Borys Ganago
Czy wszystkie myśli, które do mnie przychodzą – moje? Czy wszystkie są dobre? Jak ustrzec swoja duszę przed złem? O tej ciągłej walce opowiada ta książka dla podrostków i młodzieży.
Rok przeminął jak sen pusty. AS. Puszkin
Chcę – nie chcę... Bardzo się chce, bardzo... O pragnienia nasze, pragnienia, dokąd tylko one nas nie zanoszą?! Jak tylko nami nie rządzą?!
Jak opowiada pewna stara historia, kapitan Bright wybrał się do nieznanych krajów, na poszukiwania nieopisanych bogactw. On i marynarzy skusił obietnicą niezliczonych rozkoszy. Upojeni marzeniami, odpływając, nawet nie pomyśleli poprosić o święte błogosławieństwo. Pokładając nadzieje na „panią pomyślność”, na siebie, na wytrzymałość okrętu. Jednak wkrótce dopadła ich burza. Sztorm rozbił maszt, sprzęt, okręt stracił sterowność. Rzucało go jak łupinkę, dokąd wiatr zamyśli. Powyrzucali zapasy za burtę, aby siebie uratować. I nosiły ich fale przez wiele dni i nocy. Oni nie wiedzieli, dokąd zaniosły ich życzenia i zabawa żywiołów. Już nie myśleli o rozkoszach i złocie, tylko aby przeżyć. A nadzieja na zobaczenie domu rodzinnego topniała z każdym dniem. Zaczął się głód, ponieważ wszystkie zapasy podczas sztormu za burtę wyrzucili. Zaczęli narzekać marynarze na kapitana – dokąd ich wyciągnął, na co skazał? Ale jaka korzyść z szukania winnego? Czyż przyjdzie ratunek, jeśli i jego za burtę wyrzucić? Jaki by nie był, ale kapitan.
Długo nosiło ich po morskich falach. Wyczerpali się, wychudli, przepełnili się nienawiścią i rozpaczą, ale ciągle wpatrywali się w dal. Jak mówią, nadzieja umiera ostatnia.
I oto pewnego razu rozległ się radosny okrzyk:
- Ziemia! Ziemia!
My każdego dnia po niej, matuli, chodzimy, a cieszyć się nie nauczyliśmy się. A tu wszyscy na pokład powyskakiwali. Radują się, krzyczą, łzami się umywają. Widzą – wyspa przed nimi, cała zielona. I fale ich statek ku tej nieznanej przystani popychają. Ale kto tam? Może, powitają ich tubylcy włóczniami i strzałami i do kotłów na obiad powrzucają?
Przypatrzyli się, widzą, na brzegu tłum dziewcząt przyjaźnie rękoma wymachuje, do siebie w gości zejść zaprasza.
Oczom własnym nie wierzą, ale spuścili szalupy i popłynęli do gospodyń zagadkowej ziemi.
Tam serdecznie powitała ich królowa wyspy. Zaproponowała smakołyków skosztować. Obok siebie posadziła kapitana, a kiedy wszyscy nasycili się, rozległa się muzyka i dziewczyny – jedna milsza od drugiej – popłynęły w tańcach, jak w powietrzu, olśniewając gości promiennymi uśmiechami. Zakręciło się w głowach młodych gości i od wina i od muzyki, i od cudownego widowiska.
Ściemniać się zaczęło. Rozpalili ogniska. Każdy marynarz wybrał sobie towarzyszkę i zapomnieli o domu rodzinnym, o narzeczonych i żonach...
Tak popłynęły dzień za dniem, noc za nocą w upojeniu i zabawach. Królowa, zostawszy wybranką kapitana Brighta, zaproponowała załodze zostać u nich na zawsze, zdradziwszy tajemnicę wyspy: tu króluje wieczna młodość!
Opowiedział kapitan swoim marynarzom o propozycji władczyni, która obiecała im życie bez starości, tylko w rozkoszach. Uradowali się żeglarze – przecież po to wybrali się w żeglugę daleką, tego przecież pragnęli.
Tak oto ono, ich marzenie spełnione. I znów muzyka, tańce, ogniska, wino...
Ale nieubłagany czas upływał i, chociaż wszyscy pozostawali młodymi, jednak w sercach pojawiła się tęsknota. Przypomniały się twarze bliskich, kochane twarze, pozostawione przez nich, dom rodzinny, choć i biedniutki, ale rodzinny, z którym nic nie można porównać. Obiecali przywieźć dzieciom zabawki zamorskie, a dzieci chcą na tatę, jak na cud niezwykły popatrzeć.
Zaczęli lamentować zuchy. Już nie weselą ich tańce błyskotliwe, nie kuszą spojrzenia – głębiny. Rozmawiać zaczęli najpierw ostrożnie, a potem coraz bardziej stanowczo, że pora aby w strony rodzinne wracać. W końcu zdecydowanie ogłosili to kapitanowi: pora do domu! Dość! Nacieszyliśmy się!
Kapitan Bright poinformował królową o życzeniu załogi – wracać. Zasmuciła się ślicznotka, ale nie zaczęła sprzeciwiać się ich zamiarom, tylko uprzedziła:
- Wiedzcie, że kiedy tu byliście, w waszych krajach minął nie rok, tam minęły wieki. Nie zastaniecie nikogo ze swoich bliskich. I każdy, kto stąpi na brzeg, zamieni się w proch. Przekazał kapitan odpowiedź marynarzom. Zamyślili się oni, przygasł ich zapał, ale potem myśl błysnęła – czy nie oszukuje ich królowa, żeby zatrzymać na wieki?
Ta myśl jeszcze bardziej wzmogła tęsknotę za ojczyzną. W końcu, wszyscy twardo ogłosili, że chcą wrócić do swoich bliskich i drogich. Królowa nie zniechęcała, wiedziała, że ochotników do rozkoszy jest bezliku.
Przygotowali okręt do wypłynięcia, zgromadzili zapasy wody, prowiantu. Urządzili wieczór pożegnalny. A rano, ledwie zaczęło świtać, podnieśli żagle i popłynęli, nie odrywając oczu od wyspy, póki ta nie rozpłynęła się jak miraż.
Tym razem wiatr był pomyślny i oni dość szybko znaleźli się u brzegów swojej ojczyzny. Podpłynęli do przystani, a zejść boją się – a jeśli królowa przepowiedziała prawdę.
Poczekali, aż człowiek nie pojawił się na przystani. Pytają – czy to kraj takiego-to króla. Ten ramionami wzrusza, nie zna tego imienia, ale poczekajcie, mówi, przyprowadzę do was swego dziadka, może on coś powie.
Poczekali. Przychodzi dziadek. Znów o to samo pytają. Dziadek podrapał się po karku, zamyślił się i odpowiedział, że słyszał o takim królu od swego dziadka, niby był taki i tu kiedyś rządził.
Zrozumieli żeglarze, że, rzeczywiście, póki oni uganiali się za złudnymi marzeniami, tu wieki minęły. Jeden z marynarzy mimo wszystko zdecydował się zaryzykować – zeskoczył na brzeg i na oczach wszystkich zamienił się kupkę prochów. Przerazili się marynarze. A kapitan Bright rozkazał wciągnąć kotwicę i odpłynęli w nieznane, na zawsze utraciwszy ojczyznę.
Być może, mieli nadzieję znów odnaleźć wyspę rozkoszy? Ale jak znaleźć, jeśli nawet jej nazwa była im nieznana?
O, marzenia nasze, marzenia… Jak igrają one z nami! Czyż my nie nimi upijając się, zapominamy o Bogu? Zapominamy o wiecznej, Niebiańskiej Ojczyźnie…
Pycha wstrząsnęła niebiosa, pycha Anioła zamieniła w demona, pycha wypędziła naszych praojców z raju i dała nam w dziedzictwo smutek i cierpienia. Pycha zamieniła ziemię w potoki i morza łez i krwi.
Archimandryta Rafaił (Karielin)
Imienia tego „legendarnego bohatera” wymawiać nie będziemy. Nazwiemy go umownie „dowodzącym”, ponieważ dowodzić on lubił od dzieciństwa. Jeśli chłopcy nie wybierali go na dowódcę, to obrażony uciekał i rozkazywał ołowianym żołnierzykom. Gotów był na wszystko, aby tylko być głównym. Podczas wojny domowej poprowadził wojsko przeciwko własnemu nieuzbrojonemu narodowi. Chłopi powstawali, bronili ziemi, chleba, wiary. Kobiety i dzieci wyciągały ręce, prosząc, aby zostawić choć garnuszek kaszy w piecu, ale… na jego rozkaz nieposłuszne wsie płonęły, a tych którzy uciekli do lasu duszono gazem. Zamroczony władzą, nie widział nic, oprócz nowych gwiazdek na naszywkach kołnierza. Mijały lata i oto pewnego razu zaczęła płonąć jego podmiejska rezydencja. Służba w tym dniu miała wolne, a żona była u sąsiadki, kiedy powiadomiono, że jej dacza płonie. Na oślep rzuciła się do domu: przecież tam zostało śpiące dziecko! Przedostawszy się przez ogień do łóżeczka, schwyciła maleństwo i, przycisnąwszy do siebie, pobiegła do szpitala. Wdarłszy się do lekarzy, oszalała matka wyciągnęła dziecko:
- Ratujcie!
Lekarze wymienili spojrzenia, a potem smutno zapytali:
- Jakże możemy uratować, jeśli ono całe zwęglone?
I dopiero teraz oślepiona nieszczęściem kobieta dostrzegła, co przyniosła… Ręce jej zastygły i więcej nie zginały się, nie prostowały się, tak i pozostały wyciągnięte do ludzi.
Dowodzący woził ją do sław Europy i Ameryki. Ale najbardziej doświadczeni specjaliści tylko ze współczuciem wzdychali. I oto stało się wiadomo, że w jakimś zabiedzonym miasteczku jest lekarz, który leczy podobne choroby.
Dowodzącemu było znajome to miasteczko jeszcze z Wojny Domowej, tam on... Zresztą, lepiej nie wspominać! Adiutanci, dodzwoniwszy się, zameldowali, że lekarz będzie w stanie wstępnie przyjąć poszkodowaną dopiero za miesiąc. Takiej odpowiedzi sławny wódz nie oczekiwał, po raz pierwszy w życiu zdarzyło się mu połknąć podobną pigułkę. Ale co pozostawało robić?
Minął miesiąc. W wyznaczony dzień małżonkowie przybyli pod wskazany adres. Sekretarka, niedbale przeskoczyła wzrokiem po papierach i kontynuując staranne piłowanie paznokci, łaskawie wypowiedziała:
- Czekajcie, wywołają was. Minęło pięć, dziesięć, dwadzieścia minut. Wódz nigdy nie musiał oczekiwać w poczekalniach, chyba że tylko u „samego”. Ale co zrobisz, jeśli nie ma więcej nikogo, kto mógłby uzdrowić żonę? Ona tak i siedziała z wyciągniętymi rękoma.
Trzeba było niechętnie czekać.
Minęła godzina, druga… Sekretarka czasem coś pisała na maszynie, dużo plotkowała przez telefon o jakichś błahostkach, często długo upiększała się.
Czas wlókł się nieznośnie powoli. W duszy dowodzącego gromadziły się burzowe chmury. Jego żona, głęboko wzdychała, cicho pochlipywała. W końcu sekretarka łaskawie pozwoliła:
- Wejdźcie!
Jakież było zdziwienie, kiedy weszli i zobaczyli lekarza, spokojnie przeglądającego prasę.
Znaczy, ten „spec” zmusił czekać godzinami jego, twórcę historii, z powodu jakichś gazet? Zacisnąwszy zęby, dowodzący przedstawił istotę prośby.
Lekarz pokiwał głową ze współczuciem i, jakby przepraszając, powiedział:
- Do mnie kolejka na kilka najbliższych lat. Przyjedźcie – zmarszczywszy czoło, przekartkował zapisy – za rok.
- Pan rozumie, z kim rozmawia? – ledwie powstrzymując gniew, wymówił obwieszany orderami interesant. – Ja mogę panu wybudować nowy szpital, kilka bloków… Tylko wyleczy pan…
- Ja rozumiem, rozumiem… Za rok. No, dobrze… lekarz udał, że się zastanawia – za pół roku. A na razie nie mogę. Wybaczcie!
- Więc ja pana… dowodzący trząsł się z oburzenia. – Więc ja pana… w proch zetrę! A czasy były straszne!
- Chodźmy! Kiwnął do żony. Ona z jego pomocą ledwie wstała, miała drgawki. Małżonkowie skierowali się do wyjścia. Przy samych drzwiach dało się słyszeć:
- Stójcie!
Zatrzymali się, z nadzieją i nawet błagalnie patrząc na lekarza. Psychiatra powoli, surowo patrząc w twarz kobiety, podszedł do niej i, skierowawszy w nią palec, jak pistolet, nagle ostro rozkazał:
- Ręce do góry!
Ta zdezorientowana podniosła najpierw dłonie, a potem, jak skrzydłami, zamachała rękoma.
- Teraz pana żona jest zdrowa – odetchnąwszy z ulgą, powiedział lekarz. – wybaczcie. Inaczej nie mogłem wam pomóc.
Tę historię zdarzyło się usłyszeć od innego lekarza-psychoterapeuty. W swoich wykładach i książkach on z natchnieniem rozsławiał potęgę nauki.
Przykłady, które przytaczał, wywoływały wrażenie. Jednakże wprowadzało wątpliwości, że u samego lekarza syn męczy się w szpitalu psychiatrycznym, będąc niebezpiecznym dla społeczeństwa. A tata, „uzdrowiciel dusz”, nie zna ani jednej modlitwy, nie podejrzewając, że choroba duszy to przede wszystkim pycha. Ona poraża tych, którzy żyją bez Boga.
…Albowiem wielu jest wezwanych, a mało wybranych
Ewangelia Mateusza, 20: 16 (lub22: 14)
Spotkał się Sieroża z Ludą na nabrzeżu, pospacerowali trochę, a potem ona zaproponowała:
- Chodźmy pod Centrum Sportu. Tam dziś koncert na placu, posłuchamy.
Sieroża nie lubił, jak się wyrażał, „placowych koncertów”, ale odmawiać dziewczynie, z którą niedawno się zaprzyjaźnił, nie chciał. Po drodze, mając nadzieję, że ją zniechęci, opowiedział:
- Za dawnych czasów w Kartaginie stał miedziany bożek – Moloch. Miał byczą głowę z rogami, grożącymi tym, którzy mu się nie pokłonili. Moloch wyciągał srebrne ręce, żądając daniny. I ludzie, czcząc go jak boga, przynosili mu najcenniejsze – swoje dzieci, przybrane kwiatami. Bożek był w środku pusty i do niego jak do pieca wkładano polana. Kiedy posąg rozżarzał się do czerwoności, do jego nóg składali bukiety, a na rozpalone ręce kładli dzieci. Ofiarnemu rytuałowi towarzyszyło bicie w bębny, grzmienie trąb, okrzyki i tańce kapłanów. Ten „rock-koncert” zagłuszał krzyki dzieci, doprowadzając tłum do szalonej ekstazy. Demony triumfowały, zbierając zatracone dusze tych, którzy przybyli, aby oddać hołd.
- Dlaczego powiedziałeś „rock-koncert” – wzruszyła ramionami Luda – przecież rock-muzyka pojawiła się w XX wieku.
- Tak myślisz? Jej początki w tej starożytności, która jeszcze nie znała imienia Chrystusa. Tylko w naszych czasach nie stawiają miedzianego bożka, ale on na takich zgrupowaniach obowiązkowo jest i również żąda ofiar.
- Ty, zawsze tak, przesadzasz – uśmiechnęła się Luda.
- Gdyby to tak…
Przechodząc koło „Wyspy łez”, Sieroża ptzystanał, przeżegnał się.
- Ty wiesz, co to za kaplica?
- Tak-tak, ona wybudowana w pamięć ofiar w Afganistanie. Więc idziemy? – z niecierpliwością zapytała Ludmiła.
- To gdzie ty mnie zapraszasz?
- Przecież powiedziałam: pod Centrum Sportu. Tam będzie koncert, tańce.
Siergiej, jakby jej nie słysząc, w zamyśleniu powiedział:
- Kiedy metropolita Jan był całkiem młody, przypadkiem zaszedł na plac tańców i zaczął obserwować tańczących. Nagle jakaś zasłona spadła z jego oczu i on zobaczył nie kręcącą się młodzież, a ich dyrygentów – zgrywających się biesów. Wstrząśnięty, kilka minut oglądał straszne widowisko i kiedy Bóg przywrócił mu normalny wzrok, młodzieniec uciekł z placu zabawy, żeby na zawsze poświęcić siebie Chrystusowi.
- I ty też chcesz zostać metropolitą? Zaglądając w głąb oczu Sieroży, zapytała Luda.
Siergiej jej się podobał. Ciekawy, wysoki, dobry, otwarty, ale jakiś dziwny. Zupełnie niewspółczesny. Jej zwykli znajomi wystarczali tylko na jednorazowe spacery. Wszyscy byli podobni: palili, rozmawiali o nagraniach zespołów rockowych, dyskotekach, gdzie wczoraj „szaleli”, udając „ostrych”…
Ci zaraz pierwszego wieczoru próbowali objąć, a oto Siergiej przyznał się, że w dzieciństwie obiecał sobie nigdy nie urazić dziewcząt, dlatego że i jego mama też kiedyś była dziewczyną. Luda z ciekawością słuchała Sierożę, próbując odgadnąć jego wewnętrzny świat. Oto dlaczego pojawiło się u niej to pytanie:
- Ty też chcesz zostać metropolitą?
- A gdzież ja do tego! Machnął ręką. – Metropolici – ludzie, którzy odrzucili rozrywki świata, a ja… A właściwie, co ty wiesz o miejscu, dokąd mnie zapraszasz?
- Teraz tam skwer, zimą – lodowisko, miejsce do zabaw.
Podeszli do kamienia pamiątkowego. Siergiej przeczytał wyryte w granicie słowa: „Tu jest miejsce, gdzie ziemia strzeże fundamenty starożytnej cerkwi grodu Mienska, która w XI wieku wzniesiona była”.
W XI wieku… Ileż modlitw tu wznoszono, dopóki świątyni nie zburzyli…
- Co było – historią zarosło – z pewnym smutkiem powiedziała Luda.
- Nie zarosło. Nie może zarosnąć. Święte jest wieczne. My po prostu nie widzimy, a ono żyje. Pewnego razu wiejski duchowny przechodził z synem obok cerkwi. Usłyszeli śpiew. Obeszli wokół budynku, mając zamiar wejść do środka, ale drzwi były dawno na głucho zabite. Jednak anielski śpiew się rozlegał. Mówią, jeśli na ruiny monasterów spojrzeć z kosmosu, one świecą. My po prostu jesteśmy ślepi, albowiem nie dane nam widzieć świata duchowego.
Zauważywszy, że Siergiej przystanął, Luda wyzywająco zapytała:
- Więc idziemy, czy nie?
- Jeśli ty chcesz – bez przekonania powiedział Siergiej.
Dziewczyna czymś go przyciągała. On czuł jej czystość i byłoby mu żal stracić ją w tłumie. Mimo wszystko znów zapytał:
- Co za dzień dzisiaj?
- 30 maja 1999 roku, święto piwa – zaśmiała się Luda.
Sieroża zwrócił się w stronę soboru katedralnego i znów się przeżegnał:
- Tego dnia Duch Święty zstąpił na apostołów. Ten dzień stał się dniem stworzenia Świętej Cerkwi.
- Więc, pozdrawiam… – Luda stała, oczekiwała.
Sieroża westchnął i ociężale ruszył, wyraźnie przezwyciężając coś w sobie. Ciągnęło go do cerkwi Świętego Ducha. Od dzieciństwa lubił modlić się przed Mińską ikoną Matki Bożej. Tu, przestraszona diagnozą lekarzy, nosząc w sobie jego, nienarodzone jeszcze dziecko, przychodziła mama i błagała Niebieską Obrończynię o zachowanie przyszłego dziecka. Przed tą ikoną na matkę zstąpiło cudowne ciepło, Łaska Boża. Czasem tą falę odczuwał i Sieroża. Matka Boża wzywała go do Siebie.
Kiedy Siergiej i Ludmiła zbliżyli się do podskakującego i krzyczącego tłumu, wydało się jej, że oni wszyscy są jak marionetki, które ktoś szarpie. Przypomniał się jej plac tańców, o którym opowiadał Siergiej.
W tym momencie rozległo się zaproszenie:
- Nie rozchodźcie się! Zaraz będą dawać piwo!
- Po co nam piwo? Zapytał Siergiej. – Chodźmy lepiej do soboru.
Badawczo popatrzył na dziewczynę. Luda odczytała w tym spojrzeniu pytanie o ich przyszłość. W milczeniu kiwnęła głową. Kiedy weszli do soboru, Luda sama zapragnęła postawić świecę.
Koncert był na pełnych obrotach, kiedy w oddali zapłonęły błyskawice, na nieboskłonie ukazały się chmury. Ale kto widział to ostrzeżenie?! Serca rozbrzmiewały w jednym rytmie – rytmie wyłączającym świadomość, zmieniającym niepowtarzalne osobowości w tłum. Już wyraźnie było słychać grzmoty piorunów, przelatywały na horyzoncie błyskawice. Kiedy upojenie muzyką osiągnęło apogeum, lunęła ulewa. Piorun zagrzmiał nad głowami. Lawina ludzi rzuciła się do przejścia podziemnego.
Padając na śliskich stopniach, dusili się nawzajem, zamieniając się w stos ciał…
Właśnie w tym czasie Siergiej i Ludmiła modlili się przed Mińską ikoną Matki Bożej.
Jeszcze kiedy Klaudia była maleństwem, już wstydziła się siebie: wszyscy dookoła zgrabni, zwinni, a u niej – garb po niepomyślnym upadku.
Klaudia unikała gier w ruchu, dążyła do ciszy, samotności.
Ojca nie pamiętała. On wcześnie ich porzucił. Dlaczego? Odpowiedzi dziewczynka nie mogła znaleźć. Mama była dobra, miła, tylko z jakiegoś powodu smutna. Córka, jak mogła, próbowała rozweselić ją, uradować. Mama dużo pracowała, nawet wieczorem komuś coś pisała na maszynie, póki ze zmęczenia nie zamykały się oczy. Klaudia wcześnie zaczęła jej pomagać, opanowawszy mądrość maszynopisania.
Ale oto mamy zabrakło. Klaudia musiała zarabiać na chleb sama. Do tej pory stała się wspaniałą maszynistką. Wielu do niej się zwracało, albowiem pisała na czas i bezbłędnie. Jakoś poproszono ją o zrobienie rysunku. Z rysunków zawsze miała piątki i Klaudia, choć wahając się, przyjęła zamówienie. Wyszło. I poszło. Do jej samotnego domu na skraju miasta ciągle zachodzili studenci, inżynierowie, magistrowie.
Pewnego razu, w tym przytulnym domku, pojawił się Stiepan Andrejewicz. Poprosił o wykonanie kilku rysunków. Klaudia w tych dniał miała dużo pracy. Już miała zamiar odmówić, ale Stiepan bardzo prosił, tort na stół postawił. Trzeba było nieproszonego gościa herbatką poczęstować. A przy herbatce rozmowa zwykle do ugody prowadzi. Z jakiegoś powodu zrobiło się jej żal tego niemłodego już człowieka. Wydał się jakby zranionym przez życie, chociaż ukrywał swój ból nieśmiałym uśmiechem. Zapragnęła zrobić mu coś dobrego. Obiecała Klaudia narysować na czas, chociaż wiedziała, że w tym celu będzie musiała pracować nocami.
Żegnając się, Stiepan uważnie popatrzył na gospodynię. Twarz miła, spojrzenie ciepłe, a oto całkiem małego wzrostu, w dodatku – garb, chociaż i nie bardzo zauważalny. Za co jej Bóg go dał – czy to dla odkupienia grzechów rodziców, czy to dla wypróbowania jej ducha – kto wie?
Dziewczyna zauważyła jego badające spojrzenie. Kiedy wyszedł, znów popłynęły myśli o skazanej na samotność dziewczęcej doli. Klaudia nie narzekała na Boga, pokornie niosła swój krzyż: skoro Bóg dał, znaczy, właśnie tak trzeba. Oto sąsiadki-rówieśniczki już kila razy „chodziły za mąż” i jaki to ma sens? Dalej w sercu pustka.
…Każdej nocy światło w okienku świeciło do samego rana. Ledwie na dwie-trzy godzinki Klaudia kładła się spać i, ledwie zbudziwszy się – znów za rysunki. Rysuje, a twarz Stiepana ciągle miga przed nią.
W umówionym dniu przyszedł po swoje zamówienie. Rysunkami był zachwycony. I znów tort pojawił się na stole, i znów gospodyni poczęstowała herbatą.
Klaudii było trochę smutno – wątpliwe czy kiedykolwiek znów go zobaczy. A Stiepan Andrejewicz niespodziewanie zaproponował wolnego wieczoru pójść razem do kina. Klaudia zarumieniła się. W ogóle ze swym garbem krępowała się chodzić, a tu razem z takim przystojnym i ciekawym mężczyzną – drwin końca nie będzie. Spojrzawszy na siebie kątem oka w lustrze, odmówiła. Ale w sobotni wieczór Stiepan z biletami zwalił się. Co robić? Uczynić przykrość człowiekowi? Zdecydowała się, poszła.
Sąsiadki na ławce aż zamarły, potem zaczęły szeptać: oto ci parka! Za takiego każda poleci. Cóż, to nie na długo…
Ale proroctwa nie spełniły się. Pochodzili, pochodzili do kina, tak i zaproponował Stiepan Klaudii, aby wyszła za niego za mąż. Ona – w płacz. Ale on twardo oświadczył:
Nie chcę innej towarzyszki życia. Takiej jasnej duszy, jak twoja, nigdzie nie znajdę.
Popłakała, popłakała Klaudia i zgodziła się. Ale cięgle krępowała się: i w USC, i podczas ślubu cerkiewnego, i wprost po ulicy razem chodzić.
Stiepan to czuł i tłumaczył:
- Maleńka, nie zwracaj uwagi. Dobrze ci ze mną?
- Bardzo!
- No i chwała Bogu!
W szczęściu i radości minęło kilka lat. Nagle Stiepan ciężko zachorował. Klaudia rozum traciła, martwiła się. On ją zawczasu przygotowywał do nieuniknionej śmierci:
- Ciała nasze są czasowe, a dusze wieczne. Tylko wierz w Boga. Niech wszystko będzie według Jego woli.
Słowa mało ją pocieszały. Kiedy zaś mąż umarł, smutek Klaudii nie miał końca. Nawet rysować nie mogła – łzy tak kapały na papier, linie rozpływały się, nic nie widziała.
Później tylko pracą się pocieszała, ale nocami ciągle płakała. I myślała: czy zobaczą się kiedyś? Czy jest ono, życie wieczne? Czasem do rana zasnąć nie mogła.
Jakimś cudem skrzypnęła furtka. Spojrzała i oczom nie wierzyła – Stiepan? Nie może być, przecież prawie rok, jak go pochowali!? Rzuciła się do niego, a on rękę podniósł, do siebie nie dopuszczając:
- Maleńka, ty zbyt wiele płaczesz. Mi od twoich łez ciężko. Ty lepiej się pomódl. Nie zamartwiaj się: nasze dusze na niebie będą razem.
Powiedział i rozpłynął się, jakby go i nie było.
Klaudia już nie płacze. Jak przedtem pomaga studentom, podaje datki, często modli się w domu i w cerkwi. Uspokoiła się: na ten świat patrzy jak na mgłę, która wkrótce się rozwieje. Ona oczekuje spotkania z nim, spotkania z wiecznością.
Chłopczyk Gosza (Jureczek) mieszkał w mieszkaniu, gdzie była wspólna kuchnia dla kilku rodzin. Gosza znał wszystkich sąsiadów. Oni traktowali go pieszczotliwie. Zwłaszcza ciocia Dusia, zobaczy go i dźwięcznie się roześmieje:
- A, kochany mój przyszedł. No, podejdź-podejdź, ja ciebie naleśnikiem poczęstuję.
Da i zachwyca się, jak ten pałaszuje.
- No co, posmakowało? Widzę, widzę: tobie jeszcze jeden nie poszkodzi.
Czasy były ciężkie, prawie głodówka, każdy kawałeczek był w cenie. Potem, kiedy mama szła do kuchni, jak niteczka za igiełką wślizgiwał się tu i Gosza – a może coś się dostanie.
Zbierało się dużo gospodyń. Kobiety, dzwoniąc talerzami i garnkami, z ożywieniem dzieliły się wiadomościami. Słowem, w kuchni było ciekawie.
W dzień, kiedy dorośli wychodzili do pracy i w kuchni nikogo nie było, Goszę też czemuś tu ciągnęło.
Pewnego razu, kiedy oglądał cudze półki, przyszła mu dziwna myśl – póki nikogo nie ma, przedziurawić jakiś garnek.
Goszy nikt nie mówił, że nie wszystkie myśli, przychodzące do głowy, bywają dobre. Czyż można wpuścić do domu jakiegokolwiek bandytę? Co on narozrabia?! Strach wyobrazić! Dokładnie tak samo – dopuścić do głowy złą myśl. Jednak Gosza nie wiedział, że można wypędzić ją modlitwą, zastąpić inną myślą – dobrą. Niestety, chłopczyk o tym nie słyszał i walczyć ze złymi myślami nie umiał.
Przyszła do niego myśl-złoczyńca raz, potem on o niej zapomniał, ale wkrótce ona, nieproszona, odwiedziła go i po raz drugi, i trzeci.
Jak tylko mieszkanie pustoszało, Goszę jakby zapraszał ktoś tam, gdzie na półkach zamarły garnki. Spoglądał to na jeden, to na drugi. A zły pomysł coraz natarczywiej i natarczywiej dźwięczał w głowie:
- Przedziuraw! Przedziuraw!
Gosza nie rozumiał – dlaczego? Nie chciał nikomu sprawić przykrości, ale dobrze znana myśl już nad nim panowała. Zasypiając słyszał ją jak rozkaz. Ledwie budził się, ona przychodziła do niego jako pierwsza i Gosza czekał, kiedy nikogo nie będzie, żeby przekroczyć próg kuchni i zdecydować – który z wielu garnków trzeba przedziurawić, nawet przygotował odpowiednie narzędzia.
Kiedyś, gdy wszyscy wyszli, na paluszkach skierował się spełnić zamyślone. Deski podłogi skrzypiały. Po raz pierwszy Gosza usłyszał, jak niespokojnie bije jego serce. Ono jakby ostrzegało:
- Nie idź! Nie można!
W drzwiach kuchni zatrzymał się.
- Co się boisz? Ryczał zły głos.
- Po co? Nie można! Nie można! – błagał drugi.
Gosza szybko oddychał. Nogi zrobiły się ciężkie.
Trudno było przekroczyć próg. Chciał zawrócić i uciec. Ale czyjś głos władczo rozkazał:
- Przedziuraw garnek, tchórzu! Przedziuraw choć jeden!
Drżącymi rękami wziął najbliższą miskę. Jego serce rozpaczliwie biło i każde uderzenie dźwięczało jak grom:
- Zatrzymaj się! Co ty robisz!
Ale już ktoś inny działał jego rękami. Gosza wziął śrubokręt, młotek i uderzył.
Zrobiło mu się gorąco. Już jak w majaczeniu, zaczął brać jeden za drugim wszystkie garnki, jak w gorączce uderzać w nie.
Przedziurawiwszy wszystkie, uciekł. Potem, usłyszawszy wściekły krzyk, schował się. Do pokoju wdarli się sąsiedzi, malucha wywlekli spod łóżka, trzęśli przed jego oczami dziurawymi garnkami…
Gosza jak przez mgłę patrzył na nich i na pytanie cioci Dusi: „Dlaczego, dlaczego ty to zrobiłeś?” – tylko skulił się i wyszeptał: „Nie wiem…”
Wyszeptał głośno i dźwięk własnego głosu przebudził go. Gosza otworzył oczy i nie zobaczył przed sobą ani dziurawych garnków, ani rozgniewanych osób. W pokoju oprócz niego nie było nikogo. Popatrzył dookoła, jego spojrzenie zatrzymało się nagle na ikonie świętego Gieorgija Pobiedonosca (Jerzego Zwycięzcy). Tą ikonę podarowała mu babcia, mówiąc:
- Zapamiętaj, ty nie jesteś Gosza, a Gieorgij. Kiedyś na gród napadł straszny smok. On pożerał dzieci i żądał ciągle nowych i nowych ofiar. I oto młody żołnierz Gieorgij na koniu popędził na walkę z potworem. Widzisz, jeszcze chwila, i przebije smoka piką. Ten żołnierz – twój święty. Zawsze jest obok ciebie. Ty tylko wezwij go: „Swiatoj Gieorgij Pobiedonosiec, moli Boha o mnie, zastupiś za mienia!” (Święty Jerzy Zwycięzco, módl się do Boga za mnie, ujmij się za mnie!)
Gosza wsłuchał się. W mieszkaniu nikogo nie było i znów szept węża zadźwięczał w jego głowie:
- Dlaczego zwlekasz?! Wszyscy wyszli! Idź, przedziuraw!
Ale Gieorgij z napięciem patrząc na ikonę, przeżegnał się. Oczywiście, babcia i wcześniej mówiła mu, że to pierwsze, co trzeba robić z rana, ale… Gosza zapominał, lenił się. I oto teraz żegnał się, modlił się:
- Swiatoj Gieorgij Pobiedonosiec, moli Boha o mnie.
Po modlitwie przypomnieli się mu sąsiedzi, ich dobroć i łaskawość, jak go częstowali…
- Podziurawże! Podziuraw! – już z daleka szeptał jakiś wąż.
Ale Gosza-Gieorgij słyszał też drugi głos:
- Schowaj narzędzia! I lepiej pomódl się za sąsiadów. Przypomnij, jak oni ciebie lubią!
Syczenie węża dźwięczało coraz słabiej i słabiej. Chłopczyk zdecydowanie schował narzędzia i, podszedłszy ku ikonie, znów poprosił:
Swiatoj Gieorgij Pobiedonosiec, moli Boha o nas.
Modląc się, patrzył na ikonę, jak na okno do niewidzialnego świata, w którym ma teraz przyjaciela.
Luda przyjaźniła się z mamą, wszystko-wszystko opowiadała. Przed snem mama przysiadała na dziecięcym łóżeczku i sama zamieniała się w malutką dziewczynkę.
Wspominała, jak jej samej trudno było wybierać: w szkole uczyli jednego, a w domu – drugiego. W domu wszyscy modlili się, a w szkole przekonywali, że Boga nie ma, śmiali się z niego, zabraniali nosić krzyżyki. Więc komu wierzyć? Bogu czy bezbożnym nauczycielom? Mama wybrała Boga i swoją wiarę, jak najcenniejsze przekazała Ludzie.
- Gdzie byś nie była: czy w lesie zabłądziłaś, napadli na ciebie rozbójnicy czy źli ludzie, ty tylko z całego serca poproś: „Wybaw, Boże!” – i Bóg wybawi.
Mama z Ludą każdej niedzieli i we wszystkie wielkie święta chodziły do cerkwi, razem spowiadały się, pryczaszczały się (przyjmowały Eucharystię). Oczywiście Luda miała też przyjaciółki, z którymi bawiła się na podwórku, ale najbliższą przyjaciółka była mama. Przed mamą Luda nic nie ukrywała. One razem zastanawiały się, jak, kiedy postąpić. No, a jeśli nie mogły znaleźć odpowiedzi, to decydowały się polegać na woli Boga, powierzały siebie Jemu.
Pewnego razu przyszedł do szkoły psycholog i zaczął hipnotyzować niechronione przez modlitwę dzieci. Kiedy klasa utraciła swoją wolę, siebie, on zapytał jednego: – Jak się nazywasz? Ten odpowiedział:
- Krokodyl Giena.
- A ty?
- Chriusza (dosłownie świnka)
I kiedy wszyscy zapomnieli swoje imiona, on zmusił ich piszczeć i skakać jak na dyskotece. Okropny widok…
Luda zaś, jak tylko zaczęto pozbawiać ich swego „ja”, zamknęła oczy, zacisnęła uszy i zaczęła szeptać:
- Boże, zmiłuj się nade mną… Panie Jezu Chryste, Synu Boży, zmiłuj się nade mną… (Hospodi, pomiłuj mia… Hospodi Iisusie Christie, Synie Bożij, pomiłuj mia…)
Luda, nie rozumiejąc, czuła: utracić swoje imię – utracić siebie. Im bardziej hipnotyzer starał się, tym goręcej modliła się dziewczynka. On nawet nie zauważył, że Luda nie poddała się jego czarom.
Potem psycholog wpoił, aby dzieci zapomniały o tym, co tu się działo, i rozbudził ich. Luda, wstrząśnięta, nic nikomu nie powiedziała, dopiero w domu podzieliła się z mamą. Wieczorem one poszły do cerkwi i tam na spowiedzi (było to w sobotę) Luda opowiedziała kapłanowi o tym, co działo się w klasie.
Rano w niedzielę mama z córką pryczastiły się, a w poniedziałek we trójkę szli do szkoły. Dyrektorka lodowatym głosem odpowiedziała kapłanowi:
- U nas jest rozdział cerkwi i państwa. Proszę nie wtrącać się w sprawy szkolne.
Kapłan nalegał: – Seanse hipnotyczne na dzieciach są niedozwolone. One nie wchodzą w żadne programy.
Dyrektorka nie dawała się przekonać. – Do programów nie wchodzi Zakon Boży. My przeprowadzamy całkiem naukowe psychologiczne eksperymenty na poziomie współczesnej nauki.
- Te eksperymenty gubią duszę!
- Dusza – to też pojęcie cerkiewne – wyrozumiale odpędziła się dyrektorka – a my postanowiliśmy poprawić biopola uczniów.
I tu Luda opowiedziała o tym, jak były „poprawiane biopola”, jak biesili się, krzyczeli jej koledzy z klasy, jak u jednego chłopczyka z ust szła piana.
Nagle do gabinetu dyrektorki wdarł się psycholog, gorączkowo wszystkiemu zaprzeczając. Jego oczy nienaturalnie błyszczały, cały trząsł się jak na sprężynach, wychodziła z niego nieludzka siła:
- Jak nie zasnęła?
Wbijając się czarnymi oczami w dziewczynkę, chciał natychmiast ją uśpić, aby usunąć jedynego świadka. Luda zdrętwiała i nie mogła oderwać od niego swoich oczu. Wtedy kapłan objął dziewczynkę:
- Hipnotyzuj mnie, jeśli chcesz, a dziecko zostaw – powiedział zdecydowanie i wystawił przed siebie krzyż.
Spojrzenie hipnotyzera mimo woli natrafiło na ukrzyżowanego za nas Pana. Płomień złości w spojrzeniu zaczął stopniowo przygasać.
Wydawałoby się, wszystko się wyjaśniło, ale ćwiczenia z psychologii trwały nadal.
Przed szkołą Luda przychodziła do cerkwi i pryczaszczała się. podczas lekcji modliła się. psycholog na nią nie działał, ona zostawała z Bogiem.
A co się stało z innymi dziećmi? Z kim oni?
Mieszkał we wsi kawaler o imieniu Mateusz. On jak się mówi, wszystko posiadł: i wysoki, i ładny, i robotnik wspaniały, a i gitarzysta w dodatku. Wyjdzie wieczorem z gitarą, usiądzie na kłodzie, zbiorą się wokół niego kawalerowie i panny: tu i śmiech, i żarty, i pieśni.
A jak pojawiła się Ksenia-śpiewaczka, to i staruszkowie wychodzili posłuchać. Głos Ksenia miała, jak słowik – ładniejszego nawet w Moskwie nie znajdziesz! Mateusz zapatrywał się na nią – ładna dziewczyna, ale wiedział, że ona jest osobą poważną, tu od razu trzeba się żenić. A Mateusz o tym nie myślał, nie nahulał się jeszcze. Ksenia w tajemnicy dawno zakochała się w Mateuszu, ale zachowywała się wobec niego obojętnie, nie dając nic poznać. Raz on jednak powiedział:
- A może, Ksenio, pobralibyśmy się? Dla ciebie gotów jestem włożyć na siebie rodzinne pęta.
- Nie – mówi – miły bohaterze, nie taki mąż mi potrzebny. Ja chciałabym być dla niego jedyną, a ty i na weselu możesz mnie z kimś pomylić.
Stało się nieszczęście. Podczas żniw dziewczyna wpadła pod koła ciągnika. Odwieziono ją do szpitala – wróciła bez nogi, na kulach. Przestała Ksenia prowadzać korowody i głos jej przycichł… Długo przeżywała i płakała, ale skoro Bóg dał życie – trzeba żyć.
Jednak nie zapomniał Mateusz byłej piosenkarki. Raz przyszedł do niej i znów powiedział:
- Dawaj, Ksenio, pobierzemy się. Jak zdarzyło ci się nieszczęście, zrozumiałem, że nie mogę bez ciebie żyć.
- Ja nawet z dwiema nogami bałam się za ciebie wychodzić – niewesoło zażartowała Ksenia – a już z jedną – całkiem ciebie nie dogonię.
- A nie trzeba będzie doganiać – odpowiedział Mateusz – ja sam siebie na wieki do ciebie przywiązałem.
Długo upraszał ukochaną i w końcu uprosił. Dała mu swoją zgodę.
Jak dowiedzieli się o tym jego rodzice, rzucili się na syna, uświadomić chcieli:
- No, jaka z niej żona będzie? Ani podłogi nie umyje, ani grządki nie skopie…
Lodowate słowa zapadły w sercu, ale wspomniał kochaną twarz, uśmiech i wszystkie strachy, którymi go straszono, znikły. Aby tylko ją widzieć!
- Pod korony z inną nie pójdę – twardo oświadczył ojcu i matce – a z nią żyć będziemy, oddzielnie, więc sami o wszystkim się dogadamy.
Poburczeli-poburczeli rodzice i pobłogosławili. Wszystko odbyło się jak należy: i swaty przyjeżdżali, mówiąc: U was – towar, u nas – kupiec”, i ślub cerkiewny, i wesele było skromne, jak Ksenia prosiła.
Żyli w radości. Ksenia z całych sił starała się sobie radzić, póki męża w domu nie było, a Mateusz starał się zdążyć wszystko zrobić, żeby ona się nie nadwyrężała.
Sąsiedzi głowami kręcili, widząc jak Ksenia na kulach do sklepu kuśtyka: jaki krzyż na siebie wziął Mateusz! Czyż we wsi mało panien zdrowych, jedna lepsza od drugiej!
Ale oni byli sobie najlepsi. Kiedy spotkają się, to ich twarze zalśnią. Tak by i żyli w wysiłkach i troskach, ale Bóg posłał im nieoczekiwanych gości.
Przyjechała do wsi zagraniczna delegacja popatrzeć, jak ludzie żyją-pracują. Pokazano im pola, gospodarstwa, potem ucztę urządzono. Toasty zaczęli wygłaszać, między innymi i za wielką duszę kobiecą. Tu ktoś ze staruszków stanął w obronie mężczyzn – w czym oni gorsi? I opowiedział historię o Mateuszu i Kseni.
Goście zapragnęli ich poznać. Przyprowadzono ich do chaty młodych, widzą, przystojniak-bohater. A gospodyni, choć i z twarzy i sylwetki ładna, ale bez kul kroku nie zrobi.
Oczywiście i tu bez poczęstunku nie obeszło się – słowiańska dusza dla wszystkich otwarta. A wśród obcokrajowców lekarz-protetyk się znalazł. Zapytał Kseni, dlaczego ona z protezy nie korzysta. Ta wyjaśniła – ciężka, mówią, ona, z nią męczarnia tylko. Poprosił lekarz, aby pozwoliła nogę obejrzeć, miarę czemuś jednak wziął i odjechał.
Minął czas. O gościach już dawno zapomniano i nagle przesyłkę na imię Kseni przynoszą. Rozpakowała ją, a tam proteza. Przymierzyła nieśmiało. Patrzy – zginająca się, lekka, jak swoja noga. Przeszła się – i nie kulała, nawet zatańczyć spróbowała – wyszło!
Tu Mateusz wrócił. Ona do niego – biegiem i na szyi zawisła, słowa wypowiedzieć nie może, sama łzami radości zalewa się.
Na skraju pewnej wsi stał przytulny dom, przyciągający spojrzenia przechodniów. W znojny letni dzień zatrzymał się przed nim podróżnik. Był głodny i chciał pić. To był młody człowiek, ale z jego ładnej twarzy promieniował głęboki ból i rozczarowanie.
Bez przekonania, jakby i bez nadziei na ludzką dobroć, zapukał on do drzwi. Te od razu otworzyły się. na progu stała miła dziewczynka z kędzierzawymi blond włosami i wielkimi szarymi oczami. Serdecznie przywitała się.
- Zapraszamy do nas. Pan, na pewno jest zmęczony i głodny.
Podróżnik zawahał się i poprosił zawołać rodziców.
- Oni wyjechali do miasta na rynek i będą dopiero wieczorem. Ale to nie ma znaczenia. Ja zawsze pomagam mamie, kiedy do nas przychodzą podróżnicy.
Dziewczynka wprowadziła nieznajomego do domu, zaproponowała, aby się umył po podróży i posadziła przy stole. Sama zaczęła krzątać się przy poczęstunku.
Gość rozejrzał się. Pokój urządzony był prosto. Na parapecie stały polne kwiaty. W kąciku przed ikoną płonęła lampka oliwna.
Wkrótce zjawiła się młoda gospodyni. Postawiła przed nim miskę z gorącymi ziemniakami, nakroiła domowej szynki, sera, przyniosła pomidory, ogórki, herbatę z wiśniowymi konfiturami. Wszystkie jej ruchy były pełne niewytłumaczalnego wdzięku.
Kiedy podróżnik zaspokoił swój głód, dziewczynka dała mu na drogę paczkę z jedzeniem. On patrzył na nią i jakiś gorzki kamyk topniał w jego piersi.
Żegnając się, nieznajomy wymienił swoje imię – Paweł.
- A ja mam na imię Swietłana!
I nagle Paweł, sam nie rozumiejąc dlaczego, zaczął zacinając się opowiadać tej dziewczynce, prawie dziecku, wszystko, co się z nim zdarzyło.
Pracował jako urzędnik w prywatnym banku i wydał swemu przyjacielowi bez podpisu dużą sumę pieniędzy. Ten przysięgał, że zwróci je za trzy dni i że bez nich mu tylko kula w łeb. Ale po trzech dniach przyjaciel zniknął, a jeszcze za dwa dni ubytek został odkryty. Pawła oskarżono o roztrwonienie. Właściciel zwolnił go i, grożąc sądem, zażądał natychmiastowego zwrotu pieniędzy. Paweł rozprzedał wszystko, co miał, rozliczył się z właścicielem i, zhańbiony, bez kopiejki w kieszeni, opuścił miasto.
On nie po prostu opowiadał, a głośno rozmyślał, zadając pytania – czy będzie w stanie zacząć wszystko od nowa? Kto mu powierzy, żebrakowi, bez rekomendacji, jakąkolwiek pracę?
- Jak głupio minęły najlepsze lata! – jak jęk, wyrwały się gorzkie słowa. Dziewczynka uważnie i ze współczuciem słuchała, potem delikatnie powiedziała:
Nie przeżywa pan. Moja mama mówi, że lepiej wierzyć człowiekowi i zawieść się, niż urazić go brakiem zaufania. Oj – nagle wykrzyknęła – przecież ja mam…
Swietłana wybiegła do drugiego pokoju i przyniosła szkatułkę, wyjaśniwszy:
- Tatuś czasem daje mi kilka złotych monet, na posag ślubny. Ale przecież do wesela jeszcze daleko. Mam zaledwie dwanaście lat! – zaśmiała się dziewczynka i postawiła przed nim szkatułkę. Na jej dnie było złoto.
„To przecież całe bogactwo! Pomyślał Paweł. – Ach, Swieta, Swieta, światła duszo… ty nawet nie pomyślałaś, że ja mogę zabrać wszystkie twoje oszczędności i uciec”.
Wziął ostrożnie trzy monety i wzruszony wymamrotał:
- To mi na początek wystarczy.
Ale dziewczynka przysunęła do niego szkatułkę.
- Nie, proszę wziąć wszystko. Pieniądze są panu teraz potrzebne.
Paweł zaczął odmawiać. Swieta zamyśliła się i nagle radośnie powiedziała:
- Dobrze, proszę uważać, że wziął pan u mnie pieniądze tytułem pożyczki. I kiedy skończę siedemnaście lat – ona podała dzień i miesiąc swoich urodzin – pan przyjedzie do mnie karetą w troje koni i przywiezie mi moją szkatułkę.
Łzy pojawiły się w oczach Pawła. On wyprostował się i uroczyście powiedział:
- Miła dziewczynko, ja przysięgam tobie na wszystko, co jest jasne na ziemi, że zwrócę twoją szkatułkę. Ale co ty powiesz swoim rodzicom? Przecież na ciebie nakrzyczą!
- Nie – odpowiedziała Swieta – ja powiem im, że pożyczyłam pieniądze dobremu człowiekowi. Ja wytłumaczę im, że pieniądze były mu bardzo potrzebne.
Oni pożegnali się.
Wieczorem wrócili rodzice Swiety. Oni pomyślnie sprzedali swój towar. Ojciec chciał położyć do szkatułki jeszcze jedną monetę, ale szkatułki nie było.
Swieta wszystko opowiedziała rodzicom.
- Głupia dziewczynko! Jak wyjdziesz za mąż bez posagu? Surowo powiedział ojciec. – Zbieraliśmy go dwanaście lat! Pomyślałaś o tym?
Ale mama ujęła się:
- Nie karć córki, ojciec. Sama uczyłam ją być chrześcijanką, postępować tak, jak przykazał Chrystus. Niech będzie na wszystko wola Boża!
Czas mijał. Swieta ani minuty nie wątpiła, że Paweł przyjedzie do niej. I oto nastał dzień, kiedy Swietłana skończyła siedemnaście lat.
Powoli wlokły się minuty i godziny. Swieta często podchodziła do okna i patrzyła na drogę. Nagle ukazał się jakiś powóz. Tracąc oddech z emocji, wybiegła z bramki. Tak, tak! To pędziła trójka (koni)!
Konie ostro zatrzymały się przed samym domem, z karety wyskoczył młody mężczyzna ze szkatułką w rękach.
- Witaj, Swieta – powiedział ze wzruszeniem – czy poznałaś mnie?
- Oczywiście, Paweł, ciągle o panu pamiętałam. On czule uścisnął jej rękę.
- Miła Swieto, twoje pieniądze przyniosły mi szczęście. Zostałem bogaty. Musiałem dużo pracować, ale mnie ogrzewało oczekiwanie spotkania z tobą. Twoje imię oświecało moje życie.
- Oczekiwałam pana – prosto odpowiedziała dziewczyna. W tym czasie na ganek wyszli rodzice. Paweł podszedł do nich i nisko się ukłonił.
Ja jestem właśnie tym podróżnikiem, któremu wasza córka powierzyła pieniądze. Oto one – i podał im szkatułkę, pełną złotych monet. Teraz tylko od was zależy, czy będę najszczęśliwszym człowiekiem. Proszę o rękę waszej córki.
Wasia mieszkał w niewielkim miasteczku z ojcem i matką. Oni nigdy nie byli na wsi, ale koledzy z entuzjazmem opowiadali, jak tam wspaniale: las, rzeka i wolność od tatusiów i mam. On wiedział, że na wsi mieszka jego babcia – mama taty, ale kiedy pytał o nią tatę, ten odpowiadał jakoś niechętnie i zwięźle, a mama zmieniała temat rozmowy. Kiedy Wasia prosił rodziców, aby pojechać na lato to babci, mama zawsze znajdowała pretekst, aby odłożyć wyjazd: to dużo pracy na daczy, to dostała dla syna ofertę na obóz, a to wybierali się z tatą w podróż na jego stareńkim „moskwiczu”.
Ale kiedy w rodzinie pojawiła się malutka Tanieczka, tatuś postanowił odwieźć Wasię do babci. Na pożegnanie mama surowo-najsurowiej przykazała nigdy nie zdejmować krzyżyka i modlić się rano i wieczorem. Babcia okazała się maleńką suchutką staruszką z szarymi, jak u taty, ale jakimiś smutnymi oczami. Ona ucieszyła się z wnuka, karmiła go smacznymi blinami ze śmietaną i pysznymi racuchami z konfiturą, nazywała miłym wnuczkiem.
Wasia szybko zaprzyjaźnił się z wiejskimi chłopcami i większą część czasu spędzał z nimi. Pewnego razu najstarszy z nich powiedział Wasi:
- A ty wiesz, że twoja babcia jest czarownicą?
- Jak czarownicą? – zmieszał się Wasia.
- A ot tak, naprowadzi urok na kogo zechce, i człowiek zaczyna chorować i żadni lekarze nie potrafią mu pomóc. Albo zamówi krowę i ona przestaje dawać mleko, albo prosięta wszystkie nagle pozdychają. Wszyscy we wsi boją się jej i starają się zjednać. Ty bądź z nią ostrożny.
- Nie, ona mnie lubi – ujął się za babcią Wasia.
Wrócił on do domu ze sprzecznymi uczuciami. Babcia, jego babcia, którą on już pokochał – wiedźma! Ale przecież czarownice w bajkach całkiem inne, a babcia – jak wszystkie! Jednak mimo wszystko coś zaczęło chłopca niepokoić. On zauważał, że do babci często przychodzą kobiety:
- Dzień dobry, Matrionuszka - jakoś przypochlebnie mówiły one - oto ja tobie nieduży prezencik przyniosłam - i stawiały na stół to bańkę z mlekiem, to śmietanę, twaróg albo jajka. - Weź, nie wzgardź.
Babcia nie dziękowała, a surowo pytała:
- No, co z tobą? – i wyprowadzała przybyszkę do drugiego pokoju.
Ciągle chciało się porozmawiać z babcią, ale on bał się sprawić jej przykrość. Jednak pewnego razu mimo wszystko odważył się zapytać:
- Dlaczego babciu ciebie we wsi się boją?
- A co ty nagle pytasz? – nachmurzyła się babcia. – Czy zdążyli już o mnie nagadać? A ty wnuczku nie słuchaj. Ja ich leczę, ziołami leczę, więc i wymyślają o mnie wszelkie bzdury.
Wasia uspokoił się. Czas szybko przeleciał i wkrótce on wrócił do domu.
Minął jeszcze rok. I nieoczekiwanie ojciec przywiózł babcię do domu, wyjaśniwszy Wasi, że ta mocno zachorowała, i na wsi nie ma komu nią się opiekować. Babcia już nie wstawała i cały czas leżała w łóżku. Ojciec często do niej zachodził i oni długo o czymś rozmawiali. Zawsze wracał zdenerwowany i mówił żonie jedno i to samo:
- Nie chce!
Wasia był ciekawy, czego tak uparcie nie chciała babcia i, kiedy ojciec zachodził do jej pokoju, cichutko podchodził do drzwi, próbując usłyszeć ich rozmowę. Ale pewnego razu w pokoju rozległ się ostry głos babci:
- Synku! Koleńka! Pożałuj swoją matkę! Ja powinnam, ja muszę przekazać swoje zdolności. Weź je ode mnie! Ty widzisz jak ja cierpię!
I w tej chwili Wasia usłyszał szybkie kroki mamy i ledwie zdążył odskoczyć. Mama weszła do pokoju i zdecydowanie powiedziała:
- Nie, Matrono Sawiczna! Nikt z naszej rodziny nic od ciebie nie weźmie! To przecież zguba dla duszy! Ty powinnaś pokajać się. jeśli chcesz, poprosimy do ciebie kapłana.
- Nie, nie! Zakrzyczała chora jakimś dziwnym, nie babcinym głosem. Nie.
Wtedy mama wzięła tatę za rękę i wyprowadziła go z pokoju.
Wieczorem, kiedy chłopczyk kładł się do snu, mama przysiadła przy nim i poważnie powiedziała:
- Wasia, ja dam ci nową modlitwę, naucz się jej. Ona ochroni ciebie od wszystkiego niedobrego. – I podała mu karteczkę.
Na początku modlitwa wydała się chłopcu długa i zawiła, ale im częściej ją czytał, tym bardziej podobała się mu: czuło się w niej jakąś wyjątkową moc i podniosłość. Szybko ją zapamiętał. „Da woskriesniet Boh!” – często powtarzał.
Minęło kilka dni. Pewnego razu Wasia wrócił ze szkoły o dwie godziny wcześniej. Chłopiec wszedł do pokoju i usiadł do lekcji. Nagle usłyszał głos babci:
- Wnuczku, daj mi wody!
Wasia pośpieszył z kubkiem wody do babci. Ona z trudem uczyniła łyk i żałośnie powiedziała:
- Niedobrze mi, Wasieńka! Posiedź ze mną troszkę. Daj mi swoją rączkę.
Wasia z ufnością podał jej rękę. I nagle babcia mocno ją schwyciła i znów jakimś obcym głosem, patrząc w jego oczy, wypowiedziała:
- A więc, powtarzaj za mną! Wasia z siłą wyrwał rękę i uciekł z pokoju. Ale tu dogonił go surowy okrzyk:
- Wróć!
I ku swemu przerażeniu Wasia poczuł, że nie może wybiec z pokoju. Wbrew swojej woli on zaczął zbliżać się do babci. Ta prawie siedziała na łóżku i, skierowawszy na niego jakieś przenikliwe spojrzenie, czekała.
„Co mam robić? Przemknęło w głowie chłopczyka – A modlitwa? Boże, pomóż!”
I drżącym głosem zaczął:
- Da woskiesniet Boh, i rastoczatsia wrazi Jeho…
Głos jego okrzepł, on już nie szedł do łóżka, a zatrzymał się pośrodku pokoju i wyraźnie wypowiadał:
- I da bieżat ot lica Jeho nienawidaszczije Jeho. Jako isczezajet dym, da isczeznut…
Wypowiadając modlitwę, Wasia widział, jak źle robiło się jego babci. Ona cała trzęsła się, jakaś siła to podnosiła jej głowę z poduszki, to rzucała. Kiedy Wasia wypowiedział „amiń”, babcia uspokoiła się. leżała na łóżku blada i bezsilna, z jej oczu ciekły łzy.
I nagle serce Wasi przeniknęła ostra litość. On tez zapłakał, płakał i szeptał:
- Boże, pożałuj babcię! Boże, wybacz babci!
I nagle babcia otworzyła oczy i łagodnie powiedziała:
- Dziękuję, wnuczku! Idź, Bóg z tobą! Wstrząśnięty chłopczyk wyszedł z pokoju. Wieczorem, kiedy przyszedł ojciec, babcia poprosiła go, aby zaprosił kapłana.
Po kilku dniach ona spokojnie zmarła.
WOSKRESNUT’ (ZMARTWYCHWSTAĆ), 1. W religijnych przedstawieniach: Zostać znów żywym. Chrystos woskriesie (stara forma czasu przeszłego) z martwych. Chrystus woskriesie! - Zaprawdę woskriesie! (Wymiana pozdrowień, powitań na święto Wielkanocy). 2. Przen. Nabyć nowe siły, zostać znów rześkim, ożyć. Chory zmartwychwstał. 3. Przen. o uczuciach, przedstawieniach: Znów powstać z dawną jasnością. Zeszłe zmartwychwstało w pamięci.
Modlitwa Czestnomu Krestu
Da woskresniet Boh, i raztoczatsa wrazi Jeho, i da bieżat ot lica Jeho nienawidiaszczyi Jeho. Jako isczezajet dym, da isczeznut; jako tajet wosk ot lica ohnia, tako da pohibnut biesi ot lica lubiaszczych Boha, i znamienujuszczychsia krestnym znamienijem, i w wiesielii hłaholuszczych: radujsia, preczestnyj i żywotworaszczyj Krestie Hospodień, prohonianiaj biesy siłoju na Tiebie propiataho Hospoda naszeho Iisusa Christa, wo ad sszedszaho, i poprawszaho siłu diawolu i darowawszaho nam Tiebie Krest swoj czestnyj na prohnanije wsiakaho supostata. O preczestnyj i żywotworaszczyj Krestie Hospodień, pomahaj mi so swiatoju Hospożeju Diewoju Bohorodiceju, i so wsiemi swiatymi wo wieki. Amiń.
Uczyń na sobie znak krzyża i mów modlitwę do Krzyża Świętego
Tłumaczenie: Niech powstanie Bóg i rozproszą się wrogowie Jego i niech uciekają przed Jego obliczem nienawidzący Go. Jak znika dym, niech znikną; jak taje wosk przed ogniem, tak niech przepadną diabły przed obliczem kochających Boga i czyniących znak krzyża i w radości mówiących: raduj się, najczcigodniejszy i Życiodajny Krzyżu Pański, przeganiający diabły siłą ukrzyżowanego na tobie Pana naszego Jezusa Chrystusa, Który do piekła zszedł i podeptał siłę diabelską i podarował nam Ciebie, Krzyż Swój Czcigodny, na przepędzenie wszelkiego wroga. O, Najczcigodniejszy i Życiodajny Krzyżu Pański, pomagaj mi ze Świętą Władczynią Dziewicą Bogarodzicą i ze wszystkimi świętymi we wszystkie wieki. Amen.
Lub krótko:
Ohradi mia, Hospodi, siłoju Czestnoho i Zywotworaszczaho Twojeho Kresta, i sochrani mia ot wsiakaho zła.
Tłumaczenie: Osłoń (Obroń) mnie, Panie Boże siłą Czcigodnego (Czczonego) i Życiodajnego Twojego Krzyża i zachowaj mnie od wszelkiego zła.
Tę modlitwę należy odmawiać przed samym snem, ucałować krzyż, noszony na piersi, i ocienić siebie i pościel znakiem krzyża.
Pewnego razu w salonie hrabiny N. zebrali się ważni goście. Wśród nich okazał się prosto ubrany człowiek. Ale nie patrząc na jego skromne ubranie, obecni odnosili się do niego ze szczególnym szacunkiem, łowiąc każde wypowiedziane przez niego słowo. To był człowiek, którego sława rozbrzmiewała po całym kraju. Jego książki z porywającym zainteresowaniem były czytane nie tylko przez inteligencję, ale i przez prostych ludzi. Wypowiedzi pisarza wywoływały burzę sporów. Obalały one powszechnie przyjęte filary.
Upojony burzliwą sławą obaliciel zagalopował się w swoich wypowiedziach do ostrych ataków przeciwko Świętej Cerkwi, doszedł do stworzenia własnego wariantu Boskiego objawienia – Ewangelii. Czym jest mu, wielkiemu, to, co stworzył Bóg? Duch samowywyższania się, zgubny duch, panował nad nim. Oślepiony pychą, obaliciel już nie mógł się powstrzymać.
I oto w salonie hrabiny N., natchniony oczekiwaniem od niego czegoś niecodziennego, ten szanowny gość pozwolił sobie na obraźliwe słowa o Matce Bożej.
Hrabina natychmiast wzięła w ręce dzwoneczek i zadzwoniła. Służącemu, który wszedł rozkazała:
- Wyprowadź tego pana.
Służący był w zakłopotaniu. „Tym panem” był światowej sławy pisarz Lew Nikołajewicz Tołstoj, w dodatku hrabia. Co robić? Służący podszedł do hrabiego i zatrzymał się w oczekiwaniu.
Lew Nikołajewicz był wściekły z takiego postępowania z nim. Z nim! Przecież z jego obecności cieszyliby się w najbardziej wykwintnych salonach! Jego, którego słowa przekazywano z ust do ust, jego, żywego klasyka, jego, hrabiego – won?! Wszyscy w napięciu milczeli.
W końcu Tołstoj wstał i dumnym krokiem poszedł do wyjścia.
Hrabina rozumiała, jaki cios zadała byłemu przyjacielowi, ale nie mogła tolerować w swoim domu bluźniercy, nawet jeśli jest geniuszem.
Obyśmy też tak chronili swój dom – swoją duszę – przed bezbożnymi słowami, przed bluźnierczymi myślami!
Tylko się pojawią, powiedzmy im – won!
W pobliżu ogromnej góry schroniła się nieduża wioseczka. Góra, pokryta gęstymi leśnymi zaroślami, była schronieniem dla wielu zwierząt i ptaków.
Jednakże, pocięta rozpadlinami i przepaściami, cieszyła się niedobrą sławą: mówili, że tu bez śladu znikali ludzie. Dorośli obchodzili ją bokiem, zabroniwszy i dzieciom zbliżać się do niej.
Z całej wsi tylko Piotr Suchanow chodził tu na polowanie, biorąc ze sobą syna Mateusza.
Pochodzący z tej samej wsi nie lubili Piotra za surowość i wyniosłość, chociaż, jako pracowitego chłopa, szanowali. On i syna do pracy przyuczył.
Żonę zaś, Jekatierinę, w surowości trzymał. Ona, cicha i nie mająca nic do powiedzenia, zaledwie jedno sobie prawo obroniła – chodzić do cerkwi. Dwa razy nawet Mateusza brała, ale mąż nakrzyczał na nią:
- Samej chodzić nie zabraniam, a syna nie prowadzaj. Piotr i do rówieśników mateusza nie puszczał, wpajając:
- Nikomu nie wierz! Wszyscy są fałszywi i zawistni. Cudzego nie bierz, a swego pilnuj. Ufaj tylko sobie.
Te słowa padały, jak ziarna, w nieokrzepłą duszę podrostka i, być może, zostałby on kopią ojca, ale obok była matka. Układając do snu, szeptała co innego:
- Chłopczyku mój, Bogu ufaj. Żyj z modlitwą, kochany.
Jej modlitwy i błogosławieństwa, ciągła gotowość pomóc potrzebującym wzbudzały u Mateusza wiarę w inne życie, pełne miłości i dobroci.
Wkrótce wydarzyło się nieszczęście: rodzice zginęli, zleciawszy z samochodem do przepaści. Piotr stracił panowanie nad kierownicą. Sąsiedzi chcieli zabrać Mateusza do siebie – miał zaledwie szesnaście lat, ale ten kategorycznie odmówił, woląc samodzielne życie w rodzinnym domu.
Jakoś wieczorem Mateusz otworzył Ewangelię, którą matka nazywała Najważniejszą Księgą. Ona wstrząsnęła nim i wkrótce stała się ulubioną lekturą. Chrystus wydawał się mu choć i dalekim, ale żywym.
Mateusz żałował, że urodził się późno i nie mógł, jak apostołowie, być Jego uczniem.
Pewnego razu w sobotni jasny poranek wybrał się na polowanie po znajomych ścieżkach. Niespodziewanie zza krzaka wyskoczył zając. Mateusz pobiegł za nim, w biegu zdejmując broń. I tu poślizgnął się i potoczył się po zboczu, z przerażeniem zdając sobie sprawę, że w dole – przepaść.
Na brzegu otchłani krzaki zwolniły spadanie i Mateusz bezradnie zawisł, konwulsyjnie ściskając w rękach gałęzie.
Jak wydostać się po tej prawie pionowej ścianie? Wołać? Ale kto usłyszy?
Po raz pierwszy pożałował, że nie ma przyjaciół, którzy pomyśleliby o nim, wszczęliby alarm, poszli szukać. Próbował krzyczeć, ale dźwięk odlatywał daleko w dół, w przepaść, której dna nie było widać.
I nagle zobaczył ogromnego węża, pełznącego do niego. Mateusz zamarł, szepcząc:
- Boże, uratuj mnie, Boże…
Prawie tracąc przytomność, poczuł, jak wąż owinął jego tułów i ostrożnie popełzł do góry. Wyciągnąwszy Mateusza, zostawił go leżącego w trawie, a sam odpełzł.
Mateusz z trudem usiadł. I w tym momencie z powodu wszystkiego co przeżył z jego oczu popłynęły łzy. On płakał po raz pierwszy od śmierci rodziców, płakał i wspominał, jak źle żył: komu pomógł, komu powiedział miłe słowo, z kim podzielił się swoimi trofeami myśliwego? A jaki okrutny był wobec zwierząt, zwłaszcza wobec ptaków, często strzelając do nich, tylko aby wyćwiczyć rękę. I, napotkawszy węża, na pewno strzeliłby do niego. A on? Usłyszawszy jego krzyk, od razu przypełzł do niego. Uczucie wdzięczności napełniało jego duszę.
Wróciwszy do domu, zapalił lampkę oliwną przed ikoną, stanął na kolana i zaczął gorąco modlić się, dziękując Bogu za uratowanie go i za daną możliwość zmienić swoje życie. Po modlitwie przyszła myśl, że i teraz można zostać uczniem Chrystusa, trzeba tylko wypełnić Jego przykazania i kochać ludzi.
Kiedy w poniedziałek Mateusz wyszedł do pracy, mieszkańcy wioski zauważyli siniaki na jego twarzy i rękach. W odpowiedzi na pytania z niezwykłym zapałem zaczął szczegółowo opowiadać o swoim spadaniu w przepaść i cudownym ratunku.
Minął tydzień. Pewnego razu Mateusz, wracając z pracy, zobaczył w sadzie bliźniaków Simionowych tłum ludzi. Otworzył bramkę i wszedł do ich sadu. Jeden z braci, Siergiej, powitał go słowami:
- Chyba złapaliśmy twego węża, możesz nacieszyć się widokiem. Do miasta powieziemy. Mówią, tam z ogrodu zoologicznego wąż dusiciel uciekł. Rzeczywiście, w siatce leżał jego wąż. Nie ruszał się. Jednak, zobaczywszy Mateusza, wąż zadrżał i podniósł głowę, patrząc prosto w jego oczy.
- Patrzcie no! – powiedział ktoś. – Wąż jednak poznał ciebie!
- Ech wy! – z goryczą wykrzyknął Mateusz. – On człowieka uratował, a wy go – do klatki. Puścić trzeba!
- Jeszcze co, puścić – powiedział młodszy brat – wiesz jaką nagrodę za niego dadzą!
- Wam by tylko pieniądze! – Mateusz odwrócił się i wyszedł z sadu.
Szedł i obwiniał siebie za to, że niepotrzebnie uraził braci. We wsi lubiano ich za wesołe usposobienie i prostotę, a przede wszystkim za to, że bracia chętnie pomagali staruszkom ze wsi. On wspominał, że kiedy z nim zdarzyło się nieszczęście, właśnie ich rodzice i sami bracia proponowali, aby przeprowadził się do nich mieszkać. Kiedy zaś odmówił, ci często zaglądali do niego, zapraszając w gości i częstując smacznymi pierogami. Dumnie wszystko odrzucał. Bracia przychodzili coraz rzadziej i w końcu całkiem przestali.
Nocą Mateusz wyszedł z domu i skierował się do sadu Siemionowych. Zobaczywszy go, wąż znów zaczął się ruszać.
- Ciszej, to ja – wyszeptał Mateusz. Nie czując żadnego strachu, wziął sieć z wężem i skierował się do lasu. Całą drogę cichutko rozmawiał z nim, będąc przekonanym, że ten wszystko rozumie.
Oto i góra. Zrobiwszy kilka kroków po ścieżce, Mateusz uwolnił więźnia i powiedział:
- Pełznij, pełznij i nie uważaj wszystkich ludzi za swoich wrogów.
Wracając, rzucił sieć do sadu Siemionowych i spokojnie poszedł spać.
Zbudziło go skrzypienie bramki. Na podwórko wchodzili obaj bracia.
„Aha! Idą bić – pomyślał Mateusz. – No cóż, ja też mogę oddać”.
Kiedy bracia weszli na ganek, Mateusz energicznie otworzył drzwi.
- Zachodźcie, skoro przyszliście –odezwał się surowo.
- Wiesz, Mateusz – powiedział Mikołaj – a twój wąż porwał sieć i odpełzł.
- Albo ktoś mu w tym pomógł – uśmiechając się, dodał Siergiej.
- My nawet cieszymy się, że on uciekł, a i sami po twoich słowach chcieliśmy go puścić. Masz rację: on uratował człowieka, a my…
- Ty nie gniewaj się na nas Mateusz – serdecznie powiedział Mikołaj – dawaj zapomnimy o wszystkim i będziemy przyjaciółmi.
I znów, jak wtedy z wężem, ogarnęło go uczucie wdzięczności i objął braci.
Jeśli miliony ciekawi,
dokąd leci krążek hokejowy,
to dokąd w takim razie leci świat?
Zamęczył Antoś wszystkich.
Tata ogląda telewizję, Antoś do niego:
- A dlaczego ludzie za piłką biegają?
- Żeby strzelić do bramki.
- A po co strzelić?
- Żeby wygrać.
- A po co wygrywać?
- Żeby stać się sławnym, pieniądze otrzymać.
- A kto im płaci?
- Ludzie. Widzowie. Widzisz, ilu ich na trybunach.
- Dlaczego oni płacą?
- Żeby grę oglądać.
- A po co im grę oglądać?
- No, dosyć! Idź, pobaw się.
- A po co?
- Mówię: idź, pobaw się!
- A dlaczego ty oglądasz?
- Przestań! Ty już mnie pokonałeś!
- A co to znaczy – pokonałeś?
- Ja cię zaraz spiorę!
- Za co!?
- Spiorę, wtedy się dowiesz! Antoś zrozumiał, że rozmowa z tatą może źle się skończyć. Poszedł do mamy:
- Mamo, a dlaczego ludzie mecze oglądają?
- Ty znów ze swoimi pytaniami! Odejdź! I tak głowa mi boli.
- A dlaczego tatuś…
- Więc taty zapytaj.
- Ja już pytałem.
- No i co też on powiedział?
- Obiecał sprać. A ja mimo wszystko nie rozumiem, dlaczego…
- On nie ma co robić, więc ogląda.
- A ludzie też nie mają co robić?
- No, dosyć! Idź, pobaw się.
- Ja chcę zrozumieć…
- Nie czepiaj się. Powiedziałam: głowa mi boli.
Widząc, że rozmowa z dorosłymi w żaden sposób mu nie wychodzi, Antoś westchnął – kiedy ja w końcu wyrosnę, żeby wszystko zrozumieć?
Było mu przykro i samotnie. Przytuli do siebie pluszowego misia:
- Ty zostałeś mi jedynym przyjacielem. Tylko że z tobą nie można porozmawiać. Ot, jeślibyś odpowiedział na wszystkie moje pytania…
W tym momencie z sąsiedniego pokoju rozległ się triumfujący okrzyk taty:
- Go-o-o-l!!!
Antoś podbiegł do niego:
- Co to jest gol?
- Sam oglądaj. Zaraz powtórka będzie. Ale fajnie, w sam róg! Patrz, patrz!
Antoś przycichł, ale po minucie znów ośmielił się zapytać.
- Ja nie rozumiem…
- A tu i nie trzeba nic rozumieć. Patrz i wystarczy.
Antoś wlepił wzrok w telewizor, szybko zapomniawszy o całym świecie i o swoich pytaniach. Zaczął patrzeć i patrzeć, więcej nikogo o nic nie pytał, i razem z tatą krzyczał: „Go-o-o-l!”
Doświadczonego „Morskiego wilka” osiedlono na wyspie Stephensa doglądać latarni morskiej. Wysepka znana była jako raj dla ptaków: nie było tam drapieżników. Chmury pierzastych pokrywały przybrzeżne skały, wychowując ciągle nowe i nowe potomstwa. Sprzyjał temu ciepły klimat i obfitość pokarmu. Ptaki z czasem odzwyczaiły się latać. Każdego ranka na brzegach rozlegał się wrzaskliwy ptasi bazar. I wydawało się, nic nie naruszy tej idylli.
Ale oto tu, na zagubioną wśród wodnych żywiołów wysepkę, w 1896 roku wysadzono morskiego włóczęgę. Należało do niego zapalanie na wybudowanej latarni morskiej światła ostrzegającego przepływające w pobliżu okręty.
Marynarz w ciągu swego tułaczego życia nie pozyskał ani jednej bliskiej duszy, dając wolę swoim namiętnościom, żyjąc bez latarni duchowej. Wszystkie dojrzałe lata przemknęły na pokładach, w kubrykach (kokpitach) i wielojęzycznych melinach.
Kiedyś tułacz był wywyższony przez naturę. Lubił w przedwieczorne godziny nacieszyć się widokiem morskich dali, malowniczą różnorodnością obłoków albo bezdennością nieba. W te minuty melodyjne linijki układały się same sobą, wznosząc myśli gdzieś do góry.
Ale z czasem pasja do kart, alkoholowe hulanki, egoistyczne utarczki uziemiły młodzieńcze wzloty. Zarobione pieniądze przepijane były zaraz w portowych karczmach i marzyciel znowu zmuszony był wynajmować się na zwykłe towarowe rejsy. Ręce już drżały, sił ubywało. Zbliżał się ślepy zaułek. I tu nadarzyła się okazja: do nowej latarni morskiej potrzebny był dozorca.
Wilk morski, który odwiedził wiele krajów, nie potrafił jednak zobaczyć swojej duszy, nie przyzwyczaił się ani czytać, ani pogrążać się w rozmyślaniach, ani modlić się. Aby czymkolwiek wypełnić swoją duchową pustkę, zabrał z sobą na wyspę puszystego kota. Ten na noc właził do łóżka samotnego staruszka i rozgrzewał jego obolałe kości.
Kiedy świtało, kot wychodził na polowanie. Zresztą, te spacerki w poszukiwaniu śniadania czy obiadu nawet nie można było nazwać polowaniem. Mieszkańcy wysepki, nie wiedząc o istnieniu drapieżników, nie potrafili obronić się.
Kot wybierał najbardziej wyszukane menu – pisklęta, które dopiero pojawiły się na świat Boży. I likwidowanie ich było dla niego swego rodzaju zabawą, rozrywką, grą, którą on zajmował się godzinami.
Jakim problemem było chmarom upierzonych rozprawić się z jednym pazurzastym drapieżnikiem? Ale ptaki, które zapomniały o niebie, zapominały i o swoim potomstwie. Ich kręcił wir bezmyślnego bazaru.
Dozorca latarni nie widział, co się działo. On po raz pierwszy zanurzył się w kalejdoskop wspomnień i rozmyślań. Pewnego razu podczas spaceru jego wzrok zatrzymał się na wiatrowskazie, wieńczącym latarnię. Ten obracał się z każdym podmuchem wiatru. I tu marynarzowi zjawiła się dziwna myśl, że i on, podobnie jak wiatrowskaz, całe życie kręcił się według powiewu swoich namiętności.
Ten obraz zrobił wrażenie na dozorcy. On wracał do niego znów i znów.
Kiedyś, podczas pierwszych lat jego podróży w niektórych portach widywał latarnie – cerkwie. One nie tylko ostrzegały o niebezpiecznych rafach, ale i oświecały dusze. Tam można było pokajaniem zmyć grzechy, usłyszeć zbawienne słowa o życiu wiecznym, Królestwie Niebieskim, dla którego przecież jesteśmy stworzeni.
Ale namiętności, odmęty hazardu znów wciągały go w swój zgubny wir i nadzieje wzbicia się gasły.
Tak on myślał, stąpając po brzegu, usianym szkieletami ptaków.
Czas mijał. Kot tył. Ptaków stawało się coraz mniej, póki wysepka nie zamieniła się w ptasi cmentarz.
Jedno drapieżne zwierzątko wystarczyło, aby zamienić cudowny rezerwat w martwą strefę.
Wkrótce zmarł kot. Już nie było komu podczas bezsennych nocy usypiać bezlitosne wspomnienie o latach, które bezcelowo dokądś odpłynęły.
Coraz mocniej i mocniej doskwierała dusza. W końcu jednak przekonał się, że ona jest i – jest ona czymś ważnym. Ale co w niej? Pustka. Tylko pustka? Nie!
Czasem staruszkowi wydawało się, że jego dusza – to też wysepka, na której jakiś drapieżnik pożarł pisklęta, które się nie wzbiły – jego myśli o najważniejszym, o nieskończoności, o poszukiwaniu siebie.
Chciał poznać, co to za drapieżnik, zadomowiony w jego myślach. Czy to nie namiętność do rozkoszy, która rzucała go po różnych kontynentach?
Co teraz zostało z tych spalających uciech, oprócz cmentarza w duszy?
Jakoś nowy domysł spłynął na niego. Domysł o tym, że on znalazł się na tej wysepce nie bez powodu. Jak gdyby Ktoś nieznany wyrwał go z „ptasiego bazaru” cudzoziemskich portów, z pustoszącej marności nad marnościami.
Ta myśl ogrzała i dała nadzieje. Znaczy i on Komuś jest potrzebny. Ktoś troszczy się i prowadzi go!
I nie patrząc na to, że bagaż przeżytych lat coraz uporczywiej dawał znać o sobie, dusza zyskiwała lekkość i radość, duch odmładzał się. I chociaż wzrok z każdym miesiącem stawał się bardziej zamglony i krótkowzroczny, pojawiało u niego się nowe spojrzenie, dostrzegające duchowy sens bytu. I teraz te próby przeniknięcia w istotę, te dostrzeżenia prawdy wydawały się mu najcenniejszym, z powodu czego warto żyć. To było odnalezienie odczuwania Boga.