedział: „Geronda, taki-to człowiek dał mi te rzeczy, abym przekazał Wam. I jeszcze prosił on pomodlić się, aby odeszła od niego trwoga duszy.” – „Żeby od niego odeszła, a do mnie przyszła? – powiedziałem w odpowiedzi. – Lepiej zabieraj ty te rzeczy i idź. Ja jestem już stary: chodzić po ludziach i roznosić im prezenty nie mam sił.” (Starec Paisij rozdawał rzeczy, które mu przynoszono, innym mnichom – którym były one koniecznie potrzebne).
Wszystkie wygody, z których korzystają ludzie, nie pomagają mnichowi, a przeciwnie, zniewalają go. Mnich powinien starać się ograniczać swoje potrzeby i upraszczać swoje życie, inaczej on nie staje się wolnym. Czystość – to jedno, a zbędne dekoracje – całkiem co innego. Jeśli dla wielu spraw posługiwać się tylko jedną rzeczą, to bardzo pomaga to ograniczyć twoje roszczenia. Na Synaju miałem jedną puszkę po konserwie – w niej gotowałem i herbatę, i kaszę. A co, myślicie, że człowiek dużo potrzebuje do życia? Oto dawniej w pustyni odżywiali się tylko samymi daktylami. Ani ognia nie rozpalali, ani drewna nie potrzebowali. Ja niedawno wziąłem puszkę po skondensowanym mleku, obciąłem ją i dorobiłem coś w rodzaju rączki. W takiej puszce można przygotowywać kawę czy herbatę lepiej, niż we wszystkich tych kawiarkach! Tylko postawisz na palniku spirytusowym, jak woda od razu zaczyna kipieć. Przecież póki nagrzeje się ekspres kawowy – ile denaturatu się spali. A pod puszkę kładziesz watkę ze spirytusem i proszę: kawa gotowa. I lampy u mnie też nie ma. Noce spędzam tylko ze świecą.
I w ogóle, wszystko proste bardzo pomaga. Miejcie rzeczy proste i trwałe. Nawet ludzie świeccy odnoszą się z szacunkiem do wszystkiego skromnego i prostego. I mnichowi wszystko to bardzo pomaga. Te rzeczy pomagają wspomnieć sobie o ubóstwie, o bólu, o mnisim życiu. Kiedy Wielką Ławrę na Atosie odwiedził Król Gieorgij II (1890-1947), ojcowie znaleźli srebrną tacę i na tym podali mu poczęstunek. A król, gdy tylko zobaczył tę tacę, powiedział: „A ja-to oczekiwałem od was czegoś innego, jakiejś drewnianej tacki. Takimi drogimi tackami nasycony jestem do gardła.”
Wy nie skosztowaliście jeszcze tej słodyczy prostoty. Prostota przywraca siły człowiekowi. Patrz, jaki wspaniały haczyk do ubrania można zrobić ze szpulki od nici. Bardzo wygodna rzecz. A wy męczycie się i wieszacie sutannę na tym cienkim gwoździku. Jeśli zacznie sypać się wapno, to za każdym razem, zdejmując sutannę z gwoździa, trzeba będzie ją otrząsać i czyścić. Dlaczego więc nie wbić w ścianę kilku dużych gwoździ? Samym przecież będzie wygodniej. Taka ściana – i ani jednego gwoździa! Albo po prostu weźcie i postawcie drewniany wieszak. Ale go trzeba będzie potem szorować, zdmuchiwać z niego pył. Trzeba upraszczać rzeczy i zdobywać czas, a wy zamiast tego tracicie go. Wy dążycie do czegoś doskonałego i męczycie się. Dążcie do doskonałego w życiu duchowym. Oddawajcie cały wasz potencjał nie sztukom zewnętrznym, a sztuce rozwijania duszy. Dni i noce poświęcajcie doskonaleniu duszy. Zwróciwszy miłość do piękna na korzyść działania duszy, będziecie radować się pięknem swojej małej duchowej komnaty.
- Geronda, a niektórzy mówią, że najwspanialsze rzeczy przechowywano w monasterach i dzięki nim zachowała się kultura na świecie.
- Być może, mowa jest o drogocennych naczyniach, biżuterii i temu podobnym. Ale wiecie kiedy w monasterach skupiła się większość takich cenności? Po upadku Konstantynopola (1453). Wcześniej wszystkie te skarby były w pałacach, ale potem zaczęto oddawać je do monasterów, aby uchronić. Na przykład, Caryca Maro (Caryca Maro, 1418-1487, – córka serbskiego despoty Gieorgija Brankowicza, 1375-1456, który był drugim fundatorem monasteru Świętego Pawła na Świętej Górze Atos. Maro była wydana za mąż za Sułtana Murata – ojca Sułtana Mahometa, zdobywcy Konstantynopola. Po upadku Konstantynopola Caryca Maro podarowała monasterowi Świętego Pawła Czcigodne Dary Mędrców, mnóstwo świętości i relikwii świętych Bożych) po trochę wywoziła od sułtana różne skarby i oddawała je do monasterów. Albo też ludzie, będąc przed śmiercią i nie chcąc, aby ich drogocenne rzeczy zostały utracone, ofiarowywali je monasterowi. Nie monastery zabiegały o przejęcie skarbów, ale sami posiadacze, rozumiejąc, że w monasterze te rzeczy będą bezpieczne, oddawali je tam. I do monasterów Świętej Góry (posiadacze) czynili różne datki, aby było czym karmić naród. Przecież ani domów starców, ani sierocińców, ani szpitali psychiatrycznych, ani różnych instytucji dobroczynnych w tych czasach nie było. Monasterom ofiarowywano i dużo ziemi, aby pomagały one potrzebującym świeckim. To znaczy, w tych trudnych latach umieli spoglądać w przyszłość: nieszczęsnemu narodowi pomagano z tym, aby potem pomóc mu duchowo. Kiedy do monasterów przychodzili biedacy, to im jako błogosławieństwo dawano pomoc finansową i nieszczęśnicy mogli ożenić swego syna albo wydać za mąż córkę. Czyli, monastery otrzymywały swoje bogactwa po to, aby pomóc biednym. I wielkie budowle budowano w tym samym celu. A wiesz, ilu ludziom pomogły monastery podczas okupacji? Bardzo, bardzo wielu. U wielu świeckich ludzi było nawet wtedy przezwisko „Karakałł”, dlatego że, jeśli czyjś dom był gościnny, to mówili, że on jest wprost jak monaster Karakałł. I uroczyste święta parafialne ku czci Świętych w monasterach organizowano w tym celu, aby biedacy mogli zjeść rybki, uradować się, a jednocześnie otrzymać pomoc duchową. A dlaczego organizują uroczystości na święta parafialne teraz? Zbierają się ludzie, którzy nic nie potrzebują, jedzą rybę. A ze względu na co?
Przepych (rozkosz) uświecca (laicyzuje) mnichów
- Geronda, a do jakiego stopnia można dekorować świątynię?
- W naszych czasach im wszystko jest prostsze – nawet w świątyni – tym więcej pożytku, ponieważ żyjemy teraz nie w Bizancjum.
- No więc, na przykład, ikonostas – jaki ornament mamy dla niego wybrać?
- Oczywiście, monastyczny! Jaki by inny? Niech wszystko będzie, na ile możliwe, skromne, proste. Priepodobny Pachomij wykrzywił kolumnę w świątyni, aby ludzie nie zachwycali się dziełem jego rąk. (Priepodobny Pachomij Wielki urodził się około 280 r. w Tebaidzie, Górny Egipt. Po odbyciu służby wojskowej osiedlił się w opuszczonej pogańskiej świątyni i zaczął prowadzić ascetyczne życie. Poczuwszy potrzebę duchowego kierownika, zwrócił się do pustelnika Tebaidy Priepodobnego Pałamona i został przyjęty na posłuszeństwo (nowicjat). Około 320 r., po boskim widzeniu, Priepodobny Pachomij założył pierwszy monaster Tebenisjotów w Górnej Tebaidzie. Łącznie przez Priepodobnego było założonych 9 męskich i 2 żeńskie wspólnotowe monastery, z łączną ilością mnichów około 7000. Dostąpił zaszczytu błogosławionych darów. Zmarł w Panu w 346 r.). Pamiętacie ten przypadek? W swoim monasterze Priepodobny z wielką starannością wybudował świątynię z ceglanymi kolumnami. Widząc jak piękna powstała świątynia, Priepodobny radował się, ale potem pomyślał, że radować się z przepięknego dzieła własnych rąk – to nie po Bożemu. Wtedy on obwiązał kolumny linami i, pomodliwszy się, kazał braciom zaprzeć się i ciągnąć – aby kolumny się wykrzywiły.
Ja w swojej celi na Atosie każdego roku tnę blachę i łatam dach i okna. Jedno i drugie jest zniszczone, w szczeliny dmucha wiatr. Oto i wstawiam ciągle nowe i nowe łaty – z blachy, desek, polietylenu. Zapytasz mnie: „To dlaczego nie zamontujesz podwójnych okien?” Myślisz, że sam nie domyślam się, że można to zrobić? Jestem przecież cieślą, i gdybym zechciał, to mógłbym zrobić okna i z trzema ramami. Ale po tym odchodzi monastyczny duch. Ściana celi jest w awaryjnym stanie. Mógłbym poprosić kogoś, aby pomógł mi przy remoncie, ale zadawala mnie i to, co jest. Bo jak śmiem wydawać takie pieniądze na remont ściany, kiedy inni ludzie tak bardzo potrzebują? To nie przyniesie mi korzyści. Jeśli u mnie zbierze się zbędnych pięćset drachm, to lepiej kupię za nie krzyżyków, ikonek i dam je jakiemuś cierpiącemu, aby on otrzymał od tego pomoc. Ja raduję się, kiedy oddaję. I nawet jeśli te pieniądze będą mi potrzebne, nie zacznę wydawać ich na siebie.
Zaczynając żyć duchowo, człowiek nigdy nie nasyca się. Podobnie do tego, człowiek nigdy nie nasyca się, jeśli zaczyna uganiać się za pięknem. Wiesz, jak powinniśmy żyć teraz? Trzeba zostawić troski o piękne budynki, ograniczyć się do tego co niezbędne i poświęcić siebie nieszczęściu ludzi – pomagając im modlitwą, jeśli nie masz czego dać, i jałmużną, jeśli masz możliwość pomóc im materialnie. Zajmijcie się więc modlitwą, a z roboty – tylko najbardziej niezbędnym. Wszystko, co my robimy tu, ma krótki żywot. I czy warto poświęcać temu wszystkiemu swoje życie, wiedząc, że inni ledwie wiążą koniec z końcem i umierają z głodu? Proste budowle i skromne rzeczy myślowo przenoszą mnichów do jaskiń i niewybrednych askitir (odosobnione mieszkania monastyczne, miejsce trudów ascetycznych) świętych ojców, od tego mnisi otrzymują korzyść duchową. Podczas gdy wszystko światowe przypomina mnichom o świecie i czyni ich dusze świeckimi. Niedawno (1986 r.) w Nitrii (góra i przylegająca do niej pustelnia) były zrobione rozkopy i znaleziono pierwsze mnisie cele – prawdziwie ascetyczne. Potem były znalezione mnisie cele z późniejszej epoki – ich wygląd był już trochę świecki. W końcu, zostały odnalezione najpóźniejsze mieszkania mnichów, podobne do salonów bogatych ludzi tych czasów – na ścianach były różne obrazy w ramkach, desenie i inne. Wszystko to sprowadziło na mnichów gniew Boży, i ich domy były rozgrabione i zniszczone przez złoczyńców.
Chrystus narodził się w żłobie. Jeśli to co światowe daje nam pociechę, to Chrystus, Który nikogo nie odrzuca, łatwo nas odrzuci. On powie: „U mnie nie było nic. Czyż Ewangelia gdziekolwiek mówi o tych wszystkich (światowych rzeczach)? Czy widzieliście coś podobnego u Mnie? W nie jesteście ani światowymi, ani mnichami. Co więc mam z wami robić, gdzie was umieścić?”
Rzeczy przepiękne i doskonałe są światowe (ziemskie). Pocieszenia ludziom duchowym one nie dają. Przecież wszystkie mury rozsypią się w proch. Ale dusza… Jedna dusza jest warta więcej niż cały świat. A co my robimy dla duszy? Dawajcie zaczniemy więc duchową pracę, staniemy się w dobrym sensie zaniepokojeni. Chrystus zażąda od nas odpowiedzi o tym, jak duchowo pomogliśmy ludziom i jaką pracę duchową wykonaliśmy. O tym, jakie zbudowaliśmy mury, On nawet nie zapyta. Będzie od nas wyegzekwowana odpowiedzialność za nasze duchowe osiągnięcia.
Ja chcę, abyście zrozumieli mego ducha: ja nie mówię, że nie trzeba zajmować się budownictwem i temu podobnymi sprawami, albo że budowle trzeba wznosić byle jak. Nie. Ale najpierw powinno iść duchowe, a potem, z duchowym rozumowaniem – wszystko pozostałe.
Uprośćcie wasze życie
„Jak szczęśliwi zaś są ci, którzy żyją w pałacach i rozkoszują się wszelkim dobrami”, – mówią ludzie świata tego. Jednak błogosławieni i szczęśliwi są ci, komu udało się uprościć swoje życie, uwolnić się od ucisku tego świeckiego udoskonalania – od mnóstwa wygodności, tożsamych z mnóstwem utrudnień, i uwolnić się od strasznej duszewnej trwogi obecnej epoki. Jeśli człowiek nie uprości swego życia, to będzie się męczyć. Podczas gdy uprościwszy je, on uwolni się od tej trwogi duszy.
Pewnego razu na Synaju przyjezdny Niemiec powiedział bardzo inteligentnemu chłopakowi-Beduinowi: „Ty jesteś mądrym dzieckiem i jesteś w stanie zdobyć wykształcenie”. – „No i co potem?” – pyta go chłopak. „Potem będziesz inżynierem”. – „A potem?” – „Potem otwieraj warsztat samochodowy”. – „Potem?” – „Potem go powiększysz”. – „I co potem?” – „Potem zatrudnisz innych robotników – aby skompletować większą kadrę pracowniczą”. – „Więc to znaczy, że co, – mówi mu chłopiec, – najpierw będę miał jeden ból głowy, potem dodam do niego jeszcze jeden, a potem jeszcze? Czyż nie lepiej jak teraz – mieć spokojną głowę?” Bóle głowy, najczęściej, pochodzą akurat od takich myśli: „Zrobimy jedno, zrobimy drugie”. A gdyby myśli były duchowe, to człowiek doświadczałby duchowego pocieszenia i nie męczyłby się bólem głowy.
Teraz w rozmowach z ludźmi tego świata ja też podkreślam znaczenie prostoty. Ponieważ większość z tego, co oni robią, nie jest konieczna, i ich gnębi duszewna trwoga. Mówię ludziom o prostocie i ascetyczności, nie przestaję wzywać: „Uprośćcie wasze życie, aby znikła duszewna trwoga”. I większość rozwodów zaczyna się akurat od tego. Ludzie mają dużo pracy, muszą zrobić tyle wszystkiego, że kręci się w głowie. Pracują i ojciec, i matka, a dzieci pozostają bez opieki. Zmęczenie, nerwy – nawet mała drobnostka doprowadza do wielkiego skandalu, a potem automatycznie dochodzi do rozwodu. Ludzie dochodzą już do tego. Jednak, uprościwszy swoje życie, oni będą i pełni sił, i radośni. Tak, duszewna trwoga – to istny pohybel.
Pewnego razu zdarzyło mi się znaleźć się w luksusowym domu. Podczas rozmowy gospodarze powiedzieli mi: „My żyjemy po prostu jak w raju, a przecież inni ludzie są w takiej potrzebie”. – „Wy żyjecie w piekle, – odpowiedziałem im. – „Niemądry! tej nocy duszę twoją zabiorą od ciebie” (Łk.12,20), – powiedział Pan niemądremu bogaczowi. Gdyby Chrystus zapytał mnie: „Gdzie przydzielić tobie miejsce – w jakimś lochu czy w domu, podobnym do tego”, to ja bym odpowiedział: „W jakimś ciemnym lochu”. Ponieważ loch przyniósłby mi pożytek. On przypominałby mi o Chrystusie, o świętych męczennikach, o ascetach, ukrywających się w „przepaściach ziemskich” (Hbr.11,38), on przypominałby mi o monastycznym życiu. Loch byłby trochę podobny i do mojej celi, i byłbym z tego zadowolony. A o czym przypominałby mi wasz dom i jaką korzyść od niego bym otrzymał? Dlatego lochy pocieszają mnie o wiele bardziej nie tylko od jakiegoś światowego salonu, ale i od przepięknie urządzonej mnisiej pustelni. Tysiąc razy lepiej jest żyć w więzieniu, niż w takim oto domu”.
Innym razem zatrzymałem się w Atenach u swego przyjaciela, i on poprosił mnie spotkać się z jednym wielodzietnym ojcem, ale tylko przed świtem, ponieważ o innej porze ten zwykle nie ma czasu. Przyszedł ten człowiek – radosny i nieustannie wysławiający Boga. Było u niego dużo pokory i prostoty, i prosił mnie modlić się za jego rodzinę. Ten brat miał trzydzieści osiem lat, i miał on siedmioro dzieci. Dzieci, on z żoną, plus jego rodzice – razem jedenaście dusz. Wszyscy mieścili się w jednym pokoju. Z właściwą mu prostotą on opowiadał: „Stojąc to my mieścimy się w pokoju wszyscy, ale oto kiedy kładziemy się spać, miejsca brakuje – jest trochę ciasno. Ale teraz, Chwała Bogu, zrobiliśmy zadaszenie nad kuchnią i zrobiło się lżej. Przecież u nas, ojczulku, jest i dach nad głową – podczas gdy inni żyją zupełnie pod gołym niebem”. Pracował on jako prasowacz w Pireusie (głównym porcie Grecji), a żył w Atenach, i aby zdążyć do pracy na czas, wychodził z domu po ciemku. Od długiego stania na nogach i pracy po godzinach rozwinęły się u niego żylaki, sprawiające ból jego nogom. Ale wielka miłość do rodziny zmuszała tego człowieka zapominać o bolączkach i dolegliwościach. Po za tym on ciągle sobie zarzucał, mówiąc, że nie ma miłości, że nie czyni godnych chrześcijanina dobrych uczynków, i nie mógł nachwalić się swojej żony za to, że ona czyni dobre uczynki, troszczy się nie tylko o dzieci, ale i o teścia z teściową, pierze dla żyjących po sąsiedzku staruszków, sprząta w ich domach i nawet „zupkę im gotuje!” Twarz tego dobrego członka rodziny jaśniała od Łaski Bożej. On miał w sobie Chrystusa i pełen był radości. I pokoik w którym oni tłoczyli się, też był wypełniony rajską radością. Ci, którzy nie mają w sobie Chrystusa, będą przepełnieni niepokojem duszy. Oni nie pomieszczą się i w jedenastu pokojach nawet we dwoje, podczas gdy tu jedenaście dusz z Chrystusem – zmieściło się w jednym.
Jakby dużo miejsca nie mieliby ludzie – nawet ludzie duchowi – im wciąż będzie brakować miejsca, ponieważ w nich samych nie wystarczyło miejsca Chrystusowi, ponieważ nie zmieścił się On w nich w pełni. Gdyby żyjące w Farasie kobiety popatrzyły na ten luksus, który panuje dziś nawet w wielu monasterach, to zawołałyby: „Bóg zrzuci z nieba ogień i spali nas! Bóg nas opuścił!” Farasiotki wykonywały pracę błyskawicznie. Wczesnym rankiem one wypędzały kozy, potem sprzątały w domu, potem szły do kaplicy albo zbierały się gdzieś w pieczarach, i ta, która umiała trochę czytać, czytał żywot Świętego danego dnia. Potem zaczynały czynić pokłony z modlitwą Jezusową. Ale przecież oprócz tego one jeszcze pracowały, męczyły się. Kobieta musiała umieć obszywać cały dom. A szyły ręcznie. Ręczne maszyny do szycia i w mieście były rzadkością, a na wsi ich nie było tym bardziej. Dobrze jeśli na całe Farasy była jedna maszynka do szycia. I mężczyznom one szyły ubrania – bardzo wygodne, a skarpety robiły na drutach. Wszystko robiły ze smakiem, z miłością, ale przy tym i czasu im zostawało, ponieważ wszystko u nich było proste. Drugorzędne Farasjotów nie interesowało. Oni przeżywali monastyczną radość. I jeśli, powiedzmy, zauważałeś, że koc leży na łóżku nierówno, i mówiłeś im: „Poprawcie koc”, to w odpowiedzi słyszałeś: „Tobie to co, przeszkadza modlić się?”
Dzisiaj ludzie nie znają tej monastycznej radości. Ludzie uważają, że doświadczać pozbawienia, cierpieć oni nie powinni. A gdyby ludzie myśleli troszkę po mnisiemu, gdyby żyli prościej, to i byliby spokojni. Teraz oni męczą się. W ich duszach trwoga i rozpacz: „Takiemu-to udało się wybudować dwa wielopiętrowe domy!” Albo: „Takiemu-to udało się nauczyć się pięciu obcych języków!” – albo jeszcze coś podobnego do tego. „A u mnie, – mówią, – nie ma nawet swego mieszkania, i języka obcego nie znam ani jednego! Koniec, przepadłem!” Albo ktoś, mając samochód zaczyna dręczyć się: „U drugiego samochód lepszy od mego. I ja muszę kupić taki sam”. On kupuje sobie nowy samochód, ale i ten mu się nie podoba – przecież u kogoś jest jeszcze lepszy. On kupuje taki sam sobie, a potem dowiaduje się, że u innych są własne samoloty, i znów męczy się. Nie ma temu końca. Podczas gdy inny człowiek, który też nie ma samochodu, wychwala Boga i raduje się. „Chwała Bogu! – mówi on. – No i niech u mnie nie będzie samochodu. Przecież mam mocne nogi i mogę chodzić pieszo. A ilu ludzi ma amputowane nogi, i nie mogą oni dbać o siebie, nie mogą wyjść na spacer, potrzebują czyjejś opieki!... A ja mam własne nogi!” Z kolei człowiek chromy mówi tak: „A jak się czują inni, którzy nie mają obu nóg?” – i też się raduje.
Niewdzięczność i nienasycona chciwość – wielkie zło. Człowiek, zniewolony czymś materialnym, zawsze zniewolony jest niepokojem i duszewną trwogą, ponieważ on albo drży, bojąc się, aby nie zabrali mu jego bogactwa, albo boi się o swoje życie. Pewnego razu przyszedł do mnie pewien bogacz z Aten i powiedział: „Ojcze, ja straciłem kontakt ze swymi dziećmi. Straciłem swoje dzieci”. – „A ile masz dzieci?” – zapytałem. „Dwoje, – odpowiedział on. – Wykarmiłem je ptasim mleczkiem. Mieli wszystko, co chcieli. Kupiłem im nawet po samochodzie”. Potem z rozmowy stało się jasne, że on miał swój samochód, żona – swój i każde z dzieci – swój. „Dziwny z ciebie człowiek, – powiedziałem mu, – zamiast tego, aby rozwiązać swoje problemy, ty je tylko powiększasz. Teraz potrzebujesz dużego garażu dla samochodów, za ich naprawy trzeba płacić poczwórnie, nie mówiąc już o tym, że i ty z żoną, i twoje dzieci w każdej chwili ryzykujecie rozbiciem się. A gdybyś uprościł swoje życie, to rodzina byłaby zwarta, jeden rozumiałby drugiego, i nie byłoby u ciebie tych wszystkich problemów. Wina za to, co wam się przytrafia, leży nie na twoich dzieciach, a na tobie samym. To ty jesteś winien, że nie wychowałeś ich inaczej”. Na jedną rodzinę – cztery samochody. Garaż, swój mechanik i wszystko inne! Czyż jeden nie może pojechać gdzieś trochę wcześniej, a drugi – trochę później? Cały ten komfort stwarza trudności.
Innym razem do mnie do celi przeszedł drugi głowa rodziny – tym razem składającej się z pięciu osób – i powiedział: „Ojcze, mamy jeden samochód, ale myślę kupić jeszcze dwa. Tak będzie nam łatwiej”. – „A o ile będzie wam trudniej, ty nie pomyślałeś? – zapytałem go. – Jeden samochód ty stawiasz na jakiejś alejce wjazdowej, a gdzie będziesz stawiać trzy? Będziesz potrzebował garażu i przechowalni paliwa. Zamiast jednego niebezpieczeństwa będziecie narażeni na trzy. Lepiej wam posługiwać się jednym samochodem i ograniczyć swoje wydatki. I czas, aby doglądać dzieci, u was będzie, i sami będziecie mieli spokój. W uproszczeniu zawiera się cała podstawa”. – „Tak, – mówi, – a ja przecież o tym nawet i nie pomyślałem”.
- Geronda, pewien człowiek opowiadał mi, jak on dwa razy nie mógł wyciszyć alarmu antykradzieżowego w swoim samochodzie. Raz dlatego, że do samochodu wleciała mucha, a drugi raz on sam naruszył instrukcję obsługi systemu antykradzieżowego, kiedy wsiadał do własnego samochodu.
- Ci ludzie mają męczeńskie życie, bo nie czynią swego życia prostszym. Większość udogodnień wlecze za sobą niedogodności. Ludzie świata duszą się wieloma rzeczami. Oni wypełnili swoje życie mnóstwem udogodnień i uczynili je trudnym. Jeśli nie uprościć swego życia, to nawet jedno udogodnienie zradza całą kupę problemów.
W dzieciństwie my obcinaliśmy brzegi szpulki do nici, wkładaliśmy do środka drewniany patyczek i urządzaliśmy wspaniałą grę, która sprawiała nam prawdziwą radość. Małe dzieci radują się z zabawkowego samochodzika bardziej, niż ich ojciec – z kupionego „Mercedesa”. Zapytaj jakąkolwiek dziewczynkę: „Co tobie podarować – laleczkę czy wielopiętrowy domisko?” Oto widzicie, ona odpowie: „Laleczkę”. Próżność, marność świata w końcu poznają nawet małe dzieci.
- Geronda, a co najbardziej pomaga zrozumieć radość, którą przynosi prostota, bezinteresowność?
- Uświadomienie sobie najgłębszego sensu życia. „Szukajcie najpierw Carstwa Bożego…” (Mt.6,33). Prostota i wszelkie właściwe podejście do rzeczy zaczynają się od tego.
Ludzie zmienili spokojną naturę
Większość z tych środków technicznych, z których dziś korzystają ludzie dla swojej wygody, wytwarza hałas. Ach, swoim hałasem ludzie doprowadzili do szaleństwa cichą naturę, całą tą techniką oni ją zmienili, i zniszczyli. A jaka cisza była przedtem! Jak zaś zmienia się i jak zmienia (wszystko dookoła) człowiek – sam tego nie rozumiejąc.
W dzisiejszych czasach wszyscy przyzwyczaili się żyć z hałasem. Wiele dzisiejszych dzieci lubi czytać, jednocześnie słuchając rock-muzyki. To znaczy, im bardziej podoba się czytać przy muzyce, a nie w ciszy. Im spokojniej od niespokoju, ponieważ niespokój siedzi w ich wnętrzu. Wszędzie słychać hałas. Oto wsłuchaj się!... Słyszysz to ciągłe: „w-u-u…wu-u!”. Piłują deski – „wu-u…”, szlifują je – również „wu-u…”, opryskują drzewa opryskiwaczem – znów „wu-u…” A potem wymyślą inne rozpylacze – jak samoloty, aby jeszcze bardziej hałasowały, i będą mówić: „Te opylacze są lepsze, po opryskują drzewa nie od dołu, a z góry, i ani jeden pączek nie zostanie nieopryskany”. Będą szukać sobie takich opryskiwaczy i cieszyć się z nich. Człowiek chce wywiercić jedną jedyną dziurkę dla gwoździa i znów włączają jakąś „wyjkę”. Dlaczego? Aby wodę w moździerzu ubijać? A on jeszcze z tego raduje się i, zadziwiająca sprawa, – nawet jest dumny! Aby mieć świeże powietrze, kupują wentylator elektryczny i słuchają jego buczenia. Kiedyś, kiedy było gorąco, wachlowali się ręką, a teraz psują swoje uszy ze względu na łyk świeżego powietrza. I na morzu teraz tworzą bardzo wiele hałasu. Kiedyś po morzu bezgłośnie płynęły statki pod żaglami, a teraz trajkocze najmniejsza motorówka. Niedługo większość ludzi w ogóle będzie krążyć nad ziemią na samolotach! I wiesz, do czego to doprowadzi? Ziemia to jeszcze choć trochę pochłania hałas, a w powietrzu będą dziać się takie rzeczy, że chroń Boże!...
Ludzie zburzyli nawet święte pustynne miejsca
Niespokojny światowy duch naszej epoki swoją mniemaną cywilizacją zniszczył nawet święte pustynne miejsca, które uspokajają i uświęcają dusze. Niespokojny człowiek nigdy nie ma spokoju. Ludzie nigdzie nie pozostawili cichego miejsca. Nawet Świętą Ziemię – w co ją teraz przemienili! I w żywocie Fotinii-pustelniczki (Fotinia-pustelniczka urodziła się w 1860 r. w Damaszku (Syria) w greckiej rodzinie. Około 1884 r. odeszła na pustynię Zajordańską. W 1915 r. z powodu Pierwszej Wojny Światowej była zmuszona przeprowadzić się do Jerozolimy, gdzie i przebywała do zaprowadzenia pokoju. Następnie osiedliła się w pustyni na zachód od Morza Martwego, gdzie i trudziła się ascetycznie do samej śmierci) wspomina się o tym, że w pustyni gdzie ona przedtem trudziła się, potem nastawiali mnóstwo kiosków, pootwierali bary szybkiej obsługi. W pieczarach i celach, gdzie trudziło się w ascezie tylu mnichów, tylu świętych, Anglicy otworzyli sprzedaż napojów chłodzących. Koniec, nie ma już pustyni! Ona zapełniła się domami, radioodbiornikami, sklepami, hotelami, lotniskami!... Dożyliśmy do tych czasów, o których mówił Święty Kosma Etolijski: (Święty duchowny męczennik równy apostołom Kosma z Etolii, 1779; pamięć męczeńskiej śmierci 24 sierpnia. Znaczny czas trudził się na Świętej Górze Atos. Po boskim wezwaniu wyszedł w świat i głosząc przechodził miasta i wioski zniewolonej przez turków Grecji. Uczył Ewangelii, otwierał szkoły, zapobiegał islamizacji greków. Dokonał wielu cudów i zostawił bardzo dużo proroctw o przyszłości całej ludzkości. Słusznie uważany jest za wielkiego proroka nowych czasów. Został oczerniony przez żydów przed tureckim paszą i przecierpiał męczeńską śmierć. Kazania i proroctwa Świętego Kosmy są bardzo rozpowszechnione i czytane w Grecji, na język rosyjski nie są przetłumaczone.) „Przyjdzie czas – i tam, gdzie teraz chłopcy wieszają swoją broń, cyganie rozwieszą swoje instrumenty muzyczne”. Ja chcę powiedzieć, do tego dożyliśmy i my – tam, gdzie wcześniej trudzili się w ascezie mnisi, tam, gdzie wcześniej wisiały ich czotki, teraz hałasują radioodbiorniki i syczą napoje chłodzące!... Tak, widać, minie jeszcze trochę lat i wszystko to nie będzie już potrzebne. Ogólnie, z tego, co się dzieje, nasuwa się wniosek: życie zbliża się do końca. Nadchodzi koniec życia i koniec tego świata.
- Geronda, a gdzieś na Świętej Górze zachowało się ciche miejsce?
- A jakież tam dziś ciche miejsce, nawet na Świętej Górze! Przecież w atoskich lasach bez końca budują wciąż nowe i nowe drogi. Wszędzie huczą maszyny i samochody. Nawet ci, którzy żyją w najbardziej oddalonych i cichych miejscach, kupili sobie samochody. Ja nie rozumiem – czego szukają ci ludzie w pustyni? Arsienij Wielki, słysząc, jak w pustyni od delikatnego wiaterku szumi trzcina, pytał: „Co to za szum? Czy to nie trzęsienie ziemi?” A popatrzyliby Święci Ojcowie na to, co dzieje się teraz! Przedtem we wspólnotowych monasterach mnisi bardzo męczyli się przy wypełnianiu posłuszeństwa. Zwłaszcza obsługujący stołówki i gości. Trzeba było zmywać talerze, polerować miedziane naczynia. A dzisiaj wszystko to jest łatwe, przecież teraz u mnichów jest wszelka dostępna technika – która w większości wytwarza hałas. Pamiętam, jak my w monasterze nosiliśmy wodę ze źródła i przy pomocy wciągarki w specjalnych pojemnikach podnosiliśmy ją na trzecie piętro. A teraz wodę tłoczą pompą, i ciągle słychać jak ona trajkocze. Ściany trzęsą się, szkła drżą. Postawiliby, przynajmniej, jakiś tłumik. W wojsku podczas wojny, używałem tłumika, kiedy ładowałem akumulator radiostacji, aby wróg po swojej stronie nic nie słyszał.
Pewnego razu do mnie do celi przyszli mnisi z pewnego monasteru. Rozmawiali oni głośno. „Ciszej, – powiedziałem jednemu z nich, – nas daleko słychać”. On dalej krzyczał. „A mów ty ciszej”, – poprosiłem go ponownie. „Wybacz, Geronda, – odpowiedział on, – my u siebie w monasterze przywykliśmy tak drzeć się. U nas pracuje generator, i dlatego rozmawiamy głośno – inaczej nic nie słychać”. Rozumiesz, o czym mowa? Zamiast tego aby czynić modlitwę Jezusową i rozmawiać cicho, oni włączają generator i dlatego krzyczą! Niektórzy nastolatkowi zdejmują ze swoich motocykli tłumiki, aby warczało na całą okolicę… Źle, że ten sam duch przenika teraz i do monastycyzmu. Tak, teraz idziemy do tego – hałas sprawia mnichom radość.
Dziś rano obserwowałem jedną monasterską siostrę. Była podobna do kosmonauty. W słomkowym kapeluszu z szerokim rondem na głowie, z respiratorem na twarzy, z wykaszarką spalinową w ręku, ona schodziła po zboczu i zachwycała się sobą. Astronauci nie byli tak dumni, jak przylatywali z Księżyca! Minęło trochę czasu i słyszę: „Tra-ta-ta-ta!...” Patrzę, zaczęła kosić trawę tą kosiarką, i to tak, że już nie było gdzie ukryć się przed turkotem. Tylko ona skończyła, przychodzi monasterski pracownik z jeszcze głośniejszym turkotnikiem – spulchniać ziemię. Biegał, turkotał – tam i z powrotem, tam i z powrotem!
Potem zostawia on swój pług spalinowy, bierze drugi mechanizm – bronuje ziemię. Czego tylko nie wypadło na nasz gorzki los!...
- A jednak, Geronda, skoro istnieje cała ta technika, ułatwiająca…
- Och, wiecie, ile istnieje ułatwiającej techniki!... Unikajcie, na ile można, wszystkiego turkoczącego, wszystkiego gruchoczącego, unikajcie hałasu. Cały ten hałas wypędza nas z monastru. Dlaczego w takim razie na dole bramy wisi tabliczka „Hezychastria”? (–milczenie). Napiszcie już lepiej coś w rodzaju „Hałastria” albo „Niespokojnostria”! Po co wtedy potrzebny jest monaster, jeśli nie ma w nim ciszy? Uważajcie, postarajcie się, na ile można, ograniczyć to wszystko, o czym teraz rozmawiamy. Wy jeszcze nie odczułyście tego, jak słodkie jest milczenie. Gdybyście to zrozumiały, to mogłybyście lepiej zrozumieć i to, co ja mówię, i niektóre inne sprawy. Gdybyście skosztowały słodkich duchowych owoców milczenia, to, niewątpliwie, byłybyście po dobremu zaniepokojone i bardziej dążyłybyście do świętego milczenia życia duchowego.
Milczenie to tajemnicza modlitwa
Całą tą hałaśliwą techniką mnich odgania od siebie przesłanki do modlitwy i mnisiego życia. Dlatego mnich powinien, na ile to możliwe, starać się nie używać hałaśliwej techniki. Wszystko to co ludzie uważają za wygodne, w większości nie pomaga mnichowi w osiągnięciu jego celu. Będąc w takim stanie, mnich nie może odnaleźć tego, po co wyruszył w podróż.
Milczenie, cisza – wielka sprawa. Przebywając w milczeniu, człowiek już tym modli się – nawet nie modląc się.
Milczenie jest tajemniczą modlitwą, i ono bardzo pomaga modlitwie, podobnie, jak skórne oddychanie przynosi człowiekowi korzyść (Sukces przytoczonego przez Starca Paisija przykładu potwierdzają dane fizjologiczne. Niezauważalne, stałe pocenie się i skórne oddychanie – instrument przy pomocy którego regulowana jest temperatura ludzkiego ciała. Jeśli przez pokrycie całej powierzchni ludzkiego ciała jakimś izolacyjnym materiałem, pozbawić je skórnego oddychania, to początkowo konsekwencje będą nie tak zauważalne, jednak po jakimś czasie, zaburzenie równowagi temperaturowej doprowadzi do poważnych zakłóceń życiowych funkcji organizmu. Analogia z modlitwą i milczeniem – prosta. „Tajemnicza”, „niewypowiedziana” modlitwa – milczenie, niepostrzeżenie ale stale pomaga człowiekowi przebywać w zdrowym duchowym stanie. Utrata milczenia, prowadzi chrześcijanina – a zwłaszcza mnicha – do niezauważalnych na pierwszy rzut oka, ale tym nie mniej, niszczycielskich duchowych następstw). Ten, kto w milczeniu zajęty jest duchową pracą, następnie pogrąża się w modlitwę. Wiesz, co znaczy pogrąża się? Wyciszone w objęciach matki maleństwo nie mówi nic. Ono już jest w jedności, obcowaniu z nią. Dlatego, jeśli monaster znajduje się daleko od archeologicznych wspaniałości, od światowego hałasu i mnóstwa ludzi, – to jest z tego ogromna korzyść.
Zewnętrzne oddalone od świata milczenie, połączone z rozsądnym trudem ascetycznym i nieustanną modlitwą, bardzo szybko przynosi mnichowi i wewnętrzne milczenie – spokój duszy. To wewnętrzne milczenie – niezbędna przesłanka dla subtelnego duchowego działania. A wtedy już zewnętrzny niepokój przestaje martwić człowieka, ponieważ, w istocie, na ziemi znajduje się tylko jego ciało, podczas gdy umysł jego przebywa na Niebie.
Słyszeć czy nie słyszeć szum – zależy od samego człowieka
- Geronda, a co robić, jeśli podczas wypełniania posłuszeństwa jest hałas, albo też jeśli do rękodzieła potrzebna jest jakaś maszynka, wywołująca hałas?
- Kiedy praca ręczna jest hałaśliwa, bardzo pomaga ciche śpiewanie psalmów. Jeśli nie możecie czynić modlitwy Jezusowej – śpiewajcie coś cerkiewnego. Potrzebna jest cierpliwość. Na statku, kiedy płynę z Atosu albo wracam z powrotem, bywa bardzo głośno. Ja siadam gdzieś w kąciku, żeby nie zakłócali mi spokoju, udając, że śpię, zamykam oczy – i zaczynam śpiewać. Czego tylko nie śpiewam! Ile wszelkich „Dostojno jest’”, ile „Swiatyj Boże”. Silnik okrętowy swoim buczeniem bardzo pasuje do śpiewu psalmów. Silnik utrzymuje isson (Isson (z gr. – równy, jednakowy, podobny) – niższy, „bazowy” głos w bizantyjskim cerkiewnym śpiewie) – dokładnie do tonacji „Dostojno jest’” Papanikołau, z „Swiatyj Boże” Nilewsa. (Papanikołau Charałampos – śpiewak i kompozytor bizantyjskiej muzyki końca XIX i początku XX wieku z greckiego miasta Kawała. Nilews Kamarados – konstantynopolitański śpiewak połowy XIX wieku, kompozytor i teoretyk bizantyjskiej muzyki). Tak huczy, że pasuje do wszystkiego! Ja śpiewam w umyśle, jednak serce też uczestniczy w śpiewie.
I jednak, ja myślę, że niepokoi nas nie tyle zewnętrzny hałas, ile (wewnętrzne) troszczenie się o coś. Słyszeć czy nie słyszeć zewnętrzny hałas – to zależy od ciebie, podczas gdy (wewnętrznego) zaniepokojenia uniknąć nie jest łatwo. Podstawa – to umysł. Oczy mogą patrzeć i nie widzieć. Ja, kiedy modlę się, mogę patrzeć na coś, ale tego nie widzieć. Mogę dokądś iść, mogę patrzeć na jakiś krajobraz, na coś jeszcze, ale nic nie zauważać. Jeśli człowiekowi trudno jest czynić modlitwę Jezusową (W monastycznym leksykonie to słowo “***” oznacza krótką, składająca się z kilku słów modlitwę, wielokrotnie powtarzaną podczas modlitwy z czotkami. Zwykle to Jezusowa modlitwa: „Hospodi Iisusie Christie, Synie Bożyj, pomiłuj mia” („Panie Jezu Chryste, Synu Boży, zmiłuj się nade mną”) ale oprócz niej może oznaczać i modlitwę do Przenajświętszej Bogarodzicy: „Prieswiataja Bohorodice, spasi mia griesznoho” („Przenajświętsza Bogarodzico, uratuj mnie grzesznego”) do Świętych: „Światyj imię, moli Boha o mnie” („Święty imię, módl się za mnie do Boga”), do Czcigodnego Krzyża, Aniołów, czynioną w podobny sposób modlitwę za pokój zmarłych, o uzdrowienie chorych itp. To słowo można przetłumaczyć jako „modlitwa Jezusowa”, „modlitwa z czotkami”, „modlitwa”, „modlitewka” itp. – w zależności od kontekstu. „Czynić modlitwę” w niniejszym tekście oznacza odmawiać modlitwę takiego rodzaju) wśród hałasu, to oznacza to, że jego umysł nie jest oddany Bogu. Człowiek powinien osiągnąć stan boskiego oderwania, aby mógł on żyć w wewnętrznym milczeniu, i hałas podczas modlitwy nie niepokoiłby go. (Wtedy) człowiek osiąga stan tego boskiego oderwania (abstrakcji), przebywając w którym, on już nie słyszy hałasu, albo słyszy go tylko wtedy, kiedy sam zechce, a dokładniej, gdy jego umysł schodzi z Nieba. Jeśli człowiek będzie duchowo pracować, będzie trudzić się w ascezie, to on osiągnie ten stan. Wtedy on będzie mógł słyszeć coś albo nie słyszeć, kiedy sam tego zechce.
Któregoś razu podczas służby w wojsku wyznaczyłem pewnemu memu koledze z wojska – człowiekowi pobożnemu – spotkanie w określonym miejscu. „Ale przecież tam, – sprzeciwił się on, – wprost pod uchem krzyczy głośnik”. – „Słyszeć czy nie słyszeć głośnik, – odpowiedziałem mu, – zależy od samego człowieka”. Czyż my słyszymy to, co dzieje się wokół nas, jeśli nasz umysł jest czymś zajęty? Pamiętam, na Atosie naprzeciwko mojej celi wycinali las piłami motorowymi – ogołocili z drzew całe wzgórze. Tak więc, kiedy czytałem, czy modliłem się i byłem tym całkowicie pochłonięty, to nic nie słyszałem. A kiedy przerywałem swoje duchowe zajęcia, to znów zaczynałem wszystko słyszeć.
Szanujmy milczenie innych
Jeśli przyczyną hałasu nie jesteśmy sami, to nic strasznego – Bóg wszystko widzi. Ale źle jest, jeśli hałas spowodowany jest przez nas. Dlatego musimy być ciągle uważni, aby nie zakłócać spokoju innym. Jeśli ktoś nie chce modlić się sam, to niech przynajmniej nie przeszkadza innym. Uświadomiwszy sobie, jak wielką szkodę wasz hałas wyrządza modlącemu się człowiekowi, stali byście się bardzo uważni. Ponieważ, jeśli nie uświadomić sobie, że cisza i tobie osobiście jest niezbędna, i w ogóle wszystkim pomaga, przy czym zachowywać ją trzeba od serca, z miłości, a nie pod przymusem czy pod kijem, to cisza nie da dobrego rezultatu. Jeśli człowiek zachowuje ciszę, będąc pod napięciem, przestrzegając zasad dyscypliny, jeśli mówi sobie: „Teraz trzeba przejść tak, aby nikomu nie przeszkodzić, a teraz trzeba skradać się na palcach…”, to jest to istna męka. Cel w tym, aby postępować tak od serca, z radością, zachowywać ciszę, dlatego że ktoś modli się, ktoś jest w kontakcie z Bogiem. Jaka zaś różnica między zachowaniem ciszy w pierwszym i w drugim przypadku! To, co człowiek czyni od serca, raduje go i pomaga mu. Jeśli uświadomić sobie ciszę za konieczność i z szacunkiem odnieść się do tego, kto w tym czasie modli się, to potem pojawia się uczucie pewnego drżenia. A szanując innego, człowiek szanuje samego siebie i wtedy nie bierze siebie pod uwagę, ponieważ nie ma samolubstwa, a jest luboczestije. Trzeba stawiać siebie na miejscu innego, trzeba myśleć tak: „Gdybym ja był na miejscu tego człowieka, to jakiego odniesienia chciałbym wobec siebie? Przecież gdybym był zmęczony albo się modlił, to czy podobałoby mi się, że tak trzaskają drzwiami?” Jeśli postawić siebie na miejsce innego człowieka, wiele stanie się zrozumiałym.
A jak cudownie kiedyś było w monasterach wspólnotowych!... Milczenie! Co kwadrans bił zegar, aby mnisi pamiętali o konieczności czynienia modlitwy Jezusowej. Jeśli ktoś odrywał się od modlitwy, to, słysząc bicie zegara co piętnaście minut, znów wracał do niej. Od bicia zegara była bardzo wielka korzyść. Ojcowie czynili modlitwę, i w monasterze panowało milczenie, głęboka cisza. W tej świetogórskiej wspólnocie, gdzie w swoim czasie mieszkałem, trudziło się sześćdziesięciu braci. A wrażenie było takie, że w monasterze żyje tylko jeden hezychasta. Wszyscy czynili modlitwę Jezusową. I w świątyni większość czyniła modlitwę umysłu – śpiewało niewielu. I podczas wypełniania posłuszeństwa było to samo. Wszędzie panowało milczenie. Nikt głośno nie rozmawiał, nikt nie krzyczał, każdy zajmował się swoim posłuszeństwem. Wszyscy poruszali się w ciszy – dosłownie jak owce. Wszystko, co tylko robione było w monasterze, zawsze odbywało się bez hałasu. Nie było tego co nawymyślali teraz w monasterach: „czas posłuszeństwa”, „czas milczenia”… Być może, wprowadzą jeszcze i „cichy czas”! Wcześniej każdy dysponował swoim czasem odpowiednio z tym posłuszeństwem, jakie on miał.
Jeśli chcemy, aby błogosławiona pustelnia pomogła nam – swoją świętą pustką i słodkim spokojem, – abyśmy my też stali się spokojni, opróżnili się od namiętności i przybliżyli się do Boga, to i my musimy pokochać ją i odnieść się do niej z szacunkiem. Koniecznie trzeba być uważnym, aby nie przystosować świętej pustelni do swego namiętnego „ja”. To wielka niegodziwość – to jest to samo, co pójść pokłonić się Świętej Golgocie, wyśpiewując estradowe piosenki.
Odtrutka od szumu: dobre myśli
Współcześni ludzie, niestety, korzystają z hałaśliwej techniki nawet do drobnych spraw. Dlatego, jeśli ktoś na jakiś czas znajdzie się w głośnym otoczeniu, on powinien uprawić w sobie dobre myśli. Zmusić ludzi, aby nie włączali tego czy innego hałaśliwego sprzętu nie możesz. Zamiast tego zaś od rzazu sam włączaj do pracy dobrą myśl. Na przykład, słyszysz, jak pracuje opryskiwacz, i on przypomina tobie hałas lecącego helikoptera. Pomyśl tak: „Mogłoby się zdarzyć, że któraś z sióstr ciężko zachorowała, i przyleciałby helikopter, aby zabrać ją do szpitala. Wyobraź sobie, jak byłabyś wtedy zdenerwowana! A teraz wszyscy, dzięki Bogu, jesteśmy zdrowi”. W tej sprawie potrzebny jest rozum i pomysłowość, sztuka włączenia dobrej myśli. Na przykład, słyszysz, jak huczy betoniarka, pracuje podnośnik, hałasuje coś jeszcze. Powiedz: „Chwała Tobie, Boże, że nie bombardują, że nie walą się budynki! Przeciwnie – ludzie żyją w pokoju i budują domy”.
- A jeśli, Geronda, zepsute są nerwy, co wtedy?
- Zepsute nerwy? Cóż to takiego znaczy? Może zepsute myślenie? Nie ma nic lepszego od dobrej myśli. Pewien świecki człowiek wybudował sobie dom w spokojnym, cichym miejscu. Minął jakiś czas, i obok jego domu z jednej strony wybudowali garaż, z drugiej – szosę, a z trzeciej – otworzyli bar z dyskoteką. Do samej północy słuchaj, jak grzmią bębny. Nieszczęśnik stracił sen, kładł się do łóżka z wkładkami w uszach, nawet zaczął przyjmować tabletki. Jeszcze trochę, i zmącił by się u niego rozsądek. Przyjechał on na Świętą Górę, odnalazł mnie i zaczął opowiadać: „Tak niby to i tak, Geronda, nie mamy nijakiego spokoju. Co mam robić? Myślę wybudować drugi dom”. – „Włącz do pracy dobrą myśl, – powiedziałem mu. – Oto pomyśl: gdyby trwała wojna i w garażu naprawiali czołgi, do położonego obok szpitala karetki pogotowia przywoziłyby rannych, a tobie powiedzieliby: „Siedź na miejscu. Życie tobie gwarantujemy, zaczepiać ciebie nie będziemy. Możesz wychodzić ze swego domu spokojnie, ale poruszaj się tylko w promieniu tych budynków, ponieważ kule tu nie dolatują”. Albo powiedzieliby tak: „Nie wychodź ze swego domu, i nikt tobie nic nie zrobi”. Czy tego byłoby ci mało? Czy nie uważałbyś takich warunków za prawdziwe błogosławieństwo? Dlatego teraz powiedz sobie tak: „Chwała Tobie, Boże, że nie ma żadnej wojny, że ludzie są żywi-zdrowi i zajmują się swoimi sprawami. W garażu nie ma żadnych czołgów, ludzie naprawiają tam swoje samochody. Chwała Tobie, Boże, że nie ma żadnego szpitala, żadnych rannych i innej biedy, jaką przynosi wojna. Drogą nie ciągną się kolumny czołgów, a pędzi strumień samochodów – ludzie śpieszą do pracy”. Jeśli ty w ten sposób włączysz do pracy dobrą myśl, to potem przyjdzie wysławianie Boga”. Biedaczek zrozumiał, że najważniejsze – to właściwe nastawienie do okoliczności, i odszedł uspokojony. Stopniowo zaczął on przeciwstawiać otaczającym go pokusom dobre myśli, potem wyrzucił swoje tabletki i zasypiał już bez problemu. Widzisz, jak jedna dobra myśl doprowadza człowieka do porządku?
A pewnego razu jechałem gdzieś autobusem. U konduktora głośno grało radio. Naszymi towarzyszami podróży było kilku młodych wierzących ludzi. Oni powiedzieli konduktorowi, że w autobusie jest mnich, i niejednokrotnie znakami prosili go o wyłączenie radia. Poprosili raz, poprosili dwa – a ten choćby co! przeciwnie, jeszcze zwiększył głośność. „A zostawcie wy go, – powiedziałem młodym, – to mi nie przeszkadza. Ja śpiewam cerkiewne pieśni, a radio mi przyśpiewuje – trzyma rytm”. A w myśli mówiłem sobie tak: „Jeśli by, nie daj Boże, gdzieś na trasie zdarzył się wypadek i do naszego autobusu wsadzili pokaleczonych ludzi – jednego ze złamaną nogą, drugiego z rozbitą głową, – to jak bym wytrzymał taki widok? Chwała Tobie, Boże, że ludzie są żywi i zdrowi! Oto, patrz – jeszcze i pieśni wyśpiewują!” Tak ja i jechałem sobie – śpiewając duchowe pieśni. Cudowna była podróż!
Przytoczę wam jeszcze jeden przykład, abyście zobaczyli, jak jedna dobra myśl doprowadza człowieka do porządku – bez względu na to, co się dzieje. Byłem w Jerozolimie z pewnym swoim znajomym. Nasz pobyt zbiegł się z jakimś lokalnym świętem. Ludzie obchodzili święto i bez przerwy krzyczeli: „Ałała…ach!” Takie się działo – nie daj Boże! Hałas, zgiełk, okrzyki! Świętowali, jak należy – „przy cymbałach dźwięcznych” (Ps.150,5). Tylko słowa były nie do zrozumienia. Hałasowali całą noc na okrągło. Mój znajomy zdenerwował się, usiadł na parapecie, całą noc nie zmrużył oczu. A ja, włączywszy do pracy dobrą myśl, zasnąłem jak dziecko: przypomniałem sobie wyjście żydów z Egiptu (Wj.13,15), i od tego nawet odczuwałem pewne wzruszenie.
Tak i wy – wszelką pokusę odpierajcie dobrymi myślami. Na przykład, ktoś trzasnął drzwiami. Powiedzcie sobie: „A gdyby, uchroń Boże, z jakąś siostrą coś by się stało, gdyby się uderzyła i złamała nogę, to czyż mogłabym zasnąć? A teraz trzasnęły drzwi – no cóż, widocznie, siostra miała jakąś sprawę”. Jednak jeśli mniszka zacznie osądzać i powie: „Oto jaka roztargniona! Trzaska, rozumiesz, drzwiami! Skandal jaki!” – to czy potem ona będzie w spokojnym stanie? Gdy tylko przyjmie ona takie myśli, to koniec – tangałaszka potem ją wzburzy. Albo, na przykład, jakaś siostra może usłyszeć, jak w nocy długo dzwoni czyjś budzik. Dzwoni – milknie, dzwoni – znów milknie. Jeśli mniszka, którą zbudził cudzy budzik, pomyśli tak: „Widocznie, ta siostrzyczka jest całkiem zmęczona, nawet podnieść się nie ma sił. Lepiej było by dla niej wstawać i zaczynać wypełniać swoją regułę mnisią o pół godziny później”, – to ani niepokoju, ani zdenerwowania od nieoczekiwanego przebudzenia nie będzie. Jednak, pomyślawszy o sobie samej, o tym, że „oto, niby, budzą mnie tu różne cudze budziki!”, ona może powiedzieć: „A cóż to takiego?! Przecież nie dają ani odrobinki spokoju!”. Dlatego jedna dobra myśl pomaga człowiekowi tak, jak żaden inny wyczyn.
Musimy zdobyć wewnętrzne milczenie
Zadanie polega na tym, aby człowiek ze wszystkiego wyciągał korzyść dla duchowej walki. Trzeba postarać się osiągnąć wewnętrzne milczenie. Włączając do pracy właściwą myśl, trzeba wyciągnąć korzyść i z hałasu. Najważniejsza podstawa – właściwy stosunek do tego co się dzieje: wszystkiemu trzeba przeciwstawiać dobre myśli. Jeśli wśród hałasu wystarać się o wewnętrzne milczenie, to ma to wielką wartość. A jeśli ktoś nie był w stanie osiągnąć wewnętrznego milczenia, będąc pośród zewnętrznego zamieszania, to on nie uspokoi się, nawet przebywając w zewnętrznie milczących warunkach. Kiedy do człowieka przychodzi wewnętrzne milczenie, to wszystko milknie w jego wnętrzu i nic go nie niepokoi. Jeśli zaś dla tego, aby osiągnąć zewnętrzne milczenie, człowiek chce znaleźć się w cichym otoczeniu, to, trafiwszy w nie, on będzie chwytać kij i w dzień rozganiać koniki polne, a nocą – szakale, aby te nie zakłócały mu spokoju. To znaczy będzie on przepędzać to, co będzie zbierać mu diabeł. A jak wy myślicie? Czym, według was, zajmuje się diabeł? On stara się przeszkodzić nam, czym tylko można – do tej pory, aż rozłoży nas na łopatki.
W pewnej pustelni żyło dwóch stareńkich mnichów. Oni kupili sobie osiołka z dzwoneczkiem na szyi. A jeden młody mnich, żyjący niedaleko od nich, miał skłonność do milczącego życia. On rozdrażniał się z powodu dźwięku dzwoneczka, mówił, że mnichom w pustelni zakazane jest trzymanie osłów, i jako dowód przytaczał wszystkie kanoniczne zasady, jakie tylko udało mu się znaleźć! Pozostali mnisi pustelni mówili, że dzwoneczek im nie przeszkadza. ”Posłuchaj no, – powiedziałem młodemu hezychaście, – przecież ci starzy mnisi nie dokuczają nam różnymi prośbami, a z pomocą osiołka obsługują sami siebie. Czy tego nam mało? A wyobrażasz sobie, gdyby u osiołka nie było dzwoneczka, i on się zgubił? Przecież wtedy iść i poszukiwać go musielibyśmy my! I my jeszcze narzekamy?” Nie mając dobrych myśli, nie wyciągając ze wszystkiego duchowej korzyści, nie osiągniemy sukcesu, nawet żyjąc obok świętych. Na przykład, znalazłem się w jednostce wojskowej. W takim razie co wtedy – sygnał żołnierskiej trąbki będzie dla mnie zamiast monasterskiego dzwonu, a karabin będzie przypominał o duchowej broni przeciwko diabłu. Jeśli zaś my nie wyciągniemy ze wszystkiego duchowej korzyści, to nawet dzwon będzie sprawiać nam niepokój. Albo ze wszystkiego wyciągniemy korzyść my, albo wykorzysta to diabeł. Niespokojny człowiek nawet do pustyni przeniesie swoje niespokojne „ja”. Na początku dusza powinna osiągnąć wewnętrzne milczenie, będąc wśród zewnętrznej krzątaniny. Osiągnąwszy je, ona będzie w stanie milczeć i wtedy, gdy opuści świat w celu milczenia.
Nie łapmy się za wiele
Ludzie dzisiaj nie żyją prosto. Dlatego oni bardzo rozpraszają się. Chwytają się za wiele rzeczy i toną w mnóstwie trosk. A ja najpierw kończę jakąś jedną czy dwie sprawy – i dopiero potem myślę o następnych. A nigdy nie biorę się za wiele spraw naraz. Teraz myślę o czymś jednym. Skończywszy pierwsze, zaczynam myśleć o drugim. Ponieważ nie mam spokoju, jeśli biorę się za drugie, nie skończywszy jeszcze pierwszego. Chwytając się za wiele spraw, człowiek traci głowę. Nawet tylko myśleć o wszystkich tych sprawach (jednocześnie) – już doprowadzi do schizofrenii.
Pewnego razu do mnie do celi przyszedł jeden młody człowiek w stanie psychicznego zaburzenia. On przekonywał mnie, że męczy się dlatego, że ma jakąś dziedziczną wrażliwość od swoich rodziców, i coś podobnego. „O jakiej tam jeszcze dziedziczności ty mi mówisz? – powiedziałem mu. – Przede wszystkim potrzebny ci jest odpoczynek. Potem kończ naukę. Następnie idź odsłużyć w wojsku, a potem postaraj się znaleźć pracę”. Nieszczęśnik posłuchał się i odnalazł swoją drogę. W taki właśnie sposób ludzie odnajdują się.
- Geronda, i ja też szybko męczę się od pracy. A jaka jest przyczyna tego – zrozumieć nie mogę.
- Czego ci brakuje, to właśnie cierpliwości. A przyczyna twojej niecierpliwości w tym, że bierzesz się za wiele spraw. Ty rozpraszasz się we wszystkie strony i wybijasz się z sił. A to doprowadza ciebie i do nerwowości, ponieważ jest u ciebie luboczestije i przeżywasz z powodu prac.
Kiedy żyłem w monasterze wspólnotowym, to miałem posłuszeństwo w warsztacie stolarskim. Starszym na posłuszeństwie był drugi stolarz – starszy mnich, ojciec Isidor. On, biedak, nie miał ani odrobiny cierpliwości. Brał się robić jakieś okno, potem zaczynał denerwować się, rzucał okno – chwytał się robić drzwi, potem znów się denerwował, rzucał drzwi – lazł kryć dach – i tak wszystko zostawiał w połowie, nic nie doprowadzając do końca. Jedne deski gubił, drugie przerzynał nie tak, jak trzeba… Oto jak człowiek zabija się-zabija się i niczego nie dobija się.
A są i tacy ludzie, których siły są ograniczone, oni mogą wypełniać nie więcej jednej-dwóch spraw. Ale przy tym chwytają się za wiele, angażują się w wiele obowiązków i potem nic nie robią jak należy, wplątując w swoje prace i kłopoty innych. Trzeba starać się, na ile to możliwe, brać się nie więcej niż za jedną-dwie sprawy, w należyty sposób doprowadzać je do końca, i potem, mając umysł jasny i świeży, brać się za coś jeszcze. Przecież jeśli twój umysł rozproszy się, to jakie potem możesz prowadzić życie duchowe? Jak będziesz w stanie pamiętać o Chrystusie?
Nie trzeba oddawać swego serca materialnemu
- Geronda, co macie na myśli, mówiąc: „Oddawaj pracy ręce-nogi, ale nie oddawaj jej serca”?
- Mam na myśli to, że nie należy oddawać swego serca materialnemu. Są ludzie, którzy oddają się materialnemu całkowicie, bez reszty. Cały dzień na okrągło troszczą się o to, jak należy wykonać jakąś pracę, a o Bogu nie myślą w ogóle. Nie poddajmy się temu i my. Pracujcie rękoma, pracujcie nogami, ale nie pozwalajcie uchylić się od Boga waszemu umysłowi, nie oddawajcie się materialnemu całym swoim jestestwem, całym swoim wewnętrznym potencjałem i sercem. W przeciwnym wypadku człowiek staje się bałwochwalcą. Na ile to możliwe, nie oddawajcie pracy swego serca. Oddawajcie jej swoje ręce, oddawajcie jej swój rozsądek. Nie oddawajcie serca bezwartościowemu, bezużytecznemu. Inaczej jak ono potem rozweseli się w Chrystusie? Kiedy serce jest w Chrystusie, wtedy uświęca się i praca. I sam człowiek zachowuje wtedy wewnętrzną duchową świeżość sił i doświadcza prawdziwej radości. Wykorzystujcie swoje serce prawidłowo, nie traćcie go na próżno.
Jeśli serce roztrwoni się na mnóstwo drobiazgów, to potem zabraknie mu mocy ubolewać o tym, co naprawdę jest warte tego ubolewania. Ja oddam ból swego serca temu, kto choruje na raka, temu, kto cierpi, będę martwić się o dzieci, które są w niebezpieczeństwie. Ja ocieniam siebie krzyżem i proszę Boga, aby On ich oświecił. I kiedy mam gości, moja uwaga skupiona jest na bólu drugiego człowieka, na miłości do niego. Własnego bólu ja nie zauważam. W taki oto sposób zapomina się wszystko (drugorzędne), to znaczy człowiek podąża w drugą stronę.
- Geronda, a czy przy każdej pracy można nie oddawać jej umysłu i serca?
- Jeśli praca jest prosta, to sprzyja ona temu, że umysł nie pogrąża się w niej. Jeśli praca złożona, czyli bardzo skomplikowana, to pewne pogrążenie w nią umysłu jest usprawiedliwione. Jednak nad sercem praca zapanować nie powinna.
- A z pomocą czego praca przejmuje panowanie nad sercem?
- Z pomocą czego? Z pomocą narkotyku. Kusiciel usypia serce, przejmuje nad nim władzę poprzez egoizm. Ale jeśli serce jest oddane Bogu, to umysł przebywa w Bogu, a mózg zajęty jest pracą.
- A co dokładnie rozumiemy pod słowem „beztroska”?
- Ty kiedy pracujesz, nie zapominaj o Chrystusie. Pracuj z radością, ale umysł i serce nich będzie w Bogu. Wtedy i męczyć się nie będziesz, i swoje duchowe obowiązki będziesz w stanie wypełniać. (Duchowe obowiązki mnicha – nabożeństwa dobowego cyklu, reguła celi, pokłony, czytanie Pisma Świętego, ksiąg patrystycznych i wszystko podobne, co każdy mnich zobowiązuje się wypełniać bezwarunkowo).
Działanie, wykonywane ze spokojem i modlitwą, uświęca
- Geronda, czy nie lepiej, żeby praca była wykonywana wolniej – ze względu na to, aby człowiek przebywał w spokojnym stanie?
- Lepiej. Przecież jeśli człowiek pracuje spokojnie, on zachowuje pokój i uświęca cały dzień. Niestety, my jeszcze nie zrozumieliśmy, że, wykonując jakąś pracę w pośpiechu, stajemy się nerwowi. A praca, wykonywana z nerwowością, nie uświęca się. Nie trzeba stawiać sobie za cel osiągnięcia wielu rzeczy, ale przy tym samemu wymęczyć się od przeżyć. To biesowski stan.
Rękodzieło, wykonane ze spokojem i modlitwą, uświęca się samo i uświęca ludzi, którzy z niego korzystają. Oto wtedy jest sens w tym, że mnisi na prośbę świeckich dają im jako błogosławieństwo jakieś rękodzieła. I przeciwnie, rękodzieło, wykonywane w pośpiechu i w szarpaninie nerwów, przekazuje ten biesowski stan i innym. Praca w pośpiechu, z przeżywaniem – to charakterystyczna cecha ludzi bardzo światowych. Niepokojące się dusze zajętych rękodziełem mnichów i innym ludziom przekazują nie błogosławieństwo, a niepokój. Jak więc wpływa stan człowieka na rękodzieło, którym on się zajmuje! Nawet i na drewienka. Straszna rzecz! Rezultat pracy zależy od tego, w jakim stanie był człowiek, kiedy ją wykonywał. Jeśli człowiek denerwuje się, gniewa się i używa brzydkich słów, to rezultat jego trudu pozostaje bez błogosławieństwa. Podczas gdy w czasie pracy on śpiewa coś cerkiewnego, odmawia modlitwę, jego dzieło uświęca się. Jedno dzieło staje się biesowskim, a drugie – boskim.
Działając z pobożnością i czcigodnością i trudząc się z modlitwą, zawsze uświęcacie się sami i uświęcacie wszystko, co robicie. Mając umysł w Bogu, człowiek uświęca swoją pracę, swoje rękodzieło. Powiedzmy, ja sklejam pudełko i czynię modlitwę Jezusową – modlę się i jednocześnie pracuję ku chwale Bożej. Mój cel nie jest w tym, aby śpieszyć się w pracy, narobić mnóstwo pudełek, a potem zamęczać się od przeżyć. To biesowski stan. Nie po to przyszliśmy do monasteru, a dla tego, aby uświęcić się samym i uświęcić to, co robimy. Czasem dlatego, że o tym zapomina się, ty czujesz się dosłownie jak staranna pracownica jakiejś świeckiej firmy – ponieważ, śpiesząc się załatwiać różne sprawy, zapominasz brać z sobą Chrystusa. Przeciwnie, przystępując do pracy z modlitwą, czujesz się jako służebnica Chrystusowa. A dlatego przyłóż do pracy i modlitwę Jezusową, abyś uświęciła się i ty sama, i to, co robisz. Wiesz, jak błogosławi człowieka Bóg? Wiesz, ile dobrego i jakie błogosławieństwa On nam zsyła?
- Geronda, a jeśli człowiek zajmuje się pracą intelektualną, na przykład, tłumaczeniami, to jak można czynić modlitwę, aby uświęcała się wykonywana praca?
- Jeśli twój umysł jest w Bogu, to praca uświęca się, nawet jeśli jest ona intelektualna, ponieważ żyjesz w boskiej atmosferze – nawet jeśli i nie możesz czynić modlitwy podczas pracy. Jeśli człowiek jest w duchowym stanie, to bardzo mu to pomaga. On nie stara się odnaleźć sensu rozsądkiem, ale, oświecając się, pojmuje go poprzez boskie oświecenie.
- A co mam robić, jeśli nie jestem w takim duchowym stanie, jednak muszę zajmować się pracą tego rodzaju?
- Wtedy zajmuj się nią, i przy tym módl się, proś, aby Bóg oświecił ciebie. Na ile to możliwe, postaraj się, aby boskie znaczenia tłumaczonych przez ciebie książek pomagały tobie samej. I pracuj z czcigodnością. A co godzinę czy dwie rób kilkuminutową przerwę i czyń modlitwę Jezusową.
- Geronda, praca nad tłumaczeniami w ogóle bardzo odciąga. Trzeba grzebać się w słownikach, czytać komentarze…
- A ja tobie i wcześniej mówiłem: tym, co najbardziej pomaga przy tłumaczeniach, jest osobiste duchowe doświadczenie i oczyszczone myśli, które czynią człowieka naczyniem Łaski. Wtedy tłumaczenia Boskich treści są prawdziwe i pochodzą od boskiego oświecenia, a nie z rozsądku, słownika i kałamarza. Ja chcę powiedzieć, że trzeba skupić się na najważniejszym – czyli na boskim, a nie na drugorzędnym – czyli ludzkim.
Od wielkiego troszczenia się człowiek zapomina o Bogu
- Geronda, a czy zawsze troska oddala człowieka od Boga?
- Słuchaj no, co ci powiem: kiedy ojciec podchodzi do zajętego zabawą dziecka i czule głaszcze je, to ono, będąc pochłonięte swoimi zabawami, tego nawet nie zauważa. Ono zauważy ojcowską pieszczotę, jeśli oderwie się trochę od zabawy. Tak samo i my, będąc zajęci jakąś troską, nie możemy odczuć miłości Bożej. Nie odczuwamy tego, co daje nam Bóg. Bądź uważna: nie marnuj swojej drogocennej siły na zbędne kłopoty i próżne troski, które kiedyś przemienią się w proch. Kłopocząc się i troszcząc się o niepotrzebne i próżne, ty i cieleśnie męczysz się, i umysł swój rozpraszasz bez celu, a potem, podczas modlitwy, przynosisz Bogu zmęczenie i ziewanie – podobnie do tej ofiary, którą złożył Kain (Rdz.4,3-7). A z tego wynika, że i twój wewnętrzny stan będzie „kainowy”, wypełniony trwogą i westchnieniami duszy, które będzie napędzać znajdujący się obok ciebie tangałaszka.
Nie traćmy bezcelowo rdzenia naszych sił, inaczej dla Boga potem pozostaną u nas tylko łupiny i skorupki. Zamartwianie się czymś wyciąga z serca całą jego wewnętrzną siłę i Chrystusowi nie zostawia niczego. Jeśli ty widzisz, że twój umysł co chwila odrywa się i pogrąża się w dbanie o coś, troski i temu podobne, musisz zrozumieć, że zabrnąłeś nie tam, gdzie trzeba, i zaniepokoić się, że oddaliłeś się od Boga. Zrozumieć, że bliższe stały się tobie zajęcia, a nie Bóg, stworzone, a nie Stwórca.
Niestety, nierzadko światowe przyjemności z wykonanej pracy oszukują nawet mnicha. Oczywiście, człowiek stworzony jest dlatego, aby czynić coś dobrego, ponieważ dobry jest jego Stwórca. Ale mnich trudzi się, pragnąc z człowieka stać się Aniołem. Dlatego, aby trudzić się duchowo, on powinien ograniczyć swoją pracę nad czymś materialnym tylko do tego co niezbędne. Wtedy i radość jego będzie pochodzić od wyhodowania duchowych owoców, on stanie się duchowym, i mnich nie tylko odżywi się sam, ale i będzie odżywiał innych.
Od wielu trosk i dbałości człowiek zapomina o Bogu. Batiuszka Tichon (Patrz: Starec Paisij. Ojcowie-swiatogorcy i świętogórskie historie. Swiato-Troickaja Siergijewa Ławra, 2001, s. 13-39) w swoim charakterystycznym stylu mówił: „Faraon dawał izraelitom dużo roboty i dużo jedzenia, aby zapomnieli oni o Bogu” (Wj.1,13-14). W naszych czasach diabeł całkowicie oczarował ludzi materią, ziemskimi sprawami. (On uczy ludzi) dużo pracować, dużo jeść – aby zapomnieli oni o Bogu i, w ten sposób, nie mogli albo, dokładniej powiedzieć, nie chcieli wyciągnąć korzyści z tej wolności, która dana jest im dla uświęcenia duszy. Ale, na szczęście – wbrew woli diabła – z tego (pośpiechu) wychodzi i coś dobrego – ludzie nie znajdują dla grzechu tyle czasu, ile by chcieli.
Dużo pracy i trosk czynią świeckim mnicha
Dobrze, jeśli człowiek, pragnący żyć duchowo, a zwłaszcza mnich, jest oddalony od zajęć, prac, trosk określonego rodzaju – to znaczy takich, które oddalają go od duchowego celu. Nie trzeba rozpoczynać mnóstwa niekończących się prac, ponieważ prace nigdy się nie skończą. I jeśli mnich nie nauczy się wykonywać wewnętrznej pracy nad samym sobą, to będzie stale uchylać się do pracy zewnętrznej. Ludzie, dążący ukończyć niekończące się sprawy, kończą swoje życie, mając duchowe niedoskonałości. Pod koniec życia oni kajają się, ale wtedy nie przynosi im to żadnego pożytku, ponieważ zagraniczny paszport został wydany im już do rąk. W każdym razie, choć mała przerwa od zajęć jest konieczna.
Gdy wiele prac będzie skróconych, w naturalny sposób pojawi się świeżość cielesnych sił i pragnienie pracy wewnętrznej – która nie męczy, ale przywraca, odnawia siły człowieka. Wtedy i dusza będzie w obfitości oddychać duchowym tlenem. Zmęczenie od duchowego działania nie odbiera sił, ale odnawia je, ponieważ to działanie wysoko wznosi człowieka i przybliża go do czule kochającego Ojca, tak że raduje się i jego dusza.
Cielesne zmęczenie, będąc pozbawionym duchowego sensu, albo, lepiej powiedzieć, powstając bez duchowej konieczności, przy której mogłoby być ono usprawiedliwione, – czyni człowieka zatwardziałym. Nawet najspokojniejszy konik, jeśli go zajeździć, zaczyna kopać, czyli nabywa zły nawyk, choć wcześniej jego nie miał i mógłby z wiekiem stawać się mądrzejszym.
Dlatego aby pierwszeństwo oddawane było duchowemu, niektóre sprawy można i zostawić. Dużo pracy i dużo trosk czynią mnicha bardziej świeckim, i jego organ duchowego uczucia staje się świeckim. On żyje już jak człowiek świata tego – z całym duchowym niepokojem i świecką trwogą. Krótko mówiąc, od stałych trosk, niepokojów i nieszczęść on już w tym życiu częściowo przeżywa piekielną mękę. Ale kiedy mnich troszczy się nie o materialne, a o swoje zbawienie i o zbawienie wszystkich ludzi, to czyni on Boga swoim kierownikiem, a ludzi – swoimi sługami.
Pamiętacie przypadek z priepodobnym Gierontijem i jego nowicjuszem? (Patrz: Starec Paisij. Ojcowie-swiatogorcy i świętogórskie historie. Swiato-Troickaja Siergijewa Ławra, 2001, s. 140-141). Priepodobny Gierontij poprosił Przenajświętszą Bogarodzicę o trochę wody – aby wystarczało pić jemu i nowicjuszowi. Matka Boża, jako Dobra Matka, uczyniła otwór w skale przy ich celi i wyprowadziła stamtąd wodę – święte źródło – aby mieli co pić. Minął jakiś czas, i nowicjusz Priepodobnego zaczął budować tarasy, potem nanosił ziemi, nasadził sadów i ogrodów, i wszedłszy w tak wielkie obowiązki dbania o nie, zaniedbywał swoje duchowe obowiązki. A ponieważ wody nie wystarczało, on wziął przecinak i zaczął poszerzać otwór w skale – aby źródło dawało więcej wody. Wtedy Matka Boża zabrała wodę, wyprowadziła ją w innym miejscu, dużo poniżej celi, i powiedział mu: „Jeśli chcesz zajmować się ogrodami i rozpraszać się, to noś wodę z daleka”.
Tam gdzie dużo krzątaniny, dużo duchowych „radiozakłuceń”
- Geronda, czy nie było Wam żal zostawiać celę, na której wybudowanie włożyliście tyle wysiłku, i przenosić się w inne miejsce?
- Skoro stamtąd odszedłem, znaczy, był ku temu jakiś poważny powód.
- I wszędzie Wy ograniczaliście siebie tyko do tego co najbardziej konieczne?
- Tak, ograniczałem siebie do najbardziej koniecznego dla tutejszego życia, aby być w stanie czynić to, co konieczne dla Wyższego, dla Nieba. Zagubiwszy się w ziemskim, człowiek zbacza z drogi, która wprowadza go na Niebo. Najpierw robisz jedno, potem chce się robić coś jeszcze… Jeśli ciebie wciągnęło między te koła zębate, to koniec – przepadłeś. Zagubiwszy się w ziemskim, człowiek traci niebiańskie. I podobnie, jak nie ma końca niebiańskiemu, tak nie ma końca i ziemskiemu. Albo ty zagubisz się tu, albo „zagubisz się” tam. A wiesz, co znaczy „zagubić się” tam, w Górnym! O, ja czyniłem modlitwę Jezusową i pogrążałem się w niej! Ty nigdy nie pogrążałaś się w modlitwę?
Zajęcie liczną pracą, ze zmęczeniem i staraniami, a zwłaszcza z pośpiechem, nam nie pomaga. Wszystko to odsuwa na drugi plan trzeźwość i czyni zatwardziałą duszę. Człowiek nie może nie tylko pomodlić się, ale nawet i pomyśleć. On nie może działać mądrze i popełnia nieprawidłowe czyny.
Dlatego więc bądźcie uważni: nie traćcie swego czasu bezcelowo, bez pożytku dla życia duchowego. Inaczej dojdziecie do tego, że staniecie się silnie zatwardziali i już nie będziecie mogli wypełnić swoich duchowych obowiązków. Będziecie chcieli zajmować się pracami czy rozmowami – albo dlatego, aby być „zajętym”, będziecie sami stwarzać sobie problemy. Kiedy porzucamy modlitwę Jezusową i swoje duchowe obowiązki, wróg zajmuje nasze duchowe wyżyny i przy pomocy ciała i myśli prowadzi z nami wojnę. On doprowadza do bezecności i bezużyteczności wszystkie nasze siły – i duszewne, i cielesne, on przerywa nasz kontakt z Bogiem, czego konsekwencją jest zniewolenie namiętnościami naszej duszy.
Batiuszka Tichon mówił mnichom, że trzeba żyć ascetycznie, aby uwolnić się od trosk, a nie pracować jak robotnicy i jeść jak ludzie świeccy. Przecież zadanie mnicha – pokłony, posty i modlitwy – i nie tylko za siebie samego, ale i za cały świat – żywych i umarłych. A praca powinna być niewielka i wykonywana po to, aby zapewnić sobie niezbędne i nie być dla nikogo ciężarem.
- Geronda, a krzątanina czy troski zawsze przeszkadzają duchowemu życiu?
- Jeśli zajmujesz się tym, co konieczne według posłuszeństwa, to tobie to nie zaszkodzi. Jeśli staranność o położonym na ciebie posłuszeństwie czy pomoc jakiejś siostrze nie wyjdzie poza granice (posłuszeństwa), to będziesz z niecierpliwością pragnąć modlitwy, a twoja pomoc innym przyniesie dobre efekty. Ale jeśli człowiek sam wychodzi poza granice (posłuszeństwa), sam dokłada do powierzonej mu pracy krzątaninę, troszczy się o to, co nie jest konieczne, to jego umysł rozprasza się i odchodzi od Boga. A jeśli umysł człowieka nie jest w Bogu, to jak on odczuje boską radość? Serce łatwo ochładza się. Jeśli ja cały dzień przyjmuję ludzi, to, pomimo tego, że to duchowa sprawa, w nocy, kiedy wstaję na modlitwę, moje serce jest w innym stanie – innym niż wtedy, kiedy modlę się cały dzień. Głowa wypełnia się mnóstwem usłyszanego od ludzi, a odrzucić to wszystko nie jest łatwo. Na ile można, odmawiaj w dzień modlitwę Jezusową i cichuteńko podśpiewuj coś cerkiewnego.
Bardzo pomaga i niedługie duchowe czytanie – zwłaszcza przed modlitwą. Ono bardzo rozgrzewa duszę i rozprasza troski, którymi człowiek zajęty jest w ciągu dnia. A kiedy dusza uwalnia się i przenosi się w duchową boską atmosferę, to umysł nie rozprasza się w swoim działaniu. Od przeczytanego fragmentu z Ewangelii czy z Paterikonu (w Paterikonie są małe, ale treściwe rozdzialiki) umysł przenosi się w duchową sferę i już nie opuszcza jej. Przecież umysł – on, jak niespokojne dziecko, które nie może usiedzieć na jednym miejscu – biega to tu, to tam. Ale daj mu słodkiego karmelka, i on niegdzie nie odchodzi.
Wolność od trosk i krzątaniny przynosi wewnętrzne milczenie i duchowy sukces. Troski oddalają mnicha od Boga. Tam, gdzie dużo krzątaniny, – dużo duchowych radiozakłuceń, które zagłuszają pracę duchowych radiostacji. Mnich nie ma usprawiedliwienia, jeśli nie prowadzi on duchowego życia. Oto nieszczęśni świeccy – obciążeni tyloma troskami, a mimo wszystko starają się. Mnich takich trosk nie ma. On nie musi myśleć ani o czynszu, ani o długach, ani o tym, czy ma pracę czy nie. Jego ojciec duchowy jest obok, świątynia – wprost w monasterze: modlitwy, Namaszczenia, Molebny, Liturgie… On wolny jest od trosk i troszczy się o to, aby stać się aniołem, – innego celu u niego nie ma. Podczas gdy świecki ma tyle trosk! On troszczy się o to, jak wychować dzieci, innymi sprawami – i jednocześnie pracuje nad zbawieniem swojej duszy. Jak mówi Starec Trifon: „Mnich chce wypełnić czuwanie? On może to uczynić. Chce pościć? Może i to. Ani żony, ani dzieci on nie ma. A świecki człowiek tego wszystkiego czynić nie może. Przecież ma dzieci. Jednemu potrzebne buty, drugiemu – ubranie, trzeciemu – coś jeszcze…”
Musimy zdobyć dobrą dbałość
Przede wszystkim, powinniśmy poszukiwać Carstwa Niebiańskiego. To powinno być naszą troską (dbałością), a wszystko pozostałe będzie nam dodane (Mt.6,33 i Łk.12,13). Jeśli człowiek zapomina się w tym życiu, to on traci dany mu czas, traci go na próżno. Jeśli on nie zapomina się i przygotowuje się do innego życia, to jego ziemskie życie ma sens. Jeśli myśleć o innym życiu, to wiele się zmienia. A myśląc o tym jak urządzić się tu, człowiek bywa zmęczony, wybija się z sił i idzie na wieczną mękę.
Uważajcie, nie zaraźcie się niecierpliwym niepokojem i namiętnym zauroczeniem ziemskimi sprawami: „Teraz powinniśmy zrobić jedno, potem – drugie…”, ponieważ w takim stanie przyłapie was Armagedon (Ap.16,16). Sam tylko niecierpliwy niepokój w związku z budowaniem, remontami i podobnymi sprawami – już sprawa biesowska. Pokręćcie pokrętło regulatora na Chrystusa, ponieważ inaczej będzie u was jedynie pozór życia w Chrystusie, podczas gdy w środku pozostanie całe światowe mędrkowanie – i boję się, aby nie spotkało was to samo nieszczęście, które spotkało niemądre panny.
U mądrych panien (Mt.25,1-13) były nie tylko same dobre uczynki, ale i dobre troski (dbałość) – one nie zamykały oczu, one nie były obojętne. Niemądre panny były obojętne i nie starały się czuwać. Dlatego Pan i powiedział: „Czuwajcie” (Mt.25,13). One były dziewicami – ale niemądrymi, głupimi. Jeśli u panny nie ma rozumu od urodzenia, to jest to dla niej błogosławieństwo od Boga. Do drugiego życia ona przechodzi bez egzaminów. Jednak jeśli jest u niej rozum, ale przy tym żyje ona nierozumnie, to w dniu Strasznego Sądu nie będzie miała czym się usprawiedliwić.
A wydarzenie z Martą i Marią, o którym opowiada Ewangelia? Widzicie, jak troska (dbanie) doprowadziło Martę do tego, że ona zachowała się, w pewnym sensie, bezwstydnie? Mniemając ze wszystkiego, Maria też jej na początku pomagała, ale, zobaczywszy, że Matra nie zamierza dokończyć swoich przygotowań, zostawiła ją i odeszła. „Jak, – pomyślała Maria, – pozbawiać się mego Chrystusa ze względu na sałatki i pierożki?” Można pomyśleć, że i Chrystus szedł do nich dlatego, aby pojeść przysmaków Marty! A to właśnie Martę i poruszyło, i ona powiedziała: „Panie! Czy Ty nie dbasz o to, że siostra moja zostawiła samą mnie służyć! (Łk.10,40).
Bądźmy więc uważni, aby z nami nie zdarzyło się to samo, co i z Martą. Dawajcie pomodlimy się o to, abyśmy stali się dobrymi Mariami.
„Wewnętrzna czystość prawdziwego człowieka ozdabia i jego zewnętrzny wygląd”
Mądry człowiek – to człowiek który się oczyścił
Wyostrzając swój umysł nie w tym co boskie, a w chytrym fałszu, człowiek oddaje siebie diabłu. Ale wtedy lepiej by mu było i całkiem stracić rozum, aby w Dniu Sądu mieć okoliczności łagodzące winę.
-Geronda, czy prostota różni się od chytrości?
- Tak, jak lisica różni się od szakala. Szakal, gdy zechce coś ukraść, śmiało idzie i bierze to, co chce. Lisica zaś postara się zdobyć to co chce za pomocą chytrości, przebiegłości.
- A czy może, Geronda, człowiek uważać, że chytrość jest ostrością umysłu?
- Tak, może, ale, przyjrzawszy się sobie, stanie się mu jasne, co jest chytrością i co ostrością umysłu. Przecież tablicę rozpoznawania on ma. Jakie są dary Ducha Świętego? Miłość, pokój i temu podobne (Gal.5,22-23). Czy jest w nim coś z tych darów? Nie mając w sobie wymienionych cech, człowiek będzie miał w sobie coś szatańskiego, charakterystyczne cechy tangałaszki.
Mądry człowiek – to człowiek który się oczyścił, uwolnił się od namiętności. Prawdziwie mądry jest ten, kto uświęcił swój umysł. Jeśli umysł nie będzie uświęcony, to od jego ostrości nie ma żadnego pożytku. Oto, dziennikarze, politycy – to przecież mądrzy ludzie, ale wielu z nich, nie mając uświęconego umysłu, wraz z mądrymi rzeczami mówią głupoty. Straszne głupoty zamrażają oni od wielkiej inteligencji! Jeśli człowiek nie wyciągnie pożytku ze swego umysłu, to z jego umysłu skorzysta diabeł. Jeśli człowiek nie wykorzysta ostrości swego umysłu ku dobremu, to diabeł będzie wykorzystywać ją do złego.
- Znaczy, nie wykorzystawszy ostrości swego umysłu dla dobrego, człowiek przez to daje prawa diabłu?
- Jeśli człowiek nie wykorzystał swego ostrego umysłu dla dobrych spraw, to prawa diabłu dają się same. Nie pracując duchowo, człowiek wypacza dobroć. I zło czyni wtedy nie diabeł, a sam człowiek. Na przykład, ktoś jest mądry, ale swoją mądrością nie pracuje, leni się. Ale skoro nie pracuje on głową, to jaki pożytek z tego, że ona jest mądra?
- A czy może mieć zdolność do prawidłowego mniemania człowiek mądry, ale posiadający namiętności?
- Przede wszystkim, on musi uważać na to, aby nie dowierzać własnemu rozsądkowi. Dowierzając własnemu rozsądkowi, człowiek duchowy wpada w złudzenie, a człowiek świecki – traci rozum. Nie trzeba wierzyć swoim myślom. Trzeba pytać i radzić się, trzeba uświęcić swój umysł. I w ogóle człowiek powinien uświęcać wszystko, co posiada. Uświęcony ostry umysł sprzyja zdobywaniu rozważności, rozsądku. U człowieka mądrego, ale nie uświęconego, nie będzie duchowego rozsądku, rozumowania. A człowiek naiwny z natury może jakiegoś oczarowanego przyjąć za świętego, a czyjeś zniewieściałe gaworzenie przyjąć za czcigodność. Podczas gdy mądry człowiek, który się oczyścił staje się bardzo rozsądny.
- Geronda, w jaki sposób ostry umysł oczyszcza się?
- Dla tego aby oczyścić się, człowiek powinien nie przyjmować „telegramów” złego ducha i nie mieć złych myśli, ale we wszystkim działać z dobrocią i prostotą. W ten sposób, przychodzi duchowa jasność, boskie oświecenie. Wtedy człowiek widzi serca ludzi i nie dochodzi do ludzkich wniosków.
- Geronda, czy rozumowanie powiązane jest z wiedzą?
- Rozumowanie pochodzi od boskiego oświecenia. Można czytać Świętych Ojców, mieć właściwą wiedzę w jakichś sprawach, trudzić się ascetycznie i modlić się, jednak rozumowanie pojawia się od boskiego oświecenia. To zjawisko innego rodzaju.
- Geronda, dawniej ludzie byli lepsi?
- Nie to, żeby byli oni lepsi, po prostu dawniej ludzie mieli prostotę i dobrą myśl. Dzisiaj ludzie na wszystko patrzą z chytrością, ponieważ wszystko mierzą z pomocą rozsądku. Europejski duch narobił wiele bied. Ludzi zniekształcił, wypaczył właśnie on. Gdyby nie on, to duchowy stan dzisiejszych ludzi byłby wspaniały, bo wszyscy choć w podstawowym stopniu są teraz wykształceni i można byłoby dojść z ludźmi do wzajemnego porozumienia. Ale współczesnych ludzi nauczano ateizmu, wszystkich tych satanistycznych teorii i, w ten sposób, doprowadzono ich do bezecności, niegodności, tak, że do wzajemnego porozumienia się z nimi dojść nie można. Dawniej nie mogłeś dojść do porozumienia z człowiekiem, jeśli on nie miał ani czcigodności, pobożności, ani wykształcenia. Pamiętam, jak pewnego razu jeden mnich, usłyszawszy na Liturgii Uprzednio Poświęconych Darów słowa: „Który w Świętych Ojca naszego Grigorija papy Rzymskiego” (Swiatitiel Grigorij Dialog, papież Rzymski (540-604 r.) Święty Prawosławnej Cerkwi. Pamięć 12 marca), uznał, ż wspominają rzymskiego papieża i skusił się. „Nie oczekiwałem, – mówi, – w żaden sposób nie oczekiwałem, że wy zostaniecie papistami!” Powiedziawszy to, on wyszedł ze świątyni. Widzisz, do czego doprowadza niewiedza! Niewiedza – to okropna rzecz. A największe zło czynią ci, u których czcigodność łączy się z nieporządkiem w głowie. Nie rozumiejąc istoty sprawy, oni stwarzają problemy.
Wiedza bez boskiego oświecenia jest katastrofą
Gdyby ludzie „przyhamowywali” swój rozsądek, to nie tylko ich głowa byłaby świeża, ale i Boska Łaska mogłaby łatwo do nich się przybliżyć. Wiedza bez oświecenia jest katastrofą. Człowiek oświeca się od Boga, pracując duchowo nad sobą, trudząc się ascetycznie. On posiada boskie oświecenie, doświadczenie życia w Bogu, a nie swoje własne myśli. Dlatego widzi on na dużą odległość. Człowiek krótkowzroczny w pobliżu widzi dobrze, ale przedmiotów, znajdujących się w oddali, nie widzi. Ale i ten, kto nie ma krótkowzroczności – nawet jeśli i zobaczy przedmioty, znajdujące się trochę dalej, – to też przecież nie wielkie osiągnięcie. Człowiek ma tylko dwoje cielesnych oczy, podczas gdy duchowych oczu człowiek ma mnóstwo.
Ci, którzy oddalają się od Chrystusa, pozbawiają siebie boskiego oświecenia, ponieważ oni, jak głupcy, sami uciekają od słonecznego światła i idą w miejsce, dokąd promienie słoneczne nie dochodzą. W rezultacie są oni duchowo przeziębieni i chorzy. Jeśli człowiek nie oczyści się, jeśli nie przyjdzie do niego boskie oświecenie, to jego (ludzka) wiedza, – jak poprawna ona by nie była, – to jedynie racjonalizm i nic więcej. Do takieto oto dochodzę wniosku. A jeśli zniknie boskie oświecenie, to pożytku od tego wszystkiego, co ludzie zaczną mówić i pisać, nie będzie. Psałterz napisany jest z pomocą boskiego oświecenia, i tylko popatrzcie, jak głęboki jest jego sens! Zbierz choćby wszystkich (teraźniejszych) teologów i filozofów i zobaczysz: oni nie opracują nawet jednego-jedynego psalmu o takiej głębi. Car Dawid nie był człowiekiem uczonym, ale wyraźnie widać, jak kierował nim Duch Boży.
I Cerkiew dzisiaj gorączkuje, ponieważ nie ma boskiego oświecenia, i każdy sądzi i zarządza, według własnego uznania. A potem wmiesza się i „ludzki czynnik”, pojawiają się namiętności, i tu już diabeł ma gdzie się popisać. Dlatego i nie powinni dążyć do władzy ci, którzy są pod władzą własnych namiętności.
- To znaczy, Geronda, ludzie powinni uporczywie prosić o boskie oświecenie?
- Tak, ponieważ inaczej proponowane przez nich rozwiązania – są wytworem ich rozsądku. A potem pojawia się zamieszanie. Konferencje, narady… I źle, że ci, którzy tym się zajmują, nie poznali najpierw całego samego siebie. Przecież poznanie tylko samego siebie jest więcej warte, niż cała wiedza świata. Człowieka, który pokornie poznaje siebie, doceniają i inni. Gdyby niektórzy (gaduły) poznali siebie, to, zobaczywszy swój opłakany stan, oni nie śmieliby nawet otworzyć ust. Jakoś raz pewien człowiek skarżył się, że, mówią jakoby, nie ma ani jednego prawosławnego, aby reprezentować Prawosławie za granicą na różnych konferencjach i innych przedsięwzięciach. Ciągle mówił, mówił, mówił – tak zagęszczał barwy, wyolbrzymił sytuację, że wprost kładź się i umieraj. „Kiedy Bóg, – powiedziałem mu, – zapytał proroka Eliasza: „Czego ty szukasz, Eliaszu, na Horebie?” (3Car.(1Krl)19,13-18), to Prorok odpowiedział, że został on sam. Wtedy Bóg powiedział mu: „Siedem tysięcy osób nie skłoniło kolan przed Baalem”. Siedem tysięcy ludzi zachowało wiarę, a prorok Ilija mówił: „Ja zostałem sam”! I teraz ty zagęszczasz barwy (przesadzasz), kiedy jest tylu wierzących! Czyż nasz Wszechwładca podobny jest do Wszechwładcy, przedstawionego w kopule świątyni, który od trzęsienia ziemi może popękać, i wtedy my myślimy, co z nim robić, aby on nie obsypał się, wzywamy konserwatorów, aby oni go wzmocnili?” – „Tam, w Ameryce, – odpowiada on mi, – choć kulą potocz – nie ma nikogo”. – „No jakże nie ma, – zaprotestowałem, – kiedy znam tylu wierzących z Ameryki!” – „Tak, – mówi, – tak to właśnie jest. Ale przecież katolicy to takie nadmuchane bestie! Oni wprost starają się nas przechytrzyć!”
„Tak, katolicy, – odpowiedziałem mu, – już i sami poczuli wstręt do papiestwa i teraz wracają do Prawosławia. Kiedy Patriarcha Dimitrij (Dimitrij – Ekumeniczny Patriarcha w latach 1972-1991) przyjeżdżał do Ameryki, to czyż nie sami katolicy krzyczeli: „Patriarcha – prawdziwy chrześcijanin, a papież – biznesmen”? Czyż katolicy mówili to nie z oburzeniem? A ty twierdzisz mi o tym, że katolicy starają się chytrością przeniknąć w Prawosławie, aby je rozłożyć, i wszystko podobne do tego. W takim razie gdzie jest, według ciebie, Bóg? Czyż diabeł może wyczyniać wszystko, co zamyśli?”
Na nieszczęście, zachodni racjonalizm wywarł wpływ i na wschodnich prawosławnych władców. I oto oni są we Wschodniej Prawosławnej Chrystusowej Cerkwi tylko ciałem, podczas gdy całą swoją istotą przebywają na Zachodzie, który, jak im się wydaje, króluje w świecie. A gdyby oni patrzyli na Zachód duchowo, z pomocą światła Wschodu, światła Chrystusowego, to widzieliby duchowy zachód (zanik) Zachodu, który stopniowo, po cichu traci światło Mądrego Słońca – Chrystusa i pogrąża się w głębokiej ciemności. Ale zamiast tego oni zbierają się na konferencjach i bez końca dyskutują na tematy, które i nie są warte dyskusji, których przez tyle lat nie omawiali nawet Święci Ojcowie (Starec Paisij ma na myśli te teologiczne konferencje, na których omawiane są sprawy, co do których Cerkiew ma określone poglądy patrystyczne, a także zagadnienia, nie wymagające omawiania w ogóle). Oni ukierunkowani są na to, aby zamroczyć głowy wierzącym ludziom i uwieść ich, aby jednych popchnąć ku herezji, a drugich – do rozłamu, schizmy. W ten sposób zdobywa nowe przyczółki diabeł. Och-och-och, ci ludzie męczą naród i mieszają mu w głowie.
A od czego zaczyna się wszystko podobne do wyżej powiedzianego? Od tego, że człowiek, nie pracuje duchowo, ma myśl, że jest duchowym człowiekiem, i potem szerzy głupoty. Dziecko, posiadające naturalną czystość umysłu i małą wiedzę, powie ci mądre rzeczy. I przeciwnie – człowiek wspaniale wykształcony, ale z umysłem, zakopconym od wpływu biesowskiego przez niego przyjętego, będzie mówić najobrzydliwsze bluźnierstwa.
Ten, kto stale wyostrza (doszlifowuje) swój umysł wiedzą i przy tym żyje, oddaliwszy się od Boga, w końcu czyni swój umysł obosiecznym. I wtedy jedną jego stroną on poraża sam siebie, a drugą – swoimi racjonalnymi, nie cierpiącymi sprzeczki ludzkimi decyzjami – rani ludzi. Ludzka wiedza przynosi pożytek wtedy, kiedy jest uświęcana, staje się boską. W przeciwnym przypadku – to ludzka przebiegłość, racjonalność, światowa logika. Nieuszlachetniony umysł sam w sobie – to nienamagnesowany żelazny pręt, który uderza w metalowe przedmioty, chcąc, aby one do niego się przykleiły. Ale one nie przylepiają się, a zniekształcają się pod jego uderzeniami.
Tacy są teraźniejsi ludzie. Wszystko oni postrzegają z pozycji suchej racjonalności, rozsądności. Ta racjonalność – prawdziwa katastrofa, ponieważ powiedziano, że „rozum nadyma” (1Kor.8,1). Jeśli w człowieku nie ma boskiego oświecenia, to wiedza jest bezwartościowa, ona przynosi zniszczenie.
Nauka powinna być wykorzystana w życiu duchowym
Wszelkie zło zaczyna się z rozsądku (umysłu), kiedy on obraca się tylko wokół nauki i całkowicie oddalony jest od Boga. Dlatego tacy ludzie i nie znajdują wewnętrznego spokoju i równowagi. Natomiast jeśli umysł ludzi krąży wokół Boga, to i naukę oni wykorzystają dla wewnętrznej pracy nad sobą i dla dobra świata, ponieważ w tym przypadku ich rozsądek jest uświęcony.
- To znaczy, Geronda, nauka nie przynosi pożytku człowiekowi?
- Nauka przynosi wiele pożytku, ale przynosi i wiele mętów. Ja znam ludzi, którzy, będąc niedostatecznie wykształconymi, posiadali większą jasność umysłu, niż ludzie uczeni. Ci, którzy dzięki Łasce Bożej oczyścili swój umysł od mętów, które wprowadziła w niego nauka, będą mieć więcej narzędzi pracy. A jeśli te narzędzia – wiedza nie uświęcą się, one mogą być wykorzystane jedynie do świeckiego, ale nie do duchowego działania. Wiedza szybko uświęca się, jeśli u człowieka pojawia się dobry niepokój. Ludzie, oddający pierwszeństwo swemu wewnętrznemu wykształceniu – wykształceniu duszy i zewnętrzne wykształcenie również wykorzystujący do wykształcenia wewnętrznego, szybko przeobrażają się duchowo. A jeśli są oni nie tylko teoretykami, ale i praktykami – w sensie duchowym, to ich pomoc dla świata jest bardzo wielka, ponieważ oni wyprowadzają ludzi z duszenia piekielnych mąk i doprowadzają do rajskich radości. Tacy Boży ludzie często mogą mieć mniej dyplomów, niż inni uczeni mężowie, ale ich pomoc światu jest o wiele większa. Taki człowiek poprzez Łaskę jest wielce dobry, a nie przez stertę niepotrzebnych papierów (czyli dyplomów). Świat napełnił się grzechem, i koniecznie trzeba dużo modlitwy i osobistego duchowego doświadczenia. Liczne piśmidło – to papierowe pieniądze, których godność zależy od tego, czym one będą zapewnione. Więc, każdy powinien trudzić się w kopalni rudy swojej duszy.
Pamiętam, jak w Esfigmienskim monasterze pewien stareńki mnich był na tyle prostym człowiekiem, że nawet Wniebowstąpienie uważał za jedną ze świętych. On modlił się do Wniebowstąpienia z czotkami i mówił: „Święta wybranko Boża, módl się do Boga o nas”! Pewnego razu jeden z mnichów w monasterskim przytułku zachorował, i prostaczek nie miał czym go nakarmić. Wtedy on szybciutko zszedł po schodach na dolną kondygnację, otworzył okno, wychodzące na morze, wystawił przez nie ręce i poprosił: „Święta moja Analipsijo (W języku greckim słowo „Wniebowstąpienie” – jest rodzaju żeńskiego), daj mi rybek dla brata!” I o cud! W tym momencie z morza wprost jemu do rąk wyskakuje oto taka potężna ryba! Wszyscy, którzy to widzieli, zamierali ze zdumienia. A prostaczek z uśmiechem spoglądał na nich, jakby mówiąc: „A co wy w tym widzicie dziwnego?” A my z wami wiemy, kiedy czczona jest pamięć jednego Świętego, kiedy pocierpiał drugi, kiedy, gdzie i jak nastąpiło Wniebowstąpienie, i z całą naszą wiedzą nie możemy wymodlić nawet malusieńkiej rybki! Takie-to oto „dziwności” duchowego życia, i logice tej części inteligencji, która ma w sobie nie Boga, a swoje „ja”, te „dziwności” nie podlegają. Nie podlegają dlatego, ponieważ taka inteligencja posiada bezowocną wiedzę świecką, ponieważ ona choruje na duchową chorobę i brakuje jej Ducha Świętego.
Święty Duch zstępuje bez pomocy techniki
Słowo, powiedziane z intelektu, nie zmienia duszy, ponieważ jest ono ciałem. Dusze zmienia zrodzone od Świętego Ducha słowo Boże, posiadające boską energię. Duch Święty zstępuje nie przy pomocy techniki, dlatego Teologia nie ma nic wspólnego z bezowocnym duchem nauki. Święty Duch zstępuje Sam – jeśli znajdzie w człowieku niezbędne do tego duchowe przesłanki. A duchowa przesłanka polega na tym, aby człowiek oczyścił z rdzy swoje duchowe przewody i stał się dobrym przewodnikiem – aby przyjąć duchowy prąd boskiego oświecenia. W ten sposób, człowiek staje się duchowym uczonym, teologiem. Mówiąc „teologiem”, mam na myśli tych, czyja teologia zabezpieczona jest złotym zapasem teologii i czyj teologiczny dyplom ma wartość, a nie tych, którzy mają niczym nie zabezpieczony (nie poparty, nie potwierdzony) papierek – dyplom teologa, podobny do nikomu niepotrzebnych tanich papierkowych pieniędzy z czasów okupacji.
Często człowiek przez całe lata traci siły swego umysłu na to, aby nauczyć się jednego-dwóch obcych języków. W naszych czasach prawie większość ludzi zna języki obce, ale ponieważ te języki nie mają nic wspólnego z językami Świętej Pięćdziesiątnicy, przeżywamy największe Babilońskie budowanie wieży. Największe zło w tym, że zajmując się suchą rozsądkową teologią, my okazujemy nasz rozsądek zamiast Świętego Ducha. A to nazywa się „mózgosłowiem, mózgologią”, od którego zradza się babilońskie budowanie wieży. Podczas gdy w Teologii jest dużo języków i mnóstwo pełnych łaski darów, ale wszystkie te języki są ze sobą zgodne, ponieważ u nich jeden Gospodarz – Święty Duch Pięćdziesiątnicy, i języki te są ogniste.
- Geronda, w jednej ze stichir (hymnie liturgicznym) na Pięćdziesiątnicę mówi się: „Wszystko daje Duch Święty…”
- Tak, daje, ale temu, kto jest w stanie przyjąć, pomieścić. Jak On da temu, kto nie jest w stanie pomieścić? Słowo pokornego człowieka, oparte na jego osobistym doświadczeniu i z bólem rodzące się z głębin jego serca, ma wartość o wiele większą, niż stos pięknych słów, które jedno za drugim zeskakują z wyostrzonego nauką języka (wykształconego) człowieka. Ten język nie informuje dusz ludzi, ponieważ – jest on ciałem, a nie ognistym językiem Świętej Pięćdziesiątnicy.
Musimy uświęcić wiedzę
Wiedza – to dobra rzecz i wykształcenie również. Ale jeśli wiedza i wykształcenie nie zostaną uświęcone, to okażą się do niczego nie przydatne i doprowadzą do katastrofy. Pewnego razu do mnie do celi przyszło kilku studentów, obładowanych książkami, i powiedzieli: „My, Geronda, przyszliśmy porozmawiać na temat Starego Testamentu. Czyż Bóg nie pozwala na wiedzę?” – „Jaką wiedzę? – zapytałem, – tę, którą zdobywa się przez rozsądek?” – „Tak”, – odpowiadają oni. „Ale ta wiedza, – powiedziałem, – doprowadzi ciebie tylko do Księżyca. Do Boga ona nie wprowadza”. Siły intelektu, które przy miliardowych nakładach podnoszą człowieka na Księżyc, to rzecz dobra, ale o wiele lepsze są od nich te duchowe siły, które na odrobinie „paliwa” – na jednym sucharku – wznoszą człowieka do Boga – celu jego przeznaczenia. Kiedyś zapytałem Amerykanina, który przyszedł do mojej celi: „Co wy osiągnęliście, będąc tak wielkim narodem?” – „My, – odpowiada on, – lataliśmy na Księżyc”. – „A on, – pytam, – jest daleko?” – „No, powiedzmy, pół miliona kilometrów”, odpowiada on. „I ile też, – mówię, – straciliście milionów, aby na niego zalecieć?”
- „Od 1950 roku i do dnia dzisiejszego wydaliśmy na to tak wiele, że uciekły całe rzeki dolarów”, – odpowiada Amerykanin. „A czemu zaś do Boga, – pytam, – nie dolecieliście? Bóg jest daleko czy nie?” – „Bóg, – mówi, – bardzo daleko!”
- „No, więc widzisz, – odpowiadam, – a my dolatujemy do Niego na jednym sucharku!...”
Wiedza naturalna sprzyja zdobywaniu wiedzy duchowej. Jednak, nie wychodząc z naturalnej wiedzy, człowiek nie wychodzi z natury i nie wznosi się na Niebo. To znaczy on nie wychodzi z raju ziemskiego, tego sadu, który zraszały wody Eufratu i Tygrysu, on raduje się przepiękną przyrodą i zwierzętami, ale nie wznosi się do niebiańskiego raju, aby poradować się z Aniołami i Świętymi. Do tego aby wejść do niebiańskiego rajskiego sadu, koniecznie trzeba mieć wiarę w Gospodarza tego Sadu, aby pokochać Go; konieczni trzeba uznać swoją grzeszność, upokorzyć się, aby Bo poznać; rozmawiać z Nim w modlitwie i wysławiać Go – i kiedy On pomaga nam, i kiedy On wystawia nas na próbę.
- Geronda, czy konieczne jest studiowanie dogmatycznych, teologicznych książek człowiekowi, który lubi pokłony, posty, trud ascetyczny i wszystko temu podobne?
- Jeśli człowiek posiada elementarne wykształcenie, to dogmatyczna wiedza – jest narzędziem, które mu pomaga. Jednak nie należy dążyć zdobywać wiedzę dlatego, aby pomagać innym albo móc powiedzieć coś mądrego. Nie, wiedzę (w dziedzinie teologii) konieczni trzeba zdobywać po to, aby pomóc sobie samemu. Jeśli człowiek postara się uświęcić swoje talenty, darowane przez Boga, to przychodzi Łaska, która uświęca i samego człowieka. A tam, w Łasce – i dogmatyka, i teologia, ponieważ w tym przypadku człowiek doświadczalnie przeżywa Tajemnice Boże. A ktoś może być człowiekiem prostym i, zadawalając się tym, co darował mu Bóg, nie ma pragnienia uczyć się więcej.
- A jeśli, żyjąc w monasterze, my ciągle jeszcze pragniemy światowej wiedzy, to co to znaczy?
- To znaczy, że nie mamy rozumienia. „Zrozumiecie prawdę i prawda uwolni was”. Kiedy człowiek upokorzy się i oświeci się, wtedy uświęcają się i jego zdolności umysłowe, i sama siła jego rozsądku. Energia rozsądku do tego, jak on uświęci się, jest cielesna. Jeśli będąc niewykształconym, człowiek egoistycznie interpretuje dogmaty i czyta Apokalipsę, Świętych Ojców i podobne książki, on popada w zaćmienie, i w końcu, dochodzi do niewiary. On podchodzi do tego z egoizmem, i dlatego odchodzi od niego Łaska Boża. Widzicie: pokora pomaga we wszystkim, siłę daje właśnie ona. Mój najmądrzejszy pomysł albo znalezione prze mnie najmądrzejsze rozwiązanie jest największą głupotą, jeśli jest w nich egoizm. Podczas gdy pokora jest prawdziwą mądrością. Dlatego podejmowanym staraniom powinno towarzyszyć luboczestije i wielka pokora. W przeciwnym przypadku, zamiast pożytku one doprowadzą do przeciwstawnego rezultatu. Zaciemnia się umysł człowieka, i potem wypowiada on bluźnierstwa, ponieważ przystąpił do sprawy egoistycznie. To, czego się podjął przekracza jego siły. Nawet dla człowieka wykształconego, jeśli on chce zinterpretować dogmaty, jest niebezpieczeństwo zaszkodzić sobie. O ileż większe jest niebezpieczeństwo dla człowieka niewykształconego, jeśli chce on wniknąć w patrystycznego ducha, nie będąc w odpowiednim stanie duchowym! Przecież gdyby był on w tym stanie choć trochę, on już nie zacząłby narażać siebie na to niebezpieczeństwo, on mówiłby: „Jeśli będzie mi coś potrzebne, Bóg mnie oświeci. Zrobię więc ja to, co jest mi zrozumiałe. Przecież i tego – tak wiele!”
- To znaczy, Geronda, jeśli ktoś błędnie interpretuje Ewangelię, to znaczy, nie ma u niego pokory i czcigodności, bogobojności?
-Tak. Przecież jeśli nie ma pokory, to interpretacje, które on czyni, są interpretacjami „od umysłu”, od rozsądku. Boskiego oświecenia w takich interpretacjach nie ma.
- Jeśli człowiek nie rozumie jakiegoś dogmatu albo fragmentu Pisma Świętego, to lepiej mu zostawić je do czasu?
-Tak, trzeba powiedzieć sobie: „Tu ukryty jest jakiś głęboki sens, ale ja go nie rozumiem”. Ja postępowałem w podobnych przypadkach właśnie tak. Kiedy w młodości czytałem Ewangelię i jakiś fragment był dla mnie niezrozumiały, nie próbowałem go interpretować. Ja myślałem: „Tu ukryty jest jakiś głęboki sens, ale ja go nie rozumiem”. A potem, gdy była taka potrzeba, widziałem, jak interpretacja przychodziła sama z siebie. Ale ja mimo wszystko mówiłem: „Zapytam ja kogokolwiek jeszcze – jak interpretować ten fragment?” I okazywało się, że rozumiałem ten fragment dokładnie tak jak powszechnie przyjęte są interpretacje świętych ojców. Przecież jeśli ktoś stara się (samodzielnie) zinterpretować Ewangelię, a tym bardziej nie rozumiejąc jej, to jest to bezwstydem. Dlatego, czytając Pismo Święte i Świętych Ojców, nie interpretujcie przeczytanego przy pomocy rozsądku, a włączajcie do pracy dobre myśli – do tej pory, dopóki nie przyjdzie roztropne boskie oświecenie, i wtedy trudne miejsce wyjaśni się samo.
- A czy może człowiek, osiągnąwszy lepszy stan duchowy, zrozumieć jakieś miejsce (fragment) głębiej?
- Nie to żeby głębiej. W jednym boskim sensie kryje się wiele boskich sensów. Niektóre z nich on może zrozumieć od razu, a niektóre dopiero później. Jeden człowiek może bardzo dużo czytać, wiele dowiadywać się, ale całkowicie nie być w stanie przeniknąć w sens Ewangelii. A inny, może, czytać niewiele, ale ma on pokorę, duch ascetyczny i dlatego Bóg oświeca go, i on pojmuje Ewangeliczny sens. Ten, kto chce czytać więcej, może chcieć tego z próżnego samochwalstwa albo też dlatego, aby otrzymać przyjemność. To tak, jakby człowiek, który ogląda zawody zapaśników i, nie zwracając uwagi, jak oni walczą, – aby pomogło to stać się zapaśnikiem i jemu samemu, – co chwila spogląda na zegarek, aby tylko nie spóźnić się na coraz to nowe i nowe turnieje zapaśnicze. I w ten sposób, on nie staje się zapaśnikiem sam, ale pozostaje widzem.
- Geronda, często o człowieku wykształconym mówią: „To oświecony człowiek”. Czy naprawdę zawsze tak jest?
- Mówiąc „oświecony człowiek”, my mamy na myśli człowieka oświeconego duchowo, dojrzałego duchowo. Zauważyłem, że jak człowiek niewykształcony może być i bardzo dumny, i bardzo pokorny (skromny), tak i człowiek wykształcony może być i bardzo dumny, i bardzo skromny i pokorny. Czyli cała podstawa leży w wewnętrznym oświeceniu. To jest to, o czym mówi Wasilij Wielki: „Ważniejsze od wszystkiego – to zajmować wysokie miejsce i mieć pokorną mądrość”. Ten, kto zajmuje jakieś ważne stanowisko i ma trochę dumy, w pewnym stopniu ma w tym usprawiedliwienie. Ale nie ma żadnego usprawiedliwienia temu, kto ma dumę, nie zajmując wysokiego stanowiska. Jeśli człowiek jest oświecony, wykształcony i przy tym ma pokorną mądrość, to jest to najlepsze ze wszystkiego. Jednak nie ma najmniejszego usprawiedliwienia ten, kto, nie otrzymawszy wielkiego wykształcenia, ma wysokie mniemanie o sobie.
„Rozum nadyma”
W większości przypadków zewnętrzne wykształcenie przynosi szkodę – ponieważ rozwija ono w człowieku wielkie mniemanie o sobie, „wielką myśl” o samym sobie. A potem ta wielka myśl (idea) staje się przegrodą, która przeszkadza Łasce Bożej zbliżyć się do niego. Natomiast jeśli człowiek wyrzuca mniemanie o sobie – fałszywą ideę o samym sobie, to nasz Dobry i Bogaty Ojciec wzbogaca go Swoimi jasnymi boskimi ideami. Jednak, jeśli nieszczęsny człowiek ma wielką myśl o samym sobie i utrzymuje tę myśl w swojej głowie, to on tak i pozostaje wielkogłowcem, ciałem, i nie zna Łaski Bożej – Ducha Świętego. Czyli, istnieje niebezpieczeństwo tego, że wielka wiedza „rozedmie” jego głowę, przemieni ją w nadęty balon. I wtedy człowiekowi grozi niebezpieczeństwo albo pęknąć, jak nadęty balon w powietrzu (z powodu schizofrenii) albo spaść na ziemię (z powodu dumy) i rozbić się na placek. A dlatego wiedza powinna podążać za bojaźnią Bożą i iść ręka w rękę z działaniem – aby zachowywana była równowaga. Sama tylko wiedza jest szkodliwa.
Kiedy ja, będąc pobudzany egoizmem, mówię coś tylko po to, aby podziwiali mnie, bo wymyśliłem coś lepszego od innych, to zaczynają działać prawa duchowe – po to abym się opamiętał (doszedł do siebie). Jednak, jeśli takie samo-popisywanie się trwa ciągle, to przynosi człowiekowi krzywdę. Rzęsa, wpadając do oka, trochę je podrażnia. Jednak, dostając się do oka stale, wywołuje ona poważny stan zapalny. Tak i tu – pojawia się duchowe „zapalenie”. Jeśli człowiek nie jest pozbawiony zdolności umysłowych i łatwo radzi sobie z jakimś zadaniem, to on powinien padać przed Bogiem w proch (uważać się za marność), dniem i nocą dziękować Mu za to, że Bóg dał mu rozum i dlatego, nie męcząc się, on może poradzić sobie ze swoim zajęciem. Nie dziękować Bogu – czyż to jest możliwe?!
- Geronda, a jeśli człowiek uważa, że on z niczym nie może sobie poradzić?
- Wtedy tangałaszka kusi go z przeciwległej „strony”. Zapytali pewnego razu wielbłąda: „Jaka droga tobie bardziej podoba się – pod górę czy z góry?”
- „No, a płaskie miejsce to gdzie się podziało? – zapytał w odpowiedzi wielbłąd.
Ci, którzy całkiem nie mają rozumu, są w lepszej sytuacji. Nam rozum jest dany, abyśmy my, rozumni byli w lepszej sytuacji, ale oto pytanie: jak my go wykorzystujemy? Zostaniemy z tego rozliczeni. Jak bardzo mądrze wszystko urządzone jest przez Boga! Ci, którzy nie mają rozumu – są radośni i w przyszłym życiu będą w lepszej sytuacji, podczas gdy ci, którzy mają dużo rozumu – męczą się.
- Geronda, czy ludzie umysłowo upośledzeni w następnym życiu nie będą niepełnosprawni?
- W końcowym wyniku i „wiele mózgów” i „mało mózgów” jednakowo przemienią się w proch. Tam, na Niebie, będzie przebywać umysł. Na Niebie święci teolodzy nie będą przebywać w korzystniejszym położeniu odnośnie poznania Boga, niż ci, którzy w tym życiu byli umysłowo niepełnowartościowi. Możliwe jest i to, że tym ostatnim Sprawiedliwy Bóg da i coś większego, ponieważ w tym życiu byli oni wielu rzeczy pozbawieni.
Pracujmy prawidłowo głową.
- Geronda, w takim razie dlaczego Wy często mówicie, że wykształcenie – to dobra przesłanka dla życia monastycznego?
- Uważaj: człowiek wykształcony może przeczytać coś od Świętych Ojców i przy niewielkim wysiłku – ponieważ on zrozumiał przeczytane – szybko osiągnąć sukces. Zaś człowiekowi niewykształconemu, jeśli nie ma u niego bogobojności, nie jest łatwo odnieść sukces. Niewykształcony musi przez własne doświadczenie osiągnąć boskie wydarzenia, cuda i dopiero potem pojmować czytane poprzez przeżyte. Podczas gdy człowiekowi wykształconemu dla tego, aby szybko odnieść sukces, wystarczy niewiele wysiłku – tylko aby pracował on głową, nie grzęznąc w samej tylko teorii tak, aby ona go okradała. Ja, oczywiście, nie mówię, że on powinien starać się za pomocą swego intelektu poznać Tajemnice Boże.
- To znaczy, Geronda, człowiek musi wykorzystać swój intelekt w walce z namiętnościami?
- Nie tylko w tym, ale i jeszcze więcej. Człowiek widzi dobrodziejstwa Boże, widzi cały Wszechświat i wysławia, dziękuje Bogu. Popatrz: przecież na początku, sam Abraham odnalazł Boga. Bóg Abrahama odnalazł potem.
- To znaczy?
- Ojciec Abrahama był Bałwochwalcą – oddawał cześć bożkom. A Abraham obserwował Wszechświat, i to, że ludzie oddają cześć bożkom doprowadziło go do zakłopotania. On zaczął pracować głową i powiedział: „Nie może być, aby te bożki, te drewienka, były bogami i stworzyły ten świat. Więc kto go stworzył? Kto stworzył niebo, gwiazdy, słońce i wszystko inne? Ja muszę znaleźć prawdziwego Boga. W niego uwierzę, Jemu pokłonię się, oddam cześć”. Wtedy to Bóg i objawił się mu i powiedział: „Wyjdź z ziemi twojej i z rodu twego” (Rdz.12,1). Bóg przyprowadził Abrahama do Hebronu, i Abraham stał się ukochanym dzieckiem Bożym.
Człowiek wykształcony może nie mieć bogobojności, ale, będąc sposobny rozumieć rzeczy łatwo, on, posiadając odrobinę pokory i trochę trudząc się ascetycznie, – osiągnie sukces. Na przykład, kiedy w jednostce łączności, gdzie odbywałem służbę wojskową, zaczęli nas szkolić do wojskowej specjalności radiotelegrafisty, to niektóre sygnały wywoławcze były w języku angielskim. Ci, którzy byli wykształceni i znali język angielski, opanowywali to od razu. A nam, pozostałym, nie było to łatwe. Nawet na zajęciach z teorii, które nie były tak skomplikowane, tym, którzy mieli choć niewielki zasób wiedzy, było łatwiej, niż nam.
Człowiek powinien zrozumieć dobrodziejstwa Boże, pojąć, co zostało mu dane. Dlaczego Bóg dał nam rozum? Dlatego, abyśmy badali, studiowali, obserwowali siebie. Bóg dał ludziom głowę nie po to, aby oni stale łamali ją nad tym, jak znaleźć coraz szybsze i szybsze środki transportu z jednego kraju do drugiego. On dał nam rozum, abyśmy z gorliwością stosowali go do najważniejszego – do tego, jak osiągnąć cel swego powołania, – Boga, prawdziwego rajskiego kraju.
Jakież dobrodziejstwa okazał Bóg narodowi Izraelskiemu! Jakie znaki, ile cudów! I, mimo tego, kiedy Mojżesz z tablicami, na których napisane były dziesięć przykazań Bożych, zatrzymał się na Synaju i zszedł z niego nie od razu, ludzie oddali (Aronowi) swoje złote ozdoby po to, aby zrobić z nich cielca i pokłonić się mu (Wj.32,1-6). Ale w naszych czasach mózg u ludzi… nie cielęcy! Dlatego człowiek wykształcony nie ma usprawiedliwienia w tym, że on nie rozumie, co jest słuszne a co nie. Bóg dał nam rozum po to, aby człowiek odnalazł swego Stwórcę. A oto europejczycy, ci ze swoim rozumem przesadzili. Usunąwszy ze swego życia Boga, oni zaplątali się i zbliżają się do przepaści.
A niektórzy, nie patrząc na to, że mają umysł, pojętność i inne – wszystkie przesłanki do tego, aby osiągnąć sukces, – są nieuważni wobec tego, co im mówisz. Tylko zaczynasz im o czymś mówić, oni krzyczą: „Rozumiem, rozumiem!” i, przerywając tobie, śpieszą się sami zakończyć twoją myśl. Na Świętą Górę przyjeżdżają bardzo mądrzy młodzieńcy. Kiedy im coś mówisz, to masz wrażenie, że chwytają usłyszane w locie. Jednak, będąc nieuważnymi, oni zadzierają nos, i „schwycone w locie” od nich… odlatuje. Za to inni, nie patrząc na to, że mają nie tak ostry umysł, z pobożnością wsłuchują się w to, co im mówią, nie przerywają, wysłuchują do końca, i usłyszane zostaje z nimi. Pierwsi wiele rozumieją, ze wszystkich stron zbierają wiedzę, wypełniają się nią – i nic nie robią. Rozum, który dał im Bóg, doprowadzają oni do niegodności, ich głowa staje się jak wypchana słomą. Mając pychę, oni nie pozwalają aby Łaska Boża ich ocieniła. Podczas gdy drudzy, nie mając siedmiu piędzi w głowie (nie będąc geniuszami), są bardzo skromni i pokorni. „Ja, czy wiecie, – mówi człowiek tego typu, – jestem strasznie tępogłowy!” i pyta ponownie: „Jak-jak ty powiedziałeś?” I tacy ludzie starają się zastosować usłyszane w praktyce. W ten sposób, oni wypełniają się Łaską i odnoszą sukcesy. Pokorny człowiek zazwyczaj dużo wie, podczas gdy egoista nie ma wiedzy – ponieważ on nie upokarza się i nie pyta. Priepodobny Arsienij Wielki był najbardziej wykształconym człowiekiem w Bizantyjskim imperium. Imperator Fieodosij Wielki wziął go na nauczyciela swoich dwóch synów – Arkadija i Honorija. Jednak odszedłszy do monasteru i osiedliwszy się w pustyni, on, siedząc u nóg niewykształconego Abby Makarija, mówił: „Ja nie znam nawet alfabetu tego (prostego człowieka)”.
- Geronda, a jak osiągnąć to, aby nie rozpatrywać rzeczy przy pomocy samego tylko rozsądku?
- Człowiek powinien wykorzystać swój rozsądek prawidłowo. Z pomocą rozsądku on powinien pracować nad rozpatrywaniem majestatu Bożego, aby odnaleźć Boga, a nie czynić swój rozsądek bogiem. Mądrzy ludzie powinni być duchowo pomyślnymi. Im wystarczy rzucić na coś spojrzenie, aby zrozumieć, o co chodzi. Pracując rozsądkiem, człowiek może pomóc swemu bliźniemu – w przeciwnym razie on może go zamęczyć. Ja znam takie przypadki z życia świeckich. Znałem pewnego młodzieńca. Kiedy jego ojciec umarł, zostało ich czworo dzieci. Matka ponownie wyszła za mąż, i ani od niej, ani od ojczyma dzieci nie widziały żadnej miłości. Kiedy ten nieszczęśnik dorósł, otworzył sklep z artykułami powszechnego użytku i zaczął pracować. Pewnego razu on usłyszał, że umarł jakiś człowiek, pozostawiając trójkę dzieci sierotami. Poczuł ból z powodu tych maluchów, i zaproponował wdowie po zmarłym: „Jeśli chcesz, dawaj weźmiemy ślub, będziemy żyć jak brat z siostrą i wyhodujemy te dzieci”. Ta zgodziła się. Teraz oni prowadzą duchowe życie, czytają Żywoty Świętych, Dobrotolubije, jeżdżą do monasterów, mają ojca duchowego. Ten człowiek należycie pomyślał, postąpił prawidłowo i przyjął Boską Łaskę. A w przeciwnym przypadku tangałaszka wciskał by mu: „Ciebie w dzieciństwie męczyli, oto i ty teraz męcz te dzieci”. Jednak ten człowiek odemścił za siebie nie złem, a dobrem. Jedni wykorzystują swój rozum do dobrego i wymyślają coś dobrego. Drudzy wykorzystują go do niszczenia, i tangałaszka też im w tym pomaga.
W przypadku Abla i Kaina widzimy to samo (Rdz.4,2-15). Czyż Bóg stworzył Abla z jednego ciasta, a Kaina z drugiego? Nie, ale Abel prawidłowo pracował swoim rozumem, który darował mu Bóg. „Bóg, – pomyślał on, – dał mi całe stado owiec – czyż więc nie dam Mu jednego jagnięcia?” On wybrał najlepszego baranka, zabił go i złożył w ofierze Bogu. A Kain złożył w ofierze pszenicę wraz z plewami i innymi odsiewami. Jeden przyniósł w ofierze wybranego baranka, a drugi – do niczego nie przydatne reszki kłosów, źdźbła i inne odpady z młocki. No dobrze, nie chcesz przynosić w ofierze baranka – to weź, przynajmniej, trochę czystej pszenicy! Ale, ku nieszczęściu, Kain wziął pszenicę ze wszelkimi śmieciami i zaczął spalać ją na stole ofiarnym. Co przyniósł w ofierze jeden, i co drugi! Ofiara Abla była miła Bogu, i potem Kain pozazdrościł Ablowi i zabił go. W ten sposób, Bóg wynagrodził Ablowi za to, że on wycierpiał, a jego starszy brat błąkał się po lasach jak dzikie zwierzę. Zrozumiałe, że Bóg darował każdemu człowiekowi wolność, ale Abel w dobrym celu wykorzystał tę wolność.
Zdrowy rozsądek w duchowym życiu
- Geronda, jakie miejsce w duchowym życiu zajmuje zdrowy rozsądek?
- Jaki zdrowy rozsądek? Świecki? Taki zdrowy rozsądek nie zajmuje w życiu duchowym żadnego miejsca (Mówiąc o „zdrowym rozsądku” i potępiając go, Starec Paisij ma na myśli nie ten pełen łaski dar, którym Bóg zaszczycił człowieka, ale racjonalizm, albo, jak wyraził się sam Starec, „niezdrowy rozsądek”, czyli „rozsądek”, pozbawiony wiary w Boga, nie przyjmujący Boskiej opatrzności i wykluczający możliwość cudu). W duchowym życiu przez okno wchodzą do ciebie Aniołowie i Święci, ty widzisz ich, rozmawiasz z nimi, potem oni od ciebie odchodzą. Jeśli zaś zechcesz zbadać takie wydarzenia z pomocą zdrowego rozsądku, to nic z tego nie wyjdzie. Ku nieszczęściu, w naszej epoce pomnożonej wiedzy zaufanie wyłącznie zdrowemu rozsądkowi wyparło wiarę z jej fundamentów i napełniło ludzkie dusze wątpliwościami i znakami zapytania. A dlatego pozbawiliśmy siebie i cudów – przecież cud przeżywany jest przez doświadczenie, a nie wyjaśniany przez zdrowy rozsądek. Przeciwnie, wiara w Boga przyciąga na ziemię boską siłę i obala wszelki ludzkie wnioskowania. Wiara czyni cuda, wskrzesza martwych i zmusza naukę stać z otwartymi ze zdziwienia ustami. Jeśli patrzeć z boku, wszystkie zjawiska duchowego życia wydają się być pozbawione zdrowego rozsądku. Jeśli człowiek nie odrzuci w dół swego ziemskiego mędrkowania, nie stanie się człowiekiem duchowym, to poznanie wydających się dziwnymi, nielogicznymi tajemnic Bożych jest mu niemożliwe. Każdy, kto zakłada, że może poznać Boże Tajemnice z pomocą zewnętrznych teorii naukowych, podobny jest do głupca, który chce zobaczyć raj przez teleskop.
Zdrowy rozsądek przynosi wiele szkody, jeśli koś chce zbadać przy jego pomocy to, co odnosi się do dziedziny boskiego – Tajemnice, Sakramenty, cuda. Katolicy ze swoim „zdrowym rozsądkiem” doszli do tego, że poddali Boskie Priczastije (Eucharystię) analizie w laboratorium chemicznym – aby zobaczyć, czy rzeczywiście jest to Ciało i Krew Chrystusa, podczas gdy święci (samą tylko) wiarą często widzieli na świętej łyżce Ciało i Krew. Wkrótce dojdą do tego, że świętych będą wysyłać na rentgen, aby upewnić się o ich świętości! Katolicy odrzucili od siebie Świętego Ducha, zastąpili Go własnym zdrowym rozsądkiem i dochodzą nawet do białej magii. Pewnemu katolikowi, mającemu dobre usposobienie (nieszczęsny płakał), powiedziałem tak: „Wśród różnic między nami ważne miejsce zajmuje ot co: wy stoicie na rozumie – a my na wierze. Wy rozwinęliście racjonalizm i, w ogóle, „ludzki czynnik”. Swoim „zdrowym rozsądkiem” wy ograniczacie boską moc, ponieważ Łaskę Bożą wy odpychacie na ostatnie miejsce. Do świętej wody dodajecie chemiczne konserwanty, żeby ona się nie zepsuła. My do zepsutej wody dodajemy świętej wody, i zepsuta woda staje się dobrą. My wierzymy w uświęcającą Łaskę, i święta woda przechowuje się i dwieście i pięćset lat, ona nie psuje się nigdy”.
- To znaczy, Geronda, człowiek stawia przed Bogiem logikę, zdrowy rozsądek?
- Być może, lepiej powiedzieć nie logikę, a hardość? Przecież, w istocie, „zdrowy rozsądek”, o którym teraz rozmawiamy, jest w rzeczywistości niezdrowym, zepsutym „rozsądkiem”. Hardość (pycha, duma) – to zepsuta logika, to „zdrowy rozsądek”, w którym ukrywa się egoizm i uwił swoje gniazdo wróg – bies. Kiedy do naszych działań przyłącza się „zdrowy rozsądek” takiego rodzaju, my dajemy diabłu prawa (nad sobą).
- Geronda, a jeśli duchowy człowiek musi pokonać jakąś pokusę, to zdrowemu rozsądkowi wszystko jedno nie powinno być miejsca?
-W tym przypadku trzeba zrobić to, co można po ludzku, a to, czego po ludzku zrobić nie można – zostawić na Boga. Są ludzie, którzy wszystko starają się „obmacać” rozsądkiem. Jak ci, którzy chcą czynić modlitwę umysłu głową. Aby skupić się, oni naprężają głowę, i potem ona zaczyna boleć. Gdybym ja w podobny sposób podchodził do tych problemów, z którymi codziennie się spotykam, to czy mógłbym sobie z nimi poradzić? Ale ja robię to, co można zrobić po ludzku, a w pozostałym polegam na Bogu. „Bóg, – mówię, – pokaże wyjście i oświeci w tym, co koniecznie trzeba zrobić”. Wielu zaczyna lamentować: „Jak poradzić z taką to sprawą, co zrobić z drugą, jak postąpić z trzecią?” – i od najmniejszej drobnostki boli im głowa. Starając się uporządkować coś za pomocą samej tylko racjonalności, człowiek mąci sobie w głowie. Przed każdym swoim działaniem trzeba pozwolić działać Bogu. Nie należy robić czegoś nie zaufawszy Bogu, ponieważ w tym przypadku człowiek trwoży się, męczy swój umysł i czuje się źle w duszy.
- Geronda, wcześniej Wy mówiliście, że do zbyt dużego napięcia nie dochodzicie. Jak to Wam się udaje?
- Tak, ja nie dochodzę do nadmiernego napięcia, ponieważ nie podchodzę do tego, z czym przychodzi mi się ścierać, z pomocą rozsądku. Jeśli boli mi głowa, to albo z powodu przeziębienia albo obniżonego ciśnienia. A z iloma problemami przychodzi mi się ścierać! Każdego dnia są u mnie ludzie z pytaniami, z bólem, i potem ja znów wracam myślami do tych, którzy przychodzili do mnie z różnymi problemami, do chorych, do tych, którzy są w jakiejś potrzebie. I oto przecież: jeśli chory który do mnie przychodził staje się zdrowy, to z jakiegoś powodu nie informuje mnie o tym, abym troszkę się poradował. I ja nadal utrzymuję go w pamięci.
- Geronda, a jak mnich może uporządkować swoje myśli, aby nie tracić sił z powodu rozsądności?
- Myśli należy porządkować z pomocą duchowego zdrowego rozsądku, a nie z pomocą świeckiej rozsądności. Trzeba obrócić pokrętło regulatora na duchową częstotliwość. Mnich powinien myśleć duchowo i nastawić się duchowo. Nawet w człowieku świeckim, – jeśli jest on osobą duchową, – świecki zdrowy rozsądek nie ma żadnego miejsca. Świecki zdrowy rozsądek przydaje się dla dobrego, ale niewierzącego człowieka.
- Geronda, a co Wy macie na myśli pod słowami „nastawić się duchowo”?
- Nastawić się duchowo – znaczy radować się nie z tego, z czego radują się ludzie świeccy, a z przeciwstawnego. Na przykład, radować się, że nie jesteś ceniony ani na grosz. My będziemy poruszać się w duchowej przestrzeni, tylko jeśli nasze dążenia będą przeciwstawne świeckim. Ty chcesz pieniędzy? Oddaj i portfel. Chcesz zostać biskupem? Siadaj na ławie oskarżonych.
- A u nas, Geronda, jaki jest procent zdrowego rozsądku?
- Jakieś „śrubki” trzeba by wam poluzować. Modlitewnie życzę, abyście doszły do tego szaleństwa miłości, które jest boskim obłędem. A inaczej ci, których przywożą do Lembeti (Szpital Psychiatryczny w Salonikach), są w lepszym stanie, niż chrześcijanie, posiadający racjonalizm, czyli hardy zdrowy rozsądek.
Światowa rozsądność męczy człowieka
- Geronda, ja czuję, że moje serce jest twarde, jak kamień. Co mam robić z moim zatwardziałym sercem?
- U ciebie nie twardość serca, a „głowoserdeczność”. Całe twoje serce zgromadziło się w głowie, i teraz pracuje tylko ona. Ale masz jeszcze możliwość poprawić się – serce może wrócić na swoje miejsce.
- W jaki sposób?
- Każdego dnia czytaj po jednym kanonie z Fieotokarionu (zbór kanonów nabożeństw ku czci Przenajświętszej Bogarodzicy, zredagowany przez Priepodobnego Nikodima Swiatogorca i po raz pierwszy wydany w 1796 r. Zawiera sześćdziesiąt dwa kanony, napisane przez dwudziestu dwóch hymnografów z różnych epok). To najlepsze lekarstwo do tego, aby zaczęło pracować serce. Serce u ciebie jest, ale zasłania je rozsądność. Ty skopiowałaś sobie europejski wzorzec, europejską mentalność. We wszystkim starasz się być formalnie bez zarzutów. Gdybyś była pracownicą jakiejś europejskiej świeckiej instytucji, byłabyś stawiana za przykład. Do pracy przychodzisz dokładnie na czas, powierzoną robotę wykonujesz bezbłędnie. Byłabyś dla wszystkich wzorcem. Jeśli ten sam porządek zastosujesz w duchowym życiu, to będziesz poruszać się siedmiomilowymi duchowymi krokami i szybko osiągniesz raj. Ale czy widzisz, europejski duch ze swoją rozsądnością ciągnie człowieka nie do Boga, a gdzieś na Księżyc. Teraz prowadzisz się, jak w świeckiej instytucji. Jednak w duchowym życiu wszystko jest inaczej. Niezbędna jest prostota. Zachowuj się prosto i miej ufność do Boga.
- Geronda, a jak zdobyć tę prostotę?
- Przewiercić trzeba twoją główkę i wtłoczyć do niej mózg dawno minionych czasów! Pogrąż siebie w prostotę Paterikonów, aby poznać tę duchową naukę, która wznosi duszę wzwyż i przywraca jej siły. Wtedy człowiek nie będzie chorować. Rozsądność dręczy człowieka. Na przykład, ja mówię: „Trzeba zrobić tak” i robię – ponieważ to trzeba zrobić. To znaczy robię to nie od serca, ale ponieważ podpowiada mi tak rozsądność. I nie tylko rozsądność, ale i kulturność mówi: „Trzeba ustąpić swoje miejsce innemu”. Jednak nie mówi tego serce. Ale jeśli moje serce podskoczy i ustąpię swoje miejsce z miłości, to jest całkiem inna sprawa. Wtedy odczuję radość.
W naszych działaniach nie powinno być naszego „ja”. Nie trzeba szukać spokoju dla siebie. T przeszkadza przyjściu Chrystusa. Trzeba dążyć do tego, co przynosi pokój innemu. Wtedy w człowieku przebywa Bóg, i sam człowiek przestaje już być człowiekiem, osiąga ubóstwienie. W przeciwnym zaś przypadku pracuje tylko jeden rozsądek i wszystko pozostaje cielesnym, ludzkim.
Świecki „zdrowy rozsądek” męczy umysł i wyczerpuje siły cielesne: on zaciska, ogranicza serce, podczas gdy duchowo zdrowy rozsądek serce rozszerza. Jeśli rozum wykorzystany będzie mądrze, to on może poruszyć serce i pomóc mu. Kiedy umysł (rozum) wchodzi w serce i staje się jego współpracownikiem, wtedy każde nasze działanie przestaje być po prostu racjonalnym. Zdrowy rozsądek – to dar Boży. Jednak ten zdrowy rozsądek musimy uświęcić.
- A u mnie, Geronda, nie ma serca…
- Jest u ciebie serce! Ale jak tylko twoje serce chce coś zrobić, twój umysł zaciska mu usta. Postaraj się zdobyć serdecznie zdrowy rozsądek, zdobyć wiarę, miłość.
- A jak ja mogę to osiągnąć?
- Po to, aby pozbyć się rozsądku, zacznij oto od czego: boso przejdź po Salonikach marszem protestu! Niech ludzie powiedzą, że zbzikowałaś! Ty, moja droga, wszystko chcesz przewidzieć z matematyczną dokładnością. Ty co – astronom? Abyś mogła pracować nad sobą, przestań myśleć racjonalnie.
- Geronda, czytanie jakich książek pomoże mi uwolnić się od świeckiej rozsądności?
- Przede wszystkim czytaj Paterikon, „Historię bogolubców”, „Ewergetinos” („Historia bogolubców” – opis żywotów syryjskich ascetów, książka, zredagowana przez Błażennego Fieodorita Kirskiego. „Ewergetinos” – usystematyzowany zbiór patrystycznych pouczeń w 4 tomach, zredagowany w epoce bizantyjskiej przez mnicha monasteru „Ewergetis” w Konstantynopolu Pawła i po raz pierwszy wydany w końcu XVIII w. przez priepodobnego Nikodima Swiatogorca), czyli nie teoretyczne, a praktyczne książki, po to aby od prostego patrystycznego ducha świętości odeszła świecka rozsądność. A (już) potem zacznij czytać Abbę Izaaka – abyś tego pisarza, oświeconego przez Boga, nie przyjęła pomyłkowo za filozofa.
Światowy zdrowy sens wypacza organ duchowego odczuwania
Święci ojcowie na wszystko patrzyli duchowym, boskim okiem. Patrystyczne książki napisane zostały przez Ducha Bożego, i tym samym Duchem Bożym Święci Ojcowie wyjaśniali Pismo Święte. Teraz nieczęsto spotkasz tego Ducha Bożego, i dlatego ludzie nie rozumieją dzieł Świętych Ojców. Oni patrzą na wszystko okiem świeckim, oni nie wpatrują się dalej, nie mają tej szerokości, jaką daje wiara i miłość. Priepodobny Arsienij Wielki (Starcy pytali Abbę Arsienija, mówiąc: „Dlaczego ty nie zmieniasz wody z gałęziami – ona brzydko pachnie?” On odpowiadał: „Za aromaty i maście, którymi rozkoszowałem się w świecie, trzeba cierpieć mi ten smród”) nie zmieniał wody, w której moczył palmowe gałęzie, i ona bardzo źle pachniała. Ale jak mamy zrozumieć, jakie cudowne źródło było z tej kadzi z zepsutą wodą! „No już tego to ja zrozumieć nie mogę!” – ktoś powie. Mówiący tak nie chce pocierpieć i przyjrzeć się tej wodzie dokładniej, aby zobaczyć, czy nie ma w niej jeszcze czegoś, ale odrzuca ją, dlatego że nie rozumie.
Jeśli wmiesza się racjonalność, to człowiek nie rozumie ani Ewangelii, ani Świętych Ojców. Zniekształca się organ duchowego odczuwania, i człowiek, niedoceniając swoją rozsądnością i Ewangelii, i Świętych Ojców, dochodzi do tego, że mówi: „Ileż to lat ludzie bez pożytku męczą się ascezą, postem, i innymi wyrzeczeniami!” Ale mówić tak – to bluźnierstwo. Pewnego razu do mnie do celi przyjechał samochodem jeden mnich-celiota (mieszkający w celi klasztornej). „Synku, – mówię, – no po co tobie samochód? Przecież on nie przystoi twemu stylowi życia!” – „Dlaczego, Geronda? – zdziwił się on. Czyż w Ewangelii nie jest napisane: „Otrzyma stukrotnie, i odziedziczy życie wieczne?” (Mt. 19,29) – „Mówiąc „stukrotnie przyjmie”, – odpowiedziałem, – Ewangelia ma na uwadze to, co człowiekowi jest niezbędne. Ale mnichowi, oprócz tego, przystoi i to, o czym mówi apostoł Paweł: „My nic nie mamy, ale wszystko posiadamy” (2Kor.6,10). Czyli, mnich nic nie ma, ale za jego cnotę ludzie dowierzają mu, i on może rozporządzać ich bogactwem. Pismo Święte nie ma na myśli tego, abyśmy my, mnisi, gromadzili bogactwo sami!” Widzicie, do jakich błędnych interpretacji może dojść człowiek z powodu rozsądności? Zawsze wiedzcie, że jeśli człowiek nie oczyści się, jeśli nie przyjdzie do niego boskie oświecenie, to interpretacje które on będzie dawać, będą jednym nieustannym zamętem.
Pewnego razu mnie zapytali: „Dlaczego Matka Boża nie dokonała cudu na wyspie Tinos i włosi wysadzili krążownik „Elli” w dniu Uspienija (Wniebowzięcia)?” (15 sierpnia 1940 r. w dniu Uspienija Przenajświętszej Bogarodzicy według nowego stylu, włoska łódź podwodna zatopiła stojący na redzie w porcie greckiego o. Tinos krążownik greckich WMS „Elli”. Włosi torpedowali „Elli” podczas wysiadania greckich marynarzy na brzeg w celu uczestniczenia w uroczystościach, poświeconych Przenajświętszej Bogarodzicy. Na Tinosie znajduje się jedna z najbardziej czczonych w Grecji cudotwórczych ikon Bożej Matki. Wiarołomny akt był dokonany na dwa i pół miesiąca przed wypowiedzeniem przez Włochy wojny Grecji. Po zatopieniu „Elli”, zrozumiawszy, że wojna z Włochami jest nieunikniona, grecy zaczęli usilnie przygotowywać się do obrony Ojczyzny). Ale dopuściwszy to zło, Matka Boża uczyniła większy cud. Wysadzenie „Elli” doprowadziło greków do oburzenia. Grecy zrozumieli, że dla Włochów nie ma nic świętego i dlatego potem, z okrzykami „Hurra” oni wypędzili ich ze swojej ziemi. A gdyby włosi nie dokonali tej zbrodni, to, nie rozumiejąc niegodziwości Włochów, Grecy mogliby powiedzieć: „Oni przecież też są narodem wierzącym, są naszymi przyjaciółmi”. A teraz przychodzą ludzie z racjonalnymi myślami i mówią: „Czemu zaś Matka Boża nie uczyniła jednak cudu, a?” No i co im na to powiesz? A inni pytają: „Dlaczego w Biblii napisano, że płomień babilońskiego pieca, do którego wrzucono trzech młodzieńców, podnosił się na czterdzieści dziewięć łokci? Linijką go, czy co, zmierzyli?” Ale na początku wysokość płomieni wznosiła się na siedem łokci. Potem do pieca, nie przestając, dorzucano różne materiały opałowe, aby on rozpalił się siedmiokrotnie. Siedem razy siedem – czterdzieści dziewięć, czyż nie tak? A oto gdyby tych, którzy zadają takie pytania, samych wrzucili do tego pieca? W tych ludziach widać racjonalizm, rozsądność, pozbawienia sensu, będące całkiem poza realnością. Niektórzy z teraźniejszych teologów zajmują się „problemami”, podobnymi do opisanego wyżej. Na przykład, oni zajmują się pytaniem: „Co stało się z biesami, które weszły w stado świń i utonęły w morzu (Mt.8,32)? Przeżyły one czy utonęły?” Ale ważne jest to, że te biesy wyszły z człowieka. Co cię obchodzi, co z nimi stało się potem! Uważaj lepiej na to, abyś sam nie stał się opętany przez biesy, i nie łam głowy nad tym, gdzie te biesy są teraz.
- A niektórzy, Geronda, próbują powiązać Ewangelię ze zdrowym rozsądkiem człowieka. Za pomocą tego zdrowego rozsądku oni badają Ewangelię i w żaden sposób nie mogą jej zrozumieć.
- Powiązać Ewangelii ze zdrowym rozsądkiem człowieka nie można. Podstawą Ewangelii jest miłość. Podstawą zdrowego rozsądku jest wygoda, korzyść. W Ewangelii napisano: „Jeśli ktoś przymusi ciebie iść z nim jedną wiorstę, to idź z nim dwie” (Mt.5,41). Czyż widać w tym zdrowy rozsądek? W tym, szybciej, widać zamroczenie umysłu. Dlatego ci, którzy chcą powiązać Ewangelię ze zdrowym rozsądkiem, trafiają w ślepy zaułek. Na przykład, są różne stowarzyszenia, zajmujące się dobroczynnością. Kiedy dowiedzą się o tym, że ktoś zbankrutował, stał się biedakiem i potrzebuje pieniędzy, to mówią: „My pomożemy temu człowiekowi, ale najpierw przekonamy się o tym, że on naprawdę jest w potrzebie”. I oto dwóch-trzech przedstawicieli tego stowarzyszenia idzie do domu zrujnowanego człowieka, aby popatrzeć, czy to prawda, że jest on w potrzebie. Przychodzą i widzą, na przykład, wspaniale urządzony salon. Wtedy mówią: „No no, takie fotele, takie umeblowanie! Skoro u niego takie meble, to żadnej potrzeby on nie doświadcza”. I zostawiają człowieka bez pomocy. Jednak oni nie rozumieją, że nieszczęsny nie ma co jeść. Nie rozumieją, że jeśli ktoś staje się biedakiem, to nie znaczy, że on natychmiast musi zmienić swoje ubranie na nędzne łachmany. I skąd mamy wiedzieć, być może, te meble stoją w jego domu od niepamiętnych czasów, i on jeszcze nie zdążył ich sprzedać? Albo, być może, ktoś, dowiedziawszy się o tym, w jakiej potrzebie jest jego rodzina, podarował mu te fotele i krzesła? Ludzie sądzą i podejmują decyzje według racjonalności, zdrowego rozsądku, dlatego oni zaplątują się, są zdezorientowani, i Ewangelia nie wchodzi w ich życie.
Ludzie patrzą na rzeczy powierzchownie i dlatego interpretują wszystko na swój sposób.
„Nie sądźcie z pozoru” (J.7,24).
- Geronda, ja czuję, że moja zdolność do sądzenia, rozsądność i człowiecza prawda przeszkadzają duchowemu rozwojowi.
- Tak, oczywiście. One przeszkadzają duchowemu rozwojowi, bo (z ich powodu) odchodzi Łaska Boża. A potem człowiek pozostaje bez Boskiej pomocy, upada i cierpi pełne niepowodzenie. Osąd i prawda ludzka, zazwyczaj, są niesprawiedliwe. Prawda Boża – to miłość, wielka cierpliwość, wyrozumiałość. A ty badasz wszystko poprzez ludzką racjonalność. To właśnie od tego mikroba zaczyna się twoja duchowa choroba. Lekarstwo, które uzdrawia od tej choroby, – dobre myśli. Kiedy człowiek myśli dobrze, to znaczy ma dobre – „prawe” pomysły, to zwiększa się pojemność jego serca. Ty używasz dużo rozsądności i dlatego musisz być bardzo uważna wobec swoich myśli, ponieważ wnioskowania, do których z pomocą swojej rozsądności dochodzisz, są wnioskami ludzkimi. One są nie duchowe i nie uświęcone.
- Geronda, a z jakiego powodu ja tak często popadam w osądzenie?
- Twoja osobista przyczyna – prawnicze wykształcenie. Dlatego ty tak sądzisz. Określona wiedza albo zawód nierzadko kształtują w ludziach suchą racjonalność. Racjonalność – to choroba inteligencji. Ona poraziła ich do szpiku kości. I dlatego, choć i jest u ciebie serce, wyprzedza je rozsądność.
U niektórych ludzi jest dużo rozsądności, i sądzą oni z egoizmem – nie uznają nikogo za lepszego od siebie. Oni wymagają doskonałości – ale nie od siebie, a od innych. Lubią swoje słabości, a innych osądzają. Zadziwiająca rzecz! Tacy ludzie stworzyli swój zewnętrzny wizerunek, to znaczy ulepili pewnego zewnętrznego człowieka – wewnętrznie pełnego hipokryzji. W nich nie ma nawet śladu prostoty. Różnica między europejczykami i grekami (pod grekami mam na myśli prawosławny duch) akurat w tym. Europejczyka nie zrozumiesz – kiedy i na jakiej kozie do niego podjechać. Stałe „witajcie!” – i fałszywy uśmieszek. A na greka popatrzysz, i wszystko od razu jasne. Jeśli w jego duszy jest radość – on jej nie ukrywa. Jeśli jest czymś zdenerwowany, to widać i to. A widząc stan człowieka, można łatwo budować relacje z nim.
- Geronda, a co jest przyczyną tego, że niektórzy osądzają ludzi, ich czyny i wszystko co dzieje się na świecie – i przy tym bardzo pochopnie?
- W tym przypadku człowiekiem porusza sama tylko rozsądność, to znaczy, pracuje tylko jego mózg i efektem takiej pracy – jest osądzenie. Dobrze by było, gdyby Bóg wziął śrubokręcik i troszkę „poluzował” mózgi tym, którzy maja ich zbyt dużo. Na ile uwalnia się głowa, na tyle człowiek wypełnia się Łaską. Mówiąc „głowa”, mam na myśli ludzkie osądzanie, egoizm, pewność siebie. Jednak jeśli człowiek, zrozumiawszy, że jego osądy są błędne, powie: „Ta zdolność sądzenia, którą posiadam, – jest świecka. W niej nie ma Boskiego oświecenia, i dlatego popełniam błąd. Więc, nie powinienem wykorzystywać tej zdolności”, – to Bóg od razu oświeci go, on nabędzie rozsądek i będzie odróżniać, co jest słuszne, a co nie.
Mądrych ludzi kusiciel wyprowadza z dobrego układu przez zewnętrzny osąd. Jeśli w człowieku jest człowieczy pierwiastek, to on sądzi po człowieczemu i popełnia przestępstwa. Dla tego, aby sądzenie było boskie, człowieczy pierwiastek powinien zniknąć. Świeckie sądzenie jest sądzeniem błędnym. Ile dzieje się wszelkich niesprawiedliwości! Ile razy człowiek popada w grzech! Dlatego, aby zabezpieczyć swoją duszę, stale włączajcie do pracy dobre myśli.
Każdy człowiek jest tajemnicą, i skąd możesz wiedzieć, co to za człowiek! Kiedyś świętowaliśmy Jasne Zmartwychwstanie Chrystusa w jednej z cel na Świętej Górze. Po Boskiej Liturgii usiedliśmy do stołu – razgowietsia (spożyć pierwszy posiłek po poście, przerwać post) serem i paschalnym jajeczkiem. Obok mnie siedział mnich – poganiacz mułów, on przewoził na nich drwa. Widzę: odsuwa on ser z jajkiem na bok. „Razgowlajsia”, – mówię. „Dobrze-dobrze, – odpowiada, – rozgowię się”. Patrzę – nie je. „No jedz ty, – mówię znów, – przecież dzisiaj Pascha!” – „Wybacz, Geronda, – odpowiada on, – ja tego dnia, kiedy przyjmuję pryczastiję (eucharystię), nie jem. Rozgowię się o godzinie drugiej po południu”. Od poprzedniego dnia pościł i w dniu Pryczaszczenija jadł w drugiej połowie dnia! Widzisz, co on robił z bogobojności? A inni mogli pomyśleć, że przed nimi nic więcej niż prosty poganiacz mułów.
Człowiek jest tajemnicą! I jeśli zmusili ciebie być sędzią innych, to pomyśl tak: „Czy mój osąd jest Boski czy pełen stronniczości?” To znaczy, czy wolny jest od korzystności czy też przepełniony nią? Nie dowierzaj swemu „ja” nawet w swoim sądzeniu. Jeśli człowiek sądzi, dużo w nim egoizmu. Mnie zmuszają wydawać osąd z różnych powodów, i muszę to robić, nie patrząc na to, że nie chcę tego. Ja sądzę bez korzystności i stronniczości, ale nawet pomimo tego, stając potem na modlitwę, nie odczuwam tej, no, powiedzmy tak, słodkości, którą odczuwam w te dni, kiedy nie sądzę. I to nie dlatego, że moje sumienie w czymś mnie obwinia, – nie, (po prostu) dlatego że sądziłem jak człowiek. A co tu mówić, jeśli osąd jest omyłkowy, albo oskarżeni mają łagodzące winę okoliczności, albo sędzia kieruje się ludzkimi kryteriami oceny tego co się dzieje? Sąd – to nie żarty. Sąd należy do Boga. Jakie to straszne! I to, że człowiek, siedzący na sędziowskim miejscu, ma dobre usposobienie, w tym przypadku nie ma znaczenia. Znaczenie ma ten rezultat, do którego doprowadził wydany przez niego osąd.
Koniecznie trzeba dużo rozważania. Oczywiście, choć ileś rozważania ma każdy człowiek, ale, ku nieszczęściu, większość z nas wykorzystuje rozważanie nie w odniesieniu do siebie, a w odniesieniu do naszych bliźnich (aby im jakimś cudem nie udało się ukazać się innym lepszymi od nas). Tak my bezcześcimy nasze rozważanie – osądzaniem, potępianiem i pretensjami wobec innych, aby oni stali się lepsi. Powinniśmy jednak mieć pretensje tylko wobec naszego „ja”, które nie decyduje się gorąco wziąć się za duchowy trud i odciąć swoje namiętności, aby uwolniła się i wzbiła się na Niebo nasza dusza.
Zubożenie ducha ofiarności
Dzisiaj większość ludzi nie zna smaku tej radości, którą daje ofiarność. Ludzie nie lubią trudu. W ich życiu pojawiło się lenistwo, pragnienie cieplejszego urządzenia się, mnóstwa spokoju. Zubożało luboczestije, duch ofiarności. Jeśli ludziom udaje się otrzymać coś bez wysiłku, urządzić się cieplej (wygodniej, uzyskać lepszą pozycję), to uważają to za osiągnięcie. Oni martwią się, jeśli nie udaje się im osiągnąć łatwego życia. Ale gdyby patrzyli na wszystko duchowo, to cieszyliby się właśnie z tego, ponieważ w tym przypadku daje się im sprzyjająca możliwość do trudu ascetycznego.
Dzisiaj wszyscy – i starzy i młodzi – uganiają się za łatwym życiem. Ludzie duchowi dążą do tego, aby uświęcić się z mniejszym wysiłkiem. Ludzie świeccy – do tego, aby zarobić więcej pieniędzy nie pracując. Młodzież – aby zdać egzaminy nie przygotowując się, aby otrzymać dyplom, nie wychodząc z kawiarni. A gdyby można było, siedząc w kawiarni, dzwonić na uczelnię i dowiadywać się o wynikach egzaminów, byliby z tego powodu bardzo szczęśliwi. Tak-tak, dochodzi już do tego! Wielu młodzieńców przychodzi do mnie do celi i prosi: „Pomódl się, abym dostał się na uniwersytet”. Do egzaminów nie przygotowują się, ale jednocześnie mówią: „Bóg może mi pomóc”. – „Przygotowuj się, – radzę, – i modlitwą proś Boga o pomoc”. – „A dlaczego, – dziwią się, – czyż Bóg nie może pomóc mi i tak, bez przygotowania?” Co z tego wynika, Bóg pobłogosławi twoje lenistwo? Tak nie bywa. Bóg pomoże w tym przypadku, jeśli młodzieniec czyta, stara się, ale nie może utrzymać przeczytanego w pamięci. Niektórzy młodzi nie mogą zapamiętać czy zrozumieć tego, co czytają, ale mimo wszystko starają się, trudzą się. Takim trudzącym się Bóg pomoże stać się bardzo mądrymi.
Na szczęście, bywają i wyjątki, pewien młodzieniec z Chałkidiki zdawał egzaminy jednocześnie na trzy fakultety i dostał się na wszystkie. (Wcześniej na greckich uniwersytetach kandydaci mogli zdawać egzaminy wstępne od razu na kilka wydziałów. Teraz tylko na jeden.) Przy czym na jednym wydziale jego wyniki egzaminów wstępnych były najlepsze, a na innym on zajął drugie miejsce. Ale nie patrząc na to, chłopiec zdecydował, że lepiej pójść pracować i w ten sposób odciążyć swego ojca, który, utrzymując rodzinę, pracował w kopalniach. Dlatego nie podjął on nauki, a zamiast tego poszedł do pracy i zaczął przynosić do domu pieniądze. Ten człowiek – jest balsamem dla mojej duszy. Ze względu na takich młodzieńców ja gotów jestem umrzeć, stać się ziemią. Jednak większość młodych uległo wpływowi świata tego i z tego powodu zepsuło się, uległo uszkodzeniu. Oni nauczyli się interesować się tylko sobą, myśleć tylko o sobie – o bliźnim oni wcale nie zastanawiają się. I czym bardziej pomagasz im, tym większymi leniami się stają.
Widzę, że dzisiejsza młodzież jest zamieszana na wodzie. Jedno oni sądzą, drugie orzekają, trzecim się przesycili. Ale przecież serce człowieka nie męczy się i nie starzeje się nigdy. A oni… Zostać mnichami jest dla nich ciężko. Żenić się – przerażające. Chłopi na schwał przyjeżdżają na Świętą Górę, odjeżdżają, wracają znów. „Ach, – mówią, – a przecież i mnichem być jest ciężko. Każdą noc wstawać prze świtem. Nie dzień, nie dwa, a nieustannie!” Wracają do świata, ale i tam im się nie podoba. „Co, – mówią, – będę robić w tym społeczeństwie, z jakim człowiekiem połączę swój los, jeśli ożenię się? Same kłopoty i zmartwienia”. Znów wracają na Świętą Górę, ale, trochę pożywszy na niej, znów mówią: „Ciężko!”
Teraźniejsi młodzi ludzie są jak samochody, w których silnikach z powodu zimna zgęstniał olej. Aby te samochody uruchomić, olej musi się rozgrzać – inaczej nic nie wyjdzie. Nieszczęśni młodzieńcy! Oni przychodzą do mnie do celi – nie jeden i nie dwóch, a mnóstwo – i pytają: „Co mam robić, ojcze? Czym wypełnić swój czas? Ogarnęła mnie nuda, melancholia”. – „Bracie ty mój, a znajdź ty jakąś pracę”, – mówię, a w odpowiedzi słyszę: „Nie o to chodzi. Pieniądze mam. Po co mi ona potrzebna, ta praca?” – „Ale apostoł Paweł, – mówię znów, – pisze: „Jeśli ktoś nie chce pracować, ten niech i nie je” (2Tes.3,10). Nawet jeśli nie masz problemów finansowych – aby jeść, powinieneś pracować. Praca pomaga człowiekowi rozgrzać olej swego silnika. Praca – to twórczość, kreatywność. Ona daje człowiekowi radość i zabiera od niego ciężar duszy, melancholię. Oto tak, przyjacielu przesiany! (chleb z przesianej mąki). Znajdź pracę, która choć trochę tobie podobała by się, i zacznij pracować. Spróbuj i zobaczysz (jak wszystko się zmieni)!”
A niektórzy młodzieńcy męczą się, ale zmęczenie przywraca ich siły. Przychodzą do mnie do celi młodzi kawalerowie, siadają na podwórku i męczą się od siedzenia. A inni z wielkim luboczestijem co jakiś czas pytają: „W czym ci pomóc? Co ci przynieść?” Ja nigdy nie proszę o żadną pomoc. Wieczorem, po odejściu gości zapalam lampkę i robię wszystko sam: przynoszę drewno na opał, zimą rozpalam dwa piece, porządkuję w domu i na podwórku. Wielu odwiedzających zostawia po sobie bałagan – rozrzucają ziemię, rzucają na podwórku swoje brudne skarpetki. Ludzie przysyłają mi cienkie skarpetki, ja daję je gościom, – oni wkładają je, a swoje brudne skarpety rzucają gdzie popadnie. Ja daję im i serwetkę, aby zawinęli je w nią, ale oni wolą rzucać wszystko jak jest.
Prosiłem ludzi o jakąś przysługę trzy razy w życiu. Jednemu chłopakowi kiedyś powiedziałem: „Potrzebuję dwóch pudełek zapałek ze sklepu Karies” (Karies – administracyjne centrum Świętej Góry Atos, gdzie mieści się Święta Wspólnota, gubernatorstwo, policja, poczta, sklepy itd.). Miałem cztery zapalniczki, ale powiedziałem mu to, aby sprawić mu radość. On przybiegł radosny, zadyszany, przyniósł mi te zapałki, i zmęczenie przywróciło mu siły, ponieważ zakosztował tej radości, która podąża za ofiarnością. A drugi w tym czasie siedział na miejscu i zmęczył się od siedzenia. Ludzie dążą odczuć radość, ale do tego, aby przyszła radość, człowiek powinien poświęcić (ofiarować) siebie. Radość rodzi się z ofiarności, poświęcenia się. Prawdziwa radość pochodzi od luboczestija. A jeśli wychowane jest luboczestije, to człowiek świętuje, triumfuje. Egoizm, samolubstwo – to męka dla człowieka, on grzęźnie właśnie w tym.
Pewnego razu na Świętą Górę przyjechali dwaj młodzi oficerowie i powiedzieli mi: „My chcemy zostać mnichami”. – „A dlaczego wy tego chcecie? Zapytałem. – Od kiedy pojawiło się u was takie pragnienie?” – „A oto, odpowiadają, tylko co się pojawiło. My przyjechaliśmy na Świętą Górę na wycieczkę i teraz oto myślimy zostać tu na stałe. Tam, w świecie, kto go wie – może, jeszcze wojna się zacznie!” – „Tak u was, – mówię, wstydu nie ma! „Może jeszcze wojna się zacząć!” A jak wy mogliście opuścić wojsko?” – „Znajdziemy, – odpowiadają, – jakiś powód”. Co oni tam znajdą? Udadzą psychicznie chorych albo wymyślą coś jeszcze… I co tu mówić, na pewno coś znajdą… „Jeśli, – powiedziałem im, – idziecie do monasteru z takich pobudzających powodów, to już na samym początku ponieśliście porażkę”. A dla innych ludzi już od dawien-dawna nic nie przeszkadza żenić się, zakładać rodzinę. Ale oni przychodzą do mnie i mówią: „A dlaczego mam się żenić? Czyż założysz rodzinę i wychowasz dzieci w tak trudnych czasach?” – „Dobrze, – mówię, – czyż podczas prześladowań życie zatrzymywało się? Nikt nie pracował i nie żenił się? Być może, ty po prostu lenisz się zakładać rodzinę?” – „Ja, – odpowiada, – chcę zostać mnichem”. – „Ale przecież przyczyną – jest twoje lenistwo! Czyż będzie z ciebie dobry mnich?” Rozumiecie to? Jeśli panienka chce zostać mniszką, myśli tak: „A dlaczego będę pozostawać w świecie, wychodzić za mąż, rodzić dzieci? Kłopoty, niepokój. Odejdę więc lepiej do monasteru. Będę robić co mi mówią, żadnej odpowiedzialności, a jeśli mnie kiedykolwiek obstawią, to skłonię głowę niżej. A spróbuj tylko stworzyć swój własny dom w świecie! A w monasterze będzie wszystko co niezbędne, oddzielna cela, gotowe jedzenie i inne…” – i tak, jeśli dziewczyna myśli w ten sposób, to niech wie, że ona już od samego początku poniosła porażkę. Wydaje się wam to dziwne? Nie dziwcie się, tacy ludzie naprawdę istnieją. Wiedzcie, człowiek pracowity wszędzie osiągnie sukces. Pracowity członek rodziny odniósłby sukces i w monasterze, a pracowity mnich – gdyby wybrał drogę życia rodzinnego – też odniósłby sukces.
Pewien młodzieniec wstąpił do monasteru jako nowicjusz, ale odmówił przyjęcia postrzyżyn. „Dlaczego zaś, synku, unikasz stanu mnisiego?” – zapytałem go. „A dlatego, – odpowiada, – że mnisia skufia przypomina mi żołnierski hełm!” Ty tylko posłuchaj! On nie chciał zostać mnichem, aby nie nosić mnisiej czapki (skufii)! Przypominała ona mu hełm! A on go kiedykolwiek wkładał, ten hełm? Jeśli i wkładał, to tylko kilka razy w wojsku podczas ćwiczeń – a i to jeszcze jest pod znakiem zapytania! A gdzież mu powąchać prochu na wojnie! Hełm, ona mu, czy widzicie, przypominała! Słyszysz, co się dzieje? Ale o czym on zapomniał w monastycyzmie? Powiedz mi, proszę, jaki mnich wyjdzie z człowieka, jeśli on zaczyna życie mnisie w ten sposób? W końcu końców tego nieszczęśnika gdzieś postrzyżono na mnicha, ale grubej skufii on tak i nie nosił.
A innym razem do mnie do celi przyszło dwóch młodych mężczyzn, i obaj z włosami niemal do pasa. Chciałem im przystrzyc ich grzywy, ale nie pozwolili. Ja dokądś śpieszyłem się, dlatego nie mogłem prowadzić długich rozmów – tylko poczęstowałem ich. A na podwórku u mnie spacerował kot. Widzi go jeden z tych długowłosych i pyta: „A jeśli można ja kota wezmę?” – „Bierz”, – mówię. Wziął on kota i ode mnie poszli oni do monasteru Riwierskiego – godzina drogi pieszo. Zaczął lać deszcz, ale on przytulając kota przyszedł do monasteru, wspiął się do archondariku i poprosił o nocleg. „Z kotami nie można”, – odpowiedzieli mu, i wtedy on został na zewnątrz na deszczu! Całą noc! Gdyby w wojsku wysyłano go na godzinę na wartę, to on by odpowiedział: „Oj, nie, nie mogę!” A siedzieć całą noc na dworze z kotem – proszę, może!..
A jeszcze jednego zabrali do wojska, ale on uciekł i przyjechał na Świętą Górę. Przyjechał do mnie do celi i powiedział: „Ja chcę zostać mnichem”. – „Wracaj, mówię, – do wojska, odsłuż swój okres!” – „Wojsko! – odpowiada on. – Wojsko – To tobie nie to co dom rodzinny!” – „Bardzo, – mówię, – tobie dziękuję, mądra głowa, że ty mi o tym powiedziałeś. No cóż, tak to właśnie wygląda! Wcześniej to ja nawet nie domyślałem się o tym! Teraz i innym będę o tym mówić!” A krewni chłopca cały ten czas poszukiwali go. Po kilku dniach on znów przyszedł do mnie do celi. Był tydzień Tomasza, wczesny ranek. „Jesteś mi potrzebny”, – mówi. „Co ty chcesz? – pytam. Ty na liturgii gdzie byłeś” – „Nigdzie”, – odpowiada. – „Dzisiaj, – mówię, – Tomaszowy tydzień, w monasterach służyli czuwania, a ty nigdzie ni poszedłeś? I chcesz zostać mnichem! Gdzież się przebełtałeś?” – „Ja, – mówi, – przenocowałem w hotelu. Tam spokojnie, cicho, w monasterach całą noc taki gwar!” – „No i cóż, – pytam, – masz zamiar teraz robić?” – „Ja, – mówi, – myślę udać się na Synaj, ponieważ dążę do twardego, surowego życia”. – „A no, – mówię, – pocierp troszeczkę”. Zachodzę do celi, biorę paschalne ciasto, które ktoś mi przyniósł, i znów wychodzę do niego. „Masz, – mówię, – trzymaj! Ta babka bardzo miękka, idealna dla twardego, surowego życia, do którego tak dążysz. Bierz i idź!” Taka to teraźniejsza młodzież. Sami nie wiedzą, czego chcą. Nie mogą wytrzymać najmniejszego nacisku. Jak więc potem oni będą mogli poświęcić się?
Pamiętam, w wojsku, gdy pojawiała się konieczność iść na jakieś niebezpieczne zadanie, to słychać było tylko: „Panie dowódco, ja pójdę zamiast niego! Przecież on ma rodzinę – jeśli jego zabiją, to dzieci zostaną na ulicy!” Żołnierze prosili dowódcę żeby pójść zamiast kogoś innego na niebezpieczne zadanie, na pierwszą linię frontu. Oni radowali się tym, że zabiją ich, ale zostanie przy życiu jakiś głowa rodziny i jego dzieci nie będą sierotami. A teraz? Czy spotkasz gdziekolwiek, żeby człowiek tak się poświęcał? Jeśli i spotkasz, to skrajnie rzadko. Pamiętam, pewnego razu zostaliśmy bez wody. Dowódca znalazł na mapie niedalekie miejsce, gdzie była woda. Ale zasiedli tam buntownicy. Wtedy on mówi: „Tu niedaleko jest woda, ale iść jest bardzo niebezpiecznie i nie można zapalać światła. Kto podejmie się pójść i napełnić kilka manierek?” Podskakuje jeden żołnierz: „Ja pójdę, panie dowódco!”, podskakuje drugi: „Ja!”, za nim – trzeci. I tak zgłosili się pójść wszyscy! Na dworze ciemno jak w grobie, bez światła strasznie, aż ciarki przechodzą po plecach. Dowódca aż się zakłopotał: „Przecież nie możecie pójść wszyscy!” Ja chcę powiedzieć, że nikt nie myślał o sobie. Ani jeden z nas nie próbował szukać jakiejś wymówki, na przykład: „Panie dowódco, boli mi noga”, albo „boli mi głowa”, albo „ja jestem zmęczony”. Wszyscy chcieliśmy pójść nabrać wody, a na to, że naszemu życiu grozi niebezpieczeństwo, nie zwracaliśmy uwagi.
Teraźniejszy duch – duch letni. Męstwa, ofiarności całkiem nie ma. Dzisiejszą uszkodzoną logiką ludzie wszystko przenieśli do drugiego systemu miar. I widzisz jak jest: przedtem ludzie szli do wojska na ochotnika, a teraz, nie chcąc służyć, załatwiają zaświadczenie, że są psychicznie chorzy. Przykładają wszystkie siły do tego, aby nie iść do wojska. Czyż wcześniej było choćby coś podobnego? U nas w wojsku był jeden lejtnant, miał zaledwie dwadzieścia trzy lata, ale jakim wspaniałym był człowiekiem! Pewnego razu zadzwonił do niego jego ojciec, emerytowany oficer, i powiedział, że zamierza poprosić kogoś, aby z linii frontu tego chłopaka przenieśli na tyły. Och, jak rozkrzyczał się lejtnant, kiedy ten mu o tym powiedział! „Jak ci nie wstyd, ojcze, mówić coś takiego? To trutnie przesiadują na tyłach!” W tym człowieku była szczerość, czcigodność i odwaga tak wyjątkowa, że ona przekraczała granice – on rzucał się do ataku przed innymi. Cały jego szynel (płaszcz) był podziurawiony kulami, ale mimo tego on został przy życiu. A odchodząc do rezerwy, on wziął ten szynel z sobą, na pamiątkę.
Nierozsądna miłość czyni dzieci na nic niezdatnymi
Zauważyłem, że dzisiejsze dzieci, zwłaszcza te, które potem idą na studia, psuja się już w rodzinnym domu. Będąc na początku dobrymi dziećmi, stają się potem do niczego niezdatnymi. One o niczym nie myślą, jest u nich jakaś nieczułość. Ich gubią, psują ich właśni rodzice, którzy sami przeżyli trudne lata i teraz chcą, aby ich dzieci nie doświadczały żadnych pozbawień. Rodzice nie kształtują w dzieciach luboczestija, aby te cieszyły się z pozbawień. Zrozumiałe, że wszystko to rodzice robią z dobrą myślą. Tak, poddawać dzieci bezsensownym pozbawieniom – to barbarzyństwo. Ale pomóc dzieciom zdobyć mnisie sumienie – aby one potem same radowały się doświadczając jakichś pozbawień, – to bardzo dobra rzecz. Podczas gdy teraz swoją dobrocią, swoją nierozsądną dobrocią, rodzice sami doprowadzają dzieci do otępienia. Rodzice wszystko przynoszą swoim dzieciom na spodeczku, wprost do rąk, nawet wodę podają. Oni przyuczają je do tego. Oni robią to dlatego, aby dzieci odrabiały lekcje i niczym się nie rozpraszały, ale w ten sposób czynią je do niczego niezdatnymi – i chłopczyków i dziewczynki. Ponieważ potem dzieci chcą dostawać wszystko gotowe na spodeczku stale, a nie tylko wtedy, kiedy zajęte są lekcjami. A zaczyna się to zło od mamuś: „Ucz się, syneczku, ucz się! A ja przyniosę ci skarpeteczki, ja umyję tobie nóżki! Zjedz słodziutkie, wypij kawusi!” Dzieci nie pracują i dlatego nie rozumieją, jak zmęczona jest ich matka, która je obsługuje. A potem zaczyna się: jednorazowe talerze, jednorazowe ubrania, (pizzerie, Macdonaldy) zawinąć kawałek pizzy w papier i to nie potrafią! I tak dzieci stają się kompletnie do niczego nie zdatnymi ludźmi. Potem im i samo życie jest ciężarem. Sznurowadło się rozwiązało: „Mamo, zawiąż mi sznurowadło!” A dopóki mama im go nie zawiąże, dziecko będzie chodzić z rozwiązanym sznurowadłem i następować na nie. Jakiego sukcesu można oczekiwać od takich dzieci? One niezdatne są ani do rodzinnego, ani do mnisiego życia. Dlatego ja radzę matkom: „Nie pozwalajcie dzieciom czytać całymi dniami. Przecież one ciągle czytają i czytają i zamraczają sobie głowę. Niech one robią przerwy w czytaniu na piętnaście minut, na półgodziny – i wykonują jakieś prace domowe. Tak ich głowa będzie choć trochę odprężać się, dochodzić do normalnego stanu”.
To złe przyzwyczajenie dzisiejszej młodzież przeniknęła i do monastycyzmu. I teraz widzisz, jak w kancelariach monasterów siedzi po siedmiu mnichów-sekretarzy – wszyscy młodzi, wykształceni, a razem z nimi siedzi i stary mnich, który był na tym posłuszeństwie wcześniej. Wcześniej w monasterach był jeden sekretarz. Jego wykształcenie często ograniczało się do dwóch klas szkoły średniej, ale przy tym on sam radził ze swoją pracą. A teraz ich siedmiu i wszyscy tak duszą się od pracy, że nawet monastycznej reguły nie mają kiedy wypełnić! Ale przecież i staruszka-sekretarza oni nie odpuszczają, on musi siedzieć razem z nimi i im pomagać!..
Ciemne siły ukierunkowują młodzież ku złu
Nieszczęsne dzieci są dzisiaj niszczone za pomocą przeróżnych teorii. Dlatego są one tak pobudzone i zamroczone, zdezorientowane. Dziecko chce zrobić jedno, ale robi drugie. Ono chce pójść w jedną stronę, ale duch naszej epoki unosi je w drugą. Ciemne siły rozwinęły straszną propagandę, to one ukierunkowują ku złu tych młodych, u których w głowach brakuje zdrowego rozsądku. Niektórzy nauczyciele w szkołach mówią dzieciom: „Dlatego aby być aktywnymi (kreatywnymi) osobowościami, nie szanujcie rodziców, nie podporządkowujcie się im”. W ten sposób, oni rozkładają, demoralizują dziecięce dusze. Potem dzieci nie słuchają się ani rodziców, ani nauczycieli. I nie są one winne, ponieważ uważają, że powinni postępować właśnie tak. W tym wspiera ich i państwo, i pobudzają do tego. A ci, komu nie zależy ani na Ojczyźnie, ani na rodzinie, dla kogo nie ma nic świętego, wykorzystują taką młodzież do realizacji swoich planów. I oto wszystko to przyniosło wiele zła dzisiejszej młodzieży. Bardzo wiele zła! Dochodzi już do tego, że diabła z rogami młodzież uważa za swego lidera, przywódcę. Kult szatana bardzo rozpowszechnił się. W niektórych dyskotekach całe noce śpiewają: „Szatanie, my czcimy ciebie! My nie chcemy Chrystusa, ty dajesz nam wszystko!” Jakie to straszne! Czy wy rozumiecie, co on wam daje, nieszczęsne dzieci, i czego on was pozbawia!...
Małe dzieci są już zepsute – od kawy, papierosów. Czyż zobaczysz na ich twarzach promienne spojrzenie, Łaskę Bożą? Och, jakąż rację miał pewien architekt, powiedziawszy grupie młodzieńców, których on przywiózł na Świętą Górę: „My mamy oczy – jak oczy zdechłej ryby”. Ten architekt przyjechał na Atos z grupą młodzieży od osiemnastu do dwudziestu pięciu lat – było ich około dziesięciu. On sam nawrócił się do Boga wcześniej, i dlatego żal mu było tych młodych, którzy żyją w rozpuście. Niektórych z takich nieszczęsnych on przybliżył do siebie, namówił ich pojechać na Świętą Górę i sam opłacił podróż. Oni szli do mnie do celi, a ja akurat musiałem dokądś pójść, i spotkaliśmy się na ścieżce. Powiedziałem im, że wychodzę, ale zaproponowałem troszkę posiedzieć wprost tam, gdzie spotkaliśmy się. Tylko usiedliśmy, jak pojawiła się jeszcze jedna grupa dzieci, zmierzająca do mojej celi. To byli wychowankowie Afoniady (Atoskia Cerkiewna Akademia). „Siadajcie, – mówię, – i wy razem z nami”. Przysiedli się i oni. W tym to momencie architekt i mówi swoim chłopcom: „Wy nic nie zauważacie?” Ci zdziwili się. „A no, mówi on im, – najpierw popatrzcie na twarze sobie nawzajem, a potem spójrzcie na twarze tych dzieci. Popatrzcie, jak lśnią ich oczy! I popatrzcie na nasze oczy – one są jak oczy zdechłej ryby”. I to prawda! Kiedy przyjrzałem się, to zrozumiałem, że on trafił w sedno: ich oczy były jak oczy zdechłej ryby. Mętne, nienaturalne… A oczy dzieci z Afoniady błyszczały! Przecież w Afoniadzie uczniowie robią pokłony, uczestniczą w nabożeństwach. „Oczy – zwierciadło duszy”. Dlatego i Chrystus powiedział, że „lampą ciała jest oko” (Łk.11,34). Ilu młodych przychodzi na Świętą Górę czy do innych monasterów, zostają mnichami, i, nie patrząc na to, że monastyczne życie, powiedzmy tak, nie jest cukrem, oni przepełnieni są taką radością, że ich twarze promienieją światłem. A w świecie młodzież ma wszystko, co chcesz, ale ona zadręcza się, przeżywa piekielną mękę.
Zewsząd wieją do nas przeróżne wiatry. Ze Wschodu – hinduizm i inne religie okultystyczne, z Północy – komunizm, z Zachodu – cała masa przeróżnych nauk, z Południa od Afrykanów – czary, magia i mnóstwo innych epidemiologicznych mód, plag. Pewnego razu do mojej celi przyszedł jeden młody człowiek zbity tymi wiatrami. Ja zrozumiałem, że do mnie przyprowadziły go modlitwy jego matki. Porozmawialiśmy dość długo, i w końcu rozmowy powiedziałem mu: „Słuchaj, chłopcze, znajdź sobie ojca duchowego i wyspowiadaj się. Potem niech on namaści ciebie świętym mirem. To będzie pomagać tobie teraz, kiedy robisz pierwsze kroki w twoim duchowym życiu. Ciebie muszą namaścić świętym mirem, dlatego że wyrzekłeś się od Chrystusa”. Kiedy mówiłem mu to, nieszczęsny młodzieniec płakał. „Pomódl się, ojcze, – prosił mnie, – ponieważ nie mogę wydostać się z tego błota. Zrobili mi pranie mózgu. Ja rozumiem, że tu przyprowadziły mnie modlitwy mojej matki”. Jak silne więc są matczyne modlitwy! Nieszczęsne dzieci! Opętują ich tymi wszystkimi naukami i czynią niezdatnymi do niczego. Potem ogarnia ich strach, trwoga duszy i oni szukają odprężenia w narkotykach i temu podobnym. Z jednej przepaści – w drugą. Niech wyciągnie Bóg Swoją rękę (i powstrzyma zło).
- Geronda, a czy jest jakaś korzyść z tego, że tym nieszczęśnikom mówią, że takie nauki – są szatańskie?
- No a jak że! Oczywiście, jest. Tylko mówić im o tym trzeba w miły sposób.
- A jak taka młodzież może poznać Chrystusa?
- Jak oni mogą poznać Chrystusa, jeśli, nie poznawszy Prawosławia, jadą do Indii do wszelkich tam guru, żyją przy nich po dwa-trzy lata, od różnych czarodziejskich oddziaływań dochodzą do ogłupienia, potem, żyjąc tam, dowiadują się, że w Prawosławiu jest tajemnicze, mistyczne życie, i przyjeżdżają tu, pragnąc widzieć Niestworzone Światło, przeżyć wyższe duchowe stany i tym podobne? A jeśli zapytasz ich: „Ile lat ty nie przyjmowałeś Priczastija?” – to odpowiadają: „Nie pamiętam dokładnie, być może, priczaszczała mnie moja matka, kiedy byłem maleńki”. – „A ty kiedykolwiek spowiadałeś się?” – „Ta sprawa mnie nie interesuje”. Ale czyż można oczekiwać po tym czegoś dobrego? O Prawosławiu oni nic nie wiedzą.
- Geronda, ale jak im pomóc?
- Co może pomóc im po tym, jak oni mówią, że „Cerkiew swój wiek już przeżyła”? Jak tylko od człowieka usłyszysz coś podobnego, to od razu staje się jasne, do jakiego wzajemnego zrozumienia z nim można dojść! Jednak ci z młodych, którzy mają dobre usposobienie, otrzymują pomoc i przybliżają się do Cerkwi.
„Nie ważcie się dotykać dzieci!”
- Geronda, co będzie z tych małych dzieci, które rosną bez dyscypliny?
- Pewne łagodzące winę okoliczności u nich są. Ich rodzice w dzieciństwie nie rozumieli, do czego potrzebna jest dyscyplina, i dlatego teraz oni dają swoim dzieciom swobodę, przemieniając je, w ten sposób, w prawdziwych małych chuliganów. Ty im słowo – one tobie pięć, i to z jakim jeszcze bezwstydem! Takie dzieci mogą zostać przestępcami. Dzisiaj dzieci całkiem rozśrubowali. „Wolność!” „Nie Ważcie się dotykać dzieci!” A dzieci są szczęśliwe-przeszczęśliwe: „Gdzie, – mówią, – jeszcze znajdziesz taki państwowy ustrój?” Czyli, niektórzy starają się przemienić dzieci w buntowników, którzy nie chcieliby zależeć ani od rodziców, ani od nauczycieli, nie słuchać nikogo. Niektórym ludziom jest to na rękę, dzieci-buntownicy pomogą im zrealizować ich zamiary. Przecież jeśli dzieci nie zrobić (teraz) buntownikami, to jak ich potem zmusisz zburzyć wszystko na małe kawałeczki? I teraz widzisz, jak nieszczęsne dzieci stały się już prawie opętanymi przez biesa.
Jeśli wolność należycie nie jest wykorzystana w duchowym życiu, to jak ona może być wykorzystana w życiu świeckim? Co ty będziesz z nią robić, z taką wolnością? Taka wolność – to katastrofa. Dlatego i z państwem dzieje się teraz to, co widzimy. Czy mogą współcześni ludzie wykorzystać we właściwy sposób daną im wolność? Wolność, jeśli ludzie nie są w stanie wykorzystać jej do pozytywnego rozwoju, jest katastrofą. Światowa ewolucja w połączeniu z tą grzeszną wolnością przyniosła człowiekowi duchowe zniewolenie. Wolność duchowa jest duchową pokorą (podporządkowaniem się) woli Bożej. Ale widzisz jak: posłuszeństwo jest wolnością, jednak wróg w swojej złośliwości przedstawia je jako niewolę, i dzieci, – zwłaszcza zatrute buntowniczym duchem naszej epoki, – zaczynają buntować się. Zrozumiała sprawa, przecież oni też są zmęczeni tymi przeróżnymi systemami dwudziestego wieku, które, ku nieszczęściu, coraz bardziej i bardziej zniekształcają jak przyrodę – wspaniały świat Boży, tak i ludzi – Boże stworzenia. Te systemy napełniają dusze ludzi trwogą i uprowadzają ich od radości, oddalają od Boga.
A wiecie, co musieliśmy przeżyć, kiedy uwolniliśmy się z wojska do rezerwy? Gdyby na naszym miejscu była dzisiejsza młodzież, ona rozwaliłaby wszystko w puch i proch! To było w 1950 roku. Wojna domowa tylko skończyła się. Nas, żołnierzy różnych poborów, razem zwolnili do rezerwy. Jedni walczyli cztery i pół roku, drudzy – cztery, trzeci – trzy i pół roku. I oto wyobraźcie sobie: po tylu cierpieniach na wojnie my, przyjechaliśmy do miasta Larisa (w centralnej Grecji) i stawiwszy się w punktach podziału demobilizowanych, widzimy, że one były już zapchane innymi frontowcami. Poszliśmy do hotelu, ale i tam odmówili: „Żołdactwo, – mówią, – czyż można ich wpuszczać! Wszystkie koce pobrudzą”. A przecież proponowaliśmy zapłacić im za nocleg. Na dworze jest miesiąc marzec, zimno. Na nasze szczęście, pewien oficer nam pomógł, daj mu Boże dobrego zdrowia! On poszedł na dworzec kolejowy, dowiedział się, kiedy pociągi przyjeżdżają, kiedy odjeżdżają, kiedy manewrują, dogadał się z zarządem kolei i puszczono na noc do pustych wagonów. „W nocy, – ostrzegł nas oficer, – wagony będą trochę jeździć tam i z powrotem, manewrować, ale nie bójcie się, przed taką-to godziną jutro rano one nie odjadą”. Tak całą noc i przejeździliśmy tam i z powrotem. W końcu dotarliśmy do Salonik. Ci, którzy żyli niedaleko, udali się do domów. A my, pozostali, znów poszliśmy do punktów demobilizacji, ale i tam jabłko nie miało gdzie upaść. Znów do hoteli – i znów bez efektu. Pamiętam, jak w hotelu prosiłem: „Dajcie po prostu krzesło – przesiedzieć noc, i ja zapłacę wam podwójnie, niż za łóżko!” – „Nie, odpowiadają, – nie można”. Oni bali się, żeby koś nie zobaczył, że nocą u nich w hotelu siedzi na krześle żołnierz, i nie doniósł na nich. Znaczy, stój całą noc na nogach na ulicy i podpieraj ścianę! I oto nieszczęśni żołnierze stali na ulicach przy hotelu, na chodnikach, opierając się o ścianę. Na wszystkich chodnikach – żołnierze, jak na paradzie. Czy rozumiesz? Gdyby to była współczesna młodzież, ona spaliłaby Larisę i na dodatek całą Tesalię wraz z Macedonią! (Region Grecji). Przecież oni i teraz, nie doświadczając żadnych trudności, co robią! Dewastują, zagarniają szkoły, uniwersytety. A ówczesnym biednym młodzieńcom coś takiego nawet do głowy nie przychodziło. Oczywiście, było im gorzko, ale przy tym pomysłu aby zemścić się, uczynić jakieś zło u nich nie było. A przecież na wojnie, w śniegach, oni przeżyli takie cierpienia! Nieszczęśni byli pokaleczeni przez wojnę, – jakaż ofiarność! – w końcu końców, im „podziękowali” noclegiem pod otwartym niebem. Ostatnie „dziękuję”! Oto ja i porównuję, jaka była ówczesna młodzież i do czego ona stoczyła się teraz. Nie minęło jeszcze i pięćdziesięciu lat, i ludzie tak się zmienili!...
Dzisiejsza młodzież podobna jest do rozbrykanego byczka, który uwiązany pasie się na łące. On ciągle naciąga powróz, potem wyrywa pal, do którego on przywiązany, zaczyna biec, ale za coś się zaczepia, ostatecznie zaplątuje się i, w końcu końców, pożerają go dzikie zwierzęta. „Przyhamować” przytrzymywać dziecko trzeba, dopóki jest jeszcze maleńkie. Na przykład, widzisz, jak małe dziecko lezie na płot i może upaść, rozbić się. Krzyczysz do niego: „Nie można, nie można!” i na dodatek dajesz klapsa w tył głowy. Następnym razem dziecko i tak nie pomyśli, że może zabić się, jednak o tym, że może otrzymać jeszcze jednego klapsa, ono pamięta i będzie zachowywać się ostrożnie. Ale teraz ani w szkole nie karzą cieleśnie, ani w wojsku nie biją kijami. Dlatego młodzi i męczą rodziców i naród. A w dawnych czasach im surowsi bili dowódcy na „szkoleniu”, tym większą odwagę przejawiali żołnierze w walce.
Młody potrzebuje duchowego przewodnika. Z nim on powinien naradzać się i jego słuchać – dlatego aby iść do przodu z duchową pewnością, unikając niebezpieczeństw, strachów i ślepych zaułków. Im starszy staje się człowiek, im dłużej on żyje, tym więcej on wzbogaca się w doświadczenia – i swoje, i cudze. U młodych tego doświadczenia nie ma. Dorosły człowiek wykorzystuje jak i własne, tak i zapożyczone od innych doświadczenie do tego, aby pomóc niedoświadczonemu młodzieńcowi uniknąć jakichś błędów. Jeśli młody nie słucha doświadczonych, to przeprowadza eksperymenty na samym sobie, ale, słuchając nauczycieli, on wzbogaca się.
Pewnego razu do mnie do celi przyszli młodzi z jednego chrześcijańskiego bractwa. (Pozacerkiewne organizacje, z protestancką ideologią, uważający monastycyzm za obcy Cerkwi). Pewni siebie, do zachrypnięcia oni krzyczeli: „My nie potrzebujemy nikogo! My sami znajdziemy swoją drogę!” Kot ich wie, dlaczego oni tacy się stali? Widocznie, mocno ich naciskano, i dlatego zbuntowali się. Przygotowując się do odejścia, oni zapytali mnie, jak wyjść na główną drogę, prowadzącą do Iwierskiego monasteru. „Którędy, – pytają, – mamy pójść?” – „Dobrze, bracia, – odpowiedziałem im, – wy powiedzieliście, że sami znajdziecie drogę, że nikogo nie potrzebujecie. Czyż nie to twierdziliście przed chwilą? No, z tą drogą jeszcze zgoda: jeśli wy ją i zgubicie, to, trochę pomęczywszy się, spotkacie kogoś jeszcze nieco dalej, i on podpowie wam, jak na nią wyjść. Ale jak wy sami, bez przewodnika będziecie mogli znaleźć drugą drogę, tę, która prowadzi do Górnego, wprowadza na niebo?” Wtedy jeden z nich i mówi: „Bracia, a batiuszka to jakby ma rację?”
Młodzi muszą zdać egzamin z cnotliwości
Dziś przychodziły studentki i prosiły mnie: „Pomódlcie się, Geronda, abyśmy zdały egzaminy”. A ja im na to odpowiedziałem: Będę modlić się, abyście zdały egzamin z cnotliwości. To jest najważniejsze. Po tym można rozstawić na miejsca i wszystko pozostałe”. Dobrze im powiedziałem czy nie? Tak, jeśli dziś na twarzach młodych widać skromność, cnotliwość, to jest to wielka rzecz. Bardzo wielka rzecz!
Jakie zaś nieszczęsne pokaleczone dziewczęta czasem do mnie przychodzą! One nieporządnie żyją w grzechu z młodymi ludźmi, nie rozumiejąc, że cele, do których ci dążą, są nieczyste. I w ten sposób nieszczęsne stają się kalekami. „Co mam robić, ojcze?” – pytają mnie one. „Właściciel karczmy, – odpowiadam im, – choć i przyjaźni się z pijakiem, ale córki swojej za mąż za niego nie wydaje. Skończcie grzeszne związki. Jeśli ci, z kim wy grzeszycie, was naprawdę kochają, do docenią to należycie. Jeśli oni was zostawią, to będzie to znaczyć, że oni was nie kochają, i nie będziecie na próżno tracić czasu”.
Zły wykorzystuje młodzieńczy wiek, w którym, ponadto, buntuje ciało człowieka, i stara się zepsuć młodych w tym nielekkim okresie, który oni przeżywają. Ich rozum nie jest jeszcze dojrzały, są bardzo niedoświadczeni i całkiem nie mają duchowych zabezpieczeń. Dlatego młody, będący w tym krytycznym wieku, powinien czuć, że stale potrzebuje rad od starszych. Te rady potrzebne są mu do tego, aby nie poślizgnąć się na słodkiej górce światowego upadku, który grozi tym, że będzie potem napełniać jego duszę trwogą i na wieki oddali ją od Boga.
Ja rozumiem, że fizycznie zdrowemu chłopcowi czy dziewczynie niełatwo w młodzieńczym wieku być w takim duchowym stanie, aby nie rozróżniać „męska płeć, czy żeńska” (Gal.3,28). Dlatego duchowi ojcowie i radzą, aby chłopcy nie przyjaźnili się z dziewczętami, bez względu na to, jak duchowe są dzieci, ponieważ sam wiek stwarza trudności i ich młodość wykorzystuje kusiciel. Dlatego dla młodzieńca jest lepiej, aby za jego duchowy rozsądek i czystość dziewczęta uważały go nawet za głupiego (albo dla dziewczyny, aby chłopcy uważali ją za głupią), i w ten sposób wziąć na siebie ten ciężki krzyż. Przecież w tym ciężkim krzyżu ukrywa się cała moc i największa mądrość Boża, i wtedy młody będzie silniejszy od Samsona (Sdz.15,14 i dalej) i mądrzejszy od Mądrego Salomona (3Car.(1Krl) 3,9-12). Idąc ulicą, młodemu lepiej jest modlić się i nie rozglądać się na boki, nawet jeśli jacyś krewni czy znajomi źle to zrozumieją i obrażą cię, sądząc, że on ich niby lekceważy i dlatego nie zaczął z nimi rozmawiać. To jest lepsze, niż z ciekawością rozglądać się na boki i być źle zrozumiałym nawet przez ludzi świeckich, którzy o wszystkim myślą przewrotnie. Po cerkiewnej służbie młodemu tysiąc razy lepiej jest unikać ludzi dlatego, aby zachować swój duchowy rozsądek i tę korzyść, którą otrzymał on w świątyni, niż siedzieć i beztrosko zachwycać się futrzanymi kołnierzami kobiet (czy dziewczynie – krawatami mężczyzn) i duchowo twardnieć od tego, że wróg rozdrapuje jego serce.
To, że świat, ku nieszczęściu, popadł w ruinę, – to prawda. I człowiek, starający się zachować siebie w czystości, zabrudzi się, gdzie by się nie znalazł. Jednak różnica jest w tym, że od współczesnego człowieka Bóg nie będzie wymagał tak, jak wymagał on w starożytności od chrześcijanina, który chciał zachować siebie w czystości. Niezbędny jest spokój, opanowanie, młodzieniec powinien robić to, co może: trudzić się ascetycznie, unikać powodów do grzechu. We wszystkim pozostałym pomoże nasz Chrystus. Rozpalona w duszy boska miłość i troska jest tak płomienna, że posiada moc spalać wszelkie inne żądze i każdy nieprzyzwoity obraz. Kiedy w człowieku zapłonie ten ogień, wtedy on będzie odczuwać i te boskie rozkosze, które nieporównywalne są z żadnymi innymi przyjemnościami. Tego, kto skosztował tej niebiańskiej manny: słodycz dzikich owoców rożkowego drzewa (drzewa karbowego) pozostawia całkowicie obojętnym. Dlatego młody powinien mocno wziąć w rękę ster, ocienić siebie znakiem krzyża i nie bać się. Po małej walce on otrzyma i niebiańską rozkosz. W godzinę pokusy konieczna jest odwaga i Bóg w cudowny sposób pomoże mu.
Starec Augustyn (O starcu Augustynie patrz w książce: Starec Paisij. Ojcowie-światogorcy i świętogórskie historie. Swiato-Troickaja Siergijewa Ławra, 2001. str.76-83) opowiadał mi, jak jako początkujący nowicjusz wstąpił on do jednego z monasterów w swojej Ojczyźnie, w Rosji. Prawie wszyscy bracia monasteru byli staruszkami, i dlatego wysłali go aby pomagał monasterskiemu rybakowi łowić ryby, ponieważ monaster żył z rybołówstwa. Pewnego razu na brzeg rzeki, gdzie oni trudzili się, przyszła córka tego rybaka i powiedziała ojcu, żeby on natychmiast szedł do domu w jakiejś pilnej sprawie. Sama została pomagać nowicjuszowi. Jednak nieszczęsną opanowała diabelska pokusa, i ona, nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, rzuciła się mu na szyję z grzesznymi zamiarami. Na początku Antoni – tak miał na imię ojciec Augustyn w świecie – pogubił się, bo wszystko wydarzyło się nagle. Ale potem on ocienił siebie znakiem krzyża i zawołał: „Lepiej mi już utonąć, niż zgrzeszyć!” i rzucił się z brzegu do głębokiej rzeki. Ale Dobry Bóg, widząc wielką gorliwość czystego młodzieńca, który, starając się zachować cnotliwość, powtórzył wyczyn świętego Martyniana (Patrz: Żywoty Świętych. Miesiąc luty, dzień 13. Żywot Priepodobnego Martyniana i świętych niewiast Zoi i Fotinii), utrzymał go na powierzchni wody, tak, że on nawet nie zmókł. „Ja rzuciłem się do wody w dół głową, – opowiadał mi starec, – ale, pomimo tego, nawet nie zauważyłem, jak okazałem się stojącym na wodzie w pozycji wyprostowanej! Nawet ubranie nie zmokło. W tym momencie on odczuł wewnętrzną ciszę i niewypowiedzianą słodycz, które całkowicie zniszczyły wszelkie grzeszne myśli i cielesne rozpalenie, wzbudzone w nim na początku od nieprzyzwoitego zachowania się dziewicy. Ta zaś, zobaczywszy Antoniego stojącego na powierzchni wody i porażona tym wielkim cudem, rozpłakała się, kajając się w swoim grzechu.
Chrystus nie wymaga od nas czegoś wielkiego, aby pomóc nam w trudzie ascetycznym. On oczekuje od nas najmniejszego. Pewien młodzieniec opowiadał mi, że kiedy był na pielgrzymce na Patmosie (wyspa na Morzu Egejskim), diabeł przygotował mu pułapkę. Kiedy on szedł po wyspie, pewna turystka rzuciła się mu na szyję i zaczęła go obejmować. Wtedy młodzieniec siłą odepchnął ją od siebie i zawołał: „Chrystusie mój, ja przyjechałem tu, aby pokłonić się świętości, a nie po to, aby zajmować się takim brudem!” Potem on uciekł. Nocą w hotelu podczas modlitwy on zobaczył Chrystusa w Niestworzonym Świetle. Widzicie, jakiego dostąpił zaszczytu tylko za to, że odepchnął od siebie kusicielkę? Ktoś trudzi się w ascezie przez wiele lat, wypełnia wielkie czyny, a wciąż nie wiadomo, czy dostąpi zaszczytu czegoś podobnego. A cnotliwy młodzieniec zobaczył Chrystusa tylko za to, że oparł się pokusie. Naturalnie, to wydarzenie bardzo wzmocniło go duchowo. Potem on jeszcze dwa-trzy razy widział Świętych: Świętą Makrellę, Świetego Rafaiła, Świętego Gieorgija. Jakoś on przyszedł do mnie i poprosił: „Pomódl się, ojcze, abym znów zobaczył Świętego Gieorgija. Potrzebuję jakiegoś pocieszenia – na tym świecie nic mnie nie pociesza”.
A teraz popatrzcie na niektórych jego rówieśników – do czego tylko oni nie dochodzą! Pewnego razu do mnie do celi przyszedł jeden młodzieniec ze swoim wujkiem i poprosił: „Pomódl się za jedną dziewczynkę. Ona złamała kręgosłup w wypadku samochodowym. Za kierownicą był jej ojciec, on zdrzemnął się i uderzył w coś – sam na śmierć, a ona pokaleczona. Poczekaj, ja dam ci jej zdjęcie”. – „Nie trzeba”, – mówię. Ale on bardzo chciał, abym ja na nią popatrzył. No cóż, ulegając jego natarczywości, biorę zdjęcie i widzę dziewczynę, rozciągniętą na podłodze, miedzy dwoma kawalerami, którzy trzymają ją z różnych stron! „Kim więc ona dla niego jest?” – pytam młodzieńca, wskazując na jednego. „Przyjaciółką”, – odpowiada. „A drugiemu? On co, zamierza z nią się ożenić?” – „Nie, – mówi, – oni po prostu spotykają się”. – „Nie złość się na dzieci, – mówi mi jego wujek, – co z nimi zrobisz, taka dzisiejsza młodzież”. – „Modlić się to ja będę, – pomyślałem sobie, – ale nie o to aby wyzdrowiał jej kręgosłup, a o to, aby wyzdrowiała jej głowa, razem z twoją głową, ty stracony człowieku!” Gdzież podziała się przyzwoitość? Wujek powinien był skarcić jak należy swego siostrzeńca! „Duchowa” młodzież!.. Mieć ojca duchowego i stoczyć się do czegoś takiego! A nawet gdyby któryś z tych kawalerów na zdjęciu i zamierzał poślubić tę nieszczęsną, to mimo wszystko niedopuszczalne, żeby panienka była tak rozłożona między dwoma chłopakami! I po co było pokazywać to zdjęcie dla mnie? Ten młody człowiek nawet nie pomyślał, że to nie jest dobrze. Dla mnie to nie zaszkodzi, ale przecież to nie jest dobre! Jakie rodziny stworzy ta młodzież? Niech oświeci ją Bóg, aby się opamiętała, odzyskała rozsądek.
A z jakim poświęceniem dziewczęta zachowywały swoją czystość w poprzednich czasach! Pamiętam, jak podczas wojny nasze dowództwo zebrało z różnych wsi cywilnych mieszkańców z mułami i zmusiło ich do przewożenia towaru dla wojska. Zaczął padać silny śnieg i ci ludzie zostali odcięci na jednym wzgórzu. Mężczyźni nałamali jodłowych gałęzi i pod zaśnieżonymi gałęziami jodeł urządzili coś w rodzaju daszków, aby choć trochę uchronić się od chłodu. Kobiety, które tam były, też były zmuszone schować się pod te daszki, prosząc o ochronę mieszkańców swoich wsi, tych, których znały. Były tam panienka i staruszka z jednej odległej wsi. One też musiały schronić się pod jednym z tych jodłowych daszków. Ale bieda w tym, że bywają tacy niewierzący i tchórzliwi ludzie, że nie doprowadza ich do uczucia nawet wojna. Oni nie ubolewają z powodu swoich bliźnich, którzy są ranni lub zabijani, ale gdy nadarza się okazja oni dążą nawet do popełniania grzechu, bojąc się, że ich zabiją i oni nie zdążą nacieszyć się przyjemnościami życia, choć im, przeciwnie, należałoby pokajać się – przynajmniej, podczas zagrożenia. I oto jeden z takich niewierzących tchórzy, którzy myślą nie o tym, jak pokajać się, a o tym, aby zgrzeszyć, znalazł się pod tym daszkiem, gdzie skryły się dziewczyna ze staruszką. On zaczął przyczepiać się do dziewczyny tak obrzydliwie, że ta była zmuszona uciec. Ona wolała zdrętwieć z zimna i nawet umrzeć w śniegu, ale zachować swoją dziewiczą cześć. Nieszczęsna staruszka, widząc, że panienka odeszła i nie wraca, poszła jej śladami i znalazła ją pod daszkiem kaplicy Czcigodnego Ioanna Poprzednika, oddalonej o pół godziny marszu. Czcigodny Poprzednik uchronił dziewczynę, strzegącą swojej czci, i przyprowadził ją do swojej kapliczki, o której ona nawet nie wiedziała. I co zrobił Czcigodny Poprzednik potem? Potem on ukazał się we śnie jednemu z żołnierzy (Tym żołnierzem był Arsienij Eznepidis – przyszły błażenny starec Paisij. Opisywany przypadek wydarzył się podczas domowej wojny 1944-1948 r.) i nakazał mu tak: trzeba jak najszybciej pośpieszyć do jego kaplicy. Żołnierz zerwał się i pośpieszył do kaplicy. Ta noc była jasna od śniegu, i on mniej więcej wiedział, dokąd trzeba iść. O, co za widok ukazał się jego oczom! Staruszka i panienka, po kolana w śniegu, już posiniały i zdrętwiały z zimna. Żołnierzowi udało się otworzyć drzwi do cerkiewki, nieszczęsne weszły do środka i jakoś doszły do siebie. Żołnierz nie miał żadnych ciepłych rzeczy, poza szalikiem, który dał staruszce, i dwóch rękawic, które dał im obu, poleciwszy po kolei zmieniać ręce. Potem nieszczęsne opowiedziały mu o tej pokusie, która przyprowadziła je do tej kaplicy. „Dobrze, – zapytał żołnierz dziewczynę, – jak więc ty zdecydowałaś się uciekać w nocy, po zaspach, niewiadomo dokąd?” – „To, – odpowiedziała ona, – było wszystko, co mogłam zrobić. Ja wierzyłam w to, że Chrystus pomoże mi w pozostałym”. Wtedy żołnierz całkiem mimowolnie powiedział: „Koniec, skończyły się wasze męki. Jutro będziecie w domu”. Te słowa same wyrwały się mu z ust, z bólu, a nie po prostu dlatego, aby pocieszyć nieszczęsne. Och, jak one ucieszyły się, usłyszawszy to! Od tych słów zrobiło się im nawet cieplej. I rzeczywiście, nad ranem następnego dnia górsko-transportowa kompania oczyściła drogę i ze swymi mułami przybyła na miejsce. Wtedy nieszczęsnych odpuszczono do domów. Takimi młodymi córkami Hellady – nie obnażonymi z Bożej Łaski, ale obleczonymi w Nią – trzeba zachwycać się i chwalić się! A ten bydlak, – niech wybaczy mi Bóg, – poszedł do dowódcy i doniósł, że, rzekomo, „żołnierz taki-to dokonał włamania do kaplicy i wprowadził do niej środki transportu”, czyli muły! „Nie, – odpowiedział mu dowódca, – nie wierzę, on nie jest do tego zdolny!” W końcu ten człowiek skończył w więzieniu.
Prawdziwa miłość obwieszcza o sobie młodym
- Geronda, ci, którzy chcieli zniszczyć społeczeństwo, wzięli się za jego podstawy, korzenie – za dzieci. Oni je deprawują, psuą.
- To wszystko niedługo się utrzyma. Zło niszczy samo siebie. W Rosji zniszczyli wszystko, ale tylko popatrz, co dzieje się tam teraz, po tym, jak przeminęło trzy pokolenia! Bóg nie pozostawia ludzi na wolę losu. I grzechy młodych obecnej epoko On będzie sądzić inaczej niż grzechy młodych ludzi poprzednich, naszych czasów.
- Geronda, zdarza się, że młodzi, żyjący świeckim życiem, gdy zaczyna się rozmowa o wierze, dają bardzo prawidłowe odpowiedzi. W jaki sposób?
- Ci młodzi ludzie mają dobre usposobienie, lecz nie mogli się powstrzymać, dali się porwać przez świeckie życie. Dzięki temu dobremu usposobieniu oni i dają prawidłowe odpowiedzi o wierze. Ja chcę powiedzieć następujące: na przykład, człowiek che pójść jakąś drogą, ale nie może nią iść. Ale do tych, którzy tą drogą jednak idą, on odnosi się z szacunkiem. Bóg nie opuści takich ludzi, bo nie ma w nich zła. Przyjdzie czas, i pojawi się u nich siła pójść naprzód.
- Geronda, a jak można znaleźć podejście do tych młodych, którzy zbili się z drogi?
- Do nich trzeba podchodzić z miłością. Jeśli istnieje prawdziwa, szlachetna miłość, to ona od razu obwiesza o sobie młodym i rozbraja ich. Do mnie do celi przychodzą młodzi ludzie – jagody z tysiąca różnych pól, z przeróżnymi problemami. Witam ich dobrym słowem, czymś częstuję, rozmawiam z nimi, i szybko się zaprzyjaźniamy. Oni otwierają swoje serca i w odpowiedzi przyjmują moją miłość do nich. Niektórzy nieszczęśni są tak pominięci, pozbawieni wszystkiego! Oni pragną miłości. Od razu widać, że oni nie widzieli miłości ani od matki, ani od ojca. Oni nie mogą nasycić się miłością. I jeśli zaczniesz z ich powodu ubolewać, jeśli ich pokochasz, to oni zapominają o swoich problemach, zapominają nawet o narkotykach, uzdrawiają się od chorób i przestają popełniać grzechy, a potem przyjeżdżają na Świętą Górę już jako pobożni pielgrzymi. To dlatego, że oni w jakiś sposób otrzymali obwieszczenie o miłości Bożej, I widać, że jest u nich szlachetność, która przebija otwór w twoim sercu. Oni są w materialnej potrzebie, ale, pomimo tego, nie przyjmują pieniężnej pomocy od innych, wolą znaleźć pracę, zarabiać na życie, a wieczorami uczyć się. Takim młodym warto pomagać. W Salonikach w pobliżu dworca kolejowego są domy, gdzie razem mieszka wielu podrostków – i chłopców, i dziewcząt. W jednym trzyosobowym pokoju mieszkało ich piętnastu. Wszyscy pochodzą z rozpadniętych rodzin. Jedni kradną, a drudzy nie mogą tego robić, ponieważ jest u nich luboczestije. Przez ileż lat ja prosiłem aby być bliżej tych dzieci, pomóc im! Prosiłem o wybudowanie jakieś świątyni, aby zbierać w niej tych nieszczęsnych. Teraz na stacji otwarto maleńką cerkiewkę ku czci Świętego apostoła Filipa-diakona – patrona kolejarzy.
Tak czy inaczej, zrozumiałem, że jeśli człowiek od najmłodszych lat nie wykorzysta tych sprzyjających możliwości, które są mu dawane, to wykorzystuje to diabeł. Dlaczego przysłowie mówi: „Kuj żelazo, póki gorące”? Dlatego że wcześniej kowale spawali żelazo nie tak, jak teraz: wszelkich tlenowych spawarek i temu podobnego nie było. Kowale kładli żelazo do ognia, opryskiwali je gorącą wodą z boraksem, (sól sodowa kwasu borowego) skuwali kawałki żelaza z sobą zaraz, jak tylko wyjmowali je z ognia – rozżarzone i iskrzące. Takie kawałki żelaza od razu zgrzewały się z sobą, jeśli zaś one zdążyły ostygnąć, to nic nie wychodziło. Chcę powiedzieć, że jeśli młody potraktuje obojętnie dane mu sprzyjające możliwości, a potem zacznie zajmować się innymi, sądzić, osądzać – tak, że oddali się od niego Łaska Boża, – to stanie się z nim to samo, co z ostygłym żelazem. W tym czasie zaś, kiedy jest boskie ciepło, on – jeśli, oczywiście będzie uważny, – osiągnie sukces. Dlatego rodzice powinni, na ile to możliwe, pomagać swoim dzieciom, póki one są jeszcze maleńkie. Dzieci – to czyste kasety magnetofonowe. Jeśli będzie na nich zapisany Chrystus, to one będą z Nim zawsze. Jeśli zaś nie, to dzieciom łatwiej będzie zwrócić się ku złu, kiedy dorosną. Jeśli człowiek otrzymał duchową pomoc w dzieciństwie, to on opamięta się, nawet jeśli zbije się potem z drogi. Jeśli drewno jest nasączone pokostem, ono nie gnije. Jeśli trochę „nasączyć” dzieci bogobojnością, czcigodnością, bojaźnią Bożą, to będzie to pomagać im przez całe życie.
Swobodne traktowanie innych wypędza szacunek
- Geronda, skąd pochodzi swobodne traktowanie innych?
- Z Paryża… (gra słów: „śmiałość” Paryż w transkrypcji greckiej). Swobodne traktowanie (swobodne zachowywanie się) – to bezwstydność. Ono daleko odpędza strach Boży – podobnie jak dym, którym odymiamy pszczoły, aby odleciały one z ula.
- Geronda, jak uniknąć swobodnego zachowania się?
- Czuj się gorszym od wszystkich innych. Konieczna jest wielka pokora. Ty, jako młodsza, miej szacunek i czcigodność wobec wszystkich sióstr. Pokornie wypowiadaj swoje myśli, a nie wyobrażaj siebie jako wszechwiedzącej. Wtedy Bóg będzie dawać tobie Swoją Łaskę i będziesz odnosić sukcesy. Swobodne zachowanie się – to najgorszy wróg nowicjusza, ponieważ odgania on czcigodność, bogobojność. Zwykle za swobodnym postępowaniem i traktowaniem innych podąża niepokorność, potem nieczułość – najpierw do drobnych grzeszków, stopniowo przyzwyczaiwszy się do nich, człowiek zaczyna uważać je za naturalne. Ale w głębi jego duszy nie ma spokoju – tylko sama trwoga. I pojąć, co się z nim dzieje, człowiek też nie może, ponieważ z zewnątrz jego serce „zasala się” (konserwuje się) i on już nie odczuwa tego, że przestał być posłuszny, wymknął się spod kontroli.
- Geronda, a jaki jest związek między swobodnym zachowaniem się i prostotą?
- Prostota – to jedno, a swobodne zachowywanie się – to drugie. W prostocie jest i czcigodność, i coś dziecięcego. W swobodnym zachowaniu się jest bezczelność.
Często bezwstydność może ukrywać się i w prostolinijności. Jeśli człowiek jest nieuważny, to w jego bezpośredniości i prostocie często ukrywa się bezwstydność. „Ja mam bezpośredni charakter” albo „jestem prostym człowiekiem”, – mówi on z bezwstydnością, sam tego nie rozumiejąc. Jednak prostota – to jedno, a bezwstydność – całkiem co innego.
- Geronda, a czym jest duchowa skromność?
- Duchowa skromność – to bojaźń Boża, w dobrym sensie tego słowa. Ten strach, to skucie przynoszą człowiekowi radość, one wydzielają miód do jego serca. Duchowy miód! Popatrz na jakiegoś nieśmiałego chłopczyka – on szanuje swego ojca, zachowuje się przyzwoicie i z wielkiej skromności nie śmie nawet spojrzeć na niego. Kiedy chce go o coś poprosić czy zapytać, zalewa się rumieńcem. Takiego malucha można umieścić wprost w ikonostasie. A inne dziecko myśli: „A przecież to tylko mój ojciec” i swobodnie, bezczelnie rozwala się przed nim. A gdy czegoś potrzebuje, to żąda tego „wyjmij i połóż”, tupie nogami, grozi.
W dobrej rodzinie dzieci zachowują się swobodnie. W takiej rodzinie żyje szacunek dla rodziców, koszarowej dyscypliny i trzymania się ustalonych granic tam nie ma. Dzieci radują się, patrząc na ojca i matkę, a ci radują się, patrząc na nie. „Miłość nie zna wstydu” (Patrz: Dzieła świętego ojca naszego Abby Izaaka Syryjczyka. Słowa ascetyczne. Siergijew Posad, 1911. s.528), – mówi Abba Izaak. W miłości jest odwaga, w dobrym tego słowa znaczeniu. W miłości tego rodzaju jest czcigodność, bogobojność, szacunek dla innych, czyli pokonuje ona strach. U kogoś jest skromność, niezdecydowanie, ale jednocześnie i strach, bo prawdziwej skromności w nim nie ma. A u drugiego człowieka jest skromność, ale nie ma strachu, ponieważ jego skromność – prawdziwa, duchowa. Kiedy skromność jest duchowa, człowiek odczuwa radość. Na przykład, małe dziecko kocha swego ojca i matkę z odwagą, nie boi się, że oni je wyklepią. Jego ojciec może być nawet oficerem, a ono chwyta jego czapkę, rzuca ją i cieszy się. W nim jest dobra prostota, bezwstydności w nim nie ma. Dawajcie wyznaczymy granicę między prostotą i bezwstydnością. Jeśli zniknie szacunek, skromność to dojdziemy do swobodnego zachowania się, do bezwstydności. A potem można usłyszeć, jak dziewczynka leży na łóżku i rozporządza: „Mamo, przynieś mi szklankę wody! I żeby była chłodna!... Fu, ciepła… Ja przecież ci powiedziałam: przynieś zimnej!” Zaczynają od tego i potem dochodzi do tego, że pytają: „Dlaczego to żona powinna bać się męża?” (Ef.5,33). Jednak w strachu obecny jest szacunek, a w szacunku – miłość. Jeśli ja coś szanuję, to ja to już kocham, i to, co ja kocham – szanuję. Żona powinna mieć szacunek do męża. Mąż powinien kochać żonę. Ale dzisiaj ludzie interpretują Ewangelię do góry nogami i dlatego wyrównują wszystko, a potem rozpadają się rodziny. „Żona powinna być posłuszna”, – mówi mąż. Ale jeśli nie ma u ciebie miłości, to nie będziesz w stanie zmusić do posłuszeństwa tobie nawet kota. Jeśli nie ma w tobie miłości, to człowiek pozostaje bez obwieszczenia, i ty nie możesz poprosić go nawet o to, aby przyniósł on tobie szklankę wody. Szanując swego bliźniego, człowiek szanuje samego siebie, ale przy tym nie bierze siebie pod uwagę. W szacunku wobec innych jest luboczestije, jeśli zaś troska człowieka ukierunkowana jest na siebie samego, to luboczestija w nim nie ma.
Szacunek dla starszych
- Geronda, ja czasem jestem niegrzeczna wobec starszych. Ja rozumiem, że zachowuję się źle i spowiadam się z tego grzechu.
- Skoro ty to rozumiesz i spowiadasz się, to pomalutku zaczniesz brzydzić się sobą, w pozytywnym znaczeniu tego słowa, i spokorniejesz. Wtedy przyjdzie Łaska Boża, i uwolnisz się od tego złego przyzwyczajenia.
- A ja, Geronda, czasem żartuję z siostrami i z miłości przekomarzam się z nimi. Jednak boję się dojść do swobodnego zachowywania się.
- To nie jest w porządku, przecież ty jesteś młodsza! W rodzinie zwykle dorośli żartują z młodszych i bawią się z nimi, a nie odwrotnie. Tak radują się i dorośli i dzieci. Ale drażnić dziadka czy babci dziecku nie przystoi. Co będzie, jeśli maluch ni z tego ni z owego podskoczy do ojca, złapie go za kołnierz i zacznie łaskotać! Ale jeśli dorosły uszczypnie dziecko, to całkiem co innego. Wtedy dziecko zachowuje się, w dobrym sensie tego słowa, uwolnione, dorosły staje się dzieckiem, i radują się oboje.
- Geronda, bywa tak, myśli mówią mi o tym, że coś robione jest źle, ja wyrażam swoje zdanie starszym, a oni tego nie przyjmują. Czy powinnam z nimi zgodzić się?
- Nie, ze złym nie zgadzaj się. Mów dobre, słuszne, ale poprawnie i uprzejmie: „Może, lepiej zrobić tak? Ja mówię ci to po prostu, jako myśl”. Albo też mów: „Mam taki pomysł”. W ten sposób, ty stajesz się magnesem i przyciągasz do siebie Łaskę Bożą. Niektórzy mówią swobodnie z przyzwyczajenia, a nie dlatego że starają się wyrazić swoje zdanie. Jakkolwiek by było, młodszy w każdym przypadku powinien mieć szacunek do starszego. Ale i sam starszy, jeśli można tak powiedzieć, potrzebuje, aby go szanowano. I nawet jeśli ma on wady, dobre wszystko jedno u niego jest – jakieś doświadczenie i temu podobne. Ty, kiedy ciebie pytają, pokornie i z szacunkiem wyrażaj swoją myśl, ale przy tym nie trzeba mieć w sobie wewnętrznej pewności o tym, że sprawa przedstawia się właśnie tak, jak ty sobie wyobrażasz. Przecież ktoś inny może wiedzieć to, czego ty nie wiesz, albo to, o czym ty nie pomyślałaś. Jeśli człowiek usłyszy, jak omawiany jest jakiś temat, i w związku z tym przyjdzie mu do głowy jakaś myśl, jego zdaniem bardziej słuszna, to powinien on powiedzieć: „Przyszło mi na myśl” – jeśli rozmawia on ze swoimi rówieśnikami. Jeśli zaś rozmawia z człowiekiem starszym, to powinien powiedzieć: „Przyszła mi bluźniercza myśl”. Ponieważ wtrącać się w cudze sprawy – to bezwstydność, nawet jeśli wyrażana opinia jest słuszna.
- A mówiąc „szacunek do starszego”, Wy macie na myśli starczego latami czy według wieku duchowego?
- Głównie latami. Przecież popatrz: człowiek, który jest w duchowo sukcesywnym stanie, odnosi się do tego, kto jest od niego starszy, z szacunkiem, czcią.
- Geronda, a czy naturalnym jest człowieka, młodszego wiekiem, ale odnoszącego sukcesy duchowe, szanować bardziej niż tego, kto starszy jest latami, ale ma mniejsze sukcesy duchowe?
- Nie, to niewłaściwe postawienie sprawy. W jakim by stanie nie był ten, kto starszy jest latami, powinieneś odnosić się do niego z szacunkiem dla jego wieku. Odnoś się do ludzi z szacunkiem: do tego, kto starszy – za jego lata, do tego, kto młodszy – za jego bogobojność, czcigodność. Jeśli jest szacunek, to młodszy z poważaniem odnosi się do starszego, a starszy – do młodszego. W szacunku jest miłość. „Komu podatek – podatek, komu cześć – cześć” (Rz.13,7), – mówi Apostoł Paweł.
- A jeśli młodsi czynią uwagi starszym, to źle?
- To wzorzec nowego pokolenia. Ale w Piśmie Świętym jest napisane: „Upomnij brata twego” (Mt.18,15). „Upomnij ojca twego” tam nie napisano. Dzisiejsza młodzież sprzecza się, buntuje się, sama nie rozumiejąc tego. Swoje zachowanie uważają oni za naturalne. Rozmawiają bezwstydnie, a potem mówią: „Ja powiedziałem to po prostu tak”. Młodzież uległa wpływowi ducha świata tego – rozśrubowanego, chuligańskiego ducha, który nic nie czci i nie szanuje. Młodsi zachowują się wobec starszych bez szacunku i nie rozumieją, jak bardzo jest to złe. Czego dobrego można oczekiwać, jeśli młody człowiek jakoby dlatego, aby być jasną indywidualnością, mówi, że szacunek dla starszych już jest przeżytkiem? Konieczna jest wielka uwaga. Współczesny duch świata wpaja młodzieży: „Nie słuchajcie rodziców, nauczycieli”. Dlatego dzisiejsze dzieci od najmłodszego wieku stają się coraz gorsze i gorsze. A najbardziej psują się te dzieci, których rodzice, nie rozumiejąc tego zła, które im czynią, zachwycają się swoimi dziećmi i uważają je za jakieś tam „wunderkindy” (cudowne dzieci), kiedy te rozmawiają z bezwstydnością. Pewnego razu do mnie do celi przyszedł ojciec z synem ośmio-dziewięcio letnim i bratankiem w tym samym wieku. Jednego chłopca posadziłem po prawej, a drugiego po lewej swojej stronie. A niedługo przed nimi przyszedł do mnie znajomy artysta, bardzo dobry człowiek i mistrz w swoim fachu – w ciągu minuty może narysować portret z natury. „Dionisij, – poprosiłem go, – narysuj no dzieci, oto my teraz razem siedzimy”. – „Zaraz spróbuję, – odpowiedział on, – ale nie wiem, czy to mi się uda, bo one się kręcą”. Gdy tylko wziął on kartkę papieru i zaczął rysować, jak jedno dziecko podskoczyło i „okazało szacunek” mu: „Zaraz zobaczymy, głupku, co ty tam narysujesz!” A dookoła pełno ludzi! Ale młody człowiek wcale nie zmieszał się. „Takie, ojcze, dzisiejsze dzieci”, – powiedział on mi i kontynuował rysowanie. U mnie zaś krew uderzyła do głowy! A ojciec dziecka zachowywał się tak, jakby nic się nie stało! Twoje dzieci tak chamsko zachowują się wobec trzydziestoletniego człowieka, który i rysuje je w dodatku! Ileż w tym bezwstydności i braku szacunku! Ileż wszelkiego jeszcze poza tym! Jakież to straszne! I oto wyobraź sobie teraz, że któreś z tych dzieci zechce zostać mnichem. Do tego, aby takie dziecko zostało mnichem, niezbędne jest wiele pracy. Matki, nie śledząc za swoimi dziećmi, niszczą je. Cała podstawa w matkach. W Rosji jeśli coś i zmieniło się, to tylko dlatego, że matki potajemnie zachowywały wiarę, pobożność i pomogły swoim dzieciom. Ku szczęściu dla nas, w chrześcijańskich rodzinach zachowało się trochę zakwaski. Inaczej byśmy zginęli.
- Geronda, a czy będą mogły dzieci, które wyrastają w ten sposób, zmienić się czy zostać mnichami, jeśli potem one tego zechcą?
- Jeśli one zdadzą sobie sprawę z tego, że postępowały źle, to Chrystus pomoże im. To znaczy, jeśli w człowieka wstąpi dobry niepokój, to sprawę można uważać za zamkniętą. Ale jak poprawią się takie dzieci, jeśli, zostawszy mnichami, one dalej uważają siebie za prawych i mówią o ihumenu czy ihumeni: „Jakiż u nas dyktator? Gdzie widziałeś, żeby coś takiego działo się w naszych czasach?!” Niektórzy mnisi dochodzą i do tego, że mówią mi podobne głupoty.
Stopniowo szacunek zanika całkowicie. Do mnie do celi przychodzą młodzi, i większość z nich siedzi noga na nodze, a starzy ludzie nie mają gdzie usiąść. A inni, widząc że dalej są wolne pieńki do siedzenia, lenią się przejść dwa kroki, przenieść je bliżej i usiąść. Sam muszę przetaczać dla nich te pieńki. I nawet widząc, jak ja je niosę, oni nie podejdą i nie wezmą ich ode mnie. Chcą wypić wody, ale sami nie chcą przejść kilku metrów, aby ją zaczerpnąć. Ja sam muszę przynieść im i po drugim kubku. Nie, naprawdę, mnie to poraża: przychodzą grupy po trzydziestu zdrowych kawalerów, patrzą na to, jak ja, utykając, niosę wielkie pudło łukuma, bidon z wodą, kubki, aby im właśnie dać się napić, ale żaden z nich nie ruszy się, aby mi pomóc. A pachnący prochem generał-major, siedzący obok nich, wstaje i śpieszy mi na pomoc! Młodzież myśli, że w atoskiej celi do nich też podejdzie kelner i obsłuży ich – podobnie, jak podchodzi on gdzieś w restauracji czy w hotelu. Pięć-sześć razy zrobiłem nawet taki żarcik: szedłem po bidon, z trudem kuśtykałem, przynosiłem im wodę i wylewałem ją na ziemię przed ich nosami! „Wody to, chłopaki, ja wam przynieść mogę, – mówiłem im, – ale jednak nie na pożytek ona wam pójdzie!”
W środkach transportu miejskiego widzisz, jak dzieci siedzą, a starsi ludzie stoją. Młodzi siedzą noga na nodze, a dorośli wstają, aby ustąpić miejsca staruszkom. Młodzi znów nie ustępują miejsca. „To miejsce, – mówią, – jest przeze mnie opłacone”. Siedzą i na nikogo nie zwracają uwagi. A jaki duch był w poprzednich czasach! Po obu stronach wąskich uliczek siedziały kobiety, i kiedy przechodził obok duchowny albo starszy człowiek, one wstawały. I dzieci swoje też do tego przyuczały.
Jak że często ja dochodzę do oburzenia! Zdarza się widzieć, jak rozmawiają starsi, stateczni, zasłużeni ludzie, a młodzi zuchwalcy bezczelnie wtrącają się do rozmowy, przerywają ją, opowiadają różne bzdury i jeszcze uważają to za osiągnięcie. Czynię znak, aby zaprzestali, ale oni nie zwracają na to żadnej uwagi. Po to, aby powstrzymać, trzeba wystawić ich na pośmiewisko – inaczej będą kontynuować swoje. W żadnym Paterykonie nie jest napisane, aby młodzi ludzie w taki sposób rozmawiali ze starszymi. W Paterykonie jest napisane: „powiedział starzec”, a nie „powiedział młodzieniec”. W dawnych czasach młodsi milczeli w obecności starszych i radowali się, że milczą. Oni nawet nie siadali tam, gdzie siedzieli starsi. Młodzi tamtej epoki wyróżniali się nieśmiałością, skromnością, czcigodnością, rozmawiając ze starszymi, oni zalewali się rumieńcem. A gdyby już ktoś z tamtych czasów zachował się niegrzecznie wobec rodziców, to on ze wstydu nie odważyłby się pojawić i na bazarze! A na Świętej Górze mnich nie uczestniczył w uroczystym śpiewie chóralnym, jeśli jego broda nie była jeszcze siwa. A teraz widzisz, jak w chórach zbierają się i nowicjusze, i kandydaci na nowicjuszy… Dobrze, co robić – ale niech, przynajmniej, nauczą się zachowywać się z szacunkiem do starszych i z czcigodnością.
Można usłyszeć i coś takiego: wychowanek Afoniady oświadcza rektorowi, który ma godność biskupa: „Władyko rektorze, my będziemy rozmawiać jak równy z równym”. Tak-tak, dochodzi już do tego! I złe jest to, że potem ten młodzieniec nie rozumie, co jest w tym złego, upiera się: „No i co ja takiego powiedziałem? Nie rozumiem”. Zamiast tego aby poprosić władykę rektora: „Proszę o wybaczenie, pobłogosławicie mi wypowiedzieć jedną myśl? Ale, być może, to, co powiem, będzie i głupie”, podrostek jakby nic się nie stało oświadcza: „Ty masz swoje zdaniem, a ja mam swoje”. Rozumiesz? Niestety, ten duch przeniknął i w życie duchowe, i do monastycyzmu. Słyszysz, jak nowicjusze narzekają: „Ja mówiłem o tym Starcowi, ale on mnie nie rozumie. Choć przypominałem mu o tym wielokrotnie!” – „Słuchaj no, – mówię ja, – i jak też u ciebie język się obraca mówić to „wielokrotnie?” Przecież ty przez to jakbyś mówiła: „Starec tak się i nie poprawił”. – „No a co, – odpowiada, – czyż ja nie mogłem wyrazić swego zdania?” Kiedy słyszysz coś takiego, wprost wybuchasz. A pod koniec on jeszcze ciebie pyta: „Co zdenerwowałeś cię? No, wybacz mi”. To znaczy powinienem wybaczyć mu nie za to, co on powiedział, ale za to, że krew uderzyła mi do głowy!
Ludzie doszli już do tego, że obwiniają Boga
- Geronda, a skłonność do osądzania wszystkich i wszystkiego była u ludzi zawsze czy pojawiła się ona dopiero u teraźniejszego młodego pokolenia?
- Nie, wcześniej takiego nie było, to duch obecnej epoki. Teraz osądzają świeckich, osądzają wszystkich politycznych i cerkiewnych działaczy, ale tego jeszcze mało – osądzają nawet Świętych i dochodzi nawet już do tego, że osądzają Boga. „Bóg, – mówią tacy ludzie, – nie powinien był dokonywać tego-to i tego-to, a On postąpił nieprawidłowo”. Słyszysz co mówią? „Bracie ty mój, czyż ty będziesz Mu podpowiadać co ma robić?” – „A co? Ja wyrażam swoje zdanie”, – odpowiada on, nie rozumiejąc, ile w tym bezwstydności. Świecki duch zniszczył wiele dobrego. Zło rozwija się i dochodzi do paskudnego, odrażającego stanu, dochodzi do bluźnierstwa. Ludzie sądzą Boga, i ich nawet nie niepokoi myśl, że to jest bluźnierstwo przeciwko Niemu. A niektórzy junacy z tych, których Bóg wzrostem nie skrzywdził, jeśli mają przy tym w głowie choć odrobinę zdolności do wyrażania opinii, zaczynają mówić o innych: „Co to jeszcze za pigmeje? No a co to za krzywonogi? A naciesz się widokiem tego!” – i nie liczą się z nikim.
Pewnego razu do mnie do celi przyszedł jeden człowiek i oświadczył: „W takiej to sprawie Bóg nie powinien był postąpić tak, jak On postąpił”. – „A ty możesz utrzymać w powietrzu choć jeden mały kamyczek? Gwiazdy, które ty widzisz na niebie, to przecież nie błyszczące kulki do zabawy. To ciała niebieskie o kolosalnych rozmiarach, które pędzą z oszałamiającą prędkością i przy tym nie zderzają się jedno z drugim i nie zbaczają ze swego kursu”. – „A moim zdaniem, – mówi mi on znów, – należało to urządzić inaczej”. Ty tylko posłuchaj! Czyż my naprawdę będziemy osądzać Boga? Pojawiło się wiele logiki, i znikło zaufanie Bogu. A jeśli powiedzieć takim ludziom, że nie mają racji, to oni odpowiedzą: „Wybacz, ale ja wyraziłem swoją opinię. Czyż nie mam do tego prawa?” Czego tylko Bóg od nas nie słyszy! Na szczęście On nie traktuje nas poważnie.
W Starym Testamencie mówi się o tym, że Bóg nakazał izraelitom wygonić z kraju wszystkich Kananejczyków co do jednego (patrz. Pwt.7,2). Skoro Bóg dał takie polecenia, znaczy On coś przewidział. Ale izraelici powiedzieli: „To nie jest zbyt człowiekolubne. Zostawmy Kananejczyków, nie wyniszczajmy ich”. Jednak minął jakiś czas i zaraziwszy się od Kananejczyków, oni zostali wciągnięci w niemoralność, bałwochwalstwo i składali w ofierze bożkom własne dzieci, jak mówi się o tym w psalmie (Ps.105,37: „Przynosili synów swoich i córki swoje biesom”). Bóg wie, co robi. A niektórzy z bezwstydnością pytają: „Dlaczego Bóg stworzył piekielne męki?” Człowiek zaczyna osądzać i od tego momentu traci dobry stan duchowy. U niego nie ma (nawet) małej Łaski Bożej, aby zrozumieć coś trochę głębiej, to znaczy zrozumieć, w jakim celu Bóg stworzył to czy inne. Osąd, duma, egoizm – oto czym są wszystkie te „dlaczego?” i „po co?”
- Geronda, niektórzy młodzi ludzie pytają: „A po co było ukrzyżować się Chrystusowi? Co, czyż On nie mógł zbawić świata inaczej, bez ukrzyżowania?”
- Tak tu On uratował go Ukrzyżowaniem i ludzi to nie wzrusza! A co mówić, gdyby On uratował świat inaczej? A niektórzy mówią: „Bóg-Ojciec nijak nie ucierpiał. To Syn przyniósł Siebie w ofierze”. Ale, moim zdaniem, każdy ojciec wolałby poświęcić siebie, aby tylko nie poświęcać swego dziecka. Dla ojca większe cierpienie sprawia widzieć, jak poświęca siebie jego dziecko, niż poświęcić samego siebie. Ale co powiesz ludziom, jeśli oni nie rozumieją, co znaczy „miłość”?
A jeszcze jeden człowiek powiedział mi następujące: „Adam miał dwoje dzieci – Abla i Kaina. Skąd więc wzięła się potem żona Kaina?” Jednak, przeczytawszy Stary Testament, człowiek dowie się, że po narodzinach Seta Adam „zrodził on synów i córki” (Rdz.5,4). A Kain po zabójstwie swego brata uciekł w góry (Rdz.4,14-15). On i nie wiedział, że ta, którą wziął sobie za żonę, była jego siostrą. Bóg urządził tak, żeby ludzie byli jednego rodzaju-plemienia, „aby między nimi nie było złośliwości i przestępstw, aby oni mówili: „My jesteśmy dziećmi jednych rodziców – Adama i Ewy”, i to powstrzymywałoby ludzką złośliwość. Ale nawet pomimo tego – popatrz, jaka złośliwość żyje dziś wśród ludzi!
Jakże ja męczę się z niektórymi z ludzi, podobnymi do tych, o których powiedziano wyżej, kiedy oni przychodzą do mnie do celi! W końcu końców, (widząc, że dalsza rozmowa z nimi nie ma pożytku), ja mówię: „Boli mi głowa, a aspiryny nie mam”. A oni, odchodząc, jeszcze denerwują się, obrażają się. „My przebyliśmy tak długą drogę, a on mówi nam, że boli mu głowa”, – narzekają oni, ni rozumiejąc, dlaczego skarżę się na ból głowy. A niektórzy proponują: „To, być może, przynieść tobie aspirynę?”
Bezwstydność wypędza Łaskę Bożą
Wymagana jest wielka uwaga. Swobodne i nieuważne postępowanie – jest przeszkodą dla Bożej Łaski. Brak szacunku do ludzi – to największa przeszkoda dla tego, aby do człowieka przybliżyła się Boża Łaska. Im więcej szacunku dla rodziców, nauczycieli, w ogóle dla starszych mają dzieci, tym większą Bożą Łaskę oni przyjmą. Im bardziej są oni rozwiąźli, swobodni, nieposłuszni, tym bardziej opuszcza ich Łaska Boża. Światowa swoboda wypędziła nie tylko bogobojność i szacunek, ale nawet elementarną świecką uprzejmość. Niektórzy młodzi nie krępują się krzyknąć do swego ojca: „Hej, ojcze! Papierosy ty masz? Bo moje się skończyły”. Czyż wcześniej można było coś takiego usłyszeć? Nawet jeśli podrostek popalał, on robił to w tajemnicy. A teraz – jakby nic się nie stało! Jak więc po czymś takim dzieci nie będą w końcu pozbawione Łaski? Teraźniejsze pannice w obecności ojca i matki najbardziej wulgarnymi słowami znieważają swoich braci za to, że ci chodzą do cerkwi, a ojciec tylko milczy. Włosy mi dęba stanęły, kiedy o tym usłyszałem. Potem, gdy zostałem sam, nawet zacząłem rozmawiać sam z sobą.
Światowe środowisko i światowi rodzice niszczą dzieci. Środowisko wywiera na dzieci silny wpływ. Dzieci, które mają skromność i luboczestije, jest niewiele. Większość rozzłoszczonych, zatwardziałych dzieci staje się takimi, ponieważ zachowują się bezwstydnie. Wielu rodziców przyprowadza do mnie swoje dzieci i mówi: „Ojcze, w moim dziecku bies”. A ja widzę, że w tych dzieciach nie ma biesa. Broń Boże! Dzieci, mających w sobie biesa, nie ma tak wiele. Wszystkie pozostałe podlegają biesowskiemu oddziaływaniu z zewnątrz. Ale i działając z zewnątrz, on swoją robotę i tak wykonuje. A od czego to wszystko się zaczyna? Od bezwstydności. Rozmawiając ze starszymi bezwstydnie, dzieci odpędzają od siebie Łaskę Bożą. A kiedy odchodzi Łaska Boża, przychodzi tangałaszka i dzieci stają się zatwardziałe, awanturują się. I przeciwnie: dzieci, które mają czcigodność i bogobojność, słuchają się rodziców, nauczycieli, starszych, stale otrzymują Łaskę Bożą. Na takich dzieciach przebywa błogosławieństwo Boże. Okrywa ich Łaska Boża. Wielka czcigodność wobec Boga połączona z wielkim szacunkiem dla starszych przyciąga do dusz dzieci wielką Łaskę Bożą i napełnia je Łaską do takiego stopnia, że boski blask Łaski ujawnia ich innym. Łaska Boża nie idzie do małych buntowników i bezecnych łobuzów, ona idzie do luboczestnych, rozważnych, rozsądnych, bogobojnych dzieci. Dzieci mające szacunek, czcigodność, bogobojność, są widoczne. Ich oczy błyszczą. I im więcej szacunku one mają do rodziców i w ogóle do starszych, tym większą Łaskę Bożą przyjmują. Im bardziej są rozwiązłe, swobodne, nieposłuszne, tym bardziej Łaska Boża ich opuszcza.
Dziecko, które ma roszczenia wobec innych, dziecko, któremu niczym nie dogodzisz, – to mu nie tak, to mu nie siak, – stanie się buntownikiem, przemieni się w diabła. Przecież i Diennica (Jutrzenka) chciał postawić swój tron ponad Tronem Bożym. Popatrzcie – przecież wszystkie dzieci, których zachcianki są spełniane przez rodziców, stają się maleńkimi buntownikami. I jeśli dzieci nie pokajają się, aby uwolnić się od tej niedobrej fali, wzburzającej ich, jeśli one dalej będą zachowywać się bezwstydnie, to – Boże chroń! – Łaska Boża opuszcza ich podwójnie. I one dochodzą nawet do tego, że i o Bogu mówią bez szacunku, po czym nimi już dowodzą złe duchy.
„Czcij ojca twego i matkę twoją…”
Do czego już doszły dzisiejsze dzieci! Nie mogą znieść ani jednego słowa. A gdzież tam wytrzymać brzozowej kaszy!* Dzieci są pozbawione szacunku, bardzo egoistyczne i neurasteniczne**. One nadużywają i źle wykorzystują swobodę. Dziecko oświadcza swoim rodzicom: „Ja zaprowadzę was na policję”. Nie tak dawno pewien piętnastoletni podrostek narozrabiał tak bardzo, że ojciec dał mu w policzek. Wtedy syneczek poszedł na policję, złożył pozew na swego ojca i tego oddano pod sąd! Podczas rozprawy ojciec powiedział: „Wy sądzicie mnie niesłusznie. Przecież gdybym ja nie dał synowi tego klapsa, to on trafiłby do więzienia. A ubolewałbym z jego powodu ja, a nie wy”. Po tych słowach on schwycił młodego „powoda”, wymierzył mu dwa policzki i powiedział: „Oto za te klapsy mnie sądźcie, a nie za tamten. Teraz wsadzajcie mnie do więzienia, ponieważ uderzyłem go bez powodu”.
Ja chcę powiedzieć, do czego stoczyły się dzieci. Taka ich teraźniejsza „mentalność”. Dawniej rodzice nas strofowali, mogli wlać nam pasem, ale my nie mieliśmy złych myśli. Nawet pas przyjmowaliśmy jako pieszczotę, nie sprzeciwiając się, nie wgłębiając się w to, czy mocno zawiniliśmy czy nie bardzo. Wierzyliśmy, że pas też przynosił nam korzyść. Wiedzieliśmy, że nasi rodzice kochali nas i czasem pieścili, czasem całowali, czasem dawali nam po potylicy, ponieważ i rodzicielskie klapsy, i rodzicielska pieszczota, i rodzicielski pocałunek – wszytko to, – jak by to lepiej wyrazić się, – wszystko to jest z miłości. Kiedy rodzice biją swoje dzieci, cierpi ich własne rodzicielskie serce, a kiedy dzieci przyjmują od rodziców bicie, to boli im tylko policzek. Znaczy to, ból serca jest silniejszy, niż ból od klapsa. Cokolwiek robi matka swoim dzieciom: obstawia je, bije, pieści – wszystko to robi ona z miłości, wszystko to pochodzi od jednego i tego samego kochającego matczynego serca. Jednak, kiedy dzieci, nie rozumiejąc tego, rozmawiają bezwstydnie, sprzeciwiają się i upierają się, one wypędzają z siebie Bożą Łaskę. A potem już naturalnym, zgodnym z prawem będzie przyjęcie przez nie odpowiedniego oddziaływania biesowskiego.
- Geronda, ale czy nie bywa też i bieda-rodziców?
- Tak, bywają. Jednak dzieciom, mającym takich rodziców, pomaga Bóg. Bóg nie jest niesprawiedliwy. I na gruszach dziczkach bywa mnóstwo owoców. Na Atosie, przy drodze, prowadzącej do mojej celi, rośnie jedna dzika ałycza (dzika śliwa wiśniowa). Na niej nawet liści nie widać od mnóstwa owoców. Gałęzie łamią się pod ich ciężarem. A uszlachetnione drzewa, pomimo tego, że są opryskiwane, (często) nie owocują wcale.
*Brzozowa kasza – karanie dziecka brzozowymi rózgami.
**Neurasteniczny – Reaguje wybuchami złości, gniewu, płaczu. Prezentuje cechy osobowościowe takie jak, niezdecydowanie, nieufność, nieśmiałość, nieustanne niezadowolenie i pesymizm, nadmierny krytycyzm i niezadowolenie ze wszystkiego.
Rozpad pokoleń
Świat przemienił się w dom wariatów. Małe dzieci kładą się spać o północy, podczas gdy powinny kłaść się zaraz po zachodzie słońca. One zamknięte są w wieżowcach, uwięzione w betonie, one żyją według porządku dorosłych. Co mają robić dzieci i co mają robić dorośli? Przychodzą dzieci i mówią mi: „Nas nie rozumieją rodzice”. Przychodzą rodzice i mówią mi: „Nas nie rozumieją nasze dzieci”. Między rodzicami i dziećmi pojawiła się przepaść, i aby ona znikła, rodzice muszą wczuć się w rolę dzieci, a dzieci – w rolę rodziców. Jeśli teraz dzieci nie męczą swoich rodziców, to potem, kiedy same staną się dorosłymi, ich nie będą męczyć i ich własne dzieci. I przeciwnie: tych, którzy teraz nie słuchają się i męczą rodziców, później będą męczyć ich własne dzieci, ponieważ zaczynają działać prawa duchowe.
- A niektóre dzieci, Geronda, mówią, że one zostały zepsute przez nadmierną miłość rodziców do nich.
- One nie mają racji. Kiedy u dziecka jest luboczestije, ono nie psuje się od rodzicielskiej miłości. Ale, wyciągając z rodzicielskiej miłości korzyść dla siebie, dziecko zepsuje się, przepadnie. Jeśli dziecko psuje się od miłości rodziców, to, w istocie, ono już jest zepsute. Ono powinno dziękować Bogu za rodziców, ich miłość, a ono zamiast tego niezadowolone jest z tego, że traktują je dobrze. Przecież niektóre dzieci w ogóle nie mają rodziców! I co tu powiesz? Kiedy dziecko nie uznaje rodziców za swoich dobroczyńców i nie kocha ich – nawet przy tym, jeśli u jego rodziców jest bojaźń Boża, – to jak ono może kochać i czcić Boga – swego Wielkiego Dobroczyńcę i Ojca wszystkich ludzi? Przecież uświadomić sobie wielkie Boże dobrodziejstwa w wieku dziecięcym jest bardzo niełatwo.
Ludzie ubierają się odpowiednio do swego wewnętrznego stanu
- Geronda, pożyczcie mi czegoś.
- Życzę, abyś się stała „duchowo przebraną”, jak jurodiwa (szalona w Chrystusie) Święta Isidora, abyś osiągnęła „dobrą obłudę”. (Błażenna (błogosławiona, szczęśliwa) Isidora trudziła się ascetycznie w żeńskim monasterze Tabennisit, założonym przez św. Pachomija Wielkiego na początku IV wieku na brzegu rzeki Nil w Górnej Tebaidzie. Trudząc się jurodiwa w Chrystusie, Błażenna udawała pozbawioną rozumu i opętaną, upokarzała i poniżała siebie. Zamiast mnisiego kaptura ona okrywała głowę łachmanami, chodziła boso, bez narzekania i z pokorą przyjmowała od innych poniżenia i bicie. Świętość Błażennej była objawiona w anielskim widzeniu pustelnikowi Abbie Pitirimowi, który, z kolei, opowiedział o niej wszystkim siostrom monasteru. Po tym, pragnąc uniknąć ludzkiej chwały, Błażenna potajemnie opuściła monaster i trudziła się w ukryciu aż do dnia swojej śmierci. Pamięć priepodobnej Isidory obchodzimy 10 maja.) Popatrz – nieszczęśni ludzie świata świętują swoją światową hipokryzję i ubierają się odpowiednio do swego wewnętrznego stanu. W dawnych czasach za komediantów przebierali się tylko raz w roku – na maslenicę (na zapusty). Teraz większość ludzi – są przebrani za komediantów nieustannie. To znaczy w dawnych czasach komediantów można było widzieć tylko siedem razy w roku – na maslenicę, a teraz widać ich każdego dnia… Każdy ubiera się tak, jak podpowiada mu pomysł! Ludzie stali się w końcu cudakami. Oni stracili rozum! Mało jest ludzi powściągliwych, skromnych – czy to mężczyźni, kobiety czy dzieci. Zwłaszcza kobiety – one doszły już do granicy. Dziś po drodze do miasta widziałem pewną taką osobę, owiniętą szeroką wstążką – jakby bandażem, w jakichś niewyobrażalnie wysokich butach i króciutkiej spódniczce. „Taka moda”, – wyjaśnili mi. Inne kobiety maszerują na takich oto cieniutkich obcasach. Gdzieś trochę nierówno stąpią – z pewnością trafią do chirurga-ortopedy. A już o fryzurach lepiej całkiem przemilczeć… Widziałem jeszcze jedną „krasawicę”, wybacz mi Boże – co to był za człowiek! Twarz jakaś dzika. W zębach papieros: „pych-pych!”… Oczyska czerwone! Mówią, że teraz ludzie przyjęli za regułę nie palić w domu, kiedy są małe dzieci. A nieszczęsne dzieci rodzą się już uwędzone, jak śledzie! I kawa też szkodzi, od niej potem grymaszą jak nie wiadomo kto. Odeszła Łaska Boża, całkowicie opuściła ludzi.
Pamiętam, gdy byłem na Synaju przyjeżdżali ludzie, ubrani tak, że nawet brakowało słów… Jak boleśnie było mi patrzeć na przyjeżdżające do monasteru turystki! Jak one szkaradnie wyglądały! To jakby, widzieć wyrzucone na śmietnik przepiękne bizantyjskie ikony, z tą tylko różnicą, że ludzie – ikony Boga – sami siebie wyrzucili na śmietnik. Pewnego razu zobaczyłem jedną kobietę, odzianą w coś na podobieństwo fiełoni (Fiełoń –kapłańska szata). I powiedziałem: „No dzięki Bogu, choć jedna ubrana jest mniej więcej przyzwoicie. Dobrze, czego już tam, nawet jeśli w fiełoni, choć w drobnostce, za to, w skrajnej mierze, odróżnia się od innych”. Ale oto „dama w fiełoni” obraca się do mnie twarzą… Co widzę! Wszystko z przodu u niej było całkowicie odsłonięte!
Do czego stoczyli się ludzie! Przysłano mi fotografię pewnej niewiasty z prośbą o modlitwę, aby jej małżeństwo było szczęśliwe. Jej suknia ślubna nie spełniała ram żadnej przyzwoitości. Być tak odzianą, znaczy, nieczcigodnie odnosić się do Sakramentu, do świętej przestrzeni Cerkwi. Duchowni ludzie i to nie myślą, co wymagać od pozostałych? Dlatego ja mówię, że jeśli i monastery nie staną się utrzymująca siłą, to żadnego innego hamulca nie znajdzie się. Dzisiaj ludzie są nieokiełznani, nie mają hamulców.
Dawniej, kiedy byli szaleńcy ze względu na Chrystusa, na świecie było bardzo mało zwariowanych. Tak, być może, powinniśmy poprosić szalonych ze względu na Chrystusa aby uzdrowili szalonych z natury i znów pojawili się na świecie jako szaleni ze względu na Chrystusa? Bo cóż tu mówić: dzisiaj widzisz i słyszysz najbardziej niewyobrażalne rzeczy. Pewien człowiek opowiadał mi, że dzisiejsi modnisie-obiboki biorą swoje ubrania, w różnych miejscach specjalnie przecierają strzępią je, potem przecinają i grubą igłą naszywają na nie łaty. Kiedy ja to usłyszałem, aż się przeżegnałem. No dobrze, dla osoby pracującej naturalnym jest być tak ubranym. Ale dla obiboka!.. A potem ten człowiek opowiadał mi coś jeszcze. „Opowiem, – mówi, – tobie, Geronda, i coś bardziej uderzającego. Moja żona spotkała kiedyś na placu Zgody (Centralny plac w Atenach) jednego chłopca z rodziny naszych przyjaciół. Widzi ona, że spodnie tego chłopca rozerwane są w tym miejscu, skąd wyrastają nogi. „Dziecinko, – mówi moja żona, – zakryj się ty choć ręką z tyłu…” – „Zostaw mnie w spokoju! – odpowiada jej młody próżniak. – Teraz taka moda!” Nieszczęsne dzieci!..
- Geronda, niektórzy noszą bluzki, koszule z wizerunkami Świętych. Czy można to robić?
- Jeśli Święci przedstawieni są na bluzkach czy kurtkach, to trudno, nic strasznego. Lepiej niech noszą na sobie wizerunki Świętych, niż obrazki z diabłem. Ale przedstawiać Świętych na spodniach nie wypada. To brak szacunku. Są tacy czcigodni, bogobojni ludzie, że lubią ozdabiać ubranie różnymi chrześcijańskimi wzorami, rysunkami. Na przykład, kiedy Patriarcha Dimitrij był w Ameryce, tam wypuszczono bluzki, koszulki z wizerunkiem Patriarchy i świątyni Świętej Sofii w Konstantynopolu.
- Oni zrobili to z czcigodności?
- No, nie żydzi to przecież zrobili, a chrześcijanie. Są przecież i ludzie, którzy robią coś dobrego, tak jak obok szarlatanów są dobrzy lekarze.
- Geronda, brak czcigodności w ubraniu pochodzi i pod działaniem zza granicy?
- No a skąd jeszcze? Dlatego w lata mojej młodości i mówiono: „No, to ludzie ze Smyrny…” Smyrna była nadmorskim miastem i przybywało tam wielu cudzoziemców. Święty Arsienij był bardzo surowy odnośnie ubioru. Pewna dziewczyna z Fars wyszła za mąż i nosiła pstrą chustkę, przywiezioną ze Smyrny. Święty Arsienij niejednokrotnie upominał ją, mówił, aby wyrzuciła tę chustkę i ubierała się skromnie, jak wszystkie farasjotki. Młoda strojnisia nie słuchała się go. Pewnego razu Święty Arsienij znów zobaczył ją w pstrej chustce i surowo powiedział: „Zachodnich chorób ja w Farsach nie potrzebuję. Wiedz, że jeśli nie opamiętasz się, nie zmądrzejesz, to dzieci, które będziesz rodzić, będą umierać po swoim chrzcie. One jak aniołowie będą odchodzić do Boga, ale ty nie będziesz mogła pocieszyć się żadnym z nich”. Ale on i po tym nie zmądrzała, i umarło jej dwoje dzieci. Dopiero wtedy się ustatkowała, wyrzuciła swoją pstrą chustkę, przyszła do Świętego Arsienija i poprosiła go o przebaczenie.
- Geronda, a czy pomaga w duchowym życiu ciemne ubranie temu, kto chce zostać mnichem?
- Tak, ciemne ubranie bardzo pomaga. Ono pomaga uciec ze świata, podczas gdy jaskrawym kolorowym ubraniem człowiek przykuwa się do świata. Jeśli ten, kto zamierza zostać mnichem, mówi: „Oto kiedy odejdę do monasteru, wtedy i będę ubierać się w czarne, wtedy to będę wypełniać mnisią regułę”, – to on i tam, w monasterze, uczyni swoje życie… czarnym. Jeśli zaś, jeszcze będąc w świecie, człowiek robi z radością to, co powinni robić mnisi, i z niecierpliwością oczekuje tego, to on i w świecie raduje się duchowo i potem, w życiu mnisim, będzie iść do góry, przeskakując przez dwa i przez trzy stopnie.
- Geronda, czasem dzieci, chodzące do cerkwi i skromnie ubierające się, podlegają na silne ataki ze strony starszych.
- Czyniąc tak z wiarą i od serca, one i starszych ustawiają na swoje miejsce. Znałem pewną dziewczynę, która nosiła czarną sukienkę z długimi rękawami. Jakąż czcigodność i pobożność ona miała! Raz jedna bardzo „modna” starucha zaczęła jej wypominać: „I nie wstyd tobie, młodziutkiej dziewczynie, chodzić w czarnym i z długimi rękawami?” – „Skoro wy, starsi, nie dajecie nam takich przykładów, – odpowiedziała panienka, – to, przynajmniej, będziemy ubierać się w czarne my, młodzi”. Tak ona ustawiła starą modnisię na miejsce.
Widzisz jak: jakaś kobieta chowa męża i od razu ubiera się w jasne ubranie. Co tu powiesz? A oto moja siostra, zostawszy wdową w wieku dwudziestu trzech lat, już nie zdejmowała czarnej sukni aż do swojej śmierci. Dla mnie błażenne są nie te olśniewająco ubrane nieszczęśnice, które prowadzą grzeszne – „olśniewające” – życie, a te wdowy, które w tym życiu, niech i nie z własnej woli odziawszy się w czarne ubranie, żyją białym, jasnym życiem i nie narzekając wychwalają Boga.
Czasem trudno odróżnić mężczyznę od kobiety
Pewnego razu do Mądrego Salomona, chcąc wystawić go na próbę, przyprowadzili dzieci – dokładnie jednakowo ubranych chłopców i dziewczynki, po to, aby on odróżnił jednych od drugich. Salomon zaprowadził dzieci do źródła i kazał im się umyć. Obserwując, jak dzieci myły się, on rozdzielił je. Dziewczynki ostrożnie, wstydliwie pryskały wodą w oczy, podczas gdy chłopcy śmiało chlapali wodą w twarz i bili po niej dłońmi.
Dzisiaj mężczyźni stali się na tyle kobieco-podobni, zniewieściali, że często i nie rozpoznasz w nich mężczyzny. W dawnych czasach z odległości pięciuset metrów można było odróżnić mężczyznę od kobiety. Teraz czasem nie odróżnisz i z bliska. Nie zrozumiesz: mężczyzna przed tobą? czy kobieta? Dlatego proroctwo i mówi, że nadejdzie czas, kiedy nie można będzie odróżnić mężczyzny od kobiety. Starec Arsienij Pieszczernik zapytał kiedyś jednego długowłosego młodzieńca: „Więc kto ty jesteś? Chłopczyk ty czy dziewczynka?” Sam Starec nie mógł tego zrozumieć. Wcześniej na Świętej Górze takich strzyżono. Teraz przyjeżdżają jacy są… Ale ja ich strzygę: nożycami, którymi obcinam sierść, kiedy plotę czotki. Wiecie, ilu już ja ostrzygłem! Strzygę ich na podwórzu za ścianą ołtarza. Kiedy przychodzą jacyś długowłosi, ja mówię im: „Oto dobrze! Bo mam kilku łysych znajomych i obiecałem przykleić im czupryny. Okażcie miłość, pozwólcie was ostrzyc! Cóż mogę zrobić, przecież dałem ludziom słowo”.
- Zgadzają się, Geronda?
- Zależy od tego, jak im o tym się powie. Ja przecież nie atakuję ich z krzykiem: „Co za hańba taka! Jak wam nie wstyd! Wy nie szanujecie tego świętego miejsca!”, ale mówię: „Słuchajcie, chłopaki, przecież tymi włosami wy obrażacie swoją męską godność. Jeśli wy zobaczycie jak gwardzista honorowej warty maszeruje po placu Zgody z damską torebką, jak na to popatrzycie? No, powiedz, przystoi gwardziście damska torebka? Dawaj obetniemy twoje włosy!” I strzygę. Wiecie, ile włosów zbieram! Czasem, kiedy ktoś z nich sprzeciwi się i zacznie różne „dlaczego” i „po co”, ja odpowiadam: „Jakie jeszcze „dlaczego”? Czyż nie jestem mnichem? Oto i dokonuję postrzyżyn. Przecież to moja robota”. Cała rzecz w tym, jak to zaprezentować. Chłopcy śmieją się, i tego mi trzeba. Potem ich strzygę. Nie, imienia przy „postrzyżynach” nie zmieniam. Tylko jednemu małemu dałem imię „Dostojo jest’” (Godnym jest), ponieważ, kiedy dokonywałem jego „postrzyżyn”, w pobliżu przechodził krestyj chod z ikoną „Dostojno jest’”! A jak bywają szczęśliwi rodzice moich „postrzyżonych”! Wiesz, ile listów z wyrazami wdzięczności otrzymuje od rodziców, matek? Och! Tylko za to wybaczy mi Bóg!
Teraz jeszcze stało się modnym strzyc głowę, a z tyłu zostawiać ogonek. „Hej, orły! – pytam, – jakiż sens w tych ogonach?” – „My, odpowiadają „orły”, – zostawiamy ogony, aby zwracali na nas uwagę”. – „Dziwaki wy, dziwaki, – mówię im, – przecież ludzie mają dziś tyle problemów, że oni nie będą zwracać na was uwagi, nawet jeśli zaczniecie im za to płacić!” A inni, potężni dryblasy noszą w uszach kolczyki. Ileż ja zdjąłem tych kolczyków!
- A niektórzy, Geronda, noszą tylko jeden kolczyk.
- Jeden kolczyk noszą anarchiści. Jeden kolczyk w uchu – symbol anarchii. Oni wkładają ten kolczyk nie po to, aby siebie ozdobić, jak kobiety. Oni przekłuwają swoje ucho i zakładają kolczyk na znak protestu. Pewnego razu do mnie do celi przyszedł ojciec z synem dwudziestodwuletnim długowłosym, z brodą i kolczykiem uchu. „Nie przystoją kawalerom kolczyki, – powiedziałem mu. – Wielu was źle rozumie. Mi tego tłumaczyć nie trzeba, ale ludzie was nie znają, że jesteście anarchistami, i źle to rozumieją”. Potem on zdjął kolczyk i oddał go dla mnie. Był on złoty. „Oddaj go, – mówię, – jubilerowi, aby zrobił ci nacielny krzyżyk”.
- Niektórzy, Geronda, noszą kolczyki nawet w nosie.
- To znaczy, że diabeł wstawił im w nos pierścień. Tylko uzdy nie widać. A niektórzy noszą na szyi szerokie złote łańcuszki – w kilku rzędach. Jednego ja obstawiłem, pozdejmowałem z niego wszystkie te ozdóbki i powiedziałem: „Oddaj to złoto jakiemuś sierocie. Albo wręcz je swojej matce, aby ona przekazała je jakiemuś biedakowi”. Po tym jak doprowadziłem go do mniej więcej boskiego wyglądu, on mnie pyta: „Co mam robić?” – „Zacznij od tego, – mówię, – że włóż na siebie krzyżyk na skromnym łańcuszku”. Pomyśleć tylko – mężczyzna, a nosi złotą biżuterię! Stoi przed tobą, cały lśni złotem, na szyi dwa-trzy rzędy grubego złotego łańcuszka – księżniczki i to takich nie noszą, stoi i narzeka, jakie ma problemy! A problem akurat w tym! Jego problem – to epitemia, którą on nosi. Z jednych ja zdejmuję te błyskotki sam, innym mówię, aby oni zrobili to swoimi rękami. Ludzie utracili miarę. Oni stali się w końcu do niczego niegodni. Niektórzy noszą na szyi znaki zodiaku. „Co to jest? – pytam jednego. – Pierwszy raz coś takiego widzę”. – „To, – odpowiada, – zwierzątko takie, mój znak zodiaku”. A na początku wydało mi się, że to ikonka Bożej Matki. „Cóż, – mówię, – czy wy sami też jesteście zwierzątkami z ogrodu zoologicznego, skoro nosicie na sobie te znaki zodiaku?” Oj, dziwacy… Wewnętrzny brak czcigodności uwydatnia się na zewnątrz. Dawajcie więc modlić się, aby Bóg oświecił młodzież i zachował trochę zakwasu.
Ludzie pragną prostoty
Dobrze, że ludzie pragną prostoty. Oni doszli do tego, że wprowadzili prostotę w modę, nawet jeśli w ich wnętrzu prostotą i nie pachnie. Niektórzy przyjeżdżają na Świętą Górę w wypłowiałym wytartym ubraniu, i ja zastanawiam się nad pytaniem: „A dlaczego oni są tak ubrani? Przecież oni nie pracują w polu?” Jeden rozmawia niewyszukanym wiejskim językiem, bo jest to dla niego naturalne, i ty się radujesz, słysząc szemranie wiejskiej mowy. A drugi udaje w swojej mowie „wiejskiego”, ale od jego „chłopskiej mowy” łapią mdłości. A niektórzy przyjeżdżają na Świętą Górę w k krawatach… Z ognia w płomienie… Jeden taki „pielgrzymek” wziął z sobą na Atos sześć czy siedem krawatów. Rano, szykując się do pójścia do mnie, on włożył krawat, garnitur – wystroił się jak na paradę. „Co ty tam grzebiesz się?” – pyta go ktoś. ”Zabieram się do ojca Paisija”, – odpowiada on. ”A dlaczego ty tak uroczyście ubierasz się?” – „Dlatego, – odpowiada, – aby oddać mu cześć”. Och, do czego myśmy się stoczyli!
Ludzie całkiem nie mają w sobie prostoty. Od tego młodzież i zaczęła włóczyć się, błąkać się, nie znajdować sobie miejsca. A duchowi ludzie, nie umiejąc żyć prosto, będąc „zapiętymi na wszystkie guziki”, młodzieży nie pomagają. Dzisiejsza młodzież nie ma z kogo wziąć przykładu, i zaczyna prowadzić włóczęgowski styl życia. Ponieważ, widząc w chrześcijanach ludzi, zapiętych na wszystkie guziki, ludzi, zaciągniętych krawatami, ważnych i nadętych, młodzi nie znajdują w nich żadnej różnicy od ludzi świata tego i dlatego sprzeciwiają się. Gdyby oni widzieli w duchowych ludziach prostotę, to nie dochodziliby do takiego stanu. Ale młodzi dzisiaj wyróżniają się światowym duchem, a chrześcijanie – światową rangą. „Nam, chrześcijanom, należy chodzić tak, to robić siak, a to – owak…” Chrześcijanie postępują tak nie od serca, nie z czcigodności i pobożności, a dlatego, że „tak trzeba postępować”. A młodzi, widząc to wszystko, mówią: „Co to? Chodzić do cerkwi z zaciągnięta szyją? A no, poszli stąd!” Oni zrzucają z siebie wszystko i włóczą się rozebrani. Ich rzuca w drugą skrajność. Ty rozumiesz? Młodzież robi to wszystko, wyrażając swój protest. Młodzi mają ideały, ale nie mają z kogo wziąć przykładu. Wypada im współczuć. Dlatego trzeba, aby ktoś „dotknął” ich luboczestije, wzruszył ich swoją prostotą. Młodzi ludzie oburzają się, widząc, jak nawet duchowi ludzie, nawet kapłani próbują powstrzymać ich przy pomocy świeckich sztuczek. Jednak, spotykając się ze skromnością, a także z prostotą i szczerością, młodzi zamyślają się. Ponieważ, jeśli w człowieku jest szczerość, i on nie liczy się sam z sobą, to jest on prosty i ma pokorę. Wszystko to daje pokuj jemy samemu, ale jednocześnie jest zauważalne i dla innych. Drugi człowiek odczuwa, czy ubolewasz z jego powodu czy też zachowujesz się obłudnie. Jakikolwiek włóczęga jest lepszy, niż chrześcijanin-obłudnik. Dlatego potrzebny jest nie obłudny „uśmiech miłości”, a naturalne zachowanie, nie złośliwość i udawanie, ale miłość i szczerość. Mnie bardziej wzrusza, jeśli człowiek jest uporządkowany wewnętrznie, to znaczy, jeśli ma on szacunek i prawdziwą miłość do innych, jeśli zachowuje się on prosto, a nie według ustanowionych „modeli zachowania się”. Przecież w przeciwnym przypadku człowiek grzęźnie tylko na zewnętrznym i staje się zewnętrznym człowiekiem, czyli tym samym przystrojonym na maslenicę.
Wewnętrzna czystość przepięknej duszy prawdziwego człowieka upiększa i jego zewnętrzny wygląd, a boska słodycz Bożej miłości usładza (umila) nawet jego oblicze. Wewnętrzna piękność duszy duchowo upiększa i uświęca człowieka nawet zewnętrznie, poprzez Boską Łaskę ona ujawnia go innym. A oprócz tego, ona ozdabia i uświęca nawet to nieładne ubranie, które nosi przepełniony Łaską człowiek Boży. Batiuszka Tichon (O Starcu Tichonie patrz w książce: Starec Paisij. Ojcowie-swiatogorcy i swiatogórskie historie. Swiato-Troicka Siergijewa Ławra, 2001. str. 13-39) sam gruba igłą szył skufie ze strzępów sutanny. Te skufie były jak jakieś torby, ale on nosił je i one promieniowały wielką Łaską. Jakie by ubranie nie wkładał Starec – stare czy workowate, ono nie wyglądało nieładnie, ponieważ swoim wewnętrznym pięknem duszy on czynił i je też pięknym. Pewnego razu jeden odwiedzający sfotografował starca w tym wyglądzie, jak go zastał, z woreczkiem zamiast skufii na głowie i w jakiejś piżamie, którą on narzucił mu na plecy, widząc, że batiuszka marznie. I dzisiaj ci, którzy oglądają to zdjęcie, myślą, że Starec miał na sobie biskupi płaszcz (mantiję), a przecież była to jedynie stara pstra piżama! Nawet do łachmanów ojca Tichona ludzie odnosili się z czcigodnością i brali je sobie za błogosławieństwo. Taki błogosławiony człowiek, który zmienił siebie wewnętrznie i uświęcił się, nawet zewnętrznie ma godność większą, niż ci wszyscy ludzie, którzy bez końca zmieniają swoją zewnętrzność (czyli swoje ubrania), a wewnątrz zachowują swego starego, ulegającego rozkładowi człowieka z jego „przedhistorycznymi grzechami”.
„Na kobiecie nie powinno być męskiego ubrania, i mężczyzna nie powinien ubierać się w żeńską odzież” (Pwt.22,5)
- Geronda, jak mamy traktować kobiety, które do monasteru przychodzą w spodniach? One często mówią, że spodnie są nie tylko wygodniejsze, ale i skromniejsze, niż krótkie spódnice.
Współczesne kobiety ubierają się albo w mini spódniczki, albo w spodnie! Wybierają jedno z dwóch! Podczas gdy w Starym Testamencie powiedziane jest o tym bardzo wyraźnie i jak jeszcze szczegółowo! „Mężczyźnie niedozwolone jest ubierać się w kobiecą odzież, a kobiecie – w męską”. To jest prawo. Ale i poza prawem, wkładać na siebie ubranie płci przeciwnej – nieprzyzwoitość. Mężczyzn, którzy wkładają spódnice jest dużo mniej, niż kobiet, które noszą spodnie.
- Jednak kobiety, pracujące w polu, mówią, że swobodnie poruszać się w czasie pracy mogą tylko w spodniach.
- To wszystko wymówki.
- Geronda, a matki mówią, że dziewczynki noszą spodnie, żeby się nie przeziębić.
- Czyż nie można wymyślić nic innego? Co, nie ma długich rajstop? Niech więc noszą długie rajstopy, żeby się nie przeziębić. Można wyjść z każdej trudności – gdyby tylko były chęci.
- Geronda, co robić, kiedy do monasteru przyjeżdżają jakieś oficjale osobistości, a z nimi kobieta w spodniach?
- Wytłumaczcie im. Zapytajcie ich, czy chcą, abyście poszły im na ustępstwa, złamały ustalony porządek i w monasterze czyniła się nieprzyzwoitość?
- Pewnego razu, Geronda, przyjechało trzydzieści wykładowczyń w spodniach, i wpuściłyśmy je do monasteru.
- Oto i źle, nie trzeba było tego robić. Trzeba było im powiedzieć: „Wybaczcie, u nas w monasterze taka reguła: kobietom w spodniach wstęp zakazany”. A to potem one pojadą i do innych monasterów, tam będą mówić, że w takim to monasterze wpuszczono ich w spodniach. Wy, nie chcąc ich kompromitować, okazałyście im pobłażliwość, a one potem skompromitują was. Powieście na bramie tabliczkę z odpowiednim fragmentem Starego Testamentu. Uszyjcie pięćdziesiąt spódnic i łagodnie, z życzliwością proponujcie je kobietom w spodniach czy krótkich sukienkach, które, nie wiedząc o monasterskich porządkach, przyjeżdżają do was pierwszy raz.
- Geronda, a co robić, kiedy przyjeżdżają uczennice starszych klas i wszystkie ubrane w spodnie?
- Wynieście im poczęstunek za bramę (Według tradycji gościnności, w monasterach Grecji, każdego przybywającego pielgrzyma witają poczęstunkiem – łukumem (tureckim przysmakiem) albo jakąś inna słodkością i szklanką zimnej wody). To zmusi je do myślenia. Albo jeśli one wcześniej powiadamiają was o swoim przyjeździe, uprzedźcie ich telefonicznie: „Prosimy, aby nauczycielki i uczennice nie były ubrane w spodnie”. Tak one zrozumieją, że trzeba odnosić się do monasteru z szacunkiem. Tu nie parafia. W parafii duchowny powinien oświecać kobiety, aby one zrozumiały, dlaczego im nie można nosić spodni i doprowadziły siebie do boskiego wyglądu. A jeśli czasem do jego świątyni przyjdzie kobieta w spodniach z innej parafii, to on musi coś wymyślić. Cerkiew – matka, a nie macocha.
-Geronada, jednak, wielu mówi: „Postępując z taką surowością, wy odpędzacie ludzi od Cerkwi”.
- Ale skoro w Starym Testamencie jest przykazanie od Boga, zabraniające kobietom wkładać męską odzież, to czego jeszcze im potrzeba? Ale one, czy widzisz, rozważają: „Dlaczego kobieta nie może nosić spodni? Dlaczego w radach parafialnych nie mogą uczestniczyć ateiści – przecież Cerkiew i ludzie – to jedno i to samo?” Ale w ten sposób los cerkwi będzie zależał od decyzji bezbożników! Więc i zamienią świątynie w biblioteki, magazyny i temu podobne, skoro oni do wszystkiego podchodzą ze swoim „dlaczego”. I co ty tu powiesz?
W monasterach nie trzeba znosić, tolerować i rozebranych turystów. Nie ma sensu tłumaczyć się tym, że za zebrane od turystów pieniądze monaster będzie ubierać biedaków – to podstęp złego, który stara się uczynić mnich obcym (pozbawionym) Bożych błogosławieństw i przemienić go w świeckiego człowieka. Przeciwnie, prawdziwe odsunięcie się mnicha od świata, dokonywane dla Chrystusa, czyni go bogatym w cnoty.
- Geronda, w monasterze Stomion Wy byliście zmuszeni wieszać odpowiednie ogłoszenia dla turystów?
- Tak, ja rozwiesiłem tabliczki-ogłoszenia. Jedna ze słowami „Serdecznie zapraszamy, prosimy o ofiary” była u wejścia do monasteru. Jeszcze dwie wisiały niżej, dwadzieścia minut pieszej drogi do monasteru. Na jednej było napisane: „W ubraniach nieprzyzwoitych – do rzeki” i stała strzałka, wskazująca rzekę. Na drugiej było: „W ubraniach przyzwoitych – do świętego przybytku” i strzałeczka – wskazująca drogę do monasteru. Prawda, dobrze napisałem?
- Geronda, a co mamy robić latem? O tej porze roku wiele kobiet przychodzi do monasteru z odkrytymi plecami.
- E, uszyjcie jakieś derki – żeby przykrywać im plecy. Tak one zrozumieją, że trzeba z szacunkiem odnosić się do miejsca, do którego przyszły.
Kosmetyka – plamy na obrazie Bożym
Do jakiegoż bezeceństwa stoczyli się dzisiejsi ludzie! Teraźniejsze kobiety robią sobie różne chemiczne trwałe ondulacje i włosy u nich stoją dęba – jakby były nakrochmalone. A jak one pachą! Wprost zaczyna się alergia. Widząc światową kobietę, po światowemu przystrojoną, po światowemu pachnącą, odczuwam wewnętrzny wstręt, obrzydzenie.
Kiedyś mi powiedziano, że pewna osoba pojechała do Niemiec uczyć się kosmetologii. „A czym jest ta kosmetologia?” – zapytałem. „Kosmetologia, – wytłumaczyli mi, – staruchy przemienia w młode!” Wtedy to i przypomniałem sobie, że widziałem jedną starą „młódkę” z poziomą blizną na czole. „Co z nią, biedaczką?” – zapytałem potem jednego jej znajomego. „Nic strasznego, – odpowiedział on. – Ona poddała się plastycznej operacji, aby na twarzy naciągnęła się skóra i znikły zmarszczki”. A ja pomyślałem, że nieszczęsna babcia miała wypadek i przeżyła poważną interwencję chirurgiczną. Do czegoż to dochodzą teraźniejsi ludzie!
- Dzisiaj, Geronda, kosmetyki nie uważają za grzech.
- Tak, ja już to zrozumiałem. Niedawno spotkałem pewną kobietę, którą znałem wcześniej. Przedtem ona była podobna do anioła, a teraz, wymalowaną, nawet jej nie poznałem. „Bóg, – powiedziałem jej, – stworzył wszystko bardzo mądrze, ale wobec ciebie popełnił jeden wielki błąd”. – „Dlaczego, ojcze?” – zdziwiła się ona. „Dlatego, – mówię, – że nie „ozdobił” ciebie sinką pod oczyma! To był jego błąd! Innych ludzi On to stworzył pięknymi, ale z tobą przeliczył się! Czyż ty sama nie rozumiesz, nieszczęsna? Przecież wszystkimi tymi kosmetykami ty siebie oszpecasz, zniekształcasz! To tak, jakbyś brała bizantyjską ikonę i w różnych miejscach paćkała ją farbą, malowała, psuła. Czyż zatem, będziemy mazać farbą obraz Boży – (siebie samych)? Wyobraź sobie, że artysta malarz namalował piękny obraz, potem przyszedł człowiek, nie mający żadnego pojęcia o malarstwie, schwycił pędzelek i nastawiał na obrazie różnych niekształtnych maźnięć, czyli oszpecił i zniekształcił dzieło sztuki. Ty robisz to samo. Tymi kosmetykami ty tak jakby mówisz Bogu: „Ty Boże mój, źle mnie stworzyłeś. Ja poprawię twój błąd”.
Pamiętam jeszcze jedną kobietę. Ona przyszła do mnie z czerwonymi paznokciami – długimi, jak u jastrzębia, i zaczęła prosić: „Moje dziecko jest ciężko chore. Pomódl się, ojcze. Ja też się modlę, ale…” – „Co ty tam modlisz się! – przerwałem jej. – takimi pazurami ty zadajesz rany Chrystusowi! Aby dziecko wyzdrowiało, poobcinaj najpierw swoje paznokcie. Zrób to przynajmniej ze względu na zdrowie swego dziecka: obetnij paznokcie i zmyj lakier”. – A czy mogę je pomalować białym lakierem, ojcze?” – „Ja ci mówię: oczyść swoje paznokcie z lakieru i przytnij je. Złóż przynajmniej niewielką ofiarę dla zdrowia swego dziecka. A cóż to jest takiego, ha? Przecież gdyby tak było trzeba, to Bóg pierwotnie stworzyłby ciebie z czerwonymi paznokciami…” – „Więc, znaczy, ja pomaluję je białym lakierem, ojcze?” Uch, wykończyła mnie. „Tak, – przyszła mi myśl, – doczekacie się wy zdrowia – i ty, i twoje dziecko…” Najbardziej duchowo „przeziębia” swoje dzieci matka, kiedy ona nie jest odziana w skromność sama i ponadto stara się „oskubać”, pozbawić skromności i swoje własne dzieci.
Ktoś może być nie bardzo ślicznym i mieć jakąś niepełnosprawność. Bóg wie, że to duchowo pomaga mu. Przecież Bóg bardziej troszczy się nie o ciało, a o duszę. Wszyscy mamy zalety, ale i jakieś niewielkie wady, ułomności. To nawet nie krzyż, a maleńkie krzyżyki. Te krzyżyki pomagają nam w zbawieniu duszy.
Cerkiew jest Cerkwią Chrystusa i On Nią rządzi. Cerkiew – to nie świątynia, którą pobożni ludzie budują z kamieni, piasku i wapna, a barbarzyńcy niszczą ogniem. Cerkiew to Sam Chrystus.
Język grecki
- Geronda, dlaczego w greckiej gramatyce zniesiono akcenty? (W greckim języku występuje trzy rodzaje akcentu: ostry, tępy i obleczony. W 1982 r. w Grecji zostały wprowadzone nowe zasady pisowni, według których, w nowogreckim języku pozostawiono tylko jeden rodzaj akcentu. Jednocześnie wprowadzono szereg innych sztucznych uproszczeń, które znacznie obniżyły gramatyczny poziom współczesnego języka greckiego.)
- Teraz, podobnie jak ludzie nie mogą niczego przecierpieć i wszystkim się obrzucają, tak i litery nie mogą znieść przecierpieć – ani ostrych ani obleczonych (emfatycznych) akcentów! Litery stały się podobne do ludzi: one skaczą na pełnych obrotach i nie stawiają za sobą nawet kropki.
W jakimż to języku piszą niektórzy! W jednym ze współczesnych tłumaczeń Nowego Testamentu przeczytałem: „Ja wywołałem swego syna z Egiptu” (Mt.2,15). Bracie mój, czyż tak można! Święte nie różni się od nie świętego. Oni piszą tak ponoć dlatego, aby „wyrównać” język, doprowadzić go do ujednolicenia. Ale jaki człowiek, pochodzący nawet z najbardziej głuchej wsi, nie zrozumiałby co znaczy „z Egiptu wezwałem Syna Mego”? A pewnego razu na Świętej Górze podczas czytania w refektarzu jakiegoś świętego ojca w tłumaczeniu na nowogrecki usłyszałem, że słowa „chleb”, „wino”, „Boskie Priczastije” były zamienione na współczesne przyziemne słówka, używane w życiu codziennym. Ale takie słowa nie nadają się (do przekazania świętych pojęć)! Czyż można? Kto z greków nie wie, co znaczy „artos” i „inos”?
- Geronda, mówią, że grecką czcionkę zamierzają zamienić na łacińską.
- Nie denerwuj się, do tego nie dojdzie. Nie przejdzie u nich ten numer. Na szczęście, Bóg wyciąga dobro nawet z krzywego i złego. A inaczej byśmy przepadli. Tradycja, język nie zginęły nawet w tych czasach, kiedy wszystkie pisemne zabytki były rękopisami, kiedy nie było ani kserokopiarek, ani innych technicznych urządzeń. Tak więc, czyż zginą one teraz, kiedy pojawiło się tyle środków technicznych? Nie, tradycja, przekaz i język nie zginą – jak by nie starali się je zniszczyć. Popatrzcie na cerkiew emigrantów z Rosji – jak oni zachowali swoje zwyczaje! Oni znali język pontyjski, i to im pomogło. W ten sposób, oni zachowali u siebie tradycję. Ale oni wyjechali z Rosji, aby znaleźć wolność, pomimo tego, że jakaś niewielka wolność była dana im i tam, w Rosji. Gdyby oni nie wyjechali, to żyliby jak ptaszek, którego wypuszczono z klatki i pozwolono swobodnie latać po pokoju. Czy w pokoju ten ptaszek nie byłby smutny? A wyobraźcie sobie, jak było nieszczęsnym pontiakom wcześniej!
Są i tacy, którzy chcą stworzyć nowy język. Jednak grecki język ma „język” od ognistych języków Świętej Pięćdziesiątnicy (Dz.2:3). Żaden inny język nie może przekazać dogmatów naszej wiary. A dlatego, według Opatrzności Bożej, Stary Testament był przetłumaczony przez siedemdziesięciu tłumaczy na język grecki i Ewangelia też była napisana w języku greckim. Jeśli ktoś, nie znając starogreckiego języka, zajmuje się dogmatyką, to może on wpaść w zbłądzenie. A my usunęliśmy starogrecki język z programu szkolnego! Upłynie jeszcze trochę czasu, i do naszych uniwersytetów zaczną przyjeżdżać Niemcy, aby uczyć nas języka starogreckiego. Wtedy, stawszy się najpierw pośmiewiskiem, nasi inteligenci godnie docenią znaczenie języka starogreckiego i powiedzą: „Patrz no, znaczy, nie na próżno Cerkiew zachowała język starogrecki!”
Nasz prawosławny naród próbują zniszczyć. Rozumiecie, co to znaczy? Być teraz prawosławnym narodem – to wielka sprawa. Wcześniej była u nas filozofia. Święta Katarzyna zamknęła usta filozofów, opierając się na filozofii (Żywot i cierpienia Świętej Wielkomęczennicy Katarzyny. Żywoty Świętych, miesiąc listopad, dzień 24). Filozofowie przygotowali drogę dla chrześcijaństwa. Ewangelia była napisana w języku greckim i rozpowszechniona w świecie. Potem grecy oświecili słowian. To że istnieje Hellada, niektórym bardzo przeszkadza. „Ona, – mówią ci ludzie, – przynosi nam krzywdę. Trzeba ją zniszczyć”.
Problemy edukacji
- Geronda, Wy często mówicie, że dzisiaj starają się wszystko rozwalić. I system edukacji też?
- Tak. Czyż nie widzicie co się dzieje? Czyż to szkoły? Czyż to, czego uczą dzisiaj dzieci, jest naszym językiem? Czy to nasza historia? No a w Teologii, można by pomyśleć, sytuacja wygląda lepiej? Bezbożnikowi z teologicznym dyplomem pozwalają nauczać Zakonu Bożego. Ale przy tym nie sprawdzają, czego on uczy dzieci – Zakonu Bożego czy bezbożności. „Zwolnić go, – mówią ci, którzy za to odpowiadają, – my nie możemy”. A oto jeśli filolog zechce uczyć matematyki, czy pozwolą mu na to?
A inny absolwent teologii nie pozwala ludziom przyjmować Priczastija, żeby nie zarazili się AIDSem. To „teolog” z tych, którzy wstąpili na wydział teologiczny nie z powołania, a „na polecenie” komputera. Taka wiedza – to nie wiedza o Bogu. „Odbyło dziecko święte nauki”, – mówili w dawnych czasach, ponieważ nauczanie było wtedy rzeczą świętą. A teraz widzisz, jak profesor teologii nie wierzy w Boga, bluźni przed studentami na Proroków, ale od wykładów go nie odsuwają. Ale, panie dobry, o czym ty zapomniałeś na teologicznym fakultecie? Jakich teologów ty wychowasz?
A jaki wpływ wywarli na nas protestanci, katolicy? Jak głęboko wniknął w katolicyzm duch bezbożności! Stopniowo katolicy chcą poniżyć Świętych. „Święta Katarzyna, – mówią oni, – nie była wielką świętą: jej ojciec był, tak sobie, – drobnym carkiem. Swiatitiel Nikołaj był nieznacznym świętym. Wielkomęczennik Georgij – mit, Archanioł Michaił nie istniał – było po prostu objawienie się Boże. To samo dotyczy i Archanioła Gabriela”. Potem oni powiedzą, że Chrystus nie jest Bogiem, że On był po prostu wielkim Nauczycielem. Następnie dojdą do tego, że Boga zaczną nazywać pewną siłą, a potem oświadczą, że Bóg – to natura. Tyle jest oczywistych nadprzyrodzonych wydarzeń, tyle Proroków i proroctw, tyle żywych cudów, ale, nie patrząc na to, niektórzy z prawosławnych dochodzą do tego, że wierzą w podobne bzdury.
Pewnego razu przyszedł do mnie jeden młody człowiek, aby wziąć błogosławieństwo na naukę we Włoszech. Zamierzał studiować tam liturgikę i pisać rozprawę. „Czy masz ty rozum? – zapytałem go. – Zamierzasz jechać do jezuitów pisać rozprawę i jeszcze przyszedłeś do mnie po błogosławieństwo? Przecież oni nie wiedzą, co dzieje się u nich samych! Przecież tam wykładają unici, jezuici i nie wiem kto jeszcze!” Odnośnie nauki naszej młodzieży za granicą trzeba być uważnym, ostrożnym pod każdym względem. Ponieważ dzieje się następujące: nasi studenci jadą uczyć się do Anglii, Francji, innych krajów zachodnich, zarażają się europejskimi drobnoustrojami, a potem piszą jakąś rozprawę. Na przykład, oni studiują greckich ojców w przekładach na zachodnioeuropejskie języki. Ale zachodni tłumacze – albo nie będąc w stanie prawidłowo przekazać sensu oryginału, albo z chytrości – dodali do dzieł świętych ojców własne niesprawiedliwe poglądy. I oto nasi prawosławni naukowcy, wyuczywszy się obcych języków, nabierają się na Zachodzie tych obcokrajowych mikrobów i przenoszą je tutaj. A potem jeszcze przyuczają do tych chorób innych. Oczywiście, jeśli człowiek jest uważny, to on łatwo odróżni złoto od podróbki.
- Geronda, niektórzy cerkiewni młodzi, nie dostawszy się na uniwersytet tu, w Grecji, jadą uczyć się za granicę i tracą wiarę.
- A ja oto powiem o tym niektórym swoim znajomym. Poproszę ich o otwarcie w Grecji jeszcze kilku uniwersytetów, aby nasza młodzież nie wyjeżdżała za granicę. Niech uczą się tu. A to i dzieci psują się, i rodzicom wydatki, i tyle pieniędzy odchodzi do kieszeni obcego wuja.
Młodym, którzy jadą uczyć się za granicę, ja zawsze mówię tak: „Jedźcie, jeśli tego chcecie. Ale bądźcie ostrożni, aby nie stracić swojej wiary. Zdobywajcie za granicą tylko wiedzę. I najważniejsze: nie zapomnijcie potem wrócić do Ojczyzny. Hellada oczekuje was. Waszym obowiązkiem jest jej pomóc. Wasze miejsce tu – obok swoich rodaków, aby oni nie byli zmuszeni męczyć się, szukając poza granicami lekarza czy specjalisty w jakiejś dziedzinie nauki. Bądźcie uważni, aby wasze serce nie ostygło. Europejczycy – zimny naród. A i w Ameryce – w niej można materialnie wzbogacić się, ale duchowo zrujnować się”.
- Geronda, a ileż szkód wyrządzają strajki nauczycieli! Dzieci cały miesiąc nie chodzą do szkoły i błąkają się po ulicach.
- Ja mówię nauczycielom, aby oni nigdy nie urządzali strajków, poza przypadkami, kiedy trzeba, na przykład, protestować przeciwko planom zniesienia nauczania Zakonu Bożego (religii), odwołania modlitwy przed lekcjami (W szkołach Grecji przed rozpoczęciem i na koniec zajęć w klasach czytają na głos prawosławną modlitwę. Na początku tygodnia szkolnego w obecności wszystkich uczniów uroczyście podnoszona jest flaga państwowa Grecji, a na koniec tygodnia jest opuszczana), usunięcia z greckiego sztandaru krzyża albo uczynienia czegoś podobnego. W tym przypadku nauczyciele powinni protestować. Ale nie w innych przypadkach, bo w przeciwnym razie jaka była wina dzieci, które siedzą bez lekcji?
- To znaczy, Geronda, uformowany dzisiejszy system kształcenia przyniesie wiele zła?
- Teraz dusze wielu dzieci będą skaleczone, wypaczone tym systemem, ale przecież Dobry Bóg nie będzie sądzić ich formalnie. On zbada, w jakim stanie one byłyby, gdyby nie trafiły pod zły wpływ, gdyby nie uczyniono im tego zła. Jednak i nam trzeba dużo modlić się za nieszczęsne dzieci, aby Bóg interweniował i pomógł im, aby nie zostały pokaleczone duchowo, ale posiadały mocne duchowe zdrowie i zdobyły cnoty.
Dzieci uprowadzają od Cerkwi
Kiedy ja byłem mały, jak bardzo pomagało mi to, że chodziłem do Cerkwi! W klasach początkowych mieliśmy bardzo dobrego nauczyciela. On też nam pomagał, uczył nas ludowych greckich pieśni i hymnów cerkiewnych. W niedziele śpiewaliśmy w Cerkwi Wielkie Sławosłowije (Doksologię), „Molitwami Bohorodicy…”, „Swiatyj Boże”, pieśń Cherubinów.
- Dziewczęta też śpiewały?
- Tak, wszystkie dzieci śpiewały razem. Kiedyś cerkiew była przy szkole, i my bawiliśmy się wokół niej na cerkiewnym placu. W święta nauczyciele prowadzali nas do cerkwi, nawet podczas lekcji. Nauczyciel wolał stracić jakąś godzinę lekcyjną, aby dzieci pomodliły się na nabożeństwie. Tak dzieci uczyły się, uświęcały się, stawały się jagniątkami. Jeden z naszych nauczycieli był żydem, ale Zakonu Bożego on nas nie uczył, nauczać Zakonu Bożego przychodziła inna nauczycielka. Jednak, nawet będąc żydem, tan nauczyciel prowadzał nas do świątyni. A potem wszystkie dzieci pokorniutko i cichutko stały podczas nabożeństwa.
I oto dzisiaj dzieci uprowadzają od Cerkwi, i ja widzę, jak one stały się zatwardziałe. Przecież w Cerkwi one stają się cichymi, dobrymi dziećmi, ponieważ w Cerkwi dziecko przyjmuje błogosławieństwo Boże, uświęca się. Teraz dzieciom nie pozwalają chodzić do cerkwi, aby one nie „wpadły pod duchowy wpływ”, ale przy tym od wszelkich bzdur ich nie chronią. I nie tylko nie chronią, ale jeszcze i uczą wszelkich niedorzeczności. Czyż naprawdę nie jest zrozumiałe, że dzieci, jeśli rzeczywiście wpadną one pod „duchowy wpływ”, to w ostatecznym efekcie, nie będą awanturować się, staną się rozsądnymi, pilnymi w nauce dziećmi, a nie takimi zaczadziałymi, szalonymi jak są teraz. A gdy dorosną, dzieci, żyjące w Cerkwi, staną się świadomymi obywatelami swojej Ojczyzny. One nie będą związywać się ze złymi towarzystwami, z narkotykami, nie przemienią się w niegodnych do niczego ludzi. Czyż wszystko wymienione wyżej nie jest wystarczającymi warunkami do tego, aby wyrosły one na porządnych, przyzwoitych ludzi? Czyż ci, którzy uprowadzają ich od Cerkwi, będą zaprzeczać nawet temu? Czyż będą oni na to pluć, lekceważyć to?
Ale dzisiejszy ich cel – uprowadzić dzieci od Cerkwi. Dzieci zatruwają, zarażają przeróżnymi teoriami, rozszarpują ich wiarę. Przeszkadzają im w dobrym, aby uczynić ich do niczego nie zdatnymi. Burzą ich od najmłodszych lat. I naturalnie, że z jagniątek dzieci przemieniają się w młode koźlęta. Potem one zaczynają przerażać swoimi wybrykami rodziców, nauczycieli i tych, według czyich wskazówek one tak się zachowują. Dzieci wywracają wszystko do góry dnem – organizują wiece, przejmują szkoły, odmawiają uczestnictwa w zajęciach. Ale w końcu końców dojdą do rozumu i ci, którzy popychają dzieci do zła, – kiedy zdeprawowane, rozpuszczone przez nich dzieci dojdą do tego, że zaczną rozpruwać swoim złym nauczycielom brzuchy.
Dzieci obciąża się mnóstwem
Ja widzę, że często nie tylko absolwenci szkół średnich, ale nawet absolwenci uniwersytetów piszą jakieś bazgroły, robią błędy ortograficzne. My, skończywszy tylko szkołę podstawową, takich błędów nie robiliśmy. Teraz w miarę gramotni (piśmienni) są tylko studenci wydziałów filologicznych i prawniczych (We współczesnym greckim języku istnieją dwa style językowe: demotika (dosłownie „ludowy” język) i katharevusa (czyli „czysty” język). Pod względem gramatycznym i leksykalnym katharevusa jest znacznie bliżej języka starogreckiego, na bazie którego historycznie rozwinęły się oba style. Do 1974 r. nauczanie na greckich uniwersytetach prowadzono w języku książkowym – katharevusie. Teraz w przytłaczającej większości wyższych uczelni Grecji nauczanie prowadzone jest na demotice, która pierwotnie była stylem rozmów. Wraz ze sztucznym uproszczeniem pisowni, obfitym przenikaniem do nowogreckiego języka obcokrajowego słownictwa itp., zniesienie katharevusy jako języka szkolnego doprowadziło do znacznego upadku poziomu wykształcenia współczesnych greków). Na innych fakultetach nawet pisać bezbłędnie nie umieją. A w dawnych czasach szkoła ośmioletnia była prawie jak…
- Jak uniwersytet, Geronda!
- Tak, jeśli w szkole podstawowej dzieci zdobyły tyle wiedzy, co mówić o ośmioklasowej! A teraz dzieci obładowują i zawalają całą masą wszelkich śmieci. Ich przekarmiają naukami, ale przy tym pozostawiają pustą drugą czaszę wagi – duchową. W szkołach dzieci przede wszystkim należy uczyć bojaźni Bożej. Małe dzieci uczą się angielskiego, francuskiego, niemieckiego – a starogreckiego nie uczą się. Zajmują się muzyką, jeszcze czymś, piątym, dziesiątym… Ale czego trzeba uczyć się najpierw? Teraz uczą się tylko liter i cyfr, ale tego, co koniecznie trzeba wiedzieć o Ojczyźnie, – najważniejszego, – nie uczą się. Ani patriotycznych pieśni, ani nic podobnego.
Zatrzymaj jakieś współczesne dziecko i zapytaj: „W jakim regionie znajduje się twoja wieś? Ilu w niej mieszkańców?” Ono nie będzie mogło tobie odpowiedzieć. „Ja, – pomyśli ono, – pojdę na dworzec autobusowy, wsiądę do autobusu i on zawiezie mnie do mojej wsi. A już gdzie leży moja wieś, to powinien wiedzieć konduktor. Ja mu powiem, że jadę do takiej-to wsi, zapłacę za bilet, i autobus mnie tam zawiezie”. My w szkole podstawowej znaliśmy całą mapę świata jak swoje pięć palców. Uczeń szkoły podstawowej musiał znać na pamięć nazwy miast wszystkich krajów liczących ponad pięćset tysięcy mieszkańców. Poza tym, trzeba było zapamiętać, które rzeki są w tych krajach najdłuższe, które najszersze, które są na drugim miejscu, jak nazywają się najwyższe góry na świecie i wiele innych tego typu rzeczy. A już o Grecji i mówić nie ma co! A w obecnych czasach! Spotykałem nie tylko małe dzieci, ale i dorosłych ludzi – studentów, którzy nie wiedzą, ilu jest mieszkańców w mieście, gdzie oni się uczą. Zapytałem jednego studenta, jaka jest najwyższa góra w Grecji. On nie mógł odpowiedzieć. Jaka największa rzeka? Milczenie. Student – i nic nie wiedział o swojej Ojczyźnie! A potem, kiedy przyjdą nasi „przyjaciele”, nasi „dobrzy sąsiedzi” i powiedzą: „To nie wasza, a nasza Ojczyzna”, to on im odpowie: „Tak, macie rację, tak właśnie jest”. Rozumiecie to? My staczamy się do tego. Jednak jeśli zapytać o futbol czy telewizję, to zobaczysz, że oni znają wszystkich i wszystko aż do ostatniego przecinka.
Za to dzieci, które przyjechały z Albanii – Północnego Epiru, umieją czytać i pisać. Pytasz ich: „Gdzież wy nauczyliście się gramotności?” i one odpowiadają: „W więzieniach”. Te nieszczęsne więzienia przemieniły się w szkoły. A nasze greckie dzieci szkoły przemieniły w więzienia. One pozagarniały szkoły i pozamykały się od środka. Dzisiejsze dzieci, szczególnie nastolatki, doprowadzone są do ogłupienia – zwłaszcza w klasach średnich i starszych. Na uniwersytetach młodzi są dojrzalsi, a jednak na wykłady chodzą, kiedy chcą.
Ale zamiast tego, aby przyjąć niezbędne miary odnośnie systemu kształcenia, jego ciągle psuja i psują. I przecież zniekształcają – to coraz bardziej duchowe. Oto posłuchajcie modlitwy z modlitewnika do czytania w szkole podstawowej: „O Dziewico Mario, Twój Maluch – najpiękniejszy na świecie!” Och, do czego żeśmy się stoczyli! Czego uczyły się dzieci wcześniej i czego uczą się one teraz:
„Moja kózko-kozo,
Nie bódź rogami, szalona.
Pokarm swoje koźlęta,
Ssące-diablęta
…aby dały mleczka
Twoim maleńkim wnuczkom,
Rogatym dzieciaczkom,
Koźlątkom-diablątkom.”
(Prosimy czytelników o przebaczenie za to, że przy tłumaczeniu zostawiliśmy cytowany przez Starca wierszyk bez zmian – pomimo całej jego obrzydliwości. Jednak duchowa treść problemu jest straszniejsza niż jej ohydna estetyczna powłoka. Przytoczony fragment wzięty jest z podręcznika do języka ojczystego, oficjalnie rekomendowanego przez Ministerstwo Edukacji Grecji dla drugiej klasy szkoły podstawowej, czyli wyraźnie widać, że przeciwko dzieciom Grecji prowadzona jest taka sama ukierunkowana duchowa wojna, jak i przeciwko ich rosyjskim rówieśnikom. Więc, i metody duchowej walki, proponowane przez Błażennego Starca Paisija w tym rozdziale, mogą byś stosowane przez rosyjskich rodziców i nauczycieli.)
Czy jest do pomyślenia – uczyć małe dzieci takich obrzydliwych podłości! Ale oni robią to specjalnie aby przyuczyć dzieci do diabła i w ten sposób satanistom łatwiej byłoby czynić swoje dzieło. Niech wyciągnie Bóg swoją rękę, ponieważ dzisiaj dzieci nie otrzymują pomocy, aby zmienić się na lepsze, ale stają się opętanymi przez biesa.
Dzieci otrzymują wiedzę w ten sposób, ż przy tym w ogóle nie uczą się pracować głową. Dlatego one i nie ruszają mózgiem. Ale kiedy mózg nie porusza się, to pełen jest ciemnej mgły. Oto wynalazcy – ci pracowali mózgiem. Mając przed sobą jakiś problem, oni myśleli, jak go rozwiązać. A dzisiaj większość patrzy, co napisane jest w instrukcji. Ludzie pozostają na tym poziomie: same liczby i numery, i nic więcej. „To wkręt numer jeden, to śruba numer dwa”… A jeśli jakiś wkręcik nie wejdzie do jakiejś dziurki i maszyna nie zadziała, to od razu wzywają inżyniera. Nie zdają sobie sprawy, że trzeba wziąć pilniczek, troszkę rozpiłować dziurkę i wkręt do niej wejdzie. A jeśli otwór, przeciwnie, jest zbyt wielki, to trzeba wziąć jakiś kawałeczek izolacji, owinąć nim wkręt i on nie będzie bełtać się. Nie, trochę coś nie tak, więc od razu: „Dawaj wezwiemy inżyniera”. Co tu powiesz? Telewizja, inne współczesne środki techniczne zbałwanili, ogłupili człowieka. Nawet mądrzy ludzie stają się w końcu jak kasety magnetofonowe: (co na nich nagrano, to oni i odtwarzają). To znaczy ja chcę podkreślić, że człowiek powinien pracować mózgiem. W tym cała podstawa. Przecież nie ruszając mózgiem, on może dziś czegoś nauczyć się, ale jutro splątać to z czymś jeszcze. Dlatego zadanie jest w tym, aby mózg człowieka sam coś wytwarzał, sam znajdował rozwiązania. Mózg, który sam nic nie wytwarza, – jest mózgiem niedorozwiniętym.
Praca nauczyciela jest święta.
- Geronda, czasem nauczycielom w szkołach najwięcej trudności sprawiają (nie uczniowie, a) ich właśni koledzy.
- W naszych czasach człowiekowi, który chce właściwie zachowywać się w gronie swoich kolegów, niezbędnym jest mieć dużo rozwagi i oświecenia. Potrzebne jest dużo rozsądku i boskiego oświecenia w każdym oddzielnym przypadku. Czasem nawet nie trzeba pokazywać innym, że jesteś wierzący, ale zachowywać się spokojnie, cicho i opowiadać współpracownikom o wierze bardziej nie słowami, a przykładem swego prawdziwego prawosławnego życia. Tak człowiek pomoże innym, nie rozdrażniając ich. A szczególnie w środowisku nauczycielskim: tam niektóre problemy są jak guzy – czasem łagodne, a czasem złośliwe. Podchodząc do jakiegoś problemu opierając się na logice, my zamiast dobra wyrządzimy wiele zła. Jeśli guz jest złośliwy, to po chirurgicznej interwencji zaczną się przerzuty. Dlatego takiego guza lepiej ostrożnie wypalić (jakąś maścią).
- Geronda, nauczycielom, którzy chcą zrobić coś dobrego, bywa niełatwo, ponieważ są związani, ograniczeni w możliwościach.
- Jeśli człowiek chce, to on zawsze może znaleźć sposób zrobić coś dobrego. Ci, którzy chcieli, znajdywali taką możliwość nawet przy bezbożnych reżimach. Więc czemu zaś, nie mogą znaleźć jej tu? Pewien grek pojechał kiedyś do Bułgarii (jeszcze w okresie bezbożnego reżimu) i przy jednej szkole zaczął rozdawać dzieciom krzyżyki. Jednak zauważył go jakiś stojący w pobliżu komunista. Nauczycielka, widząc że obserwuje ich ten komunista, zaczęła zabierać dzieciom krzyżyki, obstawiając ich za to, że je wzięli. Ale kiedy bezbożnik odszedł, nauczycielka sama rozdała krzyżyki dzieciom. Widzisz, jak nauczycielka potrafiła uniknąć konfliktów i z prawem, i z Bogiem?
A grecy-nauczyciele a Azji Mniejszej? Ile dali oni ludziom w tych trudnych latach! A wszystko dlatego, że trudzili się oni od serca, ubolewali nad pracą, mieli czcigodność i bogobojność, poświęcali się. A jak mądrze zachowywał się w Farasach Święty Arsienij Kapadocki! Przygotowawszy pomieszczenie dla szkoły, on zamiast tego żeby ustawić ławki, pościelił na podłogę kudłate kozie i owcze skóry. Klęcząc na tych skórach, dzieci słuchały lekcji. Postępując tak mądrze, Święty Arsienij nie drażnił Turków. Nawet zastając dzieci podczas zajęć, Turcy myśleli, że te modlą się. A kiedy Święty Arsienij chciał wyprowadzić uczniów aby odpoczęli na łonie natury, on prowadził ich na swoją działkę, która była jak sad, niby do pracy – mówił: „Jeśli zauważycie Turka, to zaczynajcie pracować, cokolwiek robić. Łamcie gałązki na drzewach, aby on pomyślał, że oczyszczacie sad”. Tak one, biedne, i robiły. Przecież gdyby Turek domyślił się, że Święty wyprowadził dzieci na łono natury, to miałby on wielkie nieprzyjemności. Najprawdziwsza tajna szkoła! A kiedy Turek odchodził, dzieci znów zaczynały się bawić. I latem, w czasie wakacji, Święty Arsienij też zbierał dzieci u siebie – aby nie odzwyczajały się one od nauki i nie zapominały, czego on je uczył.
- Geronda, a dlaczego Święty Arsienij pisał na lekcjach po turecku, ale greckimi literami?
- Dlatego, żaby, dzieci znały też język turecki i mogły żyć wśród Turków. A poza tym, gdyby Turcy przyłapali Świętego na tym, że on uczy dzieci czytać, i zobaczyli greckie litery, to, usłyszawszy, jak on czyta po turecku, oni by się uspokoili. Tak więc i dzieci uczyły się, i Turcy nie burzyli się. Wszystko, co było właściwe samemu Świętemu Arsienijowi, bezkompromisowy stosunek do Prawosławia, czcigodność i bogobojność – on przekazywał swoim uczniom.
Dlatego ja i mówię, że jeśli człowiek chce, to on może czynić dzieciom dobro – gdzie by się nie znalazł. Pewnego razu trafiła mi w ręce wspaniała książka o Północnym Epirze, którą napisała pewna przebywająca tam nauczycielka. I jedna taka nauczycielka warta jest pięciuset mężczyzn! Jak umiejętnie obchodziła się ona z albańskimi ideologami! Ona rozbiła je w puch i proch. Jakaż wspaniała kobieta!
Prawdziwy nauczyciel – wielka rzecz, zwłaszcza w dzisiejszych czasach. Dzieci – one jak czyste kasety magnetofonowe. Na nich mogą być zapisane albo sprośne bezwstydne pieśni albo cudowne bizantyjskie śpiewy cerkiewne. Praca nauczyciela jest święta. Na nauczycielu spoczywa wielka odpowiedzialność, i jeśli on będzie uważny, to może otrzymać od Boga wielką nagrodę. Jego obowiązek – starać się nauczyć dzieci bojaźni Bożej. Pedagodzy powinni znajdywać sposoby przekazywać dzieciom jakąś wiedzę o Bogu i o Ojczyźnie. Niech oni sieją siemię. Nie widzą, jak ono kiełkuje? To nic. Nic nie przechodzi bez śladu – przyjdzie pora i siemię wykiełkuje.
I niech oni zawsze odnoszą się do dzieci życzliwie, z wyrozumiałością, z miłością. Niech starają się rozbudzić w dzieciach luboczestije. Dziecko chce miłości, ciepła. Wiele dzieci całkowicie pozbawionych jest tego w swoim domu. Jeśli nauczyciele polubią dzieci, to i dzieci ich też polubią. I wtedy nauczycielom będzie łatwiej wykonywać swoją pracę. Nasz nauczyciel, kiedy my rozrabialiśmy, mógł wychłostać nas rózgą. Ale on kochał dzieci, i dzieci go też kochały. Swoich dzieci ten człowiek nie miał, ale on bardzo kochał dzieci.
Dlatego godni są pochwały ci rodzice, którzy, zradzając wiele dzieci, stają się wielodzietnymi ojcami i matkami, ale jeszcze większych pochwał godni są ci prawdziwi pedagodzy, którzy odradzają (wskrzeszają) wielkie mnóstwo dzieci i stają się „przewielodzietnymi” ojcami i matkami. Oni dają społeczeństwu odrodzonych ludzi, i w ten sposób społeczeństwo staje się lepsze.
- Geronda, a dlaczego Wy nie zostaliście kapłanem?
- Nasz cel w tym, aby się zbawić. Kapłaństwo – to nie środek do zbawienia (człowieka, który je przyjmuje).
- A Wam nigdy nie proponowano zostać kapłanem?
- Mnie przymuszano do tego wielokrotnie. Kiedy żyłem we wspólnotowym monasterze, przymuszali mnie do kapłaństwa, i do wielkiej schimy. Ale zadanie w tym, aby stać się mnichem wewnątrz. Mnie interesowało akurat to – nic innego mnie nie interesowało. Jeszcze będąc młodzieńcem, świeckim, przeżyłem pewne cudowne wydarzenia i dlatego, przyszedłszy do monasteru, mówiłem: „Wystarczy mi i tego, aby żyć po mnisiemu”. Skupiłem się głównie na tym, i nie interesowała mnie sprawa, kiedy postrzyżony będę w wielką schimę i czy zostanę kapłanem. I niedawno do celi Panaguda, gdzie żyję, przychodził pewien człowiek, który bardzo nalegał na to, abym przyjął święcenia kapłańskie. On nawet jeździł w tej sprawie do Patriarchatu Ekumenicznego, a kiedy na Świętą Górę przybył egzarchat z Konstantynopola, on podszedł do nich w tej samej sprawie. Ale biskupi odpowiedzieli mu: „Powiedz o tym samemu ojcu Paisijowi. Aby nie było tak, że my podejmiemy decyzję o jego święceniach, a on od nas ucieknie”. Więc on przyszedł do mnie. Kiedy ja to usłyszałem, to nawet na niego nakrzyczałem. Wtedy on do mnie powiedział: „Zostań, przynajmniej, kapłanem, aby czytać nad ludźmi, którzy do ciebie przychodzą, modlitwę rozgrzeszającą. Przecież oni mówią tobie nie tylko o swoich problemach, ale i swoich grzechach. Czyż ty nie skarżyłeś się mi na zamieszanie z tego powodu, że ludzie różnie opowiadają o swoich duchowych problemach różnym duchowym osobistościom”? A czyż nie bywa, że ty polecasz im opowiedzieć coś swemu ojcu duchowemu albo biskupowi, ale oni mówią tylko połowę? Oto dlatego i zostań spowiednikiem sam: wysłuchuj ich grzechy i czytaj im modlitwę rozgrzeszającą, aby otrzymali oni odpuszczenie grzechów i ich duchowe problemy też się rozwiązały”. On-to, biedaczysko, mówił to wszystko z dobrym zamiarem, ale to, co on proponował, było nie dla mnie.
- Tak więc, Geronda, co powinien robić człowiek, który czuje, że jest słaby aby zostać kapłanem, ale inny popychają go do tego?
- Niech on powie im co o tym myśli. Nikogo nie można zmusić ani do kapłaństwa, ani do wielkiej schimy. Jednak jeśli człowiek z posłuszeństwa i pokory przyjmie to, co mu proponują, jeśli dołoży do tego odrobinę luboczestija i odrobinę miłości, to Bóg uzupełni wszystko. A poza tym, i sami ludzie mają bezbłędne kryterium: oni widzą tych, którzy zostali kapłanami z miłości do Boga i dla służenia Jego Cerkwi. Przecież są i tacy, którzy chcą zostać kapłanami z żądzy chwały. Jeśli tacy kapłani znajdą się w jakichś trudnościach, to oni będą się męczyć, ponieważ Chrystus nie będzie im pomagać – jeśli oni nie upokorzą się i nie pokajają się. Jednak jeśli człowiek chce zostać kapłanem, nie dążąc przy tym do jakichś ziemskich celów, to w chwili niebezpieczeństwa Chrystus mu pomoże. Ale ogólnie, według (duchowego) prawa trzeba, aby ciebie przymuszali do kapłaństwa, trzeba, aby chcieli tego inni, aby chciała tego Cerkiew. Wtedy będzie osłaniać ciebie Chrystus, i jeśli ty znajdziesz się w trudnej sytuacji, inni staną w twojej obronie, i Sam Chrystus też tobie pomoże.
Oczywiście, rzadko i bardzo niewielu zostaje duchownymi z jakichś nie duchowych kalkulacji. Ja o takich nawet i nie mówię. Większość zostaje duchownymi z dobrym usposobieniem. Ale potem zaczyna swoją robotę diabeł, i widzisz, jak u kapłana pojawia się miłość do chwały, namiętne pragnienie otrzymania wyższej rangi i on zapomina o wszystkim. Niektórzy dochodzą nawet do tego, że wykorzystują ludzi, znajomości, pośredników, aby mianowali ich proboszczami świątyni, wybrali na biskupów, postawili na jakiś cerkiewny urząd… Zaczynają ze względu na Chrystusa, kończą ze względu na złoty krzyż… Złote krzyże, złote mitry, brylantowe panagije… Wszystko co się podoba, byle nie to, co rzeczywiście konieczne. Jakże oszukuje nas diabeł, jeśli nie jesteśmy uważni!..
- Geronda, czego chce od kapłana Bóg i czego chcą od niego ludzie?
- To, czego chce Bóg, jest bardzo wielkie, ty lepiej tego ruszaj. A jeśli chodzi o to, czego chcą ludzie… W dawnych czasach kapłani trudzili się ascetycznie, byli cnotliwi, święci i ludzie ich czcili. A dzisiaj ludzie chcą od kapłana dwóch rzeczy: aby nie był chciwy na pieniądze i miał miłość. Jeśli ludzie dostrzegają w duchownym te dwie rzeczy, to uważają go za świętego i z całych nóg biegną do cerkwi. A skoro biegną do Cerkwi, to zbawiają się. Potem Bóg ze swojej łaskawości zbawia i tego duchownego. Ale jakkolwiek by było, kapłan powinien mieć wielką czystość.
Mnicha diabeł stara się osłabić przez niezadowolenie i narzekanie, aby wyprowadzić go z aktywności i aby jego modlitwa była pozbawiona wszelkiej duchowej mocy. Po to aby mnich miał Łaskę Świętego Ducha, on musi być prawdziwym mnichem. Tylko wtedy posiada on jakąś daną przez Boga władzę i swoją modlitwą pomaga ludziom bardzo skutecznie. Ale kapłan, nawet nie będąc w duchowo wysokim stanie, mimo wszystko pomaga ludziom – tą władzą kapłaństwa, która jest mu dana. On pomaga im, sprawując Sakramenty, służąc molebny (krótkie nabożeństwa błagalne lub dziękczynne), treby (posługi duszpasterskie), wypełniając inne duszpasterskie obowiązki. Nawet jeśli kapłan zabije człowieka, Sakramenty, dokonywane przez niego, i tak będą ważne, do tej pory, póki nie zostanie zawieszony w wypełnianiu służb duszpasterskich. Jednak jeśli kapłan jest w wysokim duchowym stanie, to jest on prawdziwym kapłanem i pomaga innym bardziej.
Odpowiadając kapłanom, pytającym mnie, jak mogą pomóc swoim parafianom, a i ogólnie, rozmawiając ze wszystkimi, którzy pełnią jakąś odpowiedzialność duszpasterską, ja podkreślam następujące: trzeba starać się pracować nad samym sobą. Trzeba wypełniać przypisaną regułę modlitewną, ale nie ograniczać się tylko do niej, trzeba trudzić się duchowo „ponad normę”, aby zawsze mieć jakieś duchowe oszczędności. Duchowa praca nad sobą – to jednocześnie i niegłośna praca nad naszymi bliźnimi, ponieważ dobry przykład mówi sam za siebie. I wtedy ludzie naśladują to dobro, które widzą, i poprawiają się. Nie zdobywszy duchowego bogactwa, niezbędnego do tego, aby żyć z „duchowych procentów” w przypadkach, kiedy będziemy musieli (duchowo) „za darmo” pracować na innych, będziemy najbardziej nieszczęśliwymi i godnymi politowania ludźmi. Dlatego nie trzeba uważać za próżną stratę czasu pracy nad sobą – jaką by ta praca nie była: krótka, długa czy stała – dożywotnia. Przecież to tajemnicze działanie posiada zdolność dokonywania tajemniczego głoszenia słowa Bożego w duszach ludzi. Obdarzony darami łaski człowiek Boży przekazuje Łaskę Bożą innym i przemienia ludzi cielesnych. Uwalniając ich od niewoli namiętności, on przez to przybliża ich do Boga, i oni zbawiają się.
Duchowny ponosi wielką odpowiedzialność
Kapłan nigdy nie może zamknąć przed innymi drzwi swego domu. Duchowny ponosi wielką odpowiedzialność. Ktoś popadła w rozpacz, ktoś jest chory i potrzebuje pomocy, ktoś leży przy ostatnim tchnieniu… Jednych kapłan powinien przyjąć, innych odwiedzić sam. Duchowny nie może odmówić. Dusze ludzi są w niebezpieczeństwie, i on musi im pomóc. Jeśli on nie pomoże tym duszom i Bóg zabierze je nieprzygotowane, to kto poniesie za to odpowiedzialność? Czyż nie duchowny? Będąc mnichem, ja mogę zamknąć swoje drzwi i pójść. Ja mogę zniknąć z ludzkich oczu i niedostrzegalnie pomagać światu modlitwą. Ponieważ rozplątywać sploty ludzkich problemów – to nie moja sprawa. Moja sprawa – czynić modlitwę za świat. Ja nie zostałem ani kapłanem, ani ojcem duchowym właśnie dlatego, aby pomagać ludziom inaczej, po mnisiemu.
Gdybym był duchownym w świecie, to nigdy nie mógłbym zamknąć drzwi swego domu. Ja zawsze, nie czyniąc rozróżniania ludzi, musiałbym dać każdemu to, czego by on potrzebował. Przede wszystkim troszczyłbym się o swoich parafian, a nadmiar (czasu, sił możliwości) oddawałbym innym – tym, którzy prosiliby mnie o pomoc. Martwiłbym się nie tylko o wierzących, ale i o niewierzących, i o bezbożnych, nawet o wrogów Cerkwi. Albo, gdybym był ojcem duchowym i jeden człowiek skarżyłby się mi na drugiego, to wezwałbym do siebie i tego – drugiego, zorientować się w ich relacjach. Dzwoniłbym do ludzi przez telefon, aby dowiedzieć się, co jest z człowiekiem, który wcześniej doświadczył jakiejś pokusy, jak żyje ten, kto zderzył się z jakąś trudnością. Czyż mógłbym przy tym wszystkim prowadzić spokojne milczące życie?
Duchowny powinien iść przed innymi, aby wierzący szli za nim. Oto jak w stadzie: z przodu idzie przewodnik, a w ślad za nim – pozostałe owce. Przewodnik skręca rogami w prawo, i wszystkie owce skręcają w prawo. Wszystkie owce podążają za głową stada – swoim przewodnikiem. Dlatego owce i nie odrywają się od stada – jedna owca podąża za drugą. Przewodnik wyznacza kierunek, owce podążają za nim.
- Geronda, a jeśli pasterz kocha jakiegoś jednego – dobrego – ze swoich pasionych bardziej, niż innego, wyróżniającego się nadmiernymi pojęciami o sobie, to jest to uzasadnione?
- Oto patrz: ty, na przykład, jesteś pasterzem. Masz w stadzie wiele jagniąt. Jedne spokojnie skubią trawkę i radośnie pobekują, a inne – chuderlaki albo chore – kulą się z boku. O które ty będziesz bardziej się troszczyć? Czyż nie o chuderlaki? A jeśli na jakieś jagnięta napadnie szakal, i zaczną on żałośnie beczeć, to do kogo pośpieszysz z pomocą? Do tych, które radośnie i spokojnie pasą się i pobekują, czy też do tych, które rozdzierająco serce krzyczą, prosząc o ochronę ich przed drapieżnikiem? Pasterz bardziej ubolewa za jagniątko zranione, i on troszczy się o nie szczególnie, dopóki i ono nie wyzdrowieje. I ci, którzy czynią cuda, i ci, którzy zranieni są przez wroga – diabła, powinni zajmować w naszym sercu jednakowe miejsce. Nie powinniśmy wewnętrznie gardzić drugimi. Do tych, którzy wcześniej prowadzili grzeszne życie, a teraz trudzą się w ascezie, starając się odciąć swoje namiętności, odczuwam więcej miłości, więcej ubolewania, niż do tych, którzy nie są męczeni namiętności. O pierwszych ja pamiętam stale. Jeśli w człowieku jest wewnętrzna miłość, to jest obwieszczany o niej i jego bliźni, ponieważ ta miłość umila i całego zewnętrznego człowieka – ona czyni go piękniejszym przez Łaskę Bożą, której nie można ukryć, ponieważ ona promienieje.
Pasterzom, czy są oni kapłanami czy biskupami, byłoby dobrze pamiętać o Mojżeszu, o tym, jak on męczył się z dwoma milionami krnąbrnych ludzi. O tym, ile on z miłością modlił się o swój lud, o tym, ile biedy łyknął on wraz z ludźmi przez długie lata wędrówki po pustyni, dopóki nie zaprowadził ich do Ziemi Obiecanej. Przypominając sobie to wszystko, chrześcijańscy pasterze będą otrzymywać niewyczerpaną siłę i nigdy nie będą narzekać na swoje cierpienia – znikome w porównaniu z tymi cierpieniami, które przeżył Mojżesz.
Uświeccenie duchowieństwa
- Geronda, ponomar (przysługujący w ołtarzu cerkiewnym) obowiązkowo powinien być zawsze ubrany w mantiję (szatę) nawet latem, w upał? Ja oto podczas upału w mantii wprost oblewam się potem.
- No i no… Oto już dziś monastycyzm to monastycyzm!.. Co ty tu powiesz… Priepodobny Afanasij Atoski, trudząc się ascetycznie, nosił grube ubranie i ciężki, bardzo ciężki krzyż, a my… Do czegoż my teraz się dotoczyli! Będąc w Australii, widziałem w jednej cerkwi ponomara w szortach. „W takim stroju, – powiedziałem mu, – chodzą na plażę, kąpią się w morzu”. – „A dla mnie, – odpowiada, – tak wygodniej”.
Zaczynają od tego, stopniowo idą dalej, a potem dochodzą do tego, że mówią: „Dawajcie zdejmiemy sutannę, żeby nie piekło nas słońce”. Przeszkadza mantija? Zrzuć ją! Przeszkadza chustka, apostolnik (długie przykrycie głowy i ramion mniszek), oblewasz się potem? Zrzuć je też, co tam! Tak-tak, my staczamy się do tego. Bracie ty mój, ale jeśli gorąco, to każdy mnich powinien pomyśleć o sobie. Niech wkłada mniej ubrań pod sutannę.
- Geronda, a czy może mnich zdjąć sutannę i być obleczonym tylko w mantiję?
- A kapłani niech zdejmą sutanny i zostaną w spodniach, tak? Co ci na to powiedzieć… Mantija – to szata mnicha. W nią oblekany jest mnich, przyjmujący małą czy wielka schimę. Podczas postrzyżyn w mantiję obleczony jest wosprijemnik (ojciec chrzestny) postrzyganego. Oblekłszy nowopostrzyżonego w sutannę, chrzestny zdejmuje z siebie mantiję i wkłada na niego. Kiedy byłem w Aleksandrii, to poraziło mnie to, że niektóre miejscowe kobiety były odziane w czarne od głowy do stóp. Taka u nich tradycja. I to przy tamtejszym upale! A cóż my – nie możemy wytrzymać sutanny, przyjętej przez nas od naszych ojców?
- Geronda, niektórzy są zdezorientowani: „Czyż sutanna czyni człowieka kapłanem?”
- A ty popatrz, na przykład, na dwa drzewa oliwne – jedno jest w liściach, a drugie bez nich. Które z dwóch bardziej tobie się podoba? Z liśćmi czy bez? Żyjąc w celi Czcigodnego Krzyża, kiedyś odrapałem korę z pnia rosnącego na podwórzu drzewa oliwnego i napisałem: „Drzewa zrzuciły swoją szatę – zobaczymy, ile urodzą!”, a obok jeszcze: „Pop bez sutanny – najwyraźniej niemoralny”. W tym czasie gorąco dyskutowano nad kwestią zniesienia obowiązku noszenia sutanny przez duchownych i niektórzy przychodzili, mając nadzieję otrzymać ode mnie błogosławieństwo na to!
- Geronda, pewien człowiek przywiózł do nas do monasteru prawosławnego kapłana w spodniach. Czy trzeba było brać u niego błogosławieństwo?
- Jakie tam jeszcze błogosławieństwo! Kim by nie był ten, kto przywiózł do was tego kapłana, trzeba było powiedzieć mu tak: „Przepraszamy, ale u nas w monasterze przyjęto za regułę dawać osobom duchowym sutannę. Czyż można przyjeżdżać do żeńskiego monasteru kapłanowi w spodniach? To nieprzyzwoite”. Jeśli nie wstydzi się ani ten, kto do was go przywiózł, ani sam ten kapłan, to dlaczego ty masz się wstydzić dać mu sutannę? Pewnego razu spotkałem na lotnisku jednego odlatującego za granicę młodego archimandrytę w świeckim ubraniu. „Ja – jestem ojcem takim to”, przedstawił się mi archimandryta. „No a gdzie jest twoja sutanna?” – zapytałem go i, naturalnie, nie poprosiłem go o błogosławieństwo.
- A niektórzy, Geronda, twierdzą, że, stając się bardziej współczesnymi, duchowni przyniosą więcej korzyści.
- Kiedy Patriarcha Dimitrij, będąc w Ameryce, odwiedził Teologiczną Szkołę Czcigodnego Krzyża, to podeszli do niego niektórzy pobożni studenci-amerykanie i powiedzieli: „Wasza Świątobliwość, w naszych czasach duchowieństwo powinno stać się bardziej współczesne!” A Patriarcha im odpowiedział: „Święty Kosma z Etolii mówi, że kiedy osoby duchowne przemienią się w świeckich, świeccy przemienią się w biesów!” Prawda, dobrze on im odpowiedział? Przygotowali mu wspaniały pokój, z rozkosznym łożem, bogatym umeblowaniem, a on, zobaczywszy to wszystko, powiedział: „Gdzie wy mnie ulokujecie? W tym pokoju? Przynieście mi lepiej jakieś rozkładane łóżko. Uświeccając się osoba duchowna staje się kandydatem na diabła”.
- Geronda, czy powinniśmy szyć prostsze szaty dla kapłanów? Być może, szaty z dużą ilością haftów, są kapłanom nie na pożytek?
- Wam uczyni honor, jeśli będziecie mówić zamawiającym tak: „Oto takie proste szaty my szyjemy. My możemy szyć szaty i z bogatymi haftami, ale nie szyjemy, ponieważ niepokoi nas myśl, czy nie kusimy ludzi”. A potem, przecież wykorzystają to i niewierzący. Do nas dociera, że ludzie mówią: „My nie mamy za co kupić chleba, a u popów – cała masa szat”. Jeśli będziecie szyć szaty z prostymi haftami, to i kupować je u was będą poważni kapłani. A duchowni, mędrkujący po świeckiemu, jeśli kupią oni u was szaty, ozdobione bogatymi haftami, i sami będą w nich wyglądać jak klauni, i was skompromitują. A oto szaty dla Świętego Tronu, Welony dla naczyń liturgicznych możecie ozdabiać bogatszym haftem. I starajcie się nie wyszywać krzyży, wizerunków świętych w dolnych częściach sutanny, sticharionów i felonionów. Przedstawiajcie w tych miejscach szat jakieś proste, nie święte symbole. Bo potem duchowni siadają wprost na świętych, na krzyżach… To jest nie czcigodne.
„Kto zdemaskuje Mnie w grzechu?”
- Geronda, jeśli sługa ołtarza (duchowny) wpada w jakiś śmiertelny grzech, to czy gubi boską Łaskę, którą posiada?
- Nie, Jakże można ją zgubić? Boska Łaska może nie zgubić się, a oddalić się. Zawieszony w pełnieniu posług duchowny, nie jest pozbawiony kapłaństwa, ale sprawowane przez niego Sakramenty są nieważne. Taki kapłan nie ma już mocy. Najważniejsze – to Łaska. Jeśli zaś zakaz z kapłana jest zdjęty, to posiadają moc i sprawowane przez niego Sakramenty
Odnośnie duchownych, mających kanoniczne przeszkody do stanu duchowego, potrzebna jest wielka ostrożność i rozsądność. Konieczna szczególna uwaga, aby nierozsądne surowości nie wywołały w ludziach pokusy; aby myśli nie zaczęły męczyć rodziny tego duchownego. On powinien zostawić służenie liturgii rozsądnie, aby zamiast dobra nie przyniosło to zła wierzącym. Przecież o kanonicznych przeszkodach wie Bóg i duchowny, i jeśli on przerwie sprawowanie służby Bożej nagle, od razu, to i wierzący i jego rodzina zaczną męczyć się myślami, a zło stanie się większe.
Ja czasem widzę, jak czcigodnym i bogobojnym, ale mającym kanoniczne przeszkody duchownym Bóg dopuszcza jakieś cielesne ułomności – na przykład, krwawienie z nosa, bóle żołądka albo coś podobnego. Ci duchowni są radzi, że wszystko urządza się tak, że oni muszą przerwać służenie liturgii. Czasem do mnie do celi przychodzi kapłan, mający jakąś kanoniczną przeszkodę, i ja widzę, że jemu, biednemu, trzeba zostawić sprawowanie nabożeństw. Ale czasem zdarza się, że jego biskup ma w tej sprawie odmienne zdanie. Co tu powiesz? Pozostaje tylko modlić się, aby interweniował Bóg. Pamiętam konkretny przypadek. Pewnemu duchownemu poradziłem zostawić odprawianie służby Bożej i przygotowałem go do tego kroku. Ale kiedy on powiedział o tym swemu ojcu duchowemu i biskupowi, ci nie zgodzili się. Tak on kontynuował posługę kapłańską, pomimo tego, że miał kanoniczną przeszkodę. Upłynęło niewiele czasu i został potrącony przez samochód. Samochód z jezdni zniosło na chodnik, po którym on szedł, i samochód przygniótł go na śmierć. „Straszną rzeczą jest wpaść w ręce Boga żywego!” (Hbr.10,31).
W naszej Prawosławnej Cerkwi nie ma ani jednej wady. Jedyna zniesławiająca Cerkiew wada pochodzi od nas samych, kiedy my, poczynając od tego, kto stoi na czele hierarchii, i kończąc na prostym wiernym, reprezentujemy Cerkiew nie tak, jak należy. Wybranych może być i niewielu, jednak to nie powinno być powodem do niepokoju. Cerkiew jest Cerkwią Chrystusa i On Nią kieruje. Cerkiew – to nie świątynia, którą pobożni ludzie zbudowali z kamieni, piasku i wapna, a barbarzyńcy niszczą ogniem. Cerkiew to Sam Chrystus – „i ten, kto upadnie na Ten Kamień, rozbije się, a na kogo On upadnie, tego zmiażdży” (Mt.21,44).
Dzisiaj Chrystus cierpi to co się dzieje. On cierpi, i ze względu na ludzi działa Łaska Boża. My przechodzimy przez burzę, ale sytuacja rozjaśni się. To, co dzieje się teraz, nie wytrwa. Pamiętasz, jak napisane jest w Ewangelii: „Ja trzciny nadłamanej nie przełamię i lnu tlącego się nie zgaszę” (Iz.42,3 i Mt.12,20). Chrystus powiedział to po to, abyśmy w dniu Sądu nie mieli czym się usprawiedliwić. Wiesz, kiedy w pojemniku lampy skończył się olej i zostało tylko trochę oleju w knocie, to lampa szybko zgaśnie, chociaż jej płomyk „gra” – to jasno rozbłyskuje, to staje się ledwie zauważalnym. Taka lampa podobna jest do człowieka, leżącego na łożu śmierci, w którym widać ostatnie przebłyski życia. Jednak Chrystus nie chce zdmuchnąć, ugasić tej lampy, ponieważ potem zgaśnięta lampa powie: „ Ja płonęłabym i dalej, ale Ty na mnie dmuchnąłeś i zgasiłeś mój płomień!” A co tam było na ciebie dmuchać? Przecież u ciebie w kubeczku wcale nie było oleju! I do nadłamanej trzciny Chrystus też nie chce się dotykać, ponieważ potem, złamawszy się całkiem, trzcinka zacznie protestować: „To Ty do mnie się dotknąłeś, i dlatego się złamałam!” Ale skoro ty byłaś nadłamana, ledwie trzymałaś się i lada chwila przełamałabyś się sama, to dlaczego obwiniasz Chrystusa o to, że On do ciebie się dotknął i cię złamał?
Nie żyjąc zgodnie z Ewangelią, my – mnisi, a i duchowni też – szerzymy bezbożność. Ludzie potrzebują naszych cnót, a nie naszych nieczystości. A szczególne, ogromne znaczenie ma przykład, który dają świeckim ludziom mnisi. Świeccy ludzie szukają powodu do tego, aby usprawiedliwić swoje grzechy, dlatego potrzebna jest uwaga, ostrożność. Patrz, przecież my nie możemy powtórzyć zawsze za Chrystusem słów: „Kto z was zdemaskuje Mnie w nieprawdzie? (w grzechu)” J.8,46), ale słowa „Kto zdemaskuje mnie w pokusie?” powiedzieć możemy. Chrystus powiedział te słowa o grzechu, ponieważ On był Doskonałym Bogiem i Doskonałym Człowiekiem. A my jesteśmy ludźmi. Mamy niedoskonałości, zdarzają się nam upadki – co tu zrobić. Ale stawać się powodem do tego, aby koś uległ pokusie, nie powinniśmy.
Pewien generał opowiadał mi, że gdyby on nie odziedziczył wiary od swojej matki, to straciłby ją, będąc na Cyprze w związku z ówczesnymi wydarzeniami (20 lipca 1974 r. tureckie wojska wdarły się na Cypr i okupowały jego północną część). Był rozkaz, który nakazywał odnosić się do spokojnej ludności tureckiej humanitarnie, ale ten generał na własne uszy słyszał, jak jeden człowiek duchowny krzyczał do telefonicznej słuchawki: „Rżnijcie wy Turków!” – tak, bez powodu. I farasioci przesiedliwszy się do Grecji z Azji Mniejszej, wykoleili się w sekty, które w tamtych latach zaczęły się tu rozprzestrzeniać, ponieważ widzieli nie czcigodnych, nie bogobojnych biskupów, kapłanów. Widząc w Cerkwi ludzi innego typu – nie prowadzących życia duchowego, uchodźcy z Azji Mniejszej ulegli pokusie, ponieważ w swojej ojczyźnie oni znali inne duchowieństwo. I od razu, natychmiast pojawili się heretycy-„ewangeliści”, którzy mówili, że oni jakoby stosują Ewangelię w życiu, i nieszczęśnicy przewracali się w sekciarstwo.
Ale jeśli winien temu jakiś władyka, kapłan czy mnich, to Chrystus nie jest winien. Jednak ludzie tak głęboko nie wnikają. „Czyż, – mówią oni, – nie jest to przedstawiciel Chrystusa?” Tak, problem w tym, czy zadawala ten przedstawiciel Tego, Kogo on reprezentuje? Czy też ludzie nie myślą o tym, co oczekuje takiego przedstawiciela Chrystusowego w drugim życiu? Dlatego niektórzy, ulegali pokusie jakimiś niewłaściwymi zjawiskami w życiu osób duchowych, dochodząc do tego, że tracili wiarę. Nieszczęśni nie rozumieją, że jeśli winny jest jakiś żandarm, to nie jest winny jego naród, i jeśli winny jest jakiś duchowny, to nie jest winna Cerkiew. Jednak ci, którzy ulegają pokusie, ale mają dobre usposobienie, są w stanie zrozumieć to, jeśli im się wytłumaczy. Tacy ludzie mają i łagodzące winę okoliczności, ponieważ mogli ich wciągnąć do złego, a pewnych rzeczy oni po prostu nie mogą zrozumieć.
- Geronda, a dlaczego nikt nie wyraża otwarcie swego stanowiska odnośnie tylu dziejących w Cerkwi pokus, zgorszeń?
- Odnośnie tego, co dzieje się w Cerkwi, nie we wszystkich zagadnieniach można otwarcie wyrazić jakieś stanowisko. Można po prostu znosić to co się dzieje, cierpieć, póki Bóg nie pokaże, co trzeba robić. Cierpieć (znosić) to co się dzieje – to jedno, a akceptować je, podczas gdy akceptować tego nie można, – całkiem inna sprawa. W przypadkach, kiedy trzeba coś powiedzieć, trzeba uczynić to z szacunkiem i męstwem – nie pryskając w gniewie śliną i nie wystawiając problemu na publiczny widok. Trzeba powiedzieć to, co jest konieczne, osobiście tej osobie, której sprawa dotyczy. Powiedzieć z bólem, z miłości, aby był on bardziej uważny na pewne rzeczy. Szczery i bezpośredni jest nie ten, kto „rżnie prawdę w oczy”, i nie ten, kto trąbi o niej całemu światu, ale ten, kto, mając miłość i żyjąc według prawdy, z rozsądkiem mówi to, co trzeba i kiedy trzeba, w koniecznym do tego czasie.
Ci, którzy demaskują, bez rozważania, są w duchowej ciemności i, ku nieszczęściu, patrzą na ludzi jak na pnie czy kłody. Ci nierozważni ludzie bezlitośnie obciosują pozostałych, którzy męczą się i cierpią. Ale przy tym zaćmieni „mistrzowie kubizmu” cieszą się z tego, że spod siekiery ich demaskowania wychodzą proste, równe obciosane pod kątem prostym ludzie-klocki (drewienka, głuptasy). Tylko dla człowieka opętanego przez strasznego biesa, jest usprawiedliwienie w tym, że on wystawia ludzi na pohańbienie i ujawnia ich przeszłość, aby chwiać słabe dusze. Oczywiście, to ostatnie dotyczy tylko tych, wobec których bies ma na to prawo. Zrozumiałym jest, że nieczysty duch wystawia na powszechne widowisko nie cnoty ludzi, ale ich słabości. I odwrotnie: ludzie, którzy uwolnili się od swoich namiętności, nie mają złości i dlatego naprawiają zło dobrem. Zobaczywszy gdzieś nieczystości, których nie da się sprzątnąć, tacy ludzie przysypują je czymś po wierzchu, aby nie wywołały one wstrętu u kogoś jeszcze. A oto ludzie, rozgrzebujący śmieci i brudy cudzych grzechów, są jak kury, które grzebią się wiadomo w czym…
Teraz (wypowiedziano w 1974 r.) diabeł dużo kala, oczernia i zniesławia. On urządza straszną plątaninę, ale w końcu końców on połamie sobie zęby. Miną lata, i prawi, bogobojni ludzie zajaśnieją. Oni będą dostrzegalni, nawet jeśli ich cnota jest niewielka, ponieważ wtedy na świecie zacznie panować wielka ciemność i ludzie zwrócą się ku nim. A ci, którzy teraz kuszą innych, jeśli dożyją oni do tych czasów, będą zawstydzeni.
Prawidłowy stosunek do cerkiewnych problemów
- Geronda, kiedy w Cerkwi pojawiają się jakieś skomplikowane problemy, to jak prawidłowo do niech się odnosić?
- Trzeba unikać skrajności. Poprzez skrajności problemów nie rozwiązuje się. W dawnych czasach sprzedawca bakalii brał szufelką cukier granulowany, kaszę albo coś podobnego i dodawał je na wagę po troszeczkę. Tak on osiągał dokładność, i waga dochodziła do równowagi. To znaczy on nie rzucał na wagę i nie zabierał z niej od razu zbyt wiele i gwałtownie. Obie skrajności zawsze męczą Matkę-Cerkiew. I ci, którzy utrzymują się tych skrajności, też cierpią, ponieważ każda skrajność zazwyczaj boleśnie kłuje swoją ostrą krawędzią. To jest podobne do tego, jakby z jednego brzegu trzymałby się za swoją skrajność opętany – człowiek duchowo bezwstydny, wszystko lekceważący, a z drugiego brzegu zaparłby się w swoją skrajność zwariowany, mający głupią zazdrość (gorliwość) połączoną z ciasnotą umysłu. To znaczy, duchowo bezwstydny człowiek nigdy nie dojdzie do zgody z zazdrosnym głupią zazdrością zelotą. Ci ludzie będą pożerać i bić jeden drugiego, ponieważ obaj pozbawieni są Boskiej Łaski, i wtedy – nie daj Boże! – obie skrajności mogą bić i dźgać jeden drugiego stale, i nie ma temu końca-brzegu. A oto ci, którzy potrafią zgiąć jeden przed drugim krawędzie obu skrajności – tak, aby one połączyły się – doszły do jednomyślności, pogodziły się, – zostaną uwieńczeni przez Chrystusa dwoma niewiędnącymi (niezniszczalnymi) wieńcami.
Musimy być uważni, aby nie stwarzać w Cerkwi problemów i nie wyolbrzymiać zdarzających się małych człowieczych słabości, aby nie wyrządzić większego zła i nie dać złemu powodu do radości. Ten, kto, widząc maleńki nieporządek, dochodzi do wielkiego wzburzenia i w gniewie rzuca się go naprawiać, jest jak nierozumny panomar (przysługujący w cerkwi), który, zobaczywszy, że ze świecy kapie wosk, z całego rozpędu rzuca się ją poprawić, przewracając przy tym modlących się, przewalając podświeczniki i czyniąc podczas nabożeństwa wielki nieporządek. Niestety, w naszych czasach wielu trwoży Matkę-Cerkiew: jedni – wykształceni – uchwycili się za dogmat umysłem, ale nie duchem Świętych Ojców. Drudzy – niegramotni – też uchwycili się za dogmat, ale zębami. Dlatego i zgrzytają nimi, osądzając jakieś cerkiewne problemy, i w ten sposób Cerkwi wyrządzana jest większa szkoda, niż od wrogów naszego Prawosławia. Dobrze, żeby rzeka nie była nadmiernie bystra, bo wtedy porywa z sobą drzewa, kamienie, ludzi, ani zbyt płytka i powolna, bo wtedy przemienia się w jakieś stojące bagno komarów.
A są ludzie, którzy zajmują się nie wspólnym dobrem, a wzajemną krytyką. Człowiek obserwuje kogoś innego bardziej niż siebie samego. On czeka, co powie albo napisze jego oponent (przeciwnik), aby potem zadać mu bezlitosne uderzenie, podczas gdyby sam miał powiedzieć albo napisać to samo, to jeszcze poparłby swoje rozważania wieloma cytatami z Pisma Świętego i dzieł Ojców Świętych. Zło, które czyni taki człowiek, jest wielkie dlatego, że, z jednej strony, dokonuje niesprawiedliwość wobec swego bliźniego, a z drugiej – miażdży go na oczach wierzących. Ponadto, taki człowiek często zwodzi dusze słabych ludzi i, w ten sposób, sieje w nich niewiarę. Niektórzy, usprawiedliwiając swoją złośliwość, demaskują, piętnują innych, a nie samych siebie, i, powołując się na ewangeliczne słowa „powiedz Cerkwi” (Mt.18,17), wystawiają jakieś wewnętrzne cerkiewne problemy na niesławę całemu światu, trąbiąc wszędzie o tym, o czym nie godzi się nawet mówić. Niech ci ludzie zaczną od swojej małej cerkwi od rodziny czy monastycznego bractwa, i jeśli to im się spodoba, to niech już potem hańbią i Matkę-Cerkiew. Ja myślę, że dobre dzieci nigdy nie zaczną obwiniać w czymś swojej matki.
Cerkiew potrzebuje różnych ludzi. Wszyscy – i ci, którzy wyróżniają się łagodnym charakterem, i ci, którzy surowym obyczajem, – przynoszą Cerkwi swoją posługę. Ciało człowieka potrzebuje urozmaiconego pokarmu – i słodkiego i kwaśnego, niezbędne są nawet gorzkie liście mniszków lekarskich. Przecież w każdym pokarmie są właściwe mu substancje i witaminy. Tak i dla Ciała Cerkwi niezbędni są ludzie każdego rodzaju. Jeden człowiek uzupełnia charakter, obyczaj drugiego. Każdy z nas ma obowiązek znosić nie tylko cechy duchowej struktury naszego bliźniego, ale nawet i te słabości, które są w nim jako w człowieku. Ale niestety, niektórzy mają niemądre pretensje wobec innych. Oni chcą, aby wszyscy byli takiej samej struktury, jak oni sami, i kiedy drugi człowiek od nich się różni, na przykład, bardziej pobłażliwym czy ostrym charakterem, to oni od razu dochodzą do wniosku, że on – nie jest człowiekiem duchowym.
O wysokich rangach i ludzkiej chwale
Ja dziwię się z tego, że niektórzy przywiązują takie znaczenie ludzkiej chwale, a nie chwale Bożej, która oczekuje nas, jeśli my „odbiegniemy od ludzkiej chwały”. Jeśli osiągniemy nawet najwyższą rangę z tych, jakie są w całym świecie, i jeśli cały świat gotów jest obsypać nas pochwałami, to jaką korzyść nam to przyniesie? Pochwały świata – czy wprowadzą one nas do raju czy też zepchną do przepaści piekła? A co powiedział Chrystus? „Nie przyjmuję chwały od ludzi” (J.5,41). Jaki pożytek przyniosłoby mi, gdybym był nie prostym mnichem, a stał się hieromnichem, Władyką, Patriarchą? Wyższe rangi pomogłyby mi się zbawić? Czy też leżałyby one na słabym Paisiju jako ciężkie obciążenie i wtrąciłyby go w piekielną mękę? Gdyby nie było innego życia, to niemądrość dążenia do wyższej rangi mogłoby być jeszcze jakoś usprawiedliwione. Jednak ten, kto stara się o zbawienie swojej duszy, „wszystko uważa za próżność” (Flp.3.8) i do wyższych godności nie dąży.
Mojżesz był posłany przez Boga aby wyzwolić izraelski naród. Ale mimo to, wejść do Ziemi Obiecanej nie dostąpił on zaszczytu, ponieważ z powodu swego narodu narzekał na Boga. Mojżesz żył wśród ich ciągłego narzekania i gderania i oto pewnego razu i sam zaczął narzekać. „Ci ludzie, – powiedział on, – żądają ode mnie wody. Skąd ja wezmę im wodę?” (Lb.20,10). Jak? Przecież dopiero niedawno ty uderzyłeś o kamień, wyprowadziłeś wodę i napoiłeś ich! Czyż to było ciężko? Ale Mojżesz, z głową pogrążywszy się w różne administracyjne sprawy i problemy swego narodu, zapomniał o tym, ile wody on wyprowadził z kamienia wcześniej. On nie zrozumiał swego błędu i nie poprosił Boga o przebaczenie. Gdyby poprosił on o przebaczenie, to Bóg by mu przebaczył. To, że nie wszedł on do Ziemi Obiecanej, było małą karą od Boga, epitemią za jego narzekanie. Oczywiście że, Bóg wziął Mojżesza do raju. On zaszczycił go tym, że podczas Przemienienia Pańskiego posłał go z prorokiem Ilią na Tabor. Wszystkie te wydarzenia z Pisma Świętego pomagają nam zrozumieć, jak wielką przeszkodą na drodze, prowadzącej chrześcijanina do raju, bywa ta wysoka ranga, którą jest on obleczony, i związana z tym odpowiedzialność.
A niektórym należałoby odczuwać wewnątrz i promieniować na zewnątrz jedną tylko radość, ponieważ Bóg urządził tak, że oni nie dźwigają żadnej odpowiedzialności. Ale zamiast tego, tacy ludzie, przeciwnie, dążą do odpowiedzialności i wyższej rangi, a kiedy taka ranga nie jest im dana, wszyscy są dręczeni przez mękę i niszczą swoją duszę, a jednocześnie i ciało, które, według apostoła Pawła, jest świątynią Bożą (1Kor.3,16). Podczas gdy Chrystus przygotowuje im niebiańską chwałę, oni chcą dostać się do raju poprzez chwałę ludzką.
Jednak ktoś może mnie zapytać: „Dlaczego więc niektórzy najpierw wysławiani są od ludzi, a potem – od Boga?” Ale w rzeczywistości, jeśli człowiek chce chwały ludzkiej, to Bóg go nie wysławi. Człowiek nigdy nie powinien sam dążyć do odpowiedzialności. I jeśli go zwolnią z odpowiedzialności, to powinien się cieszyć. Przecież według (duchowych) zasad, odpowiedzialność, którą człowiek niesie, powinna być mu ciężarem. Jeśli człowiek nie raduje się z tego, że odsunęli go od odpowiedzialności, to znaczy to, że przyczaiła się w nim hardość. Nigdy nie dążmy do wyższych godności, tytułów, stanowisk, aby w ten sposób stać się sławnymi, ponieważ te dążenia – oznaka bardzo zaawansowanej choroby. To wskazuje na to, że w naszej chorobie idziemy drogą, różniąca się od tej drogi mądrości i pokory, którą przeszli i osiągnęli raj Święci Ojcowie.
Mamy wielu Świętych, którzy unikali różnego rodzaju odpowiedzialności: ihumeństwa, kapłaństwa, i biskupstwa. Jedni z nich odcinali sobie ręce, drudzy – nosy, trzeci – uszy, czwarci – języki – aby mieć fizyczne kalectwa i uniknąć świeceń. Byli Święci, nad którymi rozkrywano dachy chat i wyświęcano ich z góry, byli Święci, podobni do Świętego Amfiłocha, – ich wyświęcano na odległość. Ci ludzie byli wykształceni, mieli świętość. Ale, uświadomiwszy sobie, jak wielką godność ma dusza, uświadomiwszy wielki trud odpowiedzialności, który staje się wielką przeszkodą dla zbawienia człowieka, oni unikali tej odpowiedzialności. Droga, którą znaleźli ci ludzie, duchowo im pomogła.
I na Świętej Górze niektórzy uważają kapłaństwo za przeszkodę w duchowym życiu. Przecież oprócz innych obowiązków hieromnisi muszą chodzić do innych monasterów na spotkanie biskupa, wysyłani są na prestolne (parafialne, patronalne) święta… Oczywiście, są to święta duchowe, ale wewnętrznego spokoju od nich mimo wszystko jest niewiele. Żyjąc we wspólnotowym monasterze, znałem jednego hierodiakona. On zestarzał się i umarł w tej samej hirodiakońskiej randze. Kiedy on był jeszcze młodym mnichem, w monasterze nie było diakona i dlatego go wyświęcili. Potem do przybytku przyszli młodsi bracia. Oni stawali się diakonami, kapłanami, a diakon, wyświęcony przed nimi, cały czas komuś ustępował swoją kolejność i pozostawał w tej samej randze. Kiedy zachęcano go aby został hieromnichem, on odpowiadał: „Teraz monaster nie ma takiej potrzeby. Dzięki Bogu, są bracia i młodsi ode mnie”. Potem dali mu posłuszanie w monasterskiej kancelarii. Kiedy do monasteru przyszli wykształceni nowicjusze, on poprosił o zwolnienie go z kancelarii i odszedł na inne posłuszanie. A kiedy monaster przeżywał trudne czasy, czcigodny i bogobojny hierodiakon zaczął prosić pewnego cnotliwego hieromnicha aby zgodził się zostać wybranym na ihumena. „Dlaczego zaś ty sam uchylałeś się od odpowiedzialności? – zapytał go hieromnich. – Postanowiłeś zwalić ją na mnie? Dawaj zrobimy oto tak: ty zostań członkiem Duchowego Soboru, i wtedy ja zostanę ihumenem”. Tak jeden został ihumenem, a drugi wszedł do Duchowego Soboru. Ale kiedy wszystko ułożyło się i monaster zaczął żyć normalnym życiem, nasz diakon odszedł z Duchowego Soboru. Ten diakon bardzo mi pomógł. On miał wielką Łaskę Bożą. Kiedy w Świętym Kinocie Świętej Góry dyskutowano nad trudnymi sprawami, to zapraszano go tam, aby wyraził swoją oświeconą opinię.
- Geronda, więc w czym jest przyczyna tego, że duchowi ludzie, nie kochając pieniędzy, dążą do sławy? Wychodzi, że słuszne są słowa starożytnych greków: „Bogactwo znienawidziło wielu, sławy – nikt” (Powiedzenie Kleobulosa – tyrana miasta Lindos na Rodos – jednego z siedmiu starożytnych mędrców (VI w. p.n.e.))?
- Przyczyna w tym, że w głowie u nich tak pusto, choć kulę taczaj. I to jest pusta, próżna chwała. Słowa „bogactwo znienawidziło wielu…” odzwierciedlają światowy pogląd na rzeczy. W duchowym życiu nie ma na to miejsca. Są to słowa starożytnych greków, nieznających Prawdziwego Boga. W duchowym życiu chwała powinna zniknąć. Czy zniósł ktoś z ludzi większą hańbę, niż ta, którą przecierpiał Chrystus? Ojcowie poszukiwali pohańbienia, i Bóg wynagradzał im czcią. A ci, którzy sami poszukują czci, są jeszcze na światowej drodze – czyli na stadionie. Grają w futbol: „Chwała Spartanowi!” A w tej chwale, o której mówi się w Ewangelii, jest miłość i pokora. „Otocz chwałą Syna Twego, – mówi Chrystus, – aby i Syn Twój otoczył chwałą Ciebie… To zaś jest życiem wiecznym, niech znają Ciebie, Jedynego Prawdziwego Boga (J.17,1 i dalej). To znaczy Chrystus prosił Boga Ojca, aby ludzie poznali swego Zbawiciela i w ten sposób zbawili się. A dzisiaj większość próbuje zdobyć chwałę (sławę) gdzie tylko można. Chwała po lewej, chwała po prawej, a potem utykają od razu i na prawą i na lewa nogę. To jest to, o czym powiedział Chrystus: „Jeden od drugiego nawzajem przyjmujecie chwałę” (J.5,44), „wprowadzając w zbłądzenie i błądząc sami” (2Tm.3,13). Od takiej sławy mnie mdli, w takiej atmosferze ja nie mogę przeżyć nawet jednej doby.
Odpowiedzialność za innych – to wielka przeszkoda w życiu duchowym. Ci, którzy chcą zajmować się działaniem duchowym, unikają odpowiedzialności. Zwykle ci, którzy dążą do wyższych rang i przywództwa, kończą źle.
Wtrąca się jaźniowy początek, egoizm, i potem szefowie zaczynają ścierać się, kłócić się z sobą. Przecież w takich szefach – i w jednym i w drugim – jest egoizm. Jednak ci, którzy luboczestnie trudzą się w ascezie, nie pobłażają sobie i usuwają swoje „ja” z każdego swego działania, pomagają innym bardzo skutecznie, ponieważ tylko wtedy pocieszają się potrzebujące pomocy dusze i tylko wtedy dusze tych, którzy pomagają ludziom, będą wewnętrznie pocieszone i w tym, i wiecznym życiu.
W dawnych czasach Święci Ojcowie odchodzili na pustynię i trudami ascetycznymi opróżniali siebie z namiętności. Nie budując własnych planów i projektów, oni oddawali siebie w ręce Boga i unikali wysokich stanowisk i władzy – nawet jeśli osiągali stopień świętości. Wyjątkiem były przypadki, kiedy w koniecznej potrzebie była Matka-Cerkiew. Wtedy oni okazywali posłuszeństwo woli Bożej i imię Boże rozsławiane było ich świętym życiem. Czyli, najpierw żyjąc na pustyni, odżywiając się zdrowym duchowym pokarmem i będąc pod stałym ojcowskim nadzorem, Świeci Ojcowie osiągali mocne duchowe zdrowie, a dopiero potem stawali się duchowymi dawcami sami.
Zarządzanie Cerkwią
Prawosławna Cerkiew zawsze organizowała swoje życie poprzez Sobory. To prawosławny duch: w Cerkwi powinien działać Święty Synod, a w monasterach – Sobór Starców. Zwierzchnik Cerkwi i Synod powinni podejmować decyzje wspólnie. Proboszcz czy ihumeni monasteru powinni podejmować decyzje wspólnie z Duchownym Soborem monasteru. Zwierzchnik Cerkwi – jest pierwszym wśród równych. Patriarcha – to nie papież, on ma ten sam stopień (stanu duchowego), jak i inni hierarchowie. Oto papież – to tak – to figura innej kategorii. On zasiada wysoko, a pozostali całują mu nogi. Ale Patriarcha – nie papież, on siedzi razem z innymi hierarchami i koordynuje ich działania. I proboszcz czy ihumeni monasteru w stosunku do pozostałych członków Duchownego Soboru – też są pierwszymi wśród równych.
Zwierzchnik Lokalnej Cerkwi czy przełożony monasteru nie może robić wszystkiego, co zamyśli. Jednego biskupa czy członka Soboru Starców Bóg oświeca w czymś jednym, drugiego – w czymś drugim. Popatrz, przecież nawet i czterej Ewangeliści wzajemnie się uzupełniają. Tak dzieje się i podczas omawiania jakiejś sprawy na Świętym Synodzie czy na Duchownym Soborze monasteru: każdy wyraża swoje zdanie, i jeśli czyjeś zdanie nie zgadza się z innymi, to jest to zapisywane w soborowych protokołach. Ponieważ jeśli mowa jest o decyzji, która przeczy ewangelicznym przykazaniom i ktoś z tą decyzją nie zgadza się, to jeśli on nie zażąda, aby jego zdanie zostało zapisane w protokole, to pojawia się wrażenie, że on zgodził się z nieprawdą. Jeśli członek Świętego Synodu czy Duchownego Soboru nie zgadza się z niesłusznym zdaniem, ale podpisuje ogólną decyzję, nie zapisawszy swego zdania w protokole, to on czyni zło i ponosi odpowiedzialność. W tym przypadku on jest winny. Natomiast jeśli wyrazi on swoje zdanie, to nawet jeśli większość z nim się nie zgodzi – przed Bogiem on nie zgrzeszy. Jeśli Synod w Lokalnej Cerkwi czy Duchowny Sobór w monasterze nie działa prawidłowo, to, mówiąc słowami o prawosławnym duchu, my w istocie mamy ducha papieskiego. Prawosławny duch jest taki: każdy powinien wyrazić i zapisać swoje zdanie, a nie milczeć ze strachu albo honoru – aby być w dobrych stosunkach ze Zwierzchnikiem Cerkwi albo przełożonym monasteru.
Ale i ci duchowni, którzy w młodym wieku zajmują jakieś kierownicze cerkiewne stanowiska, szkodzą sobie. Oni trwonią siebie na próżno nawet jeśli są u nich niezbędne dla ich stanowiska zalety. Ich zaciskają, zakręcają administracyjne i kancelaryjne koła zębate i nie otrzymują oni duchowej korzyści, choć i posiadają niezbędne do tego przesłanki. Nie marnując siebie na próżno, a zajmując się pracą nad samy sobą, niektórzy z nich utworzyliby potem wielki duchowy kapitał Cerkwi. Nie zajmując się, w dobrym tego słowa znaczeniu, samym sobą, czyli nie pracując nad sobą, człowiek upodabnia się do kupca, który zajęty jest kupowaniem i sprzedawaniem, nie wiedząc przy tym, ile długów na nim wisi. A w końcu końców takiego kupca wsadzają w jamę (pułapkę) zadłużenia.
Ja bardzo martwię się, słysząc, że młodzi duchowni siedzą na kierowniczych fotelach. Gdyby oni jeszcze przez jakiś czas nie brali na siebie kierowniczego brzemienia, to później ich pomoc innym byłaby wielka. Jednak powszechnie i ciągle proboszczami świątyń stają się nie doświadczeni batiuszki, mogący duchowo pracować nad swoją trzodą, a młodzi duchowni. W ten sposób dzieje się podwójne zło. Pierwsze zło polega na tym, że młodzi, nie dokonawszy uprzednio duchowej pracy nad samym sobą, zwalają na swoje barki odpowiedzialność za innych. Nie osiągnąwszy jeszcze duchowego bogactwa, oni zajmują miejsce, które zobowiązuje do rozdawania tego bogactwa innym. A drugie zło jest w tym, że duchowieństwo w starszym wieku, nie zajmując w Cerkwi odpowiedzialnych stanowisk, nie ma możliwości dzielić się z innymi swoim drogocennym doświadczeniem i boskim oświeceniem.
Boska Liturgia
- Geronda, kiedy sprawowana jest Boska Liturgia, to zawsze powinni być na niej priczastniki (osoby przyjmujące Priczastije, Ciało i Krew Chrystusa)?
- Tak. Ponieważ główny cel Boskiej Liturgii jest w tym, aby chrześcijanie, choćby ci nieliczni, którzy są do tego gotowi – przyjmowali Priczastije. We wszystkich modlitwach Boskiej Liturgii mówi się o wierzących, którzy będą przyjmować Priczastije. Dlatego na Liturgii powinien być choć jeden priczastnik. Oczywiście, czasem zdarza się, że nikt z modlących się podczas Boskiej Liturgii nie jest gotowy do Priczastija. To inna sprawa, ale jednak jest dobrze, jeśli choć ktoś przyjmie Priczastije – jakiś maluch, niemowlę. Kiedy nie ma ani jednego priczastnika, to Liturgia odprawiana jest tylko dla priczaszczenija kapłana i wspomnienia imion. Ale to nie powinno być regułą, a wyjątkiem.
Podczas każdej Boskiej Liturgii przeżywa się nowotestamentowe wydarzenia. Święty Żertwiennik (Ofiarnik, stół ofiarny) – to Betlejem, Święty Priestoł (Tron Boży) – Najświętszy Grób Pański, Ukrzyżowanie za Priestołem – Święta Golgota. Boską Liturgią, obecnością Chrystusa uświęca się całe stworzenie. Boskie Liturgie utrzymują świat! Jak straszne jest to, co dał nam Bóg! Nie jesteśmy tego godni. Są duchowni, którzy przeżywają tę straszną Tajemnicę, Sakrament podczas każdej Boskiej Liturgii. Pewna duchowna osoba opowiadała mi, jak bardzo prosty i dobry kapłan skarżył się mu: „Bardzo trudno jest mi spożywać po Liturgii Święte Dary. Nie mogę powstrzymać swoich wstrętnych łez. One wpadają wprost do Świętej Czaszy i ja z tego powodu bardzo przeżywam”. A jak też on płakał! „Poproś Chrystusa, – powiedział mu mój znajomy, – aby On dał trochę „wstrętnych” łez i dla mnie”.
- Geronda, dlaczego, kiedy kapłan odprawia modlitwy na wejście, Wy wychodzicie ze stasidii?
- Ja wychodzę ze stasidii dlatego, że kiedy kapłan modli się, Bóg zsyła mu Boską Łaskę, aby uwolnić go od słabości i on mógł sprawować Boską Tajemnicę, Sakrament. W tym samym czasie wierzący też powinni z czcigodnością modlić się, aby przyjąć Bożą Łaskę.
Boska Liturgia zaczyna się od Proskomidii. Jak też opatrznościowo urządza czasem Bóg, abyśmy i my zrozumieli, czym są Boskie Tajemnice, Sakramenty, i przeżywali je! Kiedy pełniłem posłuszanie ponomara, wydarzyło się ze mną pewne cudowne wydarzenie. Pewnego razu, kiedy kapłan, odprawiający Proskomidię, wygłosił słowa: „Jak baranek na rzeź jest prowadzony”, ja usłyszałem, jak na Świętym Diskosie (Patenie) zadrżał Agniec (baranek). A kiedy kapłan wypowiedział słowa: „Ofiarowywany jest Baranek i Syn Boży…”.(Tak według greckiego służebnika), ja usłyszałem, jak od Świętego Żertwiennika dochodzi beczenie jagniątka. Jakież to straszne! Dlatego ja mówię kapłanom, że nie można wyjmować i rozcinać baranka przed Proskomidią, a potem tylko kłaść go na Święty Diskos ze słowami: „Ofiarowany jest Baranek Boży” i „jak owca na rzeź jest prowadzony”. Podczas wypowiadania tych słów, ale nigdy wcześniej, kapłan powinien brać Świętą Kopię i rozciąć prosforę. To znaczy kiedy wypowiadane są słowa: „ofiarowywany jest Baranek Boży”, wtedy i powinno być dokonywane „zakłucie” baranka na Żertwienniku.
Kiedy podczas Proskomidii kapłan dzwoni w dzwoneczek (Zgodnie z tradycją Świętej Góry Atos, po modlitwie 3 godziny kanonicznej kapłan, odprawiający Proskomidię, dzwoni w dzwoneczek, umieszczony na Żertwienniku, i nabożeństwo jest przerywane. Mnisi wychodzą ze stasydii i w milczeniu wspominają imiona żywych i zmarłych. W tym czasie kapłan wyjmuje cząstki mówiąc: „Wspomnij Panie”. Po upływie kilku minut przerwane nabożeństwo jest kontynuowane) i wy w milczeniu wspominacie imiona, to wasze serce powinno współczuć cierpieniu każdej wspominanej przez was duszy, czy to żywy czy umarły człowiek. Przypominajcie sobie wszystkie ludzkie potrzeby w ogóle i konkretnie tego, za kogo się modlicie, i proście: „Wspomnij, Panie… Marię, Nikołaja… Ty, Boże mój, wiesz, jakie oni mają trudności. Pomóż im”. Imiona, które dają wam do wspominania, wspominajcie na kilku Boskich Liturgiach – jedne na trzech, inne na pięciu. Pozostałe imiona wspominajcie w drugiej kolejności. A to cóż – jednych ty wspominasz ciągle, a drugich, którzy potrzebują modlitewnej pomocy, nie wspominasz w ogóle? Ja tego nie rozumiem. Imion katolików, jehowych i innych heretyków na Proskomidii wspominać nie można. Nie można i wyjmować za nich cząstek, ani służyć panichidy. A o ich zdrowie i oświecenie modlić się możemy, i nawet śpiewać modlitewny kanon.
- Geronda, niektórzy duchowni mówią, że nie chcą często służyć Liturgii, aby się do niej nie przyzwyczaić.
- Nie powinien duchowny mówić takich rzeczy. To niesłuszne. To tak jakby on mówił: „Odwiedzam swoich krewnych nieczęsto, aby oni mnie lepiej przyjmowali, kiedy przychodzę”. Jednak do Boskiej Liturgii trzeba przygotowywać się. Boskie Priczaszenije uzdrawia, uświęca tego, kto trudzi się ascetycznie. A jak zaś ono pomoże temu, kto nie trudzi się? Co zmieni Chrystus, jeśli człowiek nie zmieni sam siebie? Kiedyś na Atosie w pieczarze Priepodobnego Afanasija żył starec z dwoma nowicjuszami, z których jeden był hieromnichem, a drugi – hierodiakonem. Pewnego razu nowicjusze poszli do jednej cerkiewki służyć Liturgię. Kapłan bardzo zazdrościł diakonowi, ponieważ ten był mądrzejszy i zdolniejszy od niego we wszystkim. Jednak i sam diakon przyczyniał się do tej zazdrości swoim egoizmem. I tak, kapłan zewnętrznie przygotował się do służenia Boskiej Liturgii: przeczytał regułę do Świętego Priczaszczenija i uczynił wszystko, co należało. Jednak, ku nieszczęściu, on nie uczynił najważniejszego – nie przygotował się do Liturgii wewnętrznie. To znaczy on powinien był pokornie wyspowiadać się, aby wygonić ze swego serca zawiść i zazdrość. Przecież jeśli my przebieramy się w czyste ubranie i myjemy głowę – te namiętności od nas nie odchodzą. I tak oto, hieromnich przygotował się do służenia Liturgii tylko zewnętrznie, wszedł do Ołtarza, gdzie przynoszona jest Straszna Ofiara, i chciał zaczynać Proskomidię. Ale gdy tylko ją zaczął, jak wydarzyło się następujące: nagle rozległ się straszny grzmot i on zobaczył, jak Święty Diskos podniósł się z Żertwiennika i zniknął. Konsekwencją tego było to, że oni nie mogli służyć Liturgii. Myśl mówi mi, że gdyby Dobry Bóg nie przeszkodził im w ten sposób i kapłan, będąc w nieodpowiednim stanie duchowym, zaczął odprawiać Boską Liturgię, to spotkałoby go straszne nieszczęście.
- Geronda, jeśli podczas Boskiej Liturgii wydarzy się coś nieprzewidzianego, to czy może być ona przerwana?
- Zaczętej Boskiej Liturgii kapłan nie może przerwać w połowie – co by się nie wydarzyło. Nawet jeśli zacznie się wojna – Liturgię on musi skończyć. On musi dokończyć Liturgię, jeśli nawet do świątyni będą podchodzić wrogowie. Najwięcej, co on może zrobić w takim przypadku, – to postarać się zakończyć ją szybciej. Ale trzeba mieć zaufanie do Boga i nie bać się.
Sługa Najwyższego Boga powinien wyróżniać się wielką uwagą, czystością, bezkompromisowością. Kapłani – są wyżej od Aniołów. Podczas sprawowania Sakramentu Boskiej Eucharystii świeci Aniołowie zakrywają swoje oblicza, podczas gdy kapłan ten Sakrament sprawuje.
(Słowem „bezkompromisowość” przetłumaczone tu jest greckie słowo „άκρίβεια” – dosłownie: ścisłość, surowość. W Prawosławnej Teologii „akriwią” nazywana jest patrystyczna zasada surowego stosunku do Świętych Kanonów (i w ogóle do Tradycji Cerkwi), przy której uznaje się konieczność ich dosłownego, precyzyjnego stosowania).
„Świętujemy, wierni, święto duchowe.”
(Patrz: szóstą pieśń drugiego kanonu na Wprowadzenie do Świątyni Przenajświętszej Bogarodzicy (21 listopada)).
Wprowadzając nas na duchową wysokość Swoją wielką miłością i Swoją wielką radością, które On wszystkimi Swoimi świętami rozsypuje duszom wiernych, Chrystus istotnie wskrzesza nas, przywraca nas do życia. Abyśmy tylko sami uczestniczyli w tych świętach i mieli duchowy smak do tego, aby stawały się one duchową uroczystością. Wtedy my duchowo ucztujemy i duchowo upijamy się od przyniesionego przez Świętych rajskiego wina, którego oni dają nam wypić.
- Geronda, a jak człowiek może przeżyć święto duchowo?
- Do tego aby przeżyć święto, trzeba pogrążać swój umysł w święte dni, a nie w te sprawy, które ze względu na te święte dni musimy robić. Trzeba rozmyślać o wydarzeniach każdego ze świętych dni, czy to Narodzenie Chrystusa, Objawienie Pańskie, Pascha czy jakieś inne święto, i odmawiać modlitwę Jezusową, wysławiając Boga. Tak będziemy świętować każde święto z wielką czcigodnością i bogobojnością. Ludzie świeccy starają się zrozumieć sens święta Narodzenia Chrystusa przy pomocy smażonej wieprzowiny, Paschy – z pomocą pieczonej baraniny, a maslenicy – przy pomocy konfetti. Jednak prawdziwi mnisi codziennie przeżywają Boskie wydarzenia i radują się nieustannie. Każdy tydzień oni żyją jak w Wielki Tydzień. W każdą środę, czwartek i piątek oni przeżywają Wielką Środę, Czwartek i Piątek – czyli Męki Chrystusa. A w każdą niedzielę oni przeżywają Paschę – Zmartwychwstanie Chrystusa. Co, czyż koniecznie trzeba czekać Wielkiego Tygodnia, aby wspominać o Chrystusowych Mękach? Czy podobnie jak ludzie świeccy będziemy musieli oczekiwać Paschy z pieczonym barankiem, aby zrozumieć, co znaczy „Chrystos Woskriesie”? Co powiedział Chrystus? ”Bądźcie gotowi”, a nie „dawajcie, zaczynajcie przygotowywać się teraz”. Od tego momentu, jak Chrystus wypowiada słowa „bądźcie gotowi”, każdy człowiek i, szczególnie, mnich powinien być gotowy ciągle. On powinien nieustannie badać i przeżywać boskie wydarzenia. Analizując wydarzenia każdego święta, człowiek w naturalny sposób zacznie odczuwać i będzie modlić się z czcigodnością i bogobojnością. Co więcej, nasz umysł powinien przebywać w świętowanych wydarzeniach, i powinniśmy z bogobojnością słuchać i analizować stichery i tropariony, które są śpiewane. Kiedy umysł człowieka przebywa w boskich sensach, człowiek przeżywa święte wydarzenia i w ten sposób przemienia się. Jeśli, będąc w takim stanie, rozmyślamy, na przykład, o jakimś Świętym, o tym, którego szczególnie czcimy albo czyją pamięć obchodzimy, to nasz umysł idzie trochę dalej – idzie na Niebo. Kiedy myślimy o Świętych, Święci też myślą o nas i nam pomagają. Tak człowiek nawiązuje przyjaźń ze Świętymi, a taka przyjaźń – jest bardziej niezawodna niż każda inna. Wtedy człowiek, żyjąc sam, może jednocześnie żyć ze wszystkimi – i ze Świętymi, i z Aniołami, i z całym światem. Być samemu – i odczuwalnie przeżywać wszystkie te przyjacielskie relacje! Obecność Świętych jest żywa. Wszyscy Święci – Boże dzieci, a my – nieszczęsne Boże dzieci, i oni nam pomagają.
Aby otrzymać pomoc, zawsze powinniśmy z czcigodnością i pobożnością świętować pamięć Świętych, którzy ze względu na Chrystusową miłość przeleli krew albo pot i łzy. I słuchać czytanie Synaksarionu: „W tym dniu pamięć Świętego…” – my powinniśmy stać podobnie, jak stoją według postawy „baczność” żołnierze, kiedy odczytywane są imiona ich bohatersko poległych towarzyszy: „Takiego to dnia i miesiąca taki to żołnierz poległ bohaterską śmiercią na takim to froncie”.
Na przykład, jeśli człowiek chce coś odczuć, przeżyć w Wielki Piątek, to w tym dniu on nie powinien być zajęty niczym, poza modlitwą. W świecie nieszczęśni świeccy ludzie w Wielkim Tygodniu zajęci są pracą i sprawami, a w Wielki Piątek zaczynają obsypywać się nawzajem paschalnymi pozdrowieniami, życzeniami: „Sto lat wam!” „Bądźcie zdrowi!” „Daj ci Boże narzeczoną!..” Tak nie można! Ja w Wielki piątek zamykam się w swojej celi. Po postrzyżynach w anielski obraz, nowopostrzyżony mnich-wielkoschimnik jeden tydzień powinien przebywać w milczeniu. Te milczące dni bardzo pomagają mu, ponieważ boska Łaska napaja jego duszę, i mnich rozumie, co z nim się stało. Również wielki pożytek przynosi milczenie w święta. W dni świąteczne dawana jest nam sprzyjająca możliwość trochę odpocząć, poczytać i pomodlić się. Tak przyjdzie do nas jakaś dobra myśl, wgłębimy się w siebie, jakiś czas poświęcimy modlitwie Jezusowej i od tego wszystkiego odczuwalnie przeżyjemy coś od boskiego wydarzenia świętowanego dnia.
„Lepiej mało prawemu…”
Ku nieszczęściu, dziś wykorzystujemy wolność nie dla dobra, nie dla osiągnięcia świętości, a dla doczesnej próżnej krzątaniny. W dawniejszych czasach cały tydzień był roboczy, a niedziela dniem wolnym. Teraz zrobili wolą i sobotę. Ale czy żyją teraz ludzie bardziej duchowo czy też bardziej grzeszą? Gdyby ludzie wykorzystali swój czas na duchowe zajęcia, to wszystko byłoby inaczej – oni byliby zebranymi. Ale my, godni pożałowania ludzie, chcemy ukraść część duchowego, porwać część Chrystusową. Jeśli ludzi świeccy musza odpracować dodatkowy dzień, to oni umawiają się między sobą odpracować go w niedzielę. Oni wyszukują wolną niedzielę dla „niedzielnika”, jakieś święto dla „sobotnika”, i potem przychodzi na nich gniew Boży. Jak po tym wszystkim pomogą im Święci? Czyż niedzielny, świąteczny dzień – do pracy? I jeśli świeccy ludzie chcą w czymś pomóc nam, mnichom, to niech nie będzie to praca w niedzielę, a jakaś inna pomoc.
My nie pozwalamy Bogu kierować nami. A to, co dokonywane jest bez wiary w Boga, nie ma nic wspólnego z Bogiem. Dlatego to, co my robimy, nie ma błogosławieństwa, a to znaczy że nie będzie i dobrego rezultatu. A potem mówimy: „Winien jest diabeł”. Nie diabeł jest winien, a my sami nie pozwalamy Bogu pomóc nam. Pracując w dni, kiedy według cerkiewnego statutu pracować nie należy, dajemy diabłu prawa nad sobą i on wtrąca się w to, co my robimy, od samego początku. „Małe u prawego – lepsze od bogactwa wielu niegodziwców” (Ps.36,16), – mówi Psalm. Oto to właśnie i ma błogosławieństwo, a wszystko pozostałe – wióry, głupstwa. Jednak trzeba mieć wiarę, luboczestije, czcigodność i bogobojność, trzeba z ufnością pokładać wszystko na Boga, a inaczej i w święta będziesz pracować byle jak, i w inne dni będziesz marnować czas na próżno.
I popatrzcie, przecież Bóg nigdy nie opuszcza (wiernych Mu). W niedziele i święta ja nigdy nie pracowałem, i Bóg nigdy nie opuszczał mnie, On błogosławił moją pracę. Pamiętam, kiedyś do nas do wsi przyjechały kombajny żąć pszenicę. Ojcu memu powiedzieli, że zaczną od naszego pola, a potem pójdą dalej. Była niedziela. „Co mamy zrobić? – pyta mnie ojciec. – Przyjechały kombajny”. – „Ja, – mówię, – w niedzielę pracować nie będę. Poczekajmy do poniedziałku”. – „Ale jeśli przepuścimy tę możliwość, – znów mówi do mnie ojciec, – to potem zamęczymy się kosząc konno”. – „Nic to, – mówię, – będę żąć choćby do Narodzenia Chrystusowego”. Poszedłem do cerkwi, jakby żadne kombajny nie przyjechały. A te skierowały się do żęcia. No i co, zaraz się popsuły, jeszcze w drodze! Wtedy kombajniści znów poszli do mego ojca i powiedzieli: „Prosimy o wybaczenie, popsuły się nasze kombajny. Teraz pojedziemy do Janiny do naprawy, a jak wrócimy w poniedziałek, to zaczniemy od razu od was”. Tak oto i przełożyli oni żęcie z niedzieli na poniedziałek. Wiele podobnych przypadków miałem okazję widzieć na własne oczy.
Jeśli my, mnisi, nie będziemy jak należy odnosić się do świąt, to co pozostaje robić ludziom świeckim?
Jakiż duch był kiedyś w monasterach! Pamiętam, jak w świecie ludzie, przeświętowawszy Podwyższenie Czcigodnego Krzyża według nowego stylu, wieźli na Świętą Górę winogrona. Jednak ich barki zbliżały się do brzegu Atosu akurat w tym dniu, kiedy my świętowaliśmy Podwyższenie według starego kalendarza. Jeśli tak zdarzało się, to mnisi nigdy nie szli rozładowywać winogron w święto. Oni zwracali je z powrotem albo też zostawiali załadowaną winogronami barkę przy przystani. Jeśli w jakiś świąteczny dzień przywozili olej czy drewno, to działo się to samo. A przecież monastery były biedne. Ale mieszkańcy Świętej Góry myśleli tak: „Co powie świecki człowiek, zobaczywszy, jak mnisi pracują w święto?” Mini tysiąc razy bardziej woleli, żeby nierozładowaną barkę w nocy rozbił sztorm, aby i winogrona i drewno przepadło, niż rozładowywać je w święto, pozbawiając się święta, a przy tym jeszcze i kusząc dusze ludzie.
A teraz… W przeddzień jednego święta znalazłem się w pewnym monasterze. Mnisi rozładowywali winogrona. Potem zebrali wszystkich braci aby go tłoczyć. Wieczorem powinno być nabożeństwo całonocnego czuwania, ale przełożyli je na drugi dzień! A przecież było to wielkie święto! „Ze względu na potrzebę, – mówią, – nawet prawo może się ścisnąć…” W innym monasterze po pożarze spalone budynki odbudowywali w niedziele. No i cóż – spłoną znów. A przecież widzą to ludzie świeccy i mówią: „Niewielka ważność wszystkie te święta”. Trzeba być bardzo uważnym w stosunku do tego, aby nie pracować w święta. Dotyczy to szczególnie nas, mnichów, ponieważ, pracując w święta, my nie tylko grzeszymy sami, ale i stajemy się pokusą dla ludzi świeckich. Przez to grzeszymy podwójnie. Ludzie świeccy szukają powodu, aby usprawiedliwić swoje grzechy. Oni sami mogą pracować dzień i noc, nie przestrzegając świąt. Ale oto oni widzą, jak mniszka czy mnich pracują w święto z powodu jakiejś wielkiej potrzeby. Potem diabeł mówi im tak: „Przecież tu oto nawet popy pracują! Dlaczego ty siedzisz złożywszy ręce?” Zobaczywszy, jak jakaś mniszka trzepie koc w niedzielę, świeccy ludzie powiedzą: „Skoro pracują mniszki, to dlaczego nie możemy pójść do pracy i my?” Dlatego trzeba byś bardzo uważnym, aby nie stawać się pokusą dla ludzi.
- Geronda, a jeśli w jakiś świąteczny dzień, na przykład, na Wprowadzenie do Świątyni Przenajświętszej Bogarodzicy, do monasteru przyjdzie do pracy jakiś majster?
- Wprowadzenie Przenajświętszej Bogarodzicy, a w monasterze będzie pracować majster?! Nie wypada! Niech nie pracuje.
- Geronda, ten przypadek wydarzył się dlatego, że odpowiedzialna za pracę siostra nie domyśliła się powiedzieć mu, żeby nie przychodził.
- W takim razie trzeba włożyć na tę siostrę kanon, karę.
- Geronda, a jeśli w świąteczny dzień po całonocnym czuwaniu zamykają się oczy ze zmęczenia, to czy można zajmować się rękodziełem i odmawiać modlitwę Jezusową?
- Czyż nie można robić pokłonów? Aby przegonić sen, lepiej robić nie rękodzieło, a pokłony.
- A w niedzielę? Jeśli reguła monasterska jest przeczytana, to mimo wszystko nie można, na przykład, wyplatać czotek (koralików modlitewnych)?
- Po co je pleść? Dlaczego w tym dniu ty nie nasycasz się duchowo? Ku nieszczęściu, nawet w monasterach pojawia się jakiś świecki duch. Ja wiem, że w niektórych monasterach w niedziele i wielkie święta od razu po południu mnisi rozchodzą się do wypełnienia swoich posłuszeństw. Można pomyśleć, że u nich umierają z głodu dzieci i dom wystawiony jest na aukcję! Aż tak wielka konieczność!.. Archondaryczny, kucharz – to już inna sprawa. W archonadiku (Archonadarik – to miejsce w greckich monasterach do przyjmowania gości), w kuchni ktoś musi wypełniać posłuszeństwo i w niedziele, i w święta. Zostawić tych działek bez ludzi nie można.
Czasem, kiedy mi do celi przynoszą rybę, ja mówię przynoszącemu: „Zabierz ją i wyjdź”. Jeśli zaczną mi przynosić ryby, kto żywe, kto śnięte, to co z tego wyjdzie? I jeśli tu, do monasteru, przynoszą w święta rybę i wy musicie guzdrać się i przygotowywać ją, to jaka radość będzie wam ze święta? Pamiętacie ojca Mina ze skitu Świętej Anny? Pewnego niedzielnego ranka rybak przyniósł ryby na patronalne święto jego celi i powiedział: „Oto świeża ryba, Geronda”. – „Poczekaj no, – zdziwił się starec, – przecież dziś niedziela! Kiedyż ty ją złowiłeś, że jest ona świeża?” – „Dzisiaj rano”, – odpowiedział rybak. ”Wyrzuć ją! – poradził mu ojciec Mina. – To ekskomunikowana ryba! Jeśli chcesz się przekonać o tym sam, rzuć jedną rybkę kotu. Zobaczysz, że on nie będzie jej jeść”. I rzeczywiście, kiedy rybak rzucił kotu jedną rybkę, ten z obrzydzeniem od niej się odwrócił! Oto jaka wrażliwość była u naszych ojców!
A teraz w wielkie święta w monasterach widzisz robotników, majstrów… pewnego razu na Uspienije (Zaśniecie NMP) przy jednym monasterze cała brygada ścinała piłami motorowymi las. Początkowo na niebie nie było ani jednego obłoczka, ale nagle nadeszła chmura, zaczęła się burza i obok drwali zabłyskały pioruny. Od piorunów zapalił się las, i robotnicy uciekli stamtąd w takim przerażeniu, że nawet nikogo o tym nie poinformowali. Pożar rozpalił się tak silnie, że strażacy bali się go gasić. No i co byście myśleli: w następną niedzielę w lesie znów dał się słyszeć trzask i brzęczenie pił motorowych! Ale tym razem do wycinania lasu wyszły już dwie brygady drwali. Ale ponieważ wycinamy las w niedziele i święta, to pożary – to też gniew Boży. I złe jest to, że my tego nie rozumiemy. My już przekroczyliśmy granice cierpliwości Bożej.
Jeśli pojawia się jakaś potrzeba, to mnisi przeciągają z modlitwą czotki – sto węzłów, a Bóg oświeca kogoś, i on przysyła mnichom sto tysięcy drachm. Zajęcie mnicha – to modlitwa. Kto będzie mieć zaufanie do Boga, jeśli nie będzie go nawet u nas, mnichów? Ludzie świeccy? Jeśli mnich powierza swoje życie Bogu, to Bóg ma obowiązek go usłyszeć. We wspólnotowym monasterze, gdzie żyłem na początku swojej mnisiej drogi, ihumen miał jednego posługującego. Do jego obowiązków należało przygotowywać salę na spotkania braci. Kiedy on był chory czy zajęty czymś innym, to jego posłuszanie powierzano mnie. Posługujący był człowiekiem niezbyt roztropnym, ponadto podczas Boskiej Liturgii on zawsze stał do samego końca, jednak ze swoją pracą przy tym sobie radził. Ja byłem roztropniejszy, niż on. Aby zdążyć przygotować salę przed przyjściem braci, ja wychodziłem z Boskiej Liturgii wcześniej, ale wszystko u mnie szło nie tak jak powinno. To wywracał się dzbanek z kawą i wylewała się kawa, to rozpadały się filiżanki, to wypadały z rąk szklanki z wodą… Wszystko do góry nogami! A posługujący, wystawszy w cerkwi do samego końca Boskiej Liturgii, ocieniał siebie znakiem krzyża i wierzył, że Bóg mu pomoże. A jeśli obstawiali go (za to, że nie wychodził na posłuszanie wcześniej), to przyjmował on to z pokorą. Ten mnich miał pokorę, i korzyść, jaką otrzymywał, była podwójna.
Jakkolwiek by było, ale, nie przywiązując się do tego drugorzędnego, co można bez szkody pominąć, ludzie otrzymują wielokrotną korzyść i szczególnie wysławiają Świętych, których święto jest obchodzone. Bądźmy, na ile można, uważni, aby wszystko, co robimy, nie szkodziło sprawom duchowym. Aby uświęcały się wszystkie nasze wysiłki, abyśmy mieli błogosławieństwo Boże – duchowe powinno być dokonywane w pierwszej kolejności. Poświęcajmy pierwszoplanową uwagę nie materialnemu, a duchowemu życiu. Jeśli u mnicha prace i troski stoją na pierwszym miejscu, a modlitwa – tylko na drugim, to większą wartość ma dla niego praca, a nie życie duchowe. A w tym jest hardość i brak czcigodności i bogobojności. Zajęcie, które jest wykonywane, ale przy tym duchowo rujnuje tego, kto je wykonuje, nie uświęca się. Jeśli będziemy udzielać pierwszoplanowej uwagi duchowemu, to Bóg wszystko urządzi. Jeśli nie będziemy jak należy odnosić się do świąt my, mnisi, to co zostanie robić ludziom świeckim? Jeśli my nie wypełniamy swoich duchowych obowiązków, nie prosimy o pomoc Świętych, to kto będzie ich o to prosić? Tak, my słowami mówimy, że wierzymy w Boga, ale w rzeczywistości nie mamy do Niego zaufania. Jeśli my, odziani w sutanny mnisi, nie szanujemy nawet świętych kanonów, wszystko depczemy i bezcześcimy, to jaki jest sens naszego życia?
Ludzie pracują w niedziele
Według zasad, przed wieczernią (wieczornym nabożeństwem) w przeddzień święta czy niedzieli wszelka praca ustaje. Lepiej, jeśli to możliwe, popracować dłużej w dniu poprzednim, aby w trakcie i po świątecznej wieczerni nie pracować. Jeśli ktoś z wielkiej konieczności wykona jakąś prostą pracę wieczorem w samą niedzielę czy święto, to inna sprawa. Ale i taka lekka praca powinna być wykonywana z rozwagą. Dawniej nawet pracujący w polu chłopi, usłyszawszy dzwon na wieczernię, ocieniali siebie znakiem krzyża i przestawali pracować. To samo robiły i kobiety, które zbierały się w sąsiedzkich grupach z robótkami ręcznymi przy swoich domach. One wstawały z ławek, ocieniały siebie znakiem krzyża i odkładały na bok dzianie czy inną pracę. I Bóg ich błogosławił. One były zdrowe i radowały się życiem. A teraz ludzie uchylili święta, oddalili się od Boga i Cerkwi, ale w ostatecznym efekcie oni tracą wszystkie zarobione pieniądze na lekarzy i szpitale. Pewnego razu do mnie do celi przyszedł jeden ojciec i powiedział: „Moje dziecko często choruje, i lekarze nie mogą zrozumieć co mu jest”. – „Przestań pracować w niedziele i wszystko będzie dobrze”, – odpowiedziałem mu. I rzeczywiście, on posłuchał się, i jego maluch już nie chorował.
Ja zawsze daję świeckim radę przestać pracować w niedziele i święta, aby nie sypały się na nich nieszczęścia. Zorganizować swoją pracę mogą wszyscy. Cała podstawa – w duchowej wrażliwości. Jeśli jest ta wrażliwość, to w każdej sytuacji znajdzie się wyjście. I jeśli to wyjście pociągnie za sobą jakąś drobną stratę, to błogosławieństwo, które otrzymają ci ludzie, będzie wielokrotne. Jednak wielu tego nie rozumie i nie chodzą w niedziele i święta nawet na Boską Liturgię. Boska Liturgia uświęca człowieka. Jeśli chrześcijanin nie idzie w niedzielę do cerkwi, to jak on uświęci się?
Ale, ku nieszczęściu, ludzie powoli idą do tego, aby ani ze świąt, (ani z Tradycji) nic nie zostało. Widzisz jak: dla tego, aby zapomniano o świętych, zmieniają nawet chrześcijańskie imiona. Wasilikę przemieniają w Wikę. Z Zoi robią Zozę, a w efekcie powstaje nie jedno zwierzę, a całe dwa! (U Starca gra słów, oparta na homonimiczności nowo utworzonego imienia Zoza (zniekształcone Zoi) – życie – odpowiada rosyjskiemu imieniu Zoja, i słowa greckiego „Zoi” – zwierzę). Wymyślili „święto matki”, pierwszego maja, pierwszego kwietnia… Wkrótce powiedzą: dziś jest „dzień karczocha”, jutro – „święto cyprysa”, pojutrze – pamięć wynalazcy bomby atomowej albo tego, kto wymyślił futbol… Ale mimo wszystko Bóg nas nie opuszcza.
„Jezus Chrystus, wczoraj, dziś, i na wieki Ten sam.”
(Hbr.13,8)
- Geronda, często zdarza się słyszeć o „odnowie Cerkwi”. Jak gdyby Cerkiew starzeje się i potrzebne Jej odnowienie!
- „Postarzała”? Jak by nie tak! I tu nawet ci, u kogo nie ma czcigodności i bogobojności, ale jest choć drobinka rozsądku w głowie, nie są zadowoleni z nowych współczesnych wytworów, a poszukują starożytności. Na przykład, nowo napisane ikony takich ludzi nie wzruszają – oni rozumieją godność starej ikony. Skoro już tak zachowują się mający prostą wyobraźnię, to co mówić o tych, w kim jest bogobojność! Z tego porównania jasno wynika, jak błędne są wszystkie te rozmowy o „odnowie Cerkwi” i temu podobnych sprawach.
Jeśli dzisiaj człowiek stara się jakoś zachować Tradycję – przestrzegać postów, nie pracować w święta, być pobożnym, to niektórzy mówią: „A on co, z księżyca spadł? Przecież to wszystko przeżytki przeszłości! Teraz to przestarzałe!” A jeśli spróbujesz przemówić im do rozumu, to w odpowiedzi usłyszysz: „W jakich czasach ty żyjesz? Wszystko to przepadło na wieki!” Stopniowo-powoli Tradycję Cerkwi przyjmują za bajki. Jednak co mówi Pismo Święte? „Jezus Chrystus wczoraj i dzisiaj Ten sam, i na wieki”. Jeśli człowiek nie może zachowywać Tradycji, to niech on, przynajmniej, powie: „Zgrzeszyłem, Boże mój!” Wtedy Bóg zmiłuje się nad tym człowiekiem. Ale dzisiaj, mając jakąś słabość, człowiek chce przymusić do niej i swego bliźniego, bo jeśli u bliźniego tej słabości nie ma, to grzesznika to demaskuje. Weź opętanego i umieść go w jakimś duchowym środowisku. Oto zobaczysz – on zacznie wiercić się jak na igłach, nie znajdzie sobie miejsca. Wszystko dlatego, że duchowe środowisko będzie go niepokoić. Tak samo i ludzie, żyjący w grzechu, – prawidłowe życie innych tak ich demaskuje, niepokoi. Oni starają się nadepnąć swemu sumieniu na gardło i dlatego opowiadają wszystkie te kłamstwa o przeżytkach. Nawet (wieczne) wartości oni ogłaszają teraz jako te które przeżyły swój wiek i chcą zamienić te skarby na zamieszki. Na świecie dzieje się wielkie zniszczenie (rozkład, gnicie)! Duchowe piękno uważają za brzydotę. Czyli, dla ludzi świata tego duchowe piękno wydaje się po światowemu niepięknym. A ty weź jakiegoś mnicha i obetnij mu włosy! Jakim nieładnym on się stanie! jednak ten brak piękna ludzie świata tego uważają za piękno.
I popatrz – teraz walczą z Cerkwią, zmagają się o Jej zniszczenie. Zgoda, załóżmy, że ci ludzie nie wierzą. Przypuśćmy, oni uczą innych bezbożności. Ale jak oni mogą nie uznawać tego dobra, które Cerkiew daje ludziom, jak oni śmieją iść przeciwko Niej? W tym jest dużo złośliwości, zła. Na przykład, jak oni mogą nie uznawać tego, że Cerkiew troszczy się o dzieci, że Ona pomaga im stać się dobrymi ludźmi, a nie jakimiś chuliganami? Jednak oni popychają dzieci do zła, oni rozwiązują ręce tym, którzy deprawują i niszczą dzieci. Ale czego uczy młodych Cerkiew? Być rozsądnym dzieckiem, szanować innych, zachowywać siebie w czystości, aby wejść do społeczeństwa jako prawdziwy człowiek. Ale (pomimo wysiłków niszczycieli Cerkwi) wszystko znów stanie na swoje miejsca. W Rosji, jeszcze przy bezbożnym reżimie, jedna babcia przyszła do cerkwi, za kolumną opuściła się na kolanka i zaczęła się modlić. Jednocześnie z nią w świątyni znalazła się jeszcze jedna kobieta – młoda. Mimo swego młodego wieku, ona była już wybitnym pracownikiem naukowym. Zobaczywszy modlącą się na kolanach babcię, młoda kobieta powiedziała: „To wszystko są sprawy dawno minionych dni”. Wtedy babcia odpowiedziała jej tak: „Oto do tej samej kolumny, gdzie ja teraz modlę się i płaczę, potem przyjdziesz płakać ty. Przecież wasze-to, córeczko, ono przyszło i odeszło: dzisiaj było, a jutro chwastami zarosło. A Chrześcijaństwo – nie, ono nie zarośnie chwastami nigdy”.
Szacunek dla Tradycji
Wielu Świętych Męczenników, nie zając dogmatów wiary, mówili: „Ja wierzę w to, co ustanowili Świeci Ojcowie”. Mówiąc tak, człowiek świadczył o Chrystusie, stawał się męczennikiem. To znaczy, chrześcijanin nie mógł przedstawić dowodów prawdziwej wiary, aby przekonać o niej prześladowców, ale miał on zaufanie Świętym Ojcom. „Jakże ja mogę nie ufać Świętym Ojcom – myślał on. – Przecież oni byli i bardziej doświadczeni, i bardziej cnotliwi (niż ja), oni byli święci. Jak ja mogę zgodzić się z niedorzecznością i ścierpieć bluźnierstwo na Świętych Ojców?” My musimy ufać Tradycji. Dzisiaj, ku nieszczęściu, i u nas pojawiła się europejska „taktowność, poprawność”, i ludzie starają się pokazać siebie dobrymi. Pragnąć wykazać swoją „wyższą szlachetność”, oni kończą tym, że kłaniają się dwurożnemu diabłu. „Niech będzie jedna religia”, – mówią oni i wszystko stawiają na jedną deskę. Do mnie do celi też przychodziło kilka osób z takimi poglądami. „Nam, czyli wszystkim, wierzącym w Chrystusa, – mówili mi, – trzeba zjednoczyć się w jedną religię”. – „To tak jakby proponowano mi zebrać razem tyle-to karatów złota i tyle-to oddzielonej od tego złota miedzi, aby zrobić z nich jeden stop, – odpowiedziałem. – Ale czy mądrym jest ponownie mieszać złoto z tanimi metalami? Zapytaj złotnika: „Czy można mieszać śmieci ze złotem?” Przecież było tyle walki aby oczyścić dogmat od śmieci”. Święci Ojcowie wiedzieli, co robili. Oni zabronili kontakty z heretykami nie bez powodu. Ale dziś wzywają do wspólnych modlitw nie tylko z heretykiem, ale i z buddystą, czcicielem ognia i satanistą. „Prawosławni, – mówią, – też powinni być obecni na ekumenicznych wspólnych modlitwach i konferencjach. To – świadczenie!” A jakież tam jeszcze „świadczenie”! Ci ludzie rozwiązują wszystkie problemy za pomocą logiki, znajdują usprawiedliwienie temu, co nie może mieć usprawiedliwienia. Europejski duch uważa, że z lad Wspólnego Rynku można handlować nawet duchowymi dobrami.
Niektórzy z tych prawosławnych, którzy, wyróżniając się lekkomyślnością, chcą „promować Prawosławie”, „rozwinąć misyjną działalność”, organizują wspólne konferencje z innowiercami – aby było przy tym więcej szumu, i myślą, że w ten sposób – mieszając się z nie prawosławnymi niegodziwcami w jeden winegret (mieszaninę) – oni „promują Prawosławie!” Potem biorą się za robotę „supergorliwcy”. U tych druga skrajność: dochodzą nawet do bluźnierstwa przeciwko Sakramentom Lokalnych Cerkwi, żyjących według nowego kalendarza, i temu podobnego, bardzo kusząc pobożne i prawosławnie wrażliwe dusze. A innowiercy, ze swej strony, przyjeżdżają na wszystkie te wspólne konferencje, udają z siebie nauczycieli, wybierają z usłyszanego od prawosławnych dobry duchowy surowiec, obrabiają go w swoim laboratorium, malują na swój kolor, naklejają swoją etykietę i wypuszczają jako oryginał. I dziwni współcześni ludzie, dochodząc od podobnych dziwności do zachwytu, ulegają duchowemu zniszczeniu. Jednakże, kiedy zajdzie taka konieczność, Pan przywróci i Marków z Efezu i Grzegorzy Palamasów, którzy zbiorą razem wszystkich pokaleczonych pokusami braci – dla wyznania wiary, dla potwierdzenia Tradycji i na wielką radość naszej Matki-Cerkwi.
Gdybyśmy żyli jak ojcowie, to wszyscy mielibyśmy mocne duchowe zdrowie. I wszyscy innowiercy, zazdroszcząc tego zdrowia, porzucali by swoje niezdrowe zbłądzenia i zbawialiby się bez kazań. Teraz nasza święta patrystyczna Tradycja ich nie wzrusza, ponieważ oni chcą widzieć w nas następców Świętych Ojców, widzieć nasze rzeczywiste pokrewieństwo z naszymi Świętymi. Obowiązkiem każdego prawosławnego jest wsiewanie dobrego zaniepokojenia i w innowierców, aby oni zrozumieli, że są w błędzie, i nie uspakajali fałszywie swoich myśli, pozbawiając siebie w ten sposób bogatych błogosławieństw Prawosławia w tym życiu, a w życiu wiecznym – jeszcze większych, wiecznych Bożych błogosławieństw. Do mnie do celi przychodzą niektórzy młodzieńcy-katolicy – bardzo dobrze nastawieni, gotowi poznać Prawosławie. „My chcemy, abyś powiedział nam coś, co mogłoby nam duchowo pomóc”, – proszą oni. „Zróbcie oto co, – radzę im, – weźcie cerkiewną historię. Zobaczycie i to, że kiedyś byliśmy razem, i to, do czego wy doszliście potem. To wam bardzo pomoże. Zróbcie to, i następnym razem porozmawiamy szczegółowo”.
W przeszłości ludzie cenili jakąś rzecz, należącą do ich dziadków, i troskliwie przechowywali ją jak relikwię. Znałem pewnego bardzo dobrego człowieka, adwokata. Jego dom wyróżniał się prostotą. Ta prostota przywracała siły nie tylko jemu, ale i gościom. „Kilka lat temu, ojcze, – opowiadał adwokat, – moi znajomi śmiali się ze mnie z powodu moich starych mebli. A teraz oni przychodzą i zachwycają się nimi jak antykwariatem! Ja korzystając z tych starych mebli, cieszę się. Cieszę się dlatego, że one przypominają mi o moim ojcu, o mamie, o moich dziadkach. Te wspomnienia rozgrzewają mi duszę. A moi znajomi zbierają do swoich mieszkań różne stare graty, robią swoje pokoje gościnne podobne do sklepów ze starzyzną, aby zapomnieć się wśród tych przedmiotów i choć na krótki czas przestać myśleć o swojej świeckiej trwodze duszy”. Malutką złotą monetkę, otrzymaną od matki, od dziadka, dawniej przechowywano jak wielki skarb. A dzisiaj, jeśli ktoś ma od swego dziadka, na przykład, grecką złotą monetę z czasów Króla Gieorgija i ta moneta wyceniana jest na sto drachm taniej, niż angielki złoty z czasów Królowej Wiktorii, to on zamieni pierwsze na drugie. Taki człowiek nie szanuje, nie ceni ani matki, ani ojca. Pojawia się ten europejski duch i powoli wszystkich nas unosi do powszechnych wodospadów.
Pamiętam, jak po raz pierwszy przyjechawszy na Świętą Górę, zapoznałem się ze Starcem jednego z bractw. On był już starym człowiekiem, wyróżniającym się wielką pobożnością i czcigodnością. Z czcigodności on nie wyrzucał nie tylko kamiławki (nakrycia głowy), które nosili „dziadkowie” – jego poprzednicy, ale nawet drewnianych pieńków służących do robienia tych kamiławek. Różne pięknie obłożone stare książki i rękopisy on przechowywał w starannie zamkniętej bibliotecznej szafie. On chronił je przed kurzem. Z tych książek nie korzystał i trzymał je pod kluczem. „Ja, – mówił, – nie jestem godzien czytać takich książek. Poczytam o to te, proste – Otiecznik, Lestwicę”. Potem do ich bractwa wstąpił pewien młody mnich (w końcu on nie został na Świętej Górze) i zaczął demaskować, potępiać Starca: „Co ty zbierasz tu wszelkie rupiecie?” Zebrał on stare pieńki do robienia kamiławek i chciał wrzucić je do ognia. „To należało do mego duchowego dziadka, – z płaczem mówił mu Starec, – w czym one tobie przeszkadzają? Przecież u nas tyle pokoi! Złóż je w jakimś kąciku”. Z czcigodności ten stary mnich przechowywał nie tylko książki, relikwie, kamiławki, ale nawet i stare pieńki! Jeśli jest szacunek do małego, to i do wielkiego będzie wielki szacunek. Jeśli nie ma szacunku do małego, to szacunku do wielkiego też nie będzie. Tak zachowywali Tradycję Ojcowie.
Zachowujmy w monastycyzmie to, co sprawdzono na doświadczeniu
- Geronda, jeśli siostra przychodzi na nowe posłuszanie i zastaje tam jakiś zaprowadzony wcześniej porządek, to czy może ona zmieniać coś w tym porządku?
- Nie, na początku nie trzeba nic zmieniać, nawet jeśli ona wypełnia to posłuszanie sama. Zmiany, o których ty mówisz, zrobiły w starych monasterach nowe mnisie bractwa które tam przyszły. Do doświadczenia swoich poprzedników odnieśli się oni bez szacunku. Przystępując do sprawy z takim nastawieniem, wprowadzając swoje plany nabożeństw i porządki dnia, i likwidując przy tym stare monasterskie regulaminy – czyli istniejący wcześniej obrządek, sprawdzony doświadczeniem i pomagający w życiu monastycznym, – mnisi nie mają nie tylko Tradycji, ale nawet i szacunku do Tradycji. Potem dopiero oni zrozumieją, jakie korzyści przynosiło to wszystko, co oni zmienili. Ci, którzy wprowadzali w monastycyzmie jakiś porządek czy reguły, wiedzieli, co robią. To, co zachowywane jest w monastycyzmie od starożytności, – jest zważone, sprawdzone przez doświadczenie. Popatrz, przecież w sztuce czy rzemiośle trzeba przestrzegać kanonów. Ja byłem stolarzem i wiem, że wysokość typowego stołu powinna wynosić osiemdziesiąt, a szerokość stopnia schodów – dwadzieścia siedem centymetrów. Wszystko to sprawdzone jest doświadczalnie, przyjęte za regułę, a uczeń powinien po prostu przyjąć to z wiarą – nie trzeba mu wyjaśniać, dlaczego to tak, a nie inaczej. Te ustalenia – są zrodzone z doświadczenia. Od ucznia wymagane jest zaufanie do mistrza i szacunek dla jego doświadczenia. Ten, kto nie szanuje kanonów rzemiosła, dobrej pracy nie wykona. On wykona stół zbyt niski albo zbyt wysoki, coś na pewno zepsuje.
Ja zmieniłem w swoim życiu wiele cel, stałem się prawdziwym „kawsokaliwitem” (Greckie słowo „kawsokaliwit” oznacza „spalacz cel”. Tak nazywano atoskiego Świętego XIV w. Priepodobnego Maksima (pamięć 13 stycznia), który prowadził ascetyczne życie, często przechodząc z jednego miejsca na drugie, budując sobie maleńkie cele-szałasy i potem spalając je)! Czasem, przychodząc na nowe miejsce, ja coś zmieniałem – zabijałem „niepotrzebne” drzwi, wyciągałem „zbędne” gwoździe… Ale potem doszedłem do przekonania, że wszystko, co zrobiono wcześniej, ma jakiś sens. Dlatego teraz, przyszedłszy do jakiejś nowej celi, na początku nie zmieniam nic co zrobili moi poprzednicy, nawet jeśli doświadczam od tego jakichś niedogodności. Nie wyciągam ze ścian ani jednego gwoździa. Jeśli, nie mając doświadczenia, wyciągnę ze ściany wbite w nią gwoździe, to potem, po bezskutecznych próbach wbicia ich w inne miejsce, uszkodziwszy tynk, i tak będę musiał wbić je tam, gdzie były wcześniej. Przecież ten, ko żył w tym miejscu przede mną, wbił je tam, sprawdziwszy to praktyczną koniecznością. Skoro w ścianę jest wbity gwóźdź, to jest on tam konieczny – wieszać koszulę, sutannę czy do czegoś jeszcze. W jednej celi, gdzie żyłem jakiś czas, w każdym kącie stał gruby krzywy kij. Ja rozdawałem te kije tym, którzy do mnie przychodzili, ale potem zrozumiałem, do czego one były potrzebne. W tej celi było dużo węży, i ten, kto żył tam przede mną, rozstawił po kątach kije – aby nie biegać i nie szukać w razie konieczności.
Najważniejsze – trzymać się tego, co sprawdzone jest doświadczeniem. W przeciwnym przypadku odchodzi Tradycja i zostaje zdrada (U Starca gra słów „predanije” – tradycja; „predatielstwo” – zdrada, przestępstwo, naruszenie, podeptanie). Porównaj słowa „Predanije” i „predatielstwo”! Jakże jedno różni się od drugiego! Czyż można zdradę Tradycji przemieniać w Tradycję? Dzisiaj niektóre monastery robią co zamyślą i uważają, że mieści się to w ramach Tradycji. Tak, w odniesieniu do Tradycji te monastery przemieniają się ze strażników – w zdrajców. Ale jeśli nie ma duchowej wrażliwości, to jak potem przyjdzie duchowe rozumowanie? Przecież monastycyzm musi trzymać się innej drogi. Ani maszerująca żołnierska kolumna, ani „szyny społecznej aktywności”, ani produkcyjny transporter typu fabryki czy kołchozu dla nas, mnichów, nie nadaje się. Monastycyzmowi niezbędna jest mnisia, sprawdzona przez doświadczenie „droga” niosąca na sobie nakreślenie – charakter patrystycznej drogi. Bywa, że „patrystyczną” nazywają i inną drogę – fałszywą drogę „teoretycznego monastycyzmu”, nazywaną „patrystyczną” dlatego, że idący nią naczytali się Świętych Ojców, nie mając przy tym wewnętrznego związku ani z ojcami, ani z monastycyzmem w ogóle.
Niektóre nowe monastery dzisiaj żyją i działają jak dobroczynne organizacje. Oczywiście, jakieś usprawiedliwienie mają – nie znaleźli oni zakwaski. Ale mogą oni zapytać o monastycyzmie w starych monasterach. Kiedy po tureckim jarzmie w Grecji zaczęły znów powracać do życia pierwsze monastery, to zakwaski też nie było. Bawarscy tymczasowi (W 1833 r. na króla wyzwolonej Grecji wybrany był niepełnoletni bawarski książę Otton. Razem z nim i jego radą regencyjną do Grecji przybyło mnóstwo Niemców, którzy zajęli przytłaczającą większość stanowisk kierowniczych w greckim rządzie, armii i gospodarce. W ten sposób, w Grecji zaczął się okres tzw. „bawarskiego panoszenia”, które pod wieloma względami było dla greków cięższe, niż obalone jarzmo tureckie. Koniec „bawarskiego panoszenia” został położony 3 września 1843 r. – przez zniesienie absolutnej monarchii i przyjęcie Konstytucji Grecji. Król Otton i większość Bawarczyków zostali wydaleni z kraju) chcieli zniszczyć istniejące monastery i zabrać ich majątek. Starając się zlikwidować monastery, oni doszli do tego, że wydali zarządzenie, aby mnisi żenili się! Ale, z drugiej strony, i sami prawosławni grecy nie chcieli zagłębiać się w poszukiwania dawnego monastycyzmu, aby zobaczyć, jaki on był, i wrócić do Tradycji. Widząc, że w monasterach są krowy i cielęta, grecy mówili: „Oto jaki on jest, ten monastycyzm! I krowy są u nich, i cielęta!” Jednak wszystkie te krowy, cielęta i prosięta były w monasterach dlatego, że przy tureckim jarzmie nieszczęśni ludzie świeccy oddawali do monasterów swój majątek, bydło i temu podobne, aby ochronić je przed turkami. Chorzy, kalecy ludzie przychodzili jeść monasterski chlebek. W monasterach karmiono biedaków i żebraków, tam zbierali się wszyscy nieszczęśnicy. Dobroczynnych instytucji w tych czasach nie było, i dlatego mnisi musieli zajmować się bydlętami – aby pomagać ludziom. Ale potem, kiedy już monastery nie miały konieczności tak wiele zajmować się dobroczynnością, one nadal trzymały cielęta, krowy i owce, dalej zajmowały się tą hodowlą zwierząt. Wtedy, widząc to, wielu duchowych ludzi tej epoki zaczęło pokazywać palcami: „Popatrzcie, podziwiajcie, jaki u nas monastycyzm!” i, zwróciwszy spojrzenie na Zachód, zaczęli przyjmować za wzorzec monastycyzm zachodniego typu, z jego skłonnością do misjonarstwa. Zaczęli naśladować wszystko zachodnie. Oni nie nawrócili się z powrotem, do naszej własnej Tradycji, aby, zobaczywszy, co się wydarzyło, i zastanowiwszy się, powiedzieć: „No dobrze, wszystkie te przeżytki zostały z czasów tureckiego jarzma. Wtedy monastery nie miały możliwości żyć po mnisiemu, tak, jak należy. Ta choroba z dawnych czasów. Teraz musimy znów wrócić do Tradycji”. Nie, do naszej Tradycji oni nie wrócili, a zwrócili się do stanu, w jakim znajdują się mnisi na Zachodzie. Oni przyjęli tamte wzorce, pragnąc zastosować je tutaj. Oni nie powrócili do Tradycji, i to był ich błąd. Przecież nawet turcy z szacunkiem odnosili się do tego, co należało do Cerkwi, ponieważ i oni wielokrotnie widzieli cuda od naszych Świętych. I w monasterach turcy poszukiwali nie serdecznego przyjęcia, a boskiej pomocy.
Ludzie powrócą do starego
Upłynie czas, i ludzie docenią to, że chrześcijanie zachowują teraz szacunek, wiarę i majestat Cerkwi. Oto zobaczycie – ludzie znów wrócą do starego. Przecież i z pisaniem ikon stało się to samo. Był czas, kiedy sztuki bizantyjskiej nie mogli zrozumieć. Ludzie toporami zbijali ze ścian stare freski, aby otynkować i napisać je na nowo – w stylu Renesansu. Teraz, po tylu latach przyznano dla sztuki bizantyjskiej wielką wartość. Nawet wielu z tych, w kim nie ma czcigodności i bogobojności, nawet ci, którzy nie wierzą w Boga, powoli wracają do starego i zdejmują ze starożytnych uszkodzonych toporem fresków zakrywające je zamalowane w zachodnim stylu tynki. Dokładnie tak samo ludzie stopniowo zaczną poszukiwać i to, co dziś wyrzucają jako niepotrzebne.
A popatrz, jak wraca wszystko na swoje miejsca w bizantyjskim cerkiewnym śpiewie! Dzisiaj śpiewać po bizantyjsku nauczyły się nawet małe dzieci. Wcześniej było trudno znaleźć człowieka, który znałby bizantyjski śpiew. A teraz znają je małe dzieci, i dorośli, widząc to, zamyślają się. A jakież w bizantyjskim śpiewie piękne „zawijasy”! Zwłaszcza w czysto bizantyjskich utworach. Jedne podobne do subtelnych słowiczych treli, drugie – do delikatnego plusku nadchodzącej fali, trzecie nadają melodii szczególną majestatyczność. Wszystkie one przekazują i podkreślają boskie sensy. Oto tylko usłyszeć te piękne „zawijasy” można nieczęsto. Większość śpiewaków wyśpiewuje muzyczne utwory niekompletnie, z usterkami, szablonowo. W śpiewie pozostają niewypełnione, dziurawe miejsca. A najważniejsze – śpiewają nie zwracając uwagi na akcent. Dziwię się: czyż w ich śpiewnikach nie ma akcentów, jak nie ma ich w dzisiejszej gramatyce? Większość śpiewaków śpiewa zupełnie powierzchownie, jednobarwnie – jakby u nich po nutach przejechał walec drogowy i wszystko spłaszczył. Wszystko „pa-ni-zo” i „pa-ni-zo” (Nuty bizantyjskiej muzyki), a sensu żadnego. Inni śpiewacy podkreślają sylaby akcentowe, ale bez serca i z wizgiem. Są i tacy, którzy mocno akcentują sylaby, ale wszystkie jednakowo, topornie – jakby gwoździe wbijali. Tak, to prawda: śpiewają albo całkiem bez akcentu albo wyróżniają akcentem, ale zbyt ostro. Tacy śpiewacy nie rozpalają, nie zmieniają ciebie. A oto czysty bizantyjski śpiew – jakiż on jest słodki! On uspokaja, zmiękcza duszę. Prawidłowy cerkiewny śpiew – to wylewanie na zewnątrz wewnętrznego duchowego stanu. To boska wesołość! Czyli Chrystus weseli serce, i człowiek w serdecznej wesołości rozmawia z Bogiem. Jeśli śpiewak uczestniczy w tym, co śpiewa, to, w pozytywnym znaczeniu tego słowa, zmienia się on sam, i ci, którzy go słuchają. Wiele lat temu pewien stary śpiewak, przyjechawszy ze świata na Świętą Górę, zrobił z siebie głupca. Świętogorcy śpiewali po staremu. Jego postawili śpiewać razem z nimi, ale on śpiewał bez „zawijasów”, ponieważ ich nie znał. A ojcowie Świętej Góry wyuczyli się ich z Tradycji. Dopiero potem i ten śpiewak, i niektórzy inni zaczęli drapać się po głowach. Pojawiło się u nich dobre zaniepokojenie, oni zaczęli poszukiwać, czytać literaturę, słuchać starych chórzystów, śpiewających tradycyjnie. W ten sposób, i ci śpiewacy zaczęli śpiewać z „zawijasami”.
Turcy przecież też zapożyczyli swoją muzykę z Bizancjum, kiedy przyszli do Azji Mniejszej. Dlatego tureckie pieśni ludowe w jakiś sposób poruszają serce słuchacza. Ludzie nawet mówią: „Śpiewaj pieśni po turecku, rozmawiaj po francusku, a pisz – po grecku”. Nie to żeby wszyscy turcy wyróżniali się dobrym głosem, nie. Ale nawet ci turcy, którzy nie mają dobrego głosu, śpiewają od duszy i z uczuciem. A niektórzy grecy, nie wiedząc, że tureckie pieśni ludowe pochodzą z Bizancjum, mówią, że, niby, to my zapożyczyliśmy bizantyjski śpiew od turków! A kiedy turcy przyszli do Bizancjum z azjatyckich głębi, u nich nie było ani muzyki, ani śpiewu! U nich wtedy w ogóle nic nie było. Oni wzięli swoje melodie z bizantyjskiego śpiewu cerkiewnego.
- Geronda, a dlaczego katolicy lubią europejską harmonię?
- Dlaczego? Mówią, że taka muzyka jest bardziej zrozumiała dla ludzi. A ty pamiętasz te katolickie mniszki we Francji, które śpiewały „Chrystos Woskriesie” i jednocześnie tańczyły z ikoną współczesny taniec? Paschę świętowały! A ikonę trzymała w rękach sama przełożona monasteru! Wszystko zmienili, pozamieniali jedno drugim – i widzisz, do czego stoczyli się w efekcie! Kiedyś usłyszałem pewnego mnicha, śpiewającego wysławianie. Melodia wydała mi się trochę dziwna. „Co on takiego śpiewa?” – pomyślałem. „Czyje to wysławianie ty śpiewałeś?” – zapytałem go potem. „Piotra Peloponeskiego (Piotr z Peloponezu (+ 1777 r.) – wybitny kompozytor bizantyjskiej cerkiewnej muzyki pobizantyjskiego okresu), – odpowiedział on, – tylko trochę go poprawiłem”. – „Ty poprawiłeś wysławianie Piotra Peloponeskiego?!” – „No, a co, – mówi, – czy nie mam prawa tego zrobić?” – „Jeśli chcesz, możesz napisać swoje własne wysławianie, ale nie trzeba psuć cudzego!” Oto jak – wziął i zmienił melodię cudzego wysławiania, a potem, pewnie, jeszcze by i nazywał swoje dzieło „świętogórskim”. Trzeba być bardzo uważnym. Nie można zmieniać tego, co zostało stworzone wcześniej. Jeśli chcesz, możesz stworzyć coś swego i dać mu swoją nazwę. Do tego człowiek ma prawo. Ale brać stare, przekształcać je – to brak szacunku, czcigodności. To tak, jakby człowiek nie znający się na pisaniu ikon, chciałby „poprawić” starodawną ikonę. Jeśli on tak chce, niech napisze swoją ikonę, ale nie niszczy czyjejś.
Bez wiary świat nie może przetrwać
Bezbożne władze uważały, że wiara szkodzi społeczeństwu, i chciały ją zlikwidować. Teraz oni pomału pojmują, że jeśli człowiek nie wierzy, to nie ma hamulców, i on staje się zwierzęciem, oni rozumieją, że człowiek nie może przetrwać bez ideałów. Kiedyś pewien dziennikarz zapytał starego polityka-komunistę: „Na co dzisiejsi politycy powinni zwrócić uwagę, aby nie doznać porażki i odnieść sukcesy?” – „My doznaliśmy porażki, ponieważ poszliśmy przeciwko Cerkwi”, – odpowiedział mu stary komunista. To znaczy, niewierzący komuniści, u których nie ma ani materialnych zainteresowań, ani duchowych wysokości, zrozumieli, że nie mogą oni walczyć z Bogiem. Teraz (wypowiedziane w 1985 r.) w niektórych rejonach Serbii zaczęto budować świątynie. Władze Jugosławii zobaczyły, że tam, gdzie jest cerkiew, statystycznie mniej jest chorych psychicznie, mniej przestępstw i temu podobnego. W Boga ci ludzie nie wierzą, ale dlatego, aby nie faszerować ludzi tabletkami od schizofrenii, oni budują im cerkwie. Nawet Ceausescu, nie patrząc na to, że był „bezwstydnym kapralem” (Gra słów: nazwisko politycznego działacza, sekretarza generalnego Komunistycznej Partii Rumunii Nikołaja Ceausescu (1918-1989) w greckiej transkrypcji jest homonimem zwrotu dosłownie oznaczającego „bezwstydny kapral”), nazywał chrześcijaństwo „opium dla narodu” i głosił drugie podobne bluźnierstwo, jednocześnie mówił, że chrześcijanie – są dobrymi ludźmi. Ponieważ ci, którzy wierzyli, mieli „hamulce” i nie urządzali zamieszek. A pozostali, niewierzący, rozbijali wszystko w puch i proch. A iluż Świętych zajaśnieje nam z Rosji! Teraz komunizmowi wypowiedziano wojnę. Ale są i tacy, którzy wszystkiemu próbują znaleźć usprawiedliwienie. „Lenin i Marks, – mówią ci ludzie, – byli zgodni z Chrystusem, ale nie zrozumieli Jego ducha i dlatego popełnili przestępstwa”. Oni mówili tak dlatego, że chrześcijanie podnieśli swój głos, oświadczyli, że chcą wrócić do swojej starej Tradycji, do swojej wiary. I oto, nie mając sił utrzymać ludzi w dawnej uździe, komuniści też zwracają się do nich z wezwaniem: „Dawajcie wrócimy do naszej starej Tradycji!” Tak jakby powodem tego wszystkiego, co komuniści narobili w trakcie i po rewolucji, było to, że oni nie zrozumieli ducha Chrystusa!
Nadejdzie czas, kiedy nie tylko wierzący, ale nawet i niewierzący zrozumieją, że jeśli nie ma wiary, to świat nie może przetrwać. Wtedy oni będą przymuszać ludzi do wiary w cokolwiek, aby ich powstrzymać. Miną lata, i nastaną takie czasy, że jeśli któregoś dnia nie będziesz się modlić, to zaczną wsadzać ciebie do więzienia. Ludzie będą zdawać sprawozdanie przed rządzącymi z tego, czy modlili się czy nie!.. Tak wszystko stanie na swoje miejsca.
Po sobie powinniśmy zostawić dobrą Tradycję
- Geronda, a dlaczego w niektórych regionach, wsiach i miasteczkach rodzą się dobrzy ludzie?
- Dlatego, że i wcześniej żyjący tam ludzie, byli dobrzy. Oni zostawili po sobie dobrych potomków, i teraz dobra Tradycja trwa nadal. A ty, widocznie, myślałaś, że po prostu ziemia dla dobrych ludzi jest taka urodzajna? Nie, nie w ziemi tu sprawa. Jeśli w jakimś miejscu jest Tradycja – dobra czy niedobra, to ona trwa nadal.
W Epirze, przy albańskiej granicy była wioska, której mieszkańcy chodzili do cerkwi na wieczernię, na Boską Liturgię – kiedy była ona służona. Chodzili nawet na powieczerije. Ci ludzie, – jak by to lepiej wyrazić, – oni żyli w raju jeszcze w tym życiu, i, przeszedłszy do drugiego życia, oni też pójdą do raju. Oni pomogli i samym sobie i następnemu pokoleniu, ponieważ stworzyli dobrą dziedziczność. Kiedy potomkowie przyjmują dobrą Tradycję, to dobra Tradycja trwa dalej. A niedaleko była jeszcze jedna wioska. W niej wszyscy kradli. Z tej wsi pochodził tylko jeden duchowny, ale nawet on kradł z cerkwi ikony! Sprawa nie w tym, że w tej wsi była zła ziemia, a w tym, że u tamtych ludzi były złe nawyki. Tak oni zostawili po sobie złych potomków i ta zła tradycja trwa nadal. Do tego aby do tej złodziejskiej wsi przyszła dobra Tradycja, musowo włożyć wiele wysiłku. I popatrz: jeśli w jakimś miejscu żyje jakiś niedobry człowiek, to pozostali mieszkańcy starają się udowodnić, że on nie jest rdzennym mieszkańcem, dokopują się do korzeni jego rodowodu. A oto człowieka Świętego wszyscy na wyścigi starają się uznać za swego krewnego. Jak Świętego Kosmę z Etolii – choć pochodził on z centralnej Grecji, umieścili go w soborze Świętych z Epiru, dlatego że jego ojciec twierdził że pochodzi z jednej wsi epirskiej. Tak, chcąc nie chcąc został epircem Święty Kosma.
Jeden mój znajomy, głowa rodziny, podczas rozmowy, nie przestając, nerwowo potrząsał palcem wskazującym. Potem i jego dzieci, opowiadając coś, też trzęśli swymi paluszkami. Przecież dzieci przejmują od ojca wszystkie jego przyzwyczajenia, one dokładnie je kopiują. Ale zadanie w tym, żeby przejmować tylko dobre. W przeciwnym razie zło zaciąga się na długo. Pamiętam, jak jeden młodzieniec wstąpił jako nowicjusz do idiorytmicznego (samotniczego) monasteru, ale nie spodobało się mu tam. „Poczekaj dziecko, – mówił mu jego Starec, – nie odchodź, wszystko się zmieni”. – „Jak ono zmieni się, Geronda? – sprzeciwił się nowicjusz. – Przecież nowicjusz starca takiego-to – to jego dokładna kopia. Nowicjusz ojca takiego-to też jest podobny do swego nauczyciela jak dwie krople wody. Jak więc wszystko może się zmienić?” Jeśli w monasterze czy mnisim bractwie jest jakieś zastarzałe zło i nowicjusze, nie przejawiając dobrego zaniepokojenia, po prostu „ściągają kopię” z tego, co widzą, to niedobry stan staje się chroniczny. Jeśli zaś nowicjusze okazują dobre zaniepokojenia, to niedobry stan może zmienić się na dobry. Tak mogą stać się nieskończonymi dobro i zło.
Ja zrozumiałem jedno: wszystko, co my mamy – czy to patrystyczne czy ustawowe tradycje, – to wyskrobki (w porównaniu z tym, co było wcześniej). To znaczy, wszystko to można upodobnić do tych rzadkich gron, które pozostają w winnicy po zbiorze urodzaju. Dlatego my powinniśmy być uważni, aby zachowało się trochę zakwaski. To nasz chrześcijański obowiązek. Nie mamy prawa zostawiać po sobie niedobrą tradycję.
Kilka lat temu (wypowiedź z 1992 r.) różni teologowie, profesorowie uniwersytetów, inni wybitni działacze zebrali się w Genewie na „przedsoborowej konferencji”. Postanowili oni zlikwidować post Bożonarodzeniowy i Piotrowy, a Wielki Post zrobić o parę tygodni krótszy – ponieważ ludzie i tak nie poszczą. W tej konferencji brali udział i nasi profesorowie. Kiedy, wróciwszy stamtąd, oni przyjechali do mnie i zaczęli o tym wszystkim opowiadać, doszedłem do takiego oburzenia, że aż nakrzyczałem na nich. „Czy rozumiecie wy, co robicie? – mówiłem. – Jeśli ktoś jest chory, to ma on usprawiedliwienie jeść niepostne (mięsne czy nabiał) w poście – ogólne zasady jego nie dotyczą. Jeśli ktoś zjadł w czasie postu niepostne nie z powodu choroby, a z powodu (duchowej) niemocy, to on powinien prosić: „Przebacz mi, Boże mój”, – on powinien upokorzyć się i powiedzieć „zgrzeszyłem”. Takiego człowieka Chrystus nie będzie karać śmiercią. Jednak jeśli człowiek jest zdrowy, to powinien on pościć. A ten, kto jest obojętny, nadal je wszystko, na co ma ochotę, i nic go nie niepokoi. Wszystko i tak dzieje się samo sobą. Rzeczywiście, większość nie zachowuje postów, nie mając ku temu poważnego powodu. I my, chcąc dogodzić tej większości, chcemy całkowicie znieść posty? Ale skąd wiemy, jakie będzie następne pokolenie? A co, jeśli ono będzie lepsze, niż teraźniejsze, i będzie mogło odnosić się do tego, co nakazuje Cerkiew, bez kompromisów? Jakim więc prawem będziemy to wszystko anulować? Przecież to wszystko jest takie proste! U katolików post przed Świętym Priczaszeniem trwa jedną godzinę. Co, będziemy ulegać temu samemu duchowi? Będziemy błogosławić swoje słabości i upadki? Ale ze względu na nasze słabości my nie mamy prawa przerabiać Chrześcijaństwa na własną miarę. Nawet jeśli zachować ustalony rytuał mogą nieliczni, ze względu na tych nielicznych on powinien być zachowany. Jeśli chory człowiek znalazł się między obcymi, to niech je on niepostne tak, żeby inni go nie widzieli i nie ulegali pokusie. Niech kupi sobie jakiejś śmietany i spożyje ją w swoim pokoju”. – „To hipokryzja”, – odpowiedział mi jeden z tych profesorów. „To dlaczego, aby być bardziej szczerym, ty nie idziesz na plac i nie grzeszysz na nim?” – zapytałem go w odpowiedzi. W jakimż świetle przedstawia im to wszystko diabeł! Stwarzamy swoje własne „prawosławie” i w duchu tego „prawosławia” interpretujemy Świętych Ojców i Ewangelię. W naszych czasach, kiedy jest takie mnóstwo wykształconych chrześcijan, Prawosławie powinno by jasno świecić! A tu oto jeden Święty Nikodem Swiatogorec ile wszystkiego osiągnął! Ile mów napisał, ile książek! Zebrał Żywoty wszystkich Świętych! Wszystkie biblioteki prepodobny znał do ostatniego przecinka, choć ani kserokopiarki, ani komputera nie miał.
(Prepodobny Nikodem Swiatogorec urodził się w 1749 r. Był jednym z najbardziej wykształconych ludzi swoich czasów. Połączył wyjątkowe zdolności do nauk z nieuszkodzoną czystością Prawosławnej wiary. Od 1775 roku trudził się ascetycznie na Świętej Górze Atos. Tu napisał mnóstwo książek, stanowiących „złoty skarbiec” Prawosławnej Teologii i ascetyki. Przy bezpośrednim udziale Prepodobnego Nikodema były zredagowane i przygotowane do publikacji „Dobrotolubije” (Filokalia), „Ewiergietinos” i inne patrystyczne dzieła. Spoczął w Panu 1 lipca 1809 r. Na język rosyjski większość z dzieł Prepodobnego Nikodema do tej pory nie przetłumaczono).
Człowiek powinien, na ile to możliwe, stać się prawdziwym chrześcijaninem. Wtedy będzie miał organ duchowego czucia, wtedy będzie on doświadczać większego czy mniejszego bólu za Prawosławie i Ojczyznę i uświadamiać sobie swój synowski obowiązek wobec nich. Będąc w takim stanie i dowiedziawszy się o jakimś wydarzeniu, chrześcijanin przejawia współudział, niepokoi się, modli się. Jednak Chrześcijanin, którego trzeba nieustannie popychać: „Teraz zainteresuje się oto tym, a potem – oto tamtym”, jest jak kwadratowe koło, które, aby poruszało się do przodu, też trzeba ciągle popychać. Zadanie w tym, żeby popychanie szło z wnętrza samego człowieka. Wtedy będzie on toczyć się równiutko – jak okrągłe koło. Jeśli człowiek staje się prawdziwym chrześcijaninem, jeśli „popychanie” pochodzi z niego samego, to potem Bóg obwieszcza go nawet bardziej i szerzej, niż tego, kto czyta (gazety). Taki człowiek wie nie tylko to, co piszą, ale i to, co zamierzają napisać. Rozumiecie to? Do człowieka przychodzi boskie oświecenie, i wszystkie jego działania są oświecone.
My nie mamy prawa utracić w nasze dni tego wielkiego dziedzictwa, które zostawił nam Chrystus. Będziemy odpowiadać przed Bogiem. Jesteśmy maleńkim greckim narodem, uwierzyliśmy w Mesjasza, nam dane jest błogosławieństwo oświecać cały świat. Sto lat przed Przyjściem na świat Chrystusa Stary Testament został przetłumaczony na język grecki. A co znieśli, przeżyli pierwsi chrześcijanie? Oni stale narażali na niebezpieczeństwo swoje życie. I jaka obojętność panuje teraz! Czyż można być obojętnym dzisiaj, kiedy możemy oświecić ludzi bezboleśnie, bez narażania życia? A wiesz, co przeżyli nasi przodkowie ze względu na ten spokój, w jakim my żyjemy teraz? Wiesz, ile ludzi poświęciło swoje życie? Gdyby oni nie złożyli siebie w ofierze, to teraz my nie mielibyśmy nic. I oto ja porównuję: jak wtedy, narażając na niebezpieczeństwo soje życie, oni zachowywali wiarę, – i jak teraz, nie podlegając żadnemu naciskowi, ludzie zrównują wszystko! Ci, którzy nie tracili narodowościowej wolności, nie rozumieją co to takiego. „Boże uchowaj, aby nie przyszli barbarzyńcy i nie zadali nam pohańbienia!” – mówię tym ludziom, a w odpowiedzi słyszę: „No i co my na tym stracimy?” Ty tylko posłuchaj! A niech wam będzie pusto, niegodziwi ludzie! Tacy właśnie są, współcześni ludzie. Daj im pieniędzy, samochodów i wiara, cześć i wolność nie będzie ich interesować.
Swoim Prawosławiem my, grecy, zobowiązani jesteśmy Chrystusowi i Świętym Męczennikom i Ojcom naszej Cerkwi. A swoją wolność zawdzięczamy i zobowiązani jesteśmy bohaterom naszej Ojczyzny, którzy przeleli za nas swoją krew. To święte dziedzictwo zobowiązani jesteśmy czcić. Musimy je zachować, a nie utracić w nasze dni. Będzie obraźliwie przykro, jeśli zginie taki naród! I teraz widzimy, jak Bóg zbiera ludzi prywatnymi wezwaniami, podobnie do tego, jak rozsyłają takie wezwania podlegającym służbie wojskowej przed rozpoczęciem wojny. Bóg czyni to dlatego, aby coś zostało zachowane, dlatego, aby zbawiło się, ocalało Jego stworzenie. Bóg nie opuści nas, jednak i my powinniśmy robić to, co można zrobić po ludzku. A o tym, czego po ludzku zrobić nie można, musimy modlić się, aby udzielił Swojej pomocy Bóg.
Tłumaczenie Eliasz Marczuk