Do strony głównej


Na podstawie

https://azbyka.ru/otechnik/novonachalnym/babochka-v-ladoni-zachem-sovremennomu-cheloveku-hristianstvo

 tłumaczenie Eliasz Marczuk


Alelsandr Tkaczenko

Motylek w Dłoni. Po co współczesnemu człowiekowi chrześcijaństwo?

Spis Treści

  1. O autorze
  2. Wstęp
  3. O tym co przeszkadza nam żyć
  4. Syndrom Kułdarowa
  5. Jawne i tajne
  6. W poszukiwaniach utraconej sławy
  7. Bardzo dziwni ludzie
  8. Przed obliczem Pana
  9. Krzywda (zniewaga, obraza)
  10. Kiedy chwytają za młotek
  11. Od węgielka do pożaru
  12. Prawo do obrazy
  13. Dwa świadectwa
  14. Pomyłka Salieri
  15. Jedyne kryterium
  16. Dwie modlitwy
  17. Kiedy pojawia się smok (potwór)
  18. Wyjście z labiryntu
  19. Nie sądźcie
  20. Zasada lornetki
  21. Co wiemy o sobie nawzajem?
  22. „…O, źle on uczynił”
  23. Syndrom Panikowskiego
  24. To, co najtrudniejsze
  25. Po co współczesnemu człowiekowi chrześcijaństwo?
  26. W poszukiwaniu miłości
  27. Trzej bankruci
  28. Jak ludzie tracą miłość
  29. Jak zwierzę, czy – jak Bóg?
  30. Syndrom rozszerzonego egoizmu
  31. Nastrój duszy
  32. Zawsze się radujcie!
  33. Zła radość
  34. To czego nie można zabrać
  35. Skąd wziął się trud
  36. Rozruchy* wewnątrz nas
  37. Ja chcę być z Tobą
  38. Jedna droga w różne strony
  39. Urodzeni w ZSRR
  40. Niemoralność na wyspie
  41. Zamachnięcie się i uderzenie
  42. Dwa tematy dla teleseriali
  43. Czego nie boją się chrześcijanie
  44. Po co potrzebne są brylanty
  45. Jedyne dziedzictwo (bogactwo)
  46. Zbawiciel beznadziejnych
  47. Rozbójnicy, celnicy i nierządnicy
  48. Kochający wolność nurek
  49. Korzyść – znaczy pożytek*
  50. Najstraszniejsza choroba
  51. …Nie mściciel za zło, a naprawiający zło
  52. Bóg, Którego możemy szanować
  53. Nie tylko nauczyciel
  54. Iluzje pogańskich wcieleń
  55. Urodzony na cierpienia
  56. Bóg. Człowiek. Kosmos
  57. Jak wygląda grzech?
  58. Co się wydarzyło w Rajskim sadzie?
  59. Choroba i lekarz
  60. Śmiercionośne chybienie
  61. Wściekły rottweiler
  62. Duchowy śmietnik pogaństwa
  63. Wściekły rottweiler
  64. Zepsuty dar
  65. Ogień, straszniejszy od ognia
  66. Kłamstwo piekła
  67. Zbawcza siła „drobnostek”
  68. Ten, Który naprawia zło
  69. Licznik Geigera
  70. Wolność dla Buratina!
  71. Dym wielkiej niechęci (niemiłości)
  72. Dwie drogi
  73. Rokowoj* przewrót
  74. „Tam Kijowa nie ma”
  75. Nadzieja i wolność
  76. Miłość i złość
  77. Walczący zegar
  78. Doświadczenie świętych
  79. Złamana gałązka
  80. Sto lat oczekiwania
  81. Słowa wyrozumiałości (dostosowane do poziomu odbiorcy)
  82. Dialog z ateistą
  83. Niezadane pytania
  84. Czy rzeczywiście bóg istnieje?
  85. Czy dobra jest moralność religijna?
  86. Czy społeczeństwu potrzebna jest religia?
  87. Motylek w dłoni

 

O autorze

Aleksandr Tkaczenko – utalentowany oryginalny publicysta, stały współpracownik i felietonista czasopisma „Foma”. Oprócz licznych reportaży i szkiców publikuje swoje opowiadania w popularnej dziecięcej literackiej serii „Nastia i Nikita”, której jest też głównym redaktorem. Laureat IV międzynarodowego festiwalu prawosławnych mediów „Wiara i słowo” 2010 roku, gdzie został nagrodzony za jasną apologetykę chrześcijaństwa i opis podstaw życia duchowego, w obrazach zrozumiałych i bliskich współczesnemu człowiekowi.

Aleksandr – wielodzietny ojciec, żyje wraz ze swoją rodziną w mieście Żizdra w obwodzie kałuskim, dokąd przyjechał kiedyś aby uczestniczyć w odbudowie cerkwi Pokrowa Prieswiatoj Bohorodicy (Opieki Przenajświętszej Bogarodzicy).

Wstęp

Psychologia współczesnego człowieka jest taka, że we wszystkim szuka on pewnego praktycznego sensu, przede wszystkim zadając sobie pytanie: „A poco mi to potrzebne?” proponowana książka Aleksandra Tkaczenko skierowana jest właśnie do takiego czytelnika, który nie zadawalając się powszechnymi rozumowaniami, stara się zrozumieć – czym jest Prawosławie w odniesieniu do jego życia? Co ono może dać mu osobiście? Przed czym obronić? W czym pomóc? Autor otwarcie stawia te pytania, które męczą mnóstwo szczerze wierzących ludzi. On nie boi się dotykać najbardziej niewygodnych z nich, często specjalnie zaostrzając je jeszcze mocniej, aż do granicy, za którą, wydawałoby się, odpowiedź na nie jest już niemożliwa. „Załóżmy, że Bóg rzeczywiście jest miłością”. W takim razie „jak Bóg-Miłość dopuścił cały ten koszmar ludzkiej historii, z jej wojnami, przemocami, rzekami przelanej krwi? Na co On patrzył, kiedy kochani przez Niego ludzie tak strasznie cierpieli i męczyli się? I najważniejsze: dlaczego kochający Bóg stworzył człowieka, wiedząc, jak smutny los go czeka?”.

Wiele materiałów tego zbioru odpowiada na podobne pytania czytelników czasopisma „Foma” (Tomasz). Autor daje logicznie uzasadnione i patrystycznie zakorzenione odpowiedzi bez wykrętów, jasne, przekonujące do szacunku swoim podtekstowym wezwaniem czytelnika do podjęcia udziału w dyskusji. I to jest jedyne możliwe dziś podejście do głoszenia chrześcijaństwa. Niestety, we współczesnym świecie mocno rozpowszechnione są nieprawidłowe, a czasem i całkiem fałszywe wyobrażenia o zasadniczych prawdach chrześcijańskich dogmatów i podstaw duchowego życia w Prawosławiu. Kim jest Bóg? Czym jest – zbawienie, jaka jest jego droga? W takich ważnych kwestiach na stronach popularnych czasopism można znaleźć niemało ogólnych słów. W książce te tematy nie po prostu są dotknięte, i na nie Aleksandr Tkaczenko wypowiada nie jakieś osobiste domysły (na obraz i podobieństwo starożytnych i nowych Ateńczyków, wiecznie poszukujących czegoś nowiutkiego), ale proponuje, z reguły, pouczenia świętych Ojców – jedyne twarde kryterium w wyjaśnieniu podstawowych prawd ludzkiego życia.

Artykuły zbioru napisane są według jednego klucza, którym jest główna prawda chrześcijaństwa – Bóg jest Miłością. Każdym artykułem autor stara się wytłumaczyć, że jedynym działaniem Boga w stosunku do człowieka jest dobro człowieka. Motywem przewodnim całej książki można by nazwać nadzwyczajną wypowiedź świętego Izaaka Syryjczyka: „On (Bóg) nic nie robi dla odwetu, ale patrzy na pożytek, który powinien wyniknąć z Jego działań, bowiem gdzie miłość, tam nie ma odwetu; a gdzie odwet, tam nie ma miłości”. Bóg nie mściciel za zło, ale Lekarz, gotowy pomóc każdemu zwracającemu się do Niego.

Innym tematem przewodnim książki Aleksandra Tkaczenki jest życie duchowe, prawosławne rozumienie cnoty, namiętność, walka z grzechem i namiętnościami: „Uderzenie poprzedzone jest zamachnięciem się, zły uczynek – odpowiednim układem serca. I jeśli nie powstrzymać w sobie zła na tym, wewnętrznym etapie, ono może wyrwać się na zewnątrz już w postaci niemoralnego postępku albo przestępstwa. A może i nie wyrwać się, ale samemu człowiekowi od tego nie będzie dużo lżej, bowiem nie każde zło skierowane jest na zewnątrz, na innych ludzi. No, na przykład, jaka bieda otaczającym od czyjejś-tam zawiści? Oni mogą wcale o niej nawet nie wiedzieć, a oto sam ten nieszczęśnik po prostu zielenieje od samych tylko myśli o cudzej pomyślności i powoli zabija siebie własną namiętnością. To samo można powiedzieć o pysze i przygnębieniu”.

Autor stale zwraca uwagę czytelników na jedną z najważniejszych zasad chrześcijańskiej ascetyki, która wymaga nie po prostu nieskazitelnej moralności, ale duchowej pracy nad samym sobą - walki ze złem w sercu na poziomie myśli i pragnień, które decydują o całej strukturze i przebiegu naszego życia.

Oczywistą zaletą książki jest jej język. Aleksander Tkaczenko ma szczęśliwą umiejętność mówienia o złożonych rzeczach w sposób prosty i zrozumiały, ilustrując swoje myśli żywymi obrazami i porównaniami. Poważna prezentacja materiału łączy się z subtelnym humorem, który z powodzeniem rozcieńcza swoje opowiadania. Dzięki takiej prezentacji materiału poważna książka nie nudzi się, czyta się łatwo i ciekawie.

Prof. Aleksie Osipow

 

O tym co przeszkadza nam żyć

Syndrom Kułdarowa

We współczesnym świecie pojęcie „samochwalstwo”* coraz mniej postrzegane jest jako cecha negatywna. W obecnym słownictwie ono może uzyskiwać całkiem pozytywne znaczenie, zwłaszcza z zastrzeżeniem zdrowe samochwalstwo. Dla wielu artystów, muzyków, malarzy, sportowców, naukowców ono wydaje się całkiem normalnym działaniem duszy, które zmusza ich dążyć do coraz większej doskonałości w wybranej dziedzinie, przy czym zasada ta rozciąga się nie tylko na twórcze zawody. W dowolnej sferze działalności człowieka bardzo trudno wyobrazić sobie rozwój kariery człowieka, nie posiadającego samochwalczych motywacji (zazwyczaj, „zamaskowanych” pod ambicjami, które już z pewnością uważane są za pożyteczne cechy pracownika).

Dlaczego więc w chrześcijaństwie samochwalstwo rozpatrywane jest jak ciężka dolegliwość ludzkiej duszy, którą bardzo łatwo jest w sobie rozwinąć i nieprawdopodobnie trudno wyleczyć? Przecież samochwalstwo, w istocie – zaledwie chęć, pragnienie podobania się otaczającym, ukazania się im w najlepszym świetle. Grzeszność morderstwa, kradzieży lub cudzołóstwa jest oczywista nawet dla osoby dalekiej od religii. Samochwalstwo zaś jest znacznie trudniejsze do postrzegania jako coś niebezpiecznego i złego. Chociaż, intuicyjnie i niecerkiewni ludzie czują, że nie jest ono aż tak dobre, że jest w nim jakaś dwuznaczność (dwulicowość) i moralna wątpliwość. Niepowstrzymane pragnienie sławy może wyglądać w człowieku bardzo niesympatycznie. I jak są obraźliwi ludzie pragnący sławy, wie zapewne każdy, kto choćby raz niechcący nie poświęcił ich talentom dostatecznej uwagi.

Więc czymże jest – samochwalstwo?

*Z ros. „tszczesławije” – samochwalstwo, chełpliwość, pyszałkowatość, próżność; dosłownie – próżna sława. Będę używać odpowiednika „samochwalstwo” – E.M.

Jawne i tajne

W opowiadaniu Czechowa „Radość” kolegialny rejestrator Mitieńka Kułdarow entuzjastycznie powiadamia rodzinę, że o nim napisali w gazecie i teraz jego imię pozna cała Rosja. Prawda, mowa w gazetowej notatce była zaledwie o tym, jak on w nietrzeźwym stanie trafił pod dorożkarskie sanie, uprzednio otrzymawszy hołoblą po głowie. Ale nawet taka wątpliwa popularność wywołała u młodego urzędnika burzliwy zachwyt.

Być może to nie najbardziej typowy przypadek samochwalstwa, jednak tu bardzo dobrze widoczna jest cała jego bezpodstawność: przecież ogólnie nikt nie ma czym się chwalić. I sprawa nie w komicznej sytuacji, opisanej przez Czechowa. Oczywiście, pijane wypadki z koniem zdarzają się daleko nie wszystkim, a już chlubić się nimi mogą całkiem nieliczni. Z zasady, ludzie wychwalają się bardziej przyzwoitymi postępkami i osiągnięciami.

Ale jednak każdy człowiek, jakby wysokiego nie miał o sobie mniemania, doskonale wie, że są w jego życiu takie fakty i wydarzenia, których on za nic na świecie nie ośmieliłby się upublicznić.

Tak i tenże Mitieńka Kułdarow, gdyby otrzymał nagle fantastyczną możliwość stać się sławnym na cały świat pod warunkiem, że nie tylko pijane wybryki, ale absolutnie wszystkie jego uczynki i myśli staną się znane otoczeniu, w przerażeniu zrezygnowałby z podobnej „sławy”. Przecież w głębi duszy prawie każdy człowiek zna swoją cenę, i nie darmo prepodobny abba Isaija mówił: „…Biada nam, że my, przepełnieni wszelką nieczystością, rozkoszujemy się pochwałami ludzkimi”. O tym też pisał Boris Pasternak w znanym wierszu o pięknym tytule „Być sławnym nieładnie”:

…Hańbą jest nic nie znacząc,
Być przypowieścią na ustach u wszystkich.

Samochwalstwo zmusza człowieka wystawić na pokaz to, co uważa on u siebie za godne ludzkiej czci. Ale przy tym ono z takąż siłą zmusza go starannie maskować swoje cechy negatywne, stopniowo wzmacniając w przekonaniu, że wszystkich tych złych, grzesznych, strasznych cech w nim jakby w ogóle nie ma.

W takim samooszukiwaniu się można spędzić całe życie, ale po śmierci oszukiwać siebie nie uda się już nikomu. Straszny Sąd, według nauki Cerkwi, akurat będzie polegać na tym, że życie każdego człowieka okaże się ujawnione w najdrobniejszych szczegółach, i takie „wysławienie” dla wielu może okazać się straszniejszym od najokropniejszej męki.

Nie ma nic ukrytego, co by nie wyszło na jaw, ani tajnego, co by nie stało się wiadome (Łuk. 12:2).

W poszukiwaniach utraconej sławy

Samochwalstwo ma jedną ciekawą cechę: ono jest wszystkożerne. Paliwem dla tego ogniska może stać się absolutnie wszystko – ludzkie wady i najwyższe cnoty, nędza i bogactwo, piękno i brzydota. Samochwalstwo pojawia się na każdej glebie, nie istnieją dla niego estetyczne, moralne albo jakiekolwiek inne ograniczenia. Jeśli uważnie rozpatrzymy tę właściwość ludzkiej duszy, to ze zdziwieniem odkryjemy, że nie ma takiej cechy, którą próżny człowiek nie byłby w stanie w duszy chełpić się przed otaczającymi. Ważne – zostać sławnym, a już jakiego rodzaju będzie ta sława, to w ogóle nie jest ważnie. Tak artyści czy malarze dążą do popularności i uznania swego talentu, bandyta i zabójca znajduje satysfakcję w strasznej pogłosce, dotyczącej jego krwawych uczynków, a rozpustna kobieta pisze książkę o swoich intymnych przygodach i cieszy się z jej popularności u określonego kręgu czytelników.

Z całej tej różnorodności nasuwa się wniosek: widocznie, pragnienie sławy w człowieku jest nie zupełnie uwarunkowane jego moralnym stanem albo rodzajem zajęcia. Jest raczej rodzajem jakiejś cechy, właściwej samej ludzkiej naturze.

Jakim paradoksem by to nie było, ale w Cerkwi pragnienie sławy ma pozytywną definicję. Chrześcijaństwo twierdzi, że Bóg stworzył człowieka jako władcę całego materialnego świata, jako jedyną w świecie istotę, łączącą w sobie cielesny i duchowy początek. On stał się koroną stworzenia, jego ozdobą i w konsekwencji – przebywał w wielkiej sławie do tej pory, póki poprzez upadek w grzech nie utracił tego majestatu. Po odpadnięciu od swego Stwórcy, człowiek stał się zaledwie częścią świata, nad którym on pierwotnie powołany był królować. Grzech skaził naturę człowieka, pozbawił ludzi tej sławy, którą otrzymali oni od Boga podczas stworzenia, ale właśnie taki pozbawiony sławy jego stan Cerkiew uważa za nienaturalny. Dlatego pragnienie sławy i dążenie do jej przywrócenia wcale nie jest uważane w chrześcijaństwie za coś sprzecznego z ludzką naturą.

Przeciwnie, Pismo Święte wprost mówi, że właśnie sława będzie podsumowaniem sprawiedliwego życia chrześcijanina; obecne czasowe cierpienia nic nie są warte w porównaniu z tą sławą, która objawi się w nas (Rz. 8:18); …ja, współpasterz i świadek cierpień Chrystusowych oraz współuczestnik w chwale która ma się objawić (1 P 5:1).

W takim razie dlaczego, przywołując ludzi ku sławie, Cerkiew tak kategorycznie osądza samochwalstwo (próżną sławę)? Odpowiedź jest prosta i bez wysiłku odczytywana jest w samym słowie: tszczesławije – to próżne dążenie do fałszywego celu, próżne poszukiwania prawdziwej sławy tam, gdzie jej nie ma i być nie może.

Bardzo dziwni ludzie

Chrześcijański ascetyzm traktuje samochwalstwo jako namiętność, albo, inaczej mówiąc, jako cechę ludzkiej natury, która okazała się zniekształcona (wyboczona) przez grzech do niepoznania i przekształciła się we własne przeciwieństwo. Oto tak tłumaczy pochodzenie namiętności (pasji) prepodobny Ioann Lestwicznik:

„Bóg nie jest ani źródłem, ani twórcą zła. Dlatego w błędzie są ci, którzy mówią, że niektóre z namiętności są właściwe duszy; oni nie rozumieją tego, że my sami naturalne dobre cechy (ukierunkowane ku dobremu) przemieniliśmy w namiętności.

Z natury, na przykład, mamy nasienie dla ojcostwa; a wykorzystujemy je do niemoralnego nieprawego współżycia. Z natury jest w nas gniew, na tego dawnego węża; a my wykorzystujemy go przeciwko bliźniemu. Dana jest nam zazdrość (gorliwość) po to, żebyśmy gorliwi byli w cnotliwym życiu; a my zazdrośnie gorliwi jesteśmy w wadach, zepsuciu. Z natury jest w duszy pragnienie sławy, ale tylko – niebiańskiej”.

Pragnienie człowieka stać się lepszym, niż jest teraz, pragnienie doskonałości, dążenie do dobrego – wszystko to są normalne i zdrowe działania naszej duszy. Ale tak samo naturalnym dla człowieka jest też oczekiwanie na ocenę swoich trudów, nadzieja na to, że ta ocena będzie pozytywna. Cały problem tylko w tym, od kogo my oczekujemy tej oceny i czyje zdanie o nas tak cenimy? I oto tu przechodzi linia graniczna pomiędzy wzrastaniem w cnocie a namiętnością.

Naturalne pragnienie sławy przekształca się w samochwalstwo tam, gdzie ludzie według Pisma umiłowali bardziej sławę ludzką, niżeli sławę Bożą (Jana 12:43). Przy tym człowiek wcale niekoniecznie dobija się od otaczających tylko chwały. Nie, on może starać się i o to, żeby go bali się, nienawidzili czy nawet wyśmiewali się z niego.

Samochwalstwu straszna jest tylko jedna perspektywa – zostać niezauważonym, zagubionym w tłumie i nie otrzymać kolejnej porcji właśnie tej ludzkiej sławy, która stała się głównym sensem jego istnienia. Ale sami ludzie, których pinie on tak ceni, mało go interesują. Przeważnie on ceni otaczających jedynie jako „wdzięcznych widzów” i nie odczuwa do nich miłości, nie stara się usłużyć im swoimi talentami.

Ludzie potrzebni są mu tylko jako zwierciadło, w którym on mógłby do woli podziwiać swoją „doskonałość”. Bardzo dobrze wyraził ten stan samo zamiłowania francuski pisarz Antoine de Saint-Exupéry w znamienitej bajce „Mały Książę”:

„Na drugiej planecie żył miłujący sławę.

- O, oto i wielbiciel się zjawił! zawołał on, jeszcze z daleka dostrzegłszy Małego Księcia.

Przecież samochwalcom wydaje się, że wszyscy ich podziwiają…

- Zaklaszcz no dłońmi – powiedział mu miłujący sławę.

Mały Książę zaklaskał dłońmi. Miłujący sławę zdjął kapelusz i skromnie kłaniał się.

„Tu weselej, niż u starego króla” – pomyślał Mały Książę. I znów zaczął klaskać. A miłujący sławę zaczął kłaniać się, zdejmując kapelusz. Tak z pięć minut po kolei powtarzało się jedno i to samo, i Małemu Księciu znudziło się to.

- A co trzeba zrobić, żeby kapelusz upadł? – zapytał on. Ale Miłujący sławę nie słyszał. Miłujący sławę ludzie są głusi na wszystko, oprócz pochwał.

- Czy jesteś naprawdę moim entuzjastycznym wielbicielem? – zapytał on Małego Księcia.

- Jak to – wielbicielem?

- Wielbić znaczy uważać, że na tej planecie ja jestem najpiękniejszy, najstrojniejszy, najbogatszy i najmądrzejszy ze wszystkich.

- A przecież na twojej planecie więcej nikogo nie ma!

- Więc, uczyń mi przyjemność, i mimo wszystko zachwycaj się mną!

- Zachwycam się – powiedział Mały Książę, lekko wzruszywszy ramionami – ale jaka tobie z tego radość?

I uciekł on od miłującego sławę”

Trudno nie zgodzić się z taka postawą Małego Księcia. W swoim dążeniu podobania się otaczającym my po prostu nie rozumiemy, że przed Bogiem każdy z nas żyje jakby na swojej maleńkiej planecie, gdzie oprócz Jego i nas nikogo więcej nie ma. I wszystko, co robimy, według zdrowego rozsądku może i powinno być ukierunkowane jedynie na jeden rodzaj sławy – sławy od Boga, Który widzi nie tylko wszystkie nasze uczynki, ale i motywy tych uczynków, wszystkie nasze myśli i ruchy serca. A żeby zamiast sławy nie dostać się pod potępienie własnego sumienia, trzeba starać się zaprowadzić porządek w najskrytszych i najbardziej zatajonych zakamarkach swego życia, o których nie wie nikt na świecie, oprócz Boga i nas samych.

Ale właśnie takiego dążenia ludziom katastroficznie brakuje. Według dokładnego określenia Prepodobnego Maksima Ispowiednika, „samochwalstwo (próżna sława) jest to odchodzenie od celu Boskiego i przechodzenie do innego celu, przeciwstawnego Boskiemu”.

I naiwnie byłoby uważać, że niby ktokolwiek z nas całkowicie wolny jest od tej ciężkiej niemocy duszy. Przecież nawet najwięksi szermierze prawosławnego monastycyzmu z goryczą przyznawali, że jednak nie potrafili w pełni uwolnić się od namiętności próżnej sławy.

Oto co mówił o tym jeden z najbardziej autorytatywnych duchownych naszych czasów archimandryta Ioann (Kriest'jankin):

„Panie! My cierpimy jeszcze z powodu samochwalstwa, to znaczy próżnej sławy.

…To tak zręczny i obrzydliwy rodzaj duchowej pychy, że on stara się być przy wszelkiej dobrej sprawie. Posłuchajcie jak mówi o tym grzechu święty Ioann Lestwiecznik, i kajajcie się przed Panem, rozpoznając siebie, swoje samochwalstwo w tych przykładach:

„kiedy, na przykład, zachowuję post – pochwalam siebie, i kiedy, ukrywając post przed innymi, pozwalam sobie zjeść – znów pochwalam swój rozsądek. Odziawszy się w ładne odzienie – zwyciężany jestem przez umiłowanie do czci, i, przyodziawszy się w gorsze, znów przez samochwalstwo. Czy mówić zacznę? Wpadam we władzę samochwalstwa. Milczeć zechcę? Znów pogrążam się w nim. Jak byś nie obrócił ten cierń, on zawsze igłami do góry”.

My lubimy wychwalanie! Jeśli wstydzimy się, gdy chwalą w oczy, to chcemy, żeby chwalili nas zaocznie i myśleli o nas dobrze.

Panie, wybacz nam, wszyscy cierpimy z powodu tej słabości!”

Przed obliczem Pana

Samochwalstwo może objawiać się bardzo różnie. Czasem ta namiętność działa w człowieku tak otwarcie, że staje się zauważalna nawet z boku. Ale znacznie częściej ona bywa zatajona, zamaskowana i sprytnie ukrywa się pod dobrymi uczynkami: szczodrobliwością, uległością, wstrzemięźliwością.

Jakby to nie było dziwne, ale nawet skromność może stać się tylko wygodną maską dla zaspokojenia tej namiętności. Przecież czasem tak chce się w oczach otaczających wyglądać skromnie. Każde, najbardziej szlachetne działanie naszej duszy może okazać się narażone na niszczące działanie samochwalstwa. A główną jego oznaką we wszystkich jego formach pozostaje ciągle to samo pierwszeństwo sławy ludzkiej przed sławą Bożą.

Jak więc urządzać swoje życie, żeby zniszczyć w sobie tę tragiczną podmianę wartości, w jaki sposób może człowiek umiłować sławę Bożą nie w słowach tylko, ale i w uczynkach?

Oczywiście, dokładnie tak samo, jaki w przypadku ludzkiej sławy. Przecież kiedy szukamy sławy u ludzi, to najczęściej staramy się im spodobać i robimy właśnie to, czego oni oczekują od nas. Znaczy, i dlatego, żeby spodobać się Bogu, trzeba przynajmniej spróbować robić to, czego On od nas oczekuje. To znaczy – wypełniać przykazania. Oczywiście, nie w tym rzecz, żeby życiem według przykazań można było zjednać sobie jakąś życzliwość Boga. Pan kocha nas, nawet kiedy grzeszymy i żyjemy bezprawnie, dlatego że miłość Boża jest niezmiernie silniejsza niż ludzkie grzechy i bezprawie.

Ale oto przyswoić sobie tę miłość, wejść w nią, uczynią ją dostępną dla swego zepsutego przez grzech serca człowiek może tylko sam, poprzez świadomy dobrowolny wysiłek. Według słów Błogosławionego Augustyna, Bóg zbawia nas nie bez nas. Sami musimy uczestniczyć we własnym zbawieniu, i najprostsza droga do tego uczestnictwa – życie według Ewangelii. Prawosławie twierdzi, że moralne normy, zawierające się w przykazaniach Chrystusa, właściwe są samej naturze człowieka i są takim samym obiektywnym zakonem (prawem) jej normalnego istnienia, jak biologiczne, fizyczne i pozostałe prawa. I kiedy człowiek narusza te normy, on idzie na przekór własnej naturze, ze wszelkimi wypływającymi z tego smutnymi dla siebie konsekwencjami.

Dlatego przykazania „nie ukradnij”, „nie nienawidź”, „nie zazdrość” należy rozumieć w tym samym sensie, co i „nie wkładaj ręki do gorących węgli”, „nie jedz potłuczonego szkła”, „nie liż żelaza na mrozie”. To znaczy nie czyń sobie szkody.

Jeśli człowiek ignoruje te ostrzeżenia, dane w przykazaniach, to po prosu kaleczy siebie własnymi grzechami. Jeśli zaś stara się żyć według przykazań, kaja się w grzechach, to z Bożą pomocą powolutku wznosi się do zamiaru Stwórcy o nim, przywracając w sobie skażony przez grzech obraz Boży.

I to właśnie jest – prawdziwa sława człowieka, ta sama wielka sława, do której wszyscy jesteśmy powołani i która w pełnej mierze zajaśnieje w nas po Drugim Przyjściu.

Dziś trudno wyobrazić sobie, w czym ta sława będzie wyrażona konkretnie. Pismo mówi o niej obrazowo, i obrazy te mogą wydać się nam nieciekawe i mało zrozumiałe. Białe szaty, palmowe gałązki, wieńce (korony) – wszystko to chyba nie przyciągnie uwagi współczesnego człowieka.

Można, oczywiście, spróbować wyjaśnić, że dwa tysiące lat temu w rzymskim imperium białe szaty uważane były za symbol czystości i moralnej nienaganności kandydata na państwową posadę, a korona była znakiem carskiej godności, ale wątpliwe czy takie wyjaśnienia uczynią te biblijne obrazy bliskimi dla nas. Zbyt wiele wieków przeszło od tamtej pory, zbyt mocno zmienił się świat od czasów Apostolskiego nauczania.

Mimo wszystko i dziś można choćby częściowo pojąć sens przyszłej sławy i radości, do której powołani są chrześcijanie. Przecież osiągnąć tę sławę oznacza w rzeczywistości nie co innego jak – stać się takim, jakim zamyślił ciebie Stwórca. I radość pojawia się od świadomości, że to wszystko jednak ci się udało, że rezultat twoich wysiłków jest miły dla Niego. Chyba, trudno powiedzieć o tym lepiej od angielskiego pisarza-chrześcijanina C. S. Lewisa:

„…do Carstwa nie wejdziesz, jeśli nie będziesz jak dziecko; a dziecko – nie bezczelne, nie kapryśne, dobre – mocno i otwarcie chce, żeby je pochwalić. I pies tego chce, i nawet niezależny kot.

To, co ja wiele lat przyjmowałem za pokorę, przeszkadzało mi zrozumieć najpokorniejszą, najbardziej dziecięcą, najbardziej pobożną radość – radość psa przed obliczem człowieka, dziecka przed obliczem ojca, ucznia przed obliczem nauczyciela, stworzenia przed obliczem Pana.

Ja nie zapomniałem, jak strasznie ona się wypacza, jak szybko zagłuszają ją chwasty samochwalstwa i zachwytu sobą. Ale bywa ona też czystą – chociaż nie na długo, choć na minutę, na samym początku.

I ten, kto zna tę minutę, może wyobrazić sobie, jak zbawiona dusza pozna to, na co nawet nadziei mieć nie śmiała: Pan jest z niej zadowolony. Samochwalstwo nie zagraża jej, ona już dokładnie zna miarę swej niemocy; chwila, na zawsze lecząca ją od poczucia uniżenia, leczy ją też od pychy.

Doskonała pokora uwalnia od skromności. Jeśli Bóg jest z nas zadowolony, to my sami w nowym, nie podobnym do ziemskiego sensie możemy być zadowoleni z siebie”.

Krzywda (zniewaga, obraza)

Skrzywdzić człowieka jest łatwo. Żeby zrozumieć tę gorzką prawdę, wcale niekoniecznie trzeba być psychologiem czy filozofem. Smutne doświadczenie przeżywania naniesionej krzywdy mają wszyscy ludzie bez wyjątku, i każdy wie, jak mocno może ranić duszę jedno-jedyne niedobre słowo. Krzywdy prześladują człowieka od najwcześniejszego dzieciństwa. W piaskownicy całkiem jeszcze mały brzdąc doprowadza do łez innego malucha, odbierając od niego zabawkę albo niszcząc zbudowany przez niego domek z piasku. Kolejne pokolenie uczniów z radosnym śmiechem dręczy przykrymi przezwiskami swoich kolegów z klasy, cierpiących z powodu nadwagi, słabego wzroku czy innych fizycznych defektów. No a o tym, jak strasznie, wyrafinowanie i bezlitośnie umieją krzywdzić się nawzajem dorośli ludzie, nawet mówić kolejny raz się nie chce. I jeśli subtelny, wrażliwy człowiek nie może odeprzeć znieważenia, zdrady, czy podłości, to jedynym argumentem na rzecz własnej prawości staje się mu poczucie krzywdy (zniewagi).

Więc dlaczego chrześcijaństwo targa się na ten ostatni bastion ludzkiej godności, dlaczego ono przywołuje dobrowolnie zrzec się nieodłącznego prawa – nie wybaczać bólu i łez temu, kto bezlitośnie wdarł się w twoje życie i opalił twoje serce? Co za paradoksalne wezwanie dźwięczy w Ewangelii: …Miłujcie waszych nieprzyjaciół; dobrze czyńcie tym, którzy was nienawidzą; błogosławcie tych, którzy was przeklinają, i módlcie się za tych, którzy was krzywdzą. (Łk 6:27,28)? Prawdopodobnie, to najbardziej niezrozumiałe przykazanie Chrystusa. Bo rzeczywiście: dlaczego kochać tych, którzy ciebie nienawidzą, krzywdzą i prześladują? Już im to, chyba, najmniej na świecie potrzebna jest nasza miłość i wybaczenie. Więc dlaczego w takim razie zmuszać siebie do tak ciężkiej i niewdzięcznej sprawy?

Dlaczego nie można zemścić się na swoich krzywdzicielach, jeszcze mniej-więcej zrozumiałe: przecież jeśli odpowiadać złem na zło, to wątpliwe czy właśnie tego zła w świecie stanie się mniej. Z zasłużonymi krzywdami też wszystko jasne, ponieważ działa tu prosta i wszystkim zrozumiała zasada: zarobiłeś – dostałeś i nie narzekaj. A oto co robić, jeśli skrzywdzono ciebie bez jakiegokolwiek powodu, jeśli napluli w duszę, podeptali i poniżyli po prostu dlatego, że tak się chciało krzywdzicielom? Czyż też – przebaczyć?

Kiedy chwytają za młotek

Jedno z najlepszych opowiadań Wasilija Szukszina (które tak właśnie się nazywa – „Krzywda”) zaczyna się z banalnej i niestety codziennej sytuacji: człowiekowi nachamili (grubiańsko wyzwali). On przyszedł z maleńką córeczką do sklepu kupić mleko, a sprzedawczyni przez pomyłkę wzięła go za chuligana, który dzień wcześniej urządził tu pijacką awanturę. I ile nie usprawiedliwiał się biedny Saszka Jermołajew, ile nie tłumaczył ludziom dookoła, że w niczym nie jest winien – wszystko było na próżno. Na oczach córki zhańbiono go, wyzwano najgorszymi słowami nie wiadomo za co. Opowiadanie kończy się strasznym obrazem: Saszka biegnie do domu po młotek, żeby rozbić głowę jednemu ze swoich krzywdzicieli (obrazicieli). I tylko szczęśliwy przypadek przeszkadza mu dokonać zabójstwa.

To, oczywiście, tylko utwór fabularny. Ale i w nim Szukszin potrafił zdumiewająco dokładnie pokazać dziwną właściwość ludzkiej duszy – ostro i bardzo boleśnie reagować na niesprawiedliwe oskarżenia. Tak naprawdę, jakaż to bieda, jeśli mówią o tobie podłości, z którymi ty nie masz nic wspólnego! Przecież sumienie twoje jest czyste i, wydawałoby się, wypada tobie tylko roześmiać się i pożałować ludzi, którzy tak głęboko mylą się odnośnie ciebie. Ale niestety… Wystarczy że ktoś źle wyrazi się o nas – i od razu w duszy wzbija się fala wrogości do tego człowieka. A już jeśli krzywdziciel (obraziciel) będzie upierać się w swoich niedorzecznych oskarżeniach, ta nieprzyjaźń może przerodzić się w prawdziwą nienawiść, zakrywającą oczy, odrzucającą zdrowy rozsądek i żądającą tylko jednego – odpłacić krzywdzicielowi za wszelką cenę. W takim stanie istotnie niedługo jest schwycić za młotek…

Cóż to za straszna siła, która może popchnąć uczciwego i porządnego, godnego szacunku człowieka do popełnienia przestępstwa tylko dlatego, że ktoś nagadał mu różnych bzdur?

W języku chrześcijańskiego ascetyzmu taka siła nazywa się namiętnością (pasją), ale, oczywiście, nie w tym sensie, jaki wkładają w to słowo autorzy lirycznych wierszy i powieści romantycznych. W chrześcijańskim rozumieniu namiętność – to pewna cecha ludzkiej natury, która na początku była dobra i pożyteczna, ale później okazała się wypaczona przez grzech nie do poznania i przemieniła się w niebezpieczną chorobę. W literaturze ojców świętych mówi się o ośmiu głównych grzesznych namiętnościach, w tej czy innej mierze właściwych każdemu człowiekowi: 1 – łakomstwo (lubieżność, dosł. dogadzanie ciału), 2 – rozpusta (rozwiązłość), 3 – miłość do pieniędzy (chciwość), 4 – gniew, 5 – smutek (żal), 6 – rozpacz, beznadziejny smutek), 7 – umiłowanie sławy (samochwalstwo, próżność), 8 – pycha (hardość, wyniosłość). Wszystkie te namiętności-choroby do czasu ukrywają się w nas, pozostając niezauważalne, chociaż tak naprawdę mogą potajemnie wyznaczać cały porządek naszego życia. Ale wystarczy, że otaczający choćby ciut-ciut dotkną tych ran (krost), jak one natychmiast dają o sobie znać w najbardziej bezpośredni sposób.

Właściwie, właśnie to zdarzyło się z bohaterem szuszkinowskiego opowiadania. Przecież Saszka Jermołajew tak naprawdę był całkowicie niewinny w tych skandalach, które przypisała mu sprzedawczyni. Ale niesprawiedliwe oskarżenie boleśnie uderzyło po jego próżności i dumie, a te, swoją drogą, wzbudziły gniew. W efekcie sympatyczny i dobry człowiek ciut-ciut nie został zabójcą.

Nierozgarnięta sprzedawczyni i obojętni klienci, podtrzymujący jej zarzuty wobec niewinnego, niewątpliwie nie mieli racji. I obrażać ludzi, oczywiście, że nie można, o tym nawet mówić nie trzeba. Ale oto przyjmować naniesioną obrazę (krzywdę) można jednak również bardzo różnie.

Można schwycić za młotek. A można zajrzeć w swoje serce i przerazić się tymi mętami, jakie w nim wzbiła niesprawiedliwa krzywda. Właśnie w takiej sytuacji najłatwiej jest zobaczyć swój duchowo bolesny (chorobliwy) stan, zrozumieć, jak głęboko namiętność zapuściła w tobie swoje korzenie. I wtedy krzywdziciele stają się nawet jeśli i mimowolnymi, ale jednak mimo wszystko – dobroczyńcami, którzy odkrywają człowiekowi jego duchowe niemoce swoimi nieostrożnymi czy nawet złośliwymi słowami i uczynkami.

Oto co mówił o tym święty sprawiedliwy Ioann Kronsztadzki: „…nie rozdrażniaj się kpinami i nie żyw (nie pobudzaj) nienawiści do nienawidzących i oczerniających, a pokochaj ich, jak twoich lekarzy, których posłał tobie Bóg po to, aby oświecić ciebie i nauczyć pokory, i pomódl się za nich do Boga… Mów: oni nie mnie obmawiają, a moją namiętność, nie mnie biją, a oto tę żmijkę, która gnieździ się w moim sercu i zadaje mi w nim ból podczas obmawiania. Pocieszam się myślą, że, być może, dobrzy ludzie wytrzepią ją stamtąd swoimi kpinami i wtedy nie będzie ono boleć”.

Od węgielka do pożaru

Bardzo często ludzie obrażają się na, wydawałoby się, zupełnie nieszkodliwe rzeczy. Wystarczy nieraz nie to że słowa – jednego tylko spojrzenia, gestu czy intonacji, żeby człowiek zobaczył w nich cos obraźliwego (krzywdzącego) dla siebie. Dziwna sprawa: przecież nikt nawet nie myślał nikogo krzywdzić, a uraz znów już jest, skrobie serce pazurzystą łapą i nie daje żyć w spokoju.

Paradoks tu zawiera się w tym, że wszelka nieprzebaczona krzywda zawsze jest „utworem” samego pokrzywdzonego (obrażonego) człowieka i wcale nie zależy od czyichkolwiek zewnętrznych wysiłków czy od ich braku. Na to wprost ukazuje nawet gramatyczna konstrukcja słowa „obraził się”. Przecież w danym przypadku „się” – to nic innego, jak słowiańska wokalizacja zaimka „siebie”. W taki sposób, obraził się oznacza – obraził siebie, to jest dał wolę myślom rozpalającym w duszy słodką mieszankę z świadomości własnego poniżenia i uczucia moralnej wyższości nad sprawcą krzywdy (obrazy). I chociaż ludzie nie lubią przyznawać się do takich spraw nawet sami dla siebie, ale każdemu jeszcze z dzieciństwa wiadomo, jak przyjemnie czasem bywa poczuć się (siebie) obrażonym (skrzywdzonym). Jest w tym jakaś niezdrowa rozkosz, uzależniwszy się od niej zaczynasz szukać (dopatrywać się) krzywdy nawet tam, gdzie i wzmianki o niej nie było.

F. M. Dostojewski w „Braciach Karamazowych” pisze: „Przecież obrazić się czasem jest bardzo przyjemnie, czyż nie tak? I przecież wie człowiek, że nikt nie skrzywdził go, a że on sam sobie krzywd nafantazjował i nakłamał dla piękna, sam wyolbrzymił, żeby obraz stworzyć, do słowa się przyczepił i z groszka górę stworzył – sam to wie, a mimo wszystko najpierwszy się obraża, obraża się do przyjemności, do odczucia największego zadowolenia, a tym samym dochodzi i do wrogości prawdziwej…”

W tej znanej wszystkim chorobliwej „przyjemności” krzywdy można znaleźć odpowiedź na pytanie: dlaczego w chrześcijaństwie nieprzebaczona krzywda traktowana jest jako ciężki grzech. Jeśli mówić całkiem krótko, słowem grzech Cerkiew nazywa to, co przeciwne jest planom Bożym o człowieku. Inaczej mówiąc, grzechem jest to wszystko, co przeciwne jest naszej naturze, niszczy nas, szkodzi zdrowiu naszej duszy lub ciała, ale przy tym obiecuje (daje) pewną krótkotrwałą przyjemność i dlatego wydaje się pożądane i przyjemne. Samobójcza zasada wciągania człowieka do grzesznych „radości” dość dokładnie wyrażona jest w słynnym powiedzeniu Puszkina:

…Wszystko, co, śmiercią grozi, dla śmiertelnego serca ukrywa niewyjaśnione rozkosze…

Jeszcze bardziej kategorycznie określił niszczącą słodycz grzechu prepodobny Izaak Syryjczyk, mówiący, że grzesznik podobny jest do psa, który liże piłę i upija się smakiem własnej krwi.

Nietrudno zauważyć, jak bardzo ten tragiczny obraz przypomina upajanie się własną krzywdą (obrazą) opisane przez Dostojewskiego. I nawet, jeśli krzywda okaże się nie zmyślona, a najbardziej prawdziwa, to wcale nic nie zmienia.

Węgielek krzywdy można starannie rozdmuchiwać w swoim sercu rozmyślaniami o niesprawiedliwości tego co się wydarzyło, niekończącymi się myślowymi dialogami z krzywdzicielem, świadomością własnej prawości i na inne sposoby, których u skrzywdzonego (obrażonego) człowieka zawsze znajdzie się wielkie mnóstwo. A w efekcie wszystkich tych „duchowych ćwiczeń” krzywda z maleńkiego węgielka stopniowo przemienia się w buszujący płomień, który może szaleć w duszy długie miesiące, a nawet lata. I jeśli z powodu cudzego krzywdzącego słowa czy postępku człowiek rozpalił taki pożar we własnej duszy, to całkiem słusznie będzie powiedzieć o nim, że on – obraził się. To znaczy – obraził (skrzywdził) sam siebie.

Prawo do obrazy

Kilka dziesięcioleci wstecz w radzieckiej kulturze pojawił się pozytywny obraz obraźliwego bohatera (prawda, obraźliwość jego dla ładnego brzmienia była wtedy wstydliwie przemianowana na wrażliwość). Ten typ koczował w rozlicznych utworach, cicho obrażając się na niesprawiedliwości i prześladowania, które ulewą sypały się na niego ze szczodrej ręki autora. Tak pisarze i filmowcy wyrażali swój protest przeciwko ludzkiej znieczulicy, próbując zwrócić uwagę odbiorców na cierpienie i samotność człowieka w bezdusznym społeczeństwie ludzi-trybikow*. Cel był, niewątpliwie, szlachetny, i obraz wrażliwego bohatera działał jak najlepiej. Ale, niestety, każdy kij – ma dwa końce. Odwrotną stroną tej artystycznej metody stała się romantyzacja samego obrażania się. Przecież jeśli ten, kto obraża (krzywdzi) – jest zły, znaczy, ten, kto obraża się – jest dobry. Więc: obrażać – źle, a obrażać się – dobrze.

Rezultat takiego przenoszenia moralnej oceny samego bohatera na jego duchowy stan trudno nazwać pozytywnym: na tychże wspaniałych przejmujących i dobrych opowiadaniach Wasilija Szukszina wyrosło całe pokolenie bardzo wrażliwych, a w rzeczywistości – po prostu obrażalskich ludzi. Prawo na obrażanie się oni uważali za całkiem normalną cechę człowieka o delikatnej duszy, dlatego nadzwyczaj ostro reagowano na najmniejsze przejawy cudzego chamstwa i duchowej oschłości. Taką moralną pozycję bardzo przekonywująco wyraził w swoim lirycznym wierszu Edward Asadow:

Jak łatwo jest skrzywdzić człowieka:
Wziął i rzucił słowo, od pieprzu ostrzejsze …
A potem czasem nie wystarcza wieku,
Żeby odzyskać utracone serce.

Na pierwszy rzut oka wszystko jest tu prawidłowe i zrozumiałe. Obrażać człowieka nie można w żadnym wypadku, i przy rozmowie trzeba uważać na swoje słowa – wszystko tak. Ale ten krótki wiersz porusza jeszcze jeden ważny temat, wyrażony jakby na drugim planie i dlatego mało zauważalny. Obrażony bohater (pozostający, jak się mówi, poza planem) okazuje się tak zraniony, że z powodu jednego złego słowa gotów jest na zawsze zamknąć swoje serce dla człowieka (przy czym – dla człowieka bliskiego, ponieważ stracić można tylko to, co było twoje). Od takiej kategoryczności bohatera, od jego nietolerancji do cudzych słabości i niedociągnięć robi się trwożnie, przede wszystkim z powodu jego samego. Przecież z podobną „delikatnością” natury w końcu można całkiem zostać w hardej samotności, obraziwszy się na cały świat. A taki stan o ileż straszniejszy i zgubniejszy, niż najgorsze słowa i znieważenia. Obrażony człowiek żywcem grzebie siebie w skorupie własnych pretensji do otaczających, i uwolnić go z tak strasznego więzienie nie może nawet Bóg. Dlatego że rozbić tę skorupę można jedynie od wewnątrz, szczerze wybaczywszy swoim krzywdzicielom (obrazicielom). I jeśli nawet krzywdziciele kompletnie nie potrzebują naszego przebaczenia, za to bardzo go potrzebujemy my sami.

Swiaszczennomuczenik Arsienij (Żadanowskij), zabity przez bolszewików w 1937 roku, pisał: „Cnota wszechwybaczenia jeszcze dlatego jest atrakcyjna, że ona natychmiast przynosi za siebie nagrodę sercu. Na pierwszy rzut oka wyda ci się, że przebaczenie poniży, zhańbi ciebie i wywyższy twego nieprzyjaciela. Ale nie tak jest naprawdę. Ty nie pogodziłeś się i, jak się wydaje, wysoko się postawiłeś – a patrz, w serce swoje włożyłeś przygniatający, ciężki kamień, dałeś pokarm dla cierpień duszy. I odwrotnie: przebaczyłeś i jakbyś poniżył siebie, ale za to ulżyłeś swemu sercu, wniosłeś w nie radość i pocieszenie”.

*Trybik (ros. „wintik”) o nieposiadających własnej inicjatywy wykonawcach w jakiejś sprawie; słowo-symbol pogardy, nastawienia konsumpcyjnego (wykorzystujące) tych, którzy są u władzy, wobec „ludu”

Dwa świadectwa

Może się wydawać, że przebaczenie dla chrześcijan – sprawa łatwa, skoro już oni tak dobrze wiedzą, w czym jego sens. Jednak to wcale nie tak. Wybaczenie krzywd – to zawsze wielki wysiłek, w którym przez swój ból i poniżenie trzeba zobaczyć w krzywdzicielu takiego samego człowieka, jak ty sam, a przez jego złość i okrucieństwo dostrzec te same choroby duchowe, które działają również w tobie. Uczynić to jest bardzo niełatwo, zwłaszcza w tych przypadkach, kiedy krzywda już zapuściła w duszy głębokie korzenie, i nawet świadomy wysiłek woli nie zawsze pomaga w walce z tą plagą.

Zdarza się, na przykład, że człowiek przebaczył swemu sprawcy obrazy, ale kiedy ten znów nanosi obrazę, to we wzburzonej duszy ostro odżywa i dawne zło. Bywa tak, że i obraza jest zapomniana i sprawcy obrazy przebaczono, ale jeśli przydarza się mu bieda, doznajemy jakiejś skrytej okrutnej satysfakcji. A jeśli pokonaliśmy i ten etap, to mimo wszystko czasem nie możemy powstrzymać zdumienia i rozczarowania, kiedy dowiemy się o pomyślności tego, kto nas kiedyś obraził (skrzywdził). Formalnie przebaczając uczynioną krzywdę, w głębi duszy nadal uważamy go za swego dłużnika i podświadomie mamy nadzieję na to, że Bóg mu odpłaci według zasług. Ale wcale nie tej nadziei na nadchodzącą odpłatę oczekuje od nas Bóg.

Metropolita Surożski Antonij po wojnie pracował jako lekarz i miał dużo kontaktów z byłymi ofiarami faszystowskich obozów koncentracyjnych. To byli ludzie, których kilka lat z rzędu każdego dnia krzywdzono tak strasznie, że o tym nie można nawet pomyśleć bez dygotania. Ale co oni wynieśli z tego wieloletniego doświadczania krzywd i poniżeń, jak odnosili się do swoich krzywdzicieli? Władyka Antonij przytacza w swojej książce dwa unikalne dokumenty – modlitwę napisaną na kawałku papieru do pakowania przez straconego więźnia obozu śmierci Dachau, i opowiadanie swego starego znajomego, który sam spędził za drutem kolczastym cztery lata. Prawdopodobnie, można w nieskończoność teoretyzować o chrześcijańskim wszechwybaczeniu, zgadzać się z nim, albo je kwestionować… Ale przed tym jednomyślnym świadectwem dwóch ludzi, którzy znieśli niewyobrażalne cierpienia, chce się po prostu schylić głowę i pietystycznie (z szacunkiem) zamilknąć:

„Pokój wszystkim ludziom złej woli! Niech się skończy wszelka zemsta, wszelkie wezwanie do odwetu. Przestępstwa przepełniły czaszę (kielich), ludzki rozum nie może ich więcej pomieścić. Niezliczone są tłumy męczenników.

Dlatego nie składaj ich cierpień na wagę Twojej sprawiedliwości, Panie, nie zwracaj ich przeciwko oprawcom groźnym oskarżeniem, żeby ściągnąć z nich straszną odpłatę. Oddaj im inaczej! Połóż na wagę, ku obronie katów, donosicieli, zdrajców i wszystkich ludzi złej woli – męstwo, duchową siłę męczonych, ich pokorę, ich wysoką szlachetność, ich ciągłą wewnętrzną walkę i niezwyciężoną nadzieję, uśmiech, osuszający łzy, ich miłość, ich rozdarte, rozbite serca, pozostające nieugiętymi i wiernymi przed obliczem samej śmierci, nawet w chwili skrajnej słabości. Połóż to wszystko, Panie, przed Twymi oczyma ku wybaczeniu grzechów, jako wykup, w imię triumfu sprawiedliwości (pobożności), weź pod uwagę dobro, a nie zło! I niech my pozostaniemy w pamięci naszych wrogów nie jak ich ofiary, nie jak straszliwy koszmar, nie jak nieodstępnie prześladujące ich koszmary, ale jak pomocnicy w ich walce o wykorzenienie szaleństwa ich zbrodniczych namiętności…”

Drugi przykład – człowieka, którego bardzo blisko znałem. On był znacznie ode mnie starszy, uczestnik pierwszej wojny światowej, gdzie stracił rękę; on razem z matką Marią Skobcową ratował ludzi podczas niemieckiej okupacji – Fiodor Timofiejewicz Pjanow. Niemcy wzięli go do obozu, był tam cztery lata, przeżył. Kiedy wrócił, spotkałem go przypadkowo na ulicy, mówię: – Fiodor Timofiejewicz, co przynieśliście do domu z obozu, z czym wróciliście? – Wróciłem z przerażeniem i niepokojem w duszy. – Wy co, straciliście wiarę? – Nie, - mówi, - ale dopóki w obozie byłem ofiarą okrucieństwa, dopóki stałem przed niebezpieczeństwem nie tylko śmierci, ale tortur, każdej minuty mogłem mówić: Panie, wybacz im, oni nie wiedzą co czynią! I wiedziałem, że Bóg powinien usłyszeć moją modlitwę, dlatego że miałem prawo prosić. Teraz jestem wolny; nasi oprawcy, być może, nie zrozumieli i nie pokajali się; ale kiedy mówię teraz: Panie, wybacz, oni nie wiedzą, co czynią – a jeśli Bóg mi odpowie: a czym ty udowodnisz szczerość swego przebaczenia? Ty nie cierpisz, teraz łatwo tobie mówić…

I oto też bohater przebaczenia.

I jestem głęboko przekonany, że w ostatecznym podsumowaniu, kiedy wszyscy staniemy na sąd Boży, nie będzie takiej ofiary, która nie stanie w obronie swego dręczyciela, dlatego że wcześniej, niż nastanie czas ostatecznego Strasznego Sądu nad ludzkością, każdy, umarłszy, zdąży spojrzeć na siebie jakby w zwierciadle Boskości, zobaczyć siebie według relacji do Chrystusa, zobaczyć, czym on był powołany być i nie był, i już nie będzie mógł osądzić nikogo” (z książki metropolity Antonija Surożskiego „Człowiek przed Bogiem”).

Pomyłka Salieri

Dlaczego ludzie zazdroszczą jeden drugiemu? Na pierwszy rzut oka, to proste pytanie sugeruje takąż prostą i oczywistą odpowiedź: w naszym świecie jedni ludzie całkiem pozbawieni są tych życiowych dóbr, które inni posiadają w pełni a nawet w nadmiarze. Problem polega więc na tym, że niesprawiedliwie jest urządzony sam świat, a zawiść jest jedynie reakcją pominiętej części ludzkości na tę fundamentalną niesprawiedliwość. Dlatego to właśnie biedni zazdroszczą bogatym, nieładni – ładnym, niezdolni – utalentowanym, chorzy – zdrowym…

Wydawałoby się, że odpowiedź na pytanie o naturę zawiści jest w pełni logiczna, jednak w realnym życiu takie wyjaśnienie czemuś nie pasuje. Przecież zazdrościć można nie tylko bogactwa i piękna, ale w ogóle wszystkiego. Człowiek średnio dostatni zazdrości odnoszącemu sukcesy biznesmenowi, patrząc na jego szykowną willę i drogie samochody. Ale tenże sam biznesmen, którego czas zaplanowany jest dosłownie co do minuty, a ilość spraw i trosk znacznie przewyższa jego naturalne możliwości, z zawiścią patrzy na szeregowego pracownika swojej firmy, który po dniu pracy spokojnie idzie do domu i natychmiast zapomina o wszystkich sprawach służbowych. Bezdzietny zazdrości tym, u kogo są dzieci, a wielodzietny pozazdrości czasem temu, kto żyje wyłącznie dla siebie. Staruszek zazdrości młodości podrostkom, grającym w piłkę pod jego oknami, a chłopaki zazdroszczą dorosłym i marzą aby szybciej dorosnąć. Czasem zawiść ukierunkowana jest na obiekty całkiem dziwne. Tak w znanej powojennej czastuszce z gorzką ironią wyśmiewana była absurdalna zdolność człowieka zazdrościć nawet cudzej biedy:

Dobrze temu się żyje u kogo jedna noga,
Jemu renta jest dawana i nie trzeba buta.

Pojawia się jakiś dziwny obraz: każdy człowiek ma w czymś niedostatek i jednocześnie jest posiadaczem pewnych dóbr, wywołujących zawiść u otaczających. Ale dlaczegóż ludzie nigdy nie są całkowicie zaspokojeni tym, co posiadają? Dlaczego, według trafnego ludowego powiedzenia, każdy kawałek w cudzych rękach zawsze wydaje się grubszy i smaczniejszy?

Znany bohater Bułhakowa, Poligraf Poligrafycz Szarikow myślał, że dla osiągnięcia powszechnego zadowolenia ludzie muszą „wszystko wziąć i podzielić”. Niestety, ta prosta recepta od mówiącego psa ani razu nie sprawdziła się w ludzkiej historii. Chodzi o to, że podzielić można tylko dobra materialne. Ale oto jak rozdzielić na wszystkich po równo talent mądrość, piękno i zdrowie? Wszak nawet najbardziej sprawiedliwy system społeczny nie może znieść podziału ludzi na utalentowanych i niekompetentnych, mądrych i nierozgarniętych. I jeśli rozważać konsekwentnie, to nieuchronnie trzeba będzie przyznać, że przyczyny zawiści wychodzą poza ramy problematyki społecznej, a uczucie żalu z powodu nierównomiernego podziału dóbr między ludźmi jest w zasadzie zawsze ukierunkowane do Tego, Kogo Cerkiew nazywa Dawcą wszystkich dóbr. To znaczy – do Boga. Przecież nie przypadkowo najsławniejszy literacki zawistnik Salieri, okropnie cierpiący z powodu nieporównywalności swego skromnego talentu z muzycznym talentem Mozarta – adresuje swoje pretensje wcale nie do królewskiego dworu nie do muzycznych krytyków, a wprost do Nieba:

Wszyscy mówią: nie ma prawdy na ziemi,
Ale prawdy nie ma – wyżej…
…O Niebo!
Gdzież jest prawość, kiedy święty dar,
Kiedy nieśmiertelny geniusz – nie w nagrodę
Miłości płonącej, samowyrzeczenia,
Trudów, zapału, modlitw posłany –
A rozpromienia głowę szaleńca,
Hulaki próżnego?

I jeśli korzenie zawiści sięgają dziedziny relacji człowieka i Boga, mądrze byłoby wyjaśnić, co też mówi o tej właściwości ludzkiej duszy chrześcijańska religia.

Jedyne kryterium

W finale filmu Nikity Michałkowa „Swój wśród obcych, obcy wśród swoich” schwytany przez czekistę Sziłowa rotmistrz Lemkie, który nie potrafił uciec z ukradzionym złotem za granicę, rozpaczliwie krzyczy, patrząc w niebo: „Panie! No dlaczegoż Ty pomagasz temu kretynowi, a nie dla mnie?”. Pozostawiwszy z boku akcję filmu i historyczną wiarygodność tej sytuacji, trzeba przyznać, że samo pytanie postawione przez rotmistrza jest maksymalnie konkretne i skierowane pod właściwy adres.

„Panie, dlaczego nie dla mnie, a jemu?” – każdy uważny człowiek, który chociaż raz przyłapał siebie na zawiści, wie, że to uczucie sprowadza się w ostatecznym rozrachunku właśnie do takiego zdumienia i żalu do Boga. Już nie tak ważne jest, co konkretnie dostało się „nie mnie, a jemu” – stopień naukowy czy nowy samochód, zdolność do wierszowania czy rachunek bankowy. Przecież każdy z nas rozumie, że są w życiu takie rzeczy, których my nie moglibyśmy osiągnąć nawet najbardziej rozpaczliwymi wysiłkami, i daleko nie wszystko w naszym losie zależy od pracowitości i gorliwości. Na przykład, chłopczyk, który urodził się w rodzinie odnoszącego sukcesy biznesmena czy polityka, już według samego faktu narodzin w tej właśnie rodzinie ma szereg kolosalnych przewag nad synem frezera z fabryki imienia Lichaczewa. A człowiekowi z wrodzonym absolutnym słuchem opanowanie sztuki muzycznej przychodzi znacznie łatwiej, niż biedakowi, któremu, jak się mówi, w dzieciństwie słoń na ucho nadepnął. Więc dlaczego jedni już od kołyski mają to, czego inni nie są w stanie zdobyć nawet ciężkim wieloletnim wysiłkiem?

Jeśli nie sprowadzać naszego losu do szalonej gry ślepego przypadku, to pozostaje tylko jedno rozumne objaśnienie podobnej nierówności: żywot każdego człowieka składa się nie tylko z jego własnych wysiłków, ale i z Bożego zamiaru o nim, z tych zalet, warunków i okoliczności życia, którym Pan Bóg go obdzielił. Z wyglądu te warunki mogą rażąco różnić się między sobą, ale chrześcijaństwo twierdzi, że Bóg jednakowo kocha każdego z nas i każdemu człowiekowi w każdej chwili jego życia daje On właśnie te możliwości i warunki, które są najkorzystniejsze dla niego w sensie duchowym. Przecież ani pieniądze, ani pozycja w społeczeństwie, ani zdolności twórcze – w ogóle żadne zewnętrzne i wewnętrzne cechy życia człowieka nie są rozpatrywane w chrześcijaństwie jako dobro absolutne. Główne pytanie Ewangelii ma całkiem inny sens i kierunek: co mam robić, żeby odziedziczyć życie wieczne? (Łk. 18:18). Dokąd prowadzą człowieka talent i bogactwo, ubóstwo i choroba – do życia wiecznego czy wiecznej śmierci? Oto jedyne absolutne kryterium, według którego z pozycji Ewangelii można sądzić o wartości wszystkiego, co mamy tu, na ziemi. Jedynie w perspektywie wieczności wszystkie ziemskie warunki naszego bytowania nabywają to czy inne znaczenie.

Na przykład, człowiek utalentowany może dojść do wiary i wysławiać Boga swoją sztuką, a może też zgubić swoją duszę, rozwinąwszy w sobie potworną zarozumiałość i dumę.

Ale i człowiek bez wyraźnych talentów twórczych też może osiągnąć pełnię bytu i samorealizacji, a może również doprowadzić siebie do skrajnych stopni zawiści wobec ludzi bardziej utalentowanych i nawet, podobnie do puszkinowego Salieri, popełnić przestępstwo.

Obecność artystycznych, literackich, muzycznych talentów albo ich brak są jedynie warunkami, w których każdy człowiek może realizować swój najważniejszy talent – zdolność dziedziczenia Nieba.

Z punktu widzenia wieczności los każdego człowieka wcale nie zależy od warunków jego życia, a jedynie od tego, jak on realizuje się w tych warunkach, określonych mu przez Boga. Przecież Pan zna duchowy ustrój każdego z nas i według Swojej miłości zapewnia każdemu człowiekowi warunki ziemskiego życia, najbardziej sprzyjające dla osiągnięcia życia wiecznego. Dlatego oburzone pytanie zawistnego serca: „Panie, dlaczego nie dla mnie, a jemu?” – zawsze zakłada wątpliwość właśnie wobec tej Bożej miłości, wobec dobroci i pożyteczności Jego ustaleń.

Swiatitiel Bazyli Wielki wprost nazywa zawiść wrogością wobec tego, co dane nam jest od Boga, sprzeciwianiem się Bogu. W tak ostrym sformułowaniu nie ma nic dziwnego, jeśli przypomnieć sobie, że, według słów Pisma Świętego, właśnie przez tę namiętność w świat weszła śmierć, a najpierwszym zawistnikiem (zazdrośnikiem) był… diabeł: Bóg stworzył człowieka dla nieśmiertelności i uczynił go obrazem wiecznego bytu Swego; ale przez zawiść diabła w świat weszła śmierć (Mdr 2:23-34).

Dwie modlitwy

W pieśni Bułata Okudżawy „Modlitwa Fransua Waijona” dźwięczy naiwne życzenie autora:

Póki Ziemia jeszcze się kręci, póki jeszcze jasne światło,
Panie, dajże ty każdemu, czego mu tylko brak.

Ta prośba do Boga wyraża określoną ideę, wprost odnoszącą się do tematu zawiści. Rzeczywiście, dlaczego by Bóg miał nie dać każdemu wszystkiego i dowoli?

Przecież tu oczekiwany jest już nie prymitywny wyrównawczy „socjalizm” Szarikowa, kiedy po to, żeby dać coś jednemu człowiekowi, to „coś” najpierw trzeba koniecznie zabrać od innego. Tu rozumowanie znacznie wytworniejsze i zręczniejsze: wierzymy w to, że Bóg wszechmocny, więc znaczy, On nie ma potrzeby rozdzielać już istniejącego dobra i w pełni może zaspokoić wszystkie możliwe potrzeby każdego człowieka bez najmniejszego uszczerbku dla pozostałych ludzi. Więc, jeśli Bóg to uczyni, to zawiść natychmiast przestanie istnieć jako zjawisko, ponieważ w duszach obdarzonych ludzi nie pozostanie dla niej po prostu podstaw. Więc dlaczegoż Wszechmocny Bóg do tej pory nie dał każdemu tego, czego ten nie ma?

Odpowiedź na „Modlitwę Fransua Waijona” nietrudno znaleźć w Liście apostoła Jakuba: Pożądacie – i nie macie; zabijacie i zazdrościcie – a nie możecie osiągnąć; walczycie i spory prowadzicie – i nie macie, bo nie prosicie. Prosicie, i nie otrzymujecie, dlatego że prosicie nie dla dobrego, a żeby wykorzystać dla zaspokojenia waszych żądz (namiętności) (Jk 4:2-3).

Bóg rzeczywiście jest wszechmocny, rzeczywiście kocha ludzi i, oczywiście że, zawsze gotów jest dać każdemu z nas wszelkie dobra. Ale oto, czy gotowi jesteśmy je przyjąć – wielkie i bardzo nieproste pytanie. Bo naprawdę, co by było, na przykład, jeśli by Bóg według prośby poety jednak dał wszystkim, rwącym się do władzy, „narządzić się władzę”? I jaką straszną ceną musieli by płacić za tę ich „miłość do słodkiego” pozostali ludzie, którzy znaleźli by się pod władzą tych, kto przyjmuje władzę jako źródło własnej przyjemności? I tu akurat trzeba prosić Boga o coś odwrotnego – błagać Go, żeby kochający władzę, rwący się do władzy, nigdy nie otrzymali do niej dostępu. To samo można też powiedzieć o bogactwie, i o sławie, i jeszcze o wielu i wielu dobrach, które zamiast radości mogą przynieść dążącym do nich ludziom największe nieszczęścia.

W swoim obecnym odstępstwie od Boga człowiek może pragnąć nawet tego, co wprost grozi mu zagładą. Według logiki wiersza Bułata Okudżawy, Bóg powinien by dodać do władzy dla miłujących władzę również wszystkim przepitym alkoholikom talony na bezpłatne wino, narkomanom – gwarantowaną codzienną dawkę heroiny, a cierpiącym na nadciśnienie i zapalenie pęcherzyka żółciowego miłośnikom tłustego mięsa – górę smażonych kurzych udek na śniadanie, obiad i kolację. Oczywiście, to są najjaskrawsze przykłady samobójczych pragnień człowieka otrzymać „to, czego mu brakuje”. Ale dzięki nim można zrozumieć i ogólną zasadę: jeśli Bóg nie daje człowiekowi tego, do czego on dąży, znaczy, Bóg ma ku temu wystarczające racje. Ponieważ On, w odróżnieniu od nas, całkiem dokładnie wie – komu, kiedy i co może okazać się pożytecznym albo szkodliwym.

Po niektórych operacjach na wewnętrznych narządach człowiek nie może jakiś czas pić. W tym czasie choremu wprowadza się dożylnie roztwór fizjologiczny, gaszący pragnienie. A jednak on bardzo zazdrości tym, którym dostępna jest podstawowa możliwość: dowoli napić się zwykłej wody. Pomóc w walce z tą zazdrością może mu tylko jasne zrozumienie surowej prawdy: pić w jego stanie w żadnym przypadku nie można, inaczej on po prostu umrze.

Prosić Boga o to, czego nie masz, czasem bywa tak samo niemądre, jak i żądać u lekarza wody dla takiego chorego po operacji. Dlatego w modlitwie swiatitiela (biskupa) Moskiewskiego Filareta dźwięczy całkiem inna prośba do Boga: „Boże, nie wiem, czego mam prosić u Ciebie! Ty Jedyny wiesz, co jest mi potrzebne. Ty kochasz mnie bardziej, niż ja umiem kochać Ciebie. Ojcze, daj słudze Twemu, czego ja sam prosić nie umiem. Nie śmiem prosić ani krzyża, ani pocieszenia, tylko stoję przed Tobą. Serce moje jest otwarte dla Ciebie; Ty widzisz potrzeby, których ja nie znam. Zobacz i uczyń według miłosierdzia Twego. Poraź i uzdrów, obal i podnieś mnie. Oddaję cześć i milczę przed Twoją świętą wolą i niepojętymi dla mnie Twoimi losami. Składam siebie w ofierze Tobie, oddaję się Tobie. Nie mam innego pragnienia, oprócz pragnienia spełnienia woli Twojej; naucz mnie modlić się. Sam módl się we mnie! Amiń”.

Kiedy pojawia się smok (potwór)

Często zawiścią nazywają bolesne pragnienie człowieka otrzymać to, co wydaje się mu pociągającym i co posiadają inni ludzie. W pewnym sensie to prawda. A jednak to jeszcze nie ta zawiść, która, według słowa Ojców, upodabnia człowieka do demonów. W teologii moralnej, takie jednostronne spojrzenie na dobrobyt innych przyjęto nazywać grzechem egoistycznych pragnień. Jak i w każdym grzechu, w nim, oczywiście, nie ma nic dobrego, a jednak nie jest to jeszcze zazdrość w swoim pełnym rozwoju, a tylko jej przedsionek. Jest znana przypowieść, której treść można sprowadzić do następującego wątku: człowiekowi było obiecane spełnienie każdego życzenia, jednak pod warunkiem, że jego sąsiad otrzyma to samo, ale dwa razy więcej, niż on. Człowiek długo myślał, a potem zażyczył… aby wybito mu jedno oko i oderwano jedną rękę.

I to właśnie jest główna cecha prawdziwej zawiści – życzenie złego tym, komu zazdrościsz.

Mechanizm pojawienia się w ludzkiej duszy tego niszczącego uczucia jest dość prosty: patrząc na mającego w czymś powodzenie człowieka, zawistnik na początku pragnie sobie takich że dóbr, potem smuci się z powodu ich braku.

A kiedy staje się mu jasne, że tych dóbr on nigdy nie zdobędzie, zaczyna marzyć wtedy o tym, żeby stracił je sam posiadacz. Oto wtedy właśnie dojrzewa w człowieku ten straszny smok – złośliwa zawiść, o której mówił biskup Ilija Miniatij:

„Zazdrość jest smutkiem z powodu pomyślności bliźniego, która, szuka nie dobrego dla siebie, a złego dla bliźniego. Zawistnik chciałby widzieć sławnego pohańbionym, bogatego – ubogim, szczęśliwego – nieszczęśliwcem. Oto cel zawiści – widzieć, jak osoba której zazdrościmy ze szczęścia wpada w ruinę”.

Takie usposobienie ludzkiego serca staje się placem startowym dla zamówionych morderstw, ukorzeniają się w nim kradzieże i uprowadzenia samochodów, umyślne podpalenia i psucie cudzego mienia. A także niezliczone mnóstwo większych i mniejszych świństw, które ludzie czynią tylko dlatego, żeby innemu człowiekowi było źle albo chociaż przestało być dobrze.

Można zaprotestować: przecież wcale niekoniecznie zazdrość wyraża się w realnym działaniu w tym rodzaju. Człowiek może po prostu zazdrościć po cichu, w duszy, i nikomu przy tym nie szkodzić.

Tak, w większości tak to i bywa. Każdy z nas komuś zazdrości, ale daleko nie każdy przy tym czyni innym podłości czy popełnia przestępstwo. Jednak i przestępcy nie od razu stali się zdolni do kradzieży i zabójstwa, oni przecież też zaczynali od zupełnie nieszkodliwych, jak im się wtedy wydawało, chłopięcych fantazji o tym, że „dobrze byłoby mieć takie adidasy, taką kurtkę albo taką komórkę, jak u tego oto gołowąsa”. W tym to właśnie tragizm sytuacji, że człowiek nie jest w stanie absolutnie dokładnie określić – za jakim dokładnie zakrętem losu zawiść z marzeń przemieni się dla niego w okrutną bestię, z którą on już nie będzie w stanie poradzić. A jeśli nawet ta bestia nie wyrwie się na zewnątrz w formie przestępstwa, to czyż lżej od tego będzie samemu zawistnikowi? Przecież, w końcu, takim strasznym uczuciem on po prostu przed czasem wpędzi siebie do grobu, ale nawet śmierć nie powstrzyma jego cierpień. Dlatego, że po śmierci zawiść będzie szarpać jego duszę z jeszcze większą siłą, ale już bez najmniejszej nadziei na jej zaspokojenie, złagodzenie…

Wyjście z labiryntu

Jak więc walczyć z zawiścią? Odpowiedź nie tak trudno znaleźć, jeśli pamiętać, że istotą każdego grzechu jest odejście od Boga. Zawiść u swojej podstawy ma bardzo dokładne i słuszne odczucie utraty związku człowieka z jego Stwórcą. Człowiek odczuwa, że utracił coś bardzo ważnego, bez czego jego życie jest puste i nieszczęśliwe. Tylko on nie wie, cóż to było.

I w poszukiwaniach utraconego, jakby w labiryncie, zaczyna miotać się między różnymi celami, z których każdy niezmiennie okazuje się fałszywym. Dlatego to żadne ziemskie skarby nie mogą zastąpić Dawcy tych wszystkich skarbów.

Uwolnić się od takiego zgubnego błędu można tylko w jeden sposób. Swiatitiel Bazyli Wielki pisze: „Możemy uniknąć zawiści, jeśli z ludzkiego nie będziemy uważać za wielkie i nadzwyczajne ani tego, co ludzie nazywają bogactwem, ani więdnącej sławy, ani cielesnego zdrowia, a będziemy dążyć do zdobycia skarbów wiecznych i prawdziwych”.

A jedynym wiecznym i prawdziwym bogactwem dla człowieka jest tylko to, czego nigdy, nikt i w żadnym wypadku nie może mu zabrać. Takim skarbem jest tylko nasze obcowanie z Bogiem, zjednoczenie ducha ludzkiego z Duchem Bożym we wzajemnej miłości, która nie ustanie nawet po naszej fizycznej śmierci.

Jeśli szukać takiego właśnie skarbu, jeśli dążyć do niego, starać się urządzać swoje życie według Ewangelii, wtedy i zazdrościć nikomu już nie będziemy. Przecież wszystkie Ewangeliczne przykazania, w istocie, kierują człowieka do jedynego celu – uczynić główną treścią jego życia miłość do Boga i innych ludzi.

Zazdrościć zaś można tylko tym, kogo nie kochasz, do kogo odczuwasz niech słabą, ale mimo wszystko nieprzyjaźń. A tam, gdzie jest miłość albo choćby dążenie do niej, dla zawiści nie ma już miejsca. Tak, matka nie może zazdrościć swemu dziecku po prostu dlatego, że je kocha, raduje się jego radościami i każdy jego sukces przyjmuje jak swoje własne zwycięstwo.

Nie sądźcie

Immanuel Kant mówił, że najbardziej na świecie zadziwia go widok gwiezdnego nieba nad nami i moralne prawo (zakon) wewnątrz nas. To prawo sumienia jest uniwersalne dla wszystkich ludzi i nie zależy od kulturalnych, narodowościowych czy religijnych różnic między ludźmi. Dążenie ku dobremu tak samo naturalne jest dla każdego z nas, jak, na przykład, zdolność myślenia, rozmawiania czy chodzenia na tylnych kończynach.

Dlatego przykazania „nie zabij”, „nie ukradnij”, „nie pożądaj żony bliźniego swego” nawet dla człowieka, który jeszcze tylko zapoznaje się z życiem Cerkwi, nie są odkryciem czegoś całkowicie nowego i nieoczekiwanego. Ale oto ewangeliczne przykazanie o nieosądzaniu bardzo często wywołuje zdumienie i cały szereg pytań.

Przecież jeśli zwykły człowiek kupuje sobie samochód zagraniczny, o wartości równej jego poborom za dwadzieścia lat nienagannej pracy, to osądzenie wywołuje wcale nie jego zamiłowanie do wysokiej jakości i wygodnego sprzętu.

Żonatego mężczyznę, który romansuje na boku, znajomi osądzają wcale nie za to, że jest wzorowym ojcem, a pijanego saksofonistę – wcale nie za jego wirtuozowskie władanie instrumentem muzycznym. Ani jeden, nawet najbardziej uprzedzony, skrupulatny i drobiazgowy krytyk nie będzie potępiać kogokolwiek za dobre i pożyteczne uczynki. Powodem do osądzenia może stać się jedynie niemoralne zachowanie, niestosowny postępek albo przestępstwo. Więc dlaczego w takim razie Cerkiew tak usilnie przywołuje chrześcijan aby nikogo nie osądzać ani uczynkiem, ani słowem, ani nawet w myślach? Przecież bardzo często bywa, że człowiek jawnie grzeszy na oczach u wszystkich, i żadne wątpliwości co do jego grzeszności nie mogą pojawić się u najbardziej naiwnego dobroczyńcy i romantyka.

W każdej tradycyjnej religii potępienie i nawet kara podobnych ludzi jest normą dla każdego wierzącego.

W dawnym Izraelu, na przykład, pobożni Żydzi powinni byli na śmierć zabić kamieniami grzesznika, przyłapanego w zdradzie małżeńskiej. A w tych muzułmańskich krajach, w których podstawą prawa karnego jest szariat, złapanemu na gorącym uczynku grzesznikowi i w naszych czasach grozi ciężka kara fizyczna, aż do kary śmierci. Z punktu widzenia zwykłej ludzkiej logiki jest zupełnie normalne: przestępstwo wymaga kary, a grzech – zapłaty (odpłaty).

Jednak Ewangeliczna zasada stosunku do grzeszników zdecydowanie sprzeciwia się podobnemu rozumowaniu. Swoim ziemskim życiem Jezus Chrystus pokazał ludziom tę normę człowieczeństwa, do której wszyscy jesteśmy powołani, i dlatego każdy czyn Chrystusa, opisany w Ewangelii, jest wzorcem postępowania dla każdego człowieka, szczerze starającego się wypełnić wolę Bożą.

Co zaś mówi Ewangelia o stosunku Chrystusa do grzeszników? Tylko jedno: On ich nie osądzał, a odnosił się do nich z miłością i litością. Chrystus nie osądził kobiety przyłapanej na cudzołóstwie (J 8:11); nie osądził mieszkańców samarytańskiej wioski, którzy odmówili mu pokarmu i schronienia (Łk 9: 51-56); i nawet Judasza, który przyszedł Go wydać na męczeńską śmierć, Pan nie wykluczył z grona Swoich przyjaciół (Mt 26: 50). Co więcej: pierwszym człowiekiem, którego Chrystus wprowadził do Raju, był bandyta i zabójca, który się pokajał, ukrzyżowany za swoje grzechy (Łk 23: 32-43).

Ewangelia wymienia tylko jedną kategorię ludzi, którzy zostali potępieni przez Chrystusa. „Wężami” i „płodami (plemieniem) żmij” Pan zwał najwyższych kapłanów, uczonych w Piśmie i faryzeuszy. To była religijna elita narodu żydowskiego, czyli właśnie ci ludzie, którzy akurat uważali się za uprawnionych do potępiania grzeszników.

Jaki jest więc powód takiego paradoksalnego podejścia do grzeszników w chrześcijaństwie i dlaczego w Prawosławiu każda forma negatywnej oceny nawet osoby, która najwyraźniej zgrzeszyła, jest uważana za najgorszy grzech? Aby odpowiedzieć na te pytania, trzeba koniecznie najpierw dowiedzieć się: jak w ogóle rozumie się grzech w Prawosławiu?

Zasada lornetki

W języku greckim grzech nazywa się słowem „amartia”, co dosłownie oznacza „obok celu”, „chybienie”. Przed upadkiem w grzech wszelkie działanie człowieka miało na celu wypełnienie dobrej woli Bożej o nim samym i o świecie wokół niego. Ale kiedy człowiek odpadł od swego Stwórcy, ten jasny i wysoki cel przed nim został zasłonięty przez mnóstwo innych – drobnych i sprzecznych. Wszystkie jego właściwości i zdolności zostały takie same, ale oto używać ich człowiek zaczął w niewłaściwy sposób. Więc, strzelec ze zmętniałym wzrokiem, po dawnemu sposobny jest naciągnąć prężną cięciwę swego łuku i wypuścić strzałę. Ale dokąd ona trafi – wielkie pytanie. Najszybciej, taki strzał na oślep okaże się „amartia»”, czyli – obok celu.

Oto jak pisze o tym prepodobny Symeon Nowy Teolog: od czasu przestępstwa Adama zepsuły się wszystkie siły ludzkiej natury (istoty), czyli rozum, pamięć, wyobraźnia, wola, odczuwanie, które wszystkie łączą się w częściach duszy… Zepsuły się, ale nie zginęły.

Dlatego człowiek może rozumować, ale nie może rozumować poprawnie; może działać, ale działać niemądrze. Z tego powodu, wszystko, co on myśli i wymyśla, co uważa i poczyna, z czym solidaryzuje się i od czego się odwraca, wszystko to jest krzywe, koślawe, błędne.

Inaczej mówiąc, grzech w prawosławiu rozumiany jest jako niepoprawnie, nie w porę i niedorzecznie (nie do celu) realizowany impuls ludzkiej natury, który sam w sobie jest w pełni zdrowy, ale będąc użyty nie zgodnie z przeznaczeniem (niewłaściwie) stał się szkodliwy i niebezpieczny dla samego człowieka.

Grzech osądzenia nie jest wyjątkiem od tej reguły. U jego podstawy leży ciągle ten sam, zadziwiający Kanta moralny zakon dążenia człowieka do dobrego. Stworzywszy człowieka bezgrzesznym, Bóg włożył w jego naturę sumienie, jako zdolność odróżniania dobra od zła, i nienawiść do grzechu, jako obronną reakcję na zderzenie ze złem. Dlatego, kiedy pierwsi ludzie zgodzili się w rajskim ogrodzie na namowy szatana i spróbowali owoców zakazanego drzewa, oni nie stali się ofiarami oszustwa czy własnej niewiedzy. Upadek w grzech był świadomym aktem naruszenia przez nich woli Bożej i głosu własnego sumienia.

Odstąpiwszy od Boga, człowiek stracił Raj, ale tę naturalną zdolność rozpoznawania zła i nienawidzenia grzechu, on zachowuje do dnia dzisiejszego.

Prawda, z jednym smutnym zastrzeżeniem: po upadku człowiek wyraźnie widzi zło, ale – tylko w innych ludziach, a nienawidzi on teraz – cudze grzechy. Taki duchowy układ rodzi właśnie stosunek do innych, który przyjęte jest nazywać w prawosławnej tradycji – grzechem osądzenia.

Niewłaściwie używana zdolność, jak potworna lornetka niewiarygodnie powiększa przed naszym duchowym wzrokiem wszystkie niedociągnięcia i złe uczynki otaczających.

Ale kiedy przez tę samą lornetkę próbujemy spojrzeć już na samych siebie, ona zaczyna tak samo niewiarygodnie pomniejszać nasze grzechy, czyniąc je w naszych oczach malutkimi i niezasługującymi na uwagę.

Jakby to nie było dziwne, takie dążenie widzieć siebie tylko dobrym i miłym też ma podstawę w czystej danej przez Boga naturze człowieka i jest niczym innym, jak – zniekształconym (wypaczonym) poczuciem świętości, która była właściwa naszej naturze przed upadkiem w grzech.

Co wiemy o sobie nawzajem?

Paradoks grzechu osądzania polega na tym, że zacząwszy osądzać niedociągnięcia i grzechy innego człowieka tak naprawdę osądzamy sami siebie, chociaż, z reguły, nawet tego nie podejrzewamy. Osądzając kogoś, ustawiamy pewien poziom moralnej oceny ludzkiego postępowania, poniżej którego i sami nie mamy prawa zejść. Powiedzmy, osądziwszy w duszy grubianina-kierownika wrzeszczącego na podwładnych kiedy trzeba i bez powodu, tym samym, i dla siebie określamy kategoryczną niedopuszczalność podobnego zachowania się. Jednak, wróciwszy z pracy do domu, możemy natychmiast wyładować nagromadzone przez dzień rozdrażnienia i zmęczenia na w niczym nie winnych członkach rodziny. I dlatego osądzenie, które w dzień adresowane było przez ans do nieopanowanego szefa, teraz pełnoprawnie powinno być zastosowane wobec nas samych. Tak objawia się niezwykłe prawo duchowego życia, które prepodobny Ioann Lestwiecznik sformułował następująco: Jeśli rzeczywiście prawdą jest, że …jakim sądem sądzicie, takim będziecie sądzeni (Mt 7:2), to oczywiście, za jakie grzechy osądzimy bliźniego, cielesne czy duchowe, w te wpadamy sami; i inaczej nie bywa.

Powód takiej surowej zależności jest prosty: w innym człowieku możemy rozpoznać i osądzić tylko te skłonności do grzechu, które już są w nas samych. My nie widzimy duszy człowieka, nie znamy jego świata wewnętrznego, dlatego bardzo często przypisujemy cudzym postępkom to znaczenie, które nam podpowiada nasze własne grzeszne doświadczenie. Tak, na przykład, zobaczywszy człowieka, wchodzącego wśród nocy do całodobowego sklepu, bandyta może przyjąć go za swego kolegę, który wybrał się obrabować ten sklepik. Pijak, patrząc na tegoż późnego klienta, zdecyduje, że ten przybiegł po kolejną porcję alkoholu. A amator przygód miłosnych pomyśli, że ten człowiek wybrał się do kochanki i chce kupić po drodze tort i kwiaty. Każdy sądzi o nim według miary swoich wyobrażeń, uwarunkowanych własnym nawykiem do tego czy innego rodzaju grzechu. A człowiek przyszedł jedynie kupić mleka dla chorej córki…

Więc co jest warte takie nasze osądzanie? Przecież wszystko co możemy wiedzieć o innym człowieku, przeważnie układa się według tego żałosnego schematu: widzieliśmy cudze uczynki jedynie z zewnątrz, ale kompletnie nie wyobrażamy sobie ich sensu i wewnętrznej motywacji. Obserwując cudze zachowanie się, naiwnie próbujemy według nich sprawiedliwie ocenić człowieka i jego postępowanie. Ale nie tak sądzi Bóg, który patrzy nie na czyny, a na serce człowieka, zna wszystkie uwarunkowania jego życia, ruchy jego duszy, i całkiem inaczej ocenia nawet to, co, poza wszelkimi wątpliwościami, jest grzechem w naszych oczach.

Bardzo dobry przykład, wyjaśniający jak to może być, przytacza w swoich pouczeniach prepodobny Abba Dorofiej, chrześcijański asceta żyjący w siódmym wieku. On opowiada, jak na niewolniczym targu były wystawione do sprzedaży dwie całkiem małe dziewczynki, i jedną z nich kupiła pobożna chrześcijanka, pragnąca wychować ją w czystości i aromacie (atmosferze) świętych przykazań Chrystusa. Drugą dziewczynkę kupiła rozpustna nierządnica, z tym, żeby nauczyć ją swego obrzydliwego rzemiosła. I oczywiście, że, pierwsza dziewczynka wyrosła czystą duszą i ciałem, kochającą Boga i przepełnioną wszelkimi cnotami. A druga… Drugą jej zła nauczycielka uczyniła narzędziem diabła, nauczywszy najbardziej wyrafinowanych i najbrudniejszych rodzajów rozpusty. I oto, Abba Dorofiej woła: „Obie były małe, obie sprzedane, same nie wiedziały dokąd idą, i jedna okazała się w rękach Bożych, a druga wpadła w ręce diabła. Czy można powiedzieć, że Bóg równo rozliczy jedną, jak i drugą? Jak to możliwe! Jeśli obie wpadną w nierząd lub inny grzech, czyż można powiedzieć, że obie poddane zostaną temu samemu osądowi, chociaż obie wpadły w ten sam grzech? Czyż to możliwe? Jedna wiedziała o Sądzie, o Carstwie Bożym, dzień i noc rozważając słowa Boże; druga zaś, nieszczęsna, nigdy nie widziała i nie słyszała nic dobrego, a zawsze, przeciwnie, wszystko nieczyste, wszystko diabelskie; jak więc możliwe, żeby obie były sądzące jednym sądem?

Tak więc, żaden człowiek nie może znać wyroków Bożych, tylko On jeden wie wszystko i może osądzać grzechy każdego, jak Jemu Jedynemu wiadomo”.

„…O, źle on uczynił”

„Nienawidź grzech, ale kochaj grzesznika” – oto zasada prawosławnego ascetyzmu, niepozwalająca identyfikować człowieka z jego złymi uczynkami. Ale nawet nienawiść do cudzego grzechu może okazać się duchowo niebezpieczna, a ten, kto dokładnie przygląda się postępowaniu innych, i sam ryzykuje przez osądzenie grzesznych postępków niezauważalnie dla siebie samego wpaść w osądzenie tego, kto ich dokonuje. W Dawnym Paterykonie (Dziełach Ojców Cerkwi) wspomina się pouczający przypadek podobnego rodzaju.

Jeden starec prowadzący święte życie, dowiedziawszy się o pewnym bracie, że ten wpadł w nierząd, powiedział: „O źle on uczynił”. Po pewnym czasie Anioł przyniósł do niego duszę grzesznika i powiedział: „Popatrz, ten, którego ty osądziłeś, zmarł; dokąd rozkażesz umieścić go – Do Carstwa, czy na męki?” Wstrząśnięty tym święty starec cały pozostały czas swego życia spędził we łzach, pokajaniu i niezmiernych trudach, modląc się, żeby Bóg wybaczył mu ten grzech.

Starec osądził nie brata, a jedynie jego grzech, ale Bóg pokazał mu karygodność nawet takiego, wydawałoby się, sprawiedliwego i uczciwego sądu.

Grzech zasługuje na nienawiść, ale każdy, pragnący swego zbawienia powinien nauczyć się nienawidzić grzechu, przede wszystkim – w sobie samym. O cudzych zaś grzechach i o prawidłowym stosunku do nich Abba Dorofiej pisał tak: „Rzeczywiście zdarza się, że brat grzeszy z powodu swej prostoty; ale ma jeden dobry uczynek, podobający się Bogu bardziej niż całe życie, – a ty osądzasz, i potępiasz go, i obciążasz swoją duszę. Jeśli zaś i zdarzyło się mu potknąć, dlaczego ty wiesz, ile on trudził się i ile przelał swojej krwi przed zgrzeszeniem? Teraz grzech jego jest przed Bogiem, jakby sprawa prawdy. Albowiem Bóg widzi trudy jego i boleści, które on, jak powiedziałem, podejmował przed zgrzeszeniem, i – ma litość nad nim, ty – osądzasz go i gubisz duszę swoją. Dlaczego ty wiesz, ile łez on przelał o tym przed Bogiem? Ty widziałeś grzech, a pokajania jego nie widziałeś”.

Syndrom Panikowskiego

Nawet bardzo brudny człowiek może czuć się czystym i schludnym, jeśli spotka biedaczyska, jeszcze bardziej brudnego i niechlujnego, niż on sam. Bieda w tym, że nasza uszkodzona przez grzech natura cały czas dąży do samoakceptacji kosztem uznania innego człowieka za bardziej niskiego, złego, grzesznego. I jeszcze jeden przesmyk dla tego chorobliwego dążenia bardzo często widzimy w słowach Nowego Testamentu o zdemaskowaniu (piętnowaniu) grzechu:

„Dochodźcie tego, co jest miłe Bogu, i nie uczestniczcie w bezowocnych uczynkach ciemności, ale je raczej karćcie. Bo o tym, co oni czynią potajemnie, wstyd nawet mówić” (Ef 5:10-12).

Wydawałoby się, oto – prosta sankcja (miara) na osądzanie cudzych grzechów, wzmocniona autorytetem Pisma Świętego. Jednak, nie trzeba się śpieszyć z wnioskami. Zanim przystąpić do piętnowania złych uczynków, wszystkim dążącym do podobnego rodzaju działalności należałoby najpierw zapoznać się z myślami duchowo doświadczonych w tej sprawie ascetów:

„Oszukani fałszywym pojęciem gorliwości, nierozsądni (nieostrożni) gorliwcy myślą, oddając się jej, naśladować ojców świętych i świętych męczenników, zapomniawszy o sobie, że oni, gorliwcy, – nie święci, a grzeszni. Jeśli święci karcili (demaskowali) grzeszących i niegodziwych, to demaskowali według nakazu Bożego, według swego obowiązku, według natchnienia Świętego Ducha, a nie według sugestii swoich namiętności i demonów. Kto zaś zdecyduje się samowolnie demaskować (potępiać) brata czy zwrócić mu uwagę, ten wyraźnie pokazuje i udowadnia, że uznał siebie za bardziej rozsądnego i cnotliwszego niż potępiany przez niego, że on działa pod wpływem zapału namiętności i pokusy demonicznych myśli”.

Swiatitiel Ihnatij (Brianczaninow)

„Prawdę mówić jest sprawą dobrą, kiedy wzywają nas do tego obowiązki albo miłość do bliźniego, ale trzeba to robić, jak najbardziej można, bez osądzania bliźniego i bez samochwalstwa i wywyższania siebie, jakoby lepiej niż inni znającego prawdę. Ale przy tym trzeba znać ludzi i sprawy, żeby zamiast prawdy nie powiedzieć przygany i zamiast pokoju i pożytku nie wywołać wrogości i szkody”.

Swiatitiel Fiłaret (Drozdow)

Nietrudno zauważyć, że dwaj najbardziej autorytatywni nauczyciele naszej Cerkwi, żyjący w drugiej połowie XIX wieku, niezależnie od siebie wypowiadają praktycznie tę samą myśl: nie należy osądzać grzeszników, jeśli nie zostałeś specjalnie powołany do tego przez Boga i nie oczyściłeś swego serca z namiętności. Ale jeśli zwrócić się do starożytnych Ojców, to zdanie w danej sprawie będzie jeszcze bardziej kategoryczne:

„Nikomu nie zwracaj uwagi z powodu jakichkolwiek jego niedociągnięć, w żadnym wypadku. …Nie czyń wyrzutów bratu swemu, choćbyś widział go naruszającym wszystkie przykazania, inaczej i sam wpadniesz w ręce wrogów swoich.”

Prepodobny Antoni Wielki

„Osłoń (obroń) grzeszącego, jeśli to tobie nie zaszkodzi: i jemu dodasz otuchy, i ciebie podtrzyma łaska Władyki twego.”

Prepodobny Izaak Syryjczyk

„Nikomu nie czyń wyrzutów, albowiem nie wiesz, co wydarzy się z tobą samym. …Wyrzeknij słowo pocieszenia duszy niedbałej, i Pan pokrzepi serce twoje.”

Prepodobny Efrem Syryjczyk

Pewnego razu bracia zapytali prepodobnego Pimena Wielkiego: „Abba, czy należy, widząc grzech brata, przemilczeć i osłonić grzech jego?” – „Należy, – odpowiedział prepodobny Pimen. – Jeśli osłonisz grzech brata, to i Bóg osłoni twój grzech”.

- „Ale co odpowiesz przed Bogiem, że, zobaczywszy grzeszącego nie zwróciłeś mu uwagi?” – znów zapytali go. On odpowiedział: „Ja powiem: Panie! Ty nakazałeś najpierw wyjąć kłodę ze swego oka, a potem wyciągać sęczek z oka brata – wypełniłem polecenie Twoje”.

I jeśli w sprawie demaskowania grzeszników nie zechcemy upodobnić się do Pimena Wielkiego, to z wielkim prawdopodobieństwem ryzykujemy upodobnienie się do Michaiła Panikowskiego, który, demaskując księgowego Bierłagę, potajemnie cieszył się z tego, że są na świecie osoby jeszcze bardziej żałosne i opłakane, niż on sam.

To, co najtrudniejsze

Kiedy chory na duszy człowiek na wystawie oblał kwasem i pociął nożem obraz Rembrandta, nikomu nie przyszło do głowy zwątpić w artystyczne zalety okaleczonego płótna. Wszyscy rozumieli, że nawet w takim, uszkodzonym stanie, obraz mimo wszystko pozostaje wybitnym dziełem wielkiego artysty. Dlatego nie wyrzucono go na śmietnik, a starannie odrestaurowano, starając się zachować ocalałe fragmenty i odtworzyć zniszczone. Taki troskliwy stosunek wobec dzieła sztuki zrozumiały jest nawet niespecjalistom i nie wymaga szczególnych komentarzy.

A przecież dokładnie tak samo i każdy człowiek jest wybitnym dziełem Bożym, chociaż i uszkodzonym przez grzech i diabła, ale mimo wszystko – wspaniałym i czystym w swoim założeniu. I nawet ten fakt, że człowiek sam kaleczy siebie własnymi grzechami, nie może służyć za podstawę dla jego potępienia. Czyż można osądzać beznogiego inwalidę za jego kalectwo, nawet jeśli dokładnie wiesz, że nogi on odmroził po przepiciu? Oczywiście, można, ale tylko w tym przypadku, jeśli sam osądzający ma odmrożone serce.

Prepodobny Ioann Lestwicznik pisał: „Jeśli byś zobaczył kogoś grzeszącego nawet podczas samego wychodzenia duszy z ciała, to i wtedy nie osądzaj go; bowiem sąd Boży nieznany jest ludziom. Niektórzy jawnie wpadali w wielkie grzechy, ale wielkie cnoty (dobre dzieła) dokonywali w tajemnicy; i ci, którzy lubili wyśmiewać ich, oszukali się, uganiając się za dymem i nie widząc słońca”.

Niestety, na świecie jest bardzo dużo zła. Dlatego uganiać się za dymem cudzych grzechów można całe życie, ale przecież wcale nie po to było ono nam dane.

W bajce francuskiego lotnika Antoine de Saint-Exupéry samotny król mówi do Małego Księcia dziwne słowa: „…osądzaj sam siebie. To jest najtrudniejsze. Siebie sądzić jest znacznie trudniej, niż innych. Jeśli potrafisz prawidłowo osądzić siebie, znaczy, naprawdę jesteś mądry”. Chrześcijaństwo wzywa ludzi właśnie do takiej mądrości – nauczyć się osądzać tylko własne grzechy, pozostawiając cudze pomyłki i niedoskonałości sprawiedliwemu i miłosiernemu sądowi Bożemu.

Po co współczesnemu człowiekowi chrześcijaństwo?

W poszukiwaniu miłości

List do redakcji: Pan mówił, że jest przykazanie – pokochaj Pana Boga i bliźniego jak samego siebie. A jeśli człowiek nie umie kochać ani bliźnich, ani siebie, po prostu nie ma takiego doświadczenia, jeśli wyrósł we wrogim środowisku, wśród nienawiści i chciwości?... nie było takiego doświadczenia (uczucia) we własnej rodzinie, gdzie wszyscy nienawidzili się nawzajem i wykorzystywali, nie było go i potem, (tak się złożyło, długo opowiadać)… Jak więc się tego nauczyć? I czy można nauczyć się kochać, jeśli nie rozumiesz, co to znaczy? Jak wypełnić to przykazanie, jeśli ten czasownik o niczym nam nie mówi…

Trzej bankruci

Jakby nie było smutno to przyznać, ale niezdolność kochania jest wspólną diagnozą dla całej ludzkości. Żeby się w tym przekonać, wcale niekoniecznie zaglądać do duszy wszystkim i każdemu. Nawet najbardziej powierzchowne spojrzenie na historię dowolnego narodu, a i na historię świata w całości, prowadzi do niepocieszającego wniosku: ludzie znacznie bardziej są skłonni krzywdzić i męczyć innych, niż – lubić (kochać). Wojny, rewolucje, krwawe bójki, morderstwa, przemoc (gwałty)… Na tym historycznym tle sama rozmowa o miłości do bliźniego może wydać się tylko jakąś wyniosłą ideą, nigdy nie urzeczywistnianą na praktyce.

Ale nie sama tylko historia daje powód do podobnego pesymizmu.

Literatura również prezentuje nam cały szereg bohaterów, których niezdolność do miłości jest ich główną artystyczną charakterystyką.

Tu i młody lekkoduch Jewgienij Oniegin, który z chłodną lekkością odrzucił szczere i czyste uczucie prowincjonalnej dziewczyny, a potem – nie wiadomo dlaczego nagle zastrzelił swego najlepszego przyjaciela. Tu i odważny Grigorij Aleksandrowicz Pieczorin, przy pomocy prostej, ale podłej intrygi porywający nieszczęśliwą czerkieską księżniczkę, która sprzykrzyła się mu po czterech miesiącach i zmuszona była swoim życiem zapłacić za romantyczne uciechy znudzonego poszukiwacza przygód.

Ale jeśli brak zdolności do miłości u tych dwóch bohaterów rosyjskiej literatury jeszcze można jakoś próbować wytłumaczyć podobieństwo ich charakterów i ogólną skłonność do nudy, to trzecia postać, którą chciałoby się wspomnieć w tym związku, całkowicie wymyka się z podobnego wyjaśnienia.

Wesoły chytrus Ostap Bender – porywczy, energiczny i całkiem nieskłonny do samoanalizy, jakież to dziwne, w stosunku do kobiet dokładnie powtarza „wyczyny” swoich literackich poprzedników, wspomnianych wyżej. Na początku, podobnie do Pieczorina (który rozkochał w sobie Mery, a później ją porzucił), Wielki Kombinator haniebnie ucieka od córki starego rebuśnika która go pokochała, a później, (jak i Oniegin, który przejrzał pod koniec powieści), nieskutecznie próbuje przypomnieć porzuconej przez siebie dziewczynie o jej byłej miłości.

Dwaj najbardziej znani z literatury melancholicy (ponuracy) i wesoły łobuziak okazali się zadziwiająco podobni w swojej niezdolności do miłości. O co tu chodzi? Dlaczego tak różne typy ludzi w najważniejszej dziedzinie swego bytu okazują się tak jednakowo i fatalnie bezsilni (upadli)?

Rozważać o tym z przeróżnych punktów widzenia można bardzo długo. Jeśli jednak zwrócić się ku chrześcijaństwu, odpowiedź na takie pytanie znaleźć jest całkiem nietrudno.

Jak ludzie tracą miłość

W Ewangelii Chrystus wyraźnie mówi, że utrata miłości jest bezpośrednią konsekwencją ludzkiego uchylania się od wypełniania przykazań Bożych: …z powodu namnażania się bezprawia, u wielu oziębnie miłość (Mt 24:12). Bardzo ważnym jest tu uściślić, że samo słowo „bezprawie” w odniesieniu do przykazań nie ma prawniczego sensu według zasady: złamałeś prawo, Bóg ciebie za to ukarze. Chrześcijaństwo mówi o całkiem innym, duchowym prawie, które słuszniej byłoby porównać z prawem fizycznym, chemicznym, biologicznym i każdą inną nauka przyrodniczą. Przecież jeśli człowiek naruszając prawo własnego bytu (natury) spróbuje usiąść na rozżarzoną płytę, liznąć żelazo na mrozie albo pić kwas siarkowy, to wątpliwe czy komukolwiek przyjdzie do głowy nazwać żałosne, ale zupełnie naturalne następstwa takiego bezprawia – karą Bożą. Dokładnie to samo dzieje się, kiedy człowiek lekceważy duchowe prawa swego bytu. W rzeczywistości, wszystkie przykazania Ewangelii są akurat takimi prawami, w których dane są wcale nie jakieś tam formalne i zewnętrzne w odniesieniu do człowieka wymagania. Nie, w przykazaniach Bóg jedynie odkrywa nam zasady zdrowego istnienia naszej duchowej natury, pewną normę człowieczeństwa, przy przestrzeganiu której człowiek nie będzie szkodzić własnej istocie. No bo, rzeczywiści, czy wywoła u kogoś protest twierdzenie o tym, na przykład, że zawiść albo obraza nanoszą szkodę, przede wszystkim – samemu człowiekowi? Albo, że gniewliwy człowiek sam sobie skraca życie? Tak każda, nawet najdalsza od chrześcijaństwa szkoła psychologii bezwarunkowo potwierdza dziś prawdziwość tych myśli! Słowo „grzech” i „bezprawie” w Ewangelii oznaczają naruszenie zasad normalnego ludzkiego istnienia, które (to naruszenie) nieuchronnie pociąga za sobą cierpienie, zniszczenie, śmierć.

W rzeczywistości, wszystkie przykazania tylko ujawniają różne strony głównego wezwania Ewangelii, które, prawdopodobnie znane jest każdemu kulturalnemu człowiekowi ...miłujcie się nawzajem (Jana 34:13). Przecież na tego, kogo kochasz, nie będziesz się gniewać, nie będziesz mu zazdrościć, wybaczysz mu każdą krzywdę i nigdy nie będziesz go osądzać.

W ten sposób, w przykazaniach zawarte są nie jakieś, niech i wzniosłe, ale abstrakcyjne prawdy, a zasady czynnego przejawu tejże miłości, której nam tak brakuje w naszym życiu. Ale co się dzieje, jeśli człowiek łamie te zasady? Nietrudno tego się domyślić poprzez prostą analogię: a co bywa, kiedy człowiek łamie zasady fizyki i próbuje mocniej rozpalić ognisko gorliwie polewając je wodą? Odpowiedź jest oczywista: ogień zgaśnie. Dokładnie to samo dzieje się i z miłością w sercach tych ludzi, którzy normą swego życia uczynili łamanie prawa miłości, czyli – grzech.

I jeśli uważnie przeanalizować literackie historie życia Oniegina, Pieczorina i Ostapa Bendera, to powód ich niezdolności do miłości dostrzec jest całkiem nietrudno.

Tak, według słów Puszkina, biedny Jewgienij najczystsze i najbardziej naturalne porywy młodości stracił na rozpustne przygody i nieskończone miłosne intryżki:

...W pierwszej swojej młodości
Był ofiarą burzliwych błędów
I nieokiełznanych namiętności.

Przez osiem lat takiego bezładnego życia Oniegin doprowadził się do bardzo smutnego stanu, kiedy kobieta przestała być dla niego tajemnicą, upragnionym celem i radosnym odkryciem:

Więc już na schadzki nie pospieszał,
Leniwie nogi na nie wlókł;
Odmówią — szybko się pocieszał,
Zdradzą — był rad, że wytchnąć mógł.
Szałem żywota nie zakłócał,
Bez żalu damę serca rzucał;
Miłość znużyła go i złość!

Jeszcze straszniej wygląda wewnętrzne życie Pieczorina, a raczej, to, co on sam zrobił z tym swoim życiem. Przecież nie tak bardzo fałszuje Grigorij Aleksandrowicz, kiedy, wychwalając się przed księżniczką Mery, wygłasza swoje życiowe kredo: „Ja byłem gotów kochać cały świat, – nikt mnie nie zrozumiał: i nauczyłem się nienawidzić”. Tu bohater uczciwie uznaje miłość do całego świata – jako normalny stan zdrowego, niezepsutego człowieka. Prawda, winę za utratę przez niego tego zdrowego stanu Pieczorin próbuje całkowicie zwalić na innych. Ale droga ta jest ślepa i bezowocna. Przecież jeśli moją duszę okaleczyli inni ludzie, znaczy, i doprowadzać ją do porządku powinienem nie ja, a oni. Właśnie taki wniosek wyciąga Lermontowski bohater: „…jeśli wszyscy by mnie kochali, ja znalazłbym w sobie nieskończone źródła miłości”. Pieczorin całkowicie odciął dla siebie możliwość uzdrowienia, i doszedł do naprawdę strasznego stanu, kiedy cierpienia innego człowieka, a nawet całe jego życie, staje się tylko zabawą, paliwem dla emocji, choć trochę szarpiących lodowate serce „Bohatera naszych czasów”:

„A przecież jest niezmierzona rozkosz w posiadaniu młodej, ledwie rozkwitniętej duszy (osoby)! Ona jak kwiatek, którego najwspanialszy aromat unosi się na spotkanie pierwszego promyka słońca; jego trzeba zerwać w tej chwili i, pooddychawszy nim do syta, rzucić na drogę: może akurat ktoś podniesie! Czuję w sobie tę nienasyconą chciwość, pochłaniającą wszystko, co spotykam na drodze; patrzę na cierpienia i radości innych tylko w stosunku do siebie, jak na pokarm, podtrzymujący siły mojej duszy. Ja sam nie jestem w stanie więcej szaleć pod wpływem moich namiętności; ambicje (umiłowanie sławy) mam przytłumione okolicznościami, ale ujawniły się one w inny sposób, albowiem ambicje są niczym innym jak pragnieniem władzy, a pierwsza moja przyjemność – podporządkować mojej woli wszystko, co mnie otacza; wzbudzać do siebie uczucie miłości, oddania i strachu – czyż nie jest pierwszą oznaką i największym triumfem władzy? Być dla kogoś powodem do cierpienia i radości, nie mając na to żadnego pozytywnego prawa – czyż nie słodki to pokarm naszej dumy? A czym jest szczęście? Nasyconą dumą”.

Szczęście jako – nasycona duma! Biedny Pieczorin… Jeśliby on tylko wiedział, że duma z zasady jest nienasycona i nigdy nie jest zadowolona z tego stanu, w którym jest człowiek, jak wysoko on by się nie wzniósł. Według nauki Cerkwi, nie ma większego naruszenia prawa miłości, niż duma, miedzianą ścianą oddzielająca człowieka od całego świata, od innych ludzi i od Samego Boga. Żeby przekonać się w prawdziwości tego stwierdzenia, wystarczy po prostu jeszcze raz przeczytać straszne linijki z dziennika Pieczorina, przytoczone wyżej.

No a wielki łowca pieniędzy, Ostap Bender, pozbawił siebie zdolności do miłości inną metodą, prawda, nie mniej niszczycielską, niż nierząd albo duma. Na cóż ten sympatyczny literacki bohater stracił cały zapał swojej energicznej natury, na co wykorzystał talenty, którymi tak szczodrze obdzielił go autor? O tym najlepiej powiedział sam Wielki Kombinator w pretensjonalnym epitafium samemu sobie: „On kochał i cierpiał. Kochał pieniądze i cierpiał z powodu ich niedostatku”. Całkiem szczera i trafna diagnoza. Miłość do pieniędzy w chrześcijańskiej tradycji nosi nazwę srebrolubija. A o tym jaką ruinę czyni srebrolubije (chciwość, rządza pieniądza, dosłownie – miłość do pieniędzy) w duszy człowieka wprost powiedziane jest w jednym z listów apostoła Pawła: „A pragnący bogacić się wpadają w pokusę i w sieci i w wiele bezsensownych i szkodliwych namiętności (pożądliwości), które pogrążają ludzi w nieszczęścia i zgubę; albowiem korzeniem wszelkiego zła jest srebrolubije, któremu oddawszy się, niektórzy… sami siebie skazali na wiele cierpień.” (1 Tym 6 9-10).

W ten krótki cytat całkowicie wpisuje się cała tragikomiczna historia Ostapa Bendera. Historia człowieka, który w pogoni za pieniędzmi roztrwonił swoje liczne zdolności i energię młodości, nie stworzył rodziny, nie zdobył przyjaciół… I nawet pieniądze, które w końcu potrafił otrzymać, nie ogrzały jego duszy i nie przyniosły szczęścia. Dlatego, że nie może zostać szczęśliwym ten, kto nie jest zdolny do miłości.

Oczywiście, wszyscy ci bohaterzy to nie więcej, niż owoc pisarskiej fantazji. Ale przecież w tym jest atrakcyjność prawdziwej literatury, że w opowiadaniu o wymyślonych bohaterach pokazuje ona nam takie stany ludzkiej duszy, na które już całkiem realnie reaguje nasze serce, nasze sumienie, nasze życiowe doświadczenie. I jeśli być z sobą do końca szczerym, to wiele z tego, co pozbawiło miłości Oniegina, Pieczorina i Ostapa Bendera w tej czy innej mierze znajdziemy w swoim życiu.

Jak zwierzę, czy – jak Bóg?

„Nie ma pomyślnego wiatru dla okrętu, który nie wie, do jakiego portu chce płynąć”, – pisał Montaigne. Niestety, ta teza jest najbardziej odpowiednia w rozmowie o miłości, kiedy pod tym słowem rozumie się wszystko jak leci: burzliwe namiętności, pociąg fizyczny, przelotną sympatię czy po prostu jakąś nieokreśloną tęsknotę duszy. Uczyć się miłości, mając o niej tak niejasne burzliwe wyobrażenia, to tak samo niewdzięczny trud, jak – rozwiązywać krzyżówkę, w której nie ma nie tylko odpowiedzi, ale i pytań.

Ogólnie, słowo „miłość” kojarzy się współczesnemu człowiekowi z pewnymi burzliwymi przeżyciami, radością albo łzami, drżeniem i zamieraniem serca, jednym słowem – z silnym emocjonalnym wzruszeniem.

I rzeczywiście, ten, kto choć raz był zakochany, zna ten stan, kiedy w kochanym człowieku nagle skupia się cały sens twego istnienia. Ale gdzież podziewają się te fale namiętności po pewnym czasie, nieraz całkiem krótkim? Dlaczego tak często ze skandalem dzielą majątki mąż z żoną, którzy jeszcze całkiem niedawno żyć bez siebie nie mogli?

Życie jest bardzo zawiłą sztuką, ale mimo wszystko, prawdopodobnie, nie ostatnią rolę w takich rozczarowaniach i rodzinnych dramatach odgrywa akurat nieprawidłowe rozumienie przez ludzi najważniejszego pytania: czym jest miłość?

Przecież jeśli rozumieć miłość jak – emocję, to nieuchronnie trzeba będzie przyznać, że, podobnie jak wszystkie inne emocje, jest ona bardzo zmienna, niestabilna, i zależna od mnóstwa zewnętrznych i wewnętrznych czynników naszego życia. Nie wyspał się – i już nie do wysokich uczuć. Objadł się – znów nie do nich. Pochmurna pogoda za oknem, boli ząb, przypadkowo powiedziane słowo, krzywe spojrzenie, spadek poziomu cukru we krwi – wszystkie te rzeczy, i wielkie mnóstwo innych, tu niewspomnianych, ciągle wpływają na nasze emocje. I jeśli uzależniać swoją miłość do bliźniego od przeróżnych okoliczności życia, to zachowanie takiej miłości-emocji będzie nieprawdopodobnie trudnym zadaniem.

Ponadto, taka miłość posiada jedną niezbyt sympatyczną cechę: zazwyczaj doświadczamy jej albo wobec tych, z kim dobrze jest nam, albo wobec tych, komu dobrze jest z nami. Ale wystarczy, że nawet taki, miły nam człowiek wyrazi choćby lekkie niezadowolenie pod naszym adresem, jak natychmiast zamiast miłości do niego w duszy wybuchają całkiem inne uczucia. A jeśli już dowiemy się, jakoby ten człowiek uczynił nam jakieś jawne świństwo – to już tylko się trzymaj! Wtedy zaczyna się taka „miłość”, która dla nieszczęśliwej Bezpridannicy* kończy się krzykiem „więc niech nie będziesz niczyją” i kulą w serce, dla zapalczywej Karmen nożem w piersi, a dla Desdemony – śmiercią z rąk zazdrosnego męża. Ogólnie rzecz biorąc, z kochanymi, którzy zamiast przyjemności zaczęli dostarczać niedogodności, bardzo często wszystko odbywa się według schematu znanej folklorystycznej historii, kiedy pewien gospodarz kochał swego psa tylko do tej pory, póki ten nie zjadł mu kawałek mięsa. Można byłoby, oczywiście, zwalić wszystkie te żałosne wydarzenia na bujną fantazję dramaturgów, ale kłopot polega na tym, że prawdziwe kroniki kryminalne wszystkich gazet świata przez cały czas przepełnione są podobnymi tragediami.

Właśnie taką miłość-zmysł Chrystus zdecydowanie odrzuca, mówiąc do uczniów: …jeśli będziecie kochać kochających was, jaka was czeka nagroda? Czyż i celnicy tego nie czynią? (Mt 5;46) Prawda, powołanie się na zagadkowych „celników” może wydać się współczesnemu nieucerkowionemu czytelnikowi mało przekonywujące i niezrozumiałe. Ale tę samą zasadę odnoszenia się do otaczających nietrudno zauważyć na przykładzie… zwierząt. Rzeczywiście: jeśli kotkę głaskać z sierścią, ona mruży oczy, mruczy z przyjemności i, niewątpliwie, nas kocha. Ale wystarczy tylko spróbować pogłaskać tę samą kotkę pod sierść, jak po jej dobroduszności nie zostanie nawet śladu, a zamiast kociej miłości otrzymamy oburzone syczenie, podrapanie rąk i dobrą lekcję na przyszłość.

Miłość-emocja prawie nie różni się od odruchów zwierząt. Dlatego, normą ludzkiej miłości Chrystus ogłasza coś nieporównywalnie wyższego i wymagającego od ludzi znacznego wysiłku woli i moralności: Słyszeliście że powiedziano; kochaj bliźniego twego i nienawidź wroga twego. A Ja mówię wam; kochajcie wrogów waszych, błogosławcie przeklinających was, dobrze czyńcie nienawidzącym was i módlcie się za krzywdzących was i prześladujących was, abyście byli synami Ojca waszego Niebiańskiego, bo On każe słońcu Swemu wschodzić nad złymi i dobrymi i posyła deszcz na sprawiedliwych i niesprawiedliwych. (Mt 5:43-45)

Ale kochać swego wroga kierując się emocjami już nie udaje się, ponieważ emocje te będą przeciwne miłości. I tu ukrywa się jedna z głównych różnic miłości chrześcijańskiej a wszystkimi pozostałymi jej rozumieniami i interpretacjami: ewangeliczna miłość obowiązkowo zakłada (wymaga) poświęcenia (ofiarności). A ofiarą w danym przypadku może stać się świadome wyrzeczenie się akurat tych właśnie, naturalnych ludzkich odczuć nieprzyjaźni i odrazy, które zwykle odczuwamy wobec swoich wrogów. Zajęcie to niełatwe i nawet bolesne, ale przecież i cel jego jest niezmiernie wysoki: upodobnić się w miłości już nie do zwierzęcia, ale – do Boga.

*Bezpridannica – niewiast nie uposażona posagiem (przydanym) lub ta, którą poślubi każdy bez dodatkowego posagu dla jej zalet osobistych; kontrowersyjna sztuka Aleksandra Nikołajewicza Ostrowskiego.

Syndrom rozszerzonego egoizmu

I oto, podobno, znalezione są potrzebne słowa: miłość – jako ofiarność, zdolność do samooddania (samoofiarowania). Wydawałoby się – oto ono, chrześcijańskie pojmowanie miłości! Ale i tu czają się na nas ukryte niebezpieczeństwa. Okazuje się, ofiarność całkiem możliwa jest i bez miłości do bliźniego. Nie na darmo przecież apostoł Paweł ostrzega chrześcijan przed podobnym wypaczeniem w przyjmowaniu Ewangelii: …jeśli rozdam cały swój majątek i oddam ciało moje na spalenie, a miłości nie mam, nie ma dla mnie z tego żadnej korzyści. (1 Kor 13:3)

Pojawia się słuszne pytanie: a cóż, właściwie, może stać się dla minie przyczyną poświęcenia, jeśli nie moja miłość do bliźniego? Odpowiedź na to pytanie – to temat dla oddzielnej dłuższej rozmowy, dlatego ograniczmy się tu tylko do jednego aspektu, który można byłoby umownie nazwać – syndromem rozszerzonego egoizmu.

Rzecz w tym, że, inwestując w obiekt swojej miłości, oddając mu siły, czas, poświęcając mu jakieś przyjemności, człowiek powolutku zaczyna kochać w nim właśnie ten swój wkład, albo dokładniej – siebie samego w kochanym. W efekcie pojawia się taka oto poszerzona miłość do siebie, niech nawet będzie włączony w nią mój mąż, czy moja żona, moje dzieci, czy mój pies. Ale w centrum podobnej postawy zawsze będzie ten nieszczęsny wspólny mianownik „moje”. Taka miłość może przemienić się w dumę (pychę), oddzielającą nas i naszych kochanych od reszty świata, i pogardzającą wszystkim, co znajduje się poza tą granicą.

Przekonujący przykład takiego rozszerzonego egoizmu, przyjmowanego za miłość można zobaczyć w słynnej bajce francuskiego lotnika wojskowego Exupéry, kiedy Mały Książę tłumaczył niczyim (bezpańskim) różom, czym różnią się od jego ulubionego kwiatka: „Wy wcale nie jesteście podobne do mojej róży, jesteście jeszcze niczym… Jesteście piękne, ale puste, z waszego powodu nie zechce się umrzeć. Oczywiście, przypadkowy przechodzeń, popatrzywszy na moją różę, powie, że ona jest dokładnie taka sama, jak wy. Ale dla mnie ona jest droższa od was wszystkich. Przecież to ją, a nie was ja podlewałem każdego dnia. Ją a nie was przykrywałem szklanym kołpakiem. Ją ogradzałem parawanem, chroniąc przed wiatrem. Ja słuchałem, jak ona się skarżyła i jak się chwaliła, ja przysłuchiwałem się jej, nawet kiedy ona milczała. Ona – moja.”

Logika Małego Księcia jest tu bardzo jasna: im więcej samego siebie wkładasz w to, co kochasz, tym więcej jest podstaw aby uważać to – za swoje. A wszystko pozostałe można uważać za – „nic”, ponieważ ono jest jeszcze niczyje. Nic więc dziwnego, że biedne róże zmieszały się, usłyszawszy tę deklarację miłości-własności. Oczywiście, Mały Książę – zadziwiająco inteligentny i dobry bohater, być może, jeden z najbardziej wspaniałych w całej światowej literaturze. Ale w danym przypadku, jego pojmowanie miłości, niestety, niezbyt mocno różni się od życiowej filozofii generalskiego ordynansa – postaci jednego ze szkiców N. Leskowa. Ten ordynans dzielił ludzkość na dwie nierówne części. Do jednej on zaliczał siebie i swego pana, do drugiej – całą pozostałą swołocz.

Podobnie również „miłość-własność” zmusza człowieka automatycznie dzielić cały świat na „my” i „oni”. I wtedy, co by on nie poświęcał (ofiarowywał) w imię takiej miłości, ta ofiara będzie niezmiennie przyniesiona przez niego tylko samemu sobie.

Chrześcijaństwo uważa (przedkłada) całkiem inną zasadę odnoszenia się do innych, kiedy podstawą dla miłości do bliźniego jest całkiem nie nasza własna miara ofiarności w stosunku do niego, a bezmierna ofiara Chrystusa za całą ludzkość. Żeby ta myśl była bardziej zrozumiała, można rozpatrzeć ją na ciągle tym samym przykładzie stosunku bohatera bajki Exupéry do cudzych róż. Mały Książę po dziecięcemu naiwnie określił je jako „nic”, zarzuciwszy niczyim kwiatom ten fakt, że dla nich nikt nic jeszcze nie ofiarował (poświęcił). Ale chrześcijanie wiedzą, że Chrystus przecierpiał za każdego człowieka. Znaczy – każdy z ludzi – jest Jego, dlatego że dla Boga nie ma bezdomnych (bezpańskich, obcych) kwiatków. Chrześcijanie powołani są w każdym człowieku widzieć Chrystusa, czcić obraz Boży w każdym przypadkowo napotkanym. A już przy takim światopoglądzie dzielenie ludzi na swoich i obcych według jakiejkolwiek cechy staje się po prostu sprawą niemożliwą. Oto jak pisze o tej „bezkrytyczności” chrześcijańskiej miłości swiatitiel Ignatij Brianczaninow:

I ślepemu, i trędowatemu, i pomylonemu, i niemowlęciu, i zbrodniarzowi, i poganinowi okaż cześć (szacunek), jako obrazowi Bożemu. Co tobie do ich niemocy i ułomności! Patrz na siebie, żebyś sam nie miał niedociągnięć (braku) w miłości.

Nastrój duszy

Na rozstrojonym fortepianie najznamienitszy wykonawca wszechczasów i narodów nie będzie w stanie zagrać nawet banalnego „Wlazł kotek na płotek”. Całe jego mistrzostwo, cały obszerny repertuar, ekspresja i wyrazistość gry będą bezużyteczne, jeśli instrument nie zostanie poprawnie dostrojony.

To samo w zupełności dotyczy ludzkiej duszy, też wymagającej prawidłowego nastrojenia, bez którego wszystkie nasze myśli, słowa i działania mogą okazać się fałszywe, jak muzyka z rozstrojonego fortepianu. Chrześcijańska miłość do bliźniego to nie zmysłowość, uczucie, i nawet nie działanie, a szybciej – właśnie takie nastrojenie czy ustawienie ludzkiej duszy, kiedy żyje w niej stała gotowość odnieść się do każdego człowieka, jak do Samego Chrystusa. Przecież dystans między etyką w relacjach z Bogiem i etyką międzyludzkich stosunków w chrześcijaństwie jest praktycznie zredukowany do zera słowami Chrystusa: …tak jak uczyniliście to jednemu z tych braci Moich mniejszych, to Mnie uczyniliście (Mt 25:40). Każdy człowiek, jak bardzo by nie był zły i nieprzyjemny dla nas, jest powołany do bytu przez Boga, jest przez Niego kochanym, nosi w sobie Jego obraz. I dla pragnących wypełnić chrześcijańskie przykazanie o miłości do bliźniego, przede wszystkim, koniecznie trzeba tak nastroić swój umysł i serce, żeby w każdym człowieku za wszystkimi jego indywidualnymi niedoskonałościami widzieć ten obraz Boży, pamiętać o tym, że on – takież samo kochane przez Boga stworzenie, jak i ty sam. Tylko na glebie takiego nastrojenia duszy może wykiełkować ta miłość, o której mówi Ewangelia. Praktyczną zaś receptę takiego nastrojenia można zobaczyć w dziełach świętych Ojców, którzy całe swoje życie poświęcili na opanowanie tej nieprostej nauki – miłowania bliźniego:

„Oddawaj szacunek bliźniemu jak obrazowi Bożemu, – szacunek duszy twojej, niewidoczny dla innych, jawny jest tylko dla sumienia twego. Działalność twoja niech będzie sekretnie zgodna z nastrojeniem twojej duszy. Oddawaj szacunek bliźniemu, bez względu na wiek, płeć, pochodzenie, – i stopniowo zacznie pojawiać się w sercu twoim święta miłość. Przyczyna tej świętej miłości – nie ciało i krew, nie przyciąganie zmysłów (uczuć) – a Bóg”.

Swiatitiel Ignatij (Branczaninow)

W czym zaś takie nastrojenie duszy powinno być wyrażane w praktyce, wyjaśnia inny święty – Abba Dorofiej:

„Nie czyń zła bliźniemu, nie sprawiaj mu przykrości, nie oczerniaj, nie poniżaj, nie czyń wyrzutów, i w ten sposób zaczniesz później powoli-powoli i dobro czynić bratu swemu, pocieszając go słowami, współczując mu lub dając mu to, czego potrzebuje; i tak, podnosząc się z jednego szczebla na drugi, osiągniesz z pomocą Bożą i szczytu drabiny. Albowiem krok po kroku pomagając bliźniemu, dojdziesz do tego, że zaczniesz pragnąć pożytku jego, jak swego własnego, i sukcesu jego, jak swego własnego. I to właśnie znaczy pokochać bliźniego swego, jak siebie samego”.

Ot, właściwie, już wszystko. Nietrudno zobaczyć, że żadnych nadprzyrodzonych sztuczek i niewykonalnych wymagań tu nie ma. I przede wszystkim trzeba uczyć się tak kochać najbliższych swoich ludzi – męża, żonę, dzieci, rodziców… Nie dlatego oczywiście, że oni – nasi krewni. Po prostu właśnie z nimi obcujemy znacznie więcej, niż z pozostałymi ludźmi, i gdzież jeszcze indziej uczyć się chrześcijańskiej miłości do bliźniego, jak nie we własnej rodzinie? Głupio uczyć się miłości do wrogów, nie nauczywszy się jednak kochać swojej babci.

Oczywiście, opisano tu sam początek zdobywania miłości do bliźniego. Droga jej doskonalenia jest nieskończona, ponieważ człowiek powołany jest upodobnić się w niej do Boga. Ale bez tego drogocennego początku cała dalsza droga okaże się dla nas beznadziejnie zamkniętą.

Zawsze się radujcie!

List do redakcji: Dzień dobry. Wasze czasopismo często trafia do mnie poprzez znajomych, którzy chodzą do cerkwi. W kwietniowym numerze „Fomy” była ankieta, w której ludzie wypowiadali się na temat frazy „Zawsze się radujcie!” Bardzo ciekawie było czytać ich opinie, dlatego że osobiście dla mnie w tym temacie jest dużo wątpliwego i problematycznego. I oni mnie nie przekonali, dlatego że sam w cerkwi, wśród wierzących widzę całkiem co innego. Wyraźną wielką niezgodność między świętymi tekstami a realnym życiem.

Kiedy przychodzę do cerkwi, to nie widzę tam tych samych po chrześcijańsku radosnych ludzi. Przeciwnie, wszyscy jacyś pochmurni, nawet mroczni. Podejrzliwie patrzą na ciebie, jakbyś robił coś nie tak – a ty po prostu stoisz. I, właściwie, nie wyobrażam sobie, jak można wystać ponad trzy godziny na nabożeństwie z radością. Na początku jest mi w cerkwi normalnie (dobrze), ale później robi się duszno, ciężko, i już po około czterdziestu minutach pozostaje tylko zmęczenie: kiedyż to wszystko się skończy? Ale mimo wszystko stoję do końca. Może należałoby śpiewać albo tańczyć, jak to, wydaje się, praktykowane jest w protestantyzmie? Dlatego że stać, przestępując z nogi na nogę, – to radości nie dodaje. A uśmiechy na twarzach wierzących widziałem, tylko podczas procesji na Wielkanoc. Ale to bywa tylko raz w roku! A w pozostałym czasie, ile bym nie obserwował, ludzie zatroskani swoimi problemami. I pojawiają się pytania: czy tam ja trafiłem i czy w ogóle mi to potrzebne?

Albo wziąć moich prawosławnych znajomych. Oni narzekają jak trudno jest im pościć. Drudzy nazywają siebie prawosławnymi, prowadzą cerkiewne życie, ale często osądzają innych, kłócą się z powodu drobiazgów. I przy tym absolutnie przekonani o swojej racji! Trzeci przeżywają, jakby nie wpaść w grzech: w wierze ciągłe „nie można”, i „nasz świat pełen pokus”. To znaczy ludzie doświadczają nie tyle chrześcijańskiej radości, ile przygnębienia i goryczy. Wybaczcie, może nie mam racji, ale przypomina mi to masochizm (cierpiętnictwo) jednych i pragnienie „oderwać się” z innymi od swoich problemów u drugich. Być może, oni uważają, że zbawienie duszy pochodzi z bardzo silnych cierpień? Albo są przekonani, że skoro sami są wierzący, to mogą patrzeć na innych z góry i osądzać? Ale gdzież tu radość?

Z wyrazami szacunku, Aleksandr

Zła radość

Jeśli spróbować określić jednym zdaniem – co motywuje każdego człowieka we wszystkich jego planach, działaniach, decyzjach i postępkach, to odpowiedź będzie skrajnie prosta: dążenie do radości. Zawsze mamy na nią nadzieje, jej oczekujemy, wszystkie nasze myśli, wszystkie ludzkie działania są dosłownie przesiąknięte tym oczekiwaniem. W zasadzie, ludzie nie mają innych celów w życiu. I kiedy bieda przychodzi do nas na próg, przeżyć ją pomaga tylko nadzieja na przyszłą radość.

Ale jeśli wszyscy dążą do radości, skądże dookoła tyle nieszczęść i cierpień? Dlaczego ludzie krzywdzą jeden drugiego, dlaczego są chciwi, wściekli, smutni?... W poszukiwaniach radości, ludzkość traci ogromne wysiłki, ale – niestety, nie przybywa jej w naszym życiu. Problem w tym, że samo pojęcie – radość nie zawiera w sobie jasno wyrażonego sensu moralnego. To jedynie stan głębokiej wewnętrznej satysfakcji (zadowolenia), a oto, co może dać człowiekowi satysfakcję – to już całkiem inna sprawa.

Można radować się z narodzin dziecka, z bogatego urodzaju, ładnej pogody, z odczucia ciepła oddechu kochanej osoby na swoim ramieniu… W potocznym pojęciu radość z jakiegoś powodu zawsze wyobrażamy jako – coś dobrego, pogodnego, miłego.

W rzeczywistości radość bywa głęboko niemoralna. Człowiek może szczerze radować się ze zła, i, co najsmutniejsze – wcale nie mieć z tego powodu wyrzutów sumienia. Przy czym, mowa jest wcale nie o kryminale, nie o jawnie strasznych i obrzydliwych rzeczach. W tym właśnie bieda, że zło, jako źródło radości, stało się codziennym tłem naszego życia, którego już prawie nie zauważamy.

Kiedy na ringu ciężkiej wagi bokser znokautuje swego przeciwnika, miliony telewidzów wpada w burzliwy entuzjazm, i nawet nie zastanawiają się nad tym, że radują się z czyjegoś czaszkowo-mózgowego urazu. Robociarzowi, z radością wygrzebującemu z automatu do gry wygrane monety, nie przychodzi do głowy, że jego wygrana w całości opłacona została pieniędzmi z kieszeni takichże biedaków, jak i on sam. Przedsiębiorca, który zrobił majątek na handlu papierosami i wódką, doskonale wie o tym, jaką szkodę jego towar czyni zdrowiu palaczy i pijaków. I ta wiedza wcale nie przeszkadza mu radować się z otrzymanego zysku – w pełni zgodny z prawem podatnik cieszy się ze swego komercyjnego sukcesu. A jeszcze jest stara zasada: „sąsiadowi krowa zdechła – drobnostka, a cieszy!”. Jest w końcu, w języku rosyjskim nawet takie słowo – złoradstwo. I jeśli człowiek wszystkie swoje siły zużyje na osiągnięcie takiej oto złej radości, żadnego szczęścia mu to, oczywiście, nie przyniesie.

Ale bywa i tak, że ludzie tracą zdolność radowania się nawet z bezwzględnie dobrych i pożytecznych rzeczy. Nic złego jakby się nie dzieje – dzieci zdrowe, dach nad głową jest i nawet pieniędzy w zupełności wystarcza na dostatnie życie. Wszystko dla radości jest, ale oto sama radość dokądś odeszła i gdzie jej szukać – kompletnie nie wiadomo. Takiego problemu nawet na płaszczyźnie moralnej rozwiązać praktycznie nie można, dlatego że ten człowiek, który stracił swoją radość, żyje całkiem moralnie. Po prostu potrzebne mu są nowe sensy (racje) bytu, potrzebna jakaś inna, na razie nieznana jeszcze radość, która swoim ciepłem ogrzałaby jego duszę i pozostała tam na zawsze. I wtedy, w poszukiwaniu tej nowej radości, człowiek przychodzi do Cerkwi.

To czego nie można zabrać

Cerkiew rzeczywiście proponuje nam radość, która zasadniczo różni się od wszystkiego, co mogłoby radować człowieka poza nią. Rzecz w tym, że wszystkie nasze ziemskie radości są krótkotrwałe, niestabilne i nieuchronnie skazane są na koniec. Choroby, starość, zewnętrzne okoliczności życia zabiorą wszystko, co cieszyło kiedyś nasze serce. I nawet jeśli los sprzyja człowiekowi, nie straci on przyjaciół, zachowa miłość, rozwinie w sobie liczne talenty i stanie się najbogatszym na świecie, mimo wszystko – na ostatnim zakręcie jego życiowej drogi śmierć bezlitośnie odbierze od niego całe to ziemskie szczęście. Sama tylko myśl o takiej perspektywie może zatruć życie najbardziej zawziętego optymisty. A przecież uniknąć tego totalnego bankructwa nikomu jeszcze się nie udało. I czyż wiele jest warta radość, rozkoszując się którą cały czas musimy czuć się jak Kopciuszek na balu i pamiętać, że zegar tyka i odmierza czas do końca?

Widać więc, że nieprzemijającą wartością dla człowieka jest tylko ta radość, której nie będzie mogła mu odebrać nawet śmierć. Właśnie taki skarb proponuje Cerkiew wszystkim, którzy pragną odnaleźć go wśród życiowego zamętu. Skarb ten – radość w Chrystusie. W Bogu, Który kocha nas tak, że dla naszego zbawienia wcielił się, przeszedł przez niewyobrażalne męki, umarł na krzyżu i zstąpił do piekła, żeby wyprowadzić stamtąd dusze wszystkich, którzy gotowi byli przyjąć to zbawienie.

Tej radości nie można osiągnąć poza Cerkwią, ponieważ radować się w ukrzyżowanym i Zmartwychwstałym Chrystusie mogą jedynie chrześcijanie, uważający Go za swego Boga.

Ale dlaczego w takim razie podczas Nabożeństw w prawosławnych świątyniach tę radość tak trudno zobaczyć? Skupieni ludzie z surowymi twarzami kilka godzin z rzędu nieruchomo stoją przed ikonami. Radość tu, jakoś nieszczególnie rzuca się w oczy, i postronny obserwator może pomyśleć, że chrześcijanie – ludzie ponurzy i przygnębieni. A tymczasem, przyczyny tego opanowania (powściągliwości) wierzących ludzi podczas Cerkiewnej służby bardzo łatwo zrozumieć, jeśli przypomnieć sobie znaczenie samego słowa – „służba”. Przecież służyć, znaczy sumiennie wypełniać wzięte na siebie obowiązki, być wiernym swemu zobowiązaniu. Służyć, znaczy – trudzić się. I Cerkiewne służby ani ciut nie wypadają z tej ogólnej definicji. Po prostu trzeba zrozumieć: w czym sens modlitewnego trudu chrześcijan, co to – trud, i czy w zasadzie trud może być źródłem radości.

Skąd wziął się trud

W filmie „Formuła Miłości” jest ciekawy epizod: wiejski kowal Stiepan, rozłamawszy doszczętnie karocę hrabiego Cagliostro, przekonuje, że do kół wygodniej jest dostać się przez dach. I cytuje przy tym łacińskie powiedzenie: trud – już sam w sobie jest rozkoszą.

Myśl formalnie jest piękna, jednak wątpliwe, aby ta mądrość zrodziła się w głowie rzymskiego chłopa czy niewolnika. Szybciej już rozkosz w trudzie znajdował jakiś antyczny poprzednik hrabiego Tołstoja – patrycjusz, w wolnym czasie hodujący kapustę dla własnej przyjemności.

W języku cerkiewnosłowiańskim słowo trud jest jednym z określeń choroby, cierpienia. I w pełni odpowiada biblijnemu pojmowaniu trudu. Według chrześcijańskiej doktryny sama konieczność trudzić się w pocie czoła swego, podobnie – jak i związek trudu z cierpieniem, okazały się dla człowieka bezpośrednim następstwem jego upadku w grzech. To, oczywiście, nie oznacza, jakoby człowiek stworzony był dla błogiego nieróbstwa, a potem stracił to „szczęście”. Po prostu ten twórczy udział w przekształceniu oblicza Ziemi, do którego pierwsi ludzie powołani byli przez Boga, rzeczywiście był radosny i nie pociągał za sobą jakichkolwiek bolesnych objawów. A oto trud we współczesnym pojmowaniu tego słowa pojawił się dopiero po tym jak człowiek odstąpił od swego Stwórcy, decydując się żyć według własnej woli. I natychmiast zderzył się z koniecznością uprawiania w pocie czoła ziemi, która zaczęła rodzić mu chwasty zamiast traw i zamiast radości, karmić go zmartwieniem. Bóg pierwotnie dał człowiekowi wszystkie dobra tego świata za darmo. Ale po upadku w grzech, człowiek zmuszony był wkładać ogromne wysiłki dla zdobycia mizernych okruchów tego odrzuconego przez niego Bożego daru. Tak pojawił się trud – bolesny rezultat zerwania związku człowieka z Bogiem. I modlitewny trud chrześcijan też jest następstwem tego zerwania, chociaż wprost jest ukierunkowany na jego pokonanie. Ale co zaś przeszkadza wierzącemu człowiekowi spokojnie zwracać się w modlitwie do Chrystusa?

To łatwo zrozumieć, jeśli przyjść na służbę do najbliższej cerkwi i spróbować skupić swoją uwagę na modlitwach, które czyta duchowny albo śpiewa chór. Od razu można przekonać się, że nasz umysł kategorycznie odmawia pracować w tym kierunku. W głowie natychmiast zaczynają roić się myśli, nic wspólnego z Nabożeństwem niemające. Chór śpiewa: „Hospodi, pomiłuj”, my gorliwie żegnamy się, czynimy pokłony, ale myślimy przy tym… o nowym filmie, o remoncie mieszkania, o tym, że latem dzieci trzeba wywieźć nad morze. Potem łapiemy się na tych myślach i znów próbujemy skupić się. I prawie natychmiast, przy śpiewie słów „…Odłóżmy wszystkie ziemskie troski” odkrywamy, że w głowie jak przedtem – zimowe opony do samochodu, czyjeś minione urodziny, jutrzejsze spotkanie. Krótko mówiąc, tam wszystko co tylko chcesz, oprócz modlitwy.

Ale dlaczego tak się dzieje? Przecież, wydawałoby się – człowiek przyszedł do Boga, świadomie przyszedł, z chęcią. Skąd to roztargnienie, rozproszenie?

Rozruchy* wewnątrz nas

*Rozruchy – (z ros. razrucha – ruina, niezgoda, zamieszanie, dewastacja, dezorganizacja, nieporządek, itp.)

Antropologia chrześcijańska rozpatruje w ludzkiej istocie trzy podstawowe jego części – duch, duszę, ciało. O tym, czym jest ciało współczesnemu człowiekowi wyjaśniać nie trzeba. To – najbardziej zgłębiona sfera naszej natury. Z duszą sprawa przedstawia się nieco bardziej skomplikowanie. Nauka, na przykład, dość długo przekonywała, jakoby duszy w człowieku w ogóle nie ma. Tymczasem, chrześcijański światopogląd uważa, że i sama nauka jest jedynie rezultatem aktywności duszy człowieka. Więc czymże jest – nasza dusza?

Wbrew rozpowszechnionemu przekonaniu, chrześcijaństwo nie uważa duszy, za jakiś samowystarczalny początek – wolnego ptaszka, męczącego się w klatce zgrubnego ciała. Po prostu w chrześcijańskim pojmowaniu człowieka istnieje określona wzajemna hierarchia ducha, duszy i ciała. I w tej hierarchii dusza, rzeczywiście stoi wyżej, niż ciało. Ale – nie więcej. Ciało nie może żyć bez duszy, ale i dusza bez ciała nie może uznać, że jej istnienie jest pełnowartościowe. Jaką więc rolę pełni dusza w ludzkiej istocie?

Fieofan Zatwornik mówił: „…dusza cała nastawiona jest wyłącznie na urządzenie naszego czasowego bytu – ziemskiego. I jej wiedza cały czas budowana jest tylko na podstawie tego, co daje doświadczenie, i działanie jej ukierunkowane jest na zaspokojenie potrzeb doczesnego życia, i odczuwania jej zradzają się i utrzymują tylko z jej stanów i widocznych sytuacji. Co ponadto, to – nie jej sprawa”.

Mówiąc współczesnym językiem komputerowym, dusza – to pewien kompleks programowego zabezpieczenia normalnego życia ciała. I w takim charakterze ona jest nie tylko w człowieku, ale i u wszystkich przedstawicieli świata zwierząt. Przytoczona wyżej myśl swiatitiela Fieofana o duszy, w pełni może być przypisana do psa, czy kota. I odróżnia człowieka od zwierząt wcale nie dusza, a trzeci, najbardziej zadziwiający komponent ludzkiej natury – duch.

Duch, według słów swiatitiela Fieofana, „to ta siła, którą wetchnął Bóg w osobę człowieka, kończąc jego tworzenie. Wszystkie rodzaje bytów ziemskich wydawała według nakazu Bożego ziemia. Z ziemi wyszła też wszelka dusza żywych stworzeń. Dusza człowieka, choć i podobna do duszy zwierząt w niższej swojej części, to w wyższej ona nieporównywalnie jest doskonalsza od niej. Duch, wetchnięty przez Boga, połączywszy się z nią, tak wywyższył ją nad wszelką nieczłowieczą duszą. Duch, jako siła która wyszła od Boga, zna Boga, poszukuje Boga i w Nim jednym odnajduje spokój.”

Właśnie w ludzkim duchu żyje sumienie – jako rodzaj wyższego poznania zakonów (praw) bytu. Duch ludzki zachowuje pamięć o Bogu, od Którego ten duch wyszedł. A najważniejsze – duch dąży do Boga, pragnie Boga i nic innego nie zaspakaja go w tym pragnieniu. Dzięki połączeniu z duchem, nasza dusza może radować się pięknem świata, widzieć w bliźnim nie po porostu homo sapiensa, a – obraz Boży, i nawet w małej trawce widzi wielkość (majestat) twórczej myśli Stwórcy.

W ten sposób, hierarchia duch-dusza-ciało pozwalała pierwszym ludziom wypełniać swoje wysokie powołanie – być namiestnikami Boga na ziemi. Duch zdolny kontaktować się z Panem Bogiem, przekazywał wolę Bożą duszy, która przez ciało pomagała człowiekowi w najlepszy sposób wypełniać Boże plany o nim samym i o całym materialnym świecie.

Ale kiedy ludzie przez grzech odpadli od swego Stwórcy, to harmonijne współdziałanie zerwało się i w relacjach ciała, duszy i ducha nastąpił chaos. Ciało podporządkowało sobie duszę, zmuszając ją dążyć do ciągle nowych i nowych rozkoszy, nic wspólnego niemających z naturalnymi potrzebami człowieka. W duszy pozbawionej możliwości poznania woli Bożej, zaczęło się chaotyczne błądzenie myśli, pragnień i planów. Ale najbardziej niszczycielskie działanie grzech wywołał w człowieczym duchu. Utraciwszy związek (łączność) z Bogiem, duch, tym niemniej, zachował swoje dążenie ku Niemu, nie znajdując zadowolenia w niczym innym. To nieświadome, niczym nieugaszone pragnienie Boga duch zakomunikował duszy i ciału, tym samym przekształciwszy wszystkie potrzeby i pragnienia upadłego człowieka w bezdenną otchłań, uczyniwszy je niezaspokojonymi z zasady (nie dającymi się zadowolić).

Stąd – wszystkie nasze miotania się ze skrajności w skrajność, stąd powiedzenia typu „tam dobrze, gdzie nas nie ma” i piosenki „…a mi ciągle czegoś brakuje, zimą – lata, jesienią – wiosny”. Ta wewnętrzna niezgodność ludzkiej natury jest właśnie przyczyną rozproszenia naszych myśli na Nabożeństwie. Możemy być jak najbardziej szczerzy w swoim dążeniu do uważnej skupionej modlitwy, ale niezgodność ducha, duszy i ciała, sama nasza natura, rozbita przez grzech, nie pozwala nam w pełni skierować się (zwrócić się) do Chrystusa.

I oto wierzący człowiek trzy godziny stoi w cerkwi i próbuje zebrać (skupić) swój, rozsypany po życiowych zakamarkach, umysł na słowach modlitwy.

Tak więc, nie należy winić go za brak bujnych przejawów radości. On nie po prostu przestępuje z nogi na nogę w oczekiwaniu końca służby, on – trudzi się, on stara się skierować swego ducha ku Bogu i przywrócić w sobie tę zburzoną hierarchię ducha, duszy i ciała. Właściwie, w prawosławnym Nabożeństwie istnieje tyle powtarzających się modlitw, żeby człowiek, którego myśli nieprzerwanie bawią się w fikołki, w jakimś momencie mógł jednak, chociażby na kilka sekund powstrzymać je i pomodlić się tak naprawdę.

I jeśli chociażby trzy godziny życia wyrwalibyśmy ze względu na Chrystusa ze zwykłej naszej krzątaniny i bezsensu, to – już radosne wydarzenie. Po prostu trzeba rozumieć, że nic wspólnego z radością podrostka, weselącego się na dyskotece przy puszcze „dżin-toniku”, tu nie ma i być nie może.

Ja chcę być z Tobą

Czy są w Cerkwi nieradośni ludzie? Pewnie, są – bo gdzie ich nie ma? Ale przecież ludzie i przychodzą do Cerkwi akurat w poszukiwaniu radości. A ona nie przewraca się tam pod nogami i nie jest sprzedawana w sklepiku. Radość prawosławnych – Chrystus, źródło tej radości – zjednoczenie ludzkiego ducha z Duchem Bożym. I jeśli człowiek chociażby jeden raz nie odczuł w swoim sercu tego dotknięcia Boskiej miłości, jeśli on prze całe swoje życie ani razu nie zobaczył troskliwego udziału Boga w swoim losie, to duchowa radość mu, oczywiście, jest niepojęta.

Tylko nie dochodzi do tego spotkania człowieka z Bogiem wcale nie dlatego, że Bóg odwrócił się od niego. Bóg zawsze nas kocha i zawsze troszczy się o nas. Nawet kiedy my grzeszymy, złościmy się i wpadamy w przygnębienie, On mimo wszystko nas nie opuszcza. Po prostu my sami patrzymy w inną stronę i nie zauważamy Jego miłości. Cały czas jesteśmy zatroskani jakimiś ważnym i pilnymi sprawami, cały czas śpieszymy się dokądś, staramy się czegoś dokonać, coś osiągnąć.

I wydaje się nam, że ot-ot, jeszcze ciut-ciut wysiłku, jeszcze troszeczkę – i staniemy się szczęśliwymi! Ale sprawy załatwione, plany zrealizowane, wszystko dokonane i osiągnięte… A szczęśliwymi jednak nie staliśmy się.

Radość od tych dokonań była krótka i szybko minęła. I cóż nam pozostaje? Tylko zacząć wszystko od początku: budować nowe plany, stawiać przed sobą zadania, dążyć do kolejnych celów. Tak upływa życie.

A przecież wystarczy tylko wznieść oczy ku Niebu i wyszeptać: – „Panie, bez Ciebie jestem samotny i jest mi źle, ja chcę być z Tobą, pomóż mi ujrzeć Twoją miłość!” Można to powiedzieć jakoś inaczej, słowa mogą być całkiem inne. Słów w ogóle może nie być. Ale jeśli z serca człowieka wyrwie się takie wołanie, Bóg na pewno na nie zareaguje. Nikt nie wie, jaka dokładnie będzie ta odpowiedź. Ale człowiek obowiązkowo odczuje, że Bóg dotknął jego duszy, że Bóg rzeczywiście go kocha. I wtedy niezwykła radość od tego dotknięcia Boskiej miłości, całkiem inna, niepodobna do żadnej ziemskiej radości, już nigdy nie opuści takiego człowieka. I to właśnie jest ta sama radość do której wzywa chrześcijan Apostoł Paweł słowami „Zawsze się radujcie!”.

Tylko nie można uważać, że niby po to, aby radość w Chrystusie nigdy nas nie opuszczała, wystarczy samej tylko formalnej przynależności do Cerkwi. Prawosławni tak samo jak i wszyscy inni ludzie na Ziemi mogą oddalić się w krzątaninę ziemskich trosk, mogą zostać pochłonięci przez zajęcia, naukę, czy życiem osobistym tak mocno, że wszystkie te kłopoty wychodzą w ich życiu na pierwszy plan, zasłaniając sobą Chrystusa. I wtedy duchowa radość opuszcza nasze serce.

Dlatego rozważając słowa „Zawsze się radujcie!” nie można zapominać, że od razu po nich w Nowym Testamencie następuje jeszcze jedno pouczenie: - „Nieustannie módlcie się” (1 Tes. 5:17). Nie utracić tej radości w Chrystusie można tylko uważnie obserwując swoje serce, żeby ono nie zaczęło radować się z ziemskich dóbr bardziej, niż w Chrystusie. Najlepszy sposób na to – modlitwa. A modlitwa, to zawsze – trud. Chrześcijanin zawsze raduje się, tylko w tym wypadku, jeśli nieustannie się modli, tzn. – pamięta o Bogu. I to jest całkiem normalne, przecież każda inna radość w naszym życiu to też – efekt włożonych wysiłków.

Ale nawet kiedy nasze grzechy i zatroskanie życiowymi problemami przysłaniają przed nami naszą radość, mimo wszystko wiemy, że ona jest, ona nigdzie nie zginęła, i trzeba tylko przedrzeć się do niej przez własną nieodpowiedzialność (bezsensowność) i swoją rozstrojoną przez grzech naturę (istotę).

Wyobraźmy sobie: samotny człowiek siedzi w pustym pokoju i tęskni dlatego, że nikt go nie lubi, że w jego życiu nie doszło do spotkania z tym, kto stałby się dla niego najbliższym i najdroższym.

A inny człowiek wyjechał w związku ze sprawami z rodzinnego miasta, zostawił w domu kochaną żonę. I on też siedzi sam w pokoju hotelowym, też tęskni i się smuci. Ale na stoliku przed nim – zdjęcie małżonki. I on wie, że ona też tęskni za nim, kocha go i z niecierpliwością oczekuje jego powrotu do domu.

To – całkiem inna tęsknota, całkiem inna samotność. Tak i wierzącym ludziom ogrzewa duszę nawet sama pamięć o radości, którą oni być może przez nieostrożność (lekkomyślność) stracili. Dlatego że oni dokładnie wiedzą, gdzie mają szukać tej drogiej zguby.

Jedna droga w różne strony

List do redakcji: Jeśli chrześcijańskie przykazania – to określony system moralnych wymagań, to dlaczego nie można po prostu żyć według tego systemu, dlaczego koniecznie uważa się, że trzeba wierzyć w Boga, chodzić do cerkwi, modlić się, pościć?.. Przecież tak naprawdę, nic nowego w chrześcijańskiej moralności nie ma, wszystko to wie dziś każdy normalny człowiek. Kiedy na forach internetowych czytam polemikę chrześcijan z ateistami, pojawia się czasem uczucie, jakoby ludzie wierzący „sprywatyzowali” samo pojęcie moralności i odmawiają niewierzącym możliwości podążania za dobrem i unikania zła. A ja znam wielu ludzi, którzy całe swoje życie przeżyli bardzo uczciwie i porządnie, ale w Boga przy tym nie wierzą. I przekonywać, jakoby ateista nie może być człowiekiem moralnym – niesprawiedliwie.

Ilja Siergiejewicz, m. Torżok

Urodzeni w ZSRR

Polemizując z ateistami, chrześcijanie nierzadko przytaczają w charakterze argumentu znaną tezę Dostojewskiego „Jeśli nie ma Boga, znaczy wszystko dozwolone”, mając przy tym na myśli, że jedynym źródłem i gwarantem moralnego postępowania człowieka – jest jego wiara. Ale to nie całkiem poprawne rozumienie i użycie słów klasyka.

Chodzi o to, że Fiodor Michajłowicz Dostojewski pisał swoje romanse w końcu XIX wieku, kiedy rosyjskie społeczeństwo jeszcze żyło w nurcie tradycji religijnej, której nieodłączną częścią była moralność. W tych czasach człowiek, który stracił wiarę w Boga, rzeczywiście stawał przed poważną pokusą: odwróciwszy się od religii, pozbycia się wszystkich moralnych ograniczeń, które w tej religii były zawarte. Opisując los nieszczęsnego Iwana Karamazowa, Dostojewski bardzo przekonywująco pokazał tragedię chrześcijanina, który stracił swoją wiarę.

Ale w życiu współczesnego człowieka wzajemna zależność religijności i moralności wygląda całkiem inaczej. Dzisiejszy ateista nie może moralnie upadać z powodu utraty wiary w Boga, ponieważ wiary tej nigdy nie posiadał. Kilka pokoleń radzieckich ludzi było wychowanych w społeczeństwie, w którym tradycyjnym podejściem do religii była walcząca bezbożność. Myśl o tym, że „Boga nie ma”, była wbijana w świadomość obywatela ZSRR dosłownie od dzieciństwa. W takich warunkach religia w żaden sposób nie mogła być podstawą moralnego postępowania człowieka. A jednak mimo wszystko ludzie kochali się, zakładali rodziny, wychowywali dzieci, tłumaczyli im, że trzeba innym pomagać, że nie można krzywdzić słabego, łamać drzewek i mordować kotka. Niewierzący lekarze z poświęceniem walczyli o życie pacjentów, a niewierzący milicjanci i strażacy czasem poświęcali własne życie dla ratowania bliźniego.

W radzieckim okresie historii naszego kraju większość jego mieszkańców nie posiadało wiary, ale pod względem moralności życie tych niewierzących ludzi mogło być na bardzo wysokim poziomie. I z chrześcijańskiego punktu widzenia, nie ma w tym nic dziwnego czy paradoksalnego. Prepodobny Abba Dorofiej pisał: „Kiedy Bóg stworzył człowieka, On zasiał w nim coś Boskiego, jakby pewną myśl, która oświeca umysł i pokazuje mu, co jest dobre, i co złe, – nazywa się to sumieniem, a ono jest – moralnym zakonem”.

Tak, ateista nie wierzy w Boga, nie wierzy w stworzenie człowieka przez Boga, i, oczywiście że, nie może wierzyć, że poczucie moralności było włożone w nasze jestestwo przez Stwórcę. Ale samo to poczucie moralności z powodu tego braku wiary nigdzie nie znikło, ono istnieje w nim dokładnie tak samo niezależnie od jego religijnych poglądów, jak, na przykład, zdolność myślenia i mówienia.

Człowiek może nie wierzyć w prognozę pogody. Ale, usłyszawszy w radiu ostrzeżenie o sztormie, on, prawdopodobnie, zrezygnuje z zaplanowanej przejażdżki morskiej, nie patrząc na całe swoje sceptyczne podejście do prognoz pogody. Tak i sumienie, podobnie jak radioodbiornik nastrojony na właściwą falę, uprzedza człowieka o niemoralności tych czy innych postępków, nawet jeśli ten nie wie i nie chce wiedzieć, skąd do niego przychodzi ten sygnał. Uczucie miłości i współczucia, wstręt do kłamstwa, kradzieży i przemocy, proste pragnienie dobra dla innych ludzi – wszystko to jest w każdym z nas, niezależnie od naszych religijnych przekonań, i chrześcijaństwo nigdy nie twierdziło inaczej. W Nowym Testamencie apostoł Paweł wprost mówi, że prawo moralne jest cechą ludzkiej natury: …sława i cześć i pokój każdemu, czyniącemu dobro… albowiem kiedy poganie, nie posiadający zakonu, z natury zakonne czynią, to, nie mając zakonu, sami są sobie zakonem: oni pokazują, że dzieło zakonu napisane jest w ich sercach, o czym świadczy ich sumienie i ich myśli, to oskarżające, to usprawiedliwiające jedna drugą (Rz. 2:10-15).

Chrześcijanie nazywają sumienie głosem Bożym w duszy człowieka, który sam, być może, i nie wierzy w Boga, ale przy tym, według słów apostoła, czyni dobro, dlatego, że słyszy Jego nakazy w swoim sumieniu. „Bezbożny” i „bez sumienia” – to wcale nie są synonimy, a moralność niekoniecznie jest konsekwencją religijności.

I słowa „…jeśli Boga nie ma, znaczy, wszystko można”, nieostrożnie wypowiedziane przez chrześcijanina pod adresem swoich niewierzących rodziców czy po prostu ludzi, którzy jeszcze nie przyszli do wiary, dziś całkowicie mogą okazać się nie pobożnym argumentem w dyskusji, a najzwyklejszym chamstwem.

Ale w takim razie, czymże rożni się życie chrześcijanina według Ewangelii od moralności niewierzącego człowieka?

Niemoralność na wyspie

Istnieje znany sofizm (pułapka): co odbija lustro, jeśli w nie nikt nie patrzy? Odpowiedź na zagadkę jest paradoksalnie prosta – pozostawione bez nadzoru lustro w ogóle nic nie odbija, ponieważ sam proces odbicia zakłada istnienie:

  1. obiektu (odbijanego),
  2. odbijającej powierzchni,
  3. subiektu, przyjmującego (odbierającego) to odbicie.

Z moralnością jest podobnie – postępowanie człowieka może być moralne lub niemoralne jedynie w stosunku do kogoś. Dla moralnej oceny ludzkiego postępowania potrzebny jest ktoś, kto będzie mógł wydać im taką ocenę z zewnątrz. Mając na uwadze ten fakt, różnicę między ateistyczną i chrześcijańską moralnością dostrzec jest całkiem nietrudno.

Załóżmy, w efekcie katastrofy morskiej człowiek został wyrzucony na bezludną wyspę, gdzie oprócz niego nie ma ani jednej żywej duszy. Czy może on w takich warunkach postąpić niemoralnie? W zasadzie – tak, może, ale pod jednym koniecznym warunkiem: do tego on koniecznie musi być wierzącym człowiekiem. Brzmi dziwnie? Ale przecież wierzący zawsze czuje obecność Boga, więc, nawet całkowita samotność wcale nie uwalnia go od moralnych obowiązków przed Bogiem, które on może przestrzegać albo naruszać. On może, na przykład, cieszyć się ze swego uratowania i dziękować za nie Bogu. A może, przeciwnie, – stracić wiarę w to, że Bóg go kocha, wpaść w rozpacz, skrajnie rozpaczać i nawet popełnić samobójstwo.

A oto dla ateisty w podobnej sytuacji niemoralne postępowanie okaże się po prosu niemożliwe, ponieważ samo pojęcie moralności przy braku kontaktów z innymi ludźmi traci dla niego wszelkie podstawy.

Przykład z bezludną wyspą, oczywiście, to tylko – alegoria (obrazowość). Ale czy w naszym codziennym życiu my wszyscy – i ateiści i chrześcijanie – nie bywamy czasem w sytuacjach, kiedy moralnej oceny naszych postępków po prostu nie ma kto dokonać? I tam, gdzie chrześcijanin wie, że każdy jego ruch widzi Bóg, niewierzący człowiek może uważać się za całkiem wolnego od czyjegokolwiek wzroku i kontroli.

Co więc może posłużyć za podstawę moralnego wyboru dla ateisty w sytuacji, kiedy on doskonale wie, że nikt i nigdy, pod żadnym warunkiem nie dowie się o jego postępku?

Autor słynnego „Słownika wyjaśniającego żywego wielkoruskiego języka” Władimir Dal pisał: „Chrześcijańska wiara zawiera w sobie zasady najwyższej moralności. Moralność wiary naszej jest wyższa od moralności obywatelskiej: druga wymaga jedynie surowego przestrzegania prawa, pierwsza zaś stawia za sędzię sumienie i Boga”.

Oczywiście, że i niewierzący człowiek może, jak już było napisane, podążać za głosem swego sumienia. Ale jeśli sumienie jest odbierane przez niego jako jeden z ruchów własnej psychiki, to dlaczego by mu nie nauczyć się po prostu kierować nim zgodnie z własnymi potrzebami dokładnie tak samo, jak kieruje on swoją wolą, pragnieniami, rozumem?

A oto jeśli on mimo wszystko uważa, że wobec własnego sumienia ma on jakieś moralne obowiązki, znaczy, on już zakłada, niech nawet nieświadomie, istnienie zewnętrznego w stosunku do siebie źródła moralnej oceny swego postępowania.

Od takiego pojmowania sumienia do wiary w Boga dystans całkiem niewielki, i wielu wierzących ludzi przyszło do Chrystusa właśnie tą drogą.

Zamachnięcie się i uderzenie

Większość moralnych systemów, w końcowym rachunku, sprowadza się do tak zwanej złotej zasady etyki: nie rób drugiemu tego, czego nie pragniesz sobie. I jeśli człowiek nie zabija, nie kradnie, nie zdradza żony i nie przepija poborów, to jego styl życia z wystarczającym uzasadnieniem można uważać za moralny, ponieważ moralność określana jest wyłącznie przez działania. Przecież nie można zarzucić komuś niemoralności z powodu niedobrych myśli, pragnień czy odczuć, których on w żaden sposób nie wyraża. Ale okazuje się, właśnie tę, niewidoczną dla zewnętrznych oczu płaszczyznę człowieczego bytu chrześcijanie akurat wezwani są pielęgnować w sobie przede wszystkim – dlatego, że każdy niemoralny postępek najpierw dojrzewa w ludzkiej duszy. Ewangelia wprost świadczy o tym słowami Chrystusa: „Albowiem z wnętrza, z serca człowieczego, wychodzą złe myśli, cudzołóstwa, nierząd, morderstwa, kradzieże, chciwość, złość, podstępność, rozpusta, zawistne oko, bluźnierstwo, pycha, szaleństwo, – całe to zło z wewnątrz wychodzi i bezcześci człowieka (Mk 7:21-23).

Uderzenie poprzedzone jest zamachnięciem się, zły uczynek – odpowiednim nastrojeniem serca. I jeśli nie powstrzymać w sobie zła na tym, wewnętrznym etapie, ono może wyrwać się na zewnątrz już w postaci niemoralnego postępku albo przestępstwa. A może i nie wyrwać się, ale samemu człowiekowi od tego nie będzie dużo lżej, bowiem nie każde zło skierowane jest na zewnątrz, na innych ludzi. No, na przykład, jaka bieda otaczającym od czyjejś-tam zawiści? Oni mogą wcale o niej nawet nie wiedzieć, a oto sam ten nieszczęśnik po prostu zielenieje od samych tylko myśli o cudzej pomyślności i powoli zabija siebie własną namiętnością. To samo można powiedzieć o pysze i przygnębieniu. Przygnębionego albo pysznego człowieka nie można nazwać niemoralnym, ponieważ on nie czyni szkody nikomu, oprócz siebie samego. Ale, z chrześcijańskiego punktu widzenia, przygnębienie i pycha – najcięższe grzechy, dlatego że właśnie one zabierają człowiekowi samą możliwość zwrócenia się do Boga z prośbą o uzdrowienie.

Nietrudno zauważyć, że o żadnej moralności mowy w tych przypadkach nie ma. Wszystko to odnosi się już do innej dziedziny naszego bytu – do sfery działań człowieczego ducha, do duchowości. Różnicę między jednym a drugim dobrze wyjaśniają słowa Chrystusa, skierowane do uczniów: „Słyszeliście iż powiedziano przodkom: nie cudzołóż. A Ja wam powiadam, że każdy kto patrzy na niewiastę i pożąda jej, już popełnił z nią cudzołóstwo w sercu swoim (Mt 5:27-28).

Widać, że cudzołóstwo (zdrada małżeńska) – postępek, który można odpowiednio ocenić w kategoriach moralności. Ale człowiek może prowadzić i całkiem przyzwoite życie, a oto w myślach swoich oddawać się najróżniejszym rodzajom rozpusty. I w tym przypadku żadnych oskarżeń o niemoralność przedstawić mu już nie można, przecież on nie robi nic złego, a cudza dusza, jak wiadomo – ciemności. Tym nie mniej, z punktu widzenia chrześcijańskiej duchowości, taki człowiek znajduje się w stanie zguby. I nawet najbardziej nienaganne w moralnym sensie zachowanie nie przyniesie mu żadnej korzyści, jeśli on nie zaprowadzi porządku w swojej duszy i nie zaprzestanie swoich bezwstydnych medytacji.

Złe myśli kaleczą ludzkie serce tak samo, jak i złe uczynki. A to, co pozostaje niewidzialnym dla ludzi, nie może być ukryte przed Bogiem. Dlatego chrześcijaństwo wzywa ludzi nie po prostu do zmiany postępowania, ale przede wszystkim – do przemiany umysłu i serca, do zmiany ukierunkowania myśli, uczuć i pragnień.

W chrześcijańskiej ascetyce taka przemiana nazywa się pokajaniem, a droga do niej prowadzi tylko przez wypełnienie przykazań.

Dwa tematy dla teleseriali

W filmie „Strzeż się samochodu!” nieudolny radziecki Robin Hood Jurij Dietoczkin kradł samochody u chuliganów i oddawał pieniądze sierotom, do domów dziecka. Ta zawiła pozycja życiowa szlachetnego złodziejaszka przyprowadziła w ślepy zaułek nawet śledczego kryminalnej dochodzeniówki, który wystąpił w sądzie z jakąś chaotyczną mową: „Obywatele sędziowie! Dietoczkin, oczywiście, winien. Ale on …niewinny. To uczciwy człowiek. Wypuście go, proszę”.

Reżyser Eldar Riazanow bardzo dobrze pokazał w filmie, jak moralna ocena czynu może całkiem nie pokrywać się z prawną. Przecież z punktu widzenia prawa Dietoczkin, niewątpliwie – przestępca. A oto nazwać go niemoralnym człowiekiem jednak chyba nie można.

Moralność nie zawsze pokrywa się z prawem. Ale tak samo może ona nie pokrywać się i z chrześcijańskimi zasadami. Oczywiście nie ma nic dziwnego w tym, że ateiści żyją moralnie. Znacznie ciekawsze jest co innego: a czy może chrześcijanin łamać przyjęte w społeczeństwie moralne normy, nie wstępując przy tym w sprzeczność ze swoja wiarą? Okazuje się – może, jakim by paradoksem to nie było.

Oto gotowy temat dla współczesnego teleserialu: w rodzinie młodej dziewczyny nagle okazuje się, że jest ona w ciąży z jakimś łajdakiem, który ją uwiódł. Oburzeni krewni idą do tego bezecnika i rozprawiają się z nim według pełnego programu, szczegółowo objaśniając mu pięściami całą nikczemność jego zachowania się. Po czym pechowy przyszły tatuś szybciutko przyznaje się do ojcostwa i nawet zaczyna regularnie wypłacać nieszczęśliwej dziewczynie pieniądze na wyżywienie i utrzymanie dziecka.

A oto jeszcze jedna historia: wyobraźcie sobie człowieka, który wszystkie zarobione przez siebie pieniądze wydaje wyłącznie na prostytutki. Codziennie wieczorem przychodzi do domu publicznego i kupuje sobie panienkę na noc. Jego imię staje się pośmiewiskiem, jego obstawiają i nawet biją za takie chorobliwe upodobanie do płci żeńskiej, ale nieszczęśliwiec nic nie może z sobą zrobić i dalej każdą noc spędza w burdelu*.

I cóż można powiedzieć o takich ludziach, oprócz tego, że moralności w ich zachowaniu jeszcze mniej, niż szacunku do kodeksu karnego w „czynach bohaterskich” Jurija Dietoczkina? A jeśli wziąć pod uwagę jeszcze i ten fakt, że oni obaj są… chrześcijańskimi mnichami, którzy złożyli obietnice bezżeństwa, to obraz staje się już całkiem nieatrakcyjny. I mimo wszystko nie śpieszmy z oceną. Obraz życia bohaterów tych wątków, niewątpliwie, godny jest potępienia, ale – tylko z punktu widzenia moralności.

A oto w chrześcijańskiej tradycji oni uważani są za – wielkich ascetów, najczystszych ludzi i nosicieli prawdziwej chrześcijańskiej duchowości.

Sprawa w tym, że pierwsza historia wzięta jest z opisu żywota prepodobnego Makarija Egipskiego, druga – z żywota prepodobnego Witalija. A powód takiej porażającej rozbieżności w moralnej i duchowej ocenie ich postępowania wyjaśniany jest dość prosto: o moralności ludzi sądzi się według ich postępków, a o duchowości – według pobudzających motywów, które kierowały nimi przy dokonywaniu tych postępków. Współcześni prepodobnych osądzali ich za niemoralne postępowanie, i trudno z nimi się sprzeczać: bo rzeczywiście – co moralnego może być w codziennym odwiedzaniu burdelu? Ale Cerkiew zachowała w skarbnicy swojej Tradycji duchową podszewkę (tło) tego postępowania, które sami święci Ojcowie starannie skrywali od ludzkich oczu, i która ujawniła się jedynie dzięki Opatrzności Bożej.

*Czytałem w żywocie świętego, że święty dawał zarobione w dzień pieniądze dziewczynom i błagał je, aby tej nocy z nikim nie grzeszyły, one spały a święty spędzał noc stojąc w kącie i modląc się za nie, niektóre przyłączały się do niego i modliły się razem. Święty prowadził z nimi duchowe rozmowy. Wiele z nich wyprowadził w ten sposób z grzechu – E.M.) http://www.podvorie-alexandria.ru/aleksandrijskoe-podvore/zhitiya-svyatykh-aleksandrijskoj-tserkvi/item/75-109.html

Czego nie boją się chrześcijanie

Makarij Egipski żył na pustyni, nocami modlił się, a w dzień wyplatał kosze z trzciny, które kupowali u niego mieszkańcy pobliskiej wsi. Żadnego związku z dziewczyną ze wsi, która zaszła w ciążę, on, oczywiście że, nie miał. Lecz kiedy dziewka zniesławiła go przed mieszkańcami wsi i oni okrutnie zbili go, ten nie zaczął się sprzeczać i udowadniać swojej niewinności.

„Powiedziałem sobie wtedy: – Makarij, oto Bóg posłał tobie żonę i dziecko. Teraz ty powinieneś pracować dwa razy więcej, żeby utrzymać ich”, pisał on o tym później.

Zhańbiony mnich spokojnie kontynuował życie w pustyni, modlił się, wyplatał dwa razy więcej koszy i posyłał pieniądze nieszczęsnej kłamczyni, która uczyniła go powszechnym pośmiewiskiem. Ale kiedy przyszła jej pora rodzić, ona w żaden sposób nie mogła urodzić i męczyła się to tej pory, póki nie powiedziała kto jest prawdziwym ojcem dziecka. Wstrząśnięci mieszkańcy wsi wybrali się iść i całą wsią prosić u pustelnika o wybaczenie. Dowiedziawszy się o tym Makarij Egipski na zawsze opuścił to miejsce.

Abba Witalij, osiągnąwszy wiek starości (miał 60 lat), wziął na siebie niezwykły trud heroiczny: on zapisał do siebie w pomiannik wszystkie nierządnice Aleksandrii i zaczął gorliwie modlić się za nie. Każdego dnia prepodobny trudził się od rana do wieczora i zarabiał 12 miedzianych monet. Wieczorem kupował sobie tylko bób, który zjadał po zachodzie słońca. Pozostałe pieniądze Abba Witalij oddawał jednej z nierządnic, do której przychodził na noc i mówił: „Błagam cię, za te pieniądze zachowaj dziś siebie w czystości, nie grzesz z nikim”. Następnie prepodobny zamykał się z nierządnicą w jej pokoju, i póki nierządnica spała, starzec całą noc modlił się, a rano cicho wychodził od niej. Tak robił codziennie, odwiedzał po kolei wszystkie nierządnice, przy czym brał od nich obietnicę, że zachowają w tajemnicy cel jego odwiedzin. Mieszkańcy Aleksandrii, nie wiedząc prawdy, oburzali się zachowaniem mnicha, na wszelkie sposoby ubliżali mu, a on pokornie cierpiał wszystkie kpiny i tylko prosił swoich krzywdzicieli, aby nie osądzali innych.

Święte modlitwy prepodobnego Witalija zbawiły wiele upadłych kobiet. Jedne z nich odeszły do monasterów, inne wyszły za mąż, trzecie zaczęły uczciwie pracować. Ale opowiedzieć o przyczynie swojej poprawy i tym zdjąć oskarżenia z prepodobnego Witalija one bały się – wiązała je obietnica, dana świętemu. Kiedy jedna z kobiet złamała ją i zaczęła usprawiedliwiać mnicha, wpadła w opętanie. Po tym fakcie mieszkańcy Aleksandrii jeszcze bardziej utwierdzili się w swoim przekonaniu o niemoralności i grzeszności prepodobnego.

W tych dwóch historiach w pełni odzwierciedlona jest bardzo ważna zasada chrześcijańskiego ascetyzmu (dobrowolnego niesienia trudów): okazuje się, święci starannie skrywali od ludzi swoją czystość i pobożność, za to wcale nie bali się ukazać się w oczach otaczających cudzołożnikami i grzesznikami, to znaczy – kompletnie niemoralnymi ludźmi. Co tu mówić o egipskich mnichach, jeśli nawet Samego Chrystusa izraelscy zwolennicy pobożności oskarżali o niemoralne zachowywanie się z wystarczającymi, z ich punktu widzenia, podstawami: Przyszedł Syn Człowieczy, je i pije; i mówią: oto człowiek, który lubi jeść i pić wino, kolega celników i grzeszników. (Od Mateusza 11;19)

Właśnie tu ujawnia się zasadnicza różnica miedzy czcigodnością ateistów i chrześcijan. Niewierzący człowiek, oczywiście że, może żyć bardzo moralnie. Ale tylko chrześcijanie zdolni są dobrodusznie (beztrosko) odnosić się do niezasłużonych obraz i jawnych oszczerstw wobec siebie. Czym że uwarunkowane jest to spokojne przyjmowanie przez świętych takich nikczemnych oszczerstw o niemoralność, które mogłyby doprowadzić niewierzących ludzi do zawałów i samobójstw?

Po co potrzebne są brylanty

Wykwalifikowany szklarz może dobrze ciąć szkło brylantem, ponieważ oszlifowany diament w zupełności nadaje się i do tego celu. Prawda, wykorzystywać drogocenny kamień jak zwykły przyrząd do cięcia szkła, jest co najmniej nierozsądne.

Ale jeszcze większym brakiem rozsądku jest uważanie chrześcijaństwa tylko za zbiór norm i zasad. Nie, oczywiście, można rozważać i tak. Kodeks etyczny zbudowany na podstawie ewangelicznych przykazań, działa nie gorzej niż każdy inny system moralny. Ale przecież i brylant tnie szkło nie gorzej niż zwykły nóż do szkła…

Moralne życie niewierzącego człowieka nie jest lepsze ani gorsze od chrześcijańskiego życie według Ewangelii. Po prostu oni mają całkiem inne cele i zadania, różniące się między sobą w takim stopniu, że jakiekolwiek ich porównywanie po prostu traci sens.

Chodzi o to, że moralność reguluje relacje miedzy ludźmi, a chrześcijaństwo – doprowadza człowieka do Boga. I jeśli przykazania Ewangelii mogą regulować relacje społeczne (o czym świadczy cała historia chrześcijańskiej cywilizacji), to żadna, nawet najwyższa moralność nie może przyprowadzić do Chrystusa człowieka, który całkowicie zadowolony jest ze swojej prawości. I rzeczywiście – po co lekarz zdrowemu? Po co Zbawiciel temu, kto nie ginie?

U chrześcijan życie według przykazań ma zasadniczo inny sens. Według słów prepodobnego Simieona Nowego Teologa, skrupulatne wypełnianie przykazań Chrystusowych uczy człowieka jego słabości. A swiatitiel Ignatij Branczaninow opisuje w swoich dziełach ocenę przez chrześcijańskich ascetów swoich trudów i cnót w następujący sposób: „Asceta, tylko co zacznie wypełniać je, jak od razu zobaczy, że wypełnia je bardzo niedostatecznie, nieczysto… Usilne działanie według Ewangelii coraz jaśniej i jaśniej odkrywa mu niedostatek jego dobrych uczynków. Mnóstwo jego uchybień i skłonności, nieszczęsny stan jego upadłej istoty… Wypełnienie przez niego przykazań on uznaje za wypaczenie i znieważenie ich”. „Dlatego święci obmywali swoje cnoty (dobre uczynki) jakby grzechy, potokami łez”.

Życie według Ewangelii przy prawidłowym duchownym ustrojeniu odkrywa człowiekowi jego niedoskonałość, jego duchowe choroby i grzechy, które może uleczyć tylko jeden Pan Bóg. Ale zwrócić się do Niego o pomoc można jedynie ze stanu poznania swojej niemocy, opierając się o realne doświadczenie własnej niemożliwości wypełnienia przykazań Ewangelii w należyty sposób. Właśnie tego doświadczenia nigdy nie będzie mogła dać niewierzącemu człowiekowi nawet najwyższa moralność i absolutnie nienaganne zachowanie się.

W ten sposób, prawda i cnoty ateistów i chrześcijan, nie patrząc na zewnętrzne podobieństwo, w sensie duchowym bardzo często okazują się nie uzupełniającymi się nawzajem, a wykluczającymi się wzajemnie: pierwsze wywyższają człowieka w swoich oczach, czynią go samowystarczalnym, oślepiają go i tym samym – „odbierają” mu Chrystusa; drugie zaś, przeciwnie, odkrywają człowiekowi jego upadłą naturę i niedoskonałość, czynią go pokorniejszym i przyprowadzają do Chrystusa.

Jedyne dziedzictwo (bogactwo)

Jedna i ta sama droga, w zależności od wybranego kierunku, może prowadzić w przeciwne strony. Najstraszniejsze nieszczęście niewierzącego człowieka – w tym, że on nie uświadamia sobie całego uszczerbku i niedostateczności swego istnienia bez Boga. I im bardziej moralne będzie życie takiego człowieka, tym mocniej on może utwierdzać się w przekonaniu, że Chrystus nie jest mu potrzebny. O tym co dzieje się u niego w duszy, on, zazwyczaj, nawet nie zastanawia się, a jeśli i zastanawia się, to bez Ewangelii po prostu nie może prawidłowo ocenić swego duchowego stanu. A przecież właśnie duchowy ustrój (porządek) pozostaje dla człowieka najważniejszą i nieodłączna wartością nawet wtedy, kiedy jego moralność i wszystkie pozostałe zalety już nie będą miały dla niego zdecydowanie żadnego znaczenia.

Załóżmy, że u człowieka nastąpił udar. Jest on całkowicie sparaliżowany, nie może poruszać się, i nawet zdolność mówienia go opuściła. Jedna tylko świadomość działa u niego tak jasno, jak przed chorobą, teraz on może tylko myśleć. Czy można opisać jego życie w kategoriach moralności? No, oczywiście, że, nie. W tak tragicznej sytuacji człowiek pozbawiony jest możliwości dokonywać jak moralnych, tak i niemoralnych postępków.

A oto jego duchowe życie trwa. I w tej dziedzinie bytu on po dawnemu pozostaje aktywny i wolny w wyborze. On może, na przykład, znienawidzić cały świat, przeklinając wszystkich ludzi na Ziemi po prostu za to, że mogą chodzić, śmiać się i rozmawiać z innymi.

Ale tak samo on może odczuwać miłość i wdzięczność do bliskich, którzy go pielęgnują, wdzięczność dla lekarzy, łagodzących jego cierpienia… A jeszcze on może modlić się za nich, prosić dla nich u Boga wszystkiego najlepszego. Może całe swoje życie przeanalizować w pamięci dzień po dniu i dostrzec w nim to, co długie lata pozostawało niezauważalne z powodu życiowej krzątaniny i codziennych trosk – zobaczyć Bożą miłość do niego i swoją obojętność wobec tej miłości. I jeśli tak się stanie, wtedy on z całego serca może powiedzieć Bogu: przebacz mi.

Całkowity paraliż, oczywiście, – sytuacja ekstremalna. Ale my wszyscy, i wierzący, i ateiści, w swoim wewnętrznym, duchowym życiu codziennie zachowujemy się dokładnie tak samo – kochamy albo nienawidzimy, błogosławimy albo przeklinamy, modlimy się albo nasładzamy się nieprzyzwoitymi myślami. I wszyscy, kto – wcześniej, kto – później, znajdziemy się w sytuacji znacznie bardziej tragicznej i straszniejszej niż najbardziej beznadziejny paraliż: wszyscy kiedyś umrzemy. Oto wtedy wszelkie moralne kategorie staną się nam tak samo bezużyteczną rzeczą, jak bogactwo czy sława, a najważniejszym jedynym naszym bogactwem okaże się ten ustrój ducha, który zdobyliśmy w ciągu swojej ziemskiej wędrówki.

Chrześcijanie w żadnym wypadku nie uważają się za bardziej moralnych od niewierzących, oni po prostu świadomie przygotowują swoją duszę do Wieczności, nie czekając na paraliż czy śmierć. Ocenę własnej moralności oni zostawiają sądowi ludzkiemu, a serce swoje przygotowują na sąd Boży, albowiem człowiek patrzy na twarz, a Bóg patrzy na serce. 1 Kr (1 Sm) 16:7).

Zbawiciel beznadziejnych

List do redakcji: Dzień dobry. Chcę zadać pytanie, które pojawiło się u mnie po przeczytaniu kilku książek o Prawosławiu. Wszędzie jest napisane, że chrześcijaństwo – religia zbawienia, że główne zadanie chrześcijanina – zbawić się. O ile rozumiem, zbawić się – znaczy przeżyć życie tak, żeby Bóg wziął ciebie do Raju. A w tym celu trzeba czynić dobro i unikać zła. To bardzo ładne i przekonywujące. Ale ja nie rozumiem, dlaczego w tym celu koniecznie trzeba zostać – chrześcijaninem? Przecież dookoła mnóstwo dobrych, miłych ludzi, nie wyznających chrześcijaństwa, którzy, tym nie mniej, starają się budować swoje życie według takiej samej zasady: czynić dobro i nie robić nikomu zła.

Wychodzi, że dobro, uczynione przez niewierzących, jest niemiłe Bogu chrześcijan? Ale w takim razie dobro niewierzących ludzi w sensie moralnym – wyższe, dlatego że ono – bezinteresowne. Przecież chrześcijanie czynią dobro w nadziei na nagrodę od Boga, a niewierzący nie oczekuje nagrody i czyni dobro dla samego dobra.

Więc czy można być dobrym człowiekiem i nie zbawić się tylko dlatego, że ty – nie jesteś członkiem Cerkwi?

Z poważaniem, Siergiej Nikołajewicz

Dobrzy ludzie zbawiają się. Źli, odpowiednio – giną. Takie rozumienie zbawienia – nie rzadkość w naszym świecie. Wszystko tu, jakby, jasne, logiczne i nie wymagające wyjaśnień. Ale dawajcie spróbujemy zrozumieć: a kim jest ten właśnie – dobry człowiek? Według jakich oznak można określić, że to właśnie ten człowiek – jest dobry, i godny zbawienia, a na przykład oto tamten – taki sobie człowieczek i na zbawienie nie zasługuje?

Tu od razu zderzymy się z szeregiem problemów. Załóżmy, hydraulik wujek Wasia regularnie przepija pobory, bije swoją żonę i lekceważy dyscyplinę pracy. A jego sąsiad, profesor matematyki – człowiek niepijący, sumienny pracownik i wspaniały członek rodziny. Kto z nich dobry, a kto zły? Na pierwszy rzut oka, odpowiedź jest oczywista: oczywiście, profesor – zuch i mądrala, a hydraulik – wyjątkowy śmieć. Ale oto studenci, których profesor „oblewa” na każdej sesji z najmniejszego powodu, wątpliwe czy zgodzą się z dobrą oceną nielubianego wykładowcy. A kumple od butelki hydraulika, przeciwnie, twierdzą, że wujek Wasia – wspaniały człowiek, a jego żona – kobra, przeszkadzająca w kulturalnym odpoczynku prawdziwych mężczyzn.

Powodem takiego zamieszania jest brak obiektywnych kryteriów dla pojęcia „dobry człowiek”. Wyobrażenia o dobru i złu w dzisiejszej świadomości masowej są niestety bardzo niesystematyczne, słabo uświadomione i nie mają w sobie żadnych podstaw, z wyjątkiem osobistych preferencji, rozpowszechnionych szablonów i opinii ukształtowanych pod wpływem środowiska społecznego, otrzymanego wychowania i wykształcenia. I to, co jeden człowiek będzie uważał dla siebie za w pełni przyzwoite, drugi, być może, jako niepotrzebny niegodziwy czyn. Dlatego kategorie „dobrze-źle” w światowej (świeckiej) etyce dziś coraz częściej przypominają sformułowanie Leskowskiego bohatera: „Co ruskiemu dobre, to niemcowi – śmierć”. Można, oczywiście, spróbować ustalić wyraźne moralne kryteria i opinie statystycznej większości. Ale dwudziesty wiek stanowczo udowodnił, że w podziale ludzi na złych i dobrych mylić się mogą nawet całe narody. A błędy w takiej skali zawsze obfitują drutem kolczastym nowego GUŁAGu, albo piecami kolejnego Oświęcimia. Jednak jeśli zwrócimy się ku etyce chrześcijańskiej, to zobaczymy jeszcze bardziej zagadkowy obraz. Chodzi o to, że w chrześcijaństwie w ogóle nie ma pojęcia „dobry człowiek”. W żadnej z dwudziestu siedmiu ksiąg Nowego Testamentu taki związek wyrazowy nie jest ani razu spotykany, ponieważ, w chrześcijaństwie człowiek nie jest utożsamiany ze swoimi zaletami i postępkami. Inaczej mówiąc, postępujący źle nie jest nazwany w Ewangelii – złym. Zarówno jak i dokonujący dobrych uczynków nie jest określony jako – dobry. Co więcej, u chrześcijan jest surowy zakaz do określeń podobnego rodzaju. Bóg mówi: „Nie sądźcie, i nie będziecie sądzeni; nie potępiajcie, i nie będziecie potępieni; wybaczajcie, i wybaczenie otrzymacie. (Łk 6:37) Jest więc oczywiste, że chrześcijańskich kryteriów zbawienia należy szukać tam, gdzie dzielenie na „złych” i „dobrych” traci jakikolwiek sens. To znaczy – w Ewangelii.

Rozbójnicy, celnicy i nierządnicy

W „Pamiętnikach” I. Ilfa i J. Pietrowa jest świetne w swojej niedorzeczności hasło, podpatrzone przez nich na stanowisku ratowniczym jednej z Odesskich plaż: „Ratunek tonących – praca rąk samych tonących”. Absurdalność tej metody oczywista. Przecież tonący – to ten, kto ginie, i pomóc sobie już w żaden sposób nie może. A jeśli u kąpiącego się człowieka w wodzie pojawiły się jakieś problemy, ale on jest w stanie poradzić sobie z nimi sam bez pomocy innych, to chyba nie ma dostatecznych podstaw aby nazwać go – tonącym.

Rozpatrzywszy chrześcijańską naukę o zbawieniu człowieka, odkryjemy tę samą zasadę: uratować można tylko ginącego. W ciągu całego Ewangelicznego głoszenia Chrystus stale obcuje z ludźmi, których chyba nie można nazwać – dobrymi. Celnicy, nierządnicy, skończeni grzesznicy przychodzili do Niego w nadziei na odpuszczenie swoich grzechów. I nikt z nich nie był przez Niego osądzony czy odrzucony. Co więcej: pierwszym człowiekiem, który wszedł do Carstwa Niebieskiego, był… kryminalny złoczyńca, rozbójnik, ukrzyżowany obok Chrystusa na Golgocie. Oto jak mówi o tym Ewangelia: „Prowadzili z nim na śmierć również dwóch złoczyńców. I kiedy przyszli na miejsce, nazywane miejscem kaźni – Golgotą, tam ukrzyżowali Jego i łotrów, jednego po prawej, a drugiego po lewej stronie. …Jeden z powieszonych łotrów urągał Mu i mówił: jeśli Ty jesteś Chrystusem, uratuj Siebie i nas. Drugi zaś, przeciwnie, powstrzymywał go i mówił: czyż ty nie boisz się Boga, choć taki sam wyrok ciąży na tobie? My osądzeni jesteśmy sprawiedliwie, gdyż słuszną ponosimy karę za uczynki nasze, a On nic złego nie uczynił. I powiedział do Jezusa: wspomnij mnie, Panie, kiedy wejdziesz do Carstwa Twego! I powiedział mu Jezus: zaprawdę mówię tobie, dziś jeszcze będziesz ze Mną w raju”. (Łk 23: 32-43)

Ale kogoż wtedy osądza Chrystus? Jakże dziwne – tych, kogo ich współplemiennicy uważali za bezwarunkowo dobrych ludzi, i nawet – bogobojnych: faryzeuszy, biegłych w piśmie i starszych Izraelickich. „…Prawdziwie mówię wam, że celnicy i nierządnicy przed wami idą do Carstwa Bożego (Mt 21:31). No, kim są nierządnicy, dzisiejszemu czytelnikowi tłumaczyć nie trzeba. A oto celnikami w Ewangelii nazwani są zbierający podatki do rzymskiego skarbca, wybrani z miejscowej ludności. Wykorzystując swoje przywileje, oni bezwstydnie okradali swoich ziomków i współwyznawców, pobierając z nich dużo więcej niż powinni.

Ogólnie rzecz biorąc celnicy byli czymś pośrednim pomiędzy sprzeniewierzonymi inspektorami podatkowymi a policjantami z okresu II Wojny Światowej. I tacy oto ludzie byli ocenieni przez Chrystusa wyżej, niż znawcy i zwolennicy żydowskiego Zakonu!

A powód tej oceny bardzo prosty. Wszyscy grzesznicy, przychodzący do Chrystusa, byli absolutnie przekonani, że nie mają żadnych zasług przed Bogiem. Byli odszczepieńcami, odrzuconymi przez swój naród, którzy wiedzieli, że na nic, oprócz potępienia, ani u ludzi, ani u Boga nie zasłużyli. Mieli nadzieje tylko na łaskę, i otrzymali ją, kiedy przyszli do Chrystusa z pokajaniem. Nie znaczy to, oczywiście, jakoby Chrystus zbawiał tylko przestępców i nikczemników. Po prostu ten, kto spadł na dno lepiej rozumie, że – tonie. A jeszcze od dna czasem wygodniej bywa się odbić.

W jednej z ksiąg Biblii Bóg nazwany jest niezwykłymi słowami – „Zbawiciel beznadziejnych”. W tej frazie bardzo dokładnie wyrażona jest sama istota chrześcijaństwa. Kogo zbawia Chrystus? Tych, którzy, znalazłszy się w sytuacji bez wyjścia, proszą Go o pomoc, nie mając na nic więcej nadziei. To ci ginący ludzie nazywają siebie – chrześcijanami. A dzielić ginących na „złych” i „dobrych” nie przyjęte nawet u ratowników z odesskiej plaży. I jeśli dobry człowiek, nie będąc chrześcijaninem, ma nadzieję uratować się, można to wytłumaczyć tylko na dwa sposoby. Albo taki człowiek nie rozumie – kim są chrześcijanie, albo – nie uważa swego położenia za ostatecznie beznadziejne. On może pokładać nadzieje na własne siły albo na pomoc kogoś jeszcze, oprócz Chrystusa. I to jest jego prawo. Bóg nie zabierze człowiekowi wolności wyboru drogi życiowej. Ale wszystkim dobrym (a i złym też) ludziom trzeba wyraźnie rozumieć skalę biedy, od której Chrystus wybawia tych, którzy zgodzili się nazwać Go swoim Bogiem. Dlatego że Chrystus ratuje ludzi od śmierci.

Kochający wolność nurek

Żaden człowiek nie zna swojej przyszłości. Świat wokół nas stale i szybko się zmienia. Wraz z nim zmieniamy się i my sami. Każda przeżyta chwila wnosi do naszego życia nowe okoliczności, zmuszające nas zmieniać swoje plany nawet na najbliższy czas. Możemy tylko przypuszczać z różnym stopniem prawdopodobieństwa, co z nami się wydarzy, a czego spróbujemy uniknąć. I tylko, co do jednego faktu naszej przyszłej biografii każdy z nas może być absolutnie pewny: wszyscy umrzemy.

Każdy – w swoim czasie, jedni ze starości, drudzy z chorób czy nieszczęśliwych wypadków. Ale umrzemy z pewnością. Człowiek boi się śmierci i nie lubi o niej myśleć, ale to nic nie zmienia. W rzeczywistości, zaczynamy umierać już w momencie swoich narodzin. I każda sekunda życia zbliża nas do jego końca.

I oto tu pojawia się pytanie pytań. Jeśli śmierć – całkowite przerwanie bytu ludzkiej osobowości, to całkiem niezrozumiałym jest: a poco to wszystko było potrzebne? No żył człowiek jakiś czas, radował się, cierpiał… Próbował poznać świat, siebie w tym świecie, szukał sensu swego istnienia. A sens okazał się tylko w tym, że i on sam, i jego dzieci, i dzieci ich dzieci, wszyscy bez wyjątku skazani są na śmierć. I pozostaje tylko poświęcić pozostały czas życia na otrzymanie maksymalnej ilości zadowolenia i przyjemności. Które, prawda, też dość szybko przejadają się, ale to mimo wszystko lepsze, niż nic.

Chrześcijaństwo przedkłada zupełnie inne spojrzenie na życie i śmierć. Człowiek rodzi się, żeby żyć wiecznie. Śmierć dla chrześcijanina to nie koniec, a po prostu przejście do innej formy istnienia. I jakość tego istnienia bezpośrednio zależy od tego, jak człowiek przeżył swoje ziemskie życie. Innymi słowy, możemy wykorzystać swoje ziemskie życie jak szczebelek (krok) do Życia Wiecznego. A oto jak to się dzieje, możemy pojąc jedynie wyjaśniwszy, czym jest śmierć i skąd ona się wzięła.

Chrześcijańska nauka twierdzi, że Bóg nie stworzył śmierci. Z religijnego punktu widzenia śmierć – skutek niewłaściwego użytkowania wolności, którą Bóg dał pierwszym ludziom. Człowiek był stworzony z bardzo wysokim celem – być namiestnikiem Boga na ziemi. Według zamiaru Bożego, on powinien był królować nad całym materialnym światem, wypełniając wolę Bożą wobec tego świata. Ale człowiek mógł też odmówić takiej misji i zacząć żyć według własnej woli. Niestety, ludzie wybrali drugi wariant relacji z Bogiem, odstąpili od Niego i postanowili żyć niezależnie od swego Stwórcy. Ale przecież sam człowiek nie posiada w sobie źródła życia, ponieważ to życie dał mu Bóg. Co więc dzieje się z żywa istotą, odrywającą się od źródła swego bytu? Na ten temat we współczesnej prawosławnej publicystyce jest popularny alegoryczny (symboliczny) wątek.

Przypuśćmy, nurek pracuje głęboko pod wodą na morskim dnie. Powietrze, niezbędne do oddychania, dochodzi do niego z powierzchni morza przez szlauch. I nagle nurek uznaje, że ten szlauch krępuje jego wolność ruchów. Żeby wygodnie chodzić po dnie w dowolnym kierunku na duże odległości, nurek przecina szlauch… Dalszy jego los – oczywisty.

Oddzieliwszy się od Boga, człowiek zaczął umierać. Ta śmiertelność przeszła w drodze dziedziczenia na wszystkich jego potomnych, wywołując patologiczne (chorobliwe) zmiany w duchowej i fizycznej naturze człowieka. Można powiedzieć, że został on porażony śmiertelną chorobą, która przekazywana jest dziedzicznie i nie daje się wyleczyć żadnymi ludzkimi wysiłkami.

Oderwanie nastąpiło z powodu zwrócenia się ludzkiej woli do złego. Więc, w celu zbawienia się, człowiek powinien doprowadzić swoją wolę do zgodności z Wolą Bożą, wyrażoną w Jego przykazaniach. Oto, wydawałoby się, znaleziona odpowiedź na nasze pytanie: czy można być po prostu dobrym człowiekiem, to znaczy – wypełniać przykazania i, tym samym – zbawić się, nie będąc chrześcijaninem. Ale tu zderzamy się z jeszcze jednym paradoksem chrześcijaństwa. Chodzi o to, że najważniejszym momentem w wierze chrześcijan jest ich przekonanie o całkowitej swojej niezdolności do wypełnienia jakiegokolwiek Bożego przykazania.

Korzyść – znaczy pożytek*

*Korzyść (z ros. koryst’ – chciwość, rządza, zysk, kalkulacja, własne interesy, chęć wzbogacenia się)

W chrześcijańskim rozumieniu dobro – to podążanie za planem Bożym wobec świata i człowieka, a zło – uchylanie się od Bożej woli. Oderwanie się od Boga pokaleczyło moralną naturę człowieka. Wszystkie cechy jego duszy, pierwotnie przeznaczone dla dobrych uczynków, rozstroiły się. W rezultacie dobro upadłego człowieka okazało się wymieszane ze złem. I teraz, nawet dokładnie wiedząc, czym jest dobro i w czym Wola Boża, człowiek nie jest w stanie jej wypełnić przy najgorętszym swoim pragnieniu. Łatwo może przekonać się w tym każdy. Wystarczy, na przykład, spróbować choćby na jeden dzień zaprzestać dzielić ludzi na złych i dobrych (tj. wypełnić przykazanie o nieosądzaniu bliźniego), i od razu stanie się jasne – nie jesteśmy do tego zdolni. Nasza chora natura sprzeciwia się naszym dobrym zamiarom. Oto jak pisał o tym Apostoł Paweł: „Albowiem wiem, że nie mieszka we mnie, to jest w ciele moim, dobro; dlatego że pragnienie dobra jest we mnie, ale żeby uczynić je, tego nie znajduję. Dobra, którego chcę, nie czynię, a zło, którego nie chcę, czynię” (Rz 7:18-19). Tak, kierowca który uległ wypadkowi nie może jechać dalej wcale nie dlatego, że zapomniał przepisów, a dlatego, że ma połamane ręce i nogi.

I jeśli by Chrystus dał ludziom przykazania po prostu jako formalną wiedzę o dobrym, byłoby to nieprawdopodobnie okrutne. Dla upadłego moralnie chorego i niezdolnego do tego dobra człowieka, przykazania okazałyby się niepokonalną przeszkodą, oddzielająca go od Boga. Ale Pan nie tylko dał ludziom przykazania, lecz jeszcze obiecał Swoją pomoc każdemu, kto zdecyduje się żyć według nich: „…I oto, Ja z wami we wszystkie dni do końca świata” (Mt 28:20). Tę Bożą pomoc w czynieniu dobra chrześcijanie nazywają – łaską.

I ani jednego z dokonanych przez siebie dobrych uczynków nie przypisują oni sobie. Źródło wszelkiego dobra dla chrześcijan – ich Bóg, który powiedział: „Przebywajcie we Mnie, i Ja w was. Jak gałąź nie może owocować sama z siebie, jeśli nie będzie w krzewie; tak i wy, jeśli nie będziecie we Mnie. Ja jestem krzewem winnym, a wy gałązkami; kto przebywa we Mnie, i Ja w nim, ten wydaje dużo owoców, bo beze Mnie nic uczynić nie możecie” (Jana 15:4-5). Od człowieka wymagane jest jedynie zdecydowanie woli do wypełniania Przykazań. A oto siły na to wypełnienie daje już Bóg. Takie wspólne działanie człowieka i Boga w dziele zbawienia w języku teologii nazywa się – synergia. Dlatego myśl o tym, jakoby chrześcijanie czynili dobro w nadziei na nagrodę, może pojawić się tylko u tego, kto nie zna słów Chrystusa: „…kiedy wypełnicie wszystko przykazane wam, mówcie: jesteśmy sługami, nic nie wartymi, dlatego że uczyniliśmy, co powinniśmy byli uczynić” (Łk 17:10).

Cerkiew – to szpital. Lekarz w tym szpitalu – Chrystus. A chrześcijanie – to tylko chorzy, starający się dokładnie wypełnić zalecenia Lekarza. Jednak, wyzdrowienie, w pewnym sensie, rzeczywiście można traktować, jak nagrodę za zdecydowanie się do pójścia na leczenie. Ale ostateczne uzdrowienie, albo – zbawienie w chrześcijańskim pojmowaniu, zakłada zjednoczenie ludzkiego ducha z Duchem Bożym. I jeśli człowiek czyni dobro, nie mając na uwadze tego celu, to, chyba, jest sens wspomnieć o tym, że słowo „koryst’” w języku rosyjskim używane jest również w znaczeniu – „pożytek”. Dlatego bezkorzystne czynienie dobra może okazać się dla człowieka – bezpożytecznym w tym przypadku, jeśli nie przyprowadza do Źródła wszelkiego dobra, a jedynie utwierdza go we własnej prawości i samowystarczalności.

Najstraszniejsza choroba

Tertulian pisał, że dusza ludzka z samej natury swojej jest chrześcijanką. Przecież Bóg stworzył ludzi według podobieństwa Swojego. Dlatego dążenie robić dobro jest naturalną właściwością i potrzebą każdego człowieka, niezależnie od jego religijnych przekonań. To – ten właśnie moralny zakon (prawo) w człowieku, który tak zadziwiał Immanuela Kanta. I ludzi, dążących kierować się tym naturalnym zakonem prawości, na świecie jest bardzo dużo. Pomimo naruszenia w sobie obrazu Bożego, człowiek starannie zachowuje iskierki naturalnego dobra, intuicyjnie rozumiejąc, że to najcenniejsze jego mienie.

Tak wyczerpany długimi wędrówkami po pustyni wędrowiec ceni ostatnią butelkę z zapasem wody. Woda ta mętna i źle pachnie, ale dla niego ona jest cenniejsza od wszystkich skarbów świata. Nagle, za kolejną wydmą otwiera się przed nim ogromne jezioro, napełnione zadziwiająco czystą i świeżą wodą. I co ma robić ten wędrowiec? On może ostatnimi siłami rzucić się do tego jeziora, porzucając wszystko, co przeszkadza biec, żeby szybciej zanurzyć się w zbawczych chłodnych falach. Ale może uznać sobie, że woda mu jeszcze została. I będzie szedł wzdłuż brzegu, dopóki nie skończy się jego skąpy zapas. A potem umrze z pragnienia, tak i nie dotknąwszy się do przejrzystej wody, która pluskała u samych jego nóg.

Chrystus powiedział: „Kto pragnie, niech przyjdzie do mnie i pije” (Jana 7:37). Powiedziane to o pragnieniu dobra, o dążeniu do prawdy, jak – do najwyższego skarbu. I tym którzy czynią dobro dla samego dobra, Pan obowiązkowo odkrywa Siebie. A oto czy przyjmie człowiek Chrystusa jak swego Zbawiciela, czy też będzie uważał za wystarczające dla siebie przestrzeganie Jego przykazań, jak jeszcze jednego z mnóstwa nauk etycznych – sprawa osobistego wyboru każdego. Ale kiedy człowiek uważa Chrystusa – za Boga, i mimo wszystko ma nadzieje zbawić się poprzez własne dobre uczynki, wtedy on zaprawdę ryzykuje pozostać poza zbawieniem, nawet jeśli jest członkiem Cerkwi. Dlatego że najstraszniejsza choroba ludzkiego ducha – przekonanie o własnym zdrowiu.

…Nie mściciel za zło, a naprawiający zło

Bóg, Którego możemy szanować

W naszych czasach na świecie zostało nie aż tak wielu ludzi, którzy całkiem nic nie wiedzieliby o Narodzeniu Chrystusa. Prawie dwa tysiące lat chrześcijański świat obchodzi to wydarzenie jako wielkie święto. Nawet na poziomie życia codziennego ten związek wyrazowy trwale wszedł w nasze zwyczaje. Bożonarodzeniowa choinka, bożonarodzeniowe ferie, bożonarodzeniowa gęś, w końcu, bożonarodzeniowa wyprzedaż w sklepach. Ludzie pozdrawiają się nawzajem z okazji Narodzin Chrystusa, dają prezenty, życzą wszystkiego naj-najlepszego… Ale mało kto zadaje sobie przy tym pytanie: a cóż takiego, właściwie, ja dziś świętuję?

Odpowiedź, wydawałoby się, oczywista. Każdy uczeń wie, że Boże Narodzenie – to dzień urodzin Jezusa Chrystusa. Ale w gruncie rzeczy to mało wyjaśnia. Tak, narodził się Jezus, wielki Nauczyciel ludzkości, no i co? Czyż mało w historii ludzkości wielkich nauczycieli? Byli w historii i wielcy kaznodzieje, i myśliciele, i twórcy nowych religii. Dlaczego więc w takim razie cały świat nie obchodzi dni ich urodzin? Przecież to też byli godni ludzie. W czym Jezus Chrystus nawet im ustępuje: On nie stworzył żadnej filozofii czy koncepcji etycznej, nie napisał ani jednej książki, i tym bardziej nie zawojował z mieczem w ręce nowych krajów. Zamiast armii była u Niego garstka małopiśmiennych rybaków, a to, czego On uczył, w większości znane było Izraelitom jeszcze z czasów Mojżesza i proroków.

Prawda, chrześcijanie uważają, że Jezus to – Bóg, który wcielił się i stał się człowiekiem. Ale starożytny świat przepełniony jest różnymi bogami, w tym i takimi, którzy wcielali się, dokonywali na ziemi wielkich dzieł, czynili cuda. Przy tym wcielenia pogańskich bogów były o wiele bardziej efektywne: Jupiter, na przykład, stawał się smokiem, Zeus wylewał się na ziemię złotym deszczem… Dlaczego więc ludzie na całym świecie pozdrawiają się z tej okazji, że dwa tysiące lat temu w pewnej biednej rodzinie urodził się maleńki Chłopczyk? On był zwykłym dzieckiem, kochał Swoją Mamę, która karmiła Go piersią, bawiła się z Nim, uczyła chodzić, rozmawiać… A kiedy Chłopczyk podrósł, On zaczął pomagać ojcu w ciesielce. Ogólnie – zwykła historia, nic szczególnego. Więc cóż było w Jego narodzinach takiego, że ludzie na całej ziemi do tej pory nie mogą o Nim zapomnieć?

Nie tylko nauczyciel

Jest jeden istotny fakt, który zasadniczo odróżnia chrześcijaństwo od pozostałych światowych religii. Ani w judaizmie, ani w buddyzmie, ani w islamie nie ma nauki o boskim pochodzeniu założycieli tych religijnych systemów. Mojżesz otrzymał objawienie bezpośrednio od Boga, Budda osiągnął oświecenie samodzielnie w rezultacie wieloletnich doświadczeń ascetycznych, Mahomet głosił wolę Allacha, obwieszczoną mu przez anioła Dżibrila (Gabriela). Zapoznawszy się z ich biografią, można wyciągnąć słuszny wniosek: tak, to byli wielcy prorocy, nauczyciele i przywódcy, ale byli tylko ludźmi. Tak, i Mojżesz, i Budda, i Mahomet nigdy nie nazywali siebie bogami. I tylko Jezus Chrystus całkiem wyraźnie twierdził, że jest On ucieleśnionym Bogiem, który przyszedł na Ziemię dla zbawienia ludzi. W to oczywiście można nie wierzyć. Ewangeliczne wydarzenia można uważać za wymysł, a chrześcijan – za ograniczonych ludzi, oddających boskie honory wędrownemu izraelskiemu filozofowi. Ale nawet dla zatwardziałych przeciwników chrześcijaństwa absolutnie bezspornym jest fakt, że Chrystus – jedyny z założycieli światowych religii, uważany jest przez swoich wyznawców jako Bóg, Który stał się Człowiekiem. Prawda, w każdym radzieckim poradniku naukowego ateizmu było napisane, że akurat w tym punkcie chrześcijaństwo wcale nie jest oryginalne: w historii pogańskich religii pełno podobnych legend o bogowcieleniach. Ale czy na pewno?

Iluzje pogańskich wcieleń

Tak, antyczni bogowie też się rodzą. Adonis, na przykład, według jednych legend – jest synem panny Mirry, według innych – kazirodczym synem syryjskiego cara. Hera, żona Zeusa, nazywana jest to panną, to wdową. Apollo rodzi się czy to od panny, czy to od Zeusa i Latony… Antyczne legendy charakteryzuje porażająca niedbałość w przekazach o tak ważnym religijnym fakcie, jak zjawienie się boga człowiekowi. Wydawałoby się, co ważniejszego może być dla ludzi? I nagle tu – taka plątanina.

Jednak ten zamęt łatwo tłumaczy się jedną okolicznością. Przy całej różnorodności imion i wątków, w mitach jest jedna wspólna cecha: pogańscy bogowie wcielają się nie tek naprawdę, a jakby dla zabawy (na pokaz). Oni jedynie przyjmują wygląd jakiejś materialnej istoty, ale sami nie stają się ciałem. Dlatego, w końcu, zupełnie nieważne – kto z nich od kogo i ile razy „rodził się” w podobny iluzoryczny (złudny) sposób.

Myśl o niemożliwości realnego wcielenia bogów była szeroko rozpowszechniana w starogreckiej filozofii. Epikur, na przykład, wprost mówił: „Bogowie nigdy nie pójdą na to, żeby zrobić się ludźmi rzeczywistymi”. Skąd zaś taka kategoryczność? Rzecz w tym, że antyczna myśl rozpatrywała ciało jako więzienie duszy. Platon pisał: „Wielu uważa, że ciało podobne jest do grobowej płyty, ukrywającej pogrzebaną pod nią w tym życiu duszę... Dusza cierpi karę, znajdując się w ciele, jak w katowni. ...Wieczna dola człowieka – powrót ludzkiej duszy w sferę czystych idei”. Ale jeśli materialne istnienie nawet dla człowieka rozpatrywano w pogańskim świecie jak karę, co więc tu mówić o realnym wcieleniu boga. Przecież stawszy się, jak mówił Epikur „ludźmi rzeczywistymi”, bogowie nieuchronnie skazaliby się na wszelkie niedogodności, niedostatki i cierpienia, które towarzyszą ludzkiej egzystencji.

A Ewangelia uczy, że Bóg stał się człowiekiem tak naprawdę, przy tym, nic nie tracąc ze Swojej Boskości. I całe swoje ziemskie życie Chrystus w jednakowym stopniu pozostawał jak Bogiem, tak i człowiekiem. On potrzebował pokarmu, męczył się, doznawał bólu i cierpień, płakał. I jednocześnie rozkazywał żywiołom, jednym Swoim słowem uspakajał burzę, uzdrawiał beznadziejnie chorych i nawet wskrzeszał martwych. W Ewangelii najbardziej poraża to połączenie sprzecznych, wydawałoby się, cech: przecież człowiek nie może czynić takich cudów, a Bóg nie może cierpieć i potrzebować czegokolwiek. Ale wszystkie te sprzeczności łatwo wytłumaczalne są tym faktem, że w Narodzeniu Chrystusa Bóg zjednoczył się z ludzką naturą realnie i bezwarunkowo. On naprawdę stał się Człowiekiem, u którego, ponadto było wielu krewnych i przodków. Dlatego Nowy Testament zaczyna się z długiej i szczegółowej genealogii (rodowodu) Jezusa Chrystusa. W porównaniu z tym dokumentem chaotyczna historia pochodzenia pogańskich bogów podobna jest do biografii bezdomnego-sieroty.

Urodzony na cierpienia

Są w mitologii „umierający i zmartwychwstający bogowie”. Oni rodzą się, żyją na Ziemi wśród ludzi, potem umierają, zazwyczaj, wymuszoną śmiercią, potem zmartwychwstają. Wydaje się, oto ona – prosta analogia wydarzeń Ewangelicznych! Ale różnica jest, i to różnica – kardynalna. Sprawa w tym, że śmierć pogańskich bogów jest bezsensowna, przypadkowa, i już wcale nie dobrowolna. Zwykle, oni nawet nie podejrzewają o zbliżającej się swojej zagładzie, jak, na przykład, egipski bóg Ozyrys, którego chytrością zwabia do pułapki i zabije jego brat Set.

W Ewangelii widzimy całkiem inną sytuację. Chrystus zawsze wiedział, że urodził się dla przyjęcia strasznej śmierci na krzyżu. On świadomie idzie na cierpienia i śmierć, zniósłszy całą mękę rozumienia tego, na co Siebie skazuje. Tą męką były przepełnione słowa Chrystusa, kiedy On modlił się w Getsemańskim sadzie i prosił ukochanych uczniów aby pobyli z Nim razem: „I, wziąwszy z Sobą Piotra i obu synów Zabedeuszowych, zaczął smucić cię i trwożyć. Wtedy mówi im Jezus: dusza Moja smuci się śmiertelnie; pobądźcie tu i czuwajcie ze Mną. I, odszedłszy nieco, upadł na oblicze Swoje, modlił się i mówił: Ojcze Mój! Jeśli można, niech minie Mnie kielich ten; jednak, nie jak Ja chcę, ale jak Ty” (Mt. 26:37-39).

Po tej modlitwie staje się zrozumiały sens słów Epikura o bogach, którzy nigdy nie zgodzą się na to, żeby stać się „ludźmi rzeczywistymi”. Po prostu żaden poganin nie może zobaczyć w swoich bóstwach takiego męstwa i siły ducha.

Bóg. Człowiek. Kosmos

Pogańscy bogowie zawsze zakładali wyraźną granicę między sobą i śmiertelnymi. Nawet półbogowie, urodzeni ze związków Bogów z ludźmi, stawali się dla olimpijczyków wrogami i konkurentami. W chrześcijaństwie, przeciwnie, Bóg o tyle zbliżył się do ludzi, że stał się jednym z nich.

I tu pojawia się najważniejsze pytanie: a po co to wszystko było potrzebne? Maksim Wyznawca pisze o tym tak: „Bóg Słowo, Syn Boga Ojca po to właśnie stał się człowiekiem i synem człowieczym, żeby uczynić ludzi bogami i synami Bożymi”. Albo w innym miejscu: „żeby człowieka uczynić bogiem, poprzez zjednoczenie z Sobą”. Ni mniej, ni więcej! I widzimy w historii chrześcijaństwa mnóstwo ludzi, którzy byli w stanie przyjąć ten bezcenny dar boga dla ludzkości. Cerkiew nazywa ich – świętymi.

Ale to jeszcze nie wszystko. Nie tylko ludzkość otrzymała w Chrystusie zbawienie, połączywszy się w Nim z Bogiem. Cały materialny świat, cały ogromny kosmos, każdy atom materii nabywa po Narodzeniu Chrystusa nowy sens, nową perspektywę swego istnienia. Oto jak mówi o tym metropolita Antonij Surożski:

„Bóg obleka się w ludzkie ciało, w którym zawiera się wszystko co istnieje, wszystko co jest w tym stworzonym świecie. On przyjmuje całą materię tego świata, i ta materia nie tylko Jego własnego historycznego ciała, ale całego świata, w tajemniczy sposób, niewyobrażalnie, w osobisty sposób jednoczy się z Samym Bogiem. I kiedy po Zmartwychwstaniu Chrystus wznosi się na niebo, On w tajemniczy sposób unosi całą materię naszego świata w same głębiny Boskiej realności. Bóg obecny jest w świecie, staje się częścią nie tylko jego historii, ale jego istoty, i świat obecny jest w Bogu”.

W jasną bezksiężycową noc niebo nad nami zapala się rozsypiskiem gwiazd. Patrząc na tę lśniącą wspaniałość, trudno nawet wyobrazić sobie – czym tak naprawdę jest Wszechświat. Ogromne skupiska rozżarzonej materii, odległości w miliony lat świetlnych, niezliczona ilość planet, gwiazd, galaktyk… Wszystko to o tyle niewspółmierne z człowiekiem, że świadomość po prostu odmawia przyjmowania takich skal. Nawet nasza Ziemia na takim tle – to zaledwie mały pyłek w niewielkim systemie gwiazd na samym brzegu Drogi Mlecznej. I mimo wszystko chrześcijaństwo wbrew tym bezspornym astronomicznym faktom uważa naszą planetę – za centrum wszechświata. Dlatego że dwa tysiące lat temu w historii wszechświata zaczęło się odliczanie nowej ery. I zaczęło się to właśnie na Ziemi, od narodzin maleńkiego Chłopczyka, w Którym Bóg połączył Siebie z całym materialnym światem. Właśnie to, zaprawdę, kosmicznej skali wydarzenie obchodzą oto wszyscy chrześcijanie naszej planety, witając wielkie święto Narodzin Chrystusa (Boże Narodzenie).

Jak wygląda grzech?

Dziś człowiek bardzo wiele słyszy o grzechu, ale prawie nic o nim nie wie. Współczesna kultura masowa tak często wykorzystuje to słowo niezgodnie z jego znaczeniem, że stopniowo traci ono swoją prawdziwą treść. W supermarkecie sympatyczna ekspedientka wystrojona w mundur proponuje degustację wina „Spowiedź grzesznicy”. Męski profil Bruce Willisa na ogromnych tablicach reklamowych reklamuje biuro nieruchomości „Miasto grzechów”. A na falach radiostacji FM już z dziesięć lat puszczają szlagiery o nazwach „Grzesznej duszy smutek”, „Grzeszny anioł” itp.. W rezultacie w masowej świadomości grzech uważany jest, jako coś niezwykle atrakcyjnego, czego bardzo chce się dokonać. Prawda, wszystkim też wiadomo, że z jakichś niezrozumiałych powodów grzech bardzo nie podoba się Bogu, surowo karzącemu tych, którzy mimo wszystko odważą się na niego. Ale dziś mało kogo to powstrzymuje.

Ogólnie, stosunek do grzechu we współczesnym świecie przypomina psychologię szkolnego chuligana: naruszając wszystko, co tylko można naruszyć, otrzymujesz zabronione przyjemności i jednocześnie – zyskujesz reputację odważnego i niezależnego człowieka.

Przy tym dla wszystkich zupełnie oczywiste jest cerkiewne pochodzenie słowa „grzech”. Ale daleko nie wszyscy są w stanie dołożyć wysiłków do tego, aby dowiedzieć się jak rozumie je sama Cerkiew? A przecież w chrześcijańskich dogmatach walka z grzechem, zwycięstwo nad grzechem i, w końcu, wolność od grzechu są pojęciami fundamentalnymi. Nieprawidłowo rozumiejąc słowo „grzech”, nie można prawidłowo rozumieć chrześcijaństwa w ogóle.

Chyba, najprościej jest przeanalizować naukę Cerkwi o grzechu na tle kilku utrwalonych (przyjętych) w społecznej świadomości błędów (grzechów).

Co się wydarzyło w Rajskim sadzie?

Jeden z najbardziej rozpowszechnionych mitów dotyczy upadku w grzech pierwszych ludzi. Od ludzi nieucerkowionych dość często można usłyszeć następujące mniemanie o tym wydarzeniu: Adam i Ewa, najadłszy się jabłek (z jakiegoś powodu zakazanych) ukryli się w krzakach i po raz pierwszy oddali się tam miłości cielesnej. Czym się zhańbili i za co to zostali wypędzeni z Raju. W ten sposób, wszystko, co wiąże się z intymnym życiem człowieka, jakoby – jest grzechem.

To mniemanie daje poglądowy przykład tego, co może zdarzyć się z religijną świadomością ludzi w kraju, gdzie siedemdziesiąt lat ludzie mogli zapoznawać się z Pismem Świętym wyłącznie na podstawie wykładów Związku Walczących Bezbożników (później wstydliwie przemianowanym w związek „Wiedza”). Człowiekowi, który choć raz trzymałby w rękach Biblię, podobna brednia nigdy nie przyszłaby do głowy. Dlatego, że już na pierwszych jej stronach wyraźnie jest napisane: Adam poznał swoją żonę po wypędzeniu z Raju, a więc – po upadku w grzech, który, wynika z tego, w żaden sposób nie mógł polegać na cielesnym obcowaniu pierwszych ludzi. Co więcej, Apostoł Paweł wprost pisze, że „małżeństwo – czcigodne, i łoże – nieskalane jest…” (Hbr 13:4). A Cerkiew już w połowie czwartego wieku wyraziła swoje zdanie w sprawie współżycia w małżeństwie, określiwszy w pierwszej regule lokalnego Gangeskiego Soboru: „Jeśli ktoś zniesławia małżeństwo, i żonę wierną i czcigodną, z mężem swoim współżyjącą, nienawidzi, albo potępia ową, jako nie mogącą wejść do królestwa: niech będzie pod klątwą (tj. – ekskomunikowany, odłączony od Cerkwi)”.

Ale w takim razie czym jest grzech – z chrześcijańskiego punktu widzenia? Cerkiew twierdzi, że naruszenie przez pierwszych ludzi przykazań Bożych – to nie po prostu ich osobisty postępek, mający dla nich smutne konsekwencje. W chrześcijańskiej dogmatyce upadek w grzech rozpatrywany jest jako – globalna katastrofa, która poraziła nie tylko Adama i Ewę, ale i całe ich potomstwo i nawet cały stworzony świat na wiele tysiącleci na przyszłość. Dlaczego tak się stało?

Zgodnie z Cerkiewną tradycją, Bóg stworzył człowieka, włożywszy w jego istotę zaczątki (pierwiastki) wszystkiego, co było stworzone przez Niego wcześniej. Człowiek nazywa się w chrześcijańskiej tradycji – koroną stworzenia, dlatego że cały stworzony świat był reprezentowany w jego jestestwie (naturze, istocie), i dzięki temu on posiadał taką pełnię wiedzy o tym świecie, której współczesny człowiek nie może nawet wyobrazić. Przy tym, Bóg, tworząc człowieka według Obrazu i Podobieństwa Swego, włożył w niego duchowy początek. Człowiek był jedyną duchowo-cielesną istotą we Wszechświecie, i w tej dwoistości swojej natury on do tej pory jest unikalny i niepowtarzalny. Według Boskiego Zamiaru on powinien był łączyć w sobie materialny wszechświat ze światem duchowym. Stojąc przed Bogiem w imieniu całego materialnego świata, człowiek jednocześnie panował nad tym światem, jak pełnoprawny przedstawiciel jego Stwórcy. W ten sposób Adam był carem przyrody według samej swojej istoty. Wszelkie stworzenie było wezwane za jego pośrednictwem mieć radość bytu w miłości i jedności ze swoim Stwórcą.

Ale właśnie ta jedność wzajemnej miłości została zniszczona poprzez upadek w grzech. Naruszywszy zgodnie z podpowiedzią szatana przykazanie o niespożywaniu owoców z drzewa poznania dobra i zła, człowiek, w istocie – dokonał zdrady wobec Boga. On przekroczył pewną granicę w relacjach wobec swego Stwórcy, i za tą granicą nie było już miejsca dla miłości. Człowiek jakby powiedział Bogu: „Ty mówisz, „nie spożywaj tych owoców, dlatego że umrzesz”? Ja Tobie nie wierzę. Szatan mówi, że, spróbowawszy ich, ja stanę się we wszystkim równy Tobie. A to znaczy, będę mógł żyć bez Ciebie. Żegnaj”. To ułożenie duszy stało się właśnie tym strasznym rezultatem naruszenia przykazania, o którym Bóg uprzedzał człowieka. Dążenie do bytu bez Boga głęboko weszło w ludzką naturę i uszkodziło ją do fundamentów.

Według Bożego zamysłu, człowiek wpisany był w ogólny obraz wszechświata jako – namiestnik Boga na Ziemi. Odpadłszy od Stwórcy, on, oczywiście, nie stał się równym Stwórcy. A oto swoje carskie przeznaczenie utracił. I kiedy zamiast woli Bożej człowiek zaczął wypełnić swoją wolę, stworzony świat po prostu przestał go dostrzegać (odczuwać). Ziemia przestała dawać mu swoje płody, zwierzęta zaczęły na niego polować, on stał się zależny od warunków atmosferycznych, bać się zimna, upału, deszczu i śniegu… Z cara przyrody, człowiek zamienił się jedynie w jej część, podporządkowaną ogólnym prawom materialnego świata. Ale najstraszniejszym skutkiem upadku w grzech okazało się nawet nie to. Posłuchawszy raz rady diabła, człowiek, w rzeczywistości – spełnił jego pragnienie. Inaczej mówiąc, chcąc osiągnąć niezależność od Boga, on w tym momencie zaczął wypełniać wolę szatana. Mistrzowsko kierując pragnieniami człowieka, diabeł osiągnął władzę nie tylko nad nim, ale i nad materialnym światem. Dlatego to Chrystus w Ewangelii nazywa go „księciem świata tego”. Jego władza, oczywiście że, nie jest absolutną, ona ograniczona jest przez Bożą Opatrzność nad światem. Ale istota (sens) od tego nie zmienia się – swoje carskie przeznaczenie na Ziemi człowiek dobrowolnie odstąpił diabłu. I to właśnie było tym tragicznym dla całego Wszechświata skutkiem upadku w grzech, o którym Biblia opowiada takimi prostymi słowami.

Choroba i lekarz

Ale pojawia się pytanie: a dlaczego wszystkie liczne pokolenia potomków Adama i Ewy muszą ponosić odpowiedzialność za grzech prarodziców? Przecież ich dzieci, wnuki, prawnuki, a już tym bardziej tak dalekie potomstwo jak my nie możemy być winni w tym, że pierwsi ludzie naruszyli przykazanie. Dlaczegoż my rodzimy się i żyjemy w świecie, który jak dawniej znajduje się we władzy grzechu i przepełniony jest okrutnością, nienawiścią, cierpieniem? Wychodzi, Bóg karze dzieci za grzechy rodziców? Ale w takim przypadku, to, chyba, bardzo surowy i niesprawiedliwy Bóg.

Tak przykładowo wygląda jeszcze jeden rozpowszechniony błąd, związany z tematem grzechu. Wywołany jest on specyficznym pojmowaniem problemu, który w języku teologii nazywa się „prawną teorią zbawienia”. Jego sens zawiera się w tym, że grzech rozpatrywany jest jak przestępstwo, Bóg – jak sędzia, przy czym, bardzo wymagający i surowy, a człowiek – jak przestępca, który obowiązkowo powinien ponieść ciężką karę. Takie pojmowanie grzechu charakterystyczne jest dla teologii katolickiej i protestanckiej. Nie wnikając w jego szczegóły, trzeba po prostu zauważyć ważny moment: w takiej teologii przyjmuje się, jakoby w Adamie osobiście zgrzeszyły wszystkie następne pokolenia ludzi, nie wyłączając również nas wszystkich. Wina za grzech Adama spada na wszystkich jego potomków. Więc, dzieci okazują się bezpośrednio odpowiedzialne za przestępstwo prarodziców. I nie warto szukać tu nie tylko miłości, ale i elementarnej sprawiedliwości.

Prawosławna zaś teologia stosuje całkiem inne kategorie. Dla niej grzech – to śmiertelna choroba, człowiek – ciężko chory pacjent, a Bóg – kochający lekarz. I to nie po prostu piękny obraz, wykorzystany przez jakiegoś autora w artystycznym celu. Szósty Sobór Powszechny wprost określił grzech – jako chorobę duszy. A w praktyce liturgicznej Prawosławnej Cerkwi takie pojmowanie grzechu wyrażone jest w licznych modlitwach (najbardziej znane z nich – na początku Spowiedzi. Człowiekowi spowiadającemu się ze swoich grzechów, mówi się: „Uważaj więc, ponieważ przyszedłeś do lecznicy, abyś nie nieuleczony odszedł”).

Przy takim pojmowaniu grzechu łatwo zrozumieć, dlaczego potomni cierpią za grzech prarodziców. Dziś wszyscy wiedzą, że mnóstwo poważnych chorób ma dziedziczną naturę. Nikogo nie dziwi, że dzieci alkoholików, na przykład, mogą mieć wrodzoną skłonność do alkoholizmu, nie mówiąc już o całym bukiecie towarzyszących schorzeń. I jeśli grzech – to choroba, znaczy, on w pełni może być dziedziczny.

Każda choroba powoduje cierpienie, albo, mówiąc po słowiańsku – strast’ (co oznacza cierpienie, ale i namiętność, pasję, mocne pragnienie rzeczy zakazanej przyp. E.M.). Następstwa grzechu w prawosławnej ascetyce też nazywane są strastiami, ponieważ przyczyniają one człowiekowi cierpienia, męczą go. Prepodobny Mkarij Egipski upodabnia rozpowszechnienie następstw grzechu na potomków Adama – do działania drożdży na ciasto. „Jak Adam naruszywszy przykazania, wziął na siebie zakwas strasti, tak i zrodzeni z niego, i cały ród Adama, poprzez dziedziczność stali się uczestnikami tego zakwasu; a przy stopniowym postępie i wzroście grzeszne strasti do tego rozmnożyły się w ludziach, że rozpostarły się one do cudzołóstw, nieprzyzwoitości, bałwochwalstwa, zabójstw, i innych niepotrzebnych (nieprzyzwoitych) uczynków, póki cała ludzkość nie zakwasiła się wadami”

W rosyjskiej literaturze jest utwór, bardzo dokładnie opisujący niszczące działanie grzechu. To wiersz Zinaidy Hippius, który tak właśnie się nazywa „Grzech”

I my wybaczymy, i Bóg wybaczy.
My pragniemy zemsty od niewiedzy.
Ale zła sprawa – odpłata –
Sama w sobie, ukrywając się, ukrywa.
I droga nasza czysta, i obowiązek nasz prosty:
Nie można mścić. Nie dla nas zemsta.
Wąż sam zwinąwszy kręgi,
Własny swój ugryzie ogon.
I my wybaczymy, i Bóg wybaczy,
Ale grzech wybaczenia nie zna,
On sam dla siebie – siebie chroni (przechowuje),
Swoją krwią krew zmywa,
Siebie na wieki nie wybacza –
Choć my wybaczymy, i Bóg wybaczy...

Prepodobny Izaak Syryjczyk mówił, że grzesznik podobny jest do psa, który liże piłę i upija się smakiem własnej krwi. W ten sposób, pytanie o surowość kary za grzech po prostu odpada jak oczywisty bezsens. Chorego i cierpiącego człowieka nie trzeba karać, ponieważ on sam siebie już ukarał. Jego trzeba leczyć. Dlatego Bóg w prawosławnym pojmowaniu nie jest sędzią, i w żadnym wypadku katem, wykonującym wyrok. Chrystus – to Lekarz, który przyszedł uzdrowić stworzonych przez Niego ludzi, strasznie cierpiących z powodu śmiercionośnej choroby. W regule Jutrzni jest cudowna modlitwa do Matki Bożej, gdzie tak właśnie się mówi: „…Któraś Lekarza zrodziła, ulecz duszy mojej wieloletnie strasti”.

Śmiercionośne chybienie

U świętych ojców istnieje podział grzechów na trzy kategorie: pierworodny, rodowy i osobisty. Pierworodny i rodowy grzech – to grzeszna porażka natury ludzkiej, właśnie ta dziedziczna choroba, o której powiedziane było wyżej. I tylko osobiste grzechy człowieka zakładają jego osobistą winę i odpowiedzialność za uczynione. Warto porozmawiać o tym dokładniej.

Jeśli spróbujemy określić istotę grzechu, to ze zdziwieniem odkryjemy, że tej istoty po prostu nie ma. Swiatitiel Wasilij Wielki pisał: Zło jest brakiem dobra. Stworzone jest oko; a ślepota nastąpiła po utracie oczu. Dlatego, jeśli by oko z natury swojej nie podlegało psuciu, nie miałaby miejsca ślepota. Tak i zło nie samo w sobie spełnia się, ale następuje po uszkodzeniach (zepsuciach) duszy.

Samo zło w prawosławnej teologii jest niesubstancjonalne, i jest niczym innym, jak – skażeniem dobra, pasożytnictwem na tym, co Bóg stworzył pierwotnie dobrym i czystym. Tak więc, pojawienie się rdzy możliwe jest jedynie w obecności żelaza, a choroba możliwa tylko wtedy gdy jest zdrowie.

Grzech pasożytuje na zdrowych impulsach ludzkiej natury. Wszystkie nasze pragnienia (ciągotki) (w tym seksualne i inne fizjologiczne potrzeby), z punktu widzenia prawosławnej ascetyki, są potrzebne, dobre i włożone w nas przez Boga. A grzech zradza się jako błędnie (źle), nie w porę i niedorzecznie realizowane ruchy (sygnały) naszej natury, dobre w swoich założeniach. Prosty przykład: człowiek chce jeść. Prosta i w pełni naturalna potrzeba, nieprawdaż? Ale oto zaspokoić ją można na bardzo różne sposoby: można po prostu usmażyć sobie jajecznicę, a można zabrać śniadanie pierwszoklasiście. Można wziąć pieniądze i pójść do dobrej restauracji, a można zjeść obiad w tej restauracji i uciec, nie zapłaciwszy rachunku. Można zaspokoić swój głód, a można objeść się i umrzeć od skrętu kiszek. Dokładnie widać, że grzech rodzi się nie w danej przez Boga naturze człowieka, ale we mgle (w mroku) jego osobistego wyboru, jako – nieprawidłowo wybrany kierunek działania jego woli.

Ogólnie biorąc, greckie słowo „amartia”, oznaczające grzech, dosłownie tłumaczy się jako „chybienie, błąd”. Chybia zaś człowiek dlatego, że strzela nie do tego celu. Popełniając grzech, on celuje w coś, trafia, ale potem okazuje się, że cel ten był fałszywy, iluzoryczny (złudny) i, oprócz szkody ten „wystrzał” nic mu nie przyniósł. Bóg stawiał przed nami całkiem inny cel, ale człowiek swoim duchowym widzeniem, przyciemnionym przez namiętności, nawet go nie zauważył. Te chybienia ranią przede wszystkim samego człowieka, kaleczą go, i w końcu – zabijają.

W drugiej połowie dwudziestego wieku, kiedy nauka zaczęła aktywnie badać działanie mózgu wyższych zwierząt, fizjolodzy dokonali ciekawego eksperymentu. W mózgu szczura znaleziono centra nerwowe, wytwarzające impulsy przyjemności (zadowolenia). W te centra wszczepiono elektrody, a szczura nauczono naciskać pyszczkiem na przycisk, włączający na nie słaby prąd. Uczeni zamierzali zbadać zachowanie szczura po tym, jak on nauczy się otrzymywać zadowolenie omijając prawa swojej, szczurzej natury. Ale oczekiwało ich rozczarowanie. Szczur naciskał na przycisk do tej pory, póki nie zdechł z pragnienia i głodu. Dążenie do nieprzerwanej rozkoszy pokonało w nim wszystkie naturalne potrzeby i nawet – strach śmierci. Prawdopodobnie, tak umierają ludzie, mający nieszczęście uzależnić się od twardych narkotyków…

Znany angielski pisarz-chrześcijanin Clive Staples Lewis w „Kronikach Narnii” pisał: „Każdy człowiek otrzymuje w życiu to, co chce. Ale nie każdy później z tego się cieszy”. Bóg stworzył człowieka wolnym w wyborze między dobrem i złem, i nigdy nie pozbawiał go tej wolności. Całe ludzkie życie Bóg cierpliwie czeka, kiedy człowiekowi znudzi się kaleczyć siebie grzechami. I jeśli ten zrozumie, że jest śmiertelnie chory i zwróci się do Boga o pomoc, Pan uzdrowi jego rany, które człowiek zadawał sam sobie przez całe życie. A jeśli będzie uważał siebie za zdrowego, to po prostu zabije siebie własnymi grzechami, dlatego że nawet wszechmocny Bóg nie może zbawić (uratować) nas wbrew naszej woli.

I na tablicach reklamowych obok słowa „grzech” zamiast bohaterskiego profilu Bruce Willysa słuszniej byłoby przedstawić całkiem inny obraz. Symbol grzechu – to martwy szczur, z pyszczkiem wtulonym w najdroższy (najbardziej pożądany) przycisk.

Wściekły rottweiler

„Z wiecznością pozostanę na równi. Wchodzący we mnie, zostawcie swoje nadzieje…” W „Boskiej komedii” Dante te słowa napisał nad wejściem do piekła. A sam opis piekła, który wielki włoski autor oddał w swoim poemacie, na kilka wieków stał się podręcznikowym dla całej europejskiej kultury. Według Dante – ta obszerna przestrzeń jest specjalnie wyposażona do męczenia grzeszników, którzy tam trafili. I im cięższe są grzechy zmarłego człowieka, tym okropniejszym cierpieniom poddawana jest jego dusza w piekle po śmierci.

Ogólnie, idea pośmiertnej zapłaty za dokonane zło istnieje praktycznie u wszystkich narodów. Wśród wielkiego mnóstwa wierzeń religijnych trudno znaleźć takie, które odrzucałoby myśl o karze grzeszników w świecie pozagrobowym. I chrześcijańska religia nie jest wyjątkiem z ogólnej zasady, ona też zatwierdza, że popełniający grzech ludzie będą męczyć się w piekle.

Ale tu pojawia się problem. Chodzi o to, że chrześcijaństwo – jedyna religia w historii świata, twierdząca, że Bóg jest Miłością. Jeszcze więcej – Miłością ofiarną. Bóg chrześcijan stał się Człowiekiem, żył wśród ludzi, cierpiał wszelkie możliwe wyrzeczenia, dobrowolnie przyjął męczeńską śmierć na krzyżu… Bóg, Który przyszedł cierpieć za grzechy ludzi, Bóg, wiedzący, czym jest cierpienie – nic podobnego nie ma w żadnej innej religii świata.

I nagle ten dobry Bóg obiecuje grzesznikom którzy się nie pokajali takie pozagrobowe męki, o których w żydowskiej religijnej świadomości przed Chrystusem nie było nawet pojęcia (wyobrażenia). W starotestamentowym pojmowaniu, dusze zmarłych ludzi trafiały do szeolu – miejsca nieświadomego przebywania, kraju wiecznego snu, gdzie w ciszy i spokoju oczekiwały powszechnego zmartwychwstania.

Ale Chrystus mówi coś całkiem innego: dusze sprawiedliwych idą do Carstwa Bożego, dusze grzeszników – do gehenny ognistej, gdzie ich robak nie umiera i ogień nie gaśnie (Mk 9:44).

Obraz piekła jak – ognistej kary za grzechy, miejsca wiecznych męczarni czy gehenny, po raz pierwszy pojawia się właśnie w chrześcijańskich zasadach wiary.

Jakże wszystko to rozumieć? Wychodzi, że łaskawy Chrystus, płaczący ze współczucia wobec cudzych nieszczęść, i nawet na krzyżu modlący się o wybaczenie Swoim oprawcom; Chrystus, Który nie osądził ani jednego grzesznika (z ogromnym mnóstwem których spotykał się On w Swoim ziemskim życiu), nagle ostro zmienia stosunek do nich po śmierci? Czyż Pan kocha ludzi, jedynie póki oni żyją, ale kiedy umrą, On z miłującego i troskliwego Boga przemienia się dla nich w bezlitosnego sędzię, co więcej – w kata i karzącego? Oczywiście, można powiedzieć, że mowa tu jest o grzesznikach, którzy sami zasłużyli na swoja karę.

Ale przecież Chrystus uczył swoich uczniów nie odpłacać złem za zło. Wychodzi, że powiedziane to było tylko dla ludzi, a Sam Bóg za uczynione zło odpłaca grzesznikom takim potwornym cierpieniem, że strach o tym nawet pomyśleć? Za kilka dziesięcioleci grzesznego życia – wieczne cierpienia.

Dlaczego więc w takim razie chrześcijanie twierdzą, że Bóg jest Miłością?

Aby to wszystko zrozumieć, musimy najpierw znaleźć odpowiedź na bardzo ważne pytanie: czym jest gehenna i dlaczego ona – ognista? Skąd w ogóle wzięło się to słowo, co ono oznacza, i dlaczego właśnie jego Chrystus używa do określenia losu grzeszników którzy się nie pokajali?

Duchowy śmietnik pogaństwa

Czytając Ewangelię, łatwo przekonać się w tym, że Chrystus nie używał w Swoim głoszeniu terminów teologicznych i filozoficznych. Opowiadając o Carstwie Niebieskim rybakom i sadownikom, On posługiwał się obrazami, zrozumiałymi i bliskimi prostym ludziom. Język Ewangelii – to przenośnia, przypowieść, za którą stoi pewna duchowa realność. I odnosić się do Ewangelicznych metafor (przenośni, porównań) jak do bezpośredniego opisu tej realności byłoby, co najmniej, naiwnym.

Czytając przypowieść, w której Pan upodabnia Carstwo Boże …do ziarna gorczycy, które, wziąwszy, człowiek posadził w ogrodzie swoim; i wyrosło, i stało się wielkim drzewem, i ptaki niebieskie zagnieździły się w gałęziach jego (Łk 13:19), wątpliwe czy ktokolwiek poważnie zastanowi się nad pytaniem: ile na tym drzewie było gałęzi, i jakiego rodzaju ptaki miał na myśli Chrystus?

Ale oto w rozmyślaniach o gehennie współczesny czytelnik Ewangelii czemuś skłonny jest rozumieć słowa Chrystusa dosłownie. A tymczasem, w czasach Ewangelicznych każdy izraelita wiedział, czym jest gehenna, gdzie się ona znajduje, i dlaczego jej ogień nie gaśnie.

Ge-Ennon w języku hebrajskim oznacza dolinę Hinnoma. Zaczynała się ona bezpośrednio za miejskimi murami Jerozolimy. To było mroczne miejsce, związane dla Żydów z najokropniejszymi i najobrzydliwszymi wspomnieniami. Chodzi o to, że po zawarciu Przymierza z Bogiem izraelski naród wielokrotnie naruszał to Przymierze, uchylając się do pogaństwa. Dolina Hinnoma była w starożytności miejscem oddawania przez żydów kultu pogańskim bożkom – Molochowi i Astarte, których kultom towarzyszyły nienaturalnie rozpustne orgie ze świątynną prostytucją, kapłanami-kastratami i ofiarowywaniem ludzi. Tam były zbudowane tofety (z fenickiego dosłownie: miejsca spalania ludzi) i dokonywały się najbardziej odrażające i najokrutniejsze rytuały, które istniały tylko w starożytnym pogaństwie. Na rozpalone ręce bożka Molocha rzucano dzieci, i one staczały się do ognistego wnętrza bałwana. A w świątyniach Astarty dziewice składały w ofierze swoją niewinność. Z doliny Hinnomy ta okropność rozpełzała się po całej Judei. Nawet w chramie Jerozolimskim car Żydów Manassija (Manasses) postawił bożka Astarty. Takie bezprawie nie mogło trwać wiecznie. Właśnie tam, w Ge-Ennonie prorok Jeremiasz, zebrawszy wokół siebie starszych izraelskich, przepowiedział narodowi Izraela upadek Izraelskiego carstwa za jego odstąpienie od Boga Prawdziwego.

To proroctwo wypełniło się w VI wieku przed Narodzeniem Chrystusa, kiedy babiloński car Nabuchodonozor podbił Judeę, zburzył Jerozolimę, rozgrabił i spalił Chram. Wtedy też na zawsze została utracona największa świętość żydowskiego narodu – Arka Przymierza, a tysiące żydowskich rodzin jako niewolnicy zostało uprowadzonych do Babilonu. Tak duchowa rozpusta, której ośrodkiem była dolina Hinnoma, skończyła się dla Żydów epoką niewoli Babilońskiej.

Kiedy Izraelczycy wrócili z niewoli do ojczystej ziemi, Ge-Ennon stała się dla nich miejscem wywołującym przerażenie i obrzydzenie. Zaczęli zwozić tu śmieci i nieczystości z całej Jerozolimy, a dla odkażania odpadów cały czas podtrzymywano tu ogień. Ge-Ennon zamieniła się w miejski śmietnik, na który wyrzucano również trupy uśmierconych przestępców, dlatego że innego użytkowania tej zbezczeszczonej pogańskimi kultami ziemi, Izraelici sobie nie wyobrażali.

Dolina Hinnoma na zawsze pozostała dla Żydów symbolem pogaństwa, rozpusty i zagłady. Smród i nigdy niegasnący na wysypisku ogień przez stulecia królował tam, skąd niegdyś rozlewała się duchowa zaraza, która zniszczyła Izrael w czasach Nabuchodonozora.

Cuchnące miejskie śmietnisko Ge-Ennon jest dla żydów elementem ich bytu, tak samo prostym i zrozumiałym, jak spalanie plew po młóceniu ziarna. Te obrazy ognistego niszczenia odpadów, stały się barwnymi porównaniami w Ewangelicznym kazaniu. Chrystus używał ich, aby słuchający Go ludzie jak tylko można głębiej wniknęli (przejęli się) myślą o zgubności (niszczycielskiej sile) grzechu. Słowa zaś o niegasnącym ogniu i nieumierającym robaku – dosłowny cytat ostatniego wiersza księgi proroka Izajasza, również dobrze znanego Żydom. I tam te słowa też odnoszą się wcale nie do dusz, a do ciał poległych wrogów Bożych: „i ujrzą trupy ludzi, którzy się zbuntowali przeciwko Mnie: bo robak ich nie zginie, i nie zagaśnie ich ogień” (Iz 66:24)

Za wszystkimi tymi strasznymi słowami, niewątpliwie, stoi nie mniej straszna duchowa realność. Nam, na szczęście, nie można zrozumieć jej do końca, ponieważ w pełni ta realność odkrywa się tylko po śmierci grzesznikom którzy się nie pokajali. Ale przynajmniej częściowo zrozumieć przyczyny piekielnych cierpień można, zapoznawszy się z nauką o namiętnościach, która została sporządzona przez świętych Ojców Cerkwi Prawosławnej.

Wściekły rottweiler

Czym więc są namiętności (pasje)? Wyobraźcie sobie, że podarowano wam szczeniaka rasy myśliwskiej albo obronnej, powiedzmy – rottweilera. Wspaniały prezent! Jeśli psa wychowywać jak należy, tresować, nauczyć wykonywania rozkazów, to on stanie się dla was wiernym przyjacielem i niezawodnym obrońcą.

Ale jeśli takiemu szczenięciu nie dać należytego wychowania, to po kilku miesiącach znajdziecie w swoim domu potężnego zębatego potwora, który już sam zacznie dyktować wam warunki wspólnego mieszkania. Taki pies zamienia się w złośliwą, niekontrolowaną bestię, zdolną pogryźć, pokaleczyć i nawet zabić swego niedbałego gospodarza.

W podobny sposób działa namiętność – pewna właściwość (cecha) duszy ludzkiej, która pierwotnie była pożyteczną i potrzebną. Ale, niewłaściwie wykorzystywana przez człowieka, ta cecha w końcu się zmieniła, stając się dla niego niebezpiecznym i złym wrogiem.

Cerkiew uczy, że człowiek – jedyne stworzenie, które Bóg stworzył na Obraz i Podobieństwo Swoje, włożywszy w niego rozum i twórczy zaczątek. Otrzymawszy od Boga władzę nad materialnym światem, człowiek powołany był strzec i pielęgnować (uprawiać) Rajski Sad, a później, rozmnażając się i napełniając Ziemię, mógł przemienić w Raj cały Wszechświat. Dla tego wysokiego celu Bóg obdzielił ludzką naturę kolosalnym twórczym potencjałem, ogromną ilością różnorodnych sił, własności i umiejętności, które używszy na wypełnienie woli Bożej, człowiek stałby się prawdziwym carem stworzonego świata. Ale Bóg stworzył go nie podobnym do automatu, sztywno zaprogramowanego do realizacji tego planu. Takie współtworzenie mogłoby być zrealizowane jedynie w wolnym związku wzajemnej miłości i zaufania pomiędzy dwiema osobistościami – Bogiem i człowiekiem. A miłość może być tylko tam, gdzie jest wolność. Inaczej mówiąc, człowiek był wolny w wyborze – podążać za wolą kochającego go Boga, albo naruszyć ją. I człowiek nie wytrwał w tej wolności...

Zepsuty dar

Po upadku w grzech człowiek nie stracił cech i właściwości, otrzymanych od Boga. Po prostu te właściwości nagle przemieniły się mu w zestaw min z opóźnionym działaniem. Jedynie wypełniając Boży zamysł o sobie, człowiek mógł wykorzystać swoje zdolności ku dobremu. W każdym innym przypadku stają się one źródłem nieszczęść i zniszczenia jak dla niego samego, tak i dla otaczającego świata. Prosta analogia: topór wymyślony i wykonany dla prac ciesielskich. Ale wykorzystując go niezgodnie z przeznaczeniem, można wyrąbać owocujący sad, odrąbać sobie nogę albo zabić staruszkę.

Tak i grzech wypaczył wszystkie własności ludzkiej duszy. Zamiast czucia się – obrazem Bożym, człowiek posiadł egotyzm (podziwianie siebie), pychę i samochwalstwo (próżność); miłość przekształciła się u niego w pożądanie, a zdolność zachwycania się pięknem i majestatem stworzenia – w zawiść i nienawiść. Wszystkie zdolności, którymi Bóg tak szczodrze obdarzył człowieka, ten zaczął wykorzystywać wbrew ich przeznaczeniu. Tak w świat wkroczyło zło, tak pojawiły się cierpienia i choroby. Przecież choroba – to naruszenie normalnego funkcjonowania jakiegoś organu. A w wyniku upadku w grzech nie oddzielny organ, a cała ludzka istota okazała się rozstrojona i zaczęła okrutnie cierpieć od tego rozstrojenia.

Popełniając jakikolwiek grzech, człowiek zmusza swoją naturę działać nie tak, jak ona była zamyślona przez Boga. Jeśli zaś ten grzech staje się źródłem przyjemności i on popełnia go znów i znów, następuje w nim przerodzenie naturalnych właściwości, wykorzystywanych dla grzesznych radości. Te właściwości wychodzą spod kontroli ludzkiej woli, stają się niekontrolowane (niesterowalne) i żądają od nieszczęsnego człowieka coraz nowych i nowych porcji grzechu. I nawet jeśli on zechce zatrzymać się, uczynić to będzie bardzo trudno. Namiętność, jak wściekły rottweiler, będzie wlec go od grzechu do grzechu, a przy próbie powstrzymania się, pokaże kły i zacznie bezlitośnie szarpać swoją ofiarę. To działanie namiętności łatwo można prześledzić w tragicznym losie narkomanów i alkoholików. Ale naiwnie byłoby myśleć, jakoby nienawiść, nierząd, zawiść, gniew, przygnębienie itp. – są mniej niszczycielskie dla człowieka, niż nieprzezwyciężony pociąg do alkoholu czy heroiny. Wszystkie namiętności działają jednakowo strasznie, ponieważ mają wspólne źródło – skaleczoną przez grzech ludzką naturę.

Ogień, straszniejszy od ognia

Cierpienia, które niezaspokojona namiętność sprawia człowiekowi, przypominają działanie ognia na ludzkie ciało. Nie przypadkiem święci Ojcowie, mówiąc o namiętnościach, stale używali obrazów płomieni, spalania, płonących węgli. A i w świeckiej kulturze dla namiętności nie znalazło się lepszego określenia. Tu i „zapłonąć namiętnością”, i „spalany namiętnościami”, i znamienite lermontowskie: „…jedna, ale ognista namiętność” i popularny obecnie slogan reklamowy: „Zapal ogień namiętności”. Zapalić to go łatwo, a oto zgasić potem nieprawdopodobnie trudno. Ale ludzie z jakiegoś powodu bardzo lekkomyślnie odnoszą się do tego ognia, chociaż wszyscy na własnym doświadczeniu poznaliśmy jego działanie. W jednych on – tli się, w innych – płonie, a niektórych spalił doszczętnie na naszych oczach. Żeby w tym się przekonać, wystarczy przejrzeć kronikę wydarzeń kryminalnych w którejkolwiek gazecie.

…Mężczyzna. Niepijący. Z wyższym wykształceniem. Podczas rodzinnego skandalu w ataku gniewu uderzył żonę – i przypadkowo zabił. Potem udusił małoletnią córkę, żeby ona go nie wydała. Potem zrozumiał, co narozrabiał, i się powiesił.

…Młoda kobieta. Nauczycielka. Z zazdrości oblała rywalkę kwasem siarkowym.

…Druga kobieta. Postanowiwszy skończyć z sobą z powodu nieodwzajemnionej miłości, wypiła butelkę esencji octowej. Uratowano jej życie, ale na całe życie została inwalidką.

…Ojciec dwójki dzieci. Dyrektor instytucji. Bardzo sumienny pracownik. W ciągu kilku miesięcy na automatach do gry roztrwonił ogromną sumę państwowych pieniędzy. Na sądzie powiedział: „Kiedy grałem, nie panowałem nad sobą”.

Opętani przez namiętność ludzie nie panują nad sobą, oto w czym cała tragedia tych sytuacji. Ogień namiętności nieznośnie pali ich, żądając popełniania grzechu znów i znów. I w końcu zapędza ich do więzienia, na szpitalne łóżko, do grobu… Niestety, podobnymi historiami nasze życie jest dosłownie przepełnione. I jeśliby śmierć przerywała te cierpienia, ona byłaby dla człowieka największym dobrem. Ale Cerkiew wprost mówi o przeciwnym. Oto słowa prepodobnego Abby Dorofieja o namiętnościach, działających w duszy człowieka po śmierci ciała: „Dusza, przebywając w ciele tym, choć i walczy z namiętnościami, ale ma pewne pocieszenie od tego, że człowiek je, pije, śpi, rozmawia, chodzi z ulubionymi swymi przyjaciółmi. Kiedy zaś wyjdzie z ciała, ona pozostaje sama z namiętnościami swoimi i dlatego ciągle jest przez nie dręczona; zajęta (opanowana) przez nie, jest opalana przez ich bunt i szarpana przez nie tak, że ona nie może nawet przypomnieć sobie o Bogu; bowiem sama pamięć o Bogu pociesza duszę, jak powiedziano w psalmie: „Przypomniałem o Bogu i uradowałem się”, ale i na to nie pozwalają jej namiętności”.

„Jeśli chcecie, wyjaśnię wam na przykładzie, co mówię wam? Niech ktoś z was przyjdzie, i ja zamknę go do ciemnej celi, i niech on, chociaż tylko trzy dni, nie je, nie pije, nie śpi, z nikim nie rozmawia, nie śpiewa psalmów, nie modli się i wcale nie przypomina sobie o Bogu, – i wtedy on się dowie, co będą robić w nim namiętności. Jednak on jest jeszcze tu; o ileż więcej po wyjściu duszy z ciała, kiedy ona zostanie oddana namiętnościom i zostanie z nimi sama, będzie cierpiała wtedy, nieszczęsna?”

Namiętności porównywane są z ogniem, ale to nie całkiem prawidłowe porównanie, dlatego że namiętności działają znacznie straszniej. Ogień może męczyć człowieka tylko przez niedługi czas, potem działa reakcja obronna organizmu i człowiek traci przytomność. Potem umiera z szoku. A oto kiedy namiętność dręczy człowieka całe życie, i po śmierci tylko wielokrotnie nasila swoje działanie… Do opisania takich męczarni w ludzkim języku po prostu nie ma słów. Tym właśnie straszny jest grzech, że rodzi w duszy człowieka namiętności, które po śmierci staną się dla niego niegasnącym piekielnym płomieniem. Jeśli kontynuować porównywanie z ogniem, to namiętność – pewna warstwa tlących się węgli, która, jak podpałką i zapałkami bywa na początku rozpalana naszymi osobistymi dobrowolnymi grzechami. A dopiero potem od tego tlącego się żaru namiętności, nasze naturalne dążenia (ruchy) duszy i ciała wbrew naszej woli wybuchają ogniem nowych i nowych grzechów, z którymi my już nie jesteśmy w stanie poradzić bez pomocy Bożej.

Kłamstwo piekła

„Był prawdą mój Stwórca natchniony:
Ja najwyższą mocą, pełnią wszechwiedzy
I pierwszą miłością stworzony…
…Wchodzący we mnie, zostawcie nadzieje”

Jak w poemacie Dantego samo piekło oświadcza, jakoby stworzył je Bóg. Ale ta autocharakterystyka – to bezczelne kłamstwo. Według prawosławnej nauki, Bóg nie stworzył piekła, jak nie stworzył grzechu, namiętności, śmierci i męki. Zło, w prawosławnym rozumieniu, w ogóle nie ma bytu (własnego istnienia) i jest jedynie sposobem życia wolnych osobowości, niejakim sposobem działania, pasożytującym na stworzeniu Bożym. Oto jak pisze o tym jeden z najbardziej autorytatywnych świętych Ojców, prepodobny Izaak Syryjczyk:

- „Grzech, gehenna i śmierć nie istnieją u Boga, albowiem są to działania a nie istoty (byty)”. Dlatego dumne słowa nad wejściem do piekła, opisane przez Dantego, mogły być wydrapane tylko przez samego diabła, dla którego oszczerstwo na Boga – zwykłe zajęcie. Bóg jest – doskonałą Miłością, i przypisywanie Mu stworzenia kompleksu tortur dla kar grzeszników – to nic innego, jak bluźnierstwo. Cerkiew tłumaczy przyczyny piekielnych cierpień całkiem inaczej.

„Bóg i diabłu zapewnia dobro, ale ten nie chce przyjąć. I w przyszłym życiu Bóg wszystkim daje dobro – albowiem jest On źródłem dobra, na wszystkich wylewający dobroć, każdy zaś przyłącza się do tego dobra (uczestniczy w nim), na ile sam przygotował siebie do przyjęcia (do odbioru). Dlatego tu, mając pociąg do innych rzeczy i osiągając je, my choć trochę mamy przyjemności, a tam, kiedy Bóg będzie wszystkim i we wszystkim (Kor. 15:28), i nie będzie ani jedzenia, ani picia, ani jakichkolwiek cielesnych przyjemności, ani niesprawiedliwości, ci, którzy już nie mają zwykłych przyjemności, a i wobec tych, które od Boga, już nie są w stanie aby je przyjąć, męczą się nieprzerwanie (nieskończenie), nie dlatego, że Bóg stworzył karę, ale dlatego, że sami urządziliśmy sobie karę, tak jak i śmierci Bóg nie stworzył, ale my sami ściągnęliśmy ją na siebie”.

Prepodobny Ioann Damasceński

„…Bóg nie cieszy się i nie gniewa, bowiem radość i gniew są namiętnościami. Bezsensownie jest myśleć, żeby Bogu było dobrze albo źle z powodu uczynków ludzkich. Bóg jest dobry i tylko dobre czyni, szkodzić zaś nikomu nie szkodzi, będąc zawsze takim samym; a my kiedy bywamy dobrzy, to wstępujemy w kontakt ( do wspólnoty) z Bogiem, przez podobieństwo do Niego, a kiedy stajemy się złymi, to oddzielamy się od Boga, według braku podobieństwa do Niego.

Żyjąc cnotliwie, bywamy Bożymi, stając się złymi, stajemy się odtrąceni od Niego; a to wcale nie znaczy, żeby On gniewał się na nas, ale to, że grzechy nasze nie pozwalają Bogu zajaśnieć w nas, zaś z demonami dręczycielami łączą. Jeśli potem poprzez modlitwy i dobre uczynki zdobywamy odpuszczenie grzechów, to nie znaczy to, że Boga zadowoliliśmy i przemieniliśmy Go, ale że poprzez takie działania i zwrócenie się nasze ku Bogu, uleczywszy zło, które jest w nas, znów jesteśmy w stanie doznawać Bożej dobroci; tak więc powiedzieć: Bóg odwraca się od złych, jest tym samym, co powiedzieć – słońce skrywa się od pozbawionych wzroku”.

Prepodobny Antonij Wielki

„Niestosowna jest nikomu taka myśl, jakoby grzesznicy pozbawieni są w gehennie miłości Bożej. Miłość dawana jest ogólnie wszystkim. Ale miłość mocą swoją działa dwojako: ona męczy grzeszników i weseli sobą tych którzy spełnili swój obowiązek. I oto moim zdaniem, męczarnie gehenny: one są – żałowaniem za popełnione grzechy”.

„Mówię, że męczący się w gehennie porażani są biczem miłości! I jakże gorzka i okrutna jest ta męka miłości! Albowiem ci którzy poczuli, że zgrzeszyli przeciwko miłości, cierpią męki większe od wszelkich doprowadzających do strachu mąk; smutek, porażający serce za grzech przeciwko miłości, straszniejszy jest od wszelkiej możliwej kary”.

Prepodobny Izaak Syryjczyk

Jak może męczyć miłość, przepięknie pokazał Wasilij Szukszin w swoim znamienitym filmie „Kalina czerwona”. Schowawszy oczy za okulary przeciwsłoneczne, „zacięty” złodziej zjawił się u swojej matki, która nie widziała go ponad dwadzieścia lat. Swoim stylem życia on ją po prostu zdradził, skazał na nędzną egzystencję, na samotną starość w głodzie.

I oto ten syn-kryminalista o ksywie (przezwisku) „Bieda” nagle zobaczył, że matka po dawnemu go kocha, że ona będzie niezmiernie rada powitać i przyjąć go nawet takim, jakim on stał się w ciągu dziesięcioleci złodziejskiego i więziennego życia. I on nie znalazł w sobie sił ujawnić się…

Bohater Szukszina, szlochający w głos i gryzący ziemię na pagórku pod brzózkami – jedna z najmocniejszych scen w naszej kinematografii. Oto on – płacz i zgrzytanie zębów, oto porażenie biczem miłości! Jakże więc będzie grzesznikowi, całe życie swoimi grzechami zdradzającemu Chrystusa, po śmierci zobaczyć i doznać wszechwybaczającej miłości Zbawiciela, Który zniósł za niego tyle cierpień.

Zbawcza siła „drobnostek”

O pośmiertnym losie człowieka można rozważać i budować przypuszczenia bez końca. Mikołaj Bierdiajew wprost pisał, że to „bezgraniczna tajemnica, niepodlegająca racjonalizacji”. Ale jest bardzo ważny moment, który nie tylko można, ale, prawdopodobnie, po prostu koniecznie trzeba zrozumieć dla każdego człowieka.

Bóg jest – Miłością i On nie mści się na grzesznikach. To po prostu niemożliwe, ponieważ według słów Izaaka Syryjczyka, gdzie miłość tam nie ma odwetu; a gdzie odwet, tam nie ma miłości. I cierpienia grzesznika to wcale nie kara, nie odwet za złe uczynki. Bóg kocha grzeszników zawsze – i na ziemi, kiedy oni kaleczą siebie grzechami; i w gehennie, kiedy ich pokaleczone dusze męczą się, nie mając możliwości zaspokoić swoich namiętności. Ale nawet kochający i wszechmocny Bóg nie może zbawić człowieka, który nie chce tego zbawienia. Protojerej Siergiej Bułhakow pisał: piekielne męki pochodzą od niechcenia prawdy, które stało się już regułą życia. Człowiek jest wolny w wyborze – być z Bogiem, czy – być bez Boga. Pan nie zabiera mu tej wolności ani w życiu ziemskim, ani po śmierci.

I wszystkim nam bardzo ważnym jest w porę zrozumieć, że sens naszego istnienia nie w sumie zarobionych pieniędzy, nie w ważności dokonanych wynalazków, nie w pięknie namalowanych obrazów i nawet nie w ilości przeczytanych akatystów czy zrobionych pokłonów. Sens jest w tym, że każdy nasz postępek, słowo i nawet wszelka myśl pozostawiają ślady w naszej duszy, zmieniając ją w każdej chwili naszego, ogólnie, krótkiego życia. I co by ludzie nie robili, każde zajęcie co chwila sprowadza się dla nich do prostego wyboru: albo człowiek walczy ze swymi namiętnościami i staje się zdolny przyjmować miłość Bożą jako najwyższe dobro; albo te namiętności rozwija, pielęgnuje, hoduje, czyni je najważniejszą treścią swojej duszy.

I niech jesteśmy słabi, niech nie znajdziemy w sobie sił na wielkie wyczyny moralne. Ale powinniśmy przynajmniej zaznaczyć nasze pragnienie walki z namiętnościami, choćby w drobnostkach spróbować przestać iść na smyczy u swoich chorobliwych skłonności. My nie możemy przez tysiąc nocy modlić się na kamieniu, jak czynił to prepodobny Sierafim Sarowski. Ale oto powstrzymać się i nie nakrzyczeć na żonę, nawet kiedy ona według nas na to zasługuje, w pełni jesteśmy w stanie. I ustąpić miejsce staruszce w pociągu nie będzie szczególnym wysiłkiem, jeśli uświadomić sobie, że ty w tym momencie walczysz ze swoim lenistwem i litujesz się nad cudzą starością. Takie rzeczy wydają się nam drobiazgami, ale z mnóstwa drobiazgów właśnie składa się cała nasza biografia. I jeśli twardo postanowimy walczyć z jakąś swoją „drobną” namiętnostką – wydarzy się mały cud. Zobaczymy wtedy, jak Bóg, widząc nasze dobre zamiary, pomoże nam w tej walce. Poczujemy jak potężna jest ta pomoc, jak delikatnie i czule kocha nas Chrystus. Walcząc z grzesznymi „drobnostkami” możemy nauczyć się widzieć miłość Bożą do ludzi jeszcze tu, w ziemskim naszym życiu. Wtedy i po śmierci ogień Boskiej miłości okaże się dla nas źródłem wiecznej radości, a nie męczącym płomieniem gehenny.

Ten, Który naprawia zło

List do redakcji: Ja wierzę w Boga, ale nie mogę przyjąć tego chrześcijańskiego aksjomatu, że bóg jest Miłością. Przecież jeśli Bóg jest wszechwiedzący, to, podejmując decyzję o stworzeniu świata, On pierwotnie przewidział, ile bied i cierpień oczekuje człowieczeństwo w jego historii, ile przelanej będzie krwi i łez. Ale, najważniejsze, On przewidział, że miliony ludzi nie zbawi się, zgubi swoje dusze i po śmierci pójdzie na wieczne męki. Wiedząc to wszystko naprzód, czy nie okrucieństwem z Jego strony było tworzenie tego świata? I w szczególności, jak wszechdobry Bóg może dawać życie człowiekowi, o którego przyszłej duchowej zagładzie On wie zawczasu? Proszę, odpowiedzcie, dla mnie jest to bardzo ważne.

Z poważaniem, Jakow.

Historia ludzkości – historia ludzkich cierpień. Staramy się o tym nie myśleć, ale jeśli spróbujemy rozpatrzyć dowolną epokę w życiu dowolnego narodu, to ukaże się obraz po prostu przygnębiający. Niekończące się wojny, ucisk słabych, przemoc, triumfująca niesprawiedliwość, okrutne przestępstwa i nie mniej okrutne kary za nie, wyrafinowane egzekucje, tortury… Wszędzie i zawsze, praktycznie jedno i to samo – krew, łzy, cierpienie. A w te krótkie przerwy, kiedy ludzie nie zabijali i nie męczyli siebie nawzajem, zwalały się na nich powodzie, pożary, trzęsienia ziemi, gnębiły ich choroby i pomory; susze i szarańcze niszczyły urodzaj na ich polach, skazując ludzi na głód i nędzę. I jeśli przyjąć, że ten szalony świat i tego nieszczęsnego człowieka stworzył Bóg, nieuchronnie pojawia się pytanie: jakąż moralną cechę powinno posiadać takie bóstwo? Wnioski nasuwają się same: albo to bóstwo jest nieprawdopodobnie okrutne i bezlitosne, albo mu głęboko jest obojętne wszystko, co dzieje się w stworzonym świecie.

Takimi widział swoich bogów świat pogański. I nieważne, o jakiej akurat kulturze czy okresie historycznym jest mowa. Stosunek pogańskich bogów do ludzi zawsze i wszędzie był uważany za w pełni określony: albo – bezlitosna sprawiedliwość, której nie może uniknąć nikt kto się urodził, albo – obojętność na krawędzi obłędu (nieodpowiedzialności).

I fenicki Baal, w rozżarzoną statuę którego codziennie wrzucano dziesiątki noworodków; i greccy mieszkańcy nieba, beztrosko bawiący się na Olimpie dla własnej przyjemności; i hinduski Brahman, który stworzył świat i pomyślnie zasnął, zostawiwszy go bez opieki, – wszyscy oni całkowicie pasowali do smutnego obrazu ludzkich cierpień w świecie, nad którym panują tacy bogowie. Prawda, człowiekowi chyba nie stawało się łatwiej od tego dopasowania. Ale, przynajmniej, wszystko było zrozumiałe: świat jest okrutny, dlatego że okrutny jest bóg, który nim kieruje.

I nagle pojawia się to dziwne chrześcijaństwo, które obwieszcza, że Bogu nie jest obojętny los ludzi. Co więcej: chrześcijanie twierdzą, że Bóg kocha nas, Bóg jest Miłością, i właśnie miłość, a nie sprawiedliwość jest miarą stosunku Boga do ludzkości. Ogłoszenie całkiem niebywałe i w źródle przeczące życiowemu doświadczeniu każdego człowieka. Nie, oczywiście że, myśl o miłości Bożej do ludzi sama w sobie jest bardzo piękna i pocieszająca. Ale przecież, ileż byś nie wymawiał „chałwa”, w ustach od tego słodziej nie będzie. Załóżmy, że Bóg rzeczywiście jest Miłością. I od razu zamiast beznadziejnego, ale w pełni jasnego i logicznego obrazu świata w pogaństwie my otrzymujemy oczywistą bezsensowność. Jak Bóg-Miłość dopuścił cały ten koszmar ludzkiej historii, z jej wojnami, przemocami, rzekami przelanej krwi? Dokąd On patrzył, kiedy kochani przez Niego ludzie tak okrutnie cierpieli i męczyli się? I najważniejsze: dlaczego kochający Bóg stworzył człowieka, wiedząc, jak żałosny los go oczekuje?

Te pytania całkowicie aktualne są i dziś, ponieważ od czasów ewangelicznych bólu i nieszczęść w świecie, niestety, chyba się nie zmniejszyło. Ale po to, aby odpowiedzieć na nie, koniecznie trzeba na początku zrozumieć: czymże takim jest, właśnie – cierpienie, i czy ludzie będą szczęśliwsi, jeśli utracą zdolność do jego doznawania?

Licznik Geigera

Prawdopodobnie, każdej gospodyni znany jest zapach gazu od niechcący zalanej płyty kuchennej. Pachnie on tak nieprzyjemnie, że nawet najbardziej niewtajemniczonemu w sprawach techniki bezpieczeństwa człowiekowi staje się jasne – pomieszczenie koniecznie trzeba natychmiast przewietrzyć. Ale nie wszyscy wiedzą, że naturalny gaz sam w sobie nie ma żadnego zapachu. I ta woń, którą my od czasu do czasu czujemy u siebie w kuchni – to efekt twórczych wysiłków specjalistów-chemików, którzy opracowali substancję o obrzydliwym zapachu – odorant. Dodawana jest ona go gazu sieciowego akurat po to, żeby każdy człowiek po zapachu od razu mógł stwierdzić wyciek. Odorant pachnie brzydko, ale bez niego niczym nie pachnący gaz mógłby narobić wiele nieszczęść.

Tak i cierpienie byłoby błędem rozpatrywać jako – zło. Cierpienie to reakcja naszej natury na zło, pewien sygnał o niebezpieczeństwie, wołający: „Człowieku, ostrożnie! Znalazłeś się w strefie działania niszczycielskiego procesu, strzeż się!” I nie tak ważnym jest od czego właśnie cierpimy: można nastąpić na gwóźdź, cierpieć z powodu wyrzutów sumienia, chorować po przepiciu… Zewnętrzne przyczyny cierpienia mogą być najróżniejsze, ale istota ich zawsze jest jedna i ta sama – człowieka dotknęło zło, które stara się go zniszczyć. To zło jest niezauważalne, działa po cichu, podstępnie. I, jeśli cierpienie nie uprzedzałoby nas o jego zbliżaniu się, dawno byśmy już zginęli od zakażenia krwi, zatrucia alkoholem albo od następstw tych grzesznych uczynków, na które nasze sumienie przestałoby reagować bólem duszy.

Żeby lepiej zrozumieć współzależność zła i cierpienia, można przypomnieć sobie awarię w Czarnobylu. Likwidując jej następstwa, ludzie zderzyli się ze śmiertelnym niebezpieczeństwem, którego ludzka natura nie może zauważyć, ponieważ promieniowanie przenikliwe zabija bez bólu. W naszym ciele po prostu nie ma organów czy receptorów, które reagowałyby na podwyższone promieniowanie.

A oto teraz wyobraźcie: kawałek miejskiego chodnika przed wielopiętrowym domem. Na asfalcie – wesoła twarz, narysowana kredą, niedopałek, pokrywa włazu kanalizacyjnego… Ogólnie – nic szczególnego. Ale tu przyczaiła się śmierć. Na tym odcinku chodnika – „brudna” plama z natężeniem promieniowania 1800 mikrorentgenów na godzinę. Przy dopuszczalnym poziomie – 18 i śmiertelnym – 180. Człowiek, który rzuci się na ten chodnik z dwunastego piętra, ma większą szansę przeżyć, niż ten, kto po prostu postoi na nim kilka minut. I zobaczyć to niebezpieczeństwo (zagrożenie) można było tylko przy pomocy specjalnych przyrządów – liczników Geigera, które rejestrowały poziom promieniowania, i przy przekroczeniu dopuszczalnej normy ostrzegały ludzi o niewidzialnej śmierci, ukrywającej się gdzieś w pobliżu.

Podobnie do licznika Geigera, nasza zdolność do cierpienia pomaga nam odczuć zbliżanie się zła, którego nie można odkryć w inny sposób. Cierpienie nie jest złem, to – protest przeciwko złu, to błysk (wybuch) bólu w miejscu dotknięcia zła do dobra.

Ale ileż w takim razie w świecie zła, jeśli dosłownie przepełniony on jest cierpieniem! Czymże jest to samo zło, zmuszające ludzi cierpieć, skąd ono się wzięło, i dlaczego Bóg nie zniszczy go od razu i na zawsze, jeśli On – dobry i wszechmocny?

Wolność dla Buratina!

„Jeśli Bóg jest wszechmocny, to czy może On stworzyć tak ciężki kamień, że nawet sam go nie podniesie?” – przed rewolucją tą podstępną zagadką wpędzali w ślepy zaułek nowych studentów dowcipni seminarzyści. Jeśli nie może stworzyć, znaczy – nie wszechmocny; jeśli stworzy, ale nie podniesie, to i tak – nie wszechmocny. Przy całej swojej pozornej pustocie ta łamigłówka zawiera w sobie bardzo poważny filozoficzny problem: czy może w zasadzie twór (stworzenie) być niepodwładne (niepodlegające) Twórcy? Czy możliwe jest, aby wszechmocny Bóg stworzył coś, nad czym nie panowałby absolutną władzą? Czy może On ograniczyć własną wszechmoc?

Pytania bardzo poważne, ale w prawosławiu jest na nie całkiem jasna odpowiedź. Swiatitiel Fiłaret Moskiewski na temat zagadki o kamieniu powiedział: „Bóg nie tylko może stworzyć taki kamień, ale – już go stworzył. Ten kamień – to człowiek”. Cerkiew uczy, że Bóg stworzył człowieka dla jego udziału w szczęśliwości bytu. Cały świat był urządzony tak, że istnienie ludzi w tym świecie napełniało ich życie radością i weselem, a główną radością bytu dla człowieka była miłość Boga do niego. Ale odpowiedzieć na miłość może tylko ten, kto jest wolny w swoim wyborze.

I Bóg dał człowiekowi tę niezwykłą możliwość – kochać albo nie kochać swego Stwórcę. Tak, w stworzonym przez Niego świecie, który całkowicie podporządkowywał się swemu Stwórcy, nagle pojawił się obszar (obiekt), nad którym nie miał On władzy. To było serce człowieka, które tylko sam człowiek mógł napełnić miłością do Boga. Ale tak samo swobodnie mógł odmówić tej miłości.

Oto na tym właśnie, niepodległym Bogu terenie rodzi się zło, jako skutek wolności, niewłaściwie wykorzystywanej przez człowieka. Zło nie ma istoty, dlatego że nie jest stworzone przez Boga. Ciemność – to tylko brak światła, a chłód – brak ciepła. Tak i zło – nie samodzielna kategoria bytu, przeciwstawiająca się dobru, a po prostu – brak dobra tam, dokąd człowiek nie pozwolił wejść Bogu. Dlatego siłą niszczyć zła nie można, jak nie można zetrzeć z ziemi cienia. Zło – to mrok, żyjący w sercach ludzi, nie chcących wpuścić w siebie Bożej miłości. Ale jeśli by Bóg na siłę wypędził ten mrok z ludzkiej duszy, to ludzie przestaliby być ludźmi i zamieniliby się w zombie (żywe trupy), w automaty, ściśle zaprogramowane na dobro i posłuszeństwo Bogu. I o żadnej miłości wtedy już nie mogłoby być mowy, dlatego że roboty nie mogą kochać. Swiatitiel Grigorij Bohosłow mówi: „Zbawienie jest dla chcących a nie dla zmuszanych”. A oto słowa Simieona Nowego Bohosłowa na ten sam temat: „Nikt nigdy nie stał się dobrym pod przymusem”.

W tym sensie problem ludzkiej wolności bardzo dobrze wyjaśnia znana wszystkim bajka o drewnianym człowieczku Buratino. On nie posłuchał taty Karla, zignorował pouczenia mądrego świerszcza, przebalował w teatrze kurtkę i elementarz, kupione mu przez ojca za ostatnie pieniądze, związał się z kryminalistami. W rezultacie – otrzymał kupę nieprzyjemności, dużo cierpiał, i nie zginął w bagnie tylko dlatego, że był całkowicie drewniany. Dlaczego cierpiał Buratino? Dlatego, że „poszedł w cień” lekceważąco odrzuciwszy miłość wszystkich, komu był drogi. Ale czy tata Karl był winien w jego cierpieniach? Zastanówmy się.

Przypuśćmy, że tata Karl, wystrugał z polana Buratina, postanowił pozbawić swego ulubieńca samej możliwości zabawiać się w naganny sposób. I gwoździami przybił Buratina do podłogi. On bardzo kochał go, kupił mu najlepszy elementarz i najpiękniejszą papierową kurteczkę, karmił go najsmaczniejszymi cebulkami i… Nie, chyba, wystarczy. Coś tu już bardzo mroczna bajeczka wychodzi. Taka pomyślność jest straszniejsza od każdego Karabasa-Barabasa. A i tata Karl wygląda tu jakoś podejrzanie.

Lepiej już zostawić tradycyjną wersje bajki, która całkiem wyraźnie przypomina ewangeliczną przypowieść o synu marnotrawnym. Obie te historie pomogą zrozumieć najważniejszy sens cierpień człowieka, który zetknął się ze złem: cierpiąc ludzie opamiętują się.

„Zaś opamiętawszy się, rzekł: iluż najemników ojca mego ma chleba pod dostatkiem, a ja umieram z głodu; wstanę, pójdę do ojca mego i powiem mu: ojcze! zgrzeszyłem przeciwko niebu i przeciwko tobie.” (Łk. 15:17-17)

Dym wielkiej niechęci (niemiłości)

Andrej Makarewicz w jednej ze swoich piosenek znalazł bardzo dokładne z prawosławnego punktu widzenia określenie ludzkiej historii – „Epoka wielkiej niemiłości” (dosłownie z ros. nielubwi – nielubienia, braku miłości; przyp. E. M.). Ludzie u których w sercach nie było miłości do swego Stwórcy, okazali się niezdolni kochać się nawzajem. Co więcej oni nie byli w stanie z miłością odnosić się również do cudownego świata, który Bóg dał im w dziedzictwo. Całe zło świata, wszystkie cierpienia ludzkości w przeciągu całej jego historii – to jedynie odzwierciedlenie braku naszej miłości (nielubwi) do Boga, do siebie nawzajem, i do świata wokół nas. Krzywdzić, okradać, męczyć i zabijać można tylko tych, kogo nie kochasz. W tym korzeń wszystkich ludzkich cierpień i bied. Nawet klęski w przyrodzie często są wynikiem moralnej degradacji człowieka. My nie możemy dokładnie prześledzić tej zależności we wszystkich przypadkach, ale czasem jest ona całkiem oczywista. Kiedy latem cała Moskwa bywa zasnuta gryzącym dymem od płonących torfowisk, trzeba wiedzieć, że ta klęska żywiołowa ma konkretnych autorów. W okresie pierwszych pięciolatek radzieckiej władzy rząd postanowił osuszyć Kaszirskie bagna torfowe, żeby stworzyć ogromne zasoby paliwa dla Kaszirskiej elektrowni, pracującej wtedy na torfowym paliwie. Czyniono to pod hasłem: „Nie powinniśmy czekać na łaski od natury, wydrzeć je od niej – oto nasze zadanie!” Bagna osuszono, elektrownia dawno już pracuje na węglu i mazucie. A oto torf osuszonych bagien każdego roku pali się z powodu niedbałości turystów i miejscowych mieszkańców, osiedlonych na tej beczce prochu przez bojowników z naturą, którzy nie chcieli oczekiwać od niej łaski. W efekcie – cierpią wszyscy moskwianie. Ale nie Bóg jest tu winien, a człowieczy brak miłości do Boga i jego tworu.

Dwie drogi

Ale, być może, Pan zbytnio uwolnił człowiekowi ręce? Być może, niektórych „buratino”, takich jak Hitler czy Czikatiło (radziecki seryjny morderca – przyp. E.M.), mimo wszystko należałoby przybić do podłogi i pozbawić ich możliwości zrealizowania swojej wolności ulubionymi przez nich sposobami? Niestety, wtedy trzeba by było każdego z nas zakuć w kajdanki od dziecka. Dlatego, że nie ma i nie było na ziemi człowieka, który choć raz nie przyczyniłby bólu innym ludziom. Ale kto, oprócz Boga, może określić miarę zła, nazwijmy to tak – „dopuszczalną” dla tego, czy innego człowieka? Oburzamy się okrutnością złodziei, którzy stanęli przed sądem. Ale iluż złodziei jeszcze nie złapanych, iluż wokół nas ludzi, pozornie całkiem normalnych, ale w duszach których tli się mnóstwo złych zamysłów… Wreszcie, ileż w nas samych wszelkiej obrzydliwości, ileż drobnych czy wielkich podłości dokonaliśmy, czy co znacznie straszniejsze – możemy dokonać z tego powodu, że nie kochamy Boga i bliźniego.

Ale Bóg nie śpieszy się powstrzymywać człowieka na jego powikłanych drogach życia. On oczekuje naszego pokajania, oczekuje, kiedy każdy z nas po prostu nie będzie mógł bez wstrętu patrzeć na ślady zła w swojej duszy. U Szekspira Hamlet „…obrócił oczy źrenicami w duszę, a tam, wszędzie – czarne plamy”. Zobaczywszy tę czerń grzechów w swoim sercu, człowiek, dalej jednak, jest wolny w wyborze swego stosunku do tego co zobaczył. On może przerazić się i powiedzieć: „Panie, czyż to – ja? Jaki koszmar! Ale ja nie chcę być takim, ja chcę się zmienić. Boże, przyjdź i pomóż mi!”

Bóg cierpliwie oczekuje na to zaproszenie od każdego z nas. Dziwna sprawa: wszechmocny Bóg pokornie prosi o pozwolenie wejścia do naszego zaplamionego błotem serca, aby nie naruszyć naszej wolności; „Oto, stoję u drzwi i pukam; jeśli kto, usłyszy głos Mój i otworzy drzwi, wejdę do niego, będę spożywać z nim wieczerzę, i on ze Mną” (Ob. 3:20). I jeśli ta wieczerza człowieka z Bogiem dokonała się, zaczyna się ich wspólna praca nad rekonstrukcją wszystkich zniszczeń, których zło dokonało w ludzkim jestestwie. To – droga pokajania.

Ale wolność wyboru dopuszcza także i drugą drogę. Czarne plamy widać tylko na jasnym tle. Jeśli zaś cała dusza stanie się czarna, plamy przestaną rzucać się w oczy. Dlatego, zobaczywszy w sobie zło, człowiek może całkowicie podporządkować się mu, pocieszając siebie myślą o tym, jakoby to wcale nie było złem. I wtedy okaże się, że skrzywdzeni sami byli winni, cierpiący – zasłużyli na swoje cierpienia, a całe narody będą zaliczone do „podludzi”, z którymi można robić wszystko, co tylko przyjdzie do chorej głowy. Do takiego poczerniałego serca nawet dostukać się nie można… Ale cóż po śmierci dzieje się z duszą, okaleczoną złem do takiego stopnia?

Rokowoj* przewrót

*Rokowoj – pewny, wszechniszczący, katastrofalny, zgubny, uśmiercający, nieodmienny, nieunikniony, niemijający, nieuchronny, nieodwracalny, decydujący, przeznaczony losem, niszczycielski, rozstrzygający, śmiertelny, do śmierci podobny, śmiercionośny, żałosny, rozkładający, fatalistyczny, fatalny, feralny.

Cerkiew mówi, że grzesznik, który się nie pokajał zbawienia nie odziedziczy i idzie na wieczne męki. Bardzo ważnym jest zrozumieć tu, że zbawienie – nie prezent od Dziadka Mroza, nie bilet do uprzywilejowanego domu wypoczynkowego i nie wygrana na loterii. To – zjednoczenie ducha ludzkiego z Duchem Bożym, wzajemne przenikanie Stwórcy i stworzonego przez Niego człowieka, zamieszkanie Boga w naszych sercach jako wynik wzajemnej miłości. Ale czy będzie mógł po śmierci pokochać Boga ten, kto całe życie Go nienawidził? Cierpienie – rezultat zetknięcia zła z dobrem. Ale jeśli sama dusza stała się złą, każde dotknięcie dobra będzie dla niej męczące. W tym właśnie potwornym przewrocie natury człowieka – przyczyna jego cierpień. Po jego śmierci Bóg, oczywiście nie pozbawi go Swojej miłości. Ale cała bieda w tym, że poczerniała, przesiąknięta złem dusza odbiera miłość Bożą jak mękę. Prepodobny Izaak Syryjczyk mówi o tym tak: „Mówię zaś, że męczeni w gehennie porażani są biczem miłości! I jak gorzka i okrutna jest ta męka miłości! Albowiem ci, którzy odczuli, że zgrzeszyli przeciwko miłości, cierpią męki większe od wszelkich doprowadzających do strachu mąk; smutek porażający serce za grzech przeciw miłości, straszniejszy od wszelkiej możliwej kary”.

Czym można pomóc temu, dla kogo źródłem cierpień jest miłość Boża? Oto rzeczywiście nierozwiązywalna zagadka. Ale stawiać obok siebie (konfrontować) miłość Boga i wieczne męki grzeszników, jest co najmniej, niepoprawne. Grzesznik może męczyć się wiecznie, dlatego że Bóg wiecznie będzie go kochać. I żadnej sprzeczności tu nie ma. Jest druga sprawa, bardziej interesująca i ważna. Cerkiew uczy, że Bóg każdemu człowiekowi w jego życiu dopuszcza dokładnie tyle cierpień, ile ten może znieść. Innymi słowy, cierpienia stosowane są przez Boga jak gorzkie, ale niezbędne i ściśle dawkowane lekarstwo. Ale cóż dzieje się z cierpiącym od miłości Bożej po śmierci? Prepodobny Izaak Syryjczyk mówi: „Bóg – nie mściciel za zło, ale naprawiający zło. Pierwsze właściwe jest złym ludziom, drugie właściwe jest ojcu”. I jeśli grzesznicy w piekle męczyć się będą wiecznie, to na czym polega naprawa zła, którym są oni porażeni?

Stop! A skąd, właściwie, można wiedzieć, że zło męczonych w piekle grzeszników nigdy nie będzie naprawione? Apostoł Paweł pisze, że Chrystus „Zbawiciel wszystkich ludzi, a zwłaszcza – wierzących” (1Tym. 4:10). Bóg pragnie zbawienia wszystkich, i kto w takim razie weźmie na siebie odpowiedzialność oświadczyć, że Bóg nigdy nie urzeczywistni tego Swego pragnienia – zbawić wszystkich?

Czasem można usłyszeć – tak uczy Cerkiew. Cóż, popatrzmy więc, co Cerkiew mówi na ten temat.

„Tam Kijowa nie ma”

Jednak z całą pewnością można stwierdzić, że w Cerkwi nie ma dogmatu, który mówiłby o nieskończoności piekielnych mąk. Na żadnym z Soborów Powszechnych taka sprawa nie była nawet omawiana. Dlatego że zbawienie grzeszników – sprawa Boga, i nikt nie może dyktować Mu warunków tego zbawienia albo przepowiadać wyników Jego działań. Nasz Symbol Wiary mówi o nieskończoności nadchodzącego Carstwa Chrystusowego: „…Zaś Carstwu Jego nie będzie końca”. Ale o nieskończoności mąk piekielnych nie ma tam ani słowa. Dogmatu takiego nie ma, jest jedna z anatem przyjętych na soborze Konstantynopolskim w 543 roku (i następnie potwierdzonych przez Piąty Sobór Powszechny), która głosi: „…Jeśli kto mówi, że kara demonów i bezbożników – jest czasowa i będzie mieć po jakimś czasie swój koniec, tzn. że będzie przywrócenie (apokata-statis) demonów i bezbożników – anatema”.

I oto z tej formuły, na pierwszy rzut oka rzeczywiście można wyciągnąć wniosek, jakoby Cerkiew potwierdza nieskończoność cierpień grzeszników. Ale ten wniosek będzie nieprawidłowy.

Dlatego że prawdy wiary Cerkiew formułuje nie w anatemach, a w dogmatach, w Symbolu Wiary. Anatema zaś świadczy jedynie, że jakaś idea albo nauka nie odpowiada nauce Cerkwi. I proste rozważanie „od niezgodnego” jest tu niewłaściwe. Wyobraźcie, że jedziecie, powiedzmy, do miasta Kijów i na jednym ze skrzyżowań nagle odkrywacie, tabliczkę ze wskazaniem kierunku i napisem „Tam Kijowa nie ma”. Czy to oznacza, że Kijów znajduje się w kierunku dokładnie przeciwnym do wskazanego? Oczywiście, nie. Tak i anatema świadczy tylko o skażeniu prawdy, ale znaleźć prawdę, opierając się na anatemie, nie można.

Sensu wspomnianego soborowego postanowienia nie można zrozumieć prawidłowo, wyrwawszy go z kontekstu, w którym był on użyty.

Chodzi o to, że na Piątym Soborze Powszechnym Cerkiew osądziła herezję orygenistów.

Ta nauka reprezentowała sobą okropną mieszankę antycznych filozoficznych koncepcji z jawną niedorzecznością. Żeby zrozumieć całą dziką bzdurność tej herezji, warto poznać niektóre anatemy pod adresem orygenistów.

„Jeśli kto mówi, że podczas zmartwychwstania ciała ludzkie zmartwychwstaną w postaci kulistej, i nie wyznaje, że zmartwychwstaniemy jakimi jesteśmy, – anatema”.

„Jeśli kto mówi, że Pan Chrystus będzie ukrzyżowany w przyszłym życiu za demonów tak samo jak za ludzi, – anatema”.

„Jeśli kto mówi albo wciąż uważa, że ludzkie dusze istniały wcześniej (są przedwieczne), będąc jakby ideami czy świętymi siłami; że one odstąpiły od kontemplacji boskiej a zwróciły się ku złemu i w skutek tego utraciły Boską miłość i za karę zostały posłane w ciała, – to niech będzie anatema”.

W tym szeregu znajduje się również anatema, interesująca nas. U orygenistów nauka o powszechnym odnowieniu upadłych ludzi i aniołów opierała się na wierze w to, że przed stworzeniem świata istniał jakiś inny świat. I że po odnowieniu upadłego stworzenia Bóg stworzy niezliczone mnóstwo innych światów, z których w każdym odstąpienie ludzi od Boga i powrót do Boga będzie znów i znów dokonywać się, i Bóg jeszcze wiele razy wcieli się, żeby wziąć na siebie grzechy ludzkie i odkupić ich poprzez ukrzyżowanie.

Właśnie tę niemądrą nieskończoność stworzeń, upadków w grzech i odnowień Piąty Sobór Powszechny uznał za herezję.

Osądzone było właśnie orygenowskie odstępstwo, pozbawiające człowieka wolności, a historię – sensu; ale wcale nie sama idea możliwości zbawienia przez Chrystusa wszystkich bez wyjątku. Myśl o takiej możliwości niejednokrotnie wypowiadana była przez takich znanych ojców Cerkwi, jak prepodobny Izaak Syryjczyk, swiatitiel Grigorij Bohosłow, prepodobny Maksim Ispowiednik, prepodobny Ioann Lestwiecznik.

A swiatitiel Grigorij Nisskij nawet rozpracował szczegółowo naukę o powszechnym odnowieniu, która była dobrze znana ojcom Piątego Soboru. I ta nauka nie była przez nich utożsamiona z orygenizmem. W konsekwencji nie była też ona osądzona przez żaden z soborów Lokalnych czy Powszechnych. Przeciwnie, szósty Sobór Powszechny włączył imię Grigoria Nisskiego do grona „świętych błogosławionych ojców”, a Siódmy Sobór Powszechny nawet nazwał go „ojcem ojców”.

Nadzieja i wolność

Chrystus mówi o grzesznikach, którzy się nie pokajali: „I pójdą ci na mękę wieczną, a sprawiedliwi do życia wiecznego” (Mt. 25:46). Tu bardzo ważnym jest rozumieć, że wieczność – nie synonim nieskończoności. Między tymi dwoma pojęciami istnieje zasadnicza różnica. Nieskończoność mąk zakłada nieograniczony w czasie proces. Wieczność, zaś – nieistnienie czasu w ogóle. Wieczne męki – to męki, dziejące się w wieczności, a nie w czasie, ale to wcale nie oznacza niemożliwości ich zakończenia. Kategori „przeszłe-teraźniejsze-przyszłe” albo „początek-koniec” do wieczności w ogóle stosować nie można, ponieważ wszystko to – charakterystyki procesów czasowych. Grigorij Bohosłow mówił o tym tak: „Wieczność jest odległością nieustannie przemijającą ale nie w czasie. A czas – miara ruchu słońca”. Nam, żyjącym w czasie, trudno wyobrazić, co to takiego, brakuje nam doświadczenia takiego pozaczasowego bytu, nie ma nawet pojęć i słów do opisania wieczności. Ale mamy groźne ostrzeżenie Chrystusa o tym, że w wieczności miłość Boża okaże się męką dla tych, którzy świadomie odrzucili tę miłość w swoim czasowym życiu.

Bóg wiecznie kocha człowieka, a człowiek ma wolność wiecznie odrzucać tę miłość, przyjmować ją jak mękę, w której okaże się winnym tylko on sam. Logicznie wszystko tu pasuje. Ale Bóg jest Miłością. A miłość – wyższa od logiki. I to nie aksjomat (prawo), a rezultat osobistego doświadczenia żywego obcowania z Bogiem wielu i wielu pokoleń chrześcijan. Niektórzy z nich, podobnie jak prepodobny Izaak Syryjczyk, byli przepełnieni tą Bożą miłością do tego stopnia, że wierzyli – taka miłość przezwycięży wszelkie przeszkody, przecież dla Boga nie ma nic niemożliwego, i On może zbawić, w końcu, wszystkich.

To nie dogmatyczna nauka Cerkwi, (która na soborach pozostawiła daną sprawę otwartą, chociaż nigdy nie poddawała wątpliwościom słów Chrystusa o „męce wiecznej”); ale jest to wyrazem nadziei chrześcijan na to, że, wbrew wszelkiej sprawiedliwości, logice i prawom natury, każdy człowiek otrzyma możliwość zbawienia według miłosierdzia Wszechdobrego Boga.

Jednak każdy człowiek ma wolność odrzucić to zbawienie. A męki piekielne, nawet jeśli będą miały one koniec, nie przestaną od tego być mękami. Kiedy bolą zęby, człowiek traci poczucie czasu, wydaję się mu, że tan ból był z nim wiecznie i nigdy się nie skończy. Co w takim razie mówić o gehennie, o której prepodobny Izaak Syryjczyk powiedział: „Ostrzeżmy się w duszach naszych i zrozumiejmy, że chociaż gehenna i podlega ograniczeniu, bardzo straszny jest smak przebywania w niej, i poza zasięgiem naszego poznania – stopień cierpienia w niej”.

Bóg przygotował nam wieczną radość, a nie wieczne męki. Ale wielki dar wolności wymaga od człowieka skrajnie odpowiedzialnego postępowania z nim. Dlatego że tylko nad naszym sercem nie ma władzy wszechmocny Bóg. I jeśli my nie napełnimy go miłością do Boga, tam obowiązkowo pojawi się zło, zradzające cierpienie.

Miłość i złość

List do redakcji: Wypędzenie z Raju, całkowita zagłada ludności przedpotopowej, gniew, złość i nawet zemsta Boga, zwalające się na grzeszników… Jak łączą się te wszystkie tragiczne świadectwa Biblii z twierdzeniem: „Bóg jest Miłością”?

Czy może być złym Bóg, w którego wierzą chrześcijanie? Na pierwszy rzut oka, takie pytanie może wydać się śmieszne i bezmyślne. Przecież fundamentalna różnica chrześcijaństwa od wszystkich innych religii akurat polega na przekonaniu, że – Bóg jest Miłością, która nie tylko …nie zamyśla zła, ale nawet i …nie gniewa się (1 Kor; 13). Jednak, każdy człowiek który choćby powierzchownie zapoznał się z Pismem Świętym, wie jak wiele tam miejsc, gdzie o Bogu mówi się całkiem innymi słowami, stosunek Jego do ludzi opisywany jest w kategoriach bardzo dalekich od miłości.

W tekstach Starego Testamentu wielokrotnie powiedziane jest, że Bóg może rozzłościć się, rozgniewać się, i nawet nienawidzić grzeszników, mścić się na nich. Co więcej, w księdze Rodzaju (Bytija, Genesis) wprost mówi się, że patrząc na zło, które namnożyło się przed potopem: żałował Bóg, że stworzył człowieka na ziemi, i zasmucił się w sercu Swoim. I powiedział Bóg: zgładzę z powierzchni ziemi ludzi, których Ja stworzyłem, od ludzi do bydła, i gady i ptaki powietrzne zgładzę, bowiem żałuję, że stworzyłem ich. (Rdz. 6:6-7)

Okazuje się, Bóg do tego stopnia zależy od zachowania się stworzonych przez Niego ludzi, że ludzkie grzechy mogą dosłownie pogrążyć Go w smutku i nawet – sprowokować do totalnej zagłady wszystkiego co żyje na Ziemi? No a jeśli przeczytać na samym początku Biblii historię upadku w grzech Adama i jego żony, kiedy Bóg za jeden-jedyny grzech nie po prostu wypędził pierwszych ludzi z Rajskiego sadu, ale uczynił śmiertelnymi ich samych i wszystkich ich potomnych, i jeszcze postawił przy wejściu do Raju uzbrojoną ochronę – cherubina z ognistym mieczem…

Robi się całkiem smutno, a najważniejsze – całkiem niepojętnie, jakże wszystko to można pogodzić z chrześcijańskim wyobrażeniem o kochającym ludzi Bogu? Groźny, wzburzony Bóg Starego Testamentu i łaskawy, pokorny Chrystus z Ewangelii są o tyle inaczej opisani w Biblii, że mimowolnie na myśl przychodzi najprostsze wyjaśnienie: mowa jest o dwóch różnych bogach.

Trzeba powiedzieć, że myśl ta jest daleko nie nowa, ma już prawie dwa tysiące lat. Jeszcze w II wieku po N.Ch. niejaki Marcjon, bogaty armator z miasta Sinop, stworzył naukę, w której zdecydowanie odrzucał jakikolwiek związek między Starym i Nowym Testamentem. Starotestamentowe objawienie on przypisał demiurgowi – karzącemu i okrutnemu twórcy wszechświata, a ewangeliczne – Bogu miłosierdzia i miłości.

Cerkiew jeszcze za życia Marcjona osądziła taką interpretację Biblii jako – herezję, a sam Marcjon uparcie rozpowszechniający swoją naukę, został w końcu odłączony od Cerkwi. Ale jego myśl o dwóch różnych Bogach Biblijnych, tak łatwo „wyjaśniająca” wszelkie sprzeczności w obrazie Boga, przedstawionym przez dwa Testamenty, do tej pory może wydać się kuszącą dla ludzi, nieobeznanych z traktowaniem tych sprzeczności przez świętych ojców. Dlatego, nastąpić na ciągle te same „marcjońskie grabie” z odpowiednimi dla siebie konsekwencjami również dziś jest całkiem możliwe.

Ale przecież opisy Boga w Starym i Nowym Testamencie rzeczywiście są bardzo różne i niepodobne do siebie. Dlaczego więc Cerkiew tak uparcie nalega na tym, że mowa w nich jest o jednym i tym samym Bogu-Miłości?

Walczący zegar

Nawet dobrze znane słowa mogą być przez nas zrozumiane źle, odwrotnie, jeśli były użyte do opisania realności, którą słabo znamy, albo nie znamy w ogóle.

Tak, w animowanym filmie „Bobik w gościach u Barbosa” dwa sympatyczne psy bezskutecznie próbują wyjaśnić sens i przeznaczenie zegara ściennego, na podstawie słów, którymi ludzie określają ich funkcję.

- A co to takiego u was na ścianie wisi? Ciągle tik-tak i tik-tak, a na dole się majta.

- To zegar – odpowiedział Barbos. – Czyż ty zegara nigdy nie widziałeś?

- Nie. A po co on?

Barbos nawet sam nie wiedział dokładnie, po co jest zegar, ale jednak zaczął tłumaczyć:

- No, to, bracie, taka rzecz, rozumiesz… Zegar! On chodzi.

- Jak – chodzi? – zdziwił się Bobik. – Przecież on łap nie ma!

- No, rozumiesz, to tylko tak się mówi, że chodzi, a tak naprawdę on po prostu stuka, a potem zaczyna bić.

- Oho! Więc on jeszcze walczy?

Ten zabawny psi dialog, nie patrząc na zewnętrzną lekkomyślność, wskazuje na poważne zjawisko kulturologiczne: jednoznaczność tekstu określana jest (zależy) wyłącznie od tożsamości tradycji jego interpretacji.

Inaczej mówiąc, sens dowolnego tekstu nie istnieje autonomicznie (niezależnie), bez względu na postrzeganie (odbiór) go przez czytającego lub słuchającego, ale – za każdym razem znów i znów pojawia się na styku autorskiego przekazu, i tego, jak ten przekaz został odebrany. Każdy czytelnik będzie rozumiał jedne i te same słowa po swojemu, nieuchronnie nakładając na nie odcisk swego życiowego, kulturalnego i duchowego doświadczenia.

Dlatego, jeszcze w starożytności św. Hilary z Poitiers mówił w liście do imperatora Konstantyna: Pisma nie w słowach, a w ich rozumieniu.

Rozważając z własnego doświadczenia o starotestamentowym „gniewie” i „złości” Boga, ryzykujemy odejść od sensu włożonego w te słowa przez tego, kto je pisał. Przecież pisali je prorocy, czyli – ludzie, z którymi Bóg kontaktował się bezpośrednio. Oni posiadali nie po prostu teoretyczną wiedzę o Bogu, ale – znali Samego Boga, na podstawie swoich osobistych spotkań z Nim. A u większości współczesnych czytelników Biblii realne doświadczenie poznania Boga niestety, bardzo podobne do wyobrażenia Bobika i Barbosa o zegarze ściennym w mieszkaniu dziadka.

„Zegar bije, znaczy – walczy”. „Bóg nienawidzi grzeszników i odpłaca im, znaczy – On okrutny i mściwy”. Logika w obu przypadkach jedna i ta sama, ponieważ i tu i tam u podstaw rozważania leży ogólny błąd – nie można sądzić według słownych charakterystyk o tym, czego nie znasz doświadczalnie (w praktyce). Dlatego, za obiektywnie wartościowe mogą być uważane tylko te interpretacje Biblii, które zostały stworzone przez ludzi z duchowym doświadczeniem, analogicznym do doświadczenia proroków. Czyli – przez świętych.

Doświadczenie świętych

Ale jeśli zwrócimy się do interpretacji, jaką starotestamentowym słowom o „gniewie” i „wściekłości” Bożej przekazywali święci Ojcowie chrześcijańskiej Cerkwi, to od razu odkryjemy jej uderzającą różnicę od wulgarnych poglądów Marcjona o „złym bogu Starego Testamentu”. Okazuje się, Ojcowie byli przekonani, że wszystkie słowa o „gniewie” „wściekłości” i innych antropomorficznych* cechach Boga posiadają w Biblii wyłącznie pedagogiczne znaczenie i mają tylko pouczająco pasterski charakter, ponieważ chrześcijańska nauka o Bogu-Miłości bardzo trudno przyjmowana jest przez „wietchą” (starą, zmurszałą) ludzką świadomość. Ale kiedy mowa jest o samej istocie rozumienia Boga w chrześcijaństwie, znajdujemy w dziełach Ojców całkiem inny obraz. Stwierdza się z całą pewnością: Bóg to Miłość i tylko Miłość, On jest absolutnie beznamiętny i nie podlega żadnym uczuciom: gniewu, cierpienia, kary, zemsty itd. Ta myśl przenika całą Tradycję naszej Cerkwi, oto tylko kilka autorytatywnych wypowiedzi świętych Ojców w tej sprawie:

Święty Jan Złotousty: „Kiedy słyszysz słowa „wściekłość” i „gniew” w odniesieniu do Boga to nie zrozum pod nimi nic ludzkiego: to słowa wyrozumiałości (dostosowania się do poziomu odbiorcy). Boskości obce jest wszystko podobne, mówi się zaś tak dlatego, żeby przybliżyć przedmiot do stylu pojmowania ludzi bardziej grubiańskich.

Swiatitiel Grigorij Nsskij: „Albowiem że nie bogobojnie (nie prawidłowo) jest uważać istotę Bożą za skłonną do jakiejkolwiek namiętności rozkoszy, czy łaskawości, czy gniewu, temu nikt nie będzie zaprzeczał, nawet spośród mało uważnych w poznawaniu prawdy Istniejącego (jedno z imion Boga „Który Jestem”). Chociaż się mówi, że Bóg cieszy się ze swymi sługami i gniewa się wściekłością na upadły naród, …ale w każdej, myślę, z takich wypowiedzi ogólnie uznane słowo donośnie uczy nas, że poprzez nasze cechy opatrzność Boża dostosowuje się do naszej niemocy, żeby skłonni do grzechu ze strachu przed karą powstrzymywali się od zła, pochłonięci wcześniej przez grzech nie wątpili w powrót przez pokajanie, kierując wzrok na Jego miłosierdzie”.

Prepodobny Antonij Wielki: „Bóg jest dobry i beznamiętny i niezmienny. Jeśli ktoś uznając za dobre i prawdziwe to, że Bóg nie zmienia się, dziwi się, jednak, jak On, będąc takim, z dobrych się raduje, złych się brzydzi, na grzeszników gniewa się, a kiedy oni się kajają, jest dla nich miłosierny, to trzeba na to powiedzieć, że Bóg nie raduje się, i nie gniewa się, bo radość i gniew są namiętnościami. Absurdem jest myśleć, aby Boskości było dobrze albo źle z powodu uczynków ludzkich. Bóg jest dobry i tylko dobre czyni. Szkodzić zaś nikomu nie szkodzi, będąc zawsze jednakowym.

A my, kiedy bywamy dobrzy, to wstępujemy w kontakt z Bogiem według podobieństwa z Nim, a kiedy stajemy się złymi, to odłączamy się od Boga z powodu niepodobieństwa do Niego. Żyjąc cnotliwie, jesteśmy Bożymi, a robiąc się złymi, stajemy się odtrąconymi od Niego. A to nie znaczy, że On gniewał się na nas, ale to, że grzechy nasze nie pozwalają Bogu zajaśnieć w nas, zaś z demonami dręczycielami wiążą nas. Jeśli potem dzięki modlitwom i dobrym uczynkom uzyskamy uwolnienie od grzechów, to nie znaczy to, że Boga przebłagaliśmy albo przemieniliśmy, ale że poprzez takie działania i zwrócenia się naszego do Boga wyleczyliśmy będące w nas zło, znów stajemy się zdolni doznawać Bożą dobroć. Tak że powiedzieć: „Bóg odwraca się od złych” jest tym samym, co powiedzieć: „Słońce chowa się przed pozbawionymi wzroku”.

Okazuje się, Bóg nie mści się na człowieku za jego bezprawia i nie nagradza za cnoty. Jak dobrobyt, tak i zmartwienia są jedynie naturalnymi następstwami prawego albo w bezprawiu życia nie tylko pojedynczego człowieka, ale i – całych narodów. Pod prawem tu, oczywiście, rozumiane są nie jakieś tam zewnętrzne nakazy Boga w stosunku do człowieka, ale – sama nasza bogopodobna natura. Tak, postępując wbrew zamiarowi Bożemu względem nas, zbieramy gorzkie plony tego gwałtu nad własną istotą (naturą).

Dążenie zaś dostosowania się do woli Bożej, danej nam wszystkim w przykazaniach Chrystusowych, otwiera właśnie przed człowiekiem tę podziwu godną prawdę chrześcijaństwa: Bóg jest miłością, i przebywający w miłości przebywa w Bogu, i Bóg w nim (1 Jana 4:16), ale otwiera ją tylko w takiej mierze, jaką każdy człowiek posiadł swoim życiem według Ewangelii.

I jeśli spojrzeć na Biblijne wzmianki o „gniewie” i „wściekłości” Boga z tego punktu widzenia, to nawet za tak groźnymi obrazami można dostrzec przejawy wszechogarniającej miłości Boga do Swego stworzenia.

A ponieważ właśnie wypędzenie z Raju, i ogólnoświatowy potop, nierzadko wywołują szczególne zdumienia przy czytaniu Biblii, spróbujemy na przykładzie tych wydarzeń Świętej Historii przekonać się, że wcale nie surowość Boga była przyczyną wspomnianych tragedii, a – dążenie człowieka do grzechu i bezprawia.

*Antropomorfizacja lub antropomorfizm – zabieg językowy, polegający na nadawaniu niebędącym ludźmi przedmiotom, pojęciom, zjawiskom, zwierzętom itp. cech ludzkich i ludzkich motywów postępowania. Często odnosi się do wyobrażenia bogów na obraz i podobieństwo człowieka.

Złamana gałązka

Za to, że Adam i jego żona spróbowali owocu z drzewa poznania dobra i zła, zostali wypędzeni z raju, a na wejściu do rajskiego sadu stanął cherubin z ognistym mieczem, niepozwalający upadłym ludziom wrócić z powrotem. Ale co było powodem wypędzenia? Przecież naiwnie byłoby przyjąć, jakoby Bóg obraził się z powodu postępku pierwszych ludzi i w ten sposób wyładował na nich swoje oburzenie. Można, oczywiście, dojrzeć w tej surowej decyzji sens pedagogiczny, ale wtedy staje się niepojętym – a dlaczego w ogóle Bóg posadził w rajskim sadzie akurat to drzewo, którego owoce zakazane były do spożycia? Przecież jeśli nie byłoby zakazanego drzewa – nie byłoby też upadku w grzech ze wszystkimi jego tragicznymi konsekwencjami dla człowieka i całego stworzonego świata. Bóg kochałby człowieka, a człowiek kochałby Boga, nie mając nawet potencjalnej możliwości odpaść od Niego, i wszystkim byłoby bardzo dobrze.

Ale w tym to problem, że miłość możliwa jest jedynie jako rezultat wolnego wyrażenia woli, kiedy jest możliwość wyboru: kochać, czy nie kochać. Dźwięczy paradoksalnie, ale jeśli się zastanowić, to miłość istnieje tylko tam, gdzie jest wolność, a więc – możliwa jest i niemiłość (niechęć), jako wariant, jako wybór. Jeśli pozbawić człowieka takiej potencjalnej możliwości, to miejsce miłości natychmiast zajmie goły mus, a człowiek z obrazu Bożego przekształci się w jakiś automat, ściśle zaprogramowany na dobro i niewolnicze podporządkowanie Dawcy wszystkich udzielonych mu dóbr.

Przykazanie o niespożywaniu owoców z drzewa poznania dobra i zła było ustanowione przez Boga, żeby człowiek mógł albo dobrowolnie realizować swoją miłość do Niego, albo – tak samo dobrowolnie odmówić tej miłości. I nie jest aż tak ważnym – co to było za drzewo, jakiego gatunku i jakie owoce na nim rosły. Z pewnością można założyć, że te owoce same w sobie nie były szkodliwe i śmiercionośne, przecież drzewo rosło w Rajskom sadzie. Niebezpieczeństwo dla człowieka zawierało się wcale nie w drzewie i nie w jego owocach, a w niewierze Bogu, w samej możliwości przyjęcia przez ludzi myśli o tym, że Bóg może ich oszukiwać. Wiara w prawdziwość słów Pana była dla pierwszych ludzi jedynym sposobem odpowiedzieć swoją miłością na miłość Stwórcy. Człowiek mógł uwierzyć Bogu i nie dotykać tych owoców. Ale mógł nie uwierzyć i nie posłuchać. Co, niestety, i uczynił…

Naruszywszy za radą szatana przykazanie o niespożywaniu owoców z drzewa poznania dobra i zła, człowiek, w istocie – zdradził Boga, przekroczył pewną granicę w stosunku do swego Stwórcy, i dla miłości za tą granicą miejsca już nie było. Człowiek jakby powiedział Bogu: „Ty mówisz, „nie spożywaj tych owoców, dlatego że umrzesz”? Ja Tobie nie wierzę. Szatan mówi, że, spożywszy je, stanę się we wszystkim równy Tobie. A to znaczy, będę mógł żyć bez Ciebie”.

To ułożenie duszy stało się właśnie tym strasznym rezultatem naruszenia przykazania, o którym Bóg uprzedzał człowieka. Dążenie do bytu bez Boga głęboko weszło w ludzką naturę i uszkodziło ją. Śmierć, o której ostrzegał Bóg ludzi, stała się nie karą, a naturalną konsekwencją odstąpienia człowieka, od Źródła jego bytu. Tak, odłamana od drzewa gałązka, choć i zieleni się jeszcze jakiś czas, ale skazana jest na nieuchronne zaschnięcie, utraciwszy związek z korzeniami, które dawały jej życiową siłę.

Wypędzać z Raju takiego nieszczęśliwego, umierającego człowieka, który odrzucił Bożą miłość, nie było szczególnej potrzeby – jemu samemu stało się tam nieswojo.

W istocie raj jest miejscem szczególnej, maksymalnej obecności Boga w stworzonym świecie. Ale co miał robić w takim błogosławionym miejscu ten, komu zaczęła ciążyć taka bliskość Boga i próbował ukryć się przed Nim między rajskimi drzewami? Bóg wysłał pierwszych ludzi z Rajskiego Sadu, dlatego że pozostawanie tam dłużej stało się męczącym dla nich samych. To ciężar obecności Boga, pragnienie ukrycia się przed Nim, będzie prześladować upadłego człowieka do samego końca ziemskiej historii: …carowie ziemscy, i możnowładcy, i bogacze, i wodzowie, i mocarze, i wszyscy niewolnicy, i wszyscy wolni ukryli się w pieczarach i w szczelinach gór, i mówią górom i skałom: padnijcie na nas i ukryjcie nas przed obliczem Siedzącego na tronie… (Ob. 6:15-16) Ale nie gniew i nie zemsta Boga są przyczyną tej ucieczki upadłych ludzi od swego Stwórcy, a poczucie własnej winy (w której nie pokajali się) przed Miłością Bożą, zawsze gotową wybaczyć temu, kto potrzebuje tego przebaczenia.

I słowa Biblii o „uzbrojonej ochronie” przed wejściem do Raju, też można rozumieć różnie. Oto bardzo ciekawa i nieoczekiwana interpretacja swiatitiela Ignatija (Brianczaninowa), w którym objaśnia on – kto to zagrodził upadłemu człowiekowi drogę do Raju i jaką bronią ten straszny strażnik odcina ludzi od powrotu do Boga:

„Jak stał w Raju, tak i teraz stoi przeciwko człowiekowi zabójca jego, upadły cherubin ze swoją obracającą się (wirującą) ognistą bronią, nieprzejednanie (bezwzględnie) walczy z człowiekiem, stara się wciągnąć go do złamania przykazania Bożego i w jeszcze cięższą pohybel, niż ta, jaką zginęli nasi prarodzice. Na nieszczęście, sukces coraz bardziej i bardziej zachęca (ośmiela) wroga. Obracająca się broń w rękach powietrznego księcia, według wyjaśnień największych świętych Ojców, to władza demonów obracać (kręcić) umysłem i sercem człowieka, chwiejąc i rozpalając je różnymi namiętnościami”.

Sto lat oczekiwania

I zobaczył Pan, że wielka niegodziwość ludzi na ziemi, i że wszystkie myśli i pomysły serca ich były złe w każdym czasie; i żałował Pan, że stworzył człowieka na ziemi, i zasmucił się w sercu Swoim. I powiedział Pan: zgładzę z powierzchni ziemi ludzi, których Ja stworzyłem, od ludzi, do bydła, i gady i ptaki powietrzne, bo żałuję, że stworzyłem ich. (Rdz. 6:5-7)

Ten Biblijny tekst rzeczywiście brzmi bardzo strasznie i wywołuje mnóstwo narzekań, jak u najróżniejszych krytyków chrześcijaństwa, tak i u niektórych wierzących. Ale pamiętając myśl Antoniego Wielkiego o tym, że …niemądrze jest myśleć, aby Bogu było dobrze lub źle z powodu uczynków ludzkich, byłoby tak samo niemądrze myśleć, jakoby Pan naprawdę może „zasmucić się” albo „żałować”. Wszystko to, niewątpliwie, tylko obrazy, przywołane aby pokazać całą głębię moralnego zdeprawowania przedpotopowego człowieczeństwa, według słów prepodobnego Efrema Syryjczyka „dochodzącego do takiego stopnia niewstrzemięźliwości, że nic nie żałującego Boga jakby doprowadza do żałowania (swoich uczynków)”.

Bóg niczego nie żałował, i nie przestał kochać ludzi nawet po tym, jak całe ich życie stało się jednolitym złem. I oczywiście że, Bóg uczestniczył w losie pogrążonej w grzechach ludzkości. Oto tylko to uczestniczenie było całkiem inne, niż może wydać się na pierwszy rzut oka.

W Biblii powiedziane jest, że Bóg polecił jedynemu sprawiedliwemu (bogobojnemu) człowiekowi przedpotopowego świata, budować ogromny okręt. To była bardzo ciężka, pracochłonna robota, na którą Noemu zeszło ponad sto lat. Ale popatrzcie, jakimi zadziwiającymi słowami komentuje tę budowę prepodobny Efrem Syryjczyk: Taki ciężki trud włożył Bóg na sprawiedliwego, nie chcąc zesłać potopu na grzeszników. Według mniemania najbardziej autorytatywnego tłumacza Biblii, Bóg nie chciał potopu! Więc dlaczego jednak potop zwalił się na ludzi? Dlatego żeby to zrozumieć, koniecznie trzeba jeszcze raz przypomnieć sobie, że, czyniąc zło, człowiek narusza wcale nie jakieś formalne i zewnętrzne w stosunku do siebie nakazy Boga, a idzie na przekór własnej, danej przez Boga naturze, męczy i niszczy ją swoimi grzechami. Ale przecież natura nie jest czymś odizolowanym od pozostałego stworzenia, a przeciwnie – najściślej związana z nim. Co więcej, Cerkiewna Tradycja wprost nazywa człowieka – koroną stworzenia, pewnym centrum całego stworzonego bytu. Dlatego, wszystko, co dzieje się w duchowym życiu człowieka, nieuchronnie wywiera najsilniejszy wpływ na otaczający go świat. Tak, Pismo wprost świadczy, że poprzez grzech Adama została przeklęta ziemia, która po upadku w grzech straciła zdolność obfitego owocowania, i że właśnie z powodu ludzkich grzechów całe stworzenie wspólnie jęczy i męczy się do tej pory (Rz. 8:22). Poglądowym przykładem tego związku duchowego stanu człowieka z całą przyrodą – jest ekologiczny kryzys, w który ludzie pogrążyli swoją planetę w ciągu jednego tylko stulecia naukowo-technicznego postępu. Marina Cwietajewa jeszcze w pierwszej połowie minionego wieku pisała:

My z rzemiosłami, i z fabrykami
Co zrobiliśmy z rajem nam danym?
Planetę, gdzie wszystko w Nim -
Na rzeczy bezwartościowy złom?
Sława rozchodziła się jak rzeki
Sławę ogłaszały urwiska skał…
W świat – uduchowiony do granic!–
Co zaś człowiek z sobą wniósł?

W odpowiedzi na gorzkie pytanie Cwietajewej, dziś można z jeszcze większą goryczą stwierdzić: nic dobrego. Zniszczenie lasów, wytępienie całych gatunków zwierząt, zanieczyszczenie rzek, atmosfery, bliskiego kosmosu... Moralny stan ludzkości epoki NTR (naukowo-technicznej rewolucji) okazał się lamentująco (rażąco) nieodpowiednim do tego poziomu władzy nad światem, jaki ludzie otrzymali przy pomocy nauki i techniki. Oczywiście, i dziury ozonowe, i niedobór słodkiej wody, i globalne ocieplenie – wszystko to z religijnego punktu widzenia można traktować jako karę Bożą za ludzką chciwość, pożądliwość i umiłowanie sławy (które, właściwie, są właśnie przyczyną dzisiejszego niepohamowanego rozwoju materialnej produkcji i konsumpcji). Ale oto pytanie: jeśli alkoholik spalił się żywcem na własnym materacu, który on po pijanemu podpalił nieugaszonym papierosem, to czy można taką śmierć uważać za karę Bożą? Prawdopodobnie, mądrzej jest jednak przyjąć, że Bóg po prostu pozostawił mu możliwość podążania za swoją grzeszną wolą, w której on tak uparcie trwał przez całe życie, i która go, w końcu, zabiła.

Widocznie, coś podobnego działo się z ludzkością przedpotopową, której myśli były – ciągłym złem (Rdz. 6:5). Biblia nie mówi – w czym konkretnie wyrażało się to zło, ale zrozumiałym jest, że tak wyjątkowe dążenie ludzi do grzechu nieuchronnie powinno spowodować taki sam wyjątkowy kataklizm w przyrodzie. Wszechwiedzący Bóg wiedział o nadciągającej katastrofie i jeszcze na sto lat przed jej początkiem kazał Noemu budować arkę zbawienia, tym samym – uprzedzając o nadchodzącej klęsce całą ludzkość. Przecież Noe budował swoją arkę nie kryjąc się, na widoku u wszystkich i samo to budowanie w istocie już było – głoszeniem pokajania. Każdy człowiek, gdyby chciał, mógłby zbudować sobie taki statek, i uratowałby się na nim tak samo, jak Noe. A jeśli wszyscy ludzie uświadomiliby sobie powagę grożącego im niebezpieczeństwa i zaczęli budować sobie arki, to już oznaczałoby, że uwierzyli oni Bogu i pokajali się. I wtedy, całkiem możliwe, że żadnego potopu nie byłoby w ogóle. Przecież ocalała Niniwa, której mieszkańcy też otrzymali ostrzeżenie od proroka Jonasza o tym, że miara ich grzechów przekroczyła krytyczny próg i za czterdzieści dni Niniwa zginie. Mieszkańcy skazanego miasta przestali grzeszyć, i miasto ocalało. Ale nie Boga oni próbowali ubłagać, nie „gniew” Jego odwlec od siebie, a – pokajawszy się, usunęli samą przyczynę nadciągającej katastrofy.

Niestety, przedpotopowa ludzkość okazała się mniej rozumna, i nie wysłuchała Bożego ostrzeżenia, chociaż dane im było na to dużo więcej czasu, niż mieszkańcom Niniwy. Efrem Syryjczyk pisze: Bóg dawał ludziom na pokajanie sto lat, póki budowana była arka, ale oni nie pokajali się; On zebrał zwierzęta, których dotąd nie widzieli, jednakże ludzie nie chcieli się pokajać; zaprowadził pokój między zwierzętami drapieżnymi i niedrapieżnymi, i wtedy oni nie zlękli się. Nawet po tym, jak Noe i wszystkie zwierzęta weszły do arki, Bóg zwlekał jeszcze siedem dni, drzwi arki pozostawiając otwarte. Zadziwiające …to, że współcześni Noego, widząc wszystko, co działo się na zewnątrz arki i w arce, nie przekonali się aby zaniechać bezbożnych uczynków swoich.

Trudno sobie wyobrazić, że wszystko to Bóg czynił po to, aby zniszczyć grzesznych ludzi. Opisane przez prepodobnego Efrema Syryjczyka wydarzenia przypominają, raczej, operację ratowniczą, podczas której przytłaczająca większość cierpiących nieszczęście z jakiegoś powodu nie przyjęła ratunku.

Znów, jak w Rajskim sadzie, człowiek nie zechciał uwierzyć Bogu. A przecież każdy, kto by uwierzył, mógłby uratować się, podobnie jak Noe, i właśnie do tego wezwał Bóg wszystkich ludzi starożytnego świata przed katastrofą. Ale niestety, nikt, oprócz Noego i jego rodziny nie wziął pod uwagę wezwania Bożego. I to, co wydarzyło się z przedpotopowymi ludźmi całkiem sprawiedliwie można określić jako – masowe samobójstwo przy pomocy niewiary Słowu Bożemu.

Chyba, główną lekcją tej tragedii jest to, że każda klęska żywiołowa to nie przypadek i nie akcja karna ze strony Boga, a bezpośrednia konsekwencja ludzkich grzechów. I kiedy niechęć ludzi do podążania za dobrem staje się dla nich podstawową życiową zasadą, Bóg nie karze ich, a po prostu przestaje chronić przed następstwami ich własnego grzesznego życia. Nie „gniew” Boży był przyczyną ludzkich cierpień i zagład przez wszystkie czasy, a złość i bezlitosność ludzi wobec innych i samych siebie.

Słowa wyrozumiałości (dostosowane do poziomu odbiorcy)

Bóg jest Miłością. Niestety, to chrześcijańskie pojmowanie Boga z trudem znajduje sobie drogę do świadomości i serca człowieka w jego dzisiejszym, upadłym stanie. Codzienne życiowe doświadczenie skłania nas szybciej do tego, żeby widzieć w Bogu groźnego władcę losów, oddającego każdemu według jego uczynków. Tym bardziej, że obraz Boga-sędzi, gniewającego się na grzeszników i miłosiernego wobec pobożnych spotykamy w Ewangelii, i listach apostolskich, i w dziedzictwie świętych Ojców. I jeśli takie wyobrażenie o Bogu powstrzymuje człowieka od grzechu i bezprawia, to można z tego tylko się radować. Ale, uznając korzyść i nauczanie (poglądowość) takich surowych obrazów, nie można jednak zapominać, że według myśli Grigorija Nisskiego …w każdej z takich wypowiedzi powszechnie uznane słowo dobitnie uczy nas, że przy pomocy naszych właściwości opatrzność Boża przystosowuje się do naszej niemocy, żeby skłonni do grzechu ze strachu przed karą powstrzymywali się od złego, że to wszystko tylko – słowa wyrozumiałości Bożej wobec naszych słabości i niezdolności wprost i radośnie przyjąć niezwykłą prawdę chrześcijańskiej wiary – Bóg jest Miłością.

Dialog z ateistą

(Pisownia oryginalna – chodzi głównie o pisanie słowa Bóg z malej litery; przyp. E.M.)

Niezadane pytania

List do redakcji: Dzień dobry! W niedawno przeczytanej przeze mnie książce Władimira Legojdy „Czy dżinsy przeszkadzają w zbawieniu” postawiony jest ciekawy format dialogu między prawosławnym i wątpiącymi. Ciekawe pytania, oryginalne odpowiedzi – wszystko czyta się lekko i prowadzi do rozmyślań. Jednakże, ogólne wrażenie – jak w linii prostej z prezydentem: wydaje się, jakoby na złość, najważniejsze, ostre i skomplikowane pytania akurat nie zostały zadane. Żeby uzupełnić to niedociągnięcie, posyłam artykuł, specjalnie napisany dla czasopisma i pełen prowokacyjnych pytań, akurat w duchu Tomasza (niewierzącego, a nie apostoła, oczywiście). Mam nadzieję, posłuży on jako bodziec do ciekawej dyskusji – w każdym razie, dla mnie i wielu moich przyjaciół o podobnych poglądach byłoby bardzo ciekawie przeczytać odpowiedzi na stronicach waszego czasopisma.

Z poważaniem, Roman Dobrochotow

Wierzyć w boga jest dość łatwo, to może każde dziecko. Trudniej objaśnić tę wiarę. Czasem mówią, że to jak z zakochaniem się – nie wymaga wyjaśnień, ale to naciągnięte porównanie: spróbujcie zakochać się, ani razu nie zobaczywszy, nie porozmawiawszy i nawet nie nawiązawszy korespondencji ze swoja muzą! A jeśli mowa jest nie po prostu o wierze, a o religii – pytań pojawia się jeszcze więcej. Ograniczmy się do najważniejszych.

Czy rzeczywiście bóg istnieje?

Na ten temat istnieją, jak wiadomo, różne zdania. Ktoś, a nawet wielu, wierzą, że bóg istnieje, niektórzy zaś zakładają wprost przeciwne. Przy tym mało kto bierze się stwierdzić, że nieistnienie boga – to fakt naukowy. Nawet wśród ateistów ten punkt widzenia uważany jest za marginalny. W końcu – czy jest dużo wierzących uczonych? Jednak, czy jest ich więcej niż rozpuszczonych mnichów albo, na przykład, złodziejskich urzędników, dlatego będziemy szukać innych argumentów.

Przede wszystkim trzeba wyjaśnić, kiedy mówimy, że „coś nie istnieje”. Przykładów masa – smoki, zjawy, duchy domowe i pozostałe mityczne postacie. Jeśli dziecko zapyta was, czy istnieje Dziadek Mróz, a wy zechcecie w końcu odkryć mu prawdę – to czy odpowiecie „ja nie wierzę w Dziadka Mroza”? Najszybciej, powiecie po prostu „nie istnieje”, przy czym wcale nie wątpiąc w swoje słowa. Jeśli można uważać za fakt naukowy istnienie choinek, to, będąc konsekwentnym, należy uznać za fakt naukowy nieistnienie Dziadka Mroza w tej formie, w jakiej wyobrażają go dzieci. Oczywiście, jako postacie folkloru i literatury istnieje i Dziadek Mróz, i Hamlet, książę duński, ale nazywamy ich „wymyślonymi bohaterami” – wątpliwe czy jakiś wierzący zgodzi się nazwać tak boga.

Nauka przy całej swojej różnorodności wewnętrznej, zawsze postępuje zgodnie z zasadą wystarczającej podstawy, i dopóki interpretacja pewnej sumy obserwowanych zjawisk nie wymaga dodatkowych założeń, te założenia nie są przyjmowane. Przewidując ewentualne zastrzeżenia, powiedzmy z wyprzedzeniem, że uświadomienie apelu „nie pomnażaj istoty rzeczy ponad konieczność” nie zależy od religijności jego autora, Williama Ockhamy, zarówno jak i jakość butów nie zależy od ich obecności lub braku u szewca.

A w czym, właściwie, jest istotna różnica między wiarą w boga i wiarą w Dziadka Mroza? Sam w sobie ten fakt, że w boga wierzy dłużej i większa liczba ludzi – to nie argument, tym bardziej, że znane są znacznie dawniejsze wierzenia… Powiedzmy, afrykańskie plemię San z regionu Ngamiland może pochwalić się tym, że ich kult pythona istnieje już 70 tysięcy lat, ale jest mało prawdopodobne, aby jakikolwiek naukowiec uznał to za wystarczający powód do nawrócenia się ku tej wierze.

Historia zna mnóstwo prób udowodnienia istnienia boga, ale wszystkie one podejmowane były na poziomie intuicyjnego myślenia (które czasem, widocznie, z powodu jego nienaukowego charakteru, określane jest jako filozoficzne). Powiedzmy, jedno z najbardziej rozpowszechnionych uzasadnień istnienia boga – próba wyjaśnienia, kto stworzył ten świat. Jednak nic nie przeczy temu, że świat istniał zawsze. Za to akurat wytłumaczenie pojawienia się wszechświata jako tworu boga napotyka pytanie o tym, jak pojawił się sam bóg, i jedyną możliwą odpowiedź na to pytanie dał Hindus z przykładu Bertranda Russella, który w takich przypadkach odpowiadał „porozmawiajmy o czymkolwiek innym”.

Udowadnianie istnienia boga poprzez poszukiwanie „dziur” w światopoglądzie naukowym tym bardziej jest nierozsądne – wszyscy wiedzą, że nauka nie jest wszechmocna i nawet nie może zająć się tak ważnymi kwestiami, jak na przykład problem materii i świadomości, ale czy z tego wynika istnienie boga (czy Dziadka Mroza i Pythona)?

Nie trzeba myśleć, że nauka uznaje istnienie tylko obserwowalnych zjawisk, to nieprawda. Na przykład, praktycznie cała nasza wiedza o mikroświecie i bardzo wiele z badań makrokosmosu wynika z analizy pośrednich oznak istnienia tego czy innego faktu. Przy czym bezpośrednia obserwowalność dla nauki wcale nie jest istotna, ponieważ proste połączenie niektórych substancji chemicznych powoduje, bezpośrednio obserwowalnym dla człowieka wiele faktów, w tym wspomnianego pana boga. Na status istniejącego dorobić się w nauce nie jest łatwo – do tego opracowany jest skomplikowany mechanizm weryfikacji i falsyfikacji hipotez, wyszlifowany przez doświadczenia tysiącleci. Żadnego innego mechanizmu odróżniania zjawisk istniejących od wyobrażalnych ludzkość nie zna.

W ten sposób, rozpatrując hipotezę o istnieniu boga w drodze cynicznego poglądu konsekwentnego i uczciwego uczonego, trzeba będzie przyznać, że między hipotezami o istnieniu Pytona, Dziadka Mroza i Boga nie ma najmniejszej różnicy w bazie dowodów, i dopóki tej bazy nie ma, nieistnienie wszystkich tych postaci w realnej rzeczywistości uważa się za fakt. Bywa tak, że fakty naukowe są obalane, ale dopóki do tego nie doszło, wymysł pozostaje wymysłem. A jednak religia posiada zasadniczą różnicę od zwykłych kultów i mitów, formując w człowieku określony system moralnych norm i wartości. I z tym związane jest drugie pytanie.

Czy dobra jest moralność religijna?

Pytanie to jest dziwne, przecież w różnych religiach systemy wartości są różne. Jedni mówią, że ogólnie moralne podstawy we wszystkich religiach świata są wspólne, inni przekonują, że różnice są istotne, ale i w tym temacie jest trzecia, dość marginalna pozycja, z którą nie zgodzą się nawet liczni ateiści: religia jest amoralna jako taka.

Wszystkie współczesne religie świata proponują swoim zwolennikom drogę do zbawienia i na tym opierają swoją koncepcję sprawiedliwego porządku światowego. I to jest przyciągające w religii – do wiary często nawracają się ludzie w krytycznych sytuacjach, kiedy rozumieją swoją bezsilność nad niektórymi strasznymi wydarzeniami. Powiedzmy, chory na raka może uciec się do religii, żeby, jeśli nie uratować się w tym świecie fizycznym, to chociażby żyć nadzieją na zbawienie w innym świecie. A jeśli po pogrążeniu się w religię guz przechodzi, to jest to, oczywiście, natychmiast wyjaśniane siłą wiary.

Ale co zrobić w takim razie z argumentem Iwana Karamazowa, zaskoczonego cynizmem tej boskiej harmonii, lekceważącej łzy niewinnie zamęczonego dziecka? Jak i w przypadku z Ockhamem nie używającym swojej brzytwy, niewystarczającym byłoby odpowiedzieć, że sam Dostojewski był głęboko wierzącym.

Fiodor Dostojewski, dopóki nie potrzebował go Apollon do świętej ofiary, był ogólnie człowiekiem dość słabym, powierzchownym i łasym (podatnym) na wszelkie przesądy, w tym nacjonalne, i nie ma nic dziwnego w tym, że jego bohaterowie są trochę mądrzejsi, przystojniejsi i bardziej skomplikowani od ich autora.

Historia, niestety, dała znacznie barwniejsze ilustracje, niż literacki przykład o dziecku, zaszczutym psami. Maleńkie dzieci zamorzone głodem w obozie faszystowskim czy, co tu daleko szukać przykładu, ofiary ataku terrorystycznego w Biesłanie. Jakąż to wyższą sprawiedliwością można usprawiedliwić to, że kilka setek małych dzieci umarło w swojej szkole, pozbawione jedzenia i zmuszone pić własny mocz? Co to za taki bóg, który obojętnie patrzy na jakąś przerażoną modlącą się dziewczynkę, która znalazła się w niewoli u terrorystów, morzących ją pragnieniem i sadystycznie gwałcących? Wielu wierzących mówi w odpowiedzi, że, jak się mówi, bóg dał ludziom wolność, i ci już radzą sobie z nią jak mogą, a mogą tylko tak okrutnie. Ale jakaż wolność u tej konkretnej dziewczynki? Czyże ten bóg różni się od Adolfa Hitlera, który pod pretekstem troski o ludzkość jako całość, zniszczył setki tysięcy ludzi osobno?

Jest tu pewna logiczna niezgodność. Jeśli bóg tylko stworzył zasady gry i więcej nie uczestniczy w procesie podejmowania decyzji, to w takim razie dlaczego wierzący proszą Go o cokolwiek, pokładają nadzieje na jego miłosierdzie? A jeśli on może podejmować decyzje, to miara jego uprawnień jest również proporcjonalna do miary odpowiedzialności. Czy nie nadużywa (źle wykorzystuje) on te swoje uprawnienia? Dlaczego to bóg zdecydował, że ma prawo pozwolić zamorzyć niewinne dziecko  na śmierć? Nawet delfiny ratują tonących ludzi, a już najwyższemu sam bóg kazał. Ktoś może powiedzieć, że bóg ma swoje powody i nie ulega ludzkiej logice, i trzeba z tym się zgodzić, ale ta demagogia niczym nie różni się od zupełnie analogicznych rozważań nazistowskich żołnierzy, wykonujących rozkazy o torturach i zabójstwach, z tą tylko różnicą, że u wierzących w fiurera wybór był niełatwy, czasem między życiem a śmiercią.

Wychodzi, że wiara w Dziadka Mroza jest znacznie mniej cyniczna – ona nie stwarza fałszywego oczekiwania sprawiedliwości i zbawienia, nie ma w niej żadnej obłudy. W takim razie dlaczego w ogóle potrzebna jest wiara w boga? Wielu uważa, że religia – bardzo ważna sprawa dla społeczeństwa, ponieważ jest jego etycznym rdzeniem, pozwalającym człowiekowi zachować podstawowe moralno-etyczne wytyczne… Temu poświęcone jest trzecie i ostatnie pytanie.

Czy społeczeństwu potrzebna jest religia?

Religia dla kultury – to przede wszystkim właśnie system etyczny. Społeczeństwo jako całość jest obojętne na takie intymne rzeczy, jak wiara każdego człowieka w cokolwiek, ale jeśli to przekonanie jest w jakiś sposób związane z etyką publiczną, nieuchronnie staje się częścią struktury społecznej. Na historię zawsze wpływa albo wiara, na której oparte są normy etyczne, albo wiara, która je podważa, wszystkie inne wierzenia dla społeczeństwa są obojętne. W rzeczywistości, dla systemu społecznego, nawet natura wiary jest obojętna – religia, ideologia polityczna, tradycje – nie ma znaczenia, jakie jest uzasadnienie tych czy innych norm, ważny jest ich sens. Każde społeczeństwo zawsze przebywa w atmosferze idei (choć czasem wątpliwych) ale w formę wartości normatywnych idee te mogą być ubrane tylko wtedy, gdy potrzebuje tego środowisko społeczne.

Z reguły, społeczeństwo potrzebuje stabilności, i normy etyczne jedynie wzmacniają ją. W socjologicznym sensie nie ma wielkiej różnicy między zalegalizowanym złodziejem w 90-ch latach w Rosji albo arcybiskupem późnego średniowiecza – i ten i drugi są częścią niejakiej struktury, dopełniającej oficjalne państwowe instytucje i w dużej mierze gwarantującej porządek publiczny. Jakaś społeczność żyje „według mentalności”, jakaś – zgodnie z religijnymi zaleceniami, ale w obu wypadkach istnieje pewien normatywny system, pozwalający rozwiązywać konfliktowe i po prostu sporne sytuacje.

W momentach krytycznych, gdy społeczna i polityczna struktura społeczeństwa ulega zmianom, na tej fali często pojawia się nowa ideologia, która nie tylko nie służy jako bastion stabilności, ale wręcz przeciwnie, powołana jest do jej zniszczenia. Chrześcijanie okresu katakumb głosili prawie te same hasła, co o wiele później socjaliści i komuniści zanim doszli do władzy – tę samą wolność, równość i braterstwo. Kiedy zaś ideologia przechodzi od kategorii protestu do kategorii normatywnej, ona natychmiast skłonna jest przekształcać się w analogię poprzedniego konserwatywnego systemu.

W ten sposób, odnośnie etyki religijnej istnieją, jak i odnośnie komunizmu, dwie podstawowe pozycje – apologetyczna, oparta na pierwotnie głoszonych wartościach, i krytyczna, opierająca się na realnej praktyce wdrażania tych norm. I znów (bóg lubi trójcę) jest sens zwrócić uwagę na punkt widzenia, różny od tych obu pozycji: moralność religijna – jak w jej ideowym, tak i w jej praktycznym wcieleniu – rozwiniętemu społeczeństwu nie jest potrzebna.

Nietrudno zauważyć, że we wszystkich częściach planety, niezależnie od siebie, ewolucja etyczna zachodzi w jednym i tym samym kierunku. Można spierać się z marksistowską teorią formacji i definiować więcej etapów, albo trochę inaczej określać różne stadia zmian strukturalnych, ale, chyba, wszyscy zgodzą się z tym, że etyka w największym stopniu zależy od struktury społecznej, która, z kolei, zmienia się wraz z rozwojem technologii i ekonomiki. Te relacje są bardzo, bardzo złożone, a rozwój jest nieliniowy, ale niektóre megatrendy znów są oczywiste. Powiedzmy, odrzucenie indywidualizmu, nietolerancja inaczej myślących, akceptacja tortur i pokazowych egzekucji, niekwestionowany autorytet norm religijnych – to, co czasem odnoszone jest do kultury muzułmańskiej albo nawet szerzej do wschodniej – jest niczym innym, jak etapem rozwoju kultur, który przecierpiała Zachodnia Europa. Być może, radykalnemu islamiście wystarczy tych linijek, aby rozpocząć przeciwko autorowi święty dżihad, ale fakt pozostaje faktem – takie uniwersalne (uznawane we wszystkich kulturach) kryteria, jak śmiertelność dzieci, piśmienność, poziom usług medycznych, poziom przestępczości i inne wskaźniki znacznie różnią się w krajach opartych na wymienionych wyżej wartościach kulturowych, a państwach wspierających indywidualizm, wolności demokratyczne i tolerancję, co daje właśnie podstawy mówić nie po prostu o różnicy kultur, ale o różnych stadiach rozwoju.

Nawet te arabskie kraje, które „siedzą na ropie”, nie mogą połączyć patriarchalnego systemu z dobrobytem i nie mieszczą się w pierwszych dziesiątkach wskaźnika rozwoju społecznego. A kto zajmuje w tym wskaźniku pierwsze miejsca? Najbardziej rozwiniętych krajów w żaden sposób nie można odnieść do najbardziej religijnych. Zgodnie z badaniami, opublikowanymi przez Washington Profile w 2006 roku, najbardziej ateistycznymi krajami na świecie, według badań, były: Szwecja, Wietnam, Dania, Norwegia, Japonia, Czechy, Finlandia, Francja, Południowa Korea, i Estonia. Wietnam trafił do tego szeregu tylko dlatego, że religia w tym kraju została wyparta przez totalitarną ideologię, a wszystkie pozostałe z tych państw należą do najbardziej rozwiniętych, przy czym pięć z pozostałych dziewięciu mieści się w pierwszej dziesiątce krajów według kategorii Rozwoju Społecznego ONZ. I odwrotnie, kraje, w których etyka religijna ściśle reguluje wszystkie aspekty ludzkiego życia, z jakiegoś powodu należą do ubogich, a jeśli nie ma szczęścia w złożach ropy naftowej, to i do najbiedniejszych. Daje do myślenia, nieprawdaż?

Czasem można usłyszeć argument, zgodnie z którym w prosperujących krajach zachodnich, gdzie religia nie definiuje etycznych wytycznych, pomyślność jest iluzoryczna i powierzchowna. Zwolennicy takiej wersji próbują ją potwierdzać wysokim poziomem samobójstw w tych krajach... Ta logika wygląda dosyć dziwnie. Po pierwsze, jak wiadomo, człowiek nie jest skłonnony do samobójstw w warunkach walki o przetrwanie – ale czy można nazwać społeczeństwo, w którym człowiek całe życie walczy o jedzenie i bezpieczniejszą egzystencję, bardziej szczęśliwym? Po drugie, w krajach religijnych samobójstwa uważane są za wielki grzech, i strach przed społeczną krytyką powstrzymuje wielu od takich uczynków. Z pomyślnością społeczeństw nie jest to w żaden sposób związane. Po trzecie, w warunkach przemysłowych, właściwych krajom rozwiniętym, skończyć z życiem jest o wiele łatwiej – wielu samobójców w chwilowym zmętnieniu (zaćmieniu) rozsądku rzuca się pod pociąg albo z okna, podczas gdy na prowincji z życiem kończą ci, którzy świadomie na to się zdecydowali, i takich oczywiście jest mniej. Akurat sama statystyka nie ujawnia tutaj bezpośrednich związków. Na przykład, wśród liderów według liczby samobójstw w Europie nie ma krajów wymienionych wyżej jako najbardziej ateistycznych. Do pierwszej piątki najbardziej samobójczych krajów Europy wchodzi Litwa, Rosja, Kazachstan, Białoruś i Łotwa. Szwecja, będąca na czele listy najbardziej ateistycznych krajów świata, na „samobójczej liście” Europy jest dopiero na 27-m miejscu.

Sama w sobie idea religijnej etyki jest bardzo wątpliwa. Wierzyć w to, że nie można, na przykład, bić kobiet i dzieci, to jest to samo co wierzyć w tabliczkę mnożenia albo w obieg ziemi dookoła słońca. Jeśli dla człowieka proste prawdy – to przedmiot wiary, a nie wiedzy, staje się on ślepym niewolnikiem swoich wierzeń, w imię których kobiety i ich dzieci są czasami ofiarami polowań na czarownice.

Przypuśćmy, że święta inkwizycja i inne przykłady „ochrony religijnej moralności” są przesadą. Ale czy istnieje jakiś sens w określaniu wartości etycznych poprzez religię? Czy religia naprawdę wzmacnia społeczeństwo, a nie przeszkadza mu w rozwoju?

Na przykład, w określonych subkulturach młodzieżowych praktykowana jest wolna miłość za wzajemną zgodą, odpowiednio przykazanie „nie pożądaj żony bliźniego swego” jest tam naruszane. Albo oto maniak z nożem złapał na ulicy dziewczynkę, a nadchodzący tatuś sięgnął po pistolet i naruszył przykazanie „nie zabijaj”. Wychodzić z założenia o tym, że ich postępowanie jest grzechem po prostu dla tego, że tak powiedział bóg – to znaczy dobrowolnie rezygnować z własnej świadomości, stawać się niewolnikiem czyichś osądów. Wierzący, oczywiście, powie – „nie sądźcie i nie będziecie sądzeni”, ale jakże nie sądzić, jeśli trzeba zrozumieć dla siebie – można tak postępować czy nie? I kiedy wierzącemu człowiekowi podawane są pewne przykazania w gotowym wykazie, jak instrukcja korzystania z telewizora, to pozbawia człowieka najważniejszego – samodzielnego kształtowania pojmowania wartości poprzez uświadomienie i zmysłowe przeżywanie otaczającego świata.

Nie, człowiek zdolny jest i sam uświadomić sobie moralne zasady, przy czym właśnie uświadomić sobie, a nie tylko poczuć. Uniwersalny algorytm proponuje Emanuel Kant w swoim kategorycznym prawie: „Postępuj zgodnie z taką zasadą, która mogłaby się stać powszechnym prawem”. Człowiek sam określa co chciałby widzieć jako powszechne prawo (dotyczące jego samego), a aby godzić (przymierzać) subiektywne poglądy na uniwersalne prawa i opracowywać normy społeczne powołany jest system prawodawczy. Przy takim podejściu człowiek zachowuje wolność, motywację do poznania świata a jednocześnie pozbawiony jest możliwości poszerzania swojej wolności kosztem ograniczenia praw innych obywateli. Po co więc wam, wierzący, potrzebne są jeszcze „spuszczone z góry” religijne zasady moralne?

Z powiedzianego wyżej wynika, że niektóre społeczeństwa (czy nawet kultury, na określonym etapie rozwoju) potrzebują cerkwi i etyki religijnej, ale potrzebują tylko dlatego, że cierpią z powodu braku kapitału społecznego. Współczesne rozwinięte pluralistyczne społeczeństwa po prostu mogą sobie pozwolić na więcej wymiarów wolności, a następnie, dokonując tego lub innego moralnie znaczącego wyboru, człowiek, wraz ze swoją wolnością, bierze za to również odpowiedzialność. Obecność pewnego powszechnego sytemu etycznego pozwalała kiedyś uniknąć personalnej odpowiedzialności, skutecznie powołując się na słowa Jezusa albo (w zależności od epoki) Karola Marksa. Współczesny człowiek powołać się może i na tego, i na drugiego, ale moralna odpowiedzialność pozostaje na nim samym. Człowiek, oczywiście, podlega słabościom, co jakiś czas pozwoli sobie na jakieś paskudztwo, a społeczeństwo – liberalne i tolerancyjne – czasem tego nawet nie zauważy. Pozostawi bezkarnie. I tu, prawdopodobnie, chciałoby się, żeby pan go osądził, teraz albo przynajmniej na Strasznym sądzie. Ale chciałoby się zrozumieć, kto potem będzie sądzić samego boga?

Roman Dobrochotow, magister politologii Moskiewskiego Instytutu Państwowego Stosunków Międzynarodowych, doktorant Najwyższej szkoły ekonomiki, przewodniczący chronionego prawem ruchu „MY”, ateista i neopozytywista, m. Moskwa

Motylek w dłoni

Odpowiedź na artykuł Romana Dobrochotowa „Niezadane pytania”

Szanowny Romanie, ma Pan rację: wytłumaczyć swoją wiarę w kategoriach umysłu rzeczywiście trudno. Jednak wcale nie jest łatwiej wytłumaczyć w podobny sposób własną niewiarę. Anton Pawłowicz Czechow w 1898 roku pisał w swoim pamiętniku: „Między „jest Bóg” i „nie ma Boga” leży całe ogromne pole, które z wielkim trudem pokonuje prawdziwy mędrzec. Zaś ruski człowiek zna którąś z tych dwóch skrajności, środek zaś między nimi go nie interesuje, i on zazwyczaj nie wie nic albo bardzo mało”.

Według mnie, Pana artykuł – to sumienna próba wyjść na to właśnie pole ze swojej ateistycznej skrajności. I cieszę się, że mam możliwość odpowiedzieć Panu, dlatego że i z Pana, i z mojej strony taka wymiana zdań – to krok ku sobie nawzajem.

Uważnie przeczytawszy Pana myśli, zobaczyłem w nich bardzo dużo wspólnego ze swoim doświadczeniem niewiary. Argumenty przedstawione w Pana artykule, dość długo były podstawą dla mego własnego przekonania w tym, że Boga nie ma i że religia to tylko – przeżytek zamierzchłej ciemnoty, współczesnemu myślącemu człowiekowi całkiem niepotrzebny a nawet szkodliwy.

Ale – dziwna sprawa: gdzieś bardzo głęboko w duszy uświadamiałem sobie taką pewność nie jako majątek, a szybciej jako nieprzezwyciężoną przeszkodę, którą mój rozum z jakiegoś powodu wzniósł między mną a Bogiem. Żadnej radości ta świadomość nie przynosiła, było tylko głuche rozdrażnienie z tego powodu, że obok żyją ludzie, dla których podobna przeszkoda po prosu nie istnieje.

Formalnie wszystko wychodziło tak, jak pisze Pan, ale serce odmawiało zgadzać się z chłodnymi argumentami rozsądku. Pragnienie wyeliminowania tej sprzeczności stało się początkiem mojej drogi do wiary.

Ja, tak samo jak Pan, znam siłę rozważań, negujących byt Boga. Ale, w odróżnieniu od Pana, teraz dobrze znam również słabe miejsca w rozważaniach.

Z naukowego punktu widzenia, chyba, rzeczywiście można powiedzieć, że dziecięca wiara w Dziadka Mroza oparta jest na falsyfikacji i dlatego jest błędem. Przekonywać na serio, jakoby prezenty, położone przez rodziców pod choinkę w Bożonarodzeniową noc, są niezaprzeczalnym dowodem istnienia dobrego brodatego staruszka w czerwonym kożuchu, są tak samo niedorzecznie, jak i wierzyć w to, że dzieci rodzicom przynosi bocian.

Ale chodzi wcale nie o naukowość faktu, a o osobliwości dziecięcego postrzegania. Na świecie jest mnóstwo rzeczy, które dziecku do określonego wieku po prostu łatwiej postrzegać (przyjmować) poprzez symboliczny obraz. Dorastając, dzieci, oczywiście, zrozumieją, że żadnego Dziadka Mroza nie ma, i wtedy tajemnica noworocznych prezentów odkryje się przed nimi jak jeszcze jeden przejaw rodzicielskiej miłości i troski.

A oto czy można z takim samym przekonaniem powiedzieć, że i wiara w Boga jest skutkiem podobnej falsyfikacji? Kto i dlaczego oszukuje ludzkość w ciągu całej jej historii? Można, oczywiście, przyjąć, jakoby religia pojawiła się jako skutek niewystarczalnej naukowej wiedzy o świecie. Ale paradoks tkwi tu w tym, że fundamentalne podstawy nauki założyli akurat ludzie głęboko religijni. Galileusz i Kepler, Niuton, Mendel, Paskal, Mendelejew…

Większość uczonych, którzy uformowali istniejące dziś metody badań naukowych, było głęboko wierzącymi ludźmi.

Tym nie mniej, swój artykuł o nienaukowości wiary w Boga i Dziadka Mroza Pan z jakiegoś powodu, zaczął od obrażania prawie wszystkich twórców współczesnej nauki. Wierzący naukowiec postawiony jest przez Pana w jednym szeregu z rozwiązłym mnichem i złodziejskim urzędnikiem – cóż, spójrzmy, na ile to porównanie jest sprawiedliwe.

Rozpustny mnich łamie swoje obietnice, kradnący urzędnik – przysięgę i prawo karne. Ale jaką obietnicę, prawo czy choćby zasadę naukowego światopoglądu łamie wierzący naukowiec? Nie sądzę, że ma Pan na to przekonującą odpowiedź.

Nauka nie może udowodnić istnienia Boga, ale tak samo nie może udowodnić też Jego nieistnienia, przede wszystkim dlatego, że nigdy nie stawiała przed sobą takiego zadania. Ona bada świat, jego strukturę i prawa, według których ten świat istnieje. Dla uczciwego naukowca rzeczywiście nie ma zasadniczej różnicy – czy świat został stworzony przez Boga czy istnieje wiecznie, ponieważ prawa natury nie zmieniają się w zależności od światopoglądu ich badacza.

Ale jeśli mimo wszystko przypuścić, że Bóg – jest Stwórcą tego świata, nieuchronnie trzeba uznać, że nie może On być częścią Swego stworzenia, jak i artysta nie staje się częścią namalowanego przez niego obrazu, nawet jeśli to – autoportret. Bóg istnieje poza granicami wszechświata, i postulować (zakładać) Jego byt albo niebyt w ramach metod naukowych po prostu jest niemożliwym, ponieważ te metody nie obejmują zjawisk transcendentalnych (nadprzyrodzonych).

Nie można złapać złotej rybki, zarzucając sieci na polu ziemniaczanym, ale to wcale nie udowadnia, że złote rybki nie istnieją poza jego granicami. Dlatego, kiedy Pan pisze: „…mało kto bierze się twierdzić, jakoby nieistnienie Boga – fakt naukowy. Nawet wśród ateistów ten punkt widzenia uważany jest za marginalny”, – całkiem z Panem się zgadzam. Prawda, nie całkiem przy tym rozumiem, dlaczego w swoich rozważaniach sprowadza Pan metody naukowe właśnie do tego marginalnego punktu widzenia. Pisze Pan: „Na status istniejącego dorobić się w nauce nie jest łatwo – do tego opracowany jest skomplikowany mechanizm weryfikacji i falsyfikacji hipotez, wyszlifowany przez doświadczenia tysiącleci. Żadnego innego mechanizmu odróżniania zjawisk istniejących od wyobrażalnych ludzkość nie zna”.

To nieprawda. I nie chodzi tu nawet o to, że mechanizm weryfikacji i falsyfikacji hipotez w żaden sposób nie mógł być szlifowany przez doświadczenia tysiącleci, ponieważ został wynaleziony przez angielskiego filozofa Karla Poppera dopiero w minionym wieku. Po prostu zapomniał Pan wspomnieć o tym, że metoda naukowa istnieje w historii ludzkości równolegle z innymi rodzajami działalności poznawczej: zwyczajowym, artystycznym, religijnym, mitologicznym, filozoficznym. I że nauka wcale nie przekreśla doświadczenia zdobytego innymi sposobami, ona jedynie określa zgodność lub niezgodność tego doświadczenia ze swymi, naukowymi kryteriami.

Na przykład, stwierdzenie „pies – przyjaciel człowieka” jest całkiem nienaukowe. Ale opisuje ono pewne całkiem realne doświadczenie ludzkiego poznania, które może poddawać wątpliwości tylko ten, kto nigdy nie przyjaźnił się z psem.

Oczywiście, naiwnym jest próbować zobaczyć Boga czy, co gorsze – Dziadka Mroza przez dziury naukowego światopoglądu. Ale tak samo naiwnym jest myśleć, jakoby nauka może potwierdzać albo obalać zdarzenia, związane z mitologicznym, religijnym lub jakimś innym sposobem pojmowania rzeczywistości.

Nawet nasze codzienne doświadczenie może całkiem słuszne przeczyć wiedzy naukowej. Przykładem tego może być ciekawy wypadek, który wydarzył się we Francji w XVIII wieku: osioł, zaprzęgnięty do chłopskiego powozu, został zabity w hołoblach przez spadający meteor. Zaś paryska Akademia Nauk w tym czasie kategorycznie przeczyła samej możliwości spadania kamieni z nieba. I jeśliby jakiś akademik zacząłby wtedy całkiem naukowo tłumaczyć „fakt nieistnienia” niebiańskich kamieni właścicielowi zabitego przez meteor osła, chłop, prawdopodobnie, po prostu wyleczyłby go pałką.

Karamazowskie rozważania o „łezce dziecka” wzmocnione realną tragedią dzieci Biesłana i okropnościami hitlerowskich obozów koncentracyjnych, w rozmowie o Bogu mogą wydać się niezaprzeczalnymi dowodami Jego niebytu. Dlatego nie będę się sprzeczać, i przeprowadzę niewielki myślowy eksperyment: zgodzę się z Panem.

W dobrej wierze i starannie spróbuję wyobrazić sobie, jakoby okrutna niesprawiedliwość w stosunku do w niczym nie winnych dzieci przekonała mnie w tym, że Boga nie ma. Oto, odrzuciłem już niedorzeczną plewę religijnych fantazji, zrozumiałem, że w świecie nie ma siły, ograniczającej ludzką złość i szaleństwo, i ze spokojnym przekonaniem patrzę na życie odnowionym spojrzeniem. No i co? Czy od tej świadomości, że Boga nie ma i nigdy nie było, w świecie zrobiło się mniej cierpień, krwi i dziecięcych łez? Niestety, nie – dokładnie tyle samo, ile też było. Czy zrobiło się mi łatwiej słyszeć o dziejących się wokół okropnościach? Uczciwie mówię – ani trochę.

„Łezka dziecka” – emocjonalnie bardzo mocny argument dla konstrukcji teoretycznych, ale w praktyce on zupełnie nieprzydatny, ponieważ, odrzucając byt Boży, człowiek tym samym faktycznie uznaje absolutną swobodę łajdaków, nikczemników i krwawych maniaków, którzy w świecie bez Boga okazują się niczym i przez nikogo nie ograniczeni w swoim szaleństwie. Posługiwać się cudzą biedę jak materiałem dla budowy sylogizmów (wnioskowania, dedukcji), objaśniających swoją niewiarę, prawdopodobnie, można, ale tylko pod jednym koniecznym warunkiem: trzeba być wobec tej biedy całkiem obojętnym. I tu, moim zdaniem – główna nieprawda Karamazowskiego rozważania.

Ale proszę spróbować, na przykład, podejść do matek z Biesłanu i pocieszyć je swoimi wywodami, mówiąc: „Oto widzicie, wasze dzieci cierpiały i zginęły w męczarniach, znaczy, Boga nie ma”. Nie sądzę, że wystarczy Panu odwagi powtórzyć swoje logiczne rozważania przed tymi, na czyje tragiczne doświadczenie Pan tak pewnie powołuje się w swoim artykule.

Z głębokim moim ubolewaniem, nie mogę wykluczyć tej możliwości, że w biedę, podobną do okropności Biesłanu, mogą trafić i moje własne dzieci. Nie chcę wyobrażać sobie szczegółów i po prostu dopuszczam, że będzie to sytuacja, kiedy nie tylko ja sam, ale i w ogóle nikt i nic na świecie nie będzie w stanie im pomóc. Ale ja wierzę, że Bóg kocha moje dzieci niezmiernie mocniej niż ja sam. Wierzę, że On może je uwolnić, jeśli one dostaną się do pułapki; wierzę, że On może dać im siłę znieść cierpienia, jeśli one mimo wszystko pozostaną w łapach nieludzi; w końcu, wierzę, że On przyjmie je z miłością, jeśli uzna, że są gotowe do Życia Wiecznego.

I wcale nie chcę zgadywać – co takiego Pan w tak straszliwej sytuacji uzna za wielkie błogosławieństwo (dobro) dla moich dzieci. Ja po prostu modlę się o to, żeby nic takiego nigdy się nie wydarzyło. Ale gdyby się zdarzyło – moja wiara w to, że Bóg jest i On nie opuści moich dzieci w najstraszniejszej biedzie, będzie dla mnie jedyną podstawą do dalszego życia. Dlatego że w świecie, gdzie dzieciom Biesłana i Oświęcimia nie może pomóc nawet Bóg, ja nie chcę żyć ani dnia.

Pan zastanawia się – jak Bóg dopuszcza niewinne cierpienia, dlaczego nie powstrzyma okropnych przestępstw zezwierzęciałych maniaków jeszcze na etapie ich zamiarów, jeśli jest On rzeczywiście dobry i wszechmocny?

Nie będę mówić, że Bóg – ma swoje racje (choć dla mnie samego to – zupełnie wystarczające wytłumaczenie). Po prostu pomyślmy: od jakiego poziomu zła Bóg powinien, według Pana, zacząć ograniczać ludzką wolność? Pan proponuje za takie kryterium przyjąć cierpienia, sprawiane dzieciom.

Zgoda. Przytoczę prosty przykład. Kilka lat temu Patriarchat Moskiewski zwrócił się do biologicznego wydziału Moskiewskiego Uniwersytetu Państwowego z prośbą dać naukowe określenie: co właściwie jest początkiem nowego życia – wyjście niemowlęcia z łona matki, przecięcie pępowiny, pierwszy oddech, początek formowania się systemu nerwowego embriona, pierwszy podział komórki jajowej czy też po prostu zapłodnienie? Otrzymano całkiem jednoznaczną odpowiedź: z naukowego punktu widzenia, za początek nowego życia uważa się zapłodnienie komórki jajowej, ponieważ właśnie w tym momencie pojawia się unikalny, nigdy przedtem nie istniejący zestaw chromosomów. I to – jest już nowe życie. Tak więc i z punktu widzenia nauki, i z punktu widzenia religii sztuczne przerywanie ciąży w każdym stadium jest zamierzonym morderstwem. Na ile jest ono okrutne w wykonaniu, można zobaczyć w szokującym dokumentalnym filmie „Milczący krzyk”, gdzie autorzy przy pomocy ultradźwięku sfotografowali (nagrali) cały proces aborcji. Na filmie dokładnie widać, jak dziecko dosłownie – rwą na kawałki za życia, jak mu boli i jak się boi, jak próbuje ono wykręcić się z żelastwa, którym wyciągają je z mamy po kawałku.

Powie Pan, Panie Romanie, kogo Bóg powinien tu powstrzymać: lekarzy-morderców? matki, które oddały swoje nienarodzone jeszcze dzieci na rozszarpanie? ojców, którzy zgodzili się na to zabójstwo? czy – wszystkich naraz?

A przecież jest jeszcze cały przemysł produkcji środków antykoncepcyjnych o działaniu aborcyjnym, którymi mama zabija dziecko nawet bez „pomocy” lekarza. Żeby powstrzymać całą tę maszynkę do mielenia mięsa, Bóg musiałby sparaliżować połowę ludności kuli ziemskiej. Setki milionów ludzi codziennie, przy okazji (w biegu) zgładza własne dzieci, a drugie setki milionów spokojnie żyje obok nich i wcale nie niepokoi się tym co się dzieje.

Wie Pan, czasem jestem skłonny myśleć, że Bóg dopuszcza tragedie podobne biesłańskiej już tylko dlatego, żeby ludzie z boku ujrzeli całą obrzydliwość i okropność dzieciobójstwa. Tego zła, które stało się w naszym świecie normą.

Bóg nie powstrzymuje ludzi na drogach zła, dlatego, że prawie wszystkie nasze drogi – to zło przed Bogiem. Przywykliśmy sami sobie stawiać oceny za zachowanie i naiwnie myślimy, że jeśli Bóg istnieje, to powstrzymywać On zawsze powinien kogoś innego, ale nigdy nas samych. To uczucie własnego nieuczestniczenia w złu – jest najstraszniejszą chorobą ludzkiego ducha, właśnie tu ukrywają się korzenie najstraszniejszych przestępstw. I Hitler i doktor Mengele*, i besłańscy nożownicy też przecież na pewno byli przekonani, że nic szczególnie złego w ich „wyczynach” nie ma.

Bóg nie powstrzymuje nas dlatego, że oczekuje naszego pokajania, oczekuje, kiedy nam samym zrobi się mdło i strasznie od tego, jak żyjemy i co robimy jeden z drugim w tym życiu. Głupio jest na Niego się obrażać za to, że On nie przemienił świata w ogromny obóz koncentracyjny, gdzie wszyscy czyniliby dobro i powstrzymywaliby się od zła nie ze swojej wolnej woli, a ze strachu przed otrzymaniem paraliżującego roztworu od jakiegoś „boskiego szokera (straszaka)”.

Ja wierzę, że Bóg ogranicza zło w świecie. Inaczej dawno mielibyśmy Biesłany w każdym regionie. Ale miary tego ograniczenia nie dane mi znać, dlatego że to – sprawa Boża. I łezka dziecka nie smuci mnie z tego właśnie powodu. Po prostu ja wierzę, że Bóg rozcieńczy tę łezkę w oceanie Swojej miłości, wierzę, że On poda wszystkim niewinnie cierpiącym takie pocieszenie, taką radość, w porównaniu z którymi wszelkie możliwe cierpienie – jest niczym. Dlatego że miłość Boża jest nieporównanie silniejsza od ludzkiego zła.

Wiara i niewiara – to dwa końce ogromnego pola, o którym pisał Czechow. Sam Antonij Pawłowicz, jak sam przyznał, swoją wiarę na tym polu utracił. Ale czy można zgubić niewiarę? Czy można podzielić się niewiarą, albo przynajmniej – posiadać ją (władać nią)?

W swoim czasie byłem porażony ewangelicznymi słowami o Chrystusie, w których zobaczyłem wyczerpujące wyjaśnienie mojej niewiary: światłość przyszła w świat; ale ludzie bardziej pokochali ciemność, niż światłość, dlatego że uczynki ich były złe; bowiem każdy, czyniący zło, nienawidzi światłości i nie idzie ku światłu, żeby nie ujawniły się jego uczynki, dlatego że są one złe (Jana 3: 19-20). Jakoś natychmiast zrozumiałem wtedy, że wszystkie moje ateistyczne rozważania i argumenty – to tylko zasłona, za którą próbuję ukryć się przed światłem, zrozumiałem, że po prostu boję się zobaczyć siebie i swoje uczynki w tym świetle.

Jest wschodnia przypowieść: pewien uczeń wielkiego mędrca postanowił sprawdzić swego nauczyciela. Złapał motylka i pomyślał: „Oto mój nauczyciel wszystko wie, teraz podejdę do niego i zapytam: „W mojej ręce jest motylek, jak myślisz, żywy czy martwy? Jeśli powie, że żywy – ja ścisnę pięść, i on umrze, jeśli powie, że martwy – ja otworzę pięść, i on odleci””.

- Nauczycielu, w mojej ręce jest motylek. Jak myślisz, żywy on czy martwy?

- Wszystko w twoich rękach (zależy od ciebie) – odpowiedział nauczyciel.

Dyskusja o bycie Bożym w czymś przypomina tę przypowieść. Jedne i te same fakty, wydarzenia, wiedzę o świecie, jak motylka w dłoni, można wykorzystać w charakterze argumentu jak ze strony wiary, tak i ze strony niewiary. Wszystko zależy od naszego pragnienia, wszystko w naszych rękach.

Ale oto dlaczego człowiek tak chce czasem, żeby Boga nie było? Odpowiedzi na to pytanie nie trzeba szukać zbyt daleko. Wystarczy po prostu uważnie zajrzeć do własnej duszy.

*Josef Mengele – niemiecki lekarz, SS-Hauptsturmführer, doktor medycyny i antropologii, zbrodniarz wojenny, zwany Aniołem Śmierci.