Do strony głównej


Ioann (Szachowskoj)

 

Wartość i osobowość

 

Psychologia postu

Post jest ustanowieniem nowych wartości ludzkiej osobowości. Jednak, powiedzieć nowych mało; trzeba powiedzieć: najdoskonalszych. Wszystko niskie przed Bogiem staje się niskim i dla człowieka. Wszystko wysokie przed Bogiem robi się wysokim i dla człowieka.

Nietrudno zauważyć, że człowiek nastraja się, wchodzi w ton, w rozum, w ducha jakiegoś wyższego życia, którego on jeszcze w pełni nie pojmuje. I wchodzi w ton, w rozum, w filozofię wyższego życia, pojmuje on je coraz lepiej i lepiej. Nie można poznać oceanu boskiego życia, nie wszedłszy do niego. W tym zasadniczo odróżnia się mądrość prawdziwie-religijna od filozofii oderwanej, abstrakcyjnej. Nie trzeba zmieniać serca i wewnętrznych dążeń ducha przy dokładnym i uczciwym studiowaniu Hegla, Fichtego, Kanta, Schopenhauera. Możecie doskonale przestudiować i zapamiętać wszystkie filozoficzne systemy świata, pozostając w poprzednim waszym życiu. Na peryferiach waszej świadomości i intelektu będą odciskać się te systemy i rozumowania najbardziej przeczących sobie nawzajem filozofów, nie dotykając głębi życia waszego serca, waszego sumienia. Te systemy i rozumowania będą ślizgać się po intelekcie, iść w pamięci i ześlizgiwać się do tegoż abstrakcyjnego obszaru, z którego one przyszły. Człowiek pozostanie samym sobą, jakiego by systemu, odzienia myśli ludzkiej on na siebie nie wkładał. Odzienie nie zmieni jego istoty. I to odzienie, czyli wszelka abstrakcyjnie-filozoficzna myśl nie będzie od człowieka wymagać nic większego, niż to, z czego składa się jej własna istota. Ale całkiem inna jest dziedzina religijnego poznania. Tu wszelka abstrakcja jest jedynie małą częścią pełni poznania, i jest poznawana tylko jak słabo odzwierciedlające je obrzeże jego.

Istotą zaś poznania jest nowe życie, nowa droga woli, nowy świat bytu, nowy człowiek. Wszystko to nowe jest boskie. Zakorzenione ono w nieśmiertelności. Ono jest warte tego, aby go poszukać, znaleźć je, popracować nad nim, zacząć oddychać nim w całym życiu swoim. Tu zaczyna się tajemnica drugich i ostatecznych narodzin człowieka.

W bezreligijnym życiu my cały czas poszukujemy nowego życia. Duch nowego i pewna tęsknota za nim towarzyszy nam wszędzie na tym świecie. Wszystko ciągle popycha nas do czegoś nowego, krzyczy o konieczności nowego i ciągle przymusza nas do czegoś nowego, czy chcemy tego, czy nie chcemy. Nowy rok, nowy dzień, nowa godzina, nowa chwila, nowy wschód, nowy księżyc, nowa wiosna, nowe liście. Ciągle nowe i nowe ubrania, ciągle nowe wiadomości (nowości), za którymi ugania się ludzkość, nowinki, przyciągające uwagę i zainteresowanie we wszystkich dziedzinach i literatury, i techniki, i mody. My żyjemy i cały świat nasz żyje w jakimś wirowaniu nowego.

Nie trzeba mówić, że to nowe, cały czas poszukiwane i cały czas odnajdywane przez nas, w żaden sposób nas nie zaspakaja, nie zadawala. Połykamy je, jak powietrze, jak parę, to nowe we wszystkich dziedzinach życia i kultury; ale serce nasze, ale duch nasz pozostaje głodnym, nienasyconym, nawet coraz bardziej rozdrażnionym i zdenerwowanym ciągłym niepowodzeniem, niezaspokojeniem i niezadowoleniem, w poszukiwaniu nowego.

Poszukiwacze nowego i nowości nie rozumieją, że uczucie, panujące nad nimi, jest, w istocie, uczuciem religijnym. Nie można zadowolić go nową gazetą, nową powieścią romantyczną, nową polityczną teorią, nową setką czy tysiącem marek (dolarów). To uczucie jest głębokie. Ono pochodzi z ostatnich głębin człowieka i zaspokajane jest jedynie przez te głębiny.

Tylko narodzony nowymi narodzinami ducha w świat prawdziwych i wiecznych wartości człowiek, znajduje prawdziwe uspokojenie. Pokój serca, spokój ducha, prawdziwe życie. To nowe narodzenie nie jest już namiastką nowego, ale jego istotą i prawdą. To prawdziwie nowe, na wieki zostawiające człowieka w odczuwaniu i przeżywaniu tej nowości, jak stałej pełni bytu. Prawdziwą nowością jest stałe niewyczerpalne dobro od dotknięć do prawdziwego Bytu.

Fałszywa nowość jest świerzbem duszy. Człowiek drażni (podnieca) cały czas już podrażniony skraj swojej świadomości, swojej psychiki. Materialne wartości, którymi dusza pragnie nasycić siebie, jedynie podrażniają i opustoszają duszę. Swędzenie niezadowolenia duszy i ciała męczy człowieka w obu obszarach życia, we wszystkich jego zakątkach i podziemiach. Gdziekolwiek by nie rzucał się człowiek w swój stary świat dla zadowolenia swojej duszy i swego ciała, w jakie by sfery materialne, nawet pseudo-idealistyczne sfery starego świata on wkraczał, zewsząd jego serce, jego duch (a więc i on sam) odchodzi w niezadowoleniu, często w niepokoju, w przygnębieniu, w rozpaczy.

Prawdziwości życia nie można znaleźć w niczym nowym. Wszystko nowe – stary rupieć duszy, znany jej od dawna. Nowe – ciągle ten sam labirynt niekończących się staroci, po staremu odnawianych przeżyć.

Jest tylko jedno wyjście z tego zaczarowanego (błędnego) kręgu starych przeżyć, nowości, wizji, starej logiki, starych euklidesowych prawd: Chrystus. Oto gdzie odkrycie nowego świata. Doskonale nowego, niepodobnego do niczego starego. Nowego nie na godzinę, nie na rok, a na wszystkie lata; nasycającego ludzkie serce do końca.

Tu podeszliśmy bardzo blisko do zrozumienia postu, sensu poszczenia, jako wstrzemięźliwości, powstrzymania siebie od nie-prawdziwych albo nie-wiecznych wartości; od nie-prawdziwych albo nie-wiecznych relacji.

Nie-prawdziwa wartość (cenność), to wartość złudna, stworzona jedynie przez chorobę duszy albo niezaspokojoną potrzebę ciała. Nie-wieczna wartość, to wartość tylko dla ziemi na chwilę (ziemski pokarm, sen itd.). Wartość ta, bezgrzeszna sama w sobie, staje się nie-prawdziwą, fałszywą, kiedy zamieniana jest przez ludzi w wieczną, w ostatnią cenność człowieka, czyli, podmienia człowiekowi cel życia.

Post, w swojej idei i w swoim prawdziwym duchu, strząsa z człowieka wszystko nieprawdziwe, złudne i wszystko niepotrzebne co przekształciło się już w samowystarczalne dla człowieka i zawaliło (zablokowało) mu kamieniami wejście do prawdy.

Czyste ziemskie nie przeciwstawia się niebiańskiemu, lecz harmonijnie zgadza się z nim. Nieczystość zaś dla chrześcijańskiej świadomości jest nie w materialnej istocie jako takiej, a w naruszeniu prawdziwej współzależności między niebiańskim i ziemskim, duchowym i materialnym, w wewnętrznym, serdecznym życiu człowieka. Nieczystość jest zawsze wyjściem, wypadnięciem z woli Bożej, ustanawiającej prawdziwą harmonię życia świata. Nieczystość jest naruszeniem przykazań, nieposłuszeństwem i oporem wobec Boga, Jego zamiaru o świecie i o człowieku.

Czystemu wszystko jest czyste (Tt.1,15), bo czysty, czyli ukorzeniony w Bożej woli i prawdzie człowiek i w niczym jej nie naruszający, postępuje zawsze w sposób czysty, zgodnie z prawem, zgodnie z objawieniem Bożym, i dla niego, rzeczywiście, wszystko w świecie duchowym i materialnym jest czyste i nie kuszące.

Nieczysty zaś, czyli samowolny, egocentryczny (samolubny) człowiek (czy duch), włóczący się swoją wolą (jak ewangeliczny syn marnotrawny) poza harmonijnym życiem Ojca, naruszający Jego wolę, przebywa w swojej nieczystości, w swojej rozpuście (nierządzie), w swoim naruszeniu prawdziwych relacji życiowych. I wszystko wtedy staje się dla niego grzesznym, ponieważ centrum jego bytu i jego człowieczeństwa jest poza Bogiem.

Post jest znajdowaniem mądrości, prawidłowości i czystości relacji do wszystkiego, poprzez powrót do czystego źródła życia Boga i posłuszeństwo Jego słowu. Post jest wstrzemięźliwością; uświadomioną, sensowną i konsekwentną wstrzemięźliwością od wszystkiego nie-prawdziwego i nie-wiecznego. Ale post nie jest tylko przeczącą wstrzemięźliwością; on jest i pozytywnym przyjściem do prawdy, skosztowaniem prawdziwego życia.

Wstrzemięźliwość nie jest centrum Postu. Centrum Postu jest właśnie skosztowanie prawd woli Bożej, Bogiem ustanowionej życiowej harmonii rzeczy. Post jest całkowitym posłuszeństwem Bogu. Cnotliwością, czystością, rozsądnością świata. Spożywanie postnego pokarmu i niejedzenie niedozwolonego nie jest tylko odmową od jednego rodzaju fizycznego pokarmu i spożywaniem drugiego jego rodzaju. Nie-spożywanie i spożywanie przenika przez całą głębię życia człowieka, dotyka jego fundamentów.

Post jest to odmowa od skosztowania ludzkim sercem i rozumem wszystkiego złudnego nie-prawdziwego i nie-wiecznego. Całkowite dążenie do skosztowania wiecznego i prawdziwego.

Dziecinnie, i naiwnie czasem ludzie myślą, że w czasie Postu powinni jeść tylko to, czego nie lubią (wszystko niesmaczne) i odmawiać wszystkiego lubianego (smacznego). To, oczywiście, dziecięca koncepcja postu. Jest w niej trochę prawdy, ale nie daje ona prawdziwej wstrzemięźliwości.

Ćwiczyć swoją wolę w spożywaniu wszystkiego niesmacznego i niespożywaniu wszystkiego smacznego nie jest złe. Ale to tylko zewnętrznie postawione zadanie, tylko abstrakcyjne ćwiczenie woli.

I smaczne można spożywać poszcząc. Nawet Wasilij Wielki mówi, że poszczący szczególnie mocno odczuwają smak i smaczność nawet najprostszego pokarmu. Zatem sprawa tu w czymś bardziej głębokim.

Postnym spożywaniem pokarmu, na przykład, zawsze będzie spożywanie z dziękczynieniem. Takie, przed którym i po którym i podczas którego, człowiek w sercu swoim szczerze dziękuje Bogu za dar pożywienia. Postny jest każdy pokarm, stający się swego rodzaju odskocznią serca do nieba i Boga. I, przeciwnie, niepostny (niedozwolony) wszelki pokarm, nawet suchy, spożywany bez tego uczucia serdecznej wdzięczności Bogu, dawcy wszelkiego dobra. Błogosławione małżeństwo, w którym małżonkowie stawiają jako centrum swego wspólnego człowieczego i małżeńskiego życia Boga i wypełnieni Jego woli. Błogosławiony i mające udział również w Świętym Poście wszelki ziemski czyn objawiający i radośnie głoszący Boga. Każde słowo, mówiące prawdę, każdy uczynek, ukazujący pokorę, łagodność, dobrą wolę i pragnienie serca człowieczego.

Post jest zjawiskiem głęboko pozytywnym i świetliście-aktywnym. Dlatego Pan nakazuje poszczącym nie zaciemniać twarzy swojej, ale namaścić głowę i umyć twarz swoją. Post to wesołość, radość ducha, triumf wieczności nad tymczasowością, zwycięstwo prawdy nad kłamstwem, miłości nad nienawiścią, światłości nad ciemnością. Post jest kwiatem życia, najlepszą pieśnią człowieka na świecie: pieśnią przechodzącą w paschalne wysławianie w pieśniach.

Całkiem naturalnym jest po tym powiedzieć, że niepostna postawa wobec życia jest postawą płaską, wąską, materialistyczną, nienawidzącą człowieka (ludobójczą), albo zwierzęcą postawą.

Niezrozumienie postu i wstrzemięźliwości jest niezrozumieniem swojej nieprzyzwoitości, braku obrazu Bożego w sobie. Niezrozumienie postnej, wąskiej drogi serca do Carstwa Bożego jest niezrozumieniem i swojej głębi i szerokości w Bogu.

Atleta wie, że jeśli na dziesięć minut przed zawodami zjadł obiad z pięciu dań, sprawa jego przegrana. Wiedzą o tym i artyści-śpiewacy przed swoim koncertem. Ale bardzo niewielu wie o tym z modlących się do Boga. Oni myślą często, że modlitewne oddychanie ich serc nie zależy od jakości i ilości ich pożywienia. Oni myślą, że najlepsze ich przeżycia i religijne uniesienia nie są w ścisłej zależności od nasycenia ich żołądków i stopnia zaspokojenia (zadowolenia) ich miłującego pokój i zmysłowego (pożądliwego) ciała.

Jednak doświadczeni w duchowych sprawach ludzie wiedzą bardzo dobrze, że istnieje bezpośredni związek siewu w ducha od siewu w ciało (Gal.6,8).

Siejący w ciało nie potem, a już teraz żną w jakim sensie uleganie rozkładowi; siejący zaś w ducha żną nie potem, a teraz już życie wieczne, w postaci wydelikatnionego duchowego słuchu i wzroku, wyostrzenia postrzegania i przyjmowania duchowych prawd, lepszego słyszenia Bożych przykazań, najdelikatniejszego, najczulszego rozumienia swojej duszy i dusz innych ludzi, ułatwienia serdecznej modlitwy, dotyku do niebiańskiej pokory, i spokoju Chrystusowego, tak upragnionego dla każdego serca.

Post nie jest tylko wysiłkiem duszy, aby jeść wszystko niesmaczne. Post, jest to sianie w Ducha, priczaszczenije Ducha Bożego (stanie się uczestnikiem Ducha Bożego), i dlatego Post zawsze zamyka się i wypełnia się (ziszcza się) w Świętym Pryczastiju (staniu się uczestnikiem) Ciała i Krwi Chrystusowych, co czyni oczywistym post nie jako negatywne działanie, ale pozytywne, dążenie do Priczastija Chrystusa (współuczestnictwa w Chrystusie), życia najpełniejszego w Nim. Wszystko pozostałe to przygotowanie. Droga nie powinna stawać się samowystarczalną (samozadowalającą) i zasłaniać samego celu drogi.

Ale, jak żyje człowiek często w świecie dla samego tego swego życia, żyć, jak żyje się, a jeśli można, to i lepiej żyć (nie rozumiejąc, że to życie jego nie jest celem, a jedynie drogą do celu), tak i post zwykle przeżywany jest przez człowieka poza jego celem, a jedynie jako coś samo w sobie mające sens, jak wypełnienie znanego obrzędu. Dlatego spotykano i teraz spotyka się wśród chrześcijan takich poszczących, którzy uważają za wielki grzech dla siebie skosztować w poście nawet nabiału (nie mówiąc o mięsie), ale pozostają w swoim nieludzkim i bezlitosnym okamienieniu serca w stosunku do swego bliźniego. Popychają w samej świątyni bez wstydu sumienia swoich sąsiadów, obrażają się na nie kłaniających się im i zielenieją, dowiadując się o pomyślności i szczęściu innych; wypowiadając się w społeczeństwie, podkreślają siebie, swoje zalety, swoje znajomości. Nie można zrozumieć poszczącego i pozostającego wśród swoich drobnych interesów, oszczerstw, kpin i dowcipów. To jakieś wypaczenie, kalectwo ducha. Nie można zrozumieć mechanicznego poszczenia, jak i mechanicznej modlitwy. Ludzie, mechanicznie, według zwyczaju tylko nie świadomie poszczący i modlący się, oszukują nie tylko samych siebie, ale i Pana. Post nie jest obrządkiem ani działaniem jogicznym. Post jest całościowym światopoglądem ewangelicznym.

Przepiękne i cudowne jest to: Przyjdźcie do Mnie wszyscy trudzący się i obciążeni. To początek postu. A jego działanie: i Ja uspokoję was. Filozofia postu: weźcie brzemię Moje na siebie; a jego psychologia: i nauczcie się ode Mnie. Wypełnienie Postu: i znajdziecie pokój duszom waszym. Ogólna zaś charakterystyka Postu: bowiem jarzmo Moje dobre i brzemię Moje lekkie.

Chorym, słabym, rodzącym nie nakazany jest fizyczny post. On jest im dany już w bólach i mękach, i osłabieniu ich fizycznej budowy. Ze względu na ducha i cel swego życia, oni muszą wzmacniać swoje ciało ziemskim pokarmem. Post dla nich zawiera się tylko w pokornym i cierpliwym przyjęciu i znoszeniu całego życia i jego mąk, w pokajannym dążeniu do Stwórcy i Zbawiciela, w dziękowaniu Mu za wszystko. Post dla nich tylko w jednym duchu, w sercu, gdzie jego początek i gdzie jego koniec dla każdego człowieka. To samo może dotyczyć i żyjących w walczących krajach, gdzie wprowadzane są ograniczenia żywnościowe. Post w tym przypadku jest pokornym i łagodnym przyjęciem wszystkich tych ograniczeń.

Dla zdrowych, silnych, u których nadmiar siły fizycznej przeszkadza modlitwie, cnotliwej czystości, pokorze, fizyczny post jest wielkim błogosławionym dobrem. On nawet fizycznie jest dla nich bardzo pożyteczny. Medycyna doskonale wie, że choroby różnych organów wewnętrznych (zwłaszcza w drugiej połowie życia) rozwijają się nieporównywalnie łatwiej od przejadania się, niż od niedojadania.

Przesycony człowiek zawsze jest w jakimś uwiedzeniu odnośnie siebie. On zawsze uważa się za lepszego, niż jest, i dobroć jego, jak dobroć pijaka, pochodzi nie z głębi serca, a z głębi żołądka. Wiadomo, że pijak, z rozczulonymi łzami pragnący całować się ze wszystkimi, wcale nie jest dobry w swojej istocie. To pijackie rozczulenie u niego może natychmiast przerodzić się w zezwierzęcenie (wściekłość, brutalność). Również rozpieszczony (rozdelikacony) obfitym i próżnym życiem miłujący rozkosze człowiek często bywa skłonny do dobrodusznych porywów i myśli. Ale wszystko to u niego nie jest solidne. Ta dobroć jest jedynie pianą nad głębiną morze egoizmu. Jego dobroć – dom, zbudowany na piasku (Mt.7,26). Powieją wiatry, wyleją rzeki, i będzie wielki upadek domu tego. Inaczej mówiąc, przyjdzie śmierć, i już ostatnie minuty ziemskiego życia tego człowieka rozwieją plewy jego dobrych nastrojów i uczuć; i dusza jego napotka straszną dla siebie wieczność, w której nie znajdzie nic pokrewnego czy bliskiego sobie.

Ale gdy tylko taki człowiek (a i w ogóle każdy) trochę popości, ściśnie ciało, zawęzi swoją przestrzeń życiową na ziemi jakimś samoograniczeniem, to człowiek ten zobaczy całą swoją buntowniczą egoistyczną naturę. Dlatego-to wielu poszczących bywają źli i drażliwi, a gdy tylko coś smaczniutkiego zjedzą, jak stają się łagodnymi i dobrymi. Ale co warta jest ta ich łagodność, będąca konsekwencją przyjemności albo pobłażania zmysłowości.

W rodzinach takim poszczącym zwykle mówią: a pojedz ty lepiej, ale nie złość się i nie bądź ponury i nie do zniesienia dla nas. Tak i palacze czynią siebie niewolnikami swego tytoniu; i jeśli nie palą kadzidła przed idolem (bożyszczem) swojej krtani, stają się drażliwi i nie do zniesienia dla otaczających. To ciało buntuje i wścieka się, jak głodny pies. Ale tylko rzucisz mu kawałek, on uspokaja się, i z psa robi się czułym jagnięciem. Ale, pytanie, jaka jest moralna wartość takiej przemiany? Czym wzniosłym i prawdziwym jest ona uwarunkowana? Niczym. Oto i jest duszewny człowiek w swoim naturalnym żywiole, nie rozumiejący tego, co od ducha Bożego, a co od ducha ciała; on potrafi splątać, zmieszać dwa różne ucieszenia swojej duszy.

Ale trzeba przejść człowiekowi przez cały ból odkrywania swego grzesznego podziemia. Trzeba przycisnąć, rozruszać ciało swoje, duszę swoją; trzeba pozbawić siebie jakichś swoich cenności, jakichś swoich zamiłowań (namiętności) i popatrzeć: jaka jest wewnętrzna natura naszej istoty? Trzeba podnieść deskę podłogową i popatrzeć, czy nie ma wstrętnych owadów w domu naszego serca. Trzeba nam przed Bogiem i przed sobą, zdjąć ozdabiającą nas i ukrywającą nasze wady odzież, odzież, opryskaną perfumami cywilizacyjnego zaślepienia (samooszukiwania), i popatrzyć na gnój swojej chorej być może śmiertelnie duszy.

Tego uczy nas Post. I osiąga on to, będąc prawdziwą i najdoskonalszą higieną człowieka.

Przyciśnijmy trochę siebie, swoje ja i swoją niezależność, duszewno-cielesną. Zacznijmy od jedzenia. Buntuje się czy nie buntuje się dusza? Popatrzmy, zarejestrujmy jej stan. przyciśnijmy jej egoistyczny pokój. Znów, popatrzmy. Przyciśnijmy jej duszewne przywiązania, wprowadzając je do koryta (strumienia) miary, spróbujmy być wolni od wszystkiego, aby samą ostatnią głębię ducha swego oddać Panu Jezusowi Chrystusowi, Jego duchowi, Jego czystości, Jego prawdzie. Znów poobserwuj siebie. Nie wszystkie próby będą udane. Ale niepowodzenia nie udowodnią nam nieprawości (niesłuszności) naszych najlepszych wysiłków i poszukiwań; one jedynie udowodnią nam całą naszą niemoc, ubóstwo duchowe. I postawią nas przed prawdą pokornych naszych uczuć i samooceny.

Post odsłania całą niewypłacalność, całe człowiecze ubóstwo duszy naszej. To drogocenne odkrycie. I on też odkrywa moc Bożą, działającą w tym ubóstwie, w człowieczej słabości. To już ogromne osiągnięcie Postu w dziele człowieczego samopoznania i poznania Boga.

Dalej Post odkrywa człowiekowi jego dwoistość, obecność w nim dwóch żyć: duszewno-cielesnego i duchowego. Dalej Post odkrywa potrójność sił, działających w człowieku: 1) własną człowieczą energię ducha, 2) siłę Bożą, przychodzącą z zewnątrz, spokrewnioną z duchem i błogosławioną (szczęśliwą) dla niego, i 3) siłę ciemną, mogącą realnie oddziaływać w każdej chwili na człowieczego ducha, siłę, też przychodzącą z zewnątrz. Doświadczalne poznanie potrójności sił, działających wewnątrz człowieka, można otrzymać tylko w poście i przez post. Nie mówimy już o tym, że uwolnić się od siły ciemnej można tylko przez modlitwę i post (Mt.17,21), jak powiedział Sam Założyciel życia człowieczego.

Modlitwa bez postu, czyli bez wolności serca od wszystkiego co w świecie, od wszelkich wartości, zależności i przywiązań duszewnych i cielesnych, nie jest modlitwą, ale tym, co Zbawiciel nazywa wielomówstwem. Nie upodabniajcie się, mówi On, do pogan, którzy myślą, że w wielomówstwie swoim będą usłyszeni (Mt.6,7). Wie Ojciec, co nam potrzebne. Jemu potrzebne są nie tyle same nasze prośby jako takie, ale potrzebne Mu zjednoczenie naszego ducha z Nim, z Jego Duchem. Czy to przez prośbę, czy to przez pokajanie, przez dziękczynienie czy wysławianie w pieśniach duch nasz jednoczy się, spokrewnia się z Duchem Bożym i ożywa, zmartwychwstaje, znajduje w Nim swoją najszczęśliwszą nieśmiertelność.

Dlatego modlitwa, jak tylko wymawianie określonych słów nie jest jeszcze modlitwą. Ale modlitwa uwarunkowana jest wyzwoleniem serca od grzechu, od zamiłowania (uzależnienia) wobec rzeczy ulegających rozkładowi; choćby na chwilę! Ona związana jest z życiem serca.

Post, w zewnętrznym wyrażeniu swoim, jest, oczywiście, i ćwiczenie, w sensie zdobywania doświadczenia. Trening swego ciała i swojej duszy, hartowanie uczuć, oczyszczenie umysłu, wyposażenie swego życiowego okrętu dla spotkania wieczności, a przed nim ostatniego sztormu, ostatniej wszechżyciowej powodzi: śmierci.

Śmierć oczekuje wszystkich. I tych, którzy o niej myślą i mądrze do niej przygotowują się, i wszystkich pozostałych, chowających głowę swojej duszy od śmierci w piasek drobnych uczuć i przeżyć. Jak struś nie chroni siebie przed śmiercią podobnym manewrem, tak i ludzie nie unikają swego końca tym, że oni starają się o niej nie myśleć.

Ale tylko myśleć o śmierci to mało. Trzeba myśleć czysto, mądrze, celowo, racjonalnie, religijnie. Post tego uczy. On oddala (usuwa) nie tylko zapomnienie o śmierci, ale i lekkomyślną pamięć o niej. Ech! w życiu żyjemy tylko raz! – rozlegają się okrzyki chichoczących i pijanych (zamroczonych) ludzi. Oczywiście, nie jest to pamięć o śmierci. I nie wszyscy wojownicy, nieustraszenie patrzący w twarz śmierci, mają błogosławioną o niej pamięć.

Religijna pamięć o śmierci jest pamięcią o końcu całego starego uprządkowania wartości i przeżyć tego życia; i pełna szacunku pobożna pamięć o nowym, o nieśmiertelnym życiu w świecie wiecznej boskiej prawdy i harmonii.

Chrześcijańska pamięć o śmierci jest pamięcią nie o śmierci, a o Życiu, pamięcią o obiecanym. Jak u starożytnych żydów była pamięć o ziemi obiecanej, tak i u chrześcijan jest pamięć o przyszłym triumfie Życia za wąskim wejściem w śmierć. Dlatego chrześcijańska pamięć śmiertelna zawsze jest jasna, pogodna. Ona dodaje odwagi, pociesza i wzmacnia człowieka w tym ziemskim życiu, bo przez nią on dostrzega i przeżywa już tu zalążek przyszłego. We wszystkich czasowych zjawiskach znajduje nieśmiertelny sens, widzi odblaski niezmiennej i jasnej wieczności.

Post wyostrza widzenie całej tymczasowości tego świata i realności świata przyszłego. Post pogłębia uczucie odpowiedzialności za życie ziemskie, za każdy jego uczynek i słowo; za każdą chwilę. Doprowadzając nas do poznania naszej słabości, Post nam ułatwia zmiękczony (złagodzony) i rozjaśniony stosunek do wad otaczających nas ludzi. Trędowaty, ujawniający (odkrywający) swoją chorobę, bliżej i łatwiej pójdzie do drugiego trędowatego, niż człowiek, choć i trędowaty, ale nie wiedzący jeszcze o swojej chorobie i wyobrażający, że jest zdrowy. I wszyscy święci stykali się z poznaniem swojej grzeszności i ślepoty swojej natury, przez to postne poznanie, i dzięki temu wchodzili (wznosili się) w coraz większe pragnienie doskonałego życia Chrystusowego. I obejmowali współcierpiącą, współczującą, miłością wszelkie grzeszne wzdychające stworzenie, siebie uważali za najbardziej niedoskonałe jego wyrażenie (przedstawienie).

Nowy człowiek tworzony jest przez Pana z pokajania, jak stary człowiek z prochu ziemskiego. Swój duch Życia (Rdz.1) Pan tchnie (wdycha) w człowiecze pokajanie, jak w ziemski proch, i tworzy człowieka według obrazu Swego i według podobieństwa. My, ludzie, jesteśmy startymi monetkami, które utraciły na sobie carskie oblicze. Jesteśmy kawałeczkami miedzi brzęczącej. Post i pokajanie w cudowny sposób odnawiają pieczęć Bożą na naszej twarzy (osobie); w oczach, w słowach, w myślach i samych utajonych pomysłach odbija się Boże Carstwo i jaśnieje przez nas w świecie.

Stare – starte, pozbawione sensu, odsolone – staje się nowym, Chrystusowy duch – pieczęć Ducha Prawdy – kładzie się na człowieka i na całe życie, na cały wiek jego. On staje się prawdziwym człowiekiem, przez Bogoczłowieka-Chrystusa, Który zjednoczył Boga z człowiekiem.

Post Jasny jest bliskim osiągnięciem świata boskiego. Niewidzialne anielskie skrzydła wyrastają u posiadającego i władającego wstrzemięźliwością i jasno pociągają go do nowego i nowego życia. Cielesne i duszewne, przez post, przemienia się w duchowe.

Sens życia odnaleziony; i człowiek, mający wiarę i wolę uwalniania się od samego siebie, od całego swego egoizmu i pychy, otrzymuje dar stawania się niewolnikiem (sługą) Bożym. Prawdziwy niewolnik Boży, to to samo, co towarzysz (przyjaciel) Boży, co syn Boży. To człowiek, swobodny od zła, od nieprawdy, od męki w swojej grzesznej ograniczoności.

 

 

Dlaczego ludzie nie wierzą w Boga?

Dlaczego tak zdarza się, że człowiek, stworzony przez Boga, nie wierzy w Niego?... Nie z jednego i tego samego powodu ludzie zamykają się przed Bogiem.

Nasz rosyjski filozof Władimir Sołowiow sprawiedliwie mówił, że jest „uczciwa” niewiara, i jest „nieuczciwa”.

Nieuczciwa nie chce, żeby Bóg był, ona ucieka od wszelkiej myśli o Bogu, ukrywa się przed moralnymi zakonami (prawami) świętego świata. Źli i egoistyczni (samolubni) ludzie zainteresowani są tym, żeby „Boga nie było”. Boży byt, który, w istocie, jest ich zbawieniem, jawi się im jako Straszny Sąd, sądzący ich nieczyste i bezsensowne życie. Wśród takich niewierzących są nie tylko negujący, odrzucający Boga, ale i ogarnięci nienawiścią do Stwórcy, czym, oczywiście, oni tylko potwierdzają istnienie Tego, Którego negują. Niewidzialny, ale odczuwalny sercem obraz największej świętości Stwórcy – wiąże egoistyczną i grzeszną wolę człowieka.

Są inni niewierzący, chorują z powodu problemów zła, dobra, prawdy i życia moralnego. Nie ma w nich samozadowolenia. W swoim ludzkim stosunku do świata i ludzi, oni chcą dobra dla wszystkich, ale mają nadzieję osiągnąć harmonię i szczęście świata tylko ludzkimi i zewnętrznymi środkami. W tym oni, oczywiście, nie mają racji i są zbyt optymistyczni. Ludzkie środki i siły są ograniczone. Bez pomocy Wyższego Boskiego świata człowiek nie może znaleźć prawdziwego życia.

Jest na świecie jeszcze bezmyślna, zwierzęca niewiara. Przeżuwa człowiek żujkę materialnego życia i nic mu więcej nie trzeba. Leni się nawet pomyśleć o Bogu, o swojej duszy i wieczności, ją oczekującej.

Ewangelia przyrównuje takich ludzi do gości, którzy będąc zaproszeni do wielkiego i dobrego Cara na ucztę, „jakby umówiwszy się” (argumenty tej niewiary nie są skomplikowane) odrzucają zaproszenie. Jeden mówi „Ja kupiłem woły i idę w pole je wypróbować, wybacz mi, nie mogę przyjść”; drugi czyni ożenek swój powodem do odrzucenia Boskiego zaproszenia; trzeci znajduje jeszcze jakąś wymówkę nie przyjść do Źródła życia. Ludzie wyrzekają się najważniejszej wartości w życiu, bliskości do Stwórcy. Pogrążeni w swoje życiowe sprawy, troski, radości i smutki, nie chcą wznieść swego życia ponad siebie, do wiecznej prawdy.

Odrzucający prawdę Bożą (czy którzy jej jeszcze nie poznali) ludzie wpadają w komórki różnych partyjnych, klasowych, rasowych, narodowościowych i wszelkich innych osobistych i kolektywnych, egoistycznych, jedna drugiej w świecie przeczących „prawd”. Oni nie widzą poza swoimi prawdami i ponad nimi jedynej Bożej prawdy.

Tak żyje wielu, nie rozumiejąc tego, że cała historia ludzkości z jej wojnami, niepokojami, przelewami krwi i przemocą jednych ludzi nad drugimi, – jest tylko praktycznym i logicznym rezultatem ludzkiego życia, które nie osiągnęło swego wyższego, duchowego zakończenia i oświecenia przez podporządkowanie się Bożej prawdzie.

Każdy człowiek stoi przed Bogiem przez całe swoje życie, – czy chce on tego czy nie chce. Słońce nie pyta o stosunek do niego. Ono oświetla i ogrzewa świat. Ale – nie napojone wodą sady są spalane przez słońce, i ukrywający się w ciemnej piwnicy swojej niewiary ludzie pozostają w ciemności.

Są „niewierzący” jakby przez nieporozumienie: to – duchowo godni szacunku ludzie, ale oni uważają siebie za „niewierzących” dlatego, że im wpojono albo sami przyswoili sobie błędne pojęcie o Bogu, o świecie i o człowieku. Tacy ludzie w głębi swojej istoty nie są przeciwni Bogu, są tylko przeciwko błędnym, wąskim pojęciom o Bogu. I w swoim poszukiwaniu prawdy oni są w stanie z łatwością poznać duchowy świat.

Każdy znający antyreligijne czasopisma Związku Radzieckiego wie, że ich treść jest prawie wyczerpywana przez trzy idee: 1) nieszczerość niby wszystkich duchownych Cerkwi, 2) „klasowa” istota rzekomo każdej religii, i, na koniec, 3) idea, że „nauka nie da się pogodzić z religią”. O bezpodstawności – i religijnej i naukowej – tego ostatniego stwierdzenia już mówiłem, i będę mówić jeszcze. Z powodu klasowej istoty każdej religii argumenty niewiary również są bezpodstawne. Życie wieczne potrzebne jest wszystkim ludziom, niezależnie od ich sytuacji społecznej…

Ale w argumencie moralnej słabości wierzących i duchownych Cerkwi jest podstawa. Powiedzmy otwarcie: my, wierzący i duchowni, nie zawsze jesteśmy na wysokości swojej wielkiej służby Bogu. Tylko ludzie antyreligijni, zarzucający nam to, nie zauważają, że ten argument, nie jest akurat antyreligijny, a czysto religijny. To moralny argument, wcale nie związany z materializmem… Przez całe wieki bywało, i teraz jest niemało, tylko zewnętrznie „wierzących w Boga” i „chrześcijan” tylko z nazwy. Ale czy moralna słabość tych czy innych ludzi i pasterzy może zniesławić życiową siłę, mądrość i światłość Boskiego ewangelicznego nauczania?

Ewangelia sama nam mówi, że nawet wśród dwunastu najbliższych uczniów Chrystusa znalazł się jeden zdrajca. To nie obala prawdy Chrystusowej, przeciwnie, jeszcze bardziej podkreśla ją. Czy źli my, chrześcijanie, czy dobrzy, odnosi się to tylko do naszego zbawienia, ale nie do istnienia Boga.

Kłamcy i przestępcy zniekształcają tylko swoją osobowość, ale nie prawdę Bożą… Żadna ludzka obłuda nie jest w stanie zgasić światłości Boskiej światowej prawdy. „Prawda Pana trwa na wieki”. I nie mało jest, i zawsze bywało, ludzi, którzy kochają Chrystusową prawdę bardziej niż swoje życie.

Szczerą niewiarą była niewiara apostoła Tomasza. Choć on na próżno przejawił swoje niedowierzanie wobec słów ludzi, którym można było wierzyć, jako apostołom, ale, zapragnąwszy zobaczyć Chrystusa zmartwychwstałego dla swego uwierzenia, on jakby z radości bał się wierzyć…

Jeśli Chrystus zmartwychwstał, wtedy przecież i jego, Tomasza, życie powinno od korzenia (od podstaw) zmienić się, potoczyć się zupełnie inaczej… Wszystko wtedy w nim musiało być oświecone tym światłem… I kiedy zobaczył Tomasz rzeczywiście zmartwychwstałego Chrystusa i dotknął swoimi rękoma Jego ran po gwoździach, – on zawołał z radością: „Pan mój i Bóg mój!” I Chrystus powiedział mu: „Ty uwierzyłeś dlatego, że zobaczyłeś Mnie; błogosławieni którzy nie widzieli i uwierzyli” (J.20,29).

Niemało jest takich ludzi na świecie wśród wszystkich narodów. Nie mając możliwości zobaczyć Chrystusa swoimi fizycznymi oczyma, oni bez wątpliwości widzą Go oczami swego ducha, widzą bliskość Bożą swoją miłością i wiarą.

Szczera wątpliwość znajdzie prawdę, ponieważ szuka jej bez podstępu. Pragnący ostatniej prawdy już znaleźli Boga, ponieważ to pragnienie jest właśnie życiem samej Boskiej prawdy w ludziach.

 

Swoboda i władza

Religijna swoboda (wolność) i państwowa władza – ileż było w historii zamętów, nieporozumień, trudności w wyjaśnieniu wzajemnych współzależności… I nie wszystkim jest łatwo zrozumieć, że wolność ludzi, obywateli nie tylko „tego” świata, polega na tym, że, jak podporządkowując się tym czy innym ziemskim władzom, tak i nie podporządkowując się im w tym czy innym, oni mogą wypełniać wolę Bożą.

Buntując się w czymś przeciwko jakimś władzom tego świata, chrześcijanin buntuje się nie przeciwko naturze tych od Boga danych władz, a jedynie przeciwko ich nieprawidłowego utrzymania. W tym zawiera się istota chrześcijańskiego osobistego mądrego, przenikliwego stosunku do władzy, w odróżnieniu od anarchicznego (chaotycznego), egoistycznego czy abstrakcyjnego (oderwanego od rzeczywistości). Ludzkość jest przyzwyczajona albo tępo podporządkowywać się wszelkiemu przymusowi, albo egocentrycznie (samolubnie) buntować się przeciwko jakiemukolwiek przymusowi i nawet przeciwko samej naturze władzy. Tylko do ślepego i samolubnego sprzeciwiania się władzy odnoszą się słowa apostoła: „Sprzeciwiający się władzy sprzeciwia się Bożemu ustanowieniu”.

Powstając przeciwko niesprawiedliwemu duchowi tej czy innej władzy, walcząc o przywrócenie deptanych w świecie praw Bożych, człowiek, w istocie, broni samego oblicza władzy jako Bożego ustanowienia, danego przez Boga na dobro, a nie na zło.

Władza dawana jest na służenie Bogu i służenie człowiekowi, jego prawdziwej wolności, – nie na bunt przeciwko Bogu i nie na panowanie nad człowiekiem. Pierwszą ziemską władzą jest władza rodzicielska. I dziecko wezwane jest nie tylko jej podporządkować się, ale i czcić ją: „Czcij ojca twego i matkę twoją”. Jednak nawet to pierwsze swoje posłuszeństwo człowiek w niektórych przypadkach może, i nawet ma obowiązek, naruszyć, bowiem „trzeba być posłusznym bardziej Bogu, niż człowiekowi” (Dz.5,29). Jeśli w odniesieniu do prawnej i naturalnej rodzicielskiej władzy Ewangelia nakazuje straszne w czystym swoim znaczeniu słowo „nienawiść” (czyli najwyższe wyrażenie odrzucenia), to tym bardziej człowiek ma prawo święcie „nienawidzić”, czyli odrzucać tę władzę świata, która powstrzymuje go czy innych ludzi od posłuszeństwa ostatecznej władzy i prawdzie Bożej. Taki jest zakres danej z góry człowiekowi swobody ducha! Ale ta swoboda rodzi się nie z egoizmu ludzkiego, a z miłości człowieka do Boga. Samolubstwo trzeba związywać ograniczeniem (i „państwowym” też); nawet złym władcom apostoł radzi podporządkowywać się według sumienia (a nie z niskiego poczucia korzyści czy strachu przed karą) – tym wychowywana jest wewnętrzna wolność służenia przede wszystkim Bogu w różnych warunkach. Mnich w monasterze ma obowiązek słuchać się nawet niegodnego ihumena („jeśli tylko nie jest on heretykiem”). Tak związywany egoizm (samowola), egocentryczność (samolubstwo) człowieka otwiera najlepszą drogę do wolności człowieczego ducha. Stąd prawdziwa chrześcijańska łagodność i pokora, nie usprawiedliwiając niewolnictwa i nie popierając stosujących przemoc, jest najwyższym zatwierdzeniem ludzkiej swobody i siły ducha.

Jeśli zaś poszukiwana jest wolność nie prawdziwa (oryginalna), a egoistyczna i wola Boża jest lekceważona, to zło mnoży się. Widzimy to w historii. Tylko wypełnienie woli Bożej i zminimalizowanie egoistycznej woli, będąc urzeczywistnieniem miłości i posłuszeństwem Bogu, jest przejawem prawdziwej wolności.

Kiedyś chrześcijański biskup powitał Attylę, przybywającego do Europy: „Niech będzie błogosławione przybycie twoje, biczu Boga, Któremu ja służę, i nie ja mam powstrzymywać ciebie!” Błędem byłoby wyciągać z tego wniosek, że wszystkich attyli trzeba zawsze witać takimi słowami. Aetius i Teoderyk dobrze zrozumieli, czym im trzeba było powitać Attylę… I dzięki takim rozumiejącym ludziom ziemia już wielokrotnie oczyszczana była z „biczów”, które przestały być Bożymi.

Powitanie chrześcijańskiego biskupa (głębokie w swojej duchowej treści) nie czyniło, oczywiście, ani Attyli, ani jego barbarzyńców tymi siłami, którym sprzeciwianie się jest zabronione. Ale Attyla w samym niszczycielstwie swoim był wezwany zrobić coś pozytywnego: oświecić zdeprawowaną Europę i spalić gnijące ostatki starożytnej cywilizacji… Po tym „asenizacyjnym”*, można powiedzieć, z historycznego punktu widzenia dziele Attyla z jego barbarzyńcami jako bezprawna i niegodziwa, bezbożna władza był wypędzony przez ludzi tą samą siłą Bożą, która go „dopuściła”.

Joanna d’Arc, walcząc przeciwko ciemięzcom swego narodu, próbującym wprowadzić w jej kraju swoją „legalną” (i nawet „chrześcijańską”) władzę, wzorowała się na starożytnych biblijnych przykładach i swoich bezpośrednich objawieniach Ducha, potwierdzonych później po tym przez Kościół, którego ślepi przedstawiciele ją uśmiercili.

Ale nie każdy czas historii jest czasem Joanny d’Arc. Trzeba to uwzględnić. Nie każdy czas bywa i czasem Dimitrija Donskiego i priepodobnego Siergija. Daleko nie zawsze i nie każdy walczący przeciwko jakiemuś społecznemu złu koniecznie niesie w sobie łaskę prawdziwej walki. I nie każdy człowiek, mający łaskę osobistej walki ze złem, ma już i łaskę publicznej walki ze złem. Byli i jest w świecie wielu takich wojowników, którzy, lekceważąc łaskę walki ze swoim złem, próbowali, jednak, prowadzić walkę ze złem społecznym, i to nawet w światowej skali. Od tego zło tylko namnożyło się. I choć zawsze byli ludzie, niosący w historii łaskę publicznej walki za prawdę Bożą, ale w historii było więcej pozbawionych łaski i obłudnych ludzkich zmagań ze złem i tylko „powietrze bijących” słów. To dotyczy i naszych czasów, i nie tylko świeckiej, ale i cerkiewnej sfery.

Wzywając do posłuszeństwa władzy państwowej, apostołowie wzywają do posłuszeństwa władzy jako takiej, danej do tworzenia i ochrony dobrego tworzenia. Apostołowie wzywają do posłuszeństwa temu, co jest „od Boga” (w historii byli marzyciele, brzydzący się wszelką władzą na świecie, gotowi widzieć w każdej państwowej władzy „pieczęć diabła” i „moc antychrysta”).

Apostoł Paweł we wszystkich zagięciach swojej zdumiewającej myśli wyprowadza człowieka z „dwuwymiarowych”, materialistycznych stosunków do życia i wznosi do tego obszaru, gdzie jest i trzecia strona życia (głębia) i gdzie cały świat jest już widziany jako rozjaśniony Bożym światłem. I tylko w tej głębi pojmowania świata jako stworzenia Bożego, choć i leżącego „w złu”, ale przede wszystkim leżącego w Bogu („wszędzie Będący i wszystko Wypełniający”), historia człowieczeństwa przestaje być tylko „brudną”, podporządkowaną tylko jednej grzesznej ludzkiej czy demonicznej woli… Nad każdą mocą świata wznosi się zawsze moc i wola Stwórcy… I ta wyższa moc dopuszcza lub błogosławi te czy inne wydarzenia świata, ujawniając ludzką wolność, odsłaniając cel historii.

Obserwując ludzką władzę, mającą za cel odrzucić władzę Bożą w świecie, zadajemy sobie pytanie: jaka wola napędza taką władzę? Oczywiście, wola ludzka i demoniczna, czyli stworzenia. Ale jaka wola dopuszcza ją na ziemi? Złą wolę znosi (cierpi), oczywiście, nie błogosławiąca, a dopuszczająca wola Boża, bez której nic na świecie nie może się wydarzyć. Ze względu na najjaśniejsze ujawnienie obrzydliwości zła przed zaciemnioną świadomością, w celu nauczenia niewrażliwego człowieka wartości wyższych, wiecznych, ze względu na zbawienie świata od zła, wola Boża dopuszcza w świecie tę „eksterioryzację”** zeszpeconej grzechem ludzkiej świadomości i złej woli, której konsekwencją są i niszczycielskie żywiołowe zjawiska przyrody – burze, choroby, epidemie, trzęsienia ziemi, powodzie, katastrofy… Nie błogosławi Stwórca tego boskiego skażenia (wypaczenia) stworzonej przez Niego harmonii życia, ale dopuszcza je z celem opatrznościowym dla człowieka, z celem uzdrowienia skażenia duchowego w ludziach. I jedynie zrozumiawszy całą bezbronność, słabość i śmiertelność swoją bez Boga, człowiek może znaleźć swoje wielkie zbawienie w Bogu… Zobaczyć to można tylko w świetle wieczności.

Wiele zakłopotania i niezrozumienia w duszach wywołują tak gorzkie dla ludzkości czasowe zwycięstwa zła w osobowości, indywidualności, społecznym i światowym życiu ludzi. Te „zwycięstwa” zła, w istocie, są jedynie konsekwencjami, skutkami. Dopuszczane są one przez Boga w celu ujawnienia zła i aby oderwać serce człowiecze od zamiłowania do szybko przemijających wartości świata. „Bogactwo płynie, nie przykładaj do niego serca”, – mówi Pismo. I cały świat ze swoją sławą „płynie”. Wszystko przewrotne jest na tej ziemi, ale trudności jej są dopuszczane, aby ujawnić, rozpalić w człowieku miłość do Życia Wiecznego i do Tego, w Którego rękach jest całe Życie. W świecie wszystko powinno korzyć ludzki tytanizm, wszystko powołane dla zniszczenia utopijnej, fałszywej wiary ludzi w możliwość ziemskiego raju bez Boga, pośród zła i śmierci.

Uzewnętrznieniem śmierci, zła, żyjącego w ludzkich sercach, powinna być ujawniona i wzmocniona ludzka wolność (swoboda) przezwyciężenia zła i śmierci. Z powodu tego – wszystkie trudności świata i wszystkie jego choroby! Ale one nie na śmierć, a na chwałę Bożą (J,11,4). Pług orze ziemię pod ziarna wieczności. Cepy młócą zboże Życia, oddzielając ziarno od plew.

Stworzywszy ludzką wolność (umieściwszy właśnie w niej Swój „obraz”), Stwórca dopuszcza naszą samowolę, zradzaną przez nas z drogocennej naszej wolności… Wybór między dobrem i złem tylko dopuszczany jest przez Boga, a wybór przez człowieka Bożej prawdy jest błogosławiony.

I w tej właśnie walce wewnątrz samej wolności ujawnia się istota człowieka.

Odkrycie wewnętrznego zła, dopuszczenie zewnętrznej władzy ludzi antyreligijnych, materialistów, zamierzających przemienić ten czy inny naród czy społeczność ludzi w trampolinę dla skoku bojowego materializmu w świat, – jest wyzwaniem dla wszystkich ludzi, nie tylko danego kraju, ale i całego świata. To wezwanie całej ludzkości do Boga.

Dopuszczając demonów wprowadzić się w świnie (obraz wprowadzenia się zła w jakąś społeczność czy państwo), Stwórca odsłania przed oczyma ludzi realność tego duchowego, niewidzialnego zła, w które wielu jeszcze nie wierzy. Przez to ukazywana jest każdemu człowiekowi konieczność powstania przeciwko demonom ciemności, przyodziania swego serca w Boże Światło.

Osobiste, grupowe, społeczne i państwowe bezprawie dochodzi w historii do jego logicznych i metafizycznych konsekwencji, aby dobro stało się jeszcze bardziej gorące. „Ciepłochłodne” zaś dobro cały czas wyrzucane jest z Bożych ust”, pozbawione zostaje w historii samego miana dobra, i na zamianę tego nieprawdziwego, obłudnego dobra przychodzi jawne zło – aby otrząsnęło się serce człowiecze! „Znam twoje uczynki; ty nie zimny, ani gorący; o, jeśli byłbyś zimny, albo gorący! Ale, ponieważ jesteś letni, a nie gorący i nie zimny, to wyrzucę ciebie z ust Moich… Kogo kocham, tych demaskuję i karzę. Bądź więc gorliwy i pokajaj się” (Ap.3,15,19).

Zrozumienie tego, że ta czy inna fizyczna czy społeczna choroba dopuszczona jest z góry, nie może, oczywiście, przeszkodzić najaktywniejszej walce przeciwko tej chorobie. Jak fizyczne tak i społeczne swoje choroby człowiek wezwany jest leczyć wszelkimi dostępnymi mu środkami, uprzednio oczyściwszy siebie pokajaniem i oddaniem się woli Bożej. Nie lekarstwa, nie lekarze sami z siebie, nie chirurgiczne noże leczą człowieka, społeczeństwo czy naród, ale siła życia, schodząca od Boga. Ona uzdrawia, ożywia, wskrzesza bezpośrednio i poprzez lekarstwa, lekarzy, chirurgiczne noże… Taka jest teocentryczna (Bogocentryczna) świadomość, tak potrzebna wszystkim; od niej ciągle odpadają ludzie, ale wezwani są powracać do niej.

Boża władza w odróżnieniu od ludzkiej nie zabija i nie wiąże wolności człowieka, ale wyzwala, pielęgnuje wolność i udoskonala ją, leczy Miłością i Prawdą. Logosem Bożym wyzwolony człowiek wznosi się wysoko ponad przemijającymi władzami i zjawiskami tego świata. I można usłyszeć, jak Prawda, oskrzydlając ostatnią wolność człowieka, grzmi w groźnych wydarzeniach ziemi i łagodnie pochyla się nad wierną duszą, napajając ją znajomością tych tajemnic, których nie można „wyjawić wrogom” – nawet tym, kto chce być przyjacielem, ale jeszcze nie stał się nim.

*asenizacja – usługa polegająca na wywozie nieczystości ciekłych z szamb przydomowych, przydomowych oczyszczalni ścieków, zakładów produkcyjnych, w tym z zakładowych oczyszczalni ścieków, oraz gospodarstw rolnych.

**Eksterioryzacja – doświadczenie poza ciałem – wrażenie postrzegania świata spoza własnego ciała fizycznego.

 

Chrześcijański stosunek do bogactwa i biedności

Nasze czasy proponują chrześcijaninowi odpowiedzialne i ciężkie wypróbowanie – wypróbowanie bogactwem i biednością. Pamiętając o tym jak „trudno bogatemu wejść do Carstwa Niebiańskiego”, my często z gotowością (chętnie) decydujemy, kto mianowicie – bogaty czy biedny – jest bliżej Chrystusa. Decydujemy, osądzamy, zapominając o tym, że materialne bogactwo i status społeczny wcale nie są świadectwem tego, jaka jest dusza człowieka.

Arcybiskup Ioann z San Francisco (Szachowskoj), który przeżył i czasy bez biedy, „wystarczające”, jak mówiono wcześniej, i lata prawdziwej biedy, strat, rozmyśla o tym, jak we wszelkich wypróbowaniach zachować istotę chrześcijańskiego ducha, prawdziwą – w Chrystusie – duchową wolność.

Praca arcybiskupa Ioanna uzupełniona jest dziękczynnymi modlitwami i pokajannym kanonem, gdyż właśnie dziękczynienie i pokajanie pomagają zachować spokój, radość i pokój w duszy, jakie by wypróbowania nie posyłał nam Pan.

 

Biedność i Bogactwo

Biedni mogą wzbogacać bogatych… Bogaci – zubażać biednych… Jak przeróżnie wygłasza świat te słowa! Niewierzący rozumieją przez nie wyzysk biednych przez bogatych. Wierzący w Chrystusa, żyjący w Chrystusie ludzie widzą w tym stwierdzeniu całkiem inny, bardziej szeroki i bogaty plan: biedny materialnie może wysokością i czystością swego ducha wywyższać, duchowo wzbogacać bogatszego materialnie człowieka. I odwrotnie: niepomyślny, w moralnym sensie, bogacz, oczywiście, „zuboża”, duchowo pustoszy stykającego się z nim biednego człowieka. Bowiem każdy nie tylko „za wszystkich jest winny”, ale każdy na wszystkich ma wpływ, niezależnie od swego statusu społecznego. W świecie nieustannie, niewidzialnie dla oczu powierzchownej świadomości, chodzą, przetaczają się jedna przez drugą fale moralnych i duchowych energii poszczególnych ludzi, bywających nie tylko dla siebie, ale i dla całego świata fabrykami dobra albo zła, przewodnikami światła Chrystusowego albo ciemności diabelskiej.

Nie samo w sobie bogactwo materialne jest szkodliwe (jest ono moralnie neutralne), i nie sama w sobie biedność jest pożyteczna dla wzniesienia duszy (biedność też jest moralnie neutralna). Ale pożądanie, ubóstwienie bogactwa jest osobistą i społeczną trucizną: kiedy bogactwu składane są ludzkie ofiary (a nierozumny bogacz składa w ofierze siebie samego i wszystkich otaczających); kiedy zapominana jest nieśmiertelna i wielka godność człowiecza i cel życia człowieka na ziemi. Żądza zaś bogactwa przejawia się nie tylko u bogatych i bogacących się, ale równie często u biedaków, zazdroszczących lepszej sytuacji materialnej. Istotą chrześcijańskiego ducha jest wolność od wszelkiego zamiłowania (przywiązania) do ulegającego rozkładowi bogactwa, i w Chrystusie wyzwolonym, wolnym duchowo jak od egoistycznego skąpstwa, tak i od egoistycznej zazdrości, może być każdy człowiek, niezależnie od swego społecznego stanu.

Biedność, która żyje zazdrością i dyszy zabójstwem, nie jest błogosławioną ewangeliczną biednością. To jest straszna biedność. Podobnie i pokorny posiadacz bogactwa, uważający siebie jedynie za „zarządcę” (por. Łk.16) tego bogactwa, należącego do Stwórcy, sprawiedliwie władający nim, nabywający przez nie miłosierny stosunek do świata, oczywiście, nie może być zaliczony do tych bogatych, o których Zbawiciel powiedział, że bieda im. Nie, takim bogatym nie bieda, a radość, i – radość wieczna.

Żadna materialność i żaden brak materialności nie jest samo w sobie ani dobrem, ani złem. To jedynie marksizm, w ślad za buddyzmem (jak dziwnym to się nie pokaże), wznosi materialną stronę bytu do kategorii moralnego dobra i moralnego zła (ujawniając tym religijny z natury, choć i negatywny charakter swoich przekonań i twierdzeń). Dla chrześcijan zło i dobro – nie jest w zewnętrznym, ale wszystko na świecie staje się dobrem albo złem w zależności od wewnętrznych skłonności i zamiarów człowieka, bowiem jak dobro, tak i zło są czysto wewnętrznymi, duchowymi ruchami, tworzącymi albo piekło, albo raj wewnątrz człowieka. Zewnętrzny zaś świat jest jedynie obrzeżem przejawu człowieka, i, oczywiście, jeśli jasny jest człowiek, to i obrzeże jego życia będzie świecić.

Złem Zbawiciel nazwał nie samo w sobie bogactwo materialne, ale „nadzieję na bogactwo”, czyli urządzanie swego życia wokół idei materialnego dobrobytu. W Ewangelii mocno podkreślana jest nietrwałość, niepewność takiego bogactwa i takiej nadziei. Jest to i „dom, postawiony na piasku”, i „bogacz, świetliście świętujący” swoje dni i nie pamiętający, że czai się na niego nagła śmierć. Apokalipsa o takim bogactwie mówi bardzo zdecydowanie: Ty mówisz: jestem bogaty, wzbogaciłem się i nic nie potrzebuję, a nie wiesz, że jesteś nieszczęśliwy i żałosny, i biedny, i ślepy, i nagi… (Ap.3,17). W odwrotnym znaczeniu tego wyrażenia można byłoby powiedzieć o jakimś materialnie biednym człowieku, bogatym w dobre i jasne uczucia i w świadczące o samowyrzeczeniu się, bezinteresowne czyny, ale widzącego jedynie swoje ubóstwo, swoją ziemską nicość: „Ty mówisz, że jesteś biedny, chudy, i ubogi, i wszystkiego potrzebujący, ale nie wiesz, że bogaty jesteś w Chrystusie, bogaty w wieczności, i tego bogactwa, zapewniającego tobie wieczne szczęście, nikt nie może od ciebie odebrać”… Tak, gdyby wszyscy ludzie przeniknęli się do końca tym prawdziwym postrzeganiem, przeżywaniem realności, jakże inaczej potoczyło by się ich życie; jak rozleciały by się i znikły straszne nienawidzące człowieka a wręcz ludobójcze teorie, zastępujące jedna drugą w świecie, i zapanowało by jedno prawidłowe, realne podejście do wartości ziemi. Te ziemskie wartości, przestając być najwyższymi, stały by się realnymi, prawdziwymi.

Bogactwo może być błogosławionym darem Boga. I biedność też. Bogactwo może być przekleństwem dla człowieka. I biedność też. Biedność staje się przeklętą, kiedy ulega ona proletaryzacji (degradacji). Bogactwo bywa przeklętym, kiedy ono proletaryzuje biednego człowieka. Proletaryzacja biedności jest odjęciem błogosławieństwa od duszy, przebywającej w biedności, odjęcie od niej dróg duchowych do zdobycia i utrzymania u siebie tego błogosławieństwa. Proletaryzacja biedności jest też odizolowaniem, wykluczeniem biednego, ze względu na jego biedność. Proletaryzacja ta jest wszczepieniem antychrystycznego ducha w biednych ludzi i zaczęła się ona, oczywiście, nie od Karola Marksa i nie od przywódców wczesnego socjalizmu. Jej przejaw jest w ogóle przejawem grzechu w świecie: jak w świecie bogatych, tak i w świecie biednych. Nie tylko biedny człowiek swoim nieprawidłowym stosunkiem do biedności proletaryzuje biedność, ale i bogaty – swoim nieprawidłowym stosunkiem do swego bogactwa i do biedności innych – również proletaryzuje biedność i zbiera kamienie na swoją głowę.

Droga współczesnej chrześcijańskiej świadomości powinna byś określona ideologicznymi i – tym bardziej – pneumatologicznymi, duchonośnymi działaniami przeciwko proletaryzacji biedności, jak ze strony samych biednych, tak i ze strony bogatych. To działanie powinno być świętą walką o największą wartość świata – człowieczą duszę, i być prowadzone tylko przez żywą człowieczą osobowość, przez jedność takich żywych w Chrystusie osobowości człowieczych i utwierdzone na osobistym przykładzie wyznawanych zasad (podstaw) życia.

W świecie są nie dwa obozy – kapitalistów i proletariuszy, – jak chce to przedstawić (wyobrazić) zewnętrzna świadomość. W świecie są trzy obozy: 1) bezbożni biedacy, 2) bezbożni bogacze i 3) biedni i bogaci (materialnie) chrześcijanie. Taka jest etyczna mapa świata. Chrześcijanie nie dzielą się na „biednych” i „bogatych”, bo biedni świadomi są wyższości, korzyści swojej biedności, bogaci – skrępowania swoim bogactwem i, w każdym razie, jego nietrwałość i dlatego – nieznaczność (znikomość, bezwartościowość). I wszyscy pozostają na swojej drodze, pełnią swoją służbę… Dla tych trzecich tylko i może być, w osobistym właściwym sensie, „problem socjalny (społeczny)”. Dla pierwszych on nie istnieje i nie może istnieć, bo tam obowiązuje i działa zasada walki i zdecydowanego nieprzejednania, bezkompromisowości, czyli, albo wojny, albo czysto dyplomatycznego, nie mającego żadnej realnej mocy, pokoju. Trzecia grupa, oczywiście, najmniejsza na świecie, gdyż niebiańsko-zaszczytne należenie do niej jest wyrażeniem nie słowiesnej i nawet – uważamy za konieczne podkreślić – nie ideologicznej, ale duchowo-realnej, konkretnej chrześcijańskiej wiary. Tylko z tej prawdziwej realności ducha może wyrastać ideologia publicznego chrześcijańskiego życia.

Chrześcijanin jest trudzącym się, niezależnie od swego bogactwa czy biedności. W każdej swojej społecznej czy majątkowej sytuacji chrześcijanin jest człowiekiem pracowitym w dziele życia. W pocie czoła zdobywa swój chleb fizyczny i – chleb duchowy: wieczne życie w Chrystusie. Kto nie chce pracować, ten niech i nie je, – mówi apostoł Paweł (2Tes.3,10), i jego przykazanie jest Bożym przykazaniem dla wszystkich chrześcijan. Kto ma dla siebie fizyczny chleb bez wysiłków (na przykład, mający rentę), bez walki z cierniami ziemi, ten, jeśli jest chrześcijaninem, nie jest bezczynny, ale zdobywa chleb dla innych ludzi, i tym właśnie osiąga chleb duchowy dla siebie i dla innych. Chrześcijanin, posiadający majątek, nigdy nie jest bezczynny, on zawsze – „trudzący się”… Jeśli zaś on nie trudzi się, to nie jest on chrześcijaninem.

Dlatego wszyscy chrześcijanie – są w jednym obozie: bogaci i biedni, sławni i mało znaczący według swojej ziemskiej pozycji, i inaczej być nie może. Chrześcijanie są wolni zarówno od zawiści, jak i pogardy. Wyższy i niższy uważają się za równych sobie w planie wieczności, i dlatego niemożliwa jest zawiść wobec wyższego i pogarda wobec niższego. W miarę swego trudu i woli Bożej (bez której nic ani na niebie, ani na ziemi nie dzieje się) chrześcijanin osiąga taką czy inną sytuację majątkową, najbardziej dla niego korzystną i zbawienną.

Niech dookoła buszują namiętności ludzi, którzy stracili wygląd Boży, niech próbują zaciągnąć chrześcijanina do swego tego czy innego ludzkiego obozu, gdzie zamiast miłości więzią jest solidarność, oparta na prześladowaniu niższych i często przestępczych interesów… Chrześcijanin nie sprzedaje swojej duchowej wolności, wznoszącej się ponad światem, za człowieczą polewkę (pochlebianie) szybko przemijającego świata. I nie buduje swego szczęścia na cierpieniu innych.

Dla Cerkwi Chrystusowej „nie ma ani bogatych, ani biednych”… Słuszniej powiedzieć, oni są, ale jedynie – w innym planie. Inne są cechy bogactwa i biedności w Cerkwi. „Bogaci” – to ubodzy duchem, „biedni” – bogacący się swoimi ziemskimi wartościami. W stosunku do bogatych u Cerkwi taki zwyczaj: oni Jej służą. W stosunku do biednych: Ona im służy. Biedni w ten sposób uważani są za godnych pomocy, bogaci – za godnych służenia. Cerkiewna psychologia jest wprost dokładnym przeciwieństwem psychologii, zwykle obserwowanej na świecie, gdzie biedni przysługują, a bogaci przyjmują ich usługi jako coś należnego. Godne uwagi, że i poza granicami ziemi realizowane jest to prawo Cerkwi: święci, odszedłszy z ziemi, modlą się za grzesznych ludzi, żyjących na ziemi, i przez to służą ich zbawieniu. Żyjący zaś na ziemi wierzący ludzie, jak bardziej bogaci, niż umarli grzesznicy, którzy stracili ziemski czas dla czynienia dobra, mogą pomagać modlitwą tym ostatnim, służyć ich zbawieniu.

Jak w tym duchowym sensie służenie jest głównie dziełem „bogatych”, tak i w czysto ziemskim sensie bogactwo, władza, pozycja zawsze dla chrześcijańskiej świadomości związane są z zasadą służenia, a w żadnym wypadku nie większym rozkoszowaniem się ziemskim życiem (co jest zasadą nie tylko pogaństwa, ale pogaństwa niższego, bowiem wyższe wznosiło się nad tą zasadą epikureizmu).

Cerkiew na ziemi i na niebie jest, przede wszystkim, służebnicą wszystkiemu „małemu”, bezradnemu, uciskanemu, niemajętnemu (obojętnie w jakim – ziemskim czy duchowym sensie). Silni powinni nosić słabości bezsilnych, a nie dogadzać sobie… (przykazanie Apostoła) (Rz.15,1). Dlatego Cerkiew jednakowo schyla się nad uzdrowieniem bogatego, jak i biednego: bogatego, „mającego nadzieję na swoje bogactwo”, i biednego, przygnębionego swoim ubóstwem i chorego zazdrością wobec bogatego.

Dlatego prawdziwi słudzy Cerkwi nigdy nie nadskakują przed bogatymi, nawet jeśli oni ofiarowują Cerkwi i budują jej świątynie. Słudzy Cerkwi pozostają święcie-bezstronnymi wobec bogactwa i biedności, nie wpadając i w drugą skrajność – potępianie bogactwa jako takiego. Cerkiew wie, że nie według zewnętrznej swojej sytuacji będzie człowiek sądzony, ale według stopnia czystości swego serca i stopnia miłości do Boga i do człowieka: miłości wyrażonej w uczynkach.

Bezbożni bogacze nie liczą się i nigdy nie liczyli się z biednym człowiekiem. Oni ulegają jedynie materialnemu uciskowi biednych. Swoją zatwardziałością serca, brakiem litości i swoim siedzeniem na zgniłym (Jk.5,2) bogactwie oni rozkiełznują niższe instynkty biednych, i w swoim egoizmie są głosicielami ateizmu… Niewierni duchowi Cerkwi jej przedstawiciele nierzadko deprawowali, psuli bogatych swoim nadskakiwaniem przed nimi, przytakiwaniem ich obłudzie, milczeniem przy ich bezprawiach… W tym byliśmy, oczywiście, winni i my, przedstawiciele Wielkiej Ruskiej Cerkwi. Nie potrafiliśmy wywalczyć sobie duchowego zaufania ze strony mas ruskiego narodu, który w większości odszedł od nas. Nie wykazaliśmy duchowej bezstronności i dostatecznej troski o dusze jak biednych ruskich ludzi, tak i bogatych. Nie jest możliwa żadna odbudowa, wskrzeszenie naszej prawosławnej ruskiej kultury, jeśli my nie przejdziemy przez ogień pokajannego oczyszczenia i uświadomienia swoich grzechów i błędów. Duchowni muszą dawać przykład nie tylko służenia, ale i pokajania.

Na swojej własnej historycznej drodze powinniśmy, musimy przekonać się o słuszności Bożego Sądu nad nami, i biada tym z nas, którzy uważają ten sąd za niezasłużony.

Tak, Panie Boże Wszechwładco, prawdziwe i sprawiedliwe są sądy Twoje (Ap.16,7).

 

Filozofia własności

1. Człowiek może posiadać tylko to, co należy do Boga. Świat jest Bożym stworzeniem, jak i człowiek. Nigdzie człowiek nie może uciec spod władzy Bożej. Do jakich otchłani by się nie spuszczał człowiek, na jakie wysokości by się nie wznosił, wszędzie – władza (posiadłość) Boża, nieskończona, nieprzejrzana, niepojęta… Piłat opuścił się w otchłań zdrady: gotów oddać na ukrzyżowanie Niewinnego Cierpiętnika. I – co słyszy od Najwyższej Mądrości Bożej? – Ty nie miałbyś… żadnej władzy, gdyby nie było dane ci z góry (J.19,11). Łącząc w Sobie i we wszystkich słowach Swoich pełnię ziemskiego i niebiańskiego, Zbawiciel wskazał Piłatowi, po-pierwsze, na tych cesarzy, od których otrzymał on władzę, a także – na Źródło wszelkiej władzy, wszelkiego władania.

2. Można zamknąć się (zakryć się) przed Bogiem, od oglądania Władcy. Tak, na przykład, Adam zakrył się przed Bogiem, ukrywszy się w krzakach. – Naiwna psychologia każdego grzesznika. „Adam, gdzie jesteś?” – „Ja ukryłem się”… Ile lat minęło od tego czasu, a synowie Adama po dawnemu myślą, że mogą ukryć się przed Bogiem. I „ukrywają się”, kto, gdzie i jak może – w otchłaniach krzaków swoich ideologicznych, rozgałęzionych, splątanych krzaków kultury świata tego: „własność prywatna”, „własność publiczna”, „własność państwowa”, „komunizm”, „kapitalizm”, „socjalizm”, „wolność”, „niewolnictwo”, „bogactwo”, „biedność”, „posiadanie”, „prawa ekonomiczne” itd. itd.

3. Podstawą wszelkiej złożoności powinna być prostota. Jeśli nie ma tej pierwotnej prostoty, złożoność będzie chaosem. Jeśli fundamentalna, podstawowa prostota jest – złożoność będzie już harmonią. Przedstawić, zaprezentować sobą harmonię orkiestry, gdzie nie ma zbędnych instrumentów, albo choćby całość maszyny, w której nie ma zbędnych śrubek, złożona kultura życia tego może jedynie w świetle poznania pierwotnych praw życia, włożonych w świat przez Stwórcę.

Tylko wykorzystując tę znajomość absolutnych praw, można rozważyć wszystkie pojęcia ludzkie, określić ich prawdziwe znaczenie, sens.

4. Świat należał, należy i będzie należeć jedynie do Boga, jakie by siły nie rządziły tymczasowo światem.

Czyż to znaczy, że człowiek nie ma żadnej własności i mieć nie może? Przeciwnie. Własność ludzka ma swoją niezmienną podstawę w tym, że jest własność w ogóle, i jest Gospodarz (Właściciel) wszystkiego w ogóle. Znaczy, własność może być dana, jeśli jest jej prawdziwy Gospodarz… Jaka przestrzeń, jakie głębokie fundamenty (podstawy) wszelkiego prawdziwego posiadania! W świetle tego uzasadnienia staje się jasnym, dlaczego nie można nic kraść, przywłaszczać i – niczym nie można „wzbogacać się”, ani przez nic nie można wywyższać siebie.

Wszelka własność należy do Boga, tak samo jak do Niego należy życie. I własność tak samo rozdawana jest przez Boga, jak życie.

5. Człowiekowi dawany jest „talent” – krąg życia fizycznego, zdolności duszy, duchowych możliwości. Dawany jest nie do zakopania, ale do obrabiania, rozwijania. Cały krąg życia człowieczego można porównać do „zagonu ziemi”. Człowiek nie powinien na nim leżeć, ale uprawiać ją, tę Bożą ziemię – życie, dane mu do zarządzania, jako zadatek (rękojmię) lepszego życia, lepszej ziemi. Wierny w małym i w wielkim będzie wierny (Łk.16,10). I tak oto człowiekowi dawane jest tylko „małe”. Jak wielkim nie byłoby jego „małe” dla ziemskich oczu, jak wielkim nie tytułowali by go ludzie – ono pozostaje bardzo małym w porównaniu z tym, czego jest ono obrazem. Ale i to małe powinno być puszczone w obieg dla dobra całego świata. Dlatego bogaci ludzie, twórczo wykorzystujący swoje bogactwo i sami skromnie żyjący, są prawdziwymi chrześcijanami, bez względu na swój „wielki majątek”.

„Moim jest tylko to, co oddałem”, – mówi św. Maksim Wyznawca. Oddałem… komu? – Bogu, ludziom… Są ludzie, nie korzystający ze swego bogactwa. Wśród nich są „którzy ukryje je dla siebie”, zakopali bogactwo w ziemię, i są ludzie, którzy oddali je Bogu, którzy zaczęli uważać siebie jedynie za powołanych do jak można najsprawiedliwszego rozdzielenia tego bogactwa w świecie. Przeróżnie wyrażane jest to błogosławione zarządzanie bogactwem. Jedni rozdają je od razu albo stopniowo. Drudzy zachowują całą widoczność posiadania, ale w duszy swojej szczerze oddają je Bogu, i ich zadaniem jest już tylko prawidłowe jego rozdzielenie. Ono może być i zwykłą ekonomiczną gospodarką, wybudowaniem dobrego ziemskiego fabrycznego czy rolniczego przedsiębiorstwa. Z pozoru będzie ono jak „wszystkie sprawy świata tego”, ale według wewnętrznej swojej treści będzie ono już małą realizacją (spełnieniem) Carstwa Bożego.. Tak, A.S. Chomiakow miał ziemię i nawet przydzielonych, przywiązanych do siebie chłopów, ale w rzeczywistości był nie właścicielem ziem swoich i ludzi, a troskliwym ojcem i nawet sługą ich. Taki jest światopogląd wszystkich posiadających bogactwo chrześcijan: gospodarzy, przemysłowców, fabrykantów… Takie było też panowanie prawdziwie prawosławnych carów.

Mówiąc światu: Większy niech będzie wszystkim sługą, Pan Jezus Chrystus pod „większym” miał na myśli bogatego, obojętnie czym: pieniędzmi, stanowiskiem, talentem… „Większy” powinien służyć, a nie rządzić przez te dary (materialne i duchowe), które dane są mu tylko na jakiś czas.

6. Każda własność tej ziemi jest krótkotrwała i przesycona smutkami (Hi.14,1), gdyż, przychodząc i przywiązując do siebie człowieka, natychmiast odchodzi, pozostawiając w człowieku zakłopotanie, ból, smutek, śmierć. Pozostawia pustkę po sobie i proch po człowieku. Ale, dopóki nie została pustka zamiast własności, majątek może przynosić „owoce obfite”; nawet mały majątek biednego człowieka, bowiem lepta (grosz) wdowy okazał się większą wartością, większą energią dobra, niż skarby faryzeuszy.

7. Własności człowieka są mniejsze, niż on myśli. Jedynie „w myślach” swoich milioner posiada swoje miliony. Tak naprawdę to one posiadają milionera, który, w większości przypadków, jest przez nie związany, zmuszony do określonego trybu życia, przytwierdzony do określonego kręgu ludzi, zmuszony posiadać wokół siebie poszukiwawczość, kłamstwo, pochlebstwo, zazdrość, służalczość, nieszczerość, targnięcia na swoje życie – fizyczne i duszewne (ciała i duszy)… Czyż to wszystko to nie niewolnictwo, nie katorga, wzrastające w miarę wzrostu bogactwa? Czyż wielkim jest to co można kupić za pieniądze? Czy wśród zakupów jest spokój duszy – najwyższe szczęście?

8. Jeśli zaś popatrzeć z drugiej strony, własności u człowieka jest więcej, niż on myśli… Każdy łyk powietrza, który trafił do jego płuc, jest jego własnością, i przy tym znacznie większą, niż moneta, leżąca w jego kieszeni, bo staje się bezpośrednim podtrzymaniem jego życia. Każdy promień słońca, który ogrzał człowieka, jest jego ciepłem, całkowicie z nim zjednoczonym… I tak we wszystkim, we wszystkich najdrobniejszych przejawach życia, człowiek otoczony jest własnością, darami Bożymi, wylewającymi się na człowieka, przemieniającymi się w samo życie człowiecze. Wielkie i chwalebne jest to prawo, czyniące z każdego człowieka bogacza.

9. Aby wejść w harmonię rozstrojonego, ale obecnie nastrajającego się świata, człowiek musi według sumienia (a nie tylko umysłem) uznać nad sobą władzę Boga, sam stać się własnością Bożą, tak jak cały świat tą własnością już jest. Niezliczone miriady światów, gwiazd, słońc, niezliczone septyliony krążą w granicach wyznaczonych przez Stwórcę. Kamienie, woda, powietrze, ziemia, ogień – podporządkowują się niezmiennym prawom, w które człowiek może wejrzeć, które dano mu „odkrywać”… Po co? Aby nauczył siebie prawidłowego życia zgodnie z tymi prawami. Podporządkowanie się fizycznym prawom jest jedynie obrazem podporządkowania się prawom Boga. Jak fizyczna przyroda odkrywana jest w naukach przyrodniczych, fizyce, chemii, mechanice, kosmografii i innych naukach, tak duchowa przyroda odkrywana jest w Ewangelii. Patrząc na podporządkowanie Bogu fizycznej przyrody, człowiek powinien nauczyć się podporządkowywać bogu swego ducha.

10. Trzeźwemu, nieuprzedzonemu człowiekowi naturalnym jest myśleć i widzieć, że jego ziemska „własność” – jest czymś więcej niż zjawiskiem względnym… Jak znikają wieki, tak znika wszelka własność człowieka na ziemi. Jak para w powietrzu, rozpływają się wszystkie „prawa” do ziemi, do majątku, do samego życia, – prawa poszczególnych ludzi, miast i narodów.

Niezniszczalna w całym Wszechświecie jest jedynie siła Boża, tworząca świat. Wszystko pozostałe jest kruche i zniszczalne. I właśnie dlatego zniszczalne, aby zniszczalnego nie uważali ludzie za niezniszczalne. W przyszłym życiu, kiedy „kiedy będzie zebrana pszenica”, czyli zebrani ze wszystkich wieków ludzie, którzy czynili prawdę i kochali Boga, nie będzie już niebezpieczeństwa komukolwiek pokochać stworzenie bardziej niż Stwórcę, i wtedy ponownie, jak w Raju, zniszczalne stanie się niezniszczalnym. Ale nikt tej wiecznej niezniszczalnej natury nie będzie ubóstwiać. Wszyscy będą oglądać jedynie chwałę Bożą i w niewypowiedzianym Jej świetle widzieć całe życie i odnajdywać wieczne odnowienie swego nieumierającego życia…

11. Ten stan na ziemi jest nam niemożliwy, bo my cały czas miłujemy coś albo kogoś bardziej niż Boga. Serce nasze jest „cudzołożne” w najgłębszym (religijnym) sensie. Dlatego „rodzaj” ludzki nazwany jest przez Zbawiciela (nigdy nie mówiącego oszczerstwa na próżno) rodzajem cudzołożnym i grzesznym (Mk.8,38). Upadła ludzkość przywiązana jest do przemijających wartości, przykleiła się do słodyczy świata tego, do jego złudnego bogactwa, do tak samo złudnej chwały… Gdyby nie było robaków, rdzy, moli, szarańczy, smrodu, ulegania rozkładowi, cierpienia, śmierci – świat byłby żywym piekłem. Niektórym ludziom wydaje się zupełnie odwrotnie: gdyby nie było na tej ziemi chorób i smutków, byłby „raj”. Ale – to byłoby piekło. Grzeszność ciała ziemskiego przykrywana jest smutkami ziemi. Błogosławiona sól cierpień ochrania (zabezpiecza) ducha człowieczego przed rozkładem i wieczną śmiercią. Ochrania w tych ludziach, którzy rozumieją i przyjmują wąską drogę Chrystusową.

Dlatego tak błogosławione, usprawiedliwione, uzasadnione i upragnione zarazem (jak mówi psalm), dla prawego, sprawiedliwego człowieka są wszystkie drogi Pańskie. Dlatego błogosławiony i szczęśliwy jest Krzyż życia każdego żyjącego na przemijającej ziemi człowieka.

12. Najwyższym wyrażeniem ludzkiego życia jest najpełniejsze oddanie go Bogu. Człowiek, uwalniając się od pychy życiowej, od pożądliwości oczu i pożądliwości ciała (1J.2,16) (od wszelkiego „materializmu”) staje się coraz bardziej i bardziej „przejrzystym” dla Boga, dostępnym dla zamieszkania najczystszego Ducha Bożego. I kiedy stanie się człowiek całkowicie przejrzystym, wolnym od wszelkiej pychy, od wszelkiego ciemnego przywiązania i namiętności do siebie i do świata – własność Boża, czyli cały świat, stanie się jego własnością, i on, „nic nie mający” i nawet sam do siebie nie należący, według słów apostoła, będzie wszystko posiadać (2Kor.6,10). Bóg będzie przebywać w człowieku i uczyni jego życie pokojem i bogactwem. Ta przejrzysta harmonia życia jest Carstwem Bożym.

13. Porządek życia tymczasowego jest dany człowiekowi, jako drabina, czy trampolina dla przejścia do życia wiecznego. Jedynie wierny w małym (w tymczasowym) będzie wiernym w wielkim (w wiecznym). Już tu, na ziemi, trzeba przyuczyć siebie do życia wiecznego.

Nic, oddzielone od Boga, nie ma w sobie życia wiecznego. Kto zaszczepi sibie do Winorośli Bożej (J.15,5), ten nie będzie żyć. Po drabinie ziemskiego życia, po trampolinie ziemskich wartości (odbijając się od nich) przechodzimy do Carstwa Bożego. Ale jeśli w złym kierunku odbił się człowiek od wartości świata (na przykład człowiek zrozpaczony, samobójca), on trafia w przepaść.

14. Materialny świat jest „pastorałem (laską)” dla chorej duszy, jej punktem podparcia, punktem przyłożenia pierwotnych sił ducha, – laską, która pomaga iść do Boga, przy umiejętności wykorzystania jej. Wszystko w świecie jest stworzone i wszystko dopuszczane dla pożytku człowiekowi, i ze wszystkich, nawet najcięższych i bolesnych przejawów życia ziemskiego (a czasem najbardziej właśnie z nich), człowiek może stworzyć sobie drogę do osiągnięcia rajskiej ziemi.

15. Świat materialny jest sprzyjającą, wygodną możliwością zbawienia w Bogu, osiągnięcia Boga. Ale ta możliwość zostaje odkryta jedynie bezinteresowności ludzkiej. Dla interesowności zaś świat jest jedną ciągłą, zwartą siecią, przynętą i pohyblem.

16. Błogosławiona własność, która oparta jest na miłości do Boga i na wolności serca. Darowana własność przynosi błogosławieństwo. Wykradana własność – ściąga przekleństwo.

Jest własność interesowna (chciwa) i jest – bezinteresowna. Interesowna – to egoistyczna; bezinteresowna – eucharystyczna własność. Prawdziwe ludzkie posiadanie kryje się jedynie w tej eucharystycznej własności, idącej od Boga i do Boga przez człowieka. Tylko ta duchowo-lekka, nie obciążająca ducha, nie przygważdżająca do czasowego życia, nie ciągnąca do grzechu własność może być nazwana „błogosławioną”. Ona naprawdę jest błogosławiona, bez względu na to w czym się wyraża, – posiadaniem talentu, zdolnością, rzeczą, ziemią, człowiekiem. Wszystko to błogosławione, jeśli – w Bogu. I wszystko to przeklęte, jeśli przysłania Boga i świat czyni bogiem.

17. Eucharystyczna własność jest wszystkim, za co ludzie mogą dziękować Bogu i – człowiekowi, przez którego Bóg coś daje. W tym dziękczynieniu nie tylko wiara w Boga, ale i uznanie Go za Gospodarza życia. Przez to dziękczynienie za życie i za wszystko, dziękczynienie, osiągające swego spełnienia i granicy w Eucharystii, człowiek płynie do góry (wznosi się) do nowego życia, do Carstwa Bożego. Nieskończenie małe wartości tej ziemi, osolone dziękczynieniem Bogu, stają się eucharystyczną własnością człowieka i pozostają na wieki „za nim”, jako coś nowego, wielkiego, przeniesionego za bramy wieczności.

18. Własność jest przewodnikiem (szerzycielem) miłości Bożej i ludzkiej. Ale ludzie często czynią ją przewodnikiem nienawiści do Boga i do człowieka. Nie własność jest tu winą, nie fakt posiadania, ale – złe posiadanie albo złe pragnienie posiadania.

19. Człowiek powołany jest do posiadania (Rdz.1,28) ziemi, człowiek powinien odziedziczyć (Mt.5,5) ziemię.

 

Droga do Boga

Człowiek stoi przed Bogiem przez całe swoje życie. Chce on tego czy nie chce. Słońce nie pyta o nasz stosunek do niego – ono promienieje i świeci, leczy i daje życie. I człowiek odkrywa się cały czas – i odkryje się do końca – Bogu we wszystkich swoich uczynkach, uczuciach i myślach, i otrzyma od Boga w wiecznym świecie to duchowe miejsce, które będzie prawdziwie odpowiadać wewnętrznemu moralnemu stanowi jego ducha… Każdy pójdzie „na miejsce swoje”.

I nawet tu, na tej szumnej, zabieganej ziemi, od głosu czystego, prawdziwego, szczerego, brzmiącego w sumieniu, nie jest łatwo człowiekowi się ukryć. Trzeba uczynić wiele szaleństw, aby zagłuszyć w sobie wszystko moralnie-wrażliwe, co żyje w każdym człowieku, i spalić do końca swoje sumienie, nie odczuwać już jego męczenia od popełnianego zła.

Przecież czasem ludzie całkiem błędnie uważają siebie za „niewierzących”. Wpojono im, albo oni sami przyswoili sobie błędne, wąskie pojęcie o Bogu. Niewierzący czasem nie przeciwko Bogu, w istocie, są nastrojeni (oni Boga nie znają), a przeciwko zaś swemu własnemu – wąskiemu błędnemu wyobrażeniu o Bogu. I ci ludzie, czasem całkowicie szczerze i prawie religijnie powstają przeciwko niemądremu swemu pojęciu o Bogu. Te dusze zdolne są szybko zyskać wiarę, znaleźć to, czego zawsze tak naprawdę pragnęła ich dusza.

Czy każdy człowiek jest w stanie uwierzyć w Boga, przyjść duszą do Boga? Tak, każdy, bezwarunkowo. Wszyscy zaproszeni są na ucztę Ojca. „Wielu zaproszonych”… Wielu… Wszyscy zaproszeni, którzy narodzili się na świecie. I Duch Boży już działa w człowieku, kiedy człowiek szuka w świecie nie partyjnej, nie klasowej, nie rasowej i nie jakiejś innej tymczasowej i ograniczonej prawdy, ale szuka prawdy absolutnej, ogólnoludzkiej, wiecznej.

„Niewiara” jako odmowa od lekkomyślnej, niepoważnej wiary może być – już o tym mówiłem – naturalnym etapem prawdziwej wiary w duszy człowieka.

Ale niewiara jako rezultat złego, egoistycznego życia czy jako pragnienie dania sobie usprawiedliwienia takiego niedobrego życia jest już niewiarą „zainteresowaną, wyrachowaną”, „nieuczciwą”. W takiej niewierze dusza wprost ukrywa się przed Bogiem, unika najwyższego, moralnego Sądu, nad sobą. Ale dokąd uciec od tego sądu? On tak samo nie ominie człowieka, jak nie ominie poród rodzącej…

Bywa bezmyślna „zwierzęca” niewiara w człowieku. Nie ma czasu po prostu człowiek zastanowić się nad sobą, wsłuchać się w pulsowanie życia w swojej duchowej istocie i przyjrzeć się wyższym wartościom bytu. Przeżuwa człowiek obojętnie (bezdusznie) swoją życiową gumę do żucia i nie chce rozmyślać ani o dobrym, ani o złym, ani o swoim życiu, ani o jego końcu…

Ewangelia takich ludzi przyrównuje do gości, którzy, będąc zaproszonymi do wielkiego i dobrego Gospodarza, zaczęli, „jakby umówiwszy się”, wypierać się zaproszenia. Jeden mówi: „Ja kupiłem wołów i idę w pole je wypróbować, wybacz mi, nie mogę przyjść”; drugi powiedział: „Ja ożeniłem się, wybacz mi, nie mogę przyjść”; trzeci znalazł jeszcze jakąś wymówkę aby nie pójść do swego Stwórcy. Ludzie odmawiają, wypierają się… Oni, być może i nie czynią wielkiego zła, ale nie mają czasu. Zajęci są swoimi maleńkimi troskami, radościami i smutkami i nie chcą odejść od nich. Takie jest życie wielu ludzi. Carstwo Boże, Chrystusowe „nie mieści się” w nich („nie pasuje” do nich). To straszny, groźny objaw dla ludzkości.

Odrzuciwszy Bożą prawdę i swoje podporządkowanie się jej, ludzie popadają w niewolę osobistym czy zbiorowym egoistycznym półprawdom i interesom.

W ludzkości jest życie religijne, jest życie niereligijne i jest pseudoreligijne (niby religijne). W historii ludzie często przykrywali się swoimi godnościami i wzniosłymi słowami o Bogu, nie służąc Mu w rzeczywistości, ale znieważając Bożą Świętość swoimi uczynkami. Taką obłudę Pan osądza (potępia) bardziej, niż niewiarę. Niewierzący, póki żyje na tym świecie, może jeszcze pokajać się i stać się wierzącym. I wielu grzeszników znamy w ludzkości, którzy przez tysiąclecia naszej historii nawrócili się do Boga i do świętego życia. Ale religijny fałsz i obłuda zamykają drogę do Boga.

Z pewnymi podstawami czasem ludzie antyreligijni mówią o niegodności ludzi wierzących. Tylko nie zauważają oni, że ten ich argument nie jest przeciwko religii, i sam on – jest często religijny. Tak, na świecie było i jest wielu chrześcijan i pasterzy „tylko z nazwy”. I bezbożnicy, mówiąc wiele nieprawd o Panu Bogu, o wierze i o wierzących, czasem wyrażają częściową prawdę; ona w tym, że nie wszyscy wierzący żyją według swojej wiary. Ale tę prawdę każdy, i bez bezbożników, zawsze widział i widzi, ale wierzący podchodzi do niej inaczej, wyciąga z tego inny wniosek, rozumiejąc, że żadna grzeszność ludzka nie może umniejszyć Świętości Bożej i żadne kłamstwo ludzkie nie jest w siłach zniesławić Bożą Prawdę. Sama Ewangelia mówi, że i wśród dwunastu najwyższych uczniów Prawdy znalazł się jeden zdrajca. Ale czy to obala prawdziwą wiarę i świętość pozostałych jedenastu apostołów? Wcale. Zdrada fałszywego ucznia jedynie podkreśla prawdę prawdziwego ucznia. Nauka nie grzeszy złymi uczniami, muzyka słabymi muzykantami; Prawda nie ponosi odpowiedzialności za niewiernych jej ludzi.

Dusza niewierząca, ale nie samozadowolona, (nie zadowolona sama z siebie), tęskniąca za absolutną Prawdą, przyjdzie do Boga. Sprawiedliwie mówi filozof i nauczyciel Cerkwi Augustyn: „Tęskni nasze serce bez Ciebie, Boże, i nie może uspokoić się, dopóki nie znajdzie Ciebie”. Droga prawdziwego, szczerego ludzkiego serca – radośnie żyć w Bogu albo w smutku poszukiwać Go. Serce człowieka znajduje spokój tylko wtedy, kiedy odnajdzie swego Ojca. Bezśmiertelną głębię człowieczej duszy może wypełnić tylko On, Niebiański nasz Ojciec, Który jest całą Miłością i całą Prawdą Istnienia.

 

Biały monastycyzm

Dialog pierwszy

Świecki. Ja rozmyślałem, ale trudno mi do końca zrozumieć monastycyzm. Jest w tym zjawisku cerkiewnym coś tajemniczego… To jakaś księga, jeśli nie za siedmioma, to w każdym razie za kilkoma pieczęciami… Cieszę się, że mogę porozmawiać na ten temat z wami, mnichem, który przeszedł granicę oddzielenia od świata i nawet, właściwie, od społeczeństwa chrześcijańskiego. Czyż nie prawda, wy przecież oddzieliliście siebie i od społeczeństwa chrześcijańskiego?

Hieromnich. (prezbiter, kapłan w stanie mnisim). Co wy uważacie za chrześcijańskie społeczeństwo?

Świecki. Wszystkich wierzących w Bogoczłowieczeństwo Pana Jezusa Chrystus.

Hieromnich. Ale takich przecież jest bardzo mało!

Świecki. Nie sądzę, że „bardzo” mało… przecież wszystkie dziesiątki i nawet setki tysięcy cerkwi stoją we wszystkich zakątkach świata i napełniają się ludźmi, uważającymi Jezusa Chrystusa – za Bogoczłowieka. Miliony ludzi oddają Mu cześć, czytają Ewangelię, czynią dobro według przykazań, uświęcają się Sakramentami… Ileż książek, czasopism, dzieł naukowych poświęcanych jest we wszystkich zakątkach świata i we wszystkich językach Carstwu Bożemu, Carstwu Stwórcy nad człowieczeństwem!...

Hieromnich. A ja myślę, że mimo wszystko chrześcijan jest mało. Mniej, nawet niż nam się wydaje.

Świecki. Chcecie powiedzieć, że w ogóle nikt nie jest chrześcijaninem, że my wszyscy zdradzamy Pana w sercu swoim i że wy sami nie wiecie, czy możecie nazywać się chrześcijaninem…

Hieromnich. Nie, mam na myśli coś innego. Oczywiście, i to prawda, że wszyscy nie jesteśmy godni nazywać się chrześcijanami i nie możemy powiedzieć z pewnością, kto okaże się chrześcijaninem na Sądzie Ostatecznym, ale ja myślę teraz o innym. Uwierzcie, że chrześcijan jest mało. Przyjrzyjmy się szybko, co znaczy to określenie: „chrześcijanin”. Czy oznacza ono, jak powiedzieliście to, że człowiek „uznaje” Jezusa Chrystusa – za Bogoczłowieka, czy też coś więcej? Różnicy między „uznającymi” – w ogóle – i nie uznającymi może i nie być, bo, strach powiedzieć, i biesy nie mogą uchylić się teraz od „uznawania” Syna Bożego. „Wierzą i drżą”, jak mówi o nich apostoł Jakub. Przeczytajcie w Ewangelii „2 werset 3 rozdziału od Marka, jak duchy nieczyste wyznały Pana Jezusa Chrystusa jako syna Bożego, a w Dziejach Apostolskich jest opowiedziane, jak złe duchy wyznawały imię apostołów Chrystusowych, narzuciwszy się na synów arcykapłana Skiewy… A że szatan zna Pismo Święte, widzimy to na przykładzie kuszenia przez niego Pana, a i ludzie, którzy ukrzyżowali Pana, bardzo dobrze znali Pismo Święte… Jest mnóstwo wierzących, którzy wierzą taka właśnie wiarą, pozbawioną miłości do Boga, i nie drżą ani anielskim świętym drżeniem radości, ani nawet demonicznym drżeniem męki. Och, to straszne i groźne zjawisko w ludzkości! Zniknęło drżenie chrześcijaństwa. Jeśli chcecie wiedzieć, czym jest monastycyzm, to ja określam go nowym dla mnie samego teraz terminem; drżenie. Drżenie dla Boga. Drżenie przed Bogiem. Anielskie, święte drżenie serca, ducha.

Świecki. Ale to każdy chrześcijanin może mieć – „drżenie!”.

Hieromnich. Oczywiście każdy może być mnichem – w swoim sercu. Widzimy to bardzo wyraźnie w żywotach świętych, w cerkiewnej historii i wokół siebie w świecie. Prorok i car Dawid nie jedną żonę miał, a był mnichem: miał drżenie, i to jeszcze jakie, że stał się najukochańszym nauczycielem pustelników, wielkim starcem całego monastycyzmu. „Gotowe serce moje, Boże, gotowe serce moje!” – oto monastycyzm. „Nie umilknę ze względu na Syjon i ze względu na Jeruzalem nie spocznę” – oto monastycyzm Niebiańskiego Jedynego Monasteru – Jeruzalem, którego jedynie obrazem są wszystkie ziemskie monastery. Apostoł Piotr miał żonę, a był mnichem: „Panie, ty wszystko wiesz. Ty wiesz, że ja kocham Ciebie!” Apostoł Paweł – filar monastycyzmu, który dał reguły, przykazania monastycyzmowi, czytane zawsze podczas postrzyżyn, słowa z 6 rozdziału Listu do Efezjan, jak zew walki o święte drżenie oddanego Bogu serca. Co za cudowna rzecz – monastycyzm! Jaka wspaniała, świetlista: odpowiedź, przed obliczem całego widzialnego i niewidzialnego świata, na wezwanie Boga: „Bądźcie doskonali, jak doskonały jest Ojciec wasz niebiański”. Odpowiedź, i to jeszcze – na całe życie… Cóż to za wyzwanie dla świata, i przede wszystkim dla tak zwanego „chrześcijańskiego”, ale w życiu twierdzącemu, że przykazania Ewangelii są „nieżyciowe”, „zbyt wysokie” albo „nieużyteczne” „całkowicie” do życia. Jakiż wstyd chrześcijanom, tak mówiącym i tak myślącym! Oni tym przekreślają całą Ewangelię i bluźnierczo czynią „nieżyciowym” Tego, Kto jest samym Wcielonym Życiem i źródłem wszelkiego życia. Tacy chrześcijanie, właśnie, nie mają w sobie drżenia. Oni nie drżą, kiedy otwierają Ewangelię albo całują Święty Krzyż Pański, albo Ikonę Nosiciela życia Niebieskiego Jeruzalem. Oni nie drżą podczas modlitwy, nie drżą, widząc wokół siebie pokusę, zgorszenie i możliwość zanieczyszczenia się na wieki. Zanieczyszczając się, brudząc się, oni nie drżą w widzeniu okiem serca, dookoła siebie, wielkiej świętości Świętego Świętych, któremu odkryty jest każdy zwrot naszej myśli, każdy ruch naszego serca. Drżenie przed Bogiem – to piękna nić Ducha Świętego, przechodząca przez morza, pustynie, miasta, pola i lasy, wiążąca serca Prawdziwej Chrystusowej Prawosławnej Cerkwi na ziemi w jeden niewidzialny, ale harmonijny chór miłości do Stwórcy. W tym chórze między głosem prawdziwego „mnicha” i prawdziwego „chrześcijanina” jedynie taka różnica, że mnich przed całą ziemską Cerkwią świadczy swoje posłuszeństwo Ewangelii, a chrześcijanin jedynie w tajnym swoim pokajaniu. Zewnętrznie zaś, w uczynkach swoich, obaj powinni świadczyć jednakowo. Akurat i zrozumiałe to, oczywiście: bo czyż mamy dwie Ewangelie, dwa chrześcijaństwa? Prawdziwe chrześcijaństwo – Święta Prawosławna Cerkiew – Jedyna. Ma wiele form, ustaw i ubrań dla ludzi swoich, ale słowo JEJ – do jedynego serca ludzkiego. Przybytków wiele u Cerkwi, ale Jedno Carstwo. Wszystkie dusze różnią się jedna od drugiej twarzami (bo twarz – niepowtarzalny obraz duszy!), ale wszystkie one pochodzą od Boga i do Niego na Sąd idą… Jeden Zakon (Prawo), jedna Miłość, jedno Carstwo, Jeden Car… Jedno drżenie w sercu: drżenie wiary widzącej, nadziei łagodnej (pokornej, skromnej), rozumu, jasności, wiedzy i siły… Jeden Zakon, jedna Miłość.

Świecki. Ale jak ustalić, kto ma „drżenie” i kto nie ma go?

Hieromnich. Tego nie da się ustalić. To ustali Sąd Boży. Sąd będzie odbywać się dokładnie według Ewangelii. Z jasnych słów Ewangelii zawczasu możemy zobaczyć, za co możemy być osądzeni i jak możemy być ułaskawieni miłością miłosierną.

Świecki. Ale jakże – ułaskawieni?...

Hieromnich. Myślę, że ułaskawienie nasze, nasze życie wieczne – w tym drżeniu głębokiego szacunku i bojaźni Bożej przed Stwórcą. Strach zgrzeszyć, obrazić najwyższą Miłość. Nawet najmniejsze drżenie – ziarenko ducha, jeśli nie owoc, to ziarenko drugiego narodzenia, o którym Zbawiciel rozmawiał z Nikodemem i bez którego nikt nie wejdzie do Carstwa Bożego. Drżenie miłości do Bożego światła jest oznaką szaty weselnej, bez której nikt nie wejdzie do Carstwa.

Świecki. Dla mnie czemuś ciągle jest dziwne, to co wy mówicie… Przecież monastycyzm jest czymś „wyodrębnionym, wydzielonym” z chrześcijaństwa.

Hieromnich. Wybaczcie, nie zgadzam się. Nie wyodrębnione, ale podkreślone. Monastycyzm jest, właściwie, „prawosławnym chrześcijaństwem”. Dlaczego my nazywamy się „prawosławnymi” chrześcijanami? A dlatego właśnie, dlaczego mnisi nazywają się mnichami. Chrześcijaństwo rozpłynęło się po świecie, pojawiła się potrzeba, konieczność zidentyfikować je objawić, jakby na nowo głosić, już nie poganom, ale uśpionym chrześcijanom. Jeśli by wszyscy prawosławili (sprawiedliwie, słusznie sławili) Boga, nie musielibyśmy nazywać się prawosławnymi; jeśli by wszyscy chrześcijanie odnosili się z głębokim szacunkiem i bojaźnią Bożą przed Bogiem, nie byłoby potrzeby wychodzić spośród nich i podkreślać tego wyjścia. Czym jest, właściwie, „prawosławie”? To – ścisła zgodność urządzenia życia i wiary z nowym Przymierzem człowieka ze Stwórcą – Ewangelicznym Objawieniem. Wspólnota z Cerkwią świętych, modlitwa za Cerkiew nie oczyszczonych na ziemi ludzi – to całe objawienie, dokładnie i wyraźnie odpowiadające naszemu ogólnemu pokrewieństwu dusz ludzkiej rodziny, naszej organicznej łączności (więzi) jednością stworzenia. Tę więź powinniśmy maksymalnie odczuć i poznać. Ona odkryta jest nam w Ewangelii i zadana jak lekcja tymczasowego życia. Śluby monastyczne są wspólnym mianownikiem wszystkich chrześcijan. Wydzielając siebie z „chrześcijan”, mnisi wiążą to „chrześcijaństwo” z Niebiańską Cerkwią.

Świecki. Rzeczywiście, monastycyzm można zrozumieć jako poczucie tej jedności Cerkwi… ale mimo wszystko niepokoi trochę to podkreślanie „szczególnej” drogi, „innej” – „monastycznej”.

Hieromnich. Wypowiedzieliście teraz bardzo głęboką myśl, że monastycyzm jest jakby „inną drogą” i, jednocześnie prawdziwym poczuciem jedności Cerkwi. Oto i jest szerokość wąskiej ewangelicznej drogi. Oczywiście, monastycyzm jest poczuciem jedności w Chrystusie, i, oczywiście, jest on szczególną drogą. Ale szczególną, oczywiście, nie względem chrześcijaństwa, a względem zeświecczonego (zlaicyzowanego), odsolonego, tak zwanego „chrześcijaństwa”. Od pierwszych już wieków ziemskiej historii Cerkwi prawdziwi chrześcijanie, nie godzący się z nieprawdą i obłudą, zaczęli uchylać się od przeciętnego cerkiewnego środowiska wierzących: jedni do prawdziwego monastycyzmu, drudzy do fałszywego monastycyzmu, do fałszywej gorliwości o prawdzie, do rozłamu (schizmy), do sekciarstwa. Tak i trwa to do dziś. Oczywiście, teraz sytuacja jest jeszcze bardziej skomplikowana: do samego monastycyzmu przeniknął ten sam „świat ten”, od którego monastycyzm uciekał. Monastycyzm w historii nie uniknął losu chrześcijaństwa. On w ślad „chrześcijaństwa” zaczął posiadać świat i nawet służyć mu o wiele bardziej wytwornie, przyjaźniąc się z bogatymi świata, z jego „silnymi” i wybitnymi, chodząc w gwiazdach i orderach, przy pustce modlitwy i braku miłości i miłosierdzia. Szerokie rękawy rjasy (habitu) stały się faryzejską klapą. I czyste dusze zaczęły z takim samym wstrętem odskakiwać od takiego monastycyzmu, jak odskakiwać od świata tego, dążąc do ewangelicznej czystości i prostoty.

Świecki. To bardzo sprawiedliwe, co mówicie. Ja sam, godny pożałowania Świecki, ale nie mogłem bez goryczy oburzenia patrzeć na cennik (inaczej nie mogę powiedzieć) pewnego współczesnego nam przybytku monasterskiego, który uprościł (spłycił) relację do ofiarodawców, podając pieniężną cenę za różne okresy modlitw, które, oczywiście, tylko z tego powodu, nie tylko były nic nie warte, ale były obrzydliwością w oczach Bożych. Wybaczcie, że mówię tak bezpośrednio.

Hieromnich. Mówicie zgodnie z Duchem Ewangelii, i dlatego te słowa wasze są o wiele bardziej monastyczne, niż modlitwy tych mnichów. Wszyscy powinniśmy być gorliwi o prawdę Chrystusową. Nie broniąc jej w świecie, nie bronimy jej w sobie. Zaprawdę, wyceniać modlitwę – to bluźnierstwo przeciwko Duchowi Bożemu. A ten grzech jest niewybaczalny… I to równolegle do upadku monastycznego życia zaczął odbudowywać się „biały monastycyzm” (oto z takich porywów, jakim wy w duszy swojej zdemaskowaliście mnichów-kochających pieniądze !) – białe, z pierwszych wieków, męczone w świecie chrześcijaństwo, prawdziwi uczniowie Chrystusa. Przed każdym płonącym sercem, tęskniącym za życiem niebiańskim, teraz otwierają się trzy drogi: droga czarnego monastycyzmu, przyobleczenie siebie w szaty zewnętrznego oddzielenia od świata tego; droga białego monastycyzmu – przyobleczenie jedynie serca swego w szaty tego oddzielenia, przy formach życia wszystkich ludzi, i, na koniec, trzecia droga – odłam (schizma), oddzielenie od jedności Cerkwi pod tym czy innym pretekstem, – droga mniejszej duchowej miłości do braci, a to znaczy, i do Boga. Mówię to o „sekciarzach”. I po co oddzielać się? Chcesz płonąć miłością do Boga, wybieraj którąś drogę: biały albo czarny monastycyzm… Sam Pan, Władyka nasz, we Własnym Obrazie Swoim Najświętszym, zostawił wiernym Swoim te drogi. On Sam połączył je w Sobie, będąc Nazarejczykiem-Pielgrzymem w świecie tym, przyjmującym wino i jedzącym wszystko, co jedzą wszyscy, – wszystkie dzieła rąk swoich. Apostołowie już byli czystymi białymi mnichami: i apostoł Piotr z żoną, i apostoł Paweł – bez żony.

Świecki. Teraz rozumiem waszą myśl! Jest ona mi bardzo bliska, i, w zasadzie, jest ona prosta. Tylko, myślę, zgodzić się z nią nam, świeckim chrześcijanom, będzie bardzo trudno, ponieważ – trzeba przecież powiedzieć to, co jest, – my rzeczywiście przyzwyczailiśmy się patrzeć na swoje świeckie chrześcijaństwo, jak na pozwolenie żyć według swoich własnych przykazań, wybierając sobie z Ewangelii najbardziej „ogólne” zasady dobrego postępowania; i jeśliby każdy z nas ułożył tabliczkę, co on szczerze uważa za obowiązujące dla siebie, to w tej tabliczce nie byłoby zapisane akurat to, co stanowi istotną właściwość prawdziwej Chrystusowej wiary. I, oczywiście, nie byłaby tam zapisana podstawa Ewangelii: miłość do Boga z całego serca, nie byłaby zapisana miłość do Boga całym rozumem, z całej woli, całą istotą i zamiłowaniem… Zadziwiające, jak Pan, przewidziawszy wszystko, bezpośrednio wskazuje chrześcijanom: „Jeśli będziecie kochać kochających was, jaka wam nagroda? Czyż nie tak czynią celnicy? I jeśli pozdrawiacie tylko braci waszych, co szczególnego czynicie? Czyż nie tak samo postępują i poganie?” (Mt.5,46-47).

Hieromnich. Wszystko to słuszne. W wiekach historii Cerkwi Chrystusowej „czarny monastycyzm” był jedynie zewnętrznym świadectwem miłości do Boga, i tylko zewnętrznym świadectwem wyparcia się świata (nie natury jego, oczywiście, ale grzechu, który zaraził naturę). O tym wyraźnie mówi Ewangelia Postrzyżyn, podczas gdy apostoł Postrzyżyn wyjaśnia sprawę tej miłości i tego wyrzeczenia się zła… Najbardziej zadziwiające i wzruszające jest to, że to zewnętrzne świadectwo musiało się wyrażać przez wieki w dalekich pustyniach (pustelniach) i „rozpadlinach ziemi”, dokąd odchodzili ludzie, których „nie był godzien cały świat” (Hbr.11,38). Ewangelia Chrystusowa została zaś dana ludziom, aby wszystkich którzy uwierzyli uczynić mnichami – „innymi”*, niż ci, których można nazywać „swoimi” w tym świecie.

*Mnich w języku cerkiewnym „inok” czyli dosłownie „inny”, prowadzący inne życie niż ogół społeczeństwa. Monastycyzm oznacza „mono” – samotność, samotne życie.

 

Dialog drugi

Świecki. Chcę podzielić się z wami myślami z powodu naszej wczorajszej rozmowy. Uświadomiłem sobie wasz punkt widzenia.

Hieromnich. On – nie jest mój. On jest cerkiewny… Ja jedynie wyraziłem go swoimi słowami, swoim językiem.

Świecki. Jak by to nie było, ale sprawa monastycyzmu stała się teraz dla mnie bardzo głęboka. Nie mogę nie odczuwać zbieżności waszych słów ze słowami ewangelicznymi o służeniu Bogu w Duchu i Prawdzie. Rzeczywiście, wszystkie formy – jedynie świadectwo ducha. Odlatuje duch – forma staje się pustą skorupą… Znacie może kogoś ze współczesnych nauczycieli Cerkwi, kto w zrozumiałym dla nas, świeckich, języku i w naszych pojęciach mówiłby o tym samym? Święci Ojcowie pierwszych wieków są trochę… trudni do zrozumienia. Jeszcze ja ich przeczytam, ale oto moja żona i moja córka nie przeczytają… mówię wam otwarcie.

Hieromnich. Bardzo cenna jest wasza prawdomówność, ale zapewniam was: w tym, co powiedzieliście, nie ma żadnej herezji. Nauczanie w Cerkwi nigdy nie ustanie, i przez wszystkie wieki Cerkiew będzie dawać światu swoich nauczycieli, którzy przez wszystkie wieki będą mieli jednego, tego samego Ducha Świętego i będą mówić jedną i tę samą prawdę Słowa Bożego, ale w różnych formach psychologicznych, za każdym razem w formie, najbardziej zrozumiałej dla danej epoki, danemu społeczeństwu i narodowi. W cerkwi idzie wieczne, nieustające radosne zwiastowanie Objawienia, żywe płonięcie wiecznej Prawdy Ewangelii. Złote są usta u Świętych Ojców, u Kapadoków, na przykład, ale, oczywiście, „ciężkawy” jest język ich dla naszych czasów; całkowicie słusznie wy to zauważyliście. Literackie formy IV wieku mało sprzyjają przyswojeniu (zrozumieniu) patrystycznych myśli w naszym wieku. Potrzebni są nowi nauczyciele Cerkwi. Oni nie mówią nic nowego, ale o wszystkim mówią po nowemu. W naszych czasach patrystyczna prawda Prawosławia zadziwiająco jasno odkryła się w słowie i dziełach ojca Ioanna Kronsztadzkiego. Jego dziennik „Moje życie w Chrystusie” – „Białe Dobrotolubije” (Biała Filokalia). Jak 35 autorów „czarnego” pięciotomowego Dobrotolubija kompletują „monastyczną biblię”, tak tomy Kronsztadzkiego Dziennika stanowią prawdziwy przewodnik w życiu w Chrystusie dla świeckich. Każdy chrześcijanin, który zbudował swoje życie zgodnie z tym Dziennikiem, osiąga te same rezultaty ducha, jakie osiąga każdy mnich, wypełniający naukę Dobrotolubija. I ten i drugi okażą się dokładnymi wykonawcami Przykazań Ewangelii, i wejdą do tego samego „pokoju Pańskiego” różnymi zewnętrznymi drogami swego życia.

Świecki. Ja czytałem tylko fragmenty tego duchowego Dziennika ojca Ioanna Kronsztadzkiego. I jakoś, muszę się przyznać, nie zwróciłem na nie szczególnej uwagi.

Hieromnich. To samo było i ze mną na początku czytania. Ale kiedy Pan odkrył mi oczy i ja zobaczyłem, że myśli ojca Ioanna nie są prostymi myślami, wypływającymi z umysłu, ale myślami Ducha – objawieniem Bożym, przylgnąłem całym sercem do błogosławionego Dziennika ojca Ioanna, który wyprowadził jego samego na szczyt świętości i będącego dla naszej epoki niezbędnym duchowym przewodnictwem chrześcijanina. Ojciec Ioann odpowiada na wszystkie pytania współczesnego utrapienia ducha i daje – wypowiada Duchem – jasne wskazówki sztuki miłości i samoobserwacji. On – jak żywy patrzy ze stronic swego Dziennika i odpowiada na wszystkie wasze utajone myśli i uczucia.

Świecki. Miałem okazję spotykać wiele rodzin, w których wydarzył się jakiś cud, jakieś uzdrowienie, jakieś odrodzenie duchowe, dzięki modlitwie o. Ioanna.

Hieromnich. Powiem wam więcej, wielu mnichów, wprowadzonych jest przez niego do monasterów. I białe i czarne duchowieństwo Rosji, i nawet arcypasterze, byli pod jego bezpośrednim wpływem. On był nie tylko wielkim starcem – ojcem duchowym Rosji, ale był też i charyzmatykiem-prorokiem, posłanym Rosji dla wezwania jej do pokajania. Przed burzą był posłany, aby jego słowo pozostało przed wszystkimi, aby prowadziło wstrząśnięty i rozproszony rosyjski naród do jedynego zbawienia ducha: do „życia w Chrystusie”. Jego apologetyka* Prawosławia jest cenniejsza od wszystkich traktatów apologetycznych. Bo on – cały w Chrystusie, i, jak apostoł Paweł, mógłby powiedzieć o sobie: „Nie ja już żyję, ale żyje we mnie Chrystus”.

*Apologetyka stawia sobie za zadanie obronę przekonań religijnych za pomocą argumentacji historycznej i racjonalnej, bardzo często na podstawie Biblii. Celem jej jest m.in. wykazanie braku konfliktów między nauką a religią oraz między rozumem a wiarą.

Świecki. Powiedzcie, czy to prawda, że on zachowywał dziewictwo w małżeństwie?

Hieromnich. Tak, to prawda. I w tej sprawie on okazuje sobą pełnię tego obrazu chrześcijanina-mnicha, o którym rozmawialiśmy. On „biały mnich”… I przywołuje chrześcijan do tego białego stanu mnisiego. Przecież pomyślcie, Sam Pan, Stwórca, Który zjawił się nam i przywdział naszą ziemską odzież, był – ośmielmy się tak powiedzieć – „Białym Mnichem”. On był „Nazarejczykiem”… ówczesny monastycyzm, i – cały w świecie… I, pomyślcie, kiedy Pan modlił się w Swojej Wielkiej Modlitwie za świat, za jego zbawienie, On wspominał przed Ojcem Swoim Niebiańskim jedynie białych mnichów – będących w małżeństwie czy nie będących, ale jedynie Jego prawdziwych chrześcijan. „…Ja o nich modlę się, nie o całym świecie modlę się, ale o tych, których Ty dałeś Mi, bo oni są Twoi… Ja przekazałem im słowo Twoje, i świat znienawidził ich, bo oni nie są od świata, jak i ja nie od świata. Nie proszę, abyś Ty wziął ich ze świata, ale żebyś zachował od złego. Oni nie są od świata, jak i Ja nie od świata…” (J.17). – To modlitwa za biały monastycyzm, za prawdziwą Cerkiew Chrystusową, jedynym duchem żyjącą na ziemi, jak na niebie. Różnica tylko w tym, że tu jest walka za prawdę, a tam – triumf w Prawdzie… Zresztą, i tam jest wojowanie, i tu jest triumf.

Świecki. Ciekawie byłoby wiedzieć, jak zareagowaliby na takie wasze myśli mnisi na Atosie… Przecież wy byliście, zdaje się, tam, w tym monasterskim państwie?

Hieromnich. Ja tam nawet przyjąłem swoje pierwsze postrzyżyny… zajechałem tam jako „czarny chrześcijanin” (według naszej nowej terminologii) – kajający się za swoje rozpustne, samolubne życie, a wyjechałem stamtąd jako „biały mnich” – do pracy, w świat… Jednak, można powiedzieć swobodnie i na odwrót.

Świecki. A czy rozmawialiście z kimkolwiek na ten temat na Atosie?

Hieromnich. Ja z nikim tam na ten temat nie rozmawiałem, ale ze mną rozmawiał o tym znany na Atosie starec-asceta, żyjący samotnie w skałach, codziennie odprawiający Św. Liturgię w swojej całkiem małej cerkiewce. Ten asceta – człowiek o najwyższym duchowym wykształceniu (i nawet pedagog); jednak, za nic uważający dialektyczną kulturę tego świata i poszedł uczyć się wewnętrznego w Chrystusie działania serca na Atos. I tam żyjący już około 40 lat. Oto ten schimnik*, wyobraźcie, mnie młodego, dążącego do stanu mnisiego i stojącego już przed postrzyżynami, bardzo zaskoczył swoją uwagą, że „monastycyzm”, właściwie, stan… „nienormalny” (z ust-to schimnicha, w górach Atoskich, usłyszeć taką frazę!) Ale natychmiast wyjaśnił swoją myśl, że, właściwie, wszyscy chrześcijanie powinni żyć mnisim dążeniem do Boga i że, gdyby świat Cerkwi był rzeczywiście oddzielony od świata tego (a było by to normalne, wystarczy w tym celu posłuchać słów Pana w 17 rozdziale od Jana), monastycyzm utraciłby swoje współczesne znaczenie, roztapiając się w tej prawdziwej Cerkwi. I jak, na przykład, starec wskazał na życie niektórych miast i wsi Północnej Afryki, żyjących (w pierwszych wiekach chrześcijaństwa) w duchu monastycyzmu – nawet w zewnętrznym swoim układzie, – ze wszystkimi żonami i dziećmi… Tak ja sam z siebie mógłbym wspomnieć obraz priepodobnego Makarija, podążającego, pod wpływem przyciągania Ducha, z pustyni do Aleksandrii, aby popatrzeć na tych, którzy powinni być wyżej od niego, i wchodzącego do domu dwóch mających rodziny kobiet.

*Schimnik – mnich najwyższego stopnia stanu mnisiego.

Świecki. To bardzo ciekawe, co mówicie. Jak, rzeczywiście, oddaliliśmy się od ducha prawdziwego Prawosławia Chrześcijańskiego Życia! Jakie wysiłki muszą być teraz w Cerkwi, aby nam się oczyścić.

Hieromnich. Tak, musimy się oczyścić. I osolić siebie Duchem. I być gorliwym czystą gorliwością miłości o wielkiej świętości Objawienia, danego nam… Niech nie wyda się wam dziwnym to, co powiem: ja chciałbym powrotu tych czasów pierwszych chrześcijan, kiedy do świątyni Bożej nie puszczano, i aby oddaliły się od nas nasze czasy, kiedy my zapraszamy do świątyni, przywołujemy do udziału w Najświętszej Eucharystii nawet obcych obserwatorów, często po prostu przechwalając się swoim koncertowy śpiewem i szczególnie artystyczną ikonografią… czy nie jest to zbezczeszczenie świętości? Błogosławione są czasy, kiedy poddiakoni (subdiakoni) sprawdzali wiarę i ducha tych, którzy zostawali na Liturgię Wiernych.

Świecki. A teraz nawet Świętym Darom nie pokłonią się stojący w Świątyni, uczestniczący w Sakramencie ludzie… Doprawdy, tak przykro patrzeć na ten świat, stojący (czasem nawet bez najmniejszego pokłonu!) przed wynoszonym przez Carskie Wrota Ciałem Chrystusa.

Hieromnich. Trudno jest walczyć za świętą Cerkiew w świecie. Ciernista droga tych, kto powołuje się na to dzieło. A przecież powołują się wszyscy czarni chrześcijanie, biali mnisi, czarni mnisi, biali chrześcijanie. To święte dzieło. Walka za prawdę Chrystusową, milczącą, łagodną, pokorną, prawie nie broniącą się w świecie prawdę. Oczywiście, można wpaść ze skrajności niedbalstwa w drugą skrajność – nadmierną gorliwość, zazdrość o świętość. Na tej drodze też były błędy w historii Cerkwi, i dusze, poczuwające siebie „czystymi” i „świętymi”, w sensie bardziej radykalnym (maksymalnym), niż to możliwe zgodnie z apostolskimi listami, zaczynali przejawiać nieumiarkowaną gorliwość, już nie według Bożego planu oczyszczenia ludzi, ale według odrzucenia ich od Cerkwi. Duch niedbałości wobec Cerkwi czasem nawet łączy się z tym duchem fałszywej gorliwości o Prawosławiu, bezmiłosnego odrzucenia dusz ludzkich od w sobie i sobą przedstawianej prawdy… Ale, idąc za Świętymi Ojcami, wykonawcami ducha ewangelicznego, odnajdziemy carską drogę gorliwości o Cerkwi. Obraz ojca Ioanna z Kronsztadu daje nam dużo do zrozumienia tej prawdziwej drogi. Niebezpieczeństwo jest i z prawej strony, ale z powodu, że jest ono i tam, nie możemy leżeć w jamie po lewej stronie drogi.

Świecki. Słyszałem, że w Rosji teraz jest wielu tajnych mnichów i mniszek. To – nowe zjawisko w powszechnym cerkiewnym życiu.

Hieromnich. To zjawisko – znak carskiego oczyszczenia ludzi. To – bardziej znaczący dla Cerkwi znak, niż rozpromieniowanie kopuł i odnowienie ikon… Trzeba wsłuchać się nam w Ducha Cerkwi, w jej łagodną, pokorną, modlitewną, ale wytrwałą, niezachwianą – z krwią – walkę w świecie, za Święte Świętych świata.

 

Dialog trzeci

Świecki. Ja przeczytałem list apostolski, czytany podczas Postrzyżyn (Ef.6 wiersze 11-17), i znów zachciałem porozmawiać z wami. Myśl o „białym monastycyzmie”, jak o ogólnochrześcijańskim stanie w naszych czasach rozpadu światowej chrześcijańskiej kultury, z drżeniem pociesza mnie swoją prostotą, swoimi takimi jasnymi możliwościami wewnętrznego odejścia od wszystkiego, co jest w świecie ulegającego rozkładowi, przy zewnętrznym jakby zjednoczeniu ze światem, z formami jego życia. W tym ruchu wiary i woli ucieleśnia się moja dawna najdroższa myśl o budowie prawdziwej Prawosławnej Kultury. Trzeba bowiem zacząć od płomiennego oczyszczenia swego „wewnętrznego człowieka”, od całkowitego (och, w żadnym wypadku nie połowicznego!) wyzwolenia siebie od wszelkich nacisków atmosfery „świata tego”. Człowiek musi narodzić się do innej kultury, zacząć oddychać innymi płucami, wyjątkowym powietrzem. I to wszystko wspaniale można osiągnąć, urzeczywistnić przy tej samej robotniczej obrabiarce, przy tej samej igle, przy tej samej ladzie sklepowej, gdzie rodzi się i wszelka żądza materialnych rewolucji świata. I jak wielka to pociecha! Zastanawiając się nad listem apostolskim postrzyżyn, dziwiłem się, że był on wzięty przez Cerkiew z listu, skierowanego zdecydowanie do wszystkich chrześcijańskich dusz, do wszelkiej ich rangi i stanowiska.

Hieromnich. Tak, ten list składa się z pouczenia dla wszystkich – i ojców i dzieci, i sług i panów, i żon i mężów; apostoł daje swoje pouczenie każdemu, a w końcu wyciąga wniosek („w końcu bracia moi…” w.10) i daje… mnisie czytanie przy postrzyżynach – podstawę mnisiego działania! Jakiż najbardziej przekonywujący dowód na korzyść tego „białego monastycyzmu”, który nosili w sobie i do którego dążyli przez wszystkie wieki wszyscy chrześcijanie, ducha apostolskiej Cerkwi.

Świecki. Chrześcijanie jerozolimscy nie mieli nawet swego majątku (mienia), to już nawet nie monasterski idiorytm [1], a prawdziwa kinowia (cenobia)! [2]

Hieromnich. Biały chrześcijański monastycyzm w świecie, ogólnie, oczywiście, jest uważny za ogromny Idiorytm całej Cerkwi, i, słusznie, we wszystkich monasterskich idiorytmach, z ich własnymi gospodarstwami przy celach u mnichów, duchowy poziom był poziomem przeciętnego pobożnego życia w świecie. Biskupi –ihumeni dla białych mnichów; duchowni, proboszcze parafii – starcy… Jak wzrosła by odpowiedzialność całego duchowieństwa! Biskupi nie kończyli by na administrowaniu, duchowni – na odprawianiu wspaniałych służb… Najwyższe osiągnięcie – przyniesienie Cerkwi całego swego majątku, kinowija wspólnoty… Alę tę ostatnią formę nie tak ważne jest spełnić dosłownie. Można i w tajemnicy wyrzec się wszystkich „swoich” wartości. Pan patrzy na serce. Wspólne dążenie wierzących do pełni, całkowitego służenia Bogu ujawni wszystkie te podrzędne, pomocnicze formy we wszystkich przypadkach życia wierzących, pasionych (kierowanych) i organizowanych prze swego biskupa. Nie organizacja jest istotna, i nie jej plany, a rozumienie ducha ewangelicznego, przyjęcie pełni i czystości chrzcielnej, obiecanej przez wszystkich śmierci w Chrystusie – dla wartości świata i zmartwychwstania dla nowych wartości. Istotne jest przejście psychologii chrześcijan z gleby duszy na glebę ducha. Na tym i polega zadanie cerkiewnej kultury.

Świecki. Jaka jest najistotniejsza różnica tego głębokiego, trzeźwego, ukorzenionego w głębinach Prawa wiecznego Życia, działania Cerkwi od różnych bezkrwiście-martwych, chwytających jedynie zmienną i niepewną powłokę człowieka, teorii furieryzmu, saint-symonizmu, i od krwawo-„żywych” teorii naszych czasów… Jeśli pierwsze teorie są idolami, żądającymi rzezi duszy człowieczej, to drugie żądają rzezi ciał… „Książę świata tego”, starający się naśladować Cara Światów, również domaga się całkowitego służenia mu, i jeśli człowiek odrzuci prawdziwą całkowitość białego chrześcijaństwa, jego dusza nieuchronnie pójdzie drogą całkowitego służenia duchowi martwemu i ciemnemu. Ten duch – och, jak ja poznałem to na swoim maleńkim życiowym doświadczeniu – żąda galernego, egipskiego służenie sobie, i nie zadowala się mniejszym. A ludzkość tego nie widzi. Jest rzeczywiście przaśna, w swojej kulturze. Osala historię ziemi, prawdziwie, tylko małe stado Białej Cerkwi Chrystusowej. O jak daleka jest ona od gryzących się chrześcijan! Jak muszą wszyscy pielęgnować pamięć o tym Stadzie, chronić nawet pamięć o Białej Cerkwi – przed zniszczeniem. Przecież ona, ta biel ducha, jest sercem świata! Świat nią – kosmicznie – oddycha… w ogóle nie podejrzewając tego. Ja jeszcze przed spotkaniem z wami myślałem o „Historii Cerkwi” i doszedłem do myśli, że „historia” ta jest, w istocie, tylko – głoszenie Prawdy Chrystusowej w świecie – rozniesienie ognia Życia – i – organizacja zjednoczenia i ochrony tych rozpalonych dusz przed ciemnością, pożądliwością i złości… A podręczniki naszej współczesnej „cerkiewnej historii” nie tego nas uczyły i nie to w nas wychowywały. W tych podręcznikach ja nigdy nic nie znajdywałem, oprócz intrygi i zewnętrznych czynników. I nie dziwi, że społeczność cerkiewna po prostu nie zna swojej Cerkwi i nie wie, co ma robić w świecie „chrześcijańskiego”. Jedni chrześcijanie rzucają się w dobroczynność, drudzy w sztukę, trzeci w religijne pokłonienie nacjonalizmowi, czwarci w socjalne reformy, piąci w staroobrzędownictwo, szóści w „naukową” teologię, siódmi jeszcze czymś chcą uspokoić swoje sumienie, poruszone duchem Ewangelii, ale nie rozcieńczone w nim. I oto to chrześcijaństwo – jest źródłem wszelkiego zła, bied i nieprawdopodobnych cierpień Chrystusowej Cerkwi. Z tego źródła wypływa rzeka historycznej niemocy chrześcijan.

Hieromnich. Raduję się i podziwiam, drogi, wasze drżące widzenie prawdy cerkiewnej. To, co mówicie, – gorzka prawda. Jednak, słodkie w niej to, że jest ona teraz dla nas odkryta, i już nie oszuka nas. Skoro ją poznaliśmy, znaczy, ona nas nie pokona… My uczymy się walczyć; jak dzieci, „zaczynamy chodzić” w tym. Apostoł Postrzyżyn mówi tylko i wyłącznie o istocie naszej walki o życie wieczne w byciu uczniem Chrystusa. Całkiem słusznie mówicie, że trzeba walczyć teraz nawet o pamięć Światła Chrystusowego (nie tylko o samo Światło!). To apokaliptyczne przeżycie. Apostoł mówi, że wroga mamy tylko jednego, i on – bezcielesny, niewidzialny oczyma, dlatego szczególnie niebezpieczny, i walka przeciwko niemu wymaga wyjątkowych przedsięwzięć, o których w ogóle nie myślą teraźniejsi wierzący, i dlatego okradzeni są z największego – z drżenia Ducha Chrystusowego, pozbawieni soli swojej wiary. Bezcielesny wróg – diabeł, i słudzy jego – złe duchy – są najbardziej realnym zjawiskiem na świecie, działającym w niespokojnej, próżnej czy rozzłoszczonej duszy. Biesy – to taka sama realność, jak jasne moce świata niewidzialnego – anioły, działające w głębinach ducha człowieczego i świata jego sumienia. Prawdziwych chrześcijan od fałszywych odróżnia również ta żywa doświadczona wiara w bezcielesny świat, przenikający nasz świat cielesny. Chrześcijanie świata tego zdolni są nawet z tego żartować, sami, oczywiście, nie zdając sobie z tego sprawy, że śmieją się i żartują z Ewangelii. Wierny zaś Bogu, biały mnich-chrześcijanin, wie, z czym stykają się korzenie jego życia. I apostoł właśnie objawia niezmienną Bożą prawdę – tę, że cała wewnętrzna walka ludzi powinna być prowadzona nie przeciwko ludziom przecież, podobnym do siebie we wszystkim według grzeszności, ale przeciwko świadomie wojowniczej bezcielesnej sile zła, zniewalającej dusze człowieka i człowieczeństwa, duszę wszystkich spraw świata, które stały się całkowicie cielesnymi, ziemskimi, i nie mającymi górnego (niebiańskiego) ducha wieczności. „Książę świata tego” – tak nazwał upadłego anioła Sam Bóg. Znaczy, on panuje, rządzi światem w jakimś głębokim – jawnym i tajemniczym sensie. On nie jest stwórcą i wszechwładcą świata, ale on książę, i pierwszym warunkiem dla przyjmujących chrzest chrześcijański – to trzykrotnie odrzucenie szatana od siebie, i siebie od szatana, podczas czytania zaklinających modlitw, po czym dopiero następuje zjednoczenie duszy z Chrystusem. I tego chrzcielnego odrzucenia od złego ducha chrześcijanie, będąc chrzczeni w niemowlęctwie, nie pamiętają, bo ani rodzice, ani chrzestni nie uczą tego, uważając sakrament odnowienia – za prosty obrzęd, obyczaj. A to odrzucenie powinno cały czas stać przed oczyma chrześcijańskimi i nieustannie uzbrajać go przeciwko wewnętrznemu złu w swojej duszy i przymuszać do nieustannego wzywania do swojej duszy sił Łaski Samego Cara Chwały, Pana naszego Jezusa Chrystusa, połączonej z jego – Jezusową – modlitwą.

Czystość ducha przywołuje do nieustannego modlitewnego oczyszczenia („Hospodi, pomiłuj” – „Panie, zmiłuj się”) i wzmocnienia („Hospodi ukriepi” – „Panie wzmocnij”) na przyszłe życie. Ta praktyka odświeża duszę, odżywia, przemienia, wydelikatnia ją, odwiewa od niej nagromadzenie złych, ciemnych jadowitych oparów ducha, którymi ona zwykle oddycha w światowych warunkach, nie zauważając, oczywiście, tego, będąc pogrążoną uwagą i zainteresowaniem we wszystko zewnętrzne. „Książę tej dziedziny powietrznej”, władca świata „ciemności wieku tego”, „duch złości podniebiańskiej” – jak nazywa ich apostoł – oto prawdziwi wrogowie ludzkości i człowieka, oto prawdziwi winowajcy tysiąckrotnych upadków człowieczej wolnej woli i korzenie wszelkich chorób i cierpień świata. Ludzie nie uświadamiają sobie tego, bo są ślepi, i przywódcy ich również ślepi. I oto ślepi prowadzają ślepych, i świat pędzi w jamę. Nie my jesteśmy sobie nawzajem wrogami, ale demony – nam wszystkim. A my braćmi, chorymi, oczywiście, niedołężnymi – każdy chory na swoją chorobę zła. My powinniśmy jeden drugiemu nawzajem przebaczać i kochać, i musimy zrozumieć, że grzeszymy pod przymusem, według stanu niewolniczego, i jesteśmy winni jedynie (i bezmiernie!) w tym, że nie poszukujemy pomocy, wzmocnienia, uzdrowienia i przebaczenia za swą złą wolę, za wolę, nie dążącą (nie pragnącą) do pełnej miłości Chrystusowej. Wszyscy jesteśmy chorzy na zło. Cerkiew – szpital dla uleczalnie chorych, bowiem w Cerkwi wszyscy są uleczalni, którzy naprawdę są w Cerkwi. A jadowity mikrob choroby naszej i cierpień naszych, wróg nasz, zły duch, zalewający atmosferę naszego ziemskiego życia swoimi trującymi wyziewami, wnikający nie tylko w ludzi, ale i w zwierzęta, on przenika we wszystkie pory nasze, i tylko jedyną Łaską Bożą jest unieszkodliwiany. Ludzie często bywają sami sobie demonami, ale jeszcze częściej – we wszystkich częściach i sytuacjach świata oni bywają opętani. Stopnie opętania są, oczywiście, różne, i jest wiele form. Święty Dmitrij Rostowski zwracał się w świątyni do ludzi: „Wybaczcie mi bracia, jeśli ja każdego grzesznika, nie myślącego o swoich grzechach, nazwę opętanym”.

Ludzie dlatego tak niesamowicie biedują i moralnie i fizycznie, ponieważ, mając możliwość „bycia trzeźwymi” (czyli posłuchać się słów Zbawiciela: „czuwajcie i módlcie się”), postępują akurat odwrotnie temu, jak należy postępować: przyciskają do serca ziemię i oddalają stróża-ducha. Zło jest bliżej upadłej i nie odrodzonej w Chrystusie natury, grzech „słodki” dla niej. Dla odrodzonej zaś natury człowieka grzech jest obrzydliwy, odrażający, męczący, a prawda i miłość – słodkie, a stróż-anioł – przyjacielem życia. Dla ogromnej zaś liczby ludzi typowy jest stan pośredni, kiedy grzech jest czasem słodki, czasem męczący, a świętość to raduje i przyciąga, to straszy, męczy i krępuje… Ważne, aby te procesy zachodziły świadomie, aby człowiek obserwował te procesy w swojej duszy i wkraczał w nie, ingerował postanowieniem swojej wolnej woli, tym najcenniejszym postanowieniem, od którego będzie zależeć wszystko… Pan „pozdrawia i zamiary”, jak mówi Paschalne Słowo. Ale aby kierowane one były w stronę światła.

Oddanie siebie w biało-monastyczne posłuszeństwo Panu Jezusowi Chrystusowi – to czyste, pełnowartościowe „nabycie siebie”. Początek poczucia swojej rzeczywistej wartości – w pogłębiającej się świadomości swego ubóstwa. Umiera stare ziarno cielesnego świata, cielesnych myśli, – rodzi się nowy kłos wielu ziaren ducha. Chrystus Pan to czyni – Jedyna Nadzieja świata. Od nas jedynie – iskra miłości. Oczywiście, my wszyscy jesteśmy samolubni nieustannie, ale źródła nasze, drogi przyjacielu, ale korzenie życia naszego niech będą w wodach Przenajświętszej Trójcy – Ojca Niebiańskiego, Syna –Usynowiającego człowieka i Ducha, Pocieszające go, w oczekiwaniu na tę chwilę usynowienia!

[1] Idiorytmem nazywany jest monaster, gdzie każdy mnich ma swoje gospodarstwo przy celi, swoją stołówkę (czasem swoją działkę z domem przy monasterze), gdzie cele są kupowane.

[2] Kinowia – wspólnotowy monaster, ze wspólną stołówką, gdzie mnich nie ma nic własnego. (I ten i drugi system monasterski istnieją do dziś na Św. Atoskiej górze).

 

 

O śmiechu

Są dwa śmiechy: jasny i ciemny. Można je od razu rozpoznać po uśmiechu, po oczach śmiejącego się. W sobie można rozpoznać go towarzyszącemu mu duchu: jeśli nie ma lekkiej radości, delikatnego, zmiękczającego serce uczucia, to jest nie śmiech jasny. Jeśli zaś w piersi twardo i sucho, i uśmiech krzywi się, to śmiech – brudny. On bywa zawsze po anegdocie, po jakiejś kpinie z harmonii świata. Wykrzywiana harmonia świata wykrzywia duszę człowieka, i to wyraża się w wykrzywianiu rysów twarzy.

Biada wam, tak śmiejącym się teraz, bo będziecie płakać. (Łk.6:25). Zapłaczecie! Dlatego, że zobaczycie, że radowaliście się nie z tego, z czego można radować się, a z tego, co godne jest męki.

„Dobry uśmiech”, jest zwierciadłem odnalezionej harmonii. Święci uśmiechają się nie śmiejąc się. Śmiech, jako pełnia czystej radości, jest przyszłego życia. Błogosławieni płaczący teraz, bo wy śmiać się będziecie. Ascetyczne doświadczenie oświetlenia i przeobrażenia człowieka radzi nawet uśmiechać się, nie odsłaniając zębów (lepiej trochę mniej radości, niż nawet najbardziej ulotna nieczystość w niej!)

„Anegdotyczny śmiech”, którym śmieją się w kinach, teatrach, na libacjach i imprezkach, którym łatwo kpią z bliźniego, wyśmiewają słabości i godności człowiecze, jego sumienie i grzechy, śmieją się dla rozweselenia i dla zapomnienia smutku, bez sensownie i na próżno i wyniośle rozśmieszając innych, wszystko to – choroba ducha. Można powiedzieć nawet dokładniej – objaw choroby ducha.

W świecie duchów żyją duchy nieczyste; one widoczne bywają na twarzach „zalewających się” śmiechem… Anielska radość rozświetla twarz uśmiechem.

Dobrym śmiechem bezszelestnie rozwiać można nagromadzone chmury kłótliwości, nienawiści, nawet – zabójstwa… Dobrym śmiechem przywracana jest przyjaźń, rodzinne ognisko.

„Żrący” śmiech – nie od Boga. Złośliwy, raniący uśmiech, sarkazm ostrości (ciętości), – to parodia na ewangeliczną sól mądrości. Parodia, wykrzywiająca się w uśmiechu.

„Ostrość” słowa zawsze rozcina duszę. Ale ostrość, - będąc nawet jednakową w dwóch nożach – chirurgicznym i rozbójniczym – wywołuje całkiem inne działanie. Jedna, rozcinając, przepuszcza światło niebiańskie i ciepłotę Ducha, albo wycina ropienie, obcina martwotę; druga – nie posiadająca łaski Ducha ostrość – rżnie, strzępi duszę i często zabija.

Ostrzy są tylko święci, i tylko święte jest ostre. Brudne zaś duchy parodiują ostrość, i wiele ludzi w świecie wyostrza się w „wyrażaniu siebie” przez te ostrości.

Granica duchowej nieczystości śmiechu: „homerycki chichot” – rechotanie… Taki śmiech dopada ludzi niedaleko od obfitych stołów (posiłków).

Pilnujący siebie, mający bojaźń Bożą przed tajemnicą swego życia, będzie pilnować jak całe swoje życie, tak i swój śmiech. Nawet swój uśmiech upilnuje on przed Bogiem. Wszystko będzie u niego – poprzez pomoc niewidzialnych opiekunów, stróży jego – czyste i jasne.

Święci świecili światu i płaczem swoim, i uśmiechem. Jak dzieci. Bo tylko u dzieci – i u prawdziwie wierzących w Chrystusa ludzi – jest czystość życia, widzialna cielesnymi oczyma, nawet w rysach twarzy.

Proste i czyste jest wszystko u dzieci, które nie miały kontaktu jeszcze z ulegającym rozkładowi duchem. Śmierć jeszcze nie objawiła się w uśmieszku ich śmiertelnej natury, dana im wiosna życia, jako pierwociny (zalążek) i wspomnienie raju; i oto, one czysto patrzą, czysto śmieją się, nie fałszywie mówią, swobodnie (łatwo) płaczą, łatwo zapominają swój płacz…

„Jeśli nie nawrócicie się i nie będziecie jak dzieci, nie wejdziecie do Carstwa Niebiańskiego…” Jasne – dlaczego.

Najwyższą pochwałą dla człowieka, jest powiedzieć: „Ma on dziecięcy śmiech”… śmiech nieskazitelny (niewinny, niepokalany), bliski rajskiej harmonii.

 

 

O powołaniu człowieka i o drogach filozofa

„I wiem o takim człowieku

(tylko nie wiem – w ciele czy bez ciała: Bóg wie),

że był on porwany do raju i słyszał nie do wypowiedzenia słowa,

których człowiek nie może przekazać.

Takim człowiekiem mogę chwalić się; sobą zaś nie pochwalę się.

chyba tylko słabościami moimi” (2Kor.12,3-5).

„Prometeusz był, w istocie swojej, pokornym.

On chciał tylko wykraść ogień z nieba;

on rozumiał, że nie może on tego ognia tworzyć”.

(Z pewnej paradoksalnej rozmowy)

Gdyby w tej książce* było mniej paradoksów, można byłoby nie nazywać jej „doświadczeniem paradoksalnej etyki”. Prawda, „paradoksalna” etyka – brzmi bardziej słono w naszej kulturowo-przaśnej, lubiącej ostrość epoce, ale na tej drodze leży pieczęć pewnej tymczasowości, prawie publicystyczności. Może dlatego, że paradoks sam w sobie nie jest duchowy (eschatologicznie nie etyczny). Jest on jedynie filozoficznym przypadkiem racjonalizmu, walczącego we własnym kręgu. Zawierająca w sobie formalnie eschatologiczny dział i wewnętrznie poruszana tym działem książka, ogólnie, sprawia wrażenie bardziej filozoficzno-publicystycznej, niż filozoficzno-mistycznej… I, jakby nie było to dziwne, najbardziej publicystycznymi miejscami, czasem, wydają się miejsca w niej najbardziej „mistyczne” i najbardziej mistycznymi – stronice, zbliżające się do paradoksalnej etyki… W tym być może przejawia się nie tylko formalna paradoksalność książki.

Jako zjawisko filozoficzne, książkę, „O powołaniu człowieka” należy głęboko witać. Nie pozbawiona, niestety, często typowego dla autora polemicznego, nie zawsze uzasadnionego patosu, książka zbudowana jest na tak samo typowym dla autora łaknieniu prawdy: on karze cały etyczny świat człowieka w imię łaknienia prawdziwych wartości etycznych. I żal staje się, że ta słuszna egzekucja… sama, w końcu końców, powinna stanąć na szafocie swego przecież etycznego prawa, skierowanego przeciwko niedobremu lub niewystarczająco dobremu dobru.

Człowiek – jest twórcą według mocy niezmienności obrazu i podobieństwa Stwórcy. Na tym polega realnie-etyczna podstawa światopoglądu Bierdiajewa. I ten „człowiek-twórca” staje się i powinien stać się ideałem współczesnej epoki, w której, zdaniem autora, wyblakły ideały minionych historycznych epok: świętości, helleńskiego kanonu piękna, bohaterstwa, rycerskości… Nieodkryte w człowieczeństwie Bogoczłowieczeństwo wymaga odkrycia obrazu Bożego – obrazu Stwórcy – w etyce i życiu człowieka. I autor podejmuje się tego zadania: odszukać, określić i uzasadnić obraz Stwórcy w człowieku. To trudne zadanie, i mianowicie dla N.A. Bierdiajewa, który umiał tak twórczo prawdziwie zdemaskować (obnażyć) nie tylko człowiecze życie, ale i człowieczą etykę, i to jeszcze w świecie bezlitosnego prawa paradoksalności.

N.A. Bierdiajew – apologeta (obrońca) wolności, i dlatego będziemy swobodnie mówić o jego książce.

To motto Gogola, które umieścił on na czele swojej etyki: „smutek jest dlatego, że nie widzisz dobra w dobru”, uważamy za cenne motto dla opinii i o jego niezwykle cennej książce o dobru.

Gogol głęboko zrozumiał cechę smutku chrześcijanina w tym świecie. Oczywiście tym spalił on rezultaty swojej po ludzku rozumianej twórczości. Bierdiajew przechodzi obok tej tragedii twórczości w „świecie tym”, a odkrycie jej pomogłoby wiele wyjaśnić w podstawowym problemie jego paradoksalnej książki.

Chcąc filozoficznie wyjaśnić gogolski smutek, Bierdiajew podkreśla go, odkrywając w całej jego nagości tragiczność etycznego bytu świata. Jakby do końca zdejmowana jest maska twarzy świata cudzołożnego i grzesznego. W tym jest wielka zasługa Bierdiajewa, który poszedł krzyżową drogą Początku Życia, demaskującego fałszywe dobro (faryzeuszy i uczonych w Piśmie) bardziej od widocznego zła (celników i nierządnic). Zdemaskowanie obłudy, płomienne dążenie do ostatecznej prawdziwości – blask etycznej czystości. Ale, oczywiście, nie można zapomnieć, że ogień dążenia można wziąć jedynie ręką metafizycznej (wężowo-mądrej) pokory… Tu znów tragiczna paradoksalność książki, zawarta w kilku jej fragmentach. Na drodze prawdziwości filozoficzna etyka musi dojść granic książki „O powołaniu człowieka” i niewątpliwie przekroczyć je, niosąc w Bożą nieskończoność swój krzyż „braku mądrości i rozsądku” przed „światem” – krzyż ostatecznej mądrości przed Bogiem Stwórcą.

Główne zagadnienie etycznego systemu „powołania człowieka” – o twórczości pozostaje, w zasadzie, nierozwiązanym u Bierdiajewa, choć nakreślonym, chciałoby się powiedzieć, prawidłowo. Ślepy zaułek zagadnienia tego jest w tym, że w kategoriach chrześcijańskiego rozumu „twórca” nie może być innym ideałem, niż „święty”. Obraz i podobieństwo Boże muszą być odkrywane przez Ducha w odpowiedzi na twórczą samookreśloną swobodę człowieka. Pan wzywa do czynienia dobra i za wielkich uznaje tylko tych, którzy stworzyli i potem już nauczyli (Mt.5,19). I to jest świętość, która nie ma granic, ani jakichkolwiek jednolitych form. Form jest tyle, ile osobistości ludzkich, i nawet więcej.

Postawiwszy problem twórczości, jako ludzkiego powołania (przeznaczenia), N.A. Bierdiajew musiałby (odpowiednio-znacząco) ujawnić fałszywą ontologię twórczości. To problem akurat jego etyki, ale jest on daleko niewystarczająco odsłonięty w książce, i czytelnik może odnieść wrażenie, że w rozumieniu twórczości człowieka autor jedynie pośrednio odzwierciedla apostolskie doświadczenie – doświadczenie dwutysiącletniego chrześcijaństwa, tworzącego w duchu i prawdzie. Najbardziej znacząca część ksiązki – o fantazmatach, oprócz ostrości filozoficznej prognozy, jeszcze i znaczący temat, co jest akurat analizą fałszywej ontologii twórczości. Niestety, autor nie ujmuje najszerszego obszaru fantasmagorii (urojenie, złudzenie, iluzja, fantastyczność): fantasmagorii filozoficznej twórczości, fantasmagorii fałszywej mądrości i fałszywej sztuki ludzkiej, ubóstwiającej chaos upadłego kosmosu, będącego pokusą fałszywej kultury, mającej carską (a raczej książęcą) władzę w świecie.

Niepotrzebny i nie odzwierciedlający rzeczywistości polemiczny strumyk, lejący się w książce przeciwko niektórym świętym ojcom**, może dać czytelnikowi błędny kierunek myślenia, choć możliwe, że „taktycznie” jest i korzystnym objawem dla kręgu niektórych osób, witających nie tylko „wolność w Cerkwi”, ale i „wolność od Cerkwi”. Całe doświadczenie Cerkwi opiera się na modlitewnej twórczości („tworzyć, czynić” modlitwę) i samo „osobiste zbawienie”, przeciwko któremu autor uważa za tak konieczne uzbrajać się, jest w istocie (w jego prawdziwym patrystycznym sensie) czymś nieskończenie różniącym się od wąsko-egoistycznego zamykania duszy w swoim egoizmie. „Zbawienie moje” całkowicie (pomimo wszelkiej twórczości!) jest poza mną – w Chrystusie, a Chrystus-Zbawiciel wszystkich, On Alfa i Omega życia. W nim trzeba „stracić duszę swoją”, „swoją” twórczość… Stracić można tylko to, co masz… Mimowolnie przypominają się słowa starca Niektarija Optyńskiego: „Bóg tworzy tylko z niczego… trzeba siebie uczynić niczym, i Bóg będzie tworzyć z ciebie. Przenajświętsza Bogarodzica bardziej niż inni uczyniła Siebie „niczym”, i bardziej niż inni wywyższona jest przez Boga”.

Czy dziecięca prostota i mądrość tych słów mogą być mottem jakiejś filozoficznej książki o twórczym znaczeniu człowieka? Pytanie istotne dla drogi filozofii. Starec Niektarij, jak i mówiący o tym samym metropolita Fiłaret, też znają meoniczną wolność człowieka, ale jako „dzieci w Chrystusie” wyciągają ją do Ojcu dla twórczości drugiego stworzenia – drugich narodzin.

Godne uwagi, że swoją ideą „twórczości”, polemicznie przeciwstawionej „osobistemu zbawieniu”, Bierdiajew (niewidzialnie dla siebie) zderzył się z faktem twórczości modlitwy Jezusowej: „Hospodi Iisusie Christie, Synie Bożej, pomiłuj mia, hresznaho” (Panie Jezusie Chrystusie, Synu Boży, zmiłuj się nade mną, grzesznym). Ta duchonośna (obfitująca w niezliczone owoce) modlitwa, cały sens swój pokładająca nie w osobowości czyniącego ją, a w Panu Jezusie Chrystusie, przedstawia wyraźny przykład „nieegoistycznego egoizmu”, chrześcijańskiego, jako miłości „całym sercem”, jako ukrzyżowanie w Chrystusie człowieczej osobowości. Bierdiajew sam nie może twierdzić tego: „Trzeba kochać bliźniego, jak samego siebie: znaczy trzeba i siebie kochać, czcić w sobie obraz Boży. Ta miłość jest przeciwstawna egoizmowi i egocentryzmowi, tj. obłędowi, stawiającemu siebie w centrum wszechświata”. I dlatego fantastyczne wydają się jego słowa o tym, że „tworzyć nie można przy jedynym nieustannym poczuciu grzeszności i przy samej pokorze”. Poczucie grzeszności jest zawsze „nieustanne” i powinno, jak powietrze, przenikać we wszystkie pory ludzkiej twórczości, stworzyć atmosferę ziemskiego ludzkiego życia pod Łaską. (To w najgłębszy sposób wyrażone jest przez Cerkiew w pokajannej modlitwie pięćdziesiątego psalmu, czytanego (odmawianego) przez kapłana w trakcie kadzenia ołtarza podczas Cherubińskiej pieśni, przedstawiającej anielski stan modlących się). Dalej, prawdziwa pokora – czyż może pozostawać „sama”? Czyż nie jest pokorą każdy trud, każdy uczynek, każde prawdziwe służenie chrześcijanina?... „Wewnątrz chrześcijańskiego świata, – mówi dalej Bierdiajew, – przeciwstawiają się sobie dwie moralne orientacje, kierunki: pokora i twórczość, moralność osobistego zbawienia i strachu zguby i twórcza moralność wartości, moralność oddania siebie przemianie i przeobrażeniu świata”. Nienaturalność, sztuczność tego schematu, w ten sposób wyrażonego, jest niewątpliwa. Bez soli duchowej prawdziwej pokory niemożliwa jest żadna chrześcijańska twórczość. Chrześcijańska twórczość, nie osolona pokorą, to – zagadnienia wzajemnie wykluczające się.

Przeobrażenie zaś świata – według Słowa Bożego – jest czynem Chwały Bożej, a wcale nie upadłego, wypędzonego z raju człowieka, nie mogącego bez Chwały Bożej ani przemienić, ani przeobrazić nawet samego siebie. I, oczywiście, – ani jednego ziarenka piasku w świecie! „Beze Mnie nie możecie tworzyć niczego”, – z góry uczyniona boska poprawka do wszystkich mających być wypowiedzianymi w historii ludzkich słów o twórczości.

Jeśli Bierdiajew buntuje się przeciwko fałszywej pokorze, fałszywego rozumienia głębin grzeszności, to koniecznie trzeba wyrazić to znacznie jaśniej. Bo tylko w tym ostatnim przypadku jego nowa moralna koncepcja twórczości będzie – dla chrześcijan – odpowiadać odwiecznej ewangelicznej prawdzie i wejdzie do skarbnicy poznania Cerkwi.

Zagadnienie o powołaniu człowieka jest jeszcze głębsze, niż stawia je N.A. Bierdiajew. I czy nie ukrywają się w jego altruistycznej (bezinteresownej) walce, przeciwko swemu „osobistemu zbawieniu”, elementy nie twórczego uproszczenia problemu osobowości człowieczej, wysoko wywyższającej się nad egoizmem człowieczym we wszystkich przejawach swego ducha. Bierdiajew tu wyraźnie nie uwzględnia przeobrażenia „osobistej świadomości” – tego centralnego momentu chrześcijańskiej ascezy Łaski. My znamy trzy stopnie zbliżania się do Boga: niewolnik, najemnik i syn. Ale na synowskim stopniu (momentami, znanymi żuciu każdego chrześcijanina) traci się wszelkie odczucie między zniewoleniem Bogu, najemniczą służbą Mu i oddaniem synowskim. Albowiem w odniesieniu do Przenajświętszej Trójcy wszystkie żywe, modlitewne odczucia człowieka nieskończenie święte i wzniosłe nie poddają się żadnym miarom ludzkich stosunków. W relacji do Najświętszego ze Świętych – Słowu Bożemu wszystkie trzy uczucia ludzkich stopni zlewają się, przemienione w jedno Carstwo Boże, przychodzące w „mocy” (Mk.9,1) i zalewające wewnętrznego człowieka. Śmierć rozsądnego rozbójnika jest tego przykładem.

Nie możemy nie twierdzić, że człowiek musi całkowicie stracić, ukrzyżować, spopielić swoją mniemaną, swoją intelektualną bezinteresowność, kiedy zaczyna wydawać się człowiekowi, jakoby jest on ponad „chciwymi, (wyrachowanymi, korzystnymi)” ewangelicznymi pojęciami o nagrodach i karach. Nie możemy nie twierdzić, że człowiek nigdy nie przerasta na ziemi pojęć, danych w Ewangelii. W miarę przyjęcia Ducha pojęcia te ulegają przemianie, lecz człowiek nigdy ich nie przerasta. I dlatego gorszyć się ewangelicznymi obrazami roztropności lub uważać je za należące do niższego, egzotycznego kręgu, – to nie rozumieć głębin Ewangelii. Można nieomylnie powiedzieć, że w słowach duchowej korzyści (o „zakupie” Łaski), głoszonych przez priepodobnego Sierafima Motowiłowa, znacznie więcej jest synowskiej bezinteresowności, niż w wielu abstrakcyjnych (oderwanych) traktatach, mówiących o wysokich uczuciach bezinteresownej miłości do Boga. Kategoria ziemskich „wysokości” i szlachetność nie mają zastosowania do piękna i szlachetności ewangelicznej. Trzeba etyczno-eschatologicznie ukrzyżować swój świat duszewną epistemologią (teorią poznania), wprowadzić i w filozofii zasadę: „Daj krew i przyjmij Ducha”.

Jakby boi się Bierdiajew być „niemądrym” w oczach czystej filozofii świata tego i zbyt trudno pokonuje złą (głupią) nieskończoność opustoszało-lirycznej epistemologii. Znalezione wyjście „paradoksalności” (podwojone przez eschatologię) oczywiście, daje autorowi pewien mandat (pełnomocnictwo) do głoszenia Prawdy Chrystusowej w granicach nowo odkrytej gleby, ale i zamyka (więzi) autora w tych granicach. Paradoksalność zaś jak broń epistemologiczna, ma, niewątpliwie, dwa końce: ostrość eschatologiczności i tępotę (ślepy zaułek) racjonalizmu.

Tragizm etyki N.A. Bierdiajewa bierze się ze byt „mimo wszystko” wielkiej bliskości (nie swobodnie-arbitralnej, podporządkowano-krwistej) do fałszywie-twórczych przejawów i osiągnięć światowej filozoficznej myśli, podlegającej bardziej określonemu sądowi Ewangelicznej prawdy. „Bez względu na to jak ciekawe jest wszystko, co mówi Nietzsche, prawda jest dokładnie odwrotna” – oto wzorzec fałszywie-wielkodusznej, „podwójnej filozofii”, przytępiającej (apokaliptycznie-schładzającej) swoją prawdę.

My wcale nie chcielibyśmy stawiać przed autorem zadania formalno-filozoficznego samobójstwa. Zakwas nie powinien wychodzić z ciasta. Ale pocieszającym byłoby zobaczyć w twórczości N.A. Bierdiajewa jeszcze bardziej niezależną linię. Bardziej niezależną od filozofii, niż od Cerkwi. Linię mniejszej zależności od głupio-nieskończonej, fałszywie-kulturowej oryginalności, tak mylonej w kulturze świata z ideą twórczości.

Jeśli by N.A. Bierdiajew nie bał się zależności od „teologii”***, nie bałby się być nawet sługą jej w najczystszym znaczeniu tego słowa, tj. przeciął by tradycję pseudo-swobodnej filozofii: bycia w feuerbachowskiej opozycji do teologii, – mógłby nazwać swoją książkę: „doświadczeniem duchowej etyki”, gdyż jego książka pokonuje „duszewną” sferę filozofii i idzie duchową sferą proroczych wypowiedzi, ukorzenionych w wierze Chrystusowej, zbawiającej Duchem i filozofię, i etykę otępienia zadowolonej z siebie cnoty. Centrum i znaczenie książki w filozoficznym świadectwie (rozumiemy to słowo w sposób wczesnochrześcijański) o Chrystusie, o Słowie-Sensie, Który stworzył świat – Alfie i Omedze bytu.

Całkiem na próżno autor atakuje „ortodoksyjną teologię”, aby utrzymać się w swojej filozoficznej wolności. Ortodoksyjna teologia w osobach choćby trzech jej filarów, nazwanych przez Cerkiew jej przedstawicielami w tej dziedzinie, tj. świętych Ioanna Teologa, Grigorija Teologa i Simieona Nowego Teologa, – nie bardzo już przeczy wszystkim twórczym twierdzeniom jego… A w czym przeczy, tam wydaje się nam ona bardziej słuszną, niż N.A. Bierdiajew.

Bierdiajew mówi: „Filozofia dochodzi do wyników poznania z samego procesu poznawczego, ona nie toleruje narzucania z zewnątrz wyników poznania, które toleruje teologia”. Gdzie i jak toleruje teologia „narzucanie z zewnątrz”? wyników poznania? I, jeśli uznać za narzucanie postrzeganie objawionych prawd (jak miało to miejsce u wymienionych wyżej filarów cerkiewnej teologii), to czyż filozofia nie toleruje tego procesu przyjęcia zdobytej wiedzy? Oczywiście toleruje – i cała historia filozofii o tym świadczy – ale istotna różnica leży między dwiema dyscyplinami: prawdziwe teologiczne poznanie wiązane jest dziecięcą prostotą wiary i miłości do Zbawiciela-Logosu, filozoficzne zaś rzekomo-wolne poznanie zawsze jest w pozycji węża, pożerającego swój ogon, tj. obraca się w atmosferze nieoczyszczonego łaską umysłu i nie uwolnionego od opasłości cielesnych tumanów serca. Priepodobny Izaak z Syrii, który poszedł drogą wiary i pełnych łaski objawień, bardzo wyraziście mówi o tym stanie „zewnętrznych filozofów”****, dzieląc tym samym filozofię na „zewnętrzną” (w odniesieniu do Cerkwi Chrystusowej), oczywiście, według sensu (1Kor.5;13) i na drugą „wewnętrzną” filozofię, postrzeganą przez niego samego, jako służenie Duchowi.

Ale, w istocie, zawsze słuszniej jest mówić nie o tym, że „filozofia przychodzi” albo „teologia cierpi, znosi” jakieś ułożenie, ale że człowiek przychodzi, człowiek cierpi, bo rzeczywiście w ziemskim porządku obu dyscyplin, jednakowo mogą być i łaskawie poznający prawdę wiecznego Objawienia i mędrkujący w granicach cielesnego (czasem bardzo cienkiego, rozrzedzonego) umysłu.

Za najbardziej błyskotliwe strony książki należy uznać pierwsze rozdziały działu „Konkretne zagadnienia etyki”. Wydaje się, że powodzenie Bierdiajewa w tym odniesieniu będzie wymagać od niego później twórczości w kierunku eschatologiczno-praktycznej etyki (czy też „etyki praktycznej twórczości”). Książka jego, w ogóle, mało przystępna jest dla przeciętnego czytelnika myślowych książek, a zagadnienia twórczej etyki – to zagadnienia właśnie czytelnika, a nie akademii. Etyczna filozofia musi przerosnąć akademiczność swojej mądrości. W tym byłoby najbardziej realne jej kulturalne zwycięstwo i usprawiedliwienie. (Oczywiście to też droga nie światowej, nie „filozoficznej” teologii).

Rozczarowuje część eschatologiczna. Samo wprowadzenie jej do etyki – mądra twórczość autora, ale traktowanie zagadnienia realnie nie odsuwa go od swego eschatologicznego miejsca. „Usprawiedliwić” piekła Bierdiajewowi kompletnie nie udało się… nawet w zaprzeczeniach jego. I, niech wybaczy nam autor, tu z zadziwiającą jasnością odkryło się Słowo Boże o „pohańbieniu mądrości mędrców” i odrzuceniu „rozumu rozumnych”. Rozum, nawet zaowocowany Logosem, nawet proroczo-chrześcijański, zaparł się w ślepy zaułek i rzuca się, jak raniony w serce ptak. Albo raczej, jak Ikar, pada rozum, stopiwszy swoje skrzydła przy ogniu Mądrości Bożej, przez której wyznaczoną linię nie dano mu przekroczyć. I – nie będziemy ukrywać – radośnie jest widzieć i przeżywać, jak bije się mądrość mędrców w sidłach dziecięcej prostoty Objawienia, nie mając sił polecieć wyżej… tam, dokąd już przyciąga Sam Duch tych, którzy ukrzyżowali w sobie nie tylko starą (zniszczoną) etykę, ale i całą paradoksalność etyki nowej. „Główną cechą filozofii ducha jest to, że nie ma w niej obiektu poznania”, mówi autor, łącząc tym filozofię i życie. Pozostaje pytanie o sposoby realizacji tego połączenia, jako twórczego aktu rzeczywistego poznania. Prawdziwa trudność realizacji tego połączenia odczuwana jest w obiektywizacji (uprzedmiotowieniu) Żywego Boga w samej książce o powołaniu (przeznaczeniu) człowieka. To uprzedmiotowienie nie może pozostać w żadnej, tak zwanej „filozofii ducha”, która będzie jednocześnie opierać się i na ostrzu eschatologiczności, i na tępocie paradoksalnego przekroczenia rozumowania.

Prawdziwa filozofia ducha – i w tym jej główna różnica od filozofii nieduchowej – musi zawierać w sobie modlitwę, jako atmosferę swego poznania. Wielkim błędem jest uważać, że dych wyraża się abstrakcyjnie. Nie można duchowo mówić „o Duchu”, można jedynie mówić „Duchem”. Duch nie poddaje się obiektywizacji, i w tym prawdziwe zrozumienie filozoficzne – dojść do tej świadomości. Ale tę świadomość należy przejść. Nie ma innego sposobu osiągnięcia epistemologicznego poznania Ducha, jak tylko poprzez modlitwę. Modlitwa, jak każde prawdziwe dzieło życia, owinięte duchem modlitwy, nosi w sobie inny świat – ten świat, którego nie zna „filozofia kultury” albo o którym ona tylko wie. Prawdziwe męczenie rozumu właśnie w tym, że on, dochodząc do poznania swojej niewystarczalności, przyjmując wiedzę „o Bogu”, pozostaje nieznającym Boga, nieprzeobrażonym w Duchu, choć i przyjąwszy (abstrakcyjnie) „prymat Ducha”.

Filozofia, która przekroczyła tę granicę, staje się „modlitwą rozumu”, traci metodę chłodnej obiektywizacji, uprzedmiotowienia Pana (właściwej, niewątpliwie, niemieckiej mistyce, jak i częściowo N.A. Bierdiajewowi), jednoczy się z sercem-duchem, wychodzi na synowską, drogę krzyżową „odrzucenia”, staje się mniej „powszechnie tolerowana” do powstań przeciwko woli Ojca – nie z powodu braku miłości do buntowników, ale z powodu miłości do Prawdy Skromnego Bożego Bezbronnego tutaj przed ludzkimi atakami Ducha. „Filozofia ducha” może być tylko taka.

Bo najważniejsze pytanie tej filozofii – pytanie: jakiego ducha? – pełnego łaski, zjednoczonego z Duchem Świętym czy – po prostu od Łaski, okultystycznego zimnego ducha, też mogącego być uwolnionym od matki, ale opuszczonym, pozostawionym bez zjednoczenia z Żywym Bogiem.

Filozofia Bierdiajewa nie cierpi z powodu tego zagadnienia – prawdziwie twórczego dla wszelkiego duchowego poznania. Duch człowieka, nie zaowocowany przez Świętego Ducha, przedstawia sobą większe poznawcze niebezpieczeństwo, niż ciało. Cała pokusa teozoficznych i antropozoicznych systemów polega na tym. Ślady tego właśnie widoczne są i w twórczości Bierdiajewa. Rozumiejąc, oczywiście, całe kłamstwo okultystycznej antropozofii i teozofii, Bierdiajew jeszcze niedostatecznie oddał swoją twórczość Żywemu Bogu-Ojcu, niedostatecznie usynowił ją Jedynemu Nauczycielowi Jezusowi Chrystusowi. I dlatego chłodny ognik „autonomicznego” człowieczego ducha jeszcze przebiega po stronicach jego twórczości – twórczości, która ideologicznie znalazła właściwą drogę, ale nie mającej jeszcze wiary podążania nią do końca.

Pod „twórczością modlitwy” nie mamy na myśli samego wzniesienia… Pascal, podobnie jak i Franciszek z Asyżu, był na Zachodzie twórcą „modlitewnej twórczości”. (Z zachodnich współczesnych – Ernest Hello, Leon Bloy… Bierzemy imiona dla pobieżnego przykładu). Religijna myśl Wschodu, przeważnie, jest tego typu.

Modlitwa prawosławia – męczeńskiego ewangelicznego prawosławia – może iść, oczywiście, obiema drogami w świecie: drogą milczenia i drogą twórczości. N.A. Bierdiajew będzie należeć do drugiej drogi Cerkiewnej kultury, jeśli nie odgrodzi się on mniemaną swobodą mniemanej twórczości od na wszelkie sposoby cierpiącego w świecie Ciała Chrystusowej Cerkwi, walczącej z duchem świata i triumfującej poznaniem Boga.

Nauczanie książki „o powołaniu człowieka” o tym, że człowiecza wolność pochodzi tylko „w połowie” od Boga, a druga połowa pochodzi z meonicznego „nic” (z którego stworzony jest człowiek), czyż nie jest próbą odgrodzenia się swoją twórczością – swoją wolnością – od Stwórcy, w Którym tylko Jedynym odnajduje, tak naprawdę, człowiek swoją wolność? Czyż „obraz i podobieństwo” człowieka wznoszą się jednocześnie do Stwórcy i do „meonicznego nic”? czyż nie jest to nauczanie o dwóch obrazach i podobieństwach człowieka, jednocześnie darujących człowiekowi wolność? Jeśli prawdziwy jest jeden obraz i jedno podobieństwo w człowieku, to nie może być dwoistości źródła wolności. Czy nie należy raczej, przeciwnie, uznawać tego meonicznego nic, do którego ciągnie się czasem człowiek, oddalający się od Boga, jako źródła nie-wolności? Najdroższe i najbardziej niepowtarzalne słowo „wolność” – czyż może uciec człowiekowi z objęć Ojcowskich?... Nam wydaje się, że szukając drugiego „rękawa” swojej wolności, poza łonem Ojca, Bierdiajew traci poczucie Bogosynowstwa (synostwa Bożego), – tego, czego on sam z takim drżeniem poszukuje w człowieku. Nie do pomyślenia jest odejść człowiekowi z łona Ojcowskiego, nie odnajdując tu pełni swojej – właśnie nie abstrakcyjnej, właśnie nie dialektycznej, ale – synowskiej wolności.

Synowsko stracić w łonie Stwórcy wszystkie oznaki swojej autonomiczno-meonicznej wolności, aby odnaleźć ją we wszechświecie stworzenia, oto cała ewangeliczna prawda o Ojcu Niebiańskim, o miłości do Niego niezgłębionej i o odnalezieniu swego życia poprzez jego utratę w Nim. Połowiczne oddanie siebie Bogu, połowicznie pozostawienie siebie w pustocie niczego, – to niszcząca człowieka filozofia, którą zniszczył w świecie Syn Boży. To filozofia miłości do Boga tylko od połowy rozumu swego, od połowy mocy i od połowy serca. Pan-Stwórca stracił całą nieopisaność Boskości Swojej i Twórczości na Krzyżu śmiertelnym przed oczami człowieczymi, a człowiek nie może stracić (bez wszelkich pozostałości!) wolności swojej meonicznej nicości przed Bogiem?!... Co mogło być dozwolone niemieckiemu mistykowi, który wyszedł z protestanckiego apofatyzmu, to gorzkie jest w ustach prawosławno-apostolskiej filozofii ducha.

Błędnymi i niegodnymi łaskawego ducha wydają się w książce myśli Bierdiajewa o „biblijnym rozumieniu Boga”. Oto co mówi on – z niewątpliwym poczuciem sprawiedliwości w swoich zamiarach, ale kompletnie niedorzecznie: „Czy można powiedzieć, że Bogu niewłaściwe jest żadne życie duszy, żadne stany afektywne (uczuciowe) i emocjonalne? Statyczne rozumienie Boga, jako czystego aktu, nie mającego w sobie potencji, zadowolonego z siebie, nic nie potrzebującego, jest filozoficzno-arystotelesowskim, a nie biblijnym pojmowaniem Boga. Bóg Biblii, Bóg Objawienia nie jest wcale czystym aktem, w nim objawia się uczuciowe i emocjonalne życie, dramatyzm wszelkiego życia, wewnętrzne ruchy, ale objawia się egzoterycznie (zwyczajnie). I porażająca jest ograniczoność ludzkiego punktu widzenia Boga. Boją się przypisać Bogu wewnętrzny tragizm, właściwy każdemu życiu, smutek z powodu innego, według narodzin człowieka, ale wcale nie boją się przypisać gniewu, zazdrości, mściwości i innych efektownych stanów, które uważane są za naganne dla człowieka. Istnieje głęboka przepaść między rozumieniem ludzkiej doskonałości i Bożej doskonałości. Samozadowolenie, samowystarczalność, kamienna niewzruszoność, duma, żądanie nieprzerwanego podporządkowania sobie – wszystkie właściwości, które chrześcijańska wiara uważa za niemoralne, ale spokojnie przypisuje je Bogu”. Cytując te myśli N.A. Bierdiajewa, jesteśmy zdumieni ich lekkomyślnością, tak niewłaściwą autorowi. Kiedy i gdzie, i jaka „chrześcijańska wiara” mogła mówić takie rzeczy? Godzić się z grzesznością Boskości, z ludzką emocjonalnością Jego – to sprawa zmierzchowego politeizmu (bałwochwalstwa), który, oczywiście, może na swój sposób odrodzić się w tym czy innym pseudo-wierzącym chrześcijaństwie, ale za który nie do pomyślenia jest czynić odpowiedzialną „chrześcijańską wiarę”. Cerkiew rozumie afekty Bożych działań w świecie (o których mówi Biblia) wcale nie emocjonalnie, nie po człowieczemu, ale sublimacyjnie (wzniośle). Działanie sublimacji wytwarza pełną łaski „bojaźń Bożą” – najwyższą bogobojność (szacunek) – przed Stwórcą, przenikającą ludzkie (niezbędne człowiekowi) pojęcia o Nim. Język efektywnych pojęć – to dziecięcy język ziemi, który przezwyciężany jest jedynie „strachem” („przerażeniem”, według Bierdiajewa), sublimującym treść każdego człowieczego pojęcia, skierowanego do Boga.

W Cerkwi nie może nawet i pojawić się kwestia o rozumieniu Boga, „jako czystego aktu” lub jako „statyki”. Jeśli swego ziemskiego ojca nie można rozpatrywać, jako „czystego aktu” czy jako „statyki” (to byłoby wyrażeniem, jakby filozoficznej miłości, ale nie ludzkiej), to tym bardziej o Niebiańskim Ojcu Żywym nie można mówić w kategoriach martwego obiektywizmu.

Nieskończone są duchowe zrozumienia bliskości Pana, ale wszystkie one – poza kategoriami, poza „filozofią” nawet. Oczywiście, i te, które utrwalane były w teologicznych i apofatycznych (przeczących) i katafatycznych (pozytywnych, potwierdzających) wyrażeniach. Symbol św. Grigorija Cudotwórcy – jest najlepszą odpowiedzią N.A. Bierdiajewowi, jak „chrześcijańska wiara” rozumie Żywego Boga, Którego o wiele bardziej kocha, niż rozumie, o wiele bardziej wyznaje, niż określa. I u szermierzy (ascetów) wiary cerkiewnej, jak i szermierzy cerkiewnej myśli wyrażone jest Bogopoznanie, jako milczenie uczuć i działanie Ducha.

Nie w całej istocie Bierdiajew odczuwa sam i sens duchowieństwa Cerkwi. Kapłaństwo-apostolstwo jest nie tylko symbolicznym znakiem, ale i realną siłą, niezależnie od tego, korzysta czy nie korzysta z tej siły ktokolwiek (czy nawet sam duchowny). Kapłaństwo – pośrednictwo miłości, pośrednictwo tajemnic (sakramentów), talent (dar) szczególnej władzy, wręczanej grzesznemu człowiekowi. Jest on talentem prawdziwej i wysokiej twórczości, według wiary Cerkwi, i właśnie N.A. Bierdiajewowi, w związku z jego systemem eschatologicznej etyki, najłatwiej byłoby postrzec kapłaństwo, nie jako symbolikę, nawet „realną”, ale jako realność. Jednak, on widzi dwa światy: świat symboliki i świat realności, i kapłaństwo odnosi do pierwszego świata, przeciwstawiając mu świętość, jak urzędownictwu państwa – państwowe bohaterstwo. Ale władza nie jest symbolem, a realnością. Realność władzy może odbarwić się (utracić swoisty charakter) do symbolizmu (być może tym procesem uwodzi się Bierdiajew), ale wtedy będzie to bunt przeciwko realności. Jak Priczastije może być przyjęte bez wiary, ale z tego powodu nie przemieni się ono znów w chleb, ale pozostanie Ciałem, i spożywający bez wiary przyjmie sąd. „Świętego” i „świaszczennika (kapłana)” nie można mylić, ale już nigdy nie można przeciwstawiać. Nie można przeciwstawiać „niebo” i „dzień”, ale połączyć się (skojarzyć się) te pojęcia mogą. Nie ma tu elementów przeciwstawnych. Kapłaństwo, przy grzeszności kapłana, ale przy wierze jego w dar swój, albo według wiary drugiego, może być większą realnością świętości, większym uświęceniem ziemi, niż niezakorzeniona w porządku świata, tj. nie mająca daru uświęcenia ziemi, świętość. Do Sądu, do „widzenia”, w ziemskiej tylko atmosferze wiary, w której wszyscy żyjemy, nie można przeprowadzać ostatecznej granicy między symboliczną i realną (rzeczywistą) świętością. Kapłaństwo zaś, mając w sobie realną symbolikę, oczywiście w świadomości prawosławnej wiary jest bardziej twardą i epistemologicznie jasną realnością, niż świętość.

Duch pewnego braku rozróżnienia widoczny jest i w polemice Bierdiajewa przeciwko „strachowi” w ogóle, jako materiałowi etycznemu. Tu autor ukazuje się oczom czytelnika jakby pochwycony przez fantasmagoryczny żywioł, który on sam tak twórczo przedstawił w swojej książce. Kategoria strachu całkowicie staje się zastosowana do niego samego, gdyż wyraża on strach przed strachem (…taki sam, jak i przed „osobistym zbawieniem”).

W tym to i tajemnica duchowej etyki, że nie każdy strach przeczy miłości. Szacunek miłości – strach, ale anielski, Boży. I dlatego jest on – „początkiem Najwyższej mądrości” – według słów Wszechmądrego. Nie cielesny, biesowski, pozbawiony łaski, ale synowski, duchowy, będący twórczą atmosferą Łaski, według świadectwa tych wszystkich, którzy mieli doskonałą miłość. „W jakim strachu i drżeniu przebywają chrześcijanie?” – pyta priepodobny Makarij z Egiptu i odpowiada: „Aby nie poślizgnąć się w czymkolwiek, ale przebywać w zgodzie z Łaską” (Rozmowa 27).

Ten, kto chciał być odłączonym od Chrystusa za braci, którego żadni aniołowie nie mogli odłączyć od miłości Chrystusowej, on do końca dni bał się samego siebie, zdawał sobie sprawę, że płynie zmiennie-twórczą drogą życia i moc nieustraszoności pokładał jedynie w żyjącym w nim Chrystusie.

Przeciwstawienie „niewolniczego strachu” – „mistycznemu przerażeniu” jest trochę sztuczne. Może ono mieć wartość w dydaktycznych rozważaniach. Ale lepiej nie zmieniać duchowej terminologii, ukształtowanej przez tysiąclecia, w Słowie Bożym ukorzenionej, i mimo wszystko zrozumiałej tylko temu, kto sam idzie do ducha.

Oderwanie od swego eschatologicznego postrzegania realności u N.A. Bierdiajewa i w rozumieniu „prawa”, jak normy. Bierdiajew tytanicznie walczy z prawem, jako normą. Ale ta walka jest analogiczna walce z Bogiem tych ateistów, którzy nie z Żywym Bogiem walczą (bo oni Go nie znają), ale ze swoją fikcją o Bogu. I N.A. Bierdiajew walczy ze swoją fikcją o prawie. Ale „prawo” – jest pojęciem o wiele bardziej duchowym i eschatologicznym, niż wydaje się to czystemu czy praktycznemu rozumowi. Prawo – Tajemnica Bytu, a wcale nie „norma”. Norma – to odzwierciedlenie, zawsze słabe, prawa. Legalizm jest nieposłuszeństwem wobec prawa, gorszym, niż bezprawie. Legalizm – to pozbawienie Prawa Ducha. I w ten legalizm, tylko „z drugiej strony”, wpada każdy walczący z legalizmem poprzez pomniejszenie (poniżenie) ducha i tajemnicy Prawa.

Prawo ewangelicznego ducha, prawo niebiańskiego życia, oczywiście, całkowicie umieszczone było w Starym Testamencie, tylko nie odkryte. Nie niszczyć prawo przyszedł Pan… I nam nie można go łamać, utożsamiając z normą. Carstwo Boże – Niebiański Jeruzalem – jest nowym odkryciem (objawieniem) tego samego Jedynego Stwórczego Prawa, które nie ma innej normy, oprócz: „bądźcie doskonali, jak Ojciec wasz Niebiański doskonały jest”. Prawo – nieskończona świętość bytu w Bogu, od Którego ani jedna jota nie może odpaść.

To Boskie prawo, trudno pojmowane mądrością, a jedynie zaufaniem miłości do Prawodawcy, jest kuszące dla żydów-prawników i szaleństwem dla helleńczyków-mędrców, – to Prawo objawiło światu – jako objawienie Prawdy – tajemnicę dwóch dróg ludzkiej wolności: szerokiej i wąskiej. Przez całą Ewangelię przewija się ta niewyobrażalna tajemnica, zrozumiała jedynie przez palącą wszystko miłość do Boga. to Boże proroctwo o Prawdzie Życia i Śmierci, o pszenicy i kąkolu – jest taki sam Krzyż, jak cała Ewangelia, i, oprócz głoszenia rzeczywistości, służy jako miara wiary-zaufania człowieka do Boga i zgubienia swego starego dobra, – tego samego niedobrego dobra, tej samej mało-sprawiedliwej sprawiedliwości, przeciwko którym słusznie zbuntował się N.A. Bierdiajew, który nie doszedł tylko do końca swojej eschatologicznej etyki, odwrócił się z powrotem, – aby spojrzeć na swoją płonącą starą filozoficzną ojczyznę, i… zatrzymał się w przeżywaniu pozostawionego.

Stary rozum („chełpiący się”, jak mądrze mówili święci ojcowie) nie przyjmuje tajemnicy, jednej z największych: tajemnicy synowskiego dobrowolnego posłuszeństwa „ucieczki do Soar” (patrz Wielki Kanon św. Andrzeja z Krety), z płonących miast. On nie ma siły (ewangelicznej miłości) znienawidzić „ojca i matkę” – swoje staro-etyczne kategorie: rozstać się z filozofią swojej „dobroci”, z kulturą swojej „sprawiedliwości”.

Uznać nicość swoich etycznych ocen albo przynajmniej zrozumieć ich względność dla ponadświatowego Bytu, współczesnej legalistyczno-kulturowej świadomości człowieka jest tak samo trudno, jak dla legalistycznej świadomości żydów było przyjąć za swego Boga Cierpiącego na Krzyżu Człowieka, pozbawionego społecznie przyjętej etycznej normy. To była pokusa, i to jest pokusa fałszywej kultury – nie synowskiej, nie znającej Ojca.

„Pokusa piekłem” to pokusa starej etyki, tej „dobrej” etyki, której twórczo nadał sensu N.A. Bierdiajew, ale z której on sam do końca nie wyszedł*****. Jak na granicy starej i nowej ery ludzkości, dwa tysiące lat temu, człowiek-prawnik chciał ograniczyć Boga normą wysokości i oddalenia od ziemi, tak i teraz człowiek, uwiedziony prawem fałszywej kultury, chce ograniczyć Boga normą etyki swojej meoniczno-moralnej skali.

Nie można przyjąć tego, że piekło jest „problemem”. Jest to danina, jeśli i doświadczana, to tylko jak danina. Ta danina jest analogiczna daninie beznasiennego poczęcia.

Piekło jest rzeczywistością, rzeczywistością antropo-demonologiczną – z pewnością wznoszącą się po tamtej stronie etyki antropologicznej… Realność „dzieci diabła” Jana 8,44), spełniających pożądliwości „swego ojca” i „niczego” (!) Jana14,30) nie mających w Chrystusie, przedstawiona jest w Ewangelii obrazem chwastów, wsiewanych przez wroga w pszenicy, niewidzialnych w okresie wzrostu wschodzącej pszenicy (historia kultury), a zauważalnych dopiero po pewnym czasie… Wszystko to niezmiernie pogłębia (i upraszcza!) zagadnienie, czyniąc je w takim razie ponad siły dla tej metodologii, przez którą podtrzymywana jest filozofia Bierdiajewa, w tym punkcie szczególnie tracąca sól swojej eschatologiczności.

Chrześcijanin-filozof, wzywający społeczeństwo do ostatecznej prawdziwości, powinien sam wytrzymać próbę eschatologicznego męstwa i prawdziwości, swojej miłości do Boga, jako swego bezgranicznego czcigodnego zaufania do danego Słowa, Jego całkowicie pozaziemskiej sprawiedliwości, tak samo górującej nad naszą etyczną atmosferą, jak niebo nad naszymi dachami.

Inaczej, bez „stracenia duszy swojej”, swego miotającego się rozumu w niebie Ewangelii (radosnym, jasnym, oczywiście, straceniu synowskim!) trudno, prawie niemożliwe wychodzić na głoszenie w świecie naprawdę nowych, naprawdę prawdziwych słów chrześcijańskiej etyki.

Chrześcijaństwo straciło słoność nie tylko dlatego, że jest w nim wielu obłudników, ale głównie dlatego, że demaskujący obłudę sami nie do końca nie doprowadzają ani swojej ucieczki ze starego (ulegającego rozkładowi) świata uczuć i myśli, ani swojej płomiennej miłości do Żywego Ojca, tej miłości, którą sprowadził na ziemię Syn Człowieczy, i – jak męczył się, póki ona zapłonie (Łk.12,49). Kapłani, nauczyciele, filozofowie chrześcijaństwa, nad którymi sąd jest wielokrotnie ostrzejszy – nie do końca doprowadzają swoje możliwe w świecie oddanie Bogu: krzyżują świat sobie, ale nie krzyżują siebie w świecie.

N.A. Bierdiajew niewątpliwie wyświadcza usługę filozofii, co szkodząc swojej czystości dążenia do ducha, epistemologicznie prawie nie odrywa się od niechrześcijańskiej filozoficznej kultury, w której głosi chrześcijański eschatologizm etyki. Tę jego zasługę, tę kulturową śmiałość, oczywiście, chciało by się widzieć poza wszystkimi lukami, wszystkimi niedoskonałościami jego „metodologii ducha”.

Nie można nie doświadczyć etycznej satysfakcji od filozoficznego uśmiercenia nieeschatologicznej etyki Kanta, niestety uśmierconej nie do końca.

Nieistotna (bezsensowna) „twórczość” już usprawiedliwia książkę tym, że jest ona napisana… Twórczość zaś Ducha Prawdy usprawiedliwia ją tym, że zakłada ona swój rozwój (i, jeśli trzeba, swoje zniszczenie).

Najcenniejsze w książce Bierdiajewa – etyczny smutek z powodu niedoskonałości dobra i dobrych. To poczucie bezmiernych doskonałości Ojca Niebiańskiego i podporządkowanie się Jego przykazaniu o przyjęciu tych doskonałości, jako „normy” etycznego prawa.

Niechrześcijańscy filozofowie „poszukują”. Chrześcijańscy – „doszukują się”. Filozofia Bierdiajewa jest tą cenną chrześcijańską doszukującą się filozofią… Mogącą doszukać się do samozaparcia się w imię wysokości swoich poszukiwań.

„Człowiek jest istotą niezadowolona z siebie samego, zdolną do przerośnięcia siebie”, – mówi Bierdiajew.

Jeśli tego ostatniego, rzeczywiście, może doszukać się wolność starodawnego człowieka, to test to – przejaw jej wiary w prawdziwość słów: „sobą nie pochwalę się, chyba tylko słabościami moimi”… słów pierwszego filozofa wolnego ducha – bardziej będącego świętym, niż twórą.

Rok 1931

*Bierdiajew N.A. „O powołaniu człowieka”. Doświadczenie paradoksalnej etyki. Wydane: M; wyd. „Riespublika”, 1993.

**”Traktat swiatitiela Miefodija Patarskiego „Uczta dziesięciu dziewic” jest żałosny i banalny. Traktat bł. Augustyna niemożliwy do czytania, takim duchem mieszczaństwa od niego razi”.

***Trudno określić, co, właściwie, Bierdiajew rozumie przez „teologiczny światopogląd”, o którym on mówi, że „zbiega się on z naturalistycznym ewolucjonizmem” w „zaprzeczaniu twórczości”. Na przykład, prawosławny Nicejski symbol wiary, będący ekstraktem teologicznego światopoglądu, – w czym „zbiega się on z naturalistycznym ewolucjonizmem”?

****”Umysł ma przeżywanie dla przeżywania siebie samego. W nim zewnętrzni filozofowie i wznieśli się swoim umysłem przy przedstawieniu stworzenia”.

*****Nie patrząc na przepiękne swoje słowa „sądu nad Bogiem być nie może, gdyż On jest źródłem wszystkich wartości, z punktu widzenia których odbywa się sąd”. …Oto tu – zarodek (pochodzenie) tej synowskiej etyki, o której mówiliśmy.

 

O Wierze chrześcijańskiej

„Wiara zaś jest urzeczywistnieniem oczekiwanego i przekonaniem o niewidzialnym” (Hbr.11,1). Tak określa istotę wiary apostoł Paweł. Tak więc, wiara jest, po pierwsze, tą duchową siłą w chrześcijaninie, która może zapewnić osiągniecie upragnionego, i, po drugie, – przekonanie w tym, co nie dane jest mu poznawać bezpośrednio, przez jego zewnętrzne organy zmysłów.

Według słów ojca Walentina Swiencickiego, „wiara jest najwyższą formą poznania, szczególnym postrzeganiem, tajemniczym i niepojętym w nas, przewyższającym wszystkie pozostałe formy poznania i zawierająca je w sobie”.

A K.D. Uszinski pisze, że „wiara jest niebiańskim skarbem, wręczonym człowiekowi przez Stwórcę, jak raj Adamowi, aby go „chronić i uprawiać””.

Znany lekarz N.I. Pirogow mówi: „Wiarę ja uważam za taką psychologiczną zdolność człowieka, która bardziej niż inne odróżnia go od zwierzęcia”.

Dobrą analogią dla rozumienia znaczenia wiary jest przewodnik elektryczności. Dla tego, aby człowiek mógł wykorzystać energię elektryczną, potrzebny jest przewodnik. Tak i dla idącej do serca człowieczego łaski, oczyszczającej serce i napełniającej je Świętym Duchem, potrzebny jest również przewodnik. I takim przewodnikiem jest wiara człowieka.

Przypomnijmy sobie, jak Pan „nie mógł” dokonywać cudów w Nazarecie, ponieważ nie znalazł wiary w sercach Swoich rodaków (Mk.6,5).

Bóg nie zmusza do wiary. Ona jest dobrowolnym wysiłkiem kochającej duszy. Jednocześnie, jest ona wielkim skarbem i jedyną drogą do doskonałości. O tym tak mówił starec Zacharij z Tojce-Siergijowej Ławry:

„Pamiętajcie, że Bóg dał nam wolność i na siłę nie bierze On do Siebie nikogo. Trzeba wykazywać wysiłek w swojej woli, aby otrzymać w sercu swoim łaskę Świętego Ducha.

Jeśli by Bóg nie dał nam wolności, On zniszczyłby drogę wiary i przyprowadził by do Siebie wszystkich drogą przymuszonej wiedzy. Nie mówcie, jak mówią niektórzy nieucy: „Udowodnijcie nam istnienie Boga, i wtedy my uwierzymy…” Wtedy nie będzie wiary, jeśli udowodnić, a będzie przymuszona wiedza, i nie będzie wtedy drogi do zbawienia”.

Dlatego nie należy sprzeczać się z niewierzącymi i próbować udowodnić prawdziwość chrześcijańskiej wiary. Jednak należy przyciągać do niej uwagę i odsłaniać całą jej cenność (wartość) i piękno i wskazywać na nią jak na jedyną drogę do rozwiązania wszystkich problemów, niepewności dla ludzkiego rozumu.

Ale kiedy w wolnym sercu dokona się akt wiary, wtedy Bóg daje takie dowody prawdziwości wiary, które nieporównywalnie wyższe są od wszystkich naukowych dowodów.

Dlatego apostoł Jan pisze: „Wierzący w Syna Bożego ma świadectwo w sobie samym” (1J.5,10).

Niestety, oprócz zbawiennej chrześcijańskiej wiary, może być i zgubna wiara.

Tak „wierzącymi” oprócz chrześcijan nazywają mahometan, buddystów, bałwochwalców itd. A wśród ateistów są tacy, którzy „wierzą w ludzki geniusz”, „wierzą w naukę” itp.

Zbawienna zaś wiara, według określenia apostoła Pawła, polega na tym, aby człowiek wierzył, że „Bóg (chrześcijański) jest, i poszukujących Go wynagradza” (Hbr.11,6).

Wiara zaś zgubna dla człowieka (dokładnie właśnie, że nie wiedza, a wiara) polega na tym, że Boga nie ma albo nie ma możliwości wspólnoty z Nim.

Tak więc, w odniesieniu do Boga błędem jest dzielić ludzi na „wierzących” i „niewierzących”. I jedni i drudzy tylko wierzą, a nie wiedzą; ale wśród nich jedni wierzą w istnienie Boga, a drudzy w Jego nieistnienie.

To samo i w odniesieniu do osobowości Jezusa Chrystusa. Jedni wierzą, że On żył na ziemi i był Synem Bożym; drudzy wierzą, że był On zwykłym człowiekiem; trzeci wierzą, że go w ogóle nie było. Ale wszyscy tylko wierzą, ale nie wiedzą wiarygodnie, na pewno. „Błogosławieni, którzy nie widzieli i uwierzyli”, – mówił Pan apostołowi Tomaszowi (J.20,29).

Należy wspomnieć, jednak, że oprócz „wierzących” i „niewierzących” jest jeszcze niewielka grupa filozoficznie wykształconych ludzi, którzy nie zaliczają siebie ani do tych ani do drugich, nazywając siebie „agnostykami”. Istota agnostycyzmu polega na tym, że nauka ta głosi, że my nic nie możemy wiedzieć o prawdziwej istocie rzeczy. Dlatego na pytanie „czy istnieje Bóg”, agnostycy odpowiadają – „my nie wiemy”. To, w skrajnej mierze, jest o wiele uczciwsze, niż, wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi, kategorycznie zaprzeczać istnieniu Boga, fałszywie opierając się przy tym niby na „dowodach nauki”.

W istocie, znacznie trudniej jest wierzyć w to, że Boga nie ma, niż w to, że On jest: zdrowa logika nie może pogodzić się z niedorzecznością, że wszystko stworzone – materia, energia, cały złożony do bezgraniczności świat, człowiek i rządzące wszechświatem niezliczone prawa – wszystko to mogło powstać jakoś przypadkowo, z niczego, bez Wszechmądrego Stwórcy.

I rację ma prorok Dawid, nazywając głupcami tych, którzy twierdzą, że „nie ma Boga” (Ps.13,1).

Przyczyny obecności w człowieku tej czy innej wiary nie należy szukać w jego osobliwych strukturach umysłu, w jego rozumności, w jego rozwoju, wykształceniu itp. Wiarą porusza serce, i ono dyktuje umysłowi, w co ma on wierzyć.

Serce dobre, kochające, podążające do duchowego światła, do piękna, prawdy, chce, aby Bóg był, i darowana jest mu zbawienna wiara.

Jak pisze prawiednyj (sprawiedliwy) Ioann Kronsztadzki, „wiara jest kluczem do skarbca Bożego. Ona żyje w prostym, dobrym, kochającym sercu”.

I przeciwnie, jam mówi błażenny Awgustin, „nic nie zaprzecza, nie odrzuca Boga, jak tylko ten, kto zainteresowany jest tym, aby Go nie było”.

A prof. P. Leporskij pisze: „Prawdziwym motywem odrzucania Boga – jest wrogość grzesznika wobec Boga. Wyobrażenie o karzącym sądzie Bożym przeszkadza żyć grzesznikowi jak tego chce. Aby swobodnie grzeszyć, dla swego uspokojenia musi on powiedzieć „w sercu swoim: nie ma Boga” (Ps.13,1). Że takie jest właśnie źródło ateizmu – nie może być w tym nawet wątpliwości”.

Jak pisze W.S. Sołowiow: „Zwykle prawdy wiary odrzucane są zawczasu nie z powodu grubiaństwa umysłu, a z powodu chytrości (przebiegłości) woli. Nie ma serdecznego dążenia do takich spraw, jak Bóg, zbawienie duszy, zmartwychwstanie ciała, nie ma pragnienia, aby te prawdy rzeczywiście istniały, bez nich jest łatwiej i prościej, lepiej o nich nie myśleć…

Taka niewiara… rozzłoszczona jest przeciwko tym sprawom, których istnienie ona odrzuca… taka niewiara jest nieuczciwa, niesumienna…

Ale jest niewiara innego rodzaju, całkowicie sumienna, oparta… na cechach psychicznego temperamentu… To niewiara apostoła Tomasza…

Gdyby niewiara Tomasza wynikała z grubiańskiego materializmu, sprowadzającego całą prawdę do zmysłowej oczywistości, to, przekonawszy się namacalnie o fakcie zmartwychwstania, on wymyśliłby dla niego jakieś materialistyczne wyjaśnienie, a nie wykrzyknąłby: „Pan mój i Bóg mój!”…

Ta niewiara Tomasza ma wszelkie prawa do naszego moralnego uznania”.

Absurdalne jest twierdzenie ateistów, że „nauka nie dopuszcza wiary w Boga”. Zaprzeczeniem tego jest to, że mnóstwo z wielkich naukowców wierzyło w Boga. (Z ostatnich naszych naukowców – Pawłow, Fiłatow, Pirogow, Mendelejew, Miczurin i inni).

Jak mówił angielski filozof i naukowiec Bacon, „duża wiedza prowadzi do Boga, a mała – oddala od Niego”.

Jako największy z darów człowiekowi chrześcijańska wiara może być dana jedynie przy obecności w człowieku głębokiej pokory i trudu pokajania – świadomości swoich grzechów przy gorącym dążeniu do oczyszczenia swego serca z namiętności i zamiłowań, nałogów. O tym tak pisze starec Siłuan.

„Dumny człowiek swoim umysłem i nauką chce poznać wszystko, ale nie jest dane mu poznać Boga, ponieważ Pan odkrywa się tylko pokornym duszom.

Aby poznać Pana, nie trzeba posiadać uczoności, ale trzeba być posłusznym i wstrzemięźliwym, mieć pokornego ducha i kochać bliźniego, i Pan pokocha taką duszę i odkryje Siebie duszy, i będzie uczyć ją miłości i pokory, i wszystko pożyteczne da jej, aby odnalazła pokój w Bogu.

Jeśli jakiś niewierzący zapytałby nas: „Jak mogę znaleźć wiarę?” – to trzeba odpowiedzieć tak: „Powiedz, Panie, jeśli Ty jesteś, to oświeć mnie, i ja posłużę Tobie całym sercem i duszą”.

Obecność żywej wiary w człowieku przejawia się, według słów ihumena Ioanna, w następujący sposób:

„Wiara, zbawiająca człowieka, nie jest tylko wiarą w istnienie na niebie i w abstrakcyjności – Boga… Nie, wiara jest realną pokornością Żywemu Bogu na ziemi, bezwarunkowe zaufanie w całej pełni Jego objawieniu, dążenie i pójście wskazaną przez Niego drogą i tłumaczenie zdecydowanie wszystkiego na chwałę Bożą”.

Dla wierzącego, jak pisze ojciec Aleksandr Jelczaninow, „nie ma nic przypadkowego na świecie. Ten, kto wierzy w przypadek – nie wierzy w Boga”.

Według nauk priepodobnego Izaaka Syryjczyka, po obecności albo nieobecności żywej wiary w Boga można wyróżnić dwa typy ludzi. Dla każdego z nich będzie charakterystyczny i światopogląd, i stan duszy, i wzajemne stosunki ze światem.

U ludzi żyjących bez żywej wiary, według słów priepodobnego, bywa „goła wiedza, która ceni tylko bogactwo, umiłowanie próżnej sławy i samochwalstwa, dekoracyjność, cielesny spokój, światową mądrość, odpowiednią do zarządzania sprawami w świecie” i zdolną do świeckiej nauki, sztuki, wynalazczości itd.

Wiedza ta przypisuje wszystko co się dzieje nie Opatrzności Bożej, a trosce i możliwościom człowieka. Jednocześnie, „ona nie może pozostać bez nieustannej opieki i bez lęku o ciało, i dlatego opanowuje ją małoduszność, smutek, rozpacz, bojaźń o ludzi, strach przed złodziejami, strach przed śmiercią, troskliwość w chorobie, niepokój przy ubóstwie w niedostatku potrzebnego, strach przed cierpieniami i wszystko inne.

Ona upodabnia się do morza, w którym cały czas dniem i nocą wzburzają się rzucają się na pływaków fale, gdyż ta wiedza nie umie trosk o siebie zrzucać na Boga w ufności wiary w Niego.

I dlatego we wszystkim, co dotyczy jej samej, ona chytrzy się w poszukiwaniu różnych środków.

Kiedy zaś chytrości jej jednym jakimś przypadku okażą się nieskuteczne, – tajemniczej w tym Opatrzności ona nie dojrzy, – wtedy kłuci się z ludźmi, którzy przeszkadzają i sprzeciwiają się jej.

Ale gdybyś ty raz powierzył siebie Panu, – mówi priepodobny Izaak o ludziach z chrześcijańską wiarą, – wszechwystarczającemu dla ochrony twojej i opieki nad tobą, i jeśli pójdziesz śladem Jego, to nie troszcz się znów o coś takiego, ale powiedz wtedy duszy swojej: „W każdej sprawie wystarczy dla mnie Ten, Któremu raz powierzyłem duszę swoją. Mnie tu nie ma. Pan to wie”.

Wtedy w rzeczywistości ujrzysz cuda Boże, zobaczysz, jak zawsze Bóg jest blisko, aby zbawiać bojących się Go, i jak Jego Opatrzność otacza ich. I choć niewidoczny jest cielesnymi oczyma Stróż ta (Opatrzność), przebywający z tobą, nie powinieneś wątpić w Niego, jakoby Go nie było, bo nierzadko odkrywa się On cielesnym oczom, abyś miał odwagę”.

Jak i każda inna cnota, wiara jest delikatnym kwiatkiem, jeśli duszę porównać do ogrodu. Ten kwiatek trzeba uprawiać, pielęgnować i, jednocześnie, starannie chronić przed wieloma niebezpieczeństwami.

W zasadzie, każdy grzech jest już raną na ciele duszy i szkodzi też wierze w tym czy innym stopniu. Grzech pozbawia łaski Bożej, a bez niej wiara gaśnie i może nawet umrzeć. Śmiertelny grzech zabija wiarę. Przyjrzyjcie się życiu, i znajdziecie kobiety, które traciły wiarę po pierwszej aborcji.

Jak wiadomo z Pisma Świętego, przy końcu istnienia ludzkości nastąpi „odstępstwo”, czyli wygaśnięcie wiary w Chrystusa (2Tes.2,3). Ta wygasająca wiara w ostatnich czasach idzie w dwóch kierunkach: tam, gdzie jest jeszcze wolność głoszenia chrześcijaństwa, tam pod wpływem cywilizacji, czyli zewnętrznego postępu ludzkości – bogactwa, rozkoszy, komfortu, rozpieszczenia, nieróbstwa, ogólnodostępności przeróżnych rozrywek (sportu, kina, radia, telewizorów) – tam wiara słabnie, staje się martwą, nie towarzyszy jej miłość i uczynki miłości. Obecnie jest to niebezpieczeństwem zwłaszcza dla zachodnich krajów chrześcijańskich.

Tam zaś, gdzie ustaje głoszenie o Chrystusie, wiara stopniowo wygasa. Jednak, jeśli przy tym naród, lud nie demoralizuje się od łatwego komfortowego życia, jeśli Pan nie zostawia go Swoimi troskami, posyłając mu, jako leczniczy środek, narodowe nieszczęścia, tam zachowują się warunki dla odrodzenia wiary. I bywają przypadki, kiedy wiary nie ma w umyśle, ale płonie ona w sercu, jak było to z Albinem z wiersza Nadsona „Chrześcijanka”.

I śmierć Marii ogłaszając,

Pałacu i Rzymu dumny syn,

On, sam tego nie uświadamiając,

Już był w duszy chrześcijaninem.

Według świadectwa pewnego wojskowego, przyjmującego radiowe informacje od będących w boju lotników (podczas II wojny światowej), on często słyszał od nich w chwilach ich śmierci słowa: „Panie! Przyjmij moją duszę!”

A byli to wojskowi, w normalnym czasie w niczym nie przejawiający swojej wiary w Boga.

Tak, przeszedłszy drogę głębokich cierpień, dusza narodu może ponownie odrodzić się i zapłonąć płomieniem wiary i pobożności.

Wiara chrześcijańska – największy z darów dla człowieka od Pana. Jak pisze N.: „Żyć i umierać w najstraszniejszych warunkach z Bogiem w duszy – jest weselej i łatwiej, niż przebywać w pokoju i spokoju bez nadziei i wiary w Boga. Wojownik z oderwanymi przez wybuch nogami, opływający krwią, który zwrócił się do Boga, na pewno otrzymuje tyle pomocy i radości i światłości, że powinien pozazdrościć mu pomyślnie rozkoszujący się smakowitościami materialista.

Przecież nawet nie wierząc w Boga, nie można nie zgodzić się z wiernością tego faktu, że człowiek przeżywa uspokojenie i pełną radość, gdy z wiarą zwraca się do Chrystusa. Przecież jest to doświadczenie milionów ludzi w każdych warunkach, tym doświadczeniem żyje Cerkiew”.

Żyć bez wiary człowiek w ogóle nie może, jakby on nie przekonywał siebie w swojej niewierze. Oto jak pisze o tym arcybiskup Ioann:

„Droga wysokiej wiary jest kierunkiem, danym wszystkim ludziom… Nawet niewierzący w Boga, sami tego nie rozumiejąc i nie chcąc przyznawać, żyją wiarą w swoim życiu. Oni wierzą świadczeniu innych; ufają innym, i w historycznym, i w osobistym swoim życiu.

Tak my, ludzie, nie wątpimy, że nasza matka jest właśnie naszą matką, choć przekonanie nasze nie opiera się na doświadczeniu własnej wiedzy, a trzyma się na wierze, na zaufaniu bliskim ludziom…

Wiara jest tym, co żyje Bogiem, a nie sobą. Wiara jest rodzajem nowego powietrza, przez które przedmioty świata widoczne są po nowemu i wszystko widać po nowemu. Wiara jest bardziej wiarygodna od wszelkiej realności tego świata; ona jest nie tylko przekonaniem, ale i stanem; i nie tylko stanem, ale i wznoszeniem się „od chwały w chwałę” (2Kor.3,18). Wiara jest dobą rzeczywistością, a niewiara – złym snem… Niewiarą nie można żyć, jak nie można żyć tylko teraźniejszym na tej ziemi. I dlatego niewiary, w istocie, nie ma. Jest tylko wiara, i jest fałszywa wiara.

„Człowiek chodzi podobnie jak widmo” (Ps.38,7). Minionego już nie ma, przyszłego jeszcze nie ma, a teraźniejsze – gdzie ono? Realna jest tylko wiara w prawdziwe życie. „Ja jestem z wami we wszystkie dni do końca świata. Amiń”. (Mt.28,20).

Tłumaczenie Eliasz Marczuk