Do strony głównej |


 LUDZIE CERKWI, KTÓRYCH ZNAŁEM

Archimandryta Grigorij (Zumis)

tłumaczenie Eliasz Marczuk


LUDZIE CERKWI, KTÓRYCH ZNAŁEM

Tym, którzy z żółtych brzegów Archipelagu wysłali mnie w góry Etolii i Eurytanii, na Świętą Górę i w przedgórza Wiertiska, z wdzięcznością poświęcam.

Przedmowa

Nie przyzwyczaiłem się wyjeżdżać ze swego monasteru, ponieważ dla mnie moja cela – to najlepsze miejsce odpoczynku. Jednak, obowiązki czasami zmuszają mnie to robić. Podczas jednego z tych rzadkich wyjazdów trafiłem do pewnej dużej wspólnoty monastycznej. Po tym jak bracia gościnnym przyjęli mnie, usiedliśmy w ich małym hoteliku i zaczęliśmy rozmawiać o naszych wędrówkach po niezmierzonym morzu życia monastycznego. Rozmawialiśmy o chorobie morskiej, sztormach, ciszy na morzu i różnych brzegach. Wysławiłem Boga za to, że w tej rozmowie, w której wcale nie było pustosłowia, bardziej brali udział młodzi mnisi niż w podeszłym wieku: rozmawialiśmy o trudnościach związanych z wewnętrznym człowiekiem, diabłem i światem, wszelkimi sposobami unikając osądzania. Przedmiotem dyskusji były nasze własne sukcesy i porażki. Pewien młody mnich wspomniał o współczesnym pateryku jednej z zagranicznych Prawosławnych Cerkwi, na co drugi, ze starszych w tej wspólnocie, z wielkim podekscytowaniem zauważył: „Gdybyśmy obeszli nasze greckie ziemie i lepiej dowiedzieli się o naszych matkach i babciach, ojcach i dziadkach, to sami moglibyśmy napisać wiele tomów o cudownych wydarzeniach i wspaniałych ludziach. Taki pateryk bardzo pomógłby światu, zwłaszcza jeśli czytać go z duchem uczniostwa (czując się uczniem) i z pokorą”.

Mnich ten stał się dla mnie wieczornym wojownikiem, przebijającym włócznią moje cierpiące serce [rzymski żołnierz, który wieczorem Wielkiego Piątku przebił kopią serce już zmarłego Zbawiciela]. Na szczęście od dzieciństwa lubiłem uczyć się od ludzi, którzy wiedzą nie ze słyszenia o cierpieniu i ucisku, a także od tych, którzy poświęcili swoje życie służbie naszej Świętej Cerkwi. Ja słuchałem, patrzyłem i zapisywałem wszystko w moim sercu niezmywalnym atramentem; wszystko to zmieszane było ze łzami i krwią, i dlatego w mojej małej główce pozostawało jako święty skarb. Nigdy nie pytałem, czy to, co słyszałem, było prawdą, ponieważ sami opowiadający za każdym razem dodawali: „Wszystko to tak było, synku”.

Wychwalam Pana i Jego Najświętszą Matkę za to, że moje życie mnisie, które zawsze dzieliłem ze swymi braćmi było pełne prób. Wszystkiego uczyliśmy się z własnego doświadczenia, i dlatego jako kierownik nie czuję się winny. Musieliśmy mieszkać nad brzegiem morza, na równinie i w górach, a teraz u podnóża góry Athos. Jednak światło moich oczu już gaśnie [Ps. 37:10] i chcę zapisać swoje wspomnienia. Wybaczcie mi, jeśli ta książka okaże się męcząca, ale jeśli przyniesie wam choć jakąkolwiek korzyść, to pomódlcie się za mnie.

 

SZKICE ŻYCIA SZERMIERZY*

*Słowo „szermierz”, z cs „podwiżnik” będzie miało tu znaczenie: szermierz cnót chrześcijańskich, asceta. Podwiżnik – ten który wziął na siebie i niesie podwig (trud, wysiłek)

Ewterpia ze Smyrny, kandiłozapalająca*

*Kandiło – wielki podświecznik w cerkwi lub dowolne źródło światła

Ewterpia była kobietą średniego wzrostu, zahartowana pracą i trudnościami życia uchodźców. Śmierć opalała ją dwukrotnie: najpierw bardzo wcześnie straciła męża, a potem jedyne dziecko. Wszyscy nazywali ją Ewterpia-kandiłozapalająca (słowa „ponomar” (zakrystian) i „cerkiewna” w naszych okolicach nie były znane). Taki przydomek otrzymała od swojego głównego zajęcia – zapalania w cerkwi łampad, chociaż spoczywały na niej wszystkie inne obowiązki świątynne: od czytania i śpiewania na chórze i sprzątania, po obmywanie kości nieboszczyków przy ich przenoszeniu z grobu do kostnicy[1].

Z tą służebnicą Chrystusową dobrze się znałem. Ona odegrała ważną rolę w cerkiewnym wychowaniu mojej dziecięcej duszy i była dla mnie godna podziwu z wielu powodów: miała odważną duszę, nie wiedziała, czym jest strach, brak odwagi i lenistwo. Praktycznie cały swój czas spędzała w cerkiewnej riznicy (pomieszczeniu do przechowywania szat liturgicznych i utensyliów), która przylegała do cmentarza; tam ją można był znaleźć w ciągu całego dnia, a często i nocą.

Ona miała „spletnik”, jak u nas na wyspie nazywane są krosna, na których tkała tkaninę z sierści i chodniki, których sprzedaż dawała jej środki do życia. Oprócz tego, robiła cerkiewne świece, a ścinki gałęzi winorośli zwęglała i tłukła w brązowym moździerzu, żeby zrobić proszek węglowy do kadzenia. Zapalała niegasnące łampady, w południe dwanaście razy uderzała w dzwon i zawsze była gotowa pomóc każdemu, kto wchodził do świątyni i szukał porady albo dobrego słowa.

Na wszystkie nabożeństwa przychodziła pierwsza. Czytała i śpiewała tak poprawnie i pięknie, jakby specjalnie do tego się uczyła. To, jak ona śpiewała pieśni Liturgii uprzednio poświęconych Darów „Da isprawitsia molitwa moja” i „Nynie siły niebiesnyje”, na zawsze pozostało w moim sercu. Ona śpiewała i przysługiwała spokojnie, nie wiercąc się, jakby była Aniołem. Antidor (resztę z prosfory eucharystycznej) kroiła z taką bogobojnością, jakby sama była kapłanem i służyła proskomidię (wstępną część Liturgii).

Do jakiej by kaplicy nie wybierał się nasz duchowny służyć Liturgię, ona zawsze mu towarzyszyła. To był przepiękny widok: duchowny na jednym osiołku, a Ewterpia na drugim na tle porannej zorzy jadą po ścieżce do którejś z niezliczonych cerkiewek wyspy. Do Ewterpii ojciec Konstantin odnosił się jak do mamy, i uważał ją za najlepszą pomocnicę ze względu na skromność i dobry charakter.Taki współpracownik dla kapłana jest wielką rzadkością. Zawsze oszczędna w słowach, ona nigdy nie poniżała się do zwykłej żeńskiej gadaniny i pustosłowia. Nigdy nie ulegała oczernianiu, co często zdarza się służącym w świątyni. Ewterpia była bardzo taktowna i często podtrzymywała kapłana w trudnych chwilach: „Batiuszka, Bóg wszystko wie i Sam za nami się ujmie”.

Podczas każdego przeniesienia kości zmarłych ona sama je obmywała. Podczas mycia czaszki wydawało się, jakby ona z nią rozmawiała. Jej stosunek do zmarłego był tak bezpośredni, że wydawało się, że śmierć ich nie rozdzieliła. My baliśmy się przejść obok cmentarza, ale dla niej był on jak ogród, w którym odpoczywała.

Na osobności ona codziennie czytała po trzy kafizmy z Psałterza, jak to robią w monasterach. Opowiedziałem to moim mnichom, ale wydało im się to czymś nadmiernym. Pewnego razu podczas naszej podróży na moją rodzimą wyspę przechodziliśmy koło jej domu. Miała wtedy już ponad sto lat. Był ranek.

- Czy nadal wykonujesz swoją regułę? – zapytałem ją.

I ona pokazała mi kafizmę dnia, którą w tym czasie czytała.

Ona bardzo lubiła dzieci i nie była taką dziwną staruchą, której przeszkadzają dziecięce krzyki i gry. Kiedy od naszych gier i zabaw na cerkiewnym podwórzu stawało się zbyt głośno, to ona, jakby była naszą babcią, umiała bardzo szybko nas uspokoić. Myślę, że była ona nauczycielką pobożności jak dla dzieci, tak i dla dorosłych.

Nigdy nie zapomnę ogromnej składanej drabiny, którą na swoich ramionach przenosiła po cerkwi, żeby poprawić albo rozpalić liczne łampady (w tym czasie tam jeszcze nie było oświetlenia elektrycznego).

Nie sądzę, że Bóg da naszej wsi jeszcze jedną taką służebnicę z tego powodu, że my należycie nie ceniliśmy jej jak Jego daru.

Niech spoczywa ona wiecznie w Cerkwi pierworodnych! [Hbr12:23]

1. W Grecji, zarówno w monasterach, jak i w świecie, po upływie trzech lat po pogrzebie zwyczajowo wykopuje się kości zmarłych z grobu i po ich umyciu umieszcza się je w specjalnym pomieszczeniu – kostnicy.

 

Wujek Janis Papzołgu, gramatyk[1]

On, jak i Ewterpia, był rodem ze sławnej Smyrny, tego wspaniałego grodu na brzegu Morza Egejskiego, twierdzy hellenizmu w lata mrocznego niewolnictwa[2]. Wujek Janis był wysokiego wzrostu i dość przystojny, pomimo swojego czcigodnego wieku oraz przeżytych strat i trudności. Dość wcześnie stracił wszystkie zęby, a bieda nie pozwalała mu wstawiać sztucznych. Zachowało się w nim wiele cech jego chwalebnego pochodzenia: był kurtuazyjny, przyjazny, wesoły i uprzejmy, jak przystało wykształconej osobie ze Smyrny. Studiował w znakomitej Gospel School of Smyrna, trochę znał muzykę, ale najlepiej znał się na ustawach nabożeństw. Nie został wyświęcony na kapłana, ponieważ miał na to jakieś kanoniczne przeszkody. Uważał, że przestrzeganie kanonów cerkiewnych jest niezbędnym warunkiem zbawienia. „Kanony dla Cerkwi – jak kręgosłup dla ciała” – często mi powtarzał.

Przez wiele lat był on skromnym, niedostrzegalnym kanonistą w naszej cerkwi. Swoją znajomością kanonów okazywał wielką pomoc ojcu Konstantinu w prawidłowym dokonaniu skomplikowanych świątecznych nabożeństw: obrzędu (rytu) podwyższenia Krzyża, wielkiego poświęcenia wody, Pochwał Wielkiej Soboty paschalnego całonocnego czuwania i krestnych chodów (procesji). Mogę pochwalić się tym, że w naszej maleńkiej wiosce dzięki wujkowi Janisowi nabożeństwa służono jak w katedralnym soborze Smyrny.

Wujek Janis myślał nawet o tym, żeby kolor szat kapłańskich odpowiadał treści świąt. Ale oczywiście, nasz biedny batiuszka nie zawsze miał szaty w odpowiednim kolorze.

Póki kanonistą u nas był wujek Janis, nabożeństwa zawsze odbywały się tradycyjnie i święta były uroczyste, ponieważ unikał on europejskich wpływów, których na naszej wyspie było dużo. I wszystko to w czasie, gdy nie wydano ani Dyptyków, ani corocznych instrukcji liturgicznych. On czytał Psałterz bezbłędnie i chociaż nie miał melodycznego głosu, śpiewał poprawnie, i to było w tej epoce, kiedy analfabetyzm był powszechny dla wszystkich społeczności wyspiarskich. I jeśli na sąsiedniej wyspie chórzysta śpiewał: „Anhilskij sabor udiwisia, zria Cibie…”, – to u nas i śpiew, i czytanie dzięki wujkowi Janisowi było poprawne.

Nigdy nie zapomnę o tym uwielbieniu, które rozprzestrzeniało się na wszystkich obecnych w cerkwi, kiedy on czytał Szestopsałmije. On cały i sercem i duszą, oddawał się czytaniu tych świętych psalmów i robił to ze skruchą, boleścią, smutkiem. Na osobności on, podobnie jak Ewterpia, czytał po trzy kafizmy codziennie, jak to jest przyjęte w monasterach.

Wielu zadawało mi pytanie: „Dlaczego więc ci ludzie nie zostali mnichami?” Myślę, dlatego, że oni całkowicie poświęcili się parafialnej służbie i liturgiczne życie parafii przepełniało sensem i ich własne życie. Oni uważali, że Sam Bóg wyznaczył ich do tej służby, że On postawił ich czuwać aby płonęły łampady w cerkwi i podtrzymywać niemilknący Psałterz w codziennym nabożeństwie. Parafia była dla nich wszystkim. Jeśli by oni ją stracili, to, prawdopodobnie, nie byliby w stanie żyć. Tak jak oni przeżyli zamknięcie i zniszczenie cerkwi w ich utraconej ojczyźnie, to tę gorycz oni starali się przezwyciężyć stałą służbą na parafii. Nie byli to ludzie z wykształceniem podstawowym lub średnim, które było u nas zupełnie nieznane, ale ludzie, którzy otrzymywali wykształcenie dzięki stałemu uczestniczeniu w nabożeństwach i czytaniu żywotów świętych. Kazania w tamtych czasach były rzadkością, ale Psałterz ciągle głosił o kulcie Świętej Trójcy, mrok z serc wypędzało światło niegasnących łampad, a kadzenie wypełniało aromatem serca, skalane smrodem grzechu. Wciąż jesteśmy wdzięczni tym wielce cierpiącym ludziom, którzy swoim śpiewem i czytaniem dawali naszym sercom poczucie święta na każde Boże Narodzenie i Wielkanoc.

1. Gramatykiem w tym czasie Grecy nazywali osobą, która otrzymała przynajmniej trochę wykształcenia, była w stanie czytać i pisać. Często tym słowem nazywano nauczycieli klas początkowych.

2. Odnosi się to do długich wieków panowania tureckiego w Azji Mniejszej po upadku Konstantynopola w 1453 r.

 

Ksanfa z Prosa, nauczycielka pobożności

- Babciu, dokąd to ty tak się wystroiłaś?

- Ja idę, dziecko moje, do pani Ksanfy, żeby posłuchać słowa Bożego. Dusza bez słowa Bożego staje się jak zaschnięta ziemia, na której nie rośnie trawa, i jak martwe morze, w którym nie ma ryb.

Z trudem krocząc, postukując kijkiem, schodziła ona po kamiennych schodach i powolutku szła do domu Ksanfy.

Pani Ksanfa była tak chora, że jej nikt nigdy nie widział idącej drogą, poza tymi przypadkami, kiedy szła do cerkwi. Całymi dniami czytała ona cerkiewne książki i czasopisma. Ta kobieta w pełni odpowiadał słowom Dawida: „Będę wnikać w Zakon Twój i dniem, i nocą”. Obok niej mógł żyć tylko ten, kto chciał słuchać słowa Bożego. Ona nigdy nie mówiła o swoich własnych sprawach, a jedynie o tym, co przeczytała. Kiedy byś nie przyszedł, zawsze mówiła ci coś nowego. Nie była staruchą, której gadanina męczy, która ciągle mówi o tym samym. Jej rady były rozsądne i słyszałeś od niej dokładnie to, czego szukałeś, jakby miała wyższe wykształcenie. Nic dziwnego, że sąsiedzi nazywali ją świętą, i nie z ironią, jak to robili wobec innych, a w dosłownym sensie.

Ona zmarła, patrząc na ikonę Oblubieńca Chrystusa i mówiąc: „Komnatę Twoją widzę...”, – a na koniec dodała: „Panie, przyjmij ducha mego”, – po czym zamknęła oczy, żeby otworzyć je znów w niegasnącym świetle Carstwa Bożego. Wszyscy z jej otoczenia rozpaczali: „Straciliśmy naszą nauczycielkę, naszą pocieszycielkę”

Niech będzie wieczna pamięć o niej!

 

Leni z Egiptu

Lenio urodziła się i wyrosła w Aleksandrii, w słynnym egipskim mieście, w rodzinie Greków, ale na naszej wyspie do imienia zwykle dodaje się miejsce pochodzenia, żeby nie mylić ludzi o jednakowych imionach (na przykład, Janis Sielskij, który urodził się na tej samej wyspie, ale w siole Aetokiefałos). Chodzenie do świątyń greckiej Aleksandrii dało jej prawdziwe chrześcijańskie wychowanie, ona miała cudowną duszę i delikatne zachowanie się. Była piękna, jak arabskie dziewczęta Egiptu, i arystokratyczna, jak sługa faraona.

Miała szczęście spotkać wujka Antonija, który był najlepszym z mieszkańców naszej wyspy. On pracował w jednej z aleksandryjskich piekarń. Pewnego razu, poszedłszy po chleb, Lenio zapoznała się tym urodzonym na Paros człowiekiem. Ona szybko do niego się przywiązała, ale trudno jej było pogodzić się z koniecznością pozostawienia ze względu na niego swego wielkiego miasta i spędzić całe życie na jakimś tam Parosie – bezpłodnej wyspie Morza Egejskiego. Aby ją tam zwabić, Antonij opowiadał jej o sadach i drzewach pomarańczowych, które jakoby rosły w jego posiadłości, która dostała się mu w spadku po ojcu. W końcu ona zgodziła się wyjść za mąż za Antonija i przeprowadziła się z nim na Paros. Tak Lenio porzuciła swoje przepiękne rodzinne miasto, żeby nigdy już tam nie wrócić. Wyspa okazała się wcale nie tak cudowna, jak ona się spodziewała. Kiedy wujek Antonij przywiózł ją do miejscowości Stawros, gdzie znajdował się jego dom i gospodarstwo, to Lenio zaczęła szukać sadów i parków, o których jej opowiadał.

- Gdzież, mężulku, twoje cytrynowe i pomarańczowe drzewa?! Przecież tu same krzaki i kolce! Gdzie sady?! Tu nie ma nawet wody do picia!

Jednak pomimo trudności, biedy i nędzy, była wierną żoną Antonija i kochającą matką dzieci, które Bóg im dał. Jej głęboka wiara dawała jej siły płynąć po morzu życia bez przygnębienia i narzekania. Ona zawsze sławiła Boga i codziennie modliła się do Świętego Krzyża [1], którego świątynia znajdowała się prawie na jej podwórku.

Dwie osoby, które często bywały w tych miejscach, widziały, jak każdego południa Lenio wybiegała ze swego domu z kaceją[2] w ręku i kadziła powietrze tak szybko, że wydawało się, jakby ona frunęła. Doszedłszy do jakiegoś rozwalonego budynku, ona zatrzymywała się, czyniła pokłon i wracała z powrotem. Dziadek Damaskin, często widząc to, raz odważył się i zapytał ją:

- Dlaczego ty kadzisz w biegu i kłaniasz się tym ruinom?

- A ty co, naprawdę nie widzisz, czemu ja kadzę i czemu się kłaniam?

- Nie, droga pani Lenio, nic nie widzę; widzę tylko to, że ty wydajesz się szaloną.

- Drogi mój Damaskinie, ja kadzę świętemu Gieorgijowi. Każdego południa on przychodzi do mnie do domu, ja kładę do kacei ładan (kadzidło) i odprowadzam go do tego miejsca, gdzie ty mnie widzisz, i tam on znika. Być może, ty wiesz, co to za budowla była?

- Starzy ludzie mówili, Lenio, że to była cerkiew świętego Gieorgija. Myślę, twoje widzenie jest prawdziwe. Chciałbym i ja go zobaczyć, ale moje grzechy nie pozwalają mi widzieć cudów Bożych.

1. Koniecznie należy wyjaśnić, że wszystkie modlitewne zwrócenia się do Świętego Krzyża, powszechne w nabożeństwie prawosławnym, są retoryczną metodą pośredniego zwrócenia się do Chrystusa, który został na nim ukrzyżowany. Samo drzewo krzyża nie jest oczywiście osobą i wychwalając je, naprawdę chwalimy Chrystusa. Taki odbiór, nie właściwy dla kultur słowiańskich, był bardzo rozpowszechniony w antycznych czasach, znajdujemy go i w Piśmie Świętym. Na przykład, kobieta, pragnąca rozsławić Chrystusa, nazwała szczęśliwym łono, które Go wynosiło, pierś, którą On się odżywiał (Łk.11:27).

2. Kaceja – to kadzielnica z rączką, a nie na łańcuszkach. Wśród chrześcijan Grecji rozpowszechniony był zwyczaj samym codziennie kadzić w swoich domach.

Ciocia Mina, zajmująca się mnichami bardziej, niż własnymi bydlętami

Kiedy piszesz o swoich bliskich, pióro staje się cięższe niż łopata i łom, dlatego że z powodu miłości do nich serce zaczyna bić szybciej. Byłoby jednak niesprawiedliwie nie pisać o cioci Minie, o tej, która tak wiele uczyniła dla naszego bractwa, która całą swoją siłę poświęciła monasterowi i swoją ukochaną córkę Annę poświęciła służbie mnichom.

Jakobina Malatsta urodził się w latach 90. XIX wieku we wsi Nusa na Parosie w rodzinie Michaiła Frnko i jego żony Stamaty, pochodzącej z Krety. Ojciec kapitana Michaiła, który nazywał się Francisk i od którego ten nauczył się pobożności, pochodził z Enosu, grodu na brzegu Hellesponta niedaleko od Konstantynopola, tej wielkiej ostoi Prawosławia, a Garufalij, jego matka, pochodziła ze znanego małoazjatyckiego miasta Aywalik, choć i urodziła się na Parosie. Michaił dobrze znał porządek świąt i zwłaszcza dni, w które nie można było pracować, jak również daty postów i niepostnych tygodni. Jego śmierć zbiegła się z datą, w którą święci męczennicy Sewastyjscy uratowali jego dzieci i okręt od pewnej zagłady.

Babcia Stamata, którą współcześni nazywali świętą Stamatą, wyrosła we wsi Kamres na Parosie, naprzeciwko monasteru Łongowarda, i była wychowana słowami i przykładem priepodobnych[1] starców. To co przyjęła zachowała aż do śmierci. Rano w dniu jej śmierci córka zapytała ją:

- Chcesz, mamo, ja przyniosę ci mleka?

A ta pyta w odpowiedzi:

- Córeńko, a jaki dziś dzień?

Ta odpowiada:

- Piątek.

A babcia jej:

- A jeszcze i Uspienski post. Wiesz, córeńko, takiego grzechu ja całe swoje życie nie popełniłam. Zagotuj lepiej kawy.

O godzinie czwartej po południ ona odeszła do Pana, tak i ani razu nie naruszywszy postu.

Pani Jakobina, której imię w wymowie sąsiadów przemieniło się w Minę, była wychowana przez pobożnych rodziców i, co było naturalne, kierowała się swoimi świętymi rodzinnymi tradycjami. Również jej mąż, Manolis Małatestas, pochodził z religijnej rodziny: jego bracia do samej śmierci służyli monasterowi Łongowarda w jego posiadłości na wyspie Siros. W ten sposób, pani Mina była „obładowana” świętymi tradycjami i od rodziców, i od swego męża.

Ona żyła życiem Cerkwi, i dlatego jej domowa cerkiew zawsze była żywa. Kiedy się z nią zapoznałem, miała około sześćdziesięciu lat; rankami czytał jutrznię, a wieczorami powieczerze, i ponad czterdzieści lat modliła się według czotek (odpowiednik różańca). Czytała Akafist[2], lubiła śpiewać molebne kanony Bogarodzicy i świętym, robiła to z taką uwagą, jakby miała zdać z tego sprawę Samemu Bogu. Ona przy każdej możliwości chodziła do cerkwi i żyła po mnisiemu. Na Parosie jej ojcem duchowym był Fiłofiej Zervakos, a w Atenach – nieboszczyk ojciec Ijeronim, żyjący na zajeździe monasteru Simonopietra. Jak i cały ród Franko, ona przedkładała stary styl, ale bez skrajności. Na przykład, kiedy była z nami w nowostylnych monasterach Mirtii i Prusa, to bez jakiegokolwiek strachu o swoje zbawienie żyła ze wszystkimi według nowego stylu.

Ona niechętnie wychodziła z swojego domu i nie zbliżała się do cudzych drzwi, co dla kobiety było wyczynem. Ona, podobnie jak jej matka, wyglądała jak zakonnica. Bardzo lubiła mnisie życie i podziwiała je, ale z powodu mojej nieuwagi tak i nie została postrzyżona w stan mnisi, którego bardzo pragnęła. Była dobrą nowicjuszką z bezgranicznym oddaniem. Nic nie potrzebowała, oprócz mego pozwolenia aby nam służyć. Z jej ust nie było słychać „chcę”, i, co jeszcze ważniejsze, nie posiadała zwykłej kobiecej filozofii: „Ja słyszałam, mnie powiedzieli, ja widziałam, ja sobie wyobraziłam i oto, opowiadam”. Jej można było zaufać i podzielić się swoją biedą. Nie wtrącała się w cudze sprawy i we wszystkim okazywała posłuszeństwo – podstawowy obowiązek mnicha, cnotę, podobającą się Chrystusowi.

W te lata pokorna mniszka służyła zrzędliwemu i porywczemu starszemu mnichowi, który często wypędzał ją z niewielkiego monasteru Życionośnego Źródła. W takich przypadkach przychodziła ona do ciotki, która ani jednym słowem nie potępiając mnicha przyjmowała ją, pomogła nieść krzyż i, dopóki mnich nie wezwał jej z powrotem do monasteru, pouczała słowem ewangelii: „Nie mów nic złego o starcu, ponieważ on służy boskiemu ołtarzowi ofiarnemu i nosi klucz do raju zarówno dla mnie, jak i dla ciebie”.

Trzy wielkie krzyże musiałem przyjąć na początku mojej mnisiej drogi, których ciężar mógł przewrócić całe moje życie i wpłynąć na moich braci. Ciocia stała obok nas, jak niezłomna wieża, pomagała nam nieugięcie podążać mnisią drogą.

Pierwszym poważnym i do tej pory nie kończącym się wypróbowaniem była cukrzyca – przeklęta choroba, która nawet teraz nie pozwala żyć nie tylko mi, ale także tym, którzy mnie otaczają. Ciocia stała się dla mnie matką, a nawet więcej niż matką. Kiedy moja matka umierała, to dosłownie przewidując moje przyszłe trudności, poprosiła ciocię, aby mnie doglądała. Ciocia Mina wspierała mnie nie tylko moralnie, mówiąc rzeczy, w które sama, być może i nie wierzyła (że cukrzyca może okazać się pożyteczna dla niektórych ludzi), ale i materialnie podtrzymywała mnie, ubogiego mnicha. Jedzenie zawsze przygotowywała ona. Jak pilna gospodyni domowa (jaką ona i była), wszystko przygotowywała bardzo starannie, żeby dostarczyć mi przyjemności. Gospodarstwo jej było tak wielkie, że ona dosłownie zawalała stół różnymi pokarmami. Cała jej służba była przesiąknięta nieskończoną miłością i taktem, tak że dla wszystkich była jednocześnie i mamą, i godną szacunku gospodynią. Była bardzo ofiarną osobą. Żyjąc u nas w monasterze, oczekiwała południa, kiedy mieliśmy trochę czasu na odpoczynek, i w tajemnicy wychodziła na pola zbierać dla mnie zioła[3], żebym nie karcił jej za to, że wbrew zakazowi lekarzy, pochyla się.

Drugim wypróbowaniem stało się moje oddalenie ze świętej wyspy Patmos – miejsca mego postrzyżenia i ziemi moich ojców. Surowość i grubiaństwo zakonnic, moich sióstr w Chrystusie, poddały moją duszę strasznej próbie: doznałem okrutnego prześladowania od tych, kogo uważałem za wzór mnisiego życia. Gdzie miałem zatrzymać się ja, ubogi i młody mnich, razem z moimi braćmi? Wszędzie tylko pogarda. Na wyspie widziałem tylko plecy ludzi, którzy odwrócili się od nas, ani jednej twarzy. W krótkim czasie stałem się obcy dla wszystkich, nikt nie chciał mnie znać, z wyjątkiem samego diabła, który kontynuował wojnę przeciwko mnie. Ihumen Fieodorit, jakoby pragnąc nam pomóc pozostać na wyspie, poruszył temat o nas na duchownym zebraniu monasteru. Szef zebrania wstał ze swego miejsca z ogłoszeniem, że jeśli ten jeszcze raz zacznie mówić o tym, to on opuści zgromadzenie (później sprawiedliwy Sędzia odpłacił mu za to). Tak, zewsząd wyganiani, przyszliśmy do cioci Miny. Swój dom ona uczyniła naszym, żebyśmy nie znaleźli się na ulicy. Dość długo żyliśmy i przejeżdżaliśmy na jej koszt. Ona nie dała nam wpaść w rozpacz i inne śmiercionośne skrajności.

Trzecim wypróbowaniem było prześladowanie, nałożone na nas przez Fieoklita, metropolitę Etoloakarnanii. Schronieniem dla nas znów stała się ciocia Mina. Ona zawsze była dla nas pocieszeniem w prześladowaniach, a jej dobre słowo – lekarstwem dla duszy. Ona nikogo nie osądzała, nie szukała winnych, radziła trzymać się świętej cierpliwości i przebaczenia jak największych cnót, którymi wyróżniali się święci.

Ona podążała za nami do Prusa i pozostawała obok nawet w najsurowsze zimy. Dla nas w letnie miesiące wyrzekała się swego ukochanego Parosa, żeby pomagać w przyjmowaniu licznych pielgrzymów. Dla wielu mnichów była ona pomocnicą w trudach. Przyjmowała u siebie młodzieńców i dziewczyny, którzy mieli trudności z rodzicami z powodu pragnienia przyjąć stan mnisi. Nigdy nie była bezczynna, jej ręce zawsze były czymś zajęte, żeby pomóc cierpiącemu z powodu obojętności władz monasteru.

Na koniec, już w monasterze, zaczęła się jej ostatnia ciężka próba: choroba, która poraziła system krwioobiegu, od której ona zaczynała stopniowo gasnąć. Przed śmiercią wyspowiadała się z całego swego życia, priczastiłaś i po kilku dniach odeszła do wieczności.

Niech będzie ona zawsze błogosławiona (szczęśliwa) w przybytkach świętych!

1. Priepodobnyj – dosł. bardzo podobny do Boga, sprawiedliwy. Nazwa określa świętość człowieka, który trwając w dziewictwie, w odosobnieniu od doczesnego świata, prowadząc surowe życie mnisie, osiągnął świętość.

2. Do niedawna Grecy używali tylko jednego akafistu – Bogarodzicy (z refrenem „Radujsia Niewiesto nieniewiestnaja”), na wzór którego napisane są wszystkie inne akafisty. Wielu czyta go codziennie i często zna na pamięć.

3. W Grecji niektóre gatunki ziół są używane do jedzenia.

 

Pandazis z Tesalii, prawdziwy lekarz

Zawsze staram się podążać śladami mojego starca, zarówno niewidzialnymi, jak i widzialnymi. On miał swego lekarza – Pandazisa Wanakarisa, i on też stał się moim lekarzem przy moich licznych dolegliwościach, i dla moich nowicjuszy. On był pierwszym człowiekiem, który objaśnił mi różnicę między leczeniem i uzdrowieniem: „Uzdrowienie daje tylko Bóg, a my, lekarze, z pomocą też Jego sił tylko leczymy, i to nie zawsze prawidłowo”.

Urodził się w 1900 roku (i był rówieśnikiem mojej mamy, dlatego pamiętam rok jego urodzenia) na równinie Tesalskiej i zawsze był dumny ze swojego chłopskiego pochodzenia. W Wolos skończył gimnazjum. Jego ojcem duchowym w latach młodzieńczych był hierokiriks[1] Iosif, o którym on potem z wdzięcznością wspominał: „Ja wiele zawdzięczam temu człowiekowi: on pomógł mi przejść przez młode lata „suchymi stopami”[2]”.

Medycynę studiował na uniwersytecie w Atenach. Następnie był członkiem jedynej greckiej organizacji duchowej tamtych czasów – bractwa „Zoi”. On mówił: „Ja skończyłem jednocześnie dwa uniwersytety: jeden – fakultet medyczny, a drugi – szkołę „Zoi”. Ani razu nie żałowałem że tam wstąpiłem, ale, przeciwnie, chwalę się tym, jak niczym innym. Tam poznałem ludzi wybitnych pod względem wiedzy i moralności. Obcowałem z nadzwyczajnymi ludźmi, których serca były pełne zdecydowania i miłości do Chrystusa. Asceci zwykle żyli w pustelniach, ale i w tym miejscu było wielu mądrych i rozumnych mężów. Pożytek, który oni przynieśli Cerkwi, jest znacznie większy od błędów których się dopuścili. Ich słowa pamiętam całkiem dokładnie i do tego dnia korzystam z nich jak ze zbawiennych wypowiedzi”.

Miał on fantastyczną pamięć, która zachowała się aż do głębokiej starości, i której przyczynę on widział w czystości swego życia. Rzeczywiście, moralna czystość zachowuje umysł czysty, jak kryształowa czasza.

Człowiekiem, o którym zawsze miał żywe wspomnienia, był Ojciec Jewsiewij. Pandazis mówił o nim: „Jego łagodność była lekiem dla duszy. Kiedy on odprawiał liturgię, to było to żywym obcowaniem ze świętymi. Pod koniec swego życia on dla młodych duchownych bractwa odsłużył jedną „pokazową” liturgię, jak powiedzielibyśmy dzisiaj. Ta długa liturgia minęła jednym tchem i od tamtej pory nigdy nie ustaje wewnątrz mnie. Słowo jego było delikatne, a charakter niezmąconym, bez względu na to, o jak tragicznych wydarzeniach by mu mówiono. Kiedy udzielał rady, wydawało się, że rozporządza tobą nie ojciec Jewsiewij, a Sam Bóg. Kiedy zrezygnował z funkcji przewodniczącego bractwa, a ojciec Sierafim zajął jego miejsce, to podczas posiłku usiadł na drugim miejscu i zaczął przekonywać ojca Sierafima do pobłogosławienia pokarmów. Ojciec Sierafim odmawiał, ale starec nalegał: „Tak trzeba czynić nie ze względu na poważanie czy ze szlachetności, ale ze względu na porządek, który powinniśmy podtrzymywać (przestrzegać)””.

Silna osobowość ojca Sierafima i jego organizatorskie zdolności zostawiły głęboki ślad w sercu Pandazisa, chociaż on i ucierpiał z powodu jego pośpiesznej decyzji, o czym powiedziane będzie niżej.

Pomimo tego że Pandazis żył wśród sławnych ludzi i obcował z nimi, on nigdy nie mądrzył się. Duch uczniostwa pozostał u niego do samej śmierci. Nawet mnie, wtedy jeszcze młodzieńca, on słuchał z taką uwagą, że czasem się wstydziłem. Pewnego razu, kiedy jedliśmy obiad w jego domu, on wspominał o przeszłości i dużo i dobrze rozmawialiśmy o miłości Bożej, Który najróżniejszymi sposobami stara się uratować nas od grzechu. Wtedy powiedziałem, że bywają grzechy, których człowiek nie czuje i dlatego nie zdaje sobie sprawy. Mogą to być przejawy okrucieństwa, ukrytego egoizmu, pewności siebie, przechwałek, które przybliżają nas do stanu ewangelicznego faryzeusza („ja nie jestem taki, jak inni”)[Łk.18:9-14]. W takich przypadkach Bóg dopuszcza wypróbowania, żeby doprowadzić nas do uświadomienia sobie tych grzechów i przyjąć nas, już oczyszczonych, do Swego Carstwa. Ale Pandazis w żaden sposób nie mógł tego przyjąć:

„Każdy z nas widzi swoje pasje (okropności) – mówił on – oprócz tych przypadków, kiedy sami przed sobą je ukrywamy”.

W tej rozbieżności i zakończył się nasz obiad. Ja poszedłem do siebie, a on do szpitala, żeby zbadać chorego. Wychodząc z sali (a korytarz był pełen noszy, poza tym, w tym szpitalu nie było szerokich korytarzy) i próbując przeskoczyć od poręczy do poręczy, niechcący przewrócił doniczkę na głowę pielęgniarza, który przewoził wózek piętro niżej, i pozostawił go nieprzytomnego. Spalając się ze wstydu wyszedł na zewnątrz, usiadł na schodach szpitala i gorzko zapłakał. On zaczął myśleć: „Dzisiaj w południe chwaliłem się tym, że nigdy nie pozwalałem sobie wykonać albo proponować aborcji. Chwaliłem się tym, że stałem obok chorego do końca. Oto i odpowiedź na dzisiejszą rozmowę. Ach, ojcze, jak bardzo miałeś rację! I wtedy powiedział do siebie: „Nie, pójdę i przyznam się do swego błędu, do swojej nieostrożności”.

- Jestem lekarzem. To ja strąciłem doniczkę. Jak chłopak? Oprzytomniał?

- Tak.

On podszedł do niego.

- Synku, wybacz mi. To ja niechcący strąciłem doniczkę.

Potem on mówił do mnie: Tak, drogi mój ojcze, ta doniczka doprowadziła mnie do pokory. I bardzo drogo zapłaciłem za nią i duchowymi cierpieniami, i pieniędzmi”.

Jego specjalizacja (był ginekologiem) dla osoby oddanej Bogu była równie niebezpieczna jak chodzenie po linie. Na nieszczęście, z powodu pewnego nieporozumienia został wydalony z bractwa. Surowy ojciec Sierafim nie zechciał nic słuchać i, bez rozpoznania, postanowił go wykluczyć. Po upływie roku błąd ujawnił się. Ojciec Sierafim prosił o wybaczenie, błagał go wrócić, ale było już za późno.

Pandazis opowiadał: „Znalazłem się na ulicy bez niczego. Otworzyłem szpital na ulicy Wieranzeru, ale nikt z chorych nie chciał mieć do czynienia z przeklętym lekarzem. Pierwsze, o czym pomyślałem, było pójść do monasteru. Ale widziałem, że nie starcza mi na to sił. W dodatku, nikogo tam nie znałem. Zapoznano mnie z pewna dziewczyną, i w tym zobaczyłem znak Boży do wstąpienia w związek małżeński. Dobry Bóg podarował nam troje dzieci. Dołożyłem wszelkich starań, aby zapewnić im dobre wychowanie fizyczne i duchowe, a przede wszystkim – Chrystusa. Osiągnąłem to, Bóg wie. Kiedy u nas z żoną przestały rodzić się dzieci, wezwałem stolarza i on z naszego łóżka zrobił dwa. Od tego czasu śpimy osobno. „Żono – powiedziałem jej – twoje łono nie może już rodzić dzieci. Pozwól mu teraz pozostawać w spokoju, wypełniając swoją drugą funkcję”. Dzieciom mówiłem: „Moje umiłowane dzieci, nierząd nie jest cielesną koniecznością, to tylko pożądanie. A cielesnej konieczności Stwórca dał wyjście w małżeństwie””.

Tu on przerwał i, skrzyżowawszy ręce, patrzył na niebo…

W Atenach stał się znanym lekarzem rodzinnym. Chorych do swego szpitala zawsze przyjmował z radością i powitaniami. Pytał ich o ich rodziny, a następnie rozmawiał z nimi o Bogu, a jego słowa były piękne, ponieważ mówił z własnego doświadczenia. W szafie na książki za jego plecami patrystycznych książek było więcej, niż książek medycznych. Jeśli nie rozumiał czegoś z przeczytanego, to nie krępował się pytać. Zawsze mówił o złym wpływie grzechu na ciało człowieka.

Jako medyk był on badaczem. Siedział obok chorych, odnosząc się do nich bardzo poważnie i z miłością. Jeśli musiał zakomunikować im coś nieprzyjemnego, to robił to tak taktownie, że nawet najcięższa choroba wydawała się igraszką. „Pan Bóg nas odwiedził”, – mówił. Dodawał odwagi choremu i zawsze kończył leczenie słowami: „Oto, ty wyzdrowiałeś. Uważaj, więcej nie grzesz”[J.5:14]. Swoje recepty pisał tak pięknym pismem, że farmaceuci w aptekach oprawiali je w ramki. Odprowadzał chorych do wyjścia, sam sprowadzał windę, wprowadzał ich do niej i towarzyszył im, jakby byli jego dziećmi. Uprzejmość Pandazisa w odniesieniu do chorych w jego szpitalu zostanie, prawdopodobnie, niedoścignioną w historii medycyny.

Pewnego razu wezwano go do pewnej staruszki. Była umierająca. Dotknął jej chłodnych nóg.

- Mario, trochę cierpliwości, i ty pójdziesz na Niebo.

Maria, mniszka z zamężnych, otworzyła swoje oczy, w których była radość, popatrzyła na lekarza i spokojnie odeszła…

Chorych on lubił i nigdy nie śpieszył się odchodzić od nich. Jeśli miał wątpliwości z powodu tego, co widział, to mógł godzinami siedzieć przy łóżku, póki nie upewnił się w diagnozie. Obok mnie on przesiedział jakoś trzy godziny.

Zapytałem go, czy nie zalecał on, według swojej specjalności, komukolwiek aborcji.

- Nigdy, nigdy! W trudnych ciążach zarówno ja, jak i kobieta w ciąży po wielu modlitwach znajdowaliśmy wyjście, i przy tym nigdy nie było żadnych niepowodzeń.

Praktykującym lekarzem on był do osiemdziesięciu, a może i do osiemdziesięciu pięciu lat, zawsze pozostając rześkim i odnosząc się do chorych z miłością. Kiedy chciał powiedzieć choremu o śmierci, to opowiadał mu o tym, co oczekuje duszę za grobem. Nawet jego sposób mówienia przypominał Boską Liturgię. Odnosił się do chorego jak do krewnego, żeby ten z radością przyjął przejście od ziemi do nieba.

Pandazis był średniego wzrostu. Wstrzemięźliwością w jedzeniu on zachowywał swoje ciało świeżym i pełnym rześkości, a jego głos do samego końca był tak silny, że od niego, obrazowo mówiąc, przerażało się piekło i oddawało martwych[Mt.27:50-52].

Kiedy on zostawił zajęcia medycyną, powiedziałem mu:

- Czym ty teraz się zajmiesz?

- Teraz, kiedy mam gospodarczą piłę benzynową, ty pytasz, czym się zajmę?

Każdej niedzieli staruszek Pandazis wraz z kardiologiem Pieridisem chodzili do hospicjum, gdzie pomagali służyć Liturgię: Pandazis przysługiwał, a Pieridis śpiewał. Potem, niosąc przed sobą świecę, on razem z duchownym obchodził sale, żeby poprzez Święte Dary udzielić umierającym Chrystusa.

U Pandazisa miłość do Chrystusa była głęboka i silna, a pamięć o jego bogobojności na zawsze pozostała w moim sercu. Widziałem jego przejawy w najróżniejszych okolicznościach. Kiedy on podchodził do priczastija, to cały był jak ogień, jak pożar, cały płonął pragnieniem połączyć się z Chrystusem. On tak otwierał swoje usta, jakby chciał przyjąć w siebie wszystko: i Chrystusa, i łżycę (łyżeczkę eucharystyczną) i świętą Czaszę i rękę kapłana! To jak on brał płat [3], pozostawiało w sercu głębokie uczucie jego świadomości swojej niegodności i grzeszności: „Do Boga się przybliżam, Boga przyjmuję, Chrystus w moim sercu, obym się nie opalił! Ubóstw mnie, jak Sm wiesz, Panie”.

Inny przypadek: kiedy w 1978 roku przygotowywaliśmy się do święta Paschy, to zakwaterowaliśmy go w celi biskupa.

- Ojcze, a kogo wy tu zwykle kwaterujecie?

- Biskupa, kiedy przyjeżdża.

- Wy chcecie, żebym ja się położył na pościeli biskupa? Wykluczone! Ja, nie jestem godzien nieba i ziemi, przyszedłem do monasteru po błogosławieństwo, a nie po przekleństwo.

W końcu zamieniliśmy pościel, żeby ułożyć lekarza, który usunął z sobie wszelkie ślady racjonalizmu, zasadzonego przez naukę w ludzkim sercu.

W pewną Wielka Sobotę otrzymaliśmy prawdziwą przyjemność od tego, jak on czytał Dzieje Apostołów. On dał nam dobrą lekcję tego, jak należy czytać tę świętą księgę. Jego maniera czytania poraziła nas w samo serce, tak że odświętowaliśmy Paschę jeszcze zanim ona nastąpiła. Mieliśmy uczucie, jak przed czytaniem Ewangelii: wiemy, kiedy ono się zacznie, ale nie wiemy, kiedy się zakończy. Tak i Boska Liturgia: wiemy, o której się ona zaczyna, ale nie wiemy, o której się zakończy. Tak bywa i ze wszystkim, co dotyczy naszego zbawienia. Nawet samą doskonałość priepodobny Ioann Lestwicznik (Klimak) nazywa nie mającym końca. Muzułmanie nie chcieli wcześniej drukować Koranu w drukarni, woleli kopiować go ręcznie (dlatego drukarstwo do Turcji przyszło tak późno). Tak i ja, od tamtej pory jak usłyszałem czytanie lekarza, boję się usłyszeć czytanie Ewangelii ustami człowieka z obojętnym sercem i nie umiejącego czytać.

Z noszących sutannę on nigdy nie brał pieniędzy, uważając za świętokradztwo bogacić się na pracownikach dobrej nowiny.

- Nawet kiedy przychodzi do mnie na badanie jakaś duchowna osoba i dotykam do jego ciała, to uważam to dla siebie za wielkie błogosławieństwo. „Jeśli tylko dotknę do odzieży Jego, zbawię się”[Mt.9:21].

Oto już całe stulecie on głośno woła do nas: „Chrystus jest życiem i światłością światu!” Wcześniej on mówił o tym w swoim szpitalu, a teraz nawet z mogiły.

1. Hierokiriks (kapłan) – kapłan posiadający dar elokwencji (krasomówstwa), który otrzymał od swojego biskupa posłuszeństwo, by głosić kazania na nabożeństwach w różnych parafiach jego diecezji.

2. Cytat z irmosu pierwszej pieśni niedzielnego kanonu 4-go głosu: „Przez otchłań Morza Czerwonego przeszedł, nie zamoczywszy stóp, starożytny Izrael…”

3. W praktyce niektórych Cerkwi Lokalnych kapłan, wynosząc Święte Dary, ręką którą trzyma Czaszę, trzyma także brzeg płata do wycierania ust, a ludzie, podchodzący do priczastija, sami biorą drugi brzeg i, przyjąwszy Dary, wycierają sobie usta i ostrożnie przekazują go kolejnemu przyjmującemu Dary.

Stawruła z Attały na wyspie Eubea

Stawruła wyróżniała się głębokim szacunkiem we wszystkim, co dotyczyło Cerkwi, a także cierpliwością i pracowitością. Jej ojciec był świętym człowiekiem. Za to, że jego syn służył w armii, rozbójnicy utopili go w Morzu Egejskim, przywiązawszy do szyi wielki kamień. Po kilku dniach znaleziono jego ciało, stojące w morzu podobnie jak ciało świętego Kosmy Etolijskiego. Stawruła miała pięcioro dzieci. Ona nigdy nie siadała jeść chleb, jeśli wcześniej dobrze nie popracowała. „Ojciec mój”, „Fieoktist mój” – tak zwracała się do wszystkich. W jej ustach zawsze było to ujmujące „mój”[1] chociaż jej mąż, człowiek surowy i gderliwy, nieczęsto był dla niej radością.

Czasem telefonowała do nas.

- Czym się pani zajmuje, pani Stawruło?

- Staram się wykonywać obowiązki synowej, żeby teść na mnie nie gniewał się i nie było niezgody w rodzinie.

Czasem jej brat chciał urazić ją, ale ona odpowiadała mu słowami świętych.

- Oto, siostro, wyuczył się twój syn gramoty, ale co z niego wyszło? Jakiś tam mniszek. Choć, być może, on już został archijerejem?

- Tak, braciszku, mój syn okazał się godnym stanu zakonnego.

To, że jej syn został mnichem, było dla pani Stawruły przedmiotem dumy, i ona stale tym się chwaliła: „Mój syn – jest mnichem na Świętej Górze!”

Pewnego razu, kiedy byliśmy z nią sami, ona wyznała: „W nocy często budzę się i pytam siebie: „Jak żyje się moim dzieciom? Ja to dziś wieczorem jadłam, a oni jak?””

W ciągu wielu lat ona bezpłatnie przygotowywała dla monasteru kaszę, a w Wielki Post przynosiła jeszcze i suszone figi. I teraz my, mnisi, od czasu do czasu czerpiemy siły ze wspomnień o tej pokornej matce.

Ona była rozsądna i jednocześnie nieśmiała, jak mała dziewczynka. Jakoś nocą ona i jej małżonek przyszli na zajazd naszego monasteru w Tessalonikach i woleli całą noc pozostawać przy bramie, aby tylko nas nie niepokoić.

Życie na wsi połączone z ciężką pracą uświęca człowieka. Wieś często dawała naszemu monasterowi ludzi o wiele bardziej przyjemnych, niż ci, wychowani w mieszkaniach i uniwersyteckich audytoriach wielkich miast, i dlatego ja z całego serca mogę zawołać: „Raduj się, pustynio, radujcie się, lasy i góry, zbocza i szczyty, bo wspaniali są wasi wychowankowie!”

1. W języku nowogreckim zaimek „mój” jest często używany do wyrażania miłości do tego, o kim (o czym), mówimy, na przykład: „Chrystus mój”, „Bogarodzica moja” itp.

 

Wałaszka[1] z sioła Panajja w regionie Kataru[2]

Była matką ośmiorga dzieci, miała piękną figurę, a twarz tak jasną i czystą jak górskie źródła jej ojczyzny. Jej mąż był kaleką rannym na przeklętej wojnie [3]. Ona była zmuszona ciężko pracować siekaczem i motyką, orać parą wołów i żąć sierpem, żeby wykarmić swoją liczną rodzinę. Kiedy się zestarzała i od przeżytych trudności zachorowała na Parkinsona, to często recytował mi taki dwuwiersz:

Nie mogę więcej patrzeć
na ten siekacz i motykę!

Była matką, którą dzieci wyjątkowo kochały. Pamiętam, jak krzyczał jej syn, kiedy choroba doprowadziła ją do grobu: „Mamusiu, mamusiu, otwórz oczy!”

Ta matka, nigdy nie ucząca się w szkole, podczas moich odwiedzin jej sioła najpierw pytała mnie: „Ojcze, wszystkie twoje dzieci są w porządku? Daj to Boże!”

A potem pytała o swego ulubionego Afanasija, i przy tym jej przepiękne oczy pokrywały się łzami.

- Ja dobrze ty to mi mówisz, pani Wangielj![4]

- Ojcze, serce matki zawsze boli za swoje dzieci. Kiedy jeszcze posługiwałam się swoimi nogami, to zostawiałam w cerkwi jajko za świecę, którą brałam. A teraz, kiedy mam grosz, żeby zostawić w świątyni, pozbawiona jestem nóg. One już nie pomagają mi chodzić do cerkwi, a przecież było to moją jedyną radością.

- Ale przecież ty wałaszka, jakże więc rozumiałaś Liturgię i Ewangelię?[5]

- Bóg oświecał.

Swoim dzieciom nie miała co zostawić w spadku, oprócz modlitwy i dobrego przykładu pracowitości i gorliwości. I wszyscy oni do tej pory zachowują swój spadek nienaruszonym.

W siole Panajja, położonym na granicy Tesalii i Epiru, ludzie byli piękni, radośni, wysocy i dzielni. Taką też była i pani Wangielijo, wspomnienie o której daje teraz słodycz mojej duszy.

- Ja, ojcze, wolę sama znosić cierpienia, aby tylko nie cierpiał inny.

1. Wołochowie – naród żyjący w północno-zachodniej Grecji i mówiący jednym z dialektów języka rumuńskiego. Wołosi mieszkający w Grecji również władają językiem nowogreckim.

2. Obszar położony w najwyższych miejscach pasma górskiego Pindos, który rozciąga się na całą Grecję, od Albanii po Przesmyk Koryncki.

3. Mowa o wojnie domowej w Grecji w połowie lat czterdziestych.

4. Zdrobnienie od Ewangieła (imię żeńskie powszechne na Bałkanach).

5. W Grecji nabożeństwa służone są w języku starogreckim, mało zrozumiałym dla prostych greków, tym bardziej dla wałachów.

 

Anna z Patry

Anna pochodziła z Azji Mniejszej. Zawsze w czarnych ubraniach, nie z własnej woli przez całe życie dźwigała ciężki krzyż uchodźców. Od najmłodszych lat została uczennicą zmarłego ojca Gierwasija. Batiuszka zobaczył w niej żyzną glebę i zasiał w jej duszy wszystkie dobre nasiona, jakie miał. Ona owdowiała w pierwsze lata swego małżeństwa, miała jedno dziecko i stale pracowała, aby je wychować. Starała się powstrzymywać swoje macierzyńskie uczucia, pomimo tego, że dziecko było jedynakiem i starała się nauczyć je bardziej służyć Chrystusowi, niż dogadzać ludziom. Do tej kobiety było zupełnie stosowane powiedzenie: „Nic nie mam, ale wszystko posiadam”[2Kor.6:10].

Dziś ona chodzi prosić o jałmużnę do domówi i rodzin, i to tak, że otwierają się przed nią drzwi najbardziej zachłannego i skąpego człowieka i on daje jej wszystko, o co tylko ona poprosi (nie dla siebie, oczywiście, a dla Bożych biedaków), a jutro ona, jak szybki okręcik (takie miała przezwisko), z rozrzutnością rzymskiej patrycjuszki rozdawała zebraną odzież, pokarm, naczynia, lekarstwa i obuwie.

Anna rozdawała wszystko, bo pokładała nadzieje na cnotę miłosierdzia. Od tej pory jak usłyszała słowa Złotoustego: „Carstwo Niebiańskie należy do miłosiernych”, – ona jakby straciła głowę. Drogi Patry i okolicznych osiedli często widziały ją obładowaną wszelkim dobrem dla biedaków. Nasz monaster Dochiar, który był bardzo biedny w pierwsze lata po swoim przekształceniu w kinowię[1], często otrzymywał przesyłki od Anny. One przypominały mi, jak staruszki w moim siole rajcowały jesienią o tym, co przynieśli im ich dzierżawcy: „Przyszedł dzierżawca i przyniósł mi tyle-to worków pszenicy, tyle-to dzbanów wina i oleju, tyle-to gomółek sera”.

Codziennie ona chodziła na Liturgię do cerkwi świętego Łukasza. Posty i modlitwy zawsze towarzyszyły jej, jak kwiaty wiośnie. Teraz, zostawszy mniszką w monasterze Bogarodzicy Miłującej w Pipicy, otrzymuje wynagrodzenie za wszystko, co wcześniej dała nam.

1. Cenobia, monaster wspólnego zamieszkania.

 

Fotika

Fotika pochodzi z macedońskiego regionu Sierry. Wyszła za mąż za Ioakima, człowieka prawego pod każdym względem, któremu sutanna pasowałaby bardziej, niż krawat, który on zakładał we wszystkie świąteczne dni. On robił to żeby zachować przyzwoitość, której go nauczyli rodzice. Ci dobrzy mieszkańcy Azji Mniejszej uważali, że ubranie, wkładane podczas świąt, powinno odpowiadać wielkości dnia. Tak, kiedy oni w swoim domu przyjmowali jakiegoś gościa, to ubierali się w elegancką odzież, żeby wyrazić mu tym szczególny szacunek. Jeśli byli niezadowoleni z gościa, to pojawiali się w zwykłym ubraniu. Jedynie w tych przypadkach, kiedy uważali przybysza za niepoważnego i niegodziwego człowieka, tej zasady nie przestrzegali. Od nich często można było usłyszeć: „On sam siebie nie szanuje, jak on może liczyć na szacunek od innych?”

Tu właściwym będzie przypomnieć sobie historię, która wydarzyła się z szermierzem ascezy Ammonem i jeparchą[1] Aleksandrii. Do jeparcha doszedł słuch o ascecie i on wyjechał z miasta, żeby go odwiedzić. Ale pustynnik, unikając ludzkiej sławy, kompletnie nie chciał tego spotkania. On wziął kawałek chleba, usiadł przed celą i zaczął żuć go swymi bezzębnymi ustami. Całe jego ubrania były usypane okruszkami. Zobaczywszy go, jeparcha zapytał: „To co, ten sam Ammon?” Takie widowisko go rozczarowało. „Czyż dla tego, żeby zobaczyć tego bezzębnego staruszka, pokonałem taką drogę?” – i, obrażony odjechał z powrotem.

Wschodni człowiek, przyjmując gościa, robił to z otwartym sercem, był pełny radości i posyłał Panu dziękczynne modlitwy. Tak on robił i witając gościa, i odprowadzając. Nigdy w tym kraju nie można było zobaczyć chłodnego powitania, zwykłego dla współczesnego zachodniego człowieka, witającego gości z opuszczonymi rękami. Nie ma nic chłodniejszego od tego. Kiedy widzisz, jak oni wchodzą do cerkwi z opuszczonymi rękami, to mimowolni zaczynasz myśleć o ich ubóstwie, o tym, że ci ludzie nie mają co dać Bogu, oprócz swego ciała i kości. Przeciwnie, otwarte ramiona ukazują bezgraniczną miłość, z jaką Pan przyjmuje nas rozłożywszy ręce na Krzyżu. Ten chłód obecnego bezowocnego (jałowego) czasu dosięgnął teraz i naszego kraju i rozpowszechnił się zwłaszcza wśród tych, którzy żyją „igrając” i wydają się innym wielkimi. Ale wróćmy do błogosławionej Fotiki.

Kiedy przyszła do niej starość, zachorowała na nieuleczalną chorobę. Położono ją w szpitalu Fieagienio, w sali na osiem łóżek. W przeciwległej małej sali leżał nieżyjący obecnie ihumen jednego z atoskich monasterów. Za każdym razem, gdy otwierały się drzwi jego sali, emanował stamtąd silny aromat. Czcigodna Fotika mówiła: „Pewnie, usługujący ihumenowi okadził w sali, a dzięki temu radujemy się z cerkiewnej łaski i my, tyle miesięcy nie doznający aromatu w szpitalu”. Od czasu do czasu ten mnich odwiedzał chore kobiety w jej sali, witał je i życzył szybszego wyzdrowienia. Pewnego razu Fotika zapytała go:

- Ojcze, ile razy dziennie wy kadzicie, tak że i do nas dochodzi aromat kadzidła? Ja, grzeszna, kadzę w domu trzy razy dziennie, ale nigdy jeszcze u mnie nie było tak dobrego kadzidła.

- My nie kadzimy, szanowna pani. Aromaty w szpitalach są zakazane, dlatego że mogą pojawić się problemy, jeśli okaże się, że ktoś ma na nie alergię. A skąd dochodzi aromat, który Pani odczuwa, Bóg wie.

Później Fotika mówiła swemu mężowi: „Uwierz mi, drogi mój Ioakimie, dla mnie ten aromat za każdym razem był takim pocieszeniem! Ale ihumen umarł, i od tej pory u nas już nie ma tego pocieszenia od Boga. Ioakimie, panie mój, nigdy nie trać szacunku do ludzi, odzianych w sutannę. Każdy, kto ją nosi, jest obleczony chwałą i czcią od Pana naszego, obleczony w światłość Chrystusa i aromat Świętego Ducha. Ja nie wiem, kim był ten ihumen i jakie było jego życie, ale jedno tylko wiem: nawet od jego niewidocznej obecności dochodził do nas aromat”.

1. Jeparcha jest przedstawicielem cesarza bizantyjskiego w głównym mieście prowincji.

 

Nasze eksoklisije

Nie wiem, czy w jakimkolwiek innym kraju chrześcijańskim jest tyle eksoklisij, co w Grecji. Eksoklisijami nazywane są nieduże cerkiewki, zbudowane poza miastami i siołami. Dla mieszkańców wsi cerkiewki te były pocieszeniem i oznaką ich pełnego czci stosunku do Boga. W nich były źródła uzdrawiającej wody, były ikony, które płakały, mówiły, czyniły cuda. Te maleńkie świątynie były schronieniem dla ludzi umęczonych nadmiernym wysiłkiem, były ich szpitalami, ostojami w cierpieniach i trudnościach ich gorzkiego życia. Zwykle były wznoszone po jakimś śnie, widzeniu albo według obietnicy. Budowali je na własny koszt biedni pracowici ludzie, najczęściej też własnymi rękoma. Architektem była ich głęboka pobożność, dlatego i wychodziły one tak piękne i miłe dla oczu. Każdy węgieł, każda ściana układane były z miłością, a ludzie, opiekujący się tymi cerkiewkami, zapalający w nich łampady i upiększający je w ciągu całego roku, byli wspaniali, czcigodni i życzliwi.

Staruszek Argiris ze wsi Ajoneri, co obok miasteczka Kozany, opowiadał, że w eksoklisii świętego Afanasija jest źródło świętej wody, od którego zdarza się mnóstwo cudów. Tak, pewien młodzieniec, który jeszcze jako chłopiec razem z matką rozpalał tam łampady przed ikoną świętego Afanasija, udał się do Ameryki w poszukiwaniu lepszego życia. Tam odjęło mu nogi, i lekarze niczym nie mogli mu pomóc. Pewnej nocy widzi on we śnie archijereja z siwą brodą.

- Synku, ty poznajesz mnie? jestem święty Afanasij z Ajoneri. Przyjeżdżaj do mnie, ja ciebie wyleczę.

I rzeczywiście, młodzieniec wrócił do Grecji i poprosił odsłużyć Liturgię w eksoklisii świętego Afanasija, po zakończeniu której on zostawił swoje szczudła przed jego ikoną i od tej pory chodzi bez problemu.

Ten sam Argiris opowiadał: „Pewnego razu wybrałem się zapalić łampady świętemu. Kiedy na swoim osiołku podjechałem do drzwi i zacząłem szukać kluczy, to zrozumiałem, że zapomniałem ich. Drzwi w cerkwi ciężkie, drewniane, na kutych zawiasach. Co miałem robić? Pójść z powrotem do wsi i wrócić nie było łatwo. Póki poszedłem zawiesić dzban z olejem na gwoździu w cerkiewnej ścianie, usłyszałem zgrzyt: drzwi otworzyły się same! Kiedy się pomodliłem i skończyłem inne zajęcia, ze względu na które przyszedłem, drzwi w ten sam sposób same się zamknęły, i ja udałem się do domu z odnowioną wiarą, która zapaliła się od łampady świętego Afanasija i od tej pory nigdy nie gaśnie”.

Podczas tej wizyty w świątyni świętego Afanasija nie było ani psalmisty, ani kapłana, ani kaznodziei, ale to, co się wydarzyło, podbudowało duszę Argirisa, wzmocniło jego wiarę zrodziło w nim głęboką bogobojność (uwielbienie).

Podczas wojny 40-go roku walczył on na froncie i został nagrodzony przez króla Pawła. Na tej wojnie on stracił stopę. Kiedy wszystko ucichło, zaczęli namawiać go, aby poddał się komisji lekarskiej dla załatwienia renty, na co człowiek Boży odpowiedział: „Jeśli ja będę brać za to pieniądze, to stracę to, co zyskałem. Na wojnie, dzieci, ja widziałem Bogarodzicę, zostałem uratowany od nieuniknionej śmierci, nie straciłem obecności ducha, nie przestraszyłem się. Oto moje nagrody”.

Z tego, co człowiek robi ze względu na Boga, nie przepada nic. Człowiekowi przynosi pożytek nie tyle wykształcenie, ile pobożność, nie przemieniająca się w świętoszkowatość (obłudę). I łampada, i świeca, i ładan (kadzidło), i prosfora, i artos[1] stają się niebiańską manną, która karmi jego duszę. Niech będą one w każdym prawosławnym domu! Amiń.

1. Patrz http://www.parafia.sidcom.pl/parafia/azy/chleb.html

 

Ludzie, którzy potrudzili się dla Cerkwi bez wykształcenia i dyplomów

Ilia szewc

Starec Amfiłochij[1] zawsze zachęcał nas do trudów misjonarskich: „Nasi sąsiedzi-Turcy w swojej większości – oddzieleni od nas bracia. Nie powinniśmy zostawić ich ginąć w islamie. Niech mamy i mnisią schimę, i kapłaństwo, ale jednocześnie powinniśmy uczyć się różnych zawodów: stawać się murarzami, cieślami, rymarzami, krawcami, szewcami, zegarmistrzami – i udawać się do Azji Mniejszej, jakby w poszukiwaniu zarobku. Zajmując się swoim rzemiosłem, będziemy mogli rozmawiać z biednymi klientami o wierze ich ojców. Może się to wydawać trudne, a nawet niemożliwe, ale jeśli nie włożymy w to wysiłku, inni skorzystają z tej okazji, chcąc odwrócić ludzi od wiary. Uwierzcie, że w małym ukrywa się wielkie, podczas gdy z wielkich przedsięwzięć często nic nie wychodzi. Nie zapominajcie, że niewielka czasza wina, którą Odyseusz ugościł Cyklopa, doprowadziła tego do ślepoty”.

Rzeczywiście, kobieta jehowa, sprzedająca jajka na bazarze, uczy kupujących wiary swojej sekty. Pełniący służbę w hotelu proponuje klientom kawę i zaczyna rozmowę z nimi o wierze baptystów. Zresztą, ja i na własnym doświadczeniu przekonałem się o tym, że słowa starca były prawdą, a nie utopią. Miało to miejsce w Akademii Platona[rejon w Atenach], w pobliżu której znajdował się nasz akademik. W każdą niedzielę i w święta pan Ilia jako pierwszy przychodził do cerkwi, podczas nabożeństwa nigdy nie siadał, a jego twarz wyrażała duchową skruchę. Zobaczywszy go, pomyślałem: „Kim on jest? Przysługujący, starosta cerkiewny czy po prostu czcigodny człowiek?”

W święto przeniesienia szczątków wielkomęczennika Gieorgija (3 listopada) ojciec Gieorgij, który otrzymał wykształcenie i będący absolwentem Rizariona[2], mówił kazanie. W pewnym momencie on nieopatrznie powiedział, że krew świętego Gieorgija oczyszcza nas od grzechów. Tu podniósł się Ilia: „Ona nie uratował i jego samego. Krew jednego tylko Jezusa Chrystusa oczyszcza nas od wszelkiego grzechu”(1J.1:7). Wtedy pomyślałem: „Niczego sobie! I to przy tym, że pan Ilia jest prostym parafianinem, a nie duchownym”. Wtedy zacząłem się nim interesować.

Okazało się, że był szewcem i pracował w pobliżu. Miał mały zakładzik, w którym naprawiał stare buty. W tym czasie było to bardzo potrzebne zajęcie w biednych regionach, których mieszkańcy nie mieli możliwości kupić nowych butów. Patrzyłem na biednych, którzy stale chodzili do zakładu Ilii jak do współczesnego supermarketu. A późnym wieczorem przy stole, przy którym Ilia siedział w białym fartuchu i naprawiał buty, zbierało się pięć-sześć osób, by posłuchać jego czytania. „Tak – powiedziałem sobie – trzeba będzie jakoś wieczorem złapać pantofle do naprawy i posłuchać ich rozmów”. Okazało się, że ten stary teolog czytał Dobrotolubije (Filokalia) i wyjaśniał je swoim pobożnym klientom. Następnego dnia, po otrzymaniu swoich butów, pogratulowałem szewcowi posiadania takich przyjaciół.

- Ponieważ duchowieństwo nie dzieli się z nami swoimi skarbami, to my, świeccy, musimy porywać ich swymi nieczystymi rękami.

Zapytałem miejscowych mieszkańców:

- Kim jest dla was pan Ilia?

Oni mi odpowiedzieli:

- On dla nas jak ojciec duchowy. Kiedy mamy życiowe trudności, to idziemy do niego.

Nic nie wiem o jego śmierci, ale on pewnie odświętuje Paschę w Carstwie Niebieskim, bo on należy do takich właśnie ludzi, jak powiedział o tym Sam Pan Bóg.

1. Starec Amfiłochij, w świecie Afanasij Markis (1889–1970), był duchowym nauczycielem autora tej książki. Urodził się i został mnichem na wyspie Patmos, gdzi później został ihumenem monasteru św. Ioanna Teologa. Ojciec Amfiłochij został założycielem kilku obecnie działających monasterów, jak na Patmosie, tak i w innych miejscach Grecji. Jak wspomina biskup Kałlist (Uer), „wyróżniającymi cechami jego charakteru były łagodność, humor, ciepły stosunek do ludzi i odczucie spokojnej, prawie uroczystej radości. Jego uśmiech był pełen miłości, ale całkiem pozbawiony sentymentalności. Życie w Chrystusie, jak on to rozumiał, było nie ciężkim jarzmem, bagażem, niesionym z posępnym posłuszeństwem, ale osobistym obcowaniem z Bogiem, przepełnionym serdecznym zapałem. Był przeciwny jakiemukolwiek duchowemu przymusowi i surowości”.

2. Szkoła w Atenach, założona na początku XIX w. przez kupców Gieorgija i Minosa Rizarisami.

 

Ilia, mistrz od wyrobu łóżek

W Albanii około 1920 roku było prawo, które wydałoby się głupie dla każdego, kto usłyszałby je w wolnym świecie, ale dla tych, którzy je przyjęli, ono wydawało się mądrym. To prawo głosiło: „Każdy kto nosi czapkę, może wejść na statek pasażerski i swobodnie opuścić kraj[1]. Tak, pan Ilia jakoś zdobył czapkę, włożył ją, wszedł na statek i, wolny od albańskiej władzy, dopłynął do Pireusu[2].

Pan Ilia był pracowitym i gospodarczym człowiekiem. On nie trwonił swoich skromnych dochodów, uważając, że lepiej mieć własny interes, niż pracować na kogoś.

Znalazłszy się w nowym dla siebie mieście, przede wszystkim zaczął szukać cerkwi, żeby zapoznać się tam z duchownym, u którego można by było wziąć błogosławieństwo na swoje przyszłe zajęcie. Po pewnym czasie zapoznał się z ojcem Ignatijem Koliopułosem, który zawsze był gotów udzielić mu dobrej rady.

Ilia, który nigdzie się nie uczył umiał czytać. Jego ulubionymi książkami był Nowy Testament i „Przeznaczenia człowieka” ojca Jewsiewija Matfopułosa. Rozumieć Pismo Święte pomagały mu kazania, których słuchał od kaznodziei bractwa „Zoi”. On był mądrym człowiekiem, wszystko dobrze rozumiał i, posiadając wspaniałą pamięć, pamiętał je do głębokiej starości i swobodnie z nich korzystał, kiedy sam zaczął uczyć. On miał stałe pragnienie trudzić się w winnicy Pańskiej. Śpieszył do zbłądzonych, żeby nawrócić ich na drogę życia i przyuczyć do spowiedzi, którą uważał za początek wszelkiego dobra. Misjonarskimi trudami służył on Panu i w Atenach, i w Muzaki, i w Trikałach. Według błogosławieństwa metropolity Dionisija Ilia dużo pomagał jego eparchii. Metropolita bardzo szanował tego męża ze względu na metodę, którą on stosował a rozmowach z młodzieżą. Jego skromne mieszkanie codziennie bywało miejscem duchowego odpoczynku dla mnóstwa ludzi.

Po tym jak metropolita Wołosa Ilia opowiedział mi o nim, ja podczas swojej pierwszej podróży do miasta Trikała przede wszystkim chciałem zapoznać się z nim. Rzeczywiście, zobaczyłem, jak mnóstwo wiejskiej młodzieży wchodziło i wychodziło od niego. Trzymając w rękach książkę „Przeznaczenie człowieka”, on z okularami na nosie czytał i wyjaśniał im słowa ojca Jewsiewija. Nie myślę, że sam ojciec Jewsiewij znał swoją książkę lepiej, niż pan Ilia. Zwykle on wyróżniał w niej niektóre miejsca i wyjaśniał je.

- Co innego „analizować”, a co innego „czytać”. Co innego „kapłan”, co innego „duchowny”. Nam niezbędni są kapłani. Co innego „kaznodzieja”, co innego „ojciec duchowy”[3].

Swoimi duchowymi rozmowami on wielu zachęcił do przyjęcia stanu duchownego. Kiedy on widział, że człowiek jest powołany do stanu duchownego, to już nie zostawiał go: z całym zapałem starał się ukierunkować go i rozpalić w nim ogień miłości do świętego ołtarza. W swoim wyniosłym nauczaniu pokazywał młodzieńcowi, że stan duchowny nie jest zawodem, ale największym z darów, zesłanych przez Boga człowiekowi: służenie świętym i zbawiennym Sakramentom przez całe życie człowieka: od jego narodzin aż do śmierci, i nawet po śmierci.

Statut bractwa „Zoi” wywarł na jego życie większy wpływ, niż na członków samego bractwa. O nim on dowiedział się bezpośrednio od założycieli bractwa i został przeniknięty nim jak regułą duchowego życia dla człowieka, żyjącego w świecie, który poświęcił siebie Bogu. Tak więc, ciało jego zawsze było czyste, chociaż nie korzystał on z kremów i perfum, odzież – zawsze prosta i schludna, włosy rozczesane z przedziałkiem, wąsy niewielkie, twarz zawsze czysto wygolona. Wszystko to było podstawą zewnętrznej przyzwoitości i koniecznie powinno być przestrzegane. (Pewna miła staruszka, która mieszkała na końcu ulicy Hippocratesa obok domu bractwa „Zoi”, opowiadała mi: „Nigdy nie widziałem, żeby ktoś z bractwa nie był dokładnie ogolony; wydawało się, że oni golą się całe noce na okrągło”.) Jego pokój był ubogo urządzony, ale zawsze była w nim czystość i porządek. Przestrzegał też innych zasad, znacznie ważniejszych niż te właśnie wspomniane. Tak, on nigdy nie podróżował w niedzielę, żeby nie przepuścić Liturgii, nie korzystał z aparatu fotograficznego i nie lubił się fotografować. Zjadał wszystko, co było na talerzu i nie zostawiał na stole kawałków chleba. W odstępach między posiłkami nie przegryzał i nigdy nie jadł idąc. Jadał niezwykle akuratnie i cicho. Milczenie przy stole było dla niego nienaruszalną zasadą. Nie spotykał się z kobietami na ulicy i zawsze uważał na to, dokąd patrzą jego oczy, nie pozwalając im patrzeć byle gdzie.

Później wszystko to było głupio zinterpretowane przez niektórych „miłośników wolności”, ale ja uważam, że to było zbawienne dla ludzi, trwających w trudach dziewictwa wśród metropolii. Jeśli według słów priepodobnego Jefrema Syryjczyka, „sam tylko wizerunek świeckiego człowieka wywołuje u mnicha zmieszanie podczas modlitwy”, to o ileż bardziej słuszne jest to spostrzeżenie w odniesieniu do namiętnego oglądania kobiet.

On nigdy nie uciekał się do kłamstwa i nikogo nie osądzał. Wystarczającym mu było powiedzieć: „Ja znam tego człowieka”. Żyjąc według takich duchowych zasad, on nigdy nie był powodem do narzekań i nikomu nie był w zgorszenie. Naturalne, że wejście do jego pokoju było zamknięte dla wszystkich. Możliwe, że on nigdy nie rozmawiał o wierze z kobietami. Często mówił: „Jeśli ty nie nosisz epitrachelionu, to nie ucz kobiet”.

Z pomocą Boga jego marzenie się spełniło: w końcu udało mu się otworzyć własny sklep przy ulicy Eola. Na parterze znajdował się warsztat, w którym robione były żelazne łóżka, a na piętrze – pomieszczenie mieszkalne. Kiedy zdarzyło się mu chodzić po ulicach, to widział mnóstwo biednych dzieci z prowincji, które musiały pracować w ateńskich karczmach i które nocami spały w bramach obejmując butelkę. Postanowił, że jeśli zabierze dzieci z karczm, da im pracę w swoim warsztacie, a w górnym pomieszczeniu urządzi im niewielki wspólny pokoik, to będzie to dla nich znacznie lepsze. Dzięki takiemu „polowaniu” możemy nazwać go szpiegiem Bożym. On wziął na to błogosławieństwo u swego ojca duchowego i stworzył pierwsze w Grecji schronisko. Sukces tego niewielkiego schroniska zainspirował bractwo „Zoi”, a później i organizację „Apostoliki Diakonia”[4] urządzić studenckie pensjonaty. Pan Ilia otworzył nową drogę do tego, żeby biedna młodzież mogła otrzymać wykształcenie i wytrwać bez uszczerbku wśród trudności życia, zwłaszcza w trudne lata strat, kiedy gruźlica kosiła ludzi, jak sierpem. Ilia lubił wykształcenie, chociaż sam go nigdy nie otrzymał, i nie chciał, żeby dzieci pozostawały niewykształcone. W czasie okupacji Grecji przez niemieckie wojska w 1941-1944 latach on jednego chłopaka posadził do worka z kukurydzą, wziął go na plecy i przeprawił z Tessalońskiego miasteczka Kardicy do Aten aby uczył się teologii. Potem ten młodzieniec został mnichem z imieniem Siewastian i został metropolitą w mieście Konica.

Zresztą, i sam Ilia był nauczycielem pobożności, nie na uniwersytecie, ale w codziennym życiu. On, posiadał prawdziwie cerkiewny obraz myśli, wielu natchnął do zostania mnichami i duchownymi. Jestem przekonany, że Bóg wynagrodzi go za trudy, dlatego że hierarchowie nigdy go nie nagradzali. On zawsze pozostawał biednym, skromnym i niedostrzegalnym. W swoich ostatnich latach został mnichem w atoskim monasterze Simonopietra, gdzie postrzygł go ihumen Emilian i, w ten sposób, on stał się godnym poświęcić siebie Chrystusowi, przyjąwszy mnisie postrzyżyny.

W tym człowieku zadziwiały mnie dwie rzeczy, które zobaczyłem, kiedy był nowicjuszem w Mirtijskim monasterze w Etołoakarnanii w pierwszych latach mego ihumeństwa. Pierwsza – to, że on widział ludzi bardzo głęboko i mógł znaleźć podejście do człowieka, który zbił się z drogi zbawienia, a druga – to, że on dokonywał słusznych osądów (opinii) o ludziach i przedmiotach. Pewnego razu zapytałem go:

- Co wzbudziło w tobie tak głęboki szacunek do ojca Jewsiewija Matfopulosa?

- Pierwszy powód do tego w tym, że on z nikogo nie brał pieniędzy. Nigdzie nie można znaleźć pokwitowania z jego podpisem odbioru pieniędzy za jego pracę. On żył za pieniądze, którymi pomagał mu rodzony brat. Drugi powód – to jego cierpliwość bez narzekań, którą on wykazał, kiedy wydalono go ze składu Świętego Synodu Greckiej Cerkwi. Ojciec Jewsiewij żył nie w monasterze, ale, tym nie mniej, był prawdziwym mnichem: on osiągnął w swoim życiu poziom świętych w jedzeniu, i w spaniu, i w służeniu Liturgii, i w kazaniu. Niech on i nie osiągnął doskonałości w pozostałym, ale nic w tym dziwnego: jednemu człowiekowi trudno być doskonałym we wszystkim.

Jedynym minusem pana Ilii była jego drażliwość, ale myślę, że dzięki niej on będzie godnym łaski od Boga, ponieważ bardzo kajał się z powodu swoich ataków gniewu, jak opowiadał mi o tym ojciec Arsienij Kumbujjas, jeden z tych, którzy żyli w jego schronisku: „Pewnego razu składaliśmy łóżko, i ja popełniłem gdzieś błąd. On tak mocno na mnie nakrzyczał, jakby chciał zabić mnie krzykiem. Ja też się zdenerwowałem, ale kiedy poszedłem na górę do pokoju, szybko doszedłem do rozsądku: przyznałem się do błędu i postanowiłem wrócić do pracy. Schodząc po schodach zobaczyłem, że on klęczy i gorzko płacze. Poczułem się takim nikczemnikiem, że dotychczas, po upływy wielu lat, wspominam o tym z bólem. Ojcze, jeśli ktoś, popełniając błąd, kaja się, to nie jest to błędem. Pokajanie – to taka gąbka, która zmywa z duszy wszystkie plamy”.

Daj Boże, abyśmy wszyscy, udający z siebie ekspertów duchowego życia, zawsze korzystali z tej gąbki!

1. W tym czasie w Albanii czapki nosili głównie marynarze; były one dla nich rodzajem paszportu, umożliwiającego swobodny wyjazd z kraju.

2. Przedmieście Aten, teraz połączone z miastem. Główny port Grecji.

3. W Grecji wykłaszać kazania i spowiadać mają prawo nie wszyscy duchowni, a tylko ci, którzy są do tego powołani przez biskupa.

4. Pełna nazwa: „Apostoliki Diakonia tis Ekklisias tis Ełłados” (Apostolska służba Greckiej Cerkwi) – organizacja przy Świętym Synodzie Cerkwi Greckiej, zajmująca się wydawnictwem i dobroczynnością.

 

Fieofiłakt z Tessalonik, kupiec z bazaru

Wszystkim ludziom podoba się dobroć, talenty i wybitne zdolności; nawet bandyci mają jakieś wyższe ideały. Ale są ludzie, którzy przez lata walczą, ale nie dostępują zaszczytu nawet najmniejszej nagrody, nawet goździka w kieszonce marynarki (mowa jest, oczywiście, nie o tych kwiatach, które z czasem więdną). Można usłyszeć jak oni potajemnie narzekają: „jak długo, Panie, Ty zostawiasz mnie bez Swojej łaski? Jak długo w mojej duszy jest suchość i bezpłodność? Jak długo będę męczyć się głodem i pragnieniem? Popatrz na mnie, bezowocnego, i zmiłuj się nade mną!” Rzeczywiście, wielkie jest cierpienie takiej duszy: człowiek codziennie obsiewa ją nasionami Pisma Świętego, dzieł świętych ojców i żywotami świętych, a wyrastają jedynie chwasty. Pewnego razu jeden mnich, umierając, poprosił, żeby na jego pogrzebie było wiele kwiatów. „Za mego życia pozbawiony byłem kwiatów cnoty – mówił on – dajcie wiec po śmierci uradować się choćby materialnymi kwiatami”. Wtedy pomyślałem, jak fałszywe i śmieszne staje się ozdabianie zmarłych płatkami róż, jeśli w ich życiu nie było niewidzialnych kwiatów – dobroci (cnót).

Ale spotkać można ludzi, którzy, podobnie jak Dawid, błagają Boga, aby powstrzymał potok Swojej łaski, którego nie są w stanie wytrzymać. Są to ludzie obdarowani przez Niego od samego urodzenia. Być może są to ci, którzy mają po dziesięć talentów i dzięki pomocy łaski Bożej i własnej gorliwości bardzo szybko wydają obfity owoc cnót. Jednym z takich ludzi był Fieofiłakt Moliwdadis.

Pochodził on z Azji Mniejszej, obecnie utraconej ojczyzny wielu Greków, i mieszkał ze swoją matką i siostrami. Prawdziwie zwarta rodzina, w której wszyscy się kochali, a dzieci traktowały matkę z głębokim szacunkiem. Biblijny matriarchat[1]. Łączy ich żywa wiara i przestrzeganie tradycji. Święta Ewangelia i dzieła ojców były w ich domu wszędzie: na stole, na szafce nocnej w kieszeni marynarki. Wszystko to uświęcało ich drogę. Kogo byś z rodziny Moliwdadisów nie spotkał, w ich słowach zawsze dźwięczały odgłosy nauki ewangelicznej.

Fieofiłakt był średniego wzrostu i chudy, jak trzcina, oczyszczona z liści; jego sucha, śniada twarz zdradziła w nim człowieka powściągliwego, ascetycznego życia. Zapach smażonego mięsa na rynku cały dzień drażnił jego nos, ale nie żołądek. Jego wielkie oczy patrzyły na ciebie z pokorą, jakbyś był jego panem, a on – twoim niewolnikiem. Był bardzo inteligentny i bystry, był pełen zapału i gotowości oddać przysługę. Nigdy nie widziałem, żeby był zmęczony lub leniwy: zawsze był rześki; miał duchowy ustrój atosskich mnichów, którzy odpowiadają na każde polecenie starca: „Jak sobie życzysz, ojcze”.

Ale najważniejszym w nim był wielki rozsądek i głębokie milczenie. On przyjmował zamówienia od każdej celi, od każdego monasteru. Niektórzy klienci byli dla niego ciężarem, ale nikogo nie osądzał. Fieofiłakt – mogiła. Kiedy on, aby nikt nie uległ pokusie, musiał ukrywać czyjeś zamówienia, starannie je pakował i na pytanie „Co tam jest?” odpowiadał: „A, wiesz, nie pamiętam”. Ten Fieofiłakt nie pamiętał, który miał w głowie cały katalog towarów!

On ze swoim ręcznym wózkiem niepostrzeżenie przeciskał się wśród kłótliwych, czepliwych, lubieżnych, niewierzących, fałszywych ludzi. W tym wózku on przewoził zamówienia dla Świętej Góry. Fieofiłakt uważał wszystkich wokół siebie za swoich dobrych przyjaciół i braci. Jego potulny błagalny głos łagodził nieznośność jarmarcznego nastroju i poskramiał bestie targu. Oto cud cudów: owca wśród wilków, nie po prostu stojąca, ale pasąca je i pracująca dla Świętej Góry! Wspaniały był jego targ z ludźmi, których handel uczynił swoimi niewolnikami: on jedynie obiektywnie ustalał jakość i cenę towarów. Anioł wśród biesów handlu! Podczas gdy jego usta mówiły, opuszczonymi oczami przyglądał się towarom. I po co to wszystko? – Dla spokoju ojców, którym jego wysiłki pozwalały nie opuszczać Świętej Góry. Swój maleńki sklepik on nazywał przedstawicielstwem jakiegoś dostawcy ryżu, ale ryżu ja w nim nigdy nie widziałem, w nim były jedynie zamówienia świętogórskich mnichów. Nie wiem, jak uważni byliśmy wtedy wobec niego i czy pamiętamy go dobrze teraz, ale ze względu na nas on często walczył z burzami, i nie w oceanach, ale w miejscach o wiele bardziej niebezpiecznych: pośród szalejącej otchłani świata.

Na pytania „A po co to potrzebne mnichom?”, „A co mnisi będą z tym robić?” on odpowiadał: „Dawaj-no, bracie, zmienimy temat”.

A jak uprzejmie składał zamówienia przez telefon!

„Ty przywieziesz to, mój złoty? Bądź zdrów, drogi mój!”

Świeżość jego mowy za każdym razem łagodziła zaschniętą duszę kupca, który cały czas żył pośród kłamstw i chłodnej rywalizacji. Jego uczciwość dla niektórych ludzi stała się nie do zniesienia, ale on sam nigdy od nikogo nie odgradzał się, i jego drzwi były dla wszystkich otwarte.

- Dawajcie i robotę naszą robić, i o Chrystusie głosić. Teraz Jego brzemię dla wielu jest nie do zniesienia, ale innym razem ono może być dla nich niezbędne, i lekkie.

On nigdy o nikim nie mówił źle i dlatego nie krępując się mógł patrzeć w oczy każdemu. Jego powierzchowność pokazywała w nim nie przebiegłego dyplomatę, ale człowieka mądrego i myślącego, znającego swoją robotę. Nigdy nie sądziłem, że przy jego duchowej wytrzymałości i fizycznej mocy ktoś mógłby go zastąpić. On oblewał się potem, kiedy przewoził przeróżne rzeczy, ale dusza jego była niestrudzona, i zawsze był gotów od razu przystąpić do nowego przewożenia. Wiele razy dzieliliśmy z nim stół w naszym hotelu, i przy tym on był tak nieśmiały, że zastanawiałem się, jak taka wrodzona arystokracja pozostała nietknięta na rynku. Pomyślałem sobie: „Jak wiele pałaców stało się krótkotrwałymi epizodami w tym życiu, i jak wiele chałup – sławą społeczeństwa!”

Po tym jak oddalił się od okrucieństw handlowego życia i od swego ulubionego służenia Świętej Górze, został postrzyżony na mnicha przez ojca Siemiona Krajopulosa w monasterze Panorama. Przeżył po tym niedługo, spoczął w Panu i został pochowany na Świętej Górze. Za każdym razem, przychodząc do jego szczątków, mówię sobie: „I z bazaru wychodzą wielcy święci”. Jego obraz myśli i postępowanie wiele mnie nauczyło. Niech odpoczywa on ze wszystkimi świętymi!

Żyłem wśród mnichów od dzieciństwa. Od Fieofiłakta nauczyłem się życzliwości, a także umiejętności nawiązywać służbowe relacje z handlarzami i z uśmiechem zawierać z nimi transakcje. Przed sidłami świata Fieofiłakta ochroniła głęboka wiara, udział w Sakramentach i brak chciwości. Jeśliby on brał z mnichów pieniądze za swoją pracę, to stałby się bardzo bogatym, ale był biedniejszy od ostatniego żebraka. Jest dla nas wspaniałym przykładem tego, jak można jednocześnie zarabiać i służyć. Praca ma ziemską zapłatę, a służba – niebiańską, i to stukrotnie większą, jeśli dokonywana jest naszymi własnymi trudami. I Fieofiłakt z pewnością otrzymał tam nagrodę wiernego i mądrego sługi[2]. Amiń.

1. Odnosi się to do pierwotnej matriarchalnej struktury rodziny opisanej w Księdze Rodzaju: „Opuści mężczyzna ojca swego i matkę swoją i przyłączy się do żony swojej” (Rdz.2:24). Godne uwagi, że nie niewiasta odchodzi od rodziców do męża, a mąż do niewiasty.

2. Łk.12:42–44

Bóg wynagradza swoich niedostrzegalnych sług

Niedostrzegalna służba jest pewną drogą do Carstwa Niebiańskiego. Temu, kto czyni dobro w tajemnicy, Bóg pokaże to w dzień Swojego sprawiedliwego Sądu. Niewidoczna służba, ofiara, przejaw miłości do drugiego ma wielką nagrodę, a inaczej i być nie może, bo jest ona obiecana przez Samego Pana Boga.

W moim życiu widziałem dwie takie szczęśliwe dusze. Przez lata swojej służby byli niepozornymi świeckimi, mało znaczącymi w oczach świata ze względu na to, co robili. U innych wywoływali kpiny, a nie podziw. Jednym takim człowiekiem był wujek Nikołaj w monasterze Łongowarda na Parosie, a drugim – Dimitruła w Skale – portowym miasteczku na Patosie.

Wujek Nikołaj z monasteru Łongowarda na Parosie

Wujek Nikołaj bardzo wcześnie, jeszcze jako chłopak, odszedł do monasteru i zaczął bez wynagrodzenia pomagać ojcom. Odsłużywszy w wojsku, znów wrócił do swego poprzedniego schronienia – monasteru Bogarodzicy, gdzie wziął się za najskromniejszą służbę: powierzono my troskę o juczne zwierzęta i przygotowanie ich dla ojców, którzy wyruszali z różnymi zadaniami. Kiedy wydoroślał, to w tajemnicy opowiedział mi o swoich smutkach: „Ach, drogi mój, ja boję się, że nie znajdzie się nikt, kto troszczyłby się o zwierzęta dla naszych batiuszek. Przecież oni będą brać do rąk brudne i przesiąknięte zwierzęcym moczem uzdy, a potem będą służyć w ołtarzu. Oczekują was ciężkie czasy. Prawdopodobnie, tylko wykształceni mnisi będą w stanie je wytrzymać a i to – jeśli opanuje ich obojętność (brak wrażliwości). Z ich serc zupełnie zniknie miłość, szacunek do innych i, przede wszystkim, duch ofiarności. Oni zechcą, żeby ręce u nich były delikatne, jak u dziewczynek, a odzież czysta i niepognieciona. Oni będą chodzić wystrojeni i w święta i w dni powszednie. Będą unikać wszelkiej pracy, która może zabrudzić ich ręce, za to wszystko, co kala duszę, będą zbierać, jak stogi pszenicy do stodoły. Nawet z daleka można poczuć emanujący od nich zapach. „Oto idzie – powiesz – zadbany człowiek”. Ale na jego twarzy nie będzie odblasku światła Chrystusowego, ona będzie nieprzyjemna i odpychająca. Zobaczywszy go, powiesz: „Lepiej bym spotkał zwierzę, a nie tego człowieka!” Dlatego że i zwierzęta, jeśli ich nie zastraszać i nie postępować z nimi okrutnie, zdolne są do wdzięczności, na ile to dla nich dostępne. Tu, gdzie ja siedzę, widzę i słyszę igrania ptaków na eukaliptusie i, widząc je, raduję się. Nawet odrażające myszy mają swoje igrania”.

Przez długi czas on obserwował zabawy zwierząt w przyrodzie, i przy tym twarz jego tak świeciła, jakby i on sam z nimi skakał.

Wujek mikołaj miał jedną słabość: palenie.

„Niestety – mówił mi – u mnie pozostaje ta namiętność, żeby z mojej własnej winy lekceważyli mnie i Bóg, i ludzie. „Zostaw go – mówi kusiciel – on jest mój, dlatego że dymi””.

Zapytałem, czy palił on kiedykolwiek wewnątrz monasteru.

- Nigdy, synku. Zawsze wychodzę na zewnątrz i idę do samego końca ściany, dlatego że Bogarodzica, przedstawiona nad wrotami, często mnie pocieszała. Tytoniowy dym nie może być w pobliżu skarbów naszej wiary.

Starec Fiłofiej często proponował mu, aby postrzygł się na mnicha, na co ten odpowiadał: „Nie, papierosom nie po drodze z życiem, poświęconym Bogu. Ręce mnicha zawsze powinny być zajęte czotkami (różańcem) i znakiem krzyża. Ja sam Wam powiem, kiedy będę gotów odziać się mnisie odzienie”.

Wiele lat później, kiedy dni jego życia zbliżały się do końca, otrzymał od Boga w nagrodę wiadomość o dniu swojej śmierci. Poprosił ihumena do siebie do pokoju i powiedział: „Ojcze, za czterdzieści dni ja umrę. Postrzyż mnie, żebym i w przyszłym życiu nie był od was oddzielony, dlatego że od poprzednich ojców słyszałem, że w życiu wiecznym mnisi będą mieli jedno miejsce, a świeccy inne”.

W stanie głębokiej skruchy przyjął postrzyżyny. W jego przepowiednię nikt nie wierzył, ale po czterdziestu dniach on naprawdę umarł, żeby otrzymać nagrodę za swoje trudy. W czasie jego pogrzebu odczuwano niewypowiedziany aromat. Ludzie, opuszczający go do mogiły, mówili: „Jeśli wy nam nie wierzycie, to powąchajcie nasze ręce”.

Starec polecił, żeby wszyscy, zwróciwszy się na wschód, uklękli. Po zakończeniu modlitw mogiłę zakopano. Wszyscy byli przekonani w tym, że Pan zaliczył go do pocztu wszystkich priepodobnych ojców.

Jego modlitwa niech utrzyma nas w pokorze i w świętym niedostrzegalnym służeniu. Amiń.

Dimitruła – „święta kinowija”[1]

Kobieta, chodząca po przystaniach i po brzegu morza, była u nas rzadkim widokiem. Ale Dimitruła chodziła przy przystaniach nie dlatego, że była portową kobietą: ona była cnotliwsza od panienek które nigdy nie wychodzą z domu. Wszyscy rybacy wyśmiewali się z niej, ale ona nigdy nie złościła się i nie sprzeczała się z nimi. Do brudnego i trudnego świata rybaków z ich bluźnierstwami i nieprzyzwoitymi rozmowami odnosiła się z uśmiechem współczucia: „On po prostu zmęczył się: całą noc pracował, a ile uzyska za swój połów, jeszcze nie wiadomo. Nic to, jutro on będzie dla mnie bardziej uprzejmy”. Ona nikogo nie osądzała, ale cieszyła się z tego, że osiągała swój cel. „Jutro znów będę miała z nimi do czynienie, po co więc mam z nimi się kłócić?” Rankami i wieczorami Dimitruła była na brzegu i to jako pierwsza, która witała rybaków, wracających z morza. O świcie, kiedy było jeszcze zimno, nikt na nich nie czekał: ani żona, ani dzieci, tylko Dimitruła. Ona nie była jedną z wyspiarek, które śpieszyły wybrać ryby do sprzedaży w swoim sklepie; ona służyła monasterowi Błahowieszczenija (Zwiastowania), który od czasów włoskiej okupacji wyspy nazywał się „świętą kinowiją”, dlatego że słowo „monaster” wydawało się zaborcom śmieszne.

Ta pokorna Dimitruła w swoich klapkach (ach, te klapki! ile drogi one przeszły z powodu miłości Chrystusowej!) i szlafroku, które ona nosiła i w święta i w dni powszednie, zimą i latem kupowała rybę dla monasteru. Jakiż to był wspaniały widok: Dimitruła z nabrzeża i rybak ze swojej łodzi targują się o ryby dla monasteru. To były ciężkie lata, kiedy i monaster nieczęsto miał pieniądze na zakupy, i rybak połów. Z trudem napełniał się i zbiornik rybaka, i kosz Dimitruły. Często znajdowałem się w pobliżu i podziwiałem wesoły charakter tej niepiśmiennej kobiety, a także jej nieustępliwość wobec upartego rybaka. Rybacy zwykle chowają pod zwiniętą siecią najlepsze ryby dla swojej rodziny, a na wierzchu kładą gorsze ryby dla innych. Dobra Dimitruła z wielkim wysiłkiem dokopywała się do ryb, wybranych przez rybaków z całego połowu i ukrytych na dole. W swoim koszu ona niosła do monasteru najświeższe i najlepsze ryby. Uważano ją za ograniczoną, ale ona znała życie i umiała nim rozporządzać.

Obok tej służby ona była najemną gosposią u pani Anastasii. Rzadko można zobaczyć takie przywiązanie między gospodynią i służącą. Ich stosunki były lepsze, niż u matki i córki. W tym domu zawsze panował spokój, szlachetność i skromność. Zajrzawszy w okno, można było zobaczyć, że w środku wszystko było, jak w monasterze. Dom pani Anastasii przylegał do podwórza cerkwi świętego Ioanna, w której nabożeństwa były służone codziennie rano i wieczorem. Prawdopodobnie, i stamtąd ona otrzymywała łaskę, przecież śpiew psalmów, czytanie, kadzenie, dzwonienie dzwonów – wszystko to donosiło się również do ich domu.

Dimitruła służyła monasterowi do głębokiej starości. Z trudem zrezygnowała z tej służby, jak inny – z dochodowej pracy. Przyszedłszy do monasteru, otrzymała od dobrych sióstr nagrodę za długie trudy swojej wspaniałej posługi.

Marzyła zostać mniszką z imieniem Anastasija, żeby uczcić tym swoją zmarłą gospodynię. Niestety, zanim spełniło się jej marzenie, stało się z nią to, co często bywa ze starcami: ona upadła i odniosła poważne obrażenie. Do szpitala położyła się z wielkim smutkiem z tego powodu, że straciła mnisie postrzyżyny. W przeddzień Zwiastowania i w dniu święta ona na jawie zobaczyła ikonę Zwiastowania i starca Amfiłochija, który ją pocieszał: „Nie umrzesz, ale wrócisz do monasteru i zostaniesz mniszką”. Oba razy to widzenie trwało około pół godziny. I rzeczywiście, dokonało się wszystko, czego pragnęła: została zakonnicą o imieniu Anastasija i zmarła w głębokiej starości.

Dimitruła, dzięki swojej szczerej służbie i stałemu przymuszaniu siebie, chociaż nikt jej do tego nie zobowiązywał (a rybę ona nosiła do monasteru w koszu na swoich ramionach i w upał i w mróz), dostąpiła zaszczytu łaski od Boga i dobrego końca życia.

Tacy ludzie są niezastąpieni. Ona była jedyną w swoim rodzaju!

1. Kinowija – cenobia – monaster wspólnego zamieszkania, budynek zamieszkały prze ogół mnichów

 

To co słyszałem o świętym Sawwie z wyspy Kalimnos

Pod koniec września 1956 roku byłem na wyspie Leros. Siedząc na ławce przy przystani monasteru świętej Mariny, czekałem na statek, który miał mnie dostarczyć do Patmos. Zaczęło zmierzchać, i zimny porywisty wiatr zaczął mocno wiać mi w twarz, jakby chciał spoliczkować. Podszedł do mnie jakiś wałęsający się bezczynnie starzec i czule zaprosił mnie do najbliższej kawiarni, ponieważ „to zgniłe koryto – „Dodekanes”– nie pojawi się szybko, a twoja twarz, jak widzę, już zsiniała od zimna”. Miałem wtedy czternaście lat i jeszcze nigdy nie ośmielałem się wejść do kawiarni, ponieważ dym z papierosów i swobodne rozmowy były dla mnie bardzo nieprzyjemne. Ponadto mieszkający we mnie złoczyńca chciał słuchać bezwstydnych wypowiedzi, aby tym otworzyć drzwi dla kusiciela.

Ale tym razem źle się czułem. Już zacząłem drżeć z zimna i chcąc nie chcąc powlokłem się do ciepłej kawiarni. Marynarze i rybacy pili, palili i grali w karty. Jeden z nich, z ogorzałą na morzu twarzą, zapytał mnie:

- Dokąd ty jedziesz, synku?

- Na Patmos – odpowiedziałem.

- Wydaje mi się, że na statek będziesz czekać całą noc.

W tym momencie do kawiarni wszedł duchowny w niewielkim towarzystwie. Z dochodzącej do mnie rozmowy dowiedziałem się, że jego nazwisko było Trikilis[Brzuchaty], i ono do niego bardzo pasowało. Jego akcent zdradzała, że pochodzi z wyspy Kalimnos. Pewna pełna kobieta, usłyszawszy o tym, że on z Kalimnosa, wyszła zza lady i głośno zapytała go:

- Ojcze, można zadać tobie pytanie?

- Oczywiście – odpowiedział duchowny jeszcze głośniej.

- Na Kalimnosie w monasterze Wszystkich Świętych był kiedyś niejaki hieromnich o imieniu Sawwa. On jeszcze żyje?

- Zdechł brudny mnich – odpowiedział duchowny z obrzydzeniem. – Wyszły z niego flaki: przeżarła je długa koszula z koziej sierści, którą on nosił na gołym ciele.

- Wiesz, ojcze, to, jak ty o nim mówisz, bardzo mi się nie podoba. Ja wiele lat przeżyłam w Ameryce. Zanim wyjechałam tam, spowiadałam się u ojca Sawwy i od tego czasu przestrzegałam (zachowywałam) jego słowa, jak źrenicę oka. Dzięki jego radom zostałam matką i mogłam utrzymać swoją rodzinę na Bożej drodze. A ty teraz przy mnie nazywasz go brudnym mnichem, który nie spoczął snem prawego, a zdechł jak pies?! A no, opowiedz mi dokładniej o tym mnichu. Serce mi boli, kiedy słyszę o nim takie rzeczy.

Pani, ten hieromnich nie brał od ludzi pieniędzy za posługi duszpasterskie i tym pozbawił innych duchownych dochodów. My mamy potrzeby, nie możemy żyć, jedząc mnisie placki jęczmienne i wilczy bób [łubin], które są gorsze od gorczycy.

Kobieta opuściła głowę i z oczami pełnymi łez wyszła, nic nie odpowiedziawszy. W tym czasie nawet wyspiarze szanowali duchownych i milczeli, kiedy byli z nich niezadowoleni.

Ze wszystkiego, co tam usłyszałem, w moim sercu zostały słowa: „brudny mnich”, „pozbawiał duchownych dochodów”, „włosienica przeżarła jego wnętrzności”, „zdechł, i my teraz od niego uwolniliśmy się”. Od razu przypomniałem sobie, że Wasilij Wielki też nosił na gołym ciele odzież z koziej sierści, znaczy, to święty trud, a nie coś nagannego.

Na studiach teologicznych nikomu nie opowiadałem o tym, co usłyszałem na „seminarium” w kawiarni. Rzeczywiście, zawsze bałem się rozmów o duchownych (nie licząc godnych swego dostojeństwa kapłanów). Moi koledzy ze studiów Kalikandzaros i Jordanis, pochodzący z Kalimnosa, wróciwszy ze świątecznych ferii, przynieśli mi wspaniałą wiadomość: „Podczas ponownego pochówku ojca Sawwy wszyscy zobaczyli, że ciało jego zachowało się niezniszczalne i wydzielało aromat”. Od razu przypomniałem sobie charakterystyki dane mu przez duchownego, smutek byłej emigrantki i jej słowa: „U priepodobnego Sawwy były słowa wiecznego życia”.

Niestety, właśnie tak świat widzi świętych: niemytych, cuchnących, źle odzianych, śmierdzących od postu. W Atenach pewien ojciec mówił swemu synowi, który nawrócił się do Chrystusa i zaczął pisać ikony, przeważnie, priepodobnych:

- Tfu! Co ty cały czas rysujesz tych, u których z ust szedł smród?

Później poznałem panią Annę Zierwu. Ta amma[1] opowiedziała mi o życiu tego priepodobnego. On żył razem ze świętym Niektarijem Egipskim. Przebywając obok świętego, o zawsze był nieśmiały, jak mała dziewczynka: nigdy nie podnosił głowy i mówił ledwie słyszalnie. Święty Niektarij zostawił go, jako swego następcę w duchowym kierowaniu mniszkami. Opowiada się o takim wydarzeniu z ojcem Sawwą: kiedy zszedł do grobowca, żeby zmienić epitrachelion na relikwiach świętego Niektarija, ten sam podniósł głowę. Jego łagodny charakter przeszkadzał mu spowiadać kobiety, dlatego że, „choć one i zostały mniszkami, ale nie przestały być kobietami”, jak mawiał starec Amfiłochij. Często priepodobny ze smutkiem szukał wyjścia z tej czy innej skomplikowanej sytuacji w monasterze.

Pani Anna w tym czasie żyła w Atenach i była znana jako osoba duchowa. Wielu przychodziło do niej, żeby usłyszeć pożyteczną radę. Nawet znany Sierafim Papakostas (przewodniczący bractwa „Zoi”) był stałym gościem w domu pani Anny. Jej syn, pediatra, mówił:

- Mamo, do ciebie przychodzi więcej ludzi, niż do mnie, choć ja jestem lekarzem.

Podczas jednych z odwiedzin ojciec Sawwa poprosił ją o pomoc w przeprowadzce na inne miejsce. Ona wraz ze swoim mężem Gierasimem Zierwo zaproponował mu osiedlić się w celi[2] Wszystkich Świętych na Kalimnosie. Tak on opuścił tonącą w zieleni wyspę Eginę i osiadł na wszystkie lata między pierwszą i drugą wojną światową na pozbawionej życia górze, gdzie znajdowała się cela Wszystkich Świętych. Tam uprawiał ubogą ziemię pustelni, trudził się własnymi rękoma przy dokończeniu budów isichastiru[3] i pisał ikony w technice, którą w tym czasie stosowano na Świętej Górze. W monasterze Zwiastowania na Patosie jest ikona Antonija Wielkiego jego wykonania, przez którą wiele razy dokonywały się cudowne przepowiednie (znaki) w czasie ciężkich dla monasteru okoliczności.

Napis na ikonie: „Święty Sawwa Kalimnijski”

Ojciec Sawwa bardzo pościł, bardzo też lubił nabożeństwa: on służył i spowiadał codziennie. Dobrze czuł wolę Bożą i nastroje ludzi, był niestrudzonym pracownikiem mistycznej winnicy Bożej – Cerkwi. I nawet kiedy mieszkańcy wyspy na znak protestu w sporach o autokefalię Greckiej Cerkwi na trzy lata zamknęli świątynie, ojciec Sawwa każdej nocy tajemnie służył Liturgię, żeby ludzie mogli przystąpić do Eucharystii. Po jego śmierci zapytałem starca Amfiłochija, czy uważa go za świętego, na co ten odpowiedział:

- On godny jest nazywać się świętym choćby za to, że w te trudne lata służył Liturgię i udzielał Eucharystii ludziom (a starec Amfiłochij Boską Liturgię czcił ponad wszelkie inne uczynki na ziemi).

Jego skromność, pokora w chodzie i przy stole były, jak u priepodobnych. Po swojej śmierci on zostawił mieszkańcom Kalimnosa pamięć o swoim świętym życiu, a mnichom – uczucie duchowego sieroctwa. Zdobiła go cnota świętej prostoty we wszystkim, co tylko robił. Przez całe życie pozostał niezłośliwym dzieckiem, które nigdy nie wydoroślało.

Pochowano go w zamkniętej trumnie na zboczu góry, schodzącym w dół prosto od ołtarza; przy tym wyszło tak, że głową dotykał on ściany kamiennej cysterny do zbierania wody deszczowej, znajdującej się pod główną świątynią monasteru (Kalimnos – wyspa kamienista i bezwodna, dlatego woda deszczowa była potrzebna do zaspokojenia licznych potrzeb isichastirija).

Priepodobny Sawwa trzykrotnie zjawił się biskupowi wyspy Isidoru i prosił go o przeniesienie swoich relikwii, ponieważ bardzo przeszkadzała mu wilgoć cysterny. Biskup odpowiadał mu:

- Ja ciebie nie znam. Mało co o tobie słyszałem i nie mam jasnego wyobrażenia o twojej osobie.

- Jeśli ty mi nie wierzysz, spytaj panią Annę Zierwu, ona opowie ci o mnie. Biskup postanowił otworzyć relikwie. Zanim on wspiął się na szczyt Wszystkich Świętych, dowiedział się o wszystko u pani Anny, która przekonała go o świętości życia ojca Sawwy. Na otwarcie relikwii oni poszli razem: biskup zażądał, żeby na nim była obecna i pani Anna. Rozkopawszy grób, zaczęli oczyszczać z ziemi trumnę. Jak tylko dostali się do nóg, to zobaczyli, że one zostały nietknięte, takie też okazało się całe ciało z wyjątkiem głowy, która była zniszczona przez wodę z cysterny. Pod ciało przeciągnęli tkaninę, podnieśli go i położyli do odpowiedniego grobowca (relikwiarza). Od tej pory jest on czczony jako święty opiekun i nieustanny orędownik (obrońca) Kalimnosa i pozostałych wysp południowo-wschodniej części Morza Egejskiego.

O tym wszystkim opowiedziała mi pani Anna pewnej chłodnej nocy w styczniu 1969 roku, i zapisałem to tak, jak usłyszałem. O tym też świadczy i mnich Sawwa, który był postrzyżony przez priepodobnego.

Kilka lat po odnalezieniu relikwii przyszedłem pokłonić się temu świętemu mężowi. Zobaczyłem nad jego relikwiarzem setki łampad i ofiar[4]. Wszystko to było znakiem wdzięczności za jego cuda, w szczególności za uzdrowienie od raka, tej strasznej choroby, jak opowiedziała mi ihumeni isichastirija.

Według jego świętych modlitw, Panie zmiłuj się nad nami!

1. W wczesnych zbiorach historii o żywocie mnichów wielebni ojcowie nazywali się w języku syryjskim awwami, a matki ammami.

2. W Grecji celą nazywa się nie tylko pokój, w którym żyje mnich, ale i nieduża pustelnia, w której żyje jeden albo dwóch-trzech pustelników.

3. Isichastirij – niewielki monaster z surowym ustawem (regulaminem).

4. Jako znak wdzięczności świętemu za uzdrowienie lub zbawienie w jakimkolwiek nieszczęściu, Grecy zwyczajowo zamawiają u jubilera lub kupują gotowe srebrne lub złote przedstawienia różnych części ciała lub całego człowieka, które są przywieszane do ikony lub nad grobowcem (relikwiarzem) z relikwiami. Darami są często różne klejnoty i szczudła, które stały się niepotrzebne po uzdrowieniu.

 

Bohojawlenije (Widzialne ukazanie się Boga)

Wszyscy mieszkańcy Grecji, zachowujący związek z naszą Świętą Cerkwią, wiedzą o ojcu Dimitrze Gangastafisie. Co więcej, niektórzy miłujący Boga ludzie po jego śmierci postarali się wydać wielką książkę z jego biografią. Ja miałem szczęście osobiście poznać tego prawego duchownego. Za radą starca Fiłofieja odwiedziłem go w jego wiosce. Razem z moim bratem w Chrystusie spędziliśmy trzy godziny z ojcem Dimitrijem i zobaczyliśmy w nim człowieka pełnego czci, bojącego się Boga, z prawdziwą gorliwością dla Niego, która nigdy nie wygasła, pomimo tego, że miał on rodzinę.

Gdzie by on nie mieszkał, życie jego było jakieś nadprzyrodzone: przebywał on pod bezpośrednią opieką Archaniołów.

- W lata partyzanckiej wojny – opowiadał on swoim chrypiącym głosem – wydarzyło się ze mną wiele cudownych rzeczy. Wiele razy, bracia, trafiałem w zasadzki i na pola minowe, ale od wszystkiego tego uwolnił mnie Pan Bóg.

Wszystkie targnięcia na jego życie naszych „dobrych ziomków” były dobrze zaplanowane i zorganizowane, ale Pan chronił Swoje wybrane naczynie, ponieważ chciał, jak wyjaśniło się później, wykorzystać go do służby tajemnicy zbawienia rodzaju ludzkiego.

Usta batiuszki nie milkły, głosząc o cudach świętych Archaniołów. Pomału on doprowadził nas do świątyni Bezcielesnych Sił, w której codziennie służył, i opowiedział o cudzie, którego świadkiem był w ostatnim czasie: „Podczas Liturgii święty Stół roztacza aromat. Chrześcijanie przynoszą mi watę, ja kładę ją pod wierzchnie przykrycie i pod koniec Liturgii ona zaczyna wydzielać silny aromat, chociaż obok nie było nawet plamki od świętego mira[1], ani od żadnej innej aromatycznej substancji”.

Rzeczywiście odczuwałem ten aromat. Podniósłszy pokrycie ze świętego Stołu, zobaczyłem pod nim jedynie wyciętą z kamienia płytę bez jakiegokolwiek znaku materialnego mira, odczuwało się aromat jedynego tylko mira niewidzialnego. To było nie co innego, jak pocieszenie od Ducha Świętego dobremu ojcu Dimitriowi.

On opowiedział mi i o innym pocieszeniu od Boga, o którym mówił również starec Fiłofiej.

„Jakoś raz służyłem – mówił on z zachwytem – na szczycie najwyższej góry wyspy Paros podczas święta Wszystkich Świętych. Na klirosie[2] śpiewał starec Fiłofiej, w świątyni było dużo ludzi. Jak tylko zaczęła się pieśń Cherubinów, święty Stół zaczął poruszać się do przodu i do tyłu. Strach i drżenie ogarnęło moją duszę. Pomyślałem: „To przecież szczyt góry. Kto wie, może jest tu krater wulkanu. Z drugiej strony zadziwiające, że porusza się nieustannie, jak żywy człowiek, który się zmęczył, ledwie trzyma się na nogach i chwieje się z boku na bok. Jeśli by to było trzęsienie ziemi, to ono już by ustało”. Wystraszywszy się, zawołałem starca Fiłofieja. „Popatrz na święty Stół. Z powodu mojej niegodności on chwieje się, jak liść na drzewie. Jestem przestraszony i nie mogę kontynuować służby”. „Nie bój się, kontynuuj Boską Liturgię – powiedział on mi tak spokojnie, jakby przed nami było coś zwykłego. – Sam Bóg objawił nam Siebie, ojcze Dimitrij. Raduj się i triumfuj! Chrystus, zasiadający z Ojcem na niebiosach, tu przebywa razem z nami”. Żeby wyrazić to bardziej pietystycznie, on wstał ze swojego krzesła, chociaż był bardzo słaby i trzykrotnie przeżegnał się, śpiewając: „Boh-Hospod’, i jawisia nam; błahosłowien Hradyj wo imia Hospodynie!” (Bóg-Pan, i objawił się nam; błogosławiony Idący w imię Pana!) A nas ogarnął strach i drżenie, i nikomu nic nie powiedzieliśmy, bo baliśmy się tego prawdziwie boskiego ukazania się i objawienia”.

Kiedy Ojciec Dimitrij chciał coś wyróżnić i podkreślić, to on zwykle to śpiewał. Tak i wtedy, kiedy nasza wizyta u niego zbliżała się do końca i przyszła pora wychodzić, on pożegnał się z nami według ewangelicznego: „Przebyła Maria z nią około trzech miesięcy i wróciła do domu Swego”[3]

1. Aromatyczny olejek, stosowany w sakramencie Miropomazania (Bierzmowania).

2. Kliros – podwyższenie przed ikonostasem po lewej i prawej stronie przeznaczone dla chóru i psalmisty.

3. Podczas nabożeństwa u greków Ewangelia nie jest czytana ale śpiewana.

 

Nasze rezerwy

Bywa tak, że biskupi Cerkwi nie w pełni odpowiadają naszym oczekiwaniom. Czasami oni zatracają nie jakąś bagatelę, a to, o czym, powiedział Pan Bóg: „Wy – światłość świata”[Mt.5:14]. Szkła ich lamp mętnieją, i oni przestają świecić światu. W naszej życiowej wędrówce jest wiele bezksiężycowych nocy i niewidocznych raf. Co zaś bywa jeśli statek na nie się natknie? Kapitan z załogą na pewno pójdą na dno. Ale Bóg, który kocha nasze zbawienie jak nic innego, nie dopuszcza nam zostać zabawką fal. Pomimo wszystkich cerkiewnych pokus i niedostatków są u nas dobrzy kapłani – nasza opora i ucieszenie, i dzięki nim jeszcze nie wszyscy nasi ludzie przepadli. Walczący o swoje zbawienie chrześcijanie płyną do dobrych kapłanów. Tak w 50-e i 60-e lata w Cerkwi płonęło kilka dobrych ognisk. Być może, z ich kominów i nie szedł dym, który przyciągałby innych, ale w ogniskach tych zawsze płonął ogień.

 

Ojciec Ioann

Ojciec Ioann, który służył w świątyni Bogarodzicy Romwi[1], był wspaniałym ojcem duchowym. Kiedy on spowiadał, zwłaszcza po odsłużeniu Boskiej Liturgii, jego słowa były rosą dla spalonych serc grzeszących ludzi. Oni mówili do innych: Spowiadaj się ojcu Ioannu, najlepiej po Liturgii, i znajdziesz spokój”.

Nawet pewien znany mnich ze Świętej Góry, kontemplator i pisarz duchowy, uznawał posiadanie przez ojca Ioanna daru bycia ojcem duchowym (spowiednictwa).

1. Świątynia została zbudowana za panowania tureckiego i została nazwana na cześć nazwiska fundatora – Romwis czy Rumbis.

 

Ojciec Ilia

Ojciec Ilia, który służył w Atenach przy głównym miejskim szpitalu „Zwiastowanie”, był upragnionym schronieniem dla zdesperowanych. Codziennie od 16 do 22 godziny on z wielką cierpliwością obficie leczył tych, którzy wpadli w ręce niewidzialnych rozbójników, namaszczał i zmiękczał ich zranione dusze. Jak by się on nie męczył, nigdy nie odmawiał wysłuchać człowieka. Zawsze siedząc w epitrachelionie na „elektrycznym krześle”, jak lubił mawiać, on bardzo uważnie wysłuchiwał kajającego się. Dawał zrozumieć, że będzie czekać na niego w spowiadalni[1]. Czego tylko nie słyszał ten „kiosk” znajdujący się w rogu świątyni Zwiastowania! Żeby ułatwić spowiedź dla przychodzących, on napisał niewielką książkę pod tytułem „Dlaczego ty Jemu nie otwierasz?”, na okładce której był przedstawiony Pan Bóg, stukający do drzwi bez zamka. W godzinach porannych on codziennie odwiedzał chorych w ich salach. Pocieszał, spowiadał i pomagał wszystkim, kim nie było komu się zaopiekować. Często można było zobaczyć go z dokumentami w rękach, z którymi chodził z jednego biura do drugiego, żeby załatwić inwalidztwo dla takich ludzi, wśród których byli pustelnicy z cel i pustelni Świętej Góry. Namawiał chorych wyspowiadać się, nie stając się przy tym natrętnym i niechcianym. Wspaniale znał sztukę sztuk – pasterstwo dusz. Ale w stosunku do tych, którzy dalej popełniali ten sam grzech, stawał się surowym, zwłaszcza wobec wyświęconych do stanu duchownego.

Później wbrew swojej woli on został biskupem i od tamtej pory zgasło ognisko w szpitalu „Zwiastowanie”. Wielu tęskniło do jego Liturgii, do jego prostych i poglądowych kazań, a zwłaszcza do pełnych łaski spowiedzi. Wtedy usłyszałem jak pewien chrześcijanin mówił: „Zostaliśmy bez naszych rezerw”.

Jako biskup on okazał się niewygodnym dla swoich współbraci, i oni, nie znosząc prawdziwego mnicha w swoim środowisku, wysłali go na emeryturę (w stan spoczynku).

Drogocennymi kamieniami w jego mitrze były prostota, uprzejmość, życzliwość, miłość do nabożeństwa i, najdroższe, ojcowskie podejście do stada (wiernych). On nikogo nie zostawiał w paszczy wilka i omal nie gwizdem wzywał człowieka, żeby uratować go od niebezpieczeństwa. Nazywano go okrutnym i surowym, ponieważ w niczym nie odstępował od swoich zasad. Ojciec Ilia wśród biskupów pozostanie znany ze swojej skromności, a także ubóstwa ubrań i szat. Jego szaty były poszyte z najtańszych tkanin, jakie tylko sprzedawano w cerkiewnych sklepach. Miał on i inne ozdoby, o których nie mogę nie wspomnieć: jałmużna, którą on przedkładał ponad wszystko inne. Często spłacał dłużników, żeby ci nie stracili swoich mieszkań. Także wraz z ojcem Jewsiewijem (pierwszym przewodniczącym bractwa „Zoi”) utrzymywał pensjonat dla studentów, którzy nie mieli gdzie mieszkać. Jeszcze jedna ozdoba: duch uczniostwa, którego nie utracił do głębokiej starości. Żeby monaster w jego eparchii żył według zasad prawosławnego monastycyzmu, a nie jego własnego statutu, on zawsze, jak małe dziecko, prosił innych o radę.

Po wymuszonym odejściu w stan spoczynku on nie pozostał bez zajęcia, ale wrócił do spowiadalni i z wielkimi wysiłkami założył żeński monaster. Zgromadził w nim swoje duchowe córki, które do dnia dzisiejszego szczerze i prostodusznie świadczą o Chrystusie. One nie dopuściły u siebie innowacji, ale pozostały wierne tradycjom ojca Ilii, które ten przyjął nienaruszone od starca Amfiłochija.

Po długiej chorobie on zmarł w tym monasterze. Wydana książka, poświęcona jest jego pamięci.

1. W Grecji spowiedź dokonywana jest nie w świątyni, a w oddzielnym pomieszczeniu przy świątyni – spowiadalni.

 

Ojciec Jewsiewij

Ojciec Jewsiewij, który służył jako kapłan przy szpitalu „Ippokration”, był, jak i ojciec Ilia, mnichem świętej Kaławritskiej Ławry[1]. Przez wiele lat był kagankiem dla chodzących w ciemności, który nigdy nie kopcił i nie słabło jego światło. Do przychodzących do niego do spowiedzi odnosił się bratersko i z miłością. Na jego twarzy zawsze był szczery szeroki uśmiech, na widok którego można było powiedzieć: „W końcu w moim życiu pojawił się szczęśliwy dzień!” Zwykle spowiadał on późnym wieczorem, ale obok niego wydawało się, jakby lśnił jasny słoneczny dzień. Udzielał rad nie podnosząc głosu, mówiąc szeptem, jak matka do chorego dziecka: „Pocierp, i my to pokonamy. Nie bój się, u nas jest, jest Arcykapłan, Który może ponieść nasze słabości”.

Liturgię odprawiał on z wielką pokorą, i jego pouczanie o częstym przystępowaniu do Eucharystii skierowane do zgromadzonych w świątyni świętego Łuki było takie: „Świętą Czaszę powinniście opróżniać wy, a nie duchowny po zakończeniu Liturgii”. Mówił to po Liturgii z szacunkiem i jakby krępując się. Mówię o tym dlatego, że zdarza mi się widzieć wielu kapłanów, którzy obchodzą się ze świętą Czaszą tak, jakby ona była pusta: podnoszą i opuszczają ją, jak kubek w piwiarni. W końcu lat 50-ych pewien katolicki kapłan w świątyni świętego Antoniego zobaczył, jak prawosławny obchodzi się z Czaszą, i powiedział do starca Amfiłochija: „My i ze zwykłą szklanką obchodzimy się akuratniej, niż ten kleryk obchodził się dziś ze świętą Czaszą”.

Przed rozpoczęciem służby ojciec Jewsiewij zawsze na kolanach modlił się przed świętym stołem ofiarnym.

Po tym jak skończyło się jego służenie w szpitalu, on przywrócił monster świętego Ioanna Teologa w Egii na Peloponezie. Codziennie służył i spowiadał z godną podziwu miłością aż do swojej śmierci sprawiedliwego. I do dnia dzisiejszego wspólnota mniszek utrzymuje płonącą lampę, zapaloną przez starca Jewsiewija.

1. Sławny monaster na Peloponezie, w którym w 1821 r. rozpoczęło się powstanie przeciwko Turkom.

 

Ojciec Gieorgij

Pan w Swojej pożegnalnej rozmowie z apostołami prosi, abyśmy przebywali w Jego miłości[1]. Niektórym ludziom nasz dobry Bóg nie daje wydorośleć, On zostawia ich dziećmi, żeby pozostawali w Jego miłości. Oni w dosłownym sensie od łona matki umiłowani są przez Chrystusa. Jednym takim klerykiem, stale przebywającym pod opieką Bożą, był ojciec Gieorgij, który niósł posługę kapłańską przy szpitalu „Święty Sawwa”. Twarz jego lśniła niewinnością, a oczy promieniały, jak u dziecka, które tylko co się przebudziło w swojej kołysce. Jego pytania często były nawet bardziej naiwne, niż u małych dzieci, jakby on tylko co urodził się i jeszcze nic nie wie o tym, co w świecie się dzieje. Podczas spowiadania się przed nim człowiek rozumiał, co znaczy wyrozumiałość, i mówił sobie: „Boże, do jakiego dziecka przyszedłem na spowiedź!” A kiedy jego serce od tego miękło, to oddawał się niewinności starca: „Co mam teraz ukrywać? Znalazłem przyjaciela, z którym można porozmawiać, więc czyż będę przed nim mędrkować?” Ojciec Gieorgij jakby rozluźniał uzdę, żeby człowiek nie zaczął opierać się, i potem zdejmował ciężar z jego duszy, a pod koniec zaciskał ją, żeby on znów nie wpadł w grzech. Po tym człowiek, już przywiązany do niego, jak dawniej łódkę przywiązywano do okrętu, kontynuował swoją podróż po niewidzialnym morzu. Pan dość wcześnie wziął go do Siebie, „żeby złość nie zmieniła rozumu jego”[2]. Zresztą, do tego czasu on już osiągnął swój cel: jasno widzieć (kontemplować) oblicze Boga Jakuba.

1. J.15:10

 

Szumny ojciec Anastasij

Ojciec Anastasij służył jako kapłan przy szpitalu Narodowym i był całkowitym przeciwieństwem ojców wyżej wspomnianych. Posiadał atletyczną budowę ciała. Do niego jakoś nie pasowało zdrobniałe zwracanie się „batiuszka”[1]. Był ogromny i bardzo silny, ziemia drżała od jego kroków. Ojciec dziesięciu, a może, i więcej, dzieci, on z łatwością utrzymywał ich w cuglach. Służący jako chłopiec okrętowy w czasach świętego Niektaria, dobrze pamiętał żargon portowy i posługiwał się nim, jak ostrym sierpem, kiedy konieczność albo okoliczności skłaniały go do tego. Wyznaczono go jako kapłana do świątyni Świętej Trójcy przy ulicy Kifisii. Będąc świadkiem braku szacunku i niegodziwości swego współbrata-kapłana, poprosił, aby przydzielono go służyć przy szpitalu samego, bez pomocników. Powiedziano mu:

- W szpitalu nie ma płatnych posług religijnych, ty masz dużo dzieci, a pobory maleńkie. Będziesz głodować.

- A wy co, chcecie, żebym ja zarżnął niegodziwych duchownych, jak Ilia?[2]

Personel szpitala był niewierzący od pierwszego do ostatniego człowieka. Ich wojna z ojcem Anastasijem nie ustawała.

- Na szczęście Bóg dał mi troszkę siły, i oni bali się mnie, a inaczej wyrzuciliby mnie stąd – mówił z uśmiechem. – Musiałem postępować bardzo ostrożnie, żeby mnie całkiem nie zwolnili.

I kontynuował opowiadać:

- Pokusą stał się dla mnie chleb powszedni. Nadeszła jesień 48-go roku. W ciągu całego tygodnia nikt nie kupił ani jednej świecy, ani jednej butelki oleju do łampad. Olej skończył się, i łampada przed ikoną świętych bezsrebrników[3] zgasła. Wieczorem w sobotę do późna pozostawałem w spowiadalni. Na zewnątrz zimny północny wiatr szumiał liśćmi, ale nie było słychać ludzkich kroków. W takich przypadkach zwykle patrzyłem w okno. Obok nikt nie przechodził. Powiedziałem sam sobie: „Jak ja pójdę do domu? Jak spojrzę żonie w oczy? Przez cały tydzień żadnego dochodu, i nie mam co jej zanieść”. Ukląkłem i objąłem nogi przedstawionego na ukrzyżowaniu Chrystusa, nie wiedząc, co Mu powiedzieć. Minęła godzina, i przyszła pora wychodzić. Kiedy zacząłem obracać klucz w drzwiach, z ciemności zawołała mnie jakaś kobieta:

- Ojcze Anastasij, ojcze Anastasij, poczekaj, nie zamykaj! Zmarła moja mama, i ja chcę dać ci trzy tysiące drachm na czterdzieści Liturgii.

Wróciłem, stanąłem na kolana przed ukrzyżowaniem i zacząłem dziękować tak, jak nigdy nie dziękowałem ani swojej żonie, ani dzieciom. Poszedłem i kupiłem wszystko, co potrzebne: stół był zawalony pokarmem. Wyładowując paczkę za paczką, mówiłem żonie: „Oto moja głupia marudo, wszystko, z powodu czego płakałaś”.

Tak nieszczęśliwy tydzień przemienił się w miłosierdzie Boże wobec jego domu.

Przed tym ukrzyżowaniem, przy którym on stale się modlił, klękał też każdy przychodzący do spowiedzi. Podczas spowiadania się przed ojcem Anastasijem kajającemu się było nie do żartów. Spowiedź u niego była prawdziwą chirurgiczną operacją bez narkozy. Zataić przed nim cokolwiek było nie do pomyślenia. Przypominało się samo z siebie i niedawne, i dawno już zapomniane.

Jakoś w czasie upalnego sierpnia powiedziałem mu:

- Ja już nie mogę. Mój organizm nie wytrzymuje tego upału.

On schwycił mnie za rękę, mocno ścisnął ją i pokazał mi żyły. Ze łzami zapytał mnie:

- Co tam płynie wewnątrz, synku?

- Krew – odpowiedziałem.

- Źle. Grzech, synku! Przyjdź jutro rano do priczastija. Dla ciebie będę służyć.

Ci ojcowie duchowni mieli błogosławiony dar spowiedzi: oni umieli ugasić płonący piec grzechu i nie pozwalali rozpalać się wygaszonym pasjom (namiętnościom).

1. Batiuszka jest formą zdrobniałą (czułą) od „bat’ko” z języków ruskich – w tłumaczeniu na j. polski – ojczulek od „ojciec”

2. 3Цар.18:40 (1Kr.18:40)

3. Bezsrebrnicy – święci, którzy wsławili się swą bezinteresownością w służbie bliźnim, polegającą głównie na nieodpłatnym leczeniu chorób ducha i ciała.

 

Hieromnich Timofiej[1]

W najbiedniejszym rejonie Aten, na przebiegającej obok miejskiego rynku ulicy Mienandra, jest cerkiew świętego Afanasija – dziedziniec monasteru Bogarodzicy Chrisoleontissy na wyspie Egina. W te lata służył tam hieromnich Timofiej. Patrząc na niego, można było pomyśleć, że kiedy Bóg rozdawał prostotę, to jemu dostała się ona cała. Dla handlarzy rynku, którzy cały dzień chodzili po przegnitych deskach, on był nadzieją i oporą. Codziennie służył Wiecziernię, a rano – Jutrznię i Liturgię. Chórzystami byli prości ludzie, którzy chętnie śpiewali już dlatego, że śpiewać nie umieli. Młodzieńcy którzy im pomagali, zostali później mnichami. Na pewnej Liturgii uprzednio poświęconych Darów, na którą ja też zaszedłem, wśród spokojnego światła łampad można było usłyszeć tylko cichy głos proroka: „Przygotujcie się, chrześcijanie, bo idzie Car sławy!”

Wielu umęczonych pracą ludzi polubiło nabożeństwa w tej cerkiewce. Na ateńskim bazarze ojciec Timofiej był takim człowiekiem, że od samego tylko spojrzenia na niego grzesznicy doznawali wstydu, a uczciwi ludzie radości. Jego twarz była obliczem Anioła. Rozkładane krzesełko ojca Timofieja bardziej pasował dla niewykształconych i biedaków. Po tygodniowych trudach na ogromnym rynku handlarze podchodzili pod prościutki epitrachelion ojca Timofieja. Ile razy w sobotnie wieczory widziałem w cerkiewce świętego Afanasija leżące na podłodze zakupy i spowiadających się ich właścicieli! Ognisko ojca Timofieja ogrzewało postem, czuwaniem, modlitwą, a nie akademicką zadufaną teologią „według mego zdania”. Dlatego to z jego krótkiego kominka unosił się dymek, niezauważalny dla większości ludzi.

Dzięki jego wysiłkom i pomocy innych chrześcijan w Atenach wybudowano znany przytułek. Przeszedłszy operację na serce, on przesłużył jeszcze kilka lat, po czym przesiedlił się do przybytku, przygotowanego przez Pana na niebiosach dla kochających Go.

1. Hieromnich – kapłan w stanie mnisim

 

Ojciec Afanasij Chamakiotis

W owe dni jeszcze jeden abba świadczył o Chrystusowych Mękach i Zmartwychwstaniu: ojciec Afanasij Chamakiotis, służący w świątyni Bogarodzicy Nerandziotissy w attyckim osiedlu Marusi. Całe pół wieku utrzymywał w pobożności wielu mieszkańców Aten, zwłaszcza wyższych urzędników państwowych. Ojciec Afanasij był podobny do starego drzewa, obmywanego wodami łaski i stale przynoszącego owoce teologii patrystycznej.

Ci ojcowie nie byli ani jasnowidzami, ani cudotwórcami. Oni zeszli na palestrę[1], walczyli z grzechem wśród prostych ludzi i zostawili po sobie pomniki zwycięstwa nad biesowskim podstępem. Oni żyli zgodnie z tradycją dawnych kapłanów: nie obcinali włosów, nie namaszczali się aromatami, zachowywali się skromnie i żyli biednie. Odnośnie tego, co dzieje się w Cerkwi, od nich nigdy nie można było usłyszeć takich słów: „ja myślę”, „moim zdaniem”, „a to ja zrobiłbym tak”. Byli oni dobrymi naśladowcami ojca Nikołaja Panasa[2]: nie obcinali, nie przyszywali, ale nadal wszystko robili tak, jak przyjęli od swoich poprzedników.

Z ojcem Afanasijem poznałem się w maleńkim monasterze Zaśnięcia w attyckim osiedlu Bała. Powiedział mi wtedy:

- Posiedź ze mną, ja chcę wyspowiadać się tobie ze swego grzechu i opowiedzieć o tym, co mnie martwi. Grzech mój w tym, że ja, sam nigdy nie walczyłem jako szermierz posłuszeństwa, wymagam go od innych. Tak, kiedy mówię komuś o mnisim posłuszeństwie, wstydzę się, dlatego że sam nie znam tego wysiłku, i to rani moje serce. Teraz, kiedy czytam książkę ojców-szermierzy i myślę o nagrodzie za posłuszeństwo, to rozumiem, czego siebie pozbawiłem, i to bardzo mnie martwi. Dopiero teraz, zestarzawszy się, jak maleńkie dziecko, zacząłem coś rozumieć, i widzę, jak dużo straciłem na początku mego stanu mnisiego. Dlatego ciągle powtarzam sobie: „Milcz, stary!” A całkowicie nieszczęśliwym uczyniła mnie interpretacja świętych ojców Listu do Filipian: Chrystus zbawił nas nie tym, że uczył, czynił cuda, był ukrzyżowany i zmartwychwstał, a tym, że był posłuszny do śmierci[3]. Gdzie u mnie ten wielki trud? Gdzie próba (doświadczenie) odcięcia swojej woli?

Teraz spoczywa on u ściany katedralnej cerkwi założonego przez niego monasteru. I jak ci, którzy go znali, tak i ci którzy tylko o nim słyszeli, przychodzą pokłonić się jego mogile i czczą jego pamięć; jest też poświęcona mu książka.

1. Plac do walki, ring zapaśniczy.

2. Św. Mikołaj Płanas (†1932) służył jako proboszcz w Atenach i był bardzo kochany przez ludzi za czcigodność, pobożność, miłosierdzie, brak chciwości i prostotę.

3. Flp.2:8

* * *

Oto imiona kapłanów, z którymi dzieliłem stół (spożywałem posiłek) i rozmawiałem jak na zwykłe, tak i na poważne tematy. W tym czasie i w innych miastach i siołach świeciły płonące lampy Cerkwi, ogrzewające swoim ciepłem przychodzących do nich ludzi. Takimi byli ojcowie Gierwasij Paraskiewopułos w Patrze, Wieniedikt Pietrakis w Agrinionie, który oddał swoją duszę w ręce Boże, kiedy usłyszał, że wielkie bractwo „Zoi” podzieliło się z powodu ludzkich słabości (jego stare serce nie wytrzymało zmartwienia i zatrzymało się. On odszedł w smutku z tego powodu, że nie zostały usłyszane jego słowa: „Czyż my nie spożywaliśmy przy jednym stole? Dlaczego więc mamy rozdzielać się wbrew nakazowi słowa Bożego?”). Tacy byli Fieofił i Polikarp w Trikałach, Ioil Jannakopułos w Kałamacie i wielu innych, którzy w XX wieku powstrzymywali świat swoim przykładem i nauczaniem przed gwałtowna inwazją rewolucji seksualnej, nihilizmu i przeklętego ekumenizmu. Wśród ludu Bożego oni otrzymali miano „nasze niezawodne rezerwy”.

 

Siewastian, biskup Konicy, wysoka wieża współczesnego hellenizmu, biskup Krzyża

Zostawszy biskupem, ojciec Siewastian zajął się nie wzniesieniem wspaniałego domu biskupiego, który doprowadzałby wszystkich do zachwytu, z kanapami i głębokimi fotelami, z wannami i obrazami. On zajął się służeniem naszemu zniewolonemu narodowi. Wszystkie swoje pieniądze do ostatniej drachmy wydał na pomoc nieszczęsnym mieszkańcom Północnego Epiru[1], do którego były przykute jego mowy, jego spojrzenia, cała jego istota. O nim on mówił, na niego patrzył, o nim były wszystkie jego myśli i w dzień i w nocy. Im więcej mu mówili: „A zapomnijcie Wy o tym utraconym Północnym Epirze!”, tym bardziej rozpalało się jego serce, żeby oświetlić jego mieszkańcom drogę do wolności. Pewien mój przyjaciel biskup mówił:

- Ileż pieniędzy wydaje błogosławiony Siewastian na tę sprawę, którą wszyscy uważają za martwą?

Kiedy mu powiedziałem, to on odpowiedział:

- Ojcze ihumenie, Chrystus na martwych objawia swoją moc, a my sami chcemy pokazać światu zmartwychwstanie. W tym miejscu nikt nie umarł, ale wszyscy żyją i oczekują zmartwychwstania. Niech obnażą się kości Północnego Epiru, mimo wszystko pojawi się na nich ciało i żyły[2], i wkrótce one zaśpiewają: „Chrystus zmartwychwstał, i Północny Epir zmartwychwstał!”

Z Siewastianem zapoznałem się, kiedy był ihumenem monasteru w Prusie. Prosił u nas cząstkę relikwii świętego Ioanna Konickiego, którego ciało spoczywa w tym monasterze. Jego przyjazd i znajomość z nim pozostają dla mnie jednym z najprzyjemniejszych wspomnień. Gdybym poznał go wcześniej, to, prawdopodobnie, nie wybrałbym się na Patmos, poszedłbym za nim w wysokie góry Epiru. Widok biskupa Siewastiana Konickiego był promienny. Jego spojrzenie wzbudziło w mojej duszy takie uczucia, jakbym zobaczył przed sobą Chrystusa, Który znalazł mnie i dał spokój. I to nie było zwykłą sympatią, ponieważ spotykałem się z nim bardzo rzadko. Dla mnie Władyka Siewastian pozostaje największym muzykiem, który grał na strunach mego serca. Był biedny i nie miał nic zbędnego, był pełen czci, szczery, spokojny, cichy, ascetyczny, pokorny, śmiały, odważny, płonący, niestrudzony pracownik na Bożej niwie – Cerkwi.

- Dokąd idziesz, Władyko?

- Do Północnego Epiru, żeby ukrzyżować się wraz z nim.

Trzykrotnie przyjeżdżał do naszego biednego Dochiaru, kilkakrotnie razem świętowaliśmy Zaśnięcie Bogarodzicy w monasterze Moliwdoskiepasta, dzieliliśmy stół na balkonie studenckiego pensjonatu, należącego do jego metropolii, rozmawialiśmy w cieniu cyprysów, posadzonych przez założycieli przybytku, przy tym każdy radował się z obecności drugiego; ja również odwiedziłem go w szpitalu niedługo przed jego śmiercią, a podczas pogrzebu w swoim pożegnalnym słowie opowiedziałem wszystkim o jego wielkich uczynkach. Oto to słowo:

„Najczcigodniejsi święci biskupi Cerkwi, czcigodni kapłani, władze tego miasta i cały narodzie Boży! Już trzeci dzień wszystkie stacje radiowe, jak cerkiewne, tak i świeckie, mówią o tym co się zdarzyło, i usta wszystkich cicho szepczą: „Spoczął władyka Konicy Siewastian”. Dobrzy ludzie z płaczem w sercu mówią: „Szkoda, że nie dożył on do tego, żeby zobaczyć spełnienie swoich marzeń”. A inni im odpowiadają: „Taki los wszystkich wielkich ludzi. Czy dożył Rigas Fierieos[3] do uwolnienia Grecji? Czy wszedł Mojżesz do ziemi obiecanej?” A jakiś mnich powie: „W każdym bądź razie, siemię upadło w ziemię. Kto wie, co Bóg z niego wypielęgnuje?”

Niedrzemiące oko Północnego Epiru, które z błaganiem spoglądało na Boga i ludzi, teraz zmrużyło powieki, żeby otworzyć je w bardziej pogodnym, bardziej promiennym, niesłabnącym świetle Carstwa Niebiańskiego. Usta nowego Jeremiasza już nie opłakują i nie mówią światu o cierpieniach i tyranii w nieszczęsnym Północnym Epirze, ale proszą przed Bogiem-Twórcą pokoju o pokój i zbawienie dla niego. Obrońca tej przygranicznej okolicy jest chowany teraz w środku zimy, wszechdobry i sprawiedliwy Bóg nagradza Swego pracownika, czyniąc ten dzień wiosennym i jasnym, jak ta paschalna radość, której doświadczał każdy, kto obcował z nim. Wiele stron można zapisać, mówiąc nie o tym, jakim on powinien był być, ale o tym, jaką rzeczywiście, heroiczną i świętą była osobowość zmarłego starca Siewastiana.

Zresztą, jako mnich Świętej Góry, ja lepiej opowiem o tym, czego sam byłem świadkiem. Władyka Siewastian był człowiekiem, obdarzonym przez Boga, z cudowną duszą i o szlachetnym wyglądzie. I, Dziękujmy Bogu, dziesięć otrzymanych talentów on przemienił w sto. On żył biednie, skromnie i pokornie. Stan biskupi nie uczynił go nadętym, dlatego zawsze czułem, że on reprezentuje w świecie nas, mnichów. Jego obecność rozbudzała najlepsze uczucia i uspakajała nie tylko nas, mnichów i kleryków, ale i świeckich. Można było zobaczyć w nim charakterystyczne cechy świętych: brak chciwości i pokorę, które są najpewniejszą drogą do Carstwa Niebieskiego.

Dalej, oprócz daru nauczania, który obecnie przestaje być rzadkością ze względu na powszechną gramotność (wykształcenie), miał on rzadki dar ojcowskiej postawy wobec trzody. Oczywiście, zanim został ojcem, był posłusznym synem. Z ojcowską miłością działał w tej niełatwej dziedzinie, zapomnianej prze wielu wpływowych ludzi, zbierając wybranych współpracowników i prawdziwych bohaterów do pracy w tajemniczej winnicy Bożej; i oni zostawali z nim bez narzekań, wątpliwości, w dobrym duchowym stanie, przynosząc owoce duchowego życia. Nawet nie zdążywszy blisko zapoznać się z nim, każdy odczuwał wypływające od niego serdeczne ciepło. Razem z nim łatwo było zarówno spacerować brzegiem morza, jak i wspinać się na stromą Golgotę. Był szlachetny, i jego szlachetność samoistnie przechodziła na innych. On nie przytłaczał innych ani godnością, ani talentami, ale starał się zachowywać tak, żeby i najsłabszy poczuł się silnym.

Urodził się po to, żeby przecierpieć za naród, powierzony mu przez Cerkiew. Od momentu swoich narodzin aż do samej śmierci on patrzył na symbole cierpienia, a kiedy cierpiał, to radował się i stawał się człowiekiem innego, zadziwiającego życia.

Nikt nie odchodził od niego, nie odczuwszy pokoju w swojej duszy i silnego pragnienia jak najszybciej zobaczyć się z nim jeszcze. A wychodząc od niego, wszyscy dziękowaliśmy Bogu, Który zachował w Swojej Cerkwi takie przejrzyste źródło.

Silny przywódca, zwłaszcza w wielkich sprawach, czasem był twardy, nieugięty, nieustępliwy. Władyka Siewastian posiadał wyjątkowe połączenie zalet: jednocześnie był przywódcą, i kochającym ojcem, łagodnym i czułym. Ale więcej o tym wszystkim mogą opowiedzieć nam jego współpracownicy i ci, którzy znali go blisko.

Dla nas, niższych kleryków i mnichów, zwłaszcza dla młodych, potrzebujących przykładu do naśladowania, żeby iść i nie upadać, płynąć i nie tonąć, śmierć władyki Siewastiana – wielka strata. Wiadomo, że są ludzie, których wpływowi my, klerycy i mnisi, ulegamy dobrowolnie lub mimowolnie. Kiedy niosący wysiłek kleryk słyszy, że jakiś biskup żyje ascetycznie, apostolsko, i mężnie walczy z władcami świata tego[4], to dodaje to mu odwagi i siły w jego własnej walce. Jeśli sam Ioann Złotousty ubolewał z powodu swoich czasów i mówił: „Gdzie są dziś łzy Jefrema Syryjczyka? Gdzie są dziś wielcy szermierzy duchowi i nauczyciele Cerkwi?”, – to czyż my nie możemy powiedzieć: „Gdzie Amfiłocheje i Fiłofieje? Gdzie Porfirii i Iakowy? Gdzie Paisii i Siewastiany, do których ludzie biegli, jak męczeni pragnieniem jelenie, których samo jasne oblicze wstrzymywało cierpienia i wylewało balsam na ich dusze?” Jak nam nie szlochać i nie opłakiwać naszych duchowych strat i sieroctwa, zwłaszcza w takim czasie, kiedy „Prawo zaniemogło i unieważniono Ewangelię”[5]?

U ciebie, Konica, wielu jeszcze będzie władyków, ale żadnego, podobnego do Siewastiana. Są ludzie, równi prorokom i męczennikom, których Bóg posyła nam raz na trzysta lat, i nie dlatego, że jest On skąpy, ale dlatego, że trudno ich znaleźć. Módl się do Boga, narodzie Jego, żeby On oświecił naszych hierarchów posłać na to carskie miejsce pracownika pracowitego i gorliwego nie po to, aby wykorzystywać to miejsce dla siebie, ale po to, żeby doprowadzić je do porządku i zgromadzić was, jego mieszkańców, w cerkiewnej zagrodzie; żeby on troszczył się serdecznie o wszystkich was, jak i o każdego z osobna.

Raduj się starcze Siewastianie, spoczywający teraz na łonie świętych patriarchów! Raduj się, pasterzu dobry, wraz ze świętymi pasterzami Cerkwi! Raduj się, pokorny i niechciwy mnichu, wraz ze wszystkimi zastępami priepodobnych[6], którzy od wieków zajaśnieli! Raduj się, wspaniały sługo Liturgii, powtarzający do swojej ostatniej godziny: „Jak bardzo chciałbym służyć Liturgię! Bardzo mi jej brakuje” (i rzeczywiście, według nauczania Ewangelii, Boskie Piczaszczenije jest niczym innym jak pragnieniem Boga).Raduj się, nauczycielu i przekonujący głosicielu wstrzemięźliwości i prawdy! Raduj się, ukrzyżowana miłości i dobrowolny świadku Chrystusa! Raduj się, wierzchołku i przywódco nowego hellenizmu! Dziękujemy tobie za wszystko, co dla nas uczyniłeś, za twój wspaniały przykład, za pokój i miłość, które nam zostawiłeś, odchodząc z tego świata. Ostatni raz zapytałem ciebie w szpitalu w Janninie:

- Ty chcesz żyć?

I odpowiedział:

- Ze względu na was i swoich współpracowników, których bardzo kocham, chcę, ale dla siebie wolę niebo.

Również dziękujemy tobie za ostatnią lekcję, której nam udzieliłeś: umierając, prosiłeś o wybaczenie tak, jakbyś był największym grzesznikiem.

- Dlaczego opiekujecie się mną, dzieci? – mówiłeś. – Jestem niegodny tego i bardziej grzeszny niż wszyscy ludzie.

To koniec (śmierć) priepodobnych, którzy, umierając, byli świadomi swojej niegodności. Niech będzie taką i nasza śmierć. Amiń”.

1. Terytorium z ludnością grecką na południu Albanii. Było pod władzą grecką w latach 1940-41, ale po ataku Niemców na Grecję odeszło do Albanii.

2. Ez.37:1-14

3. Jeden z inspiratorów greckiego powstania przeciwko Turkom, które zaczęło się w 1821 r. i doprowadziło do wyzwolenia części obecnej Grecji od tureckiego panowania. Został zabity prze Turków w 1798 r.

4. porównaj ze słowami ap. Pawła: „Nasza walka nie przeciwko krwi i ciału, ale przeciwko zwierzchnościom, przeciwko władzom, przeciwko władzom ciemności wieku tego, przeciwko duchom zła podniebieskiego” (Ef.6:12)

5. Wyrażenie z Wielkiego Pokajannego Kanonu św. Andrzeja z Krety

6. Priepodobnyj – bardzo podobny do Boga, prawem boskim uświęcony, czysty, sprawiedliwy, święty.

 

Testament (wola)

Pewien pokorny kapłan, który przesłużył pięćdziesiąt osiem lat we wsi Kato Potamia w okręgu Agrafa[1], zostawił w sercach mieszkańców swojej wsi dobry przykład i mądre słowa. Chociaż miał surowe zasady (ściśle przestrzegał nauki Cerkwi i w wierze i w moralności), ale był lubiany przez swoją trzodę (wiernych) za to, że żył zgodnie ze swoim nauczaniem. On własnymi rękoma wykonywał nie tylko wszystkie prace, niezbędne do utrzymania świątyni, ale pracował także przy pracach społecznych, które w tym czasie nazywano „osobistą aktywnością mieszkańców wsi”, pomagając w nich swoimi rękoma, pracując kilofem i łopatą razem z odzianymi w łachmany przepoconymi robotnikami i nie uważając tego za coś poniżającego. (A przecież dziś nawet na Świętej Górze wielu uważa, że bardzo poniżającym jest pracować przy odbudowie własnego monasteru, wożąc taczkę i pracując kielnią; dłonie z odciskami uważane są za cechę ludzi niedorozwiniętych!) On był wzorem dla mieszkańców swojej wsi we wszystkich dziedzinach wiejskiego życia. Był prawdziwym duchownym, siwobrodym, u którego zawsze jasno płonęła pochodnia wiary. Dlaczego mamy czytać o proboszczu z Arsa[2], a nie o duchownym z Kato Potamia? On był wzorem kapłana Boga Najwyższego i sługą sakramentu (tajemnicy) zbawienia ludzi. Do głębokiej starości, nawet będąc u śmierci, przykładał wszystkich starań do tego, żeby jego wierni nie zostawali bez nabożeństwa. Bardzo przeżywał z tego powodu, że jego świątynia i współmieszkańcy wsi zostaną bez śpiewającego i duchownego. O tym opustoszeniu on dosłownie śpiewał, żeby umysł jego nie męczył się.

Było on też dobrym przykładem żonatego kapłana. Szanowali się z żoną nawzajem, bo kochali Chrystusa, i każdemu z nich ujawniały się zalety drugiego, najlepsze cechy i ofiarność (poświęcenie). (Miałem okazję słyszeć, jak mieszkańcy wsi mówili swoim żonom: „Co ty robiłaś przez cały dzień?”, – i od tego bolało mi serce.) Matuszce ukazywała się cierpliwość i pracowitość batiuszki, a jemu – odwaga i twardość matuszki w życiowych trudnościach. Ich rodzina żyła jak prawdziwy dawny wspólnotowy monaster. Nikt nie miał nic swego, wszystko było wspólne. Nie patrząc na surowe wiejskie życie, oni nigdy nie kłócili się między sobą. (Pewnego razu byłem w domu jednego starszego duchownego w Epirze, i kiedy on nazwał swoją żonę durą, to ja omal nie straciłem do niego szacunku.) Choć często było im niesłodko, łączyła ich miłość do Chrystusa i poczucie obowiązku.

Miał pięcioro dzieci. Dwoje z całego serca oddał Chrystusowi: jeden z jego synów został duchownym, a jedna z córek odeszła do monasteru. Drugi syn zasmucał go swoim uzależnieniem od alkoholu, ale swoje zmartwienie on wyrażał bez słów, jedynie modlitewnie wznosząc ręce do Tego, Kto może uratować od śmierci.

Dla swojej maleńkiej wioski on był również przykładem prowadzenia gospodarstwa domowego – zajęcia, które dziś zniknęło nawet z najodleglejszych wsi naszego kraju: koguty nie krzyczą, kury nie gdaczą, jagnięta nie beczą, sady nie są uprawiane. (Rumuni taki sad nazywają krową: kiedy zechcesz, możesz „wydoić” z niego wszystko, co zapragniesz.) We wsiach teraz wszystko zapuszczone: od sadu do pól i górskich pastwisk, a u batiuszki całe gospodarstwo rozkwitało. Jego rodzina wszystko robiła razem: razem za pługiem i z sierpem, razem przy podcinaniu gałązek i przy zbiorze winogron, razem w owczarni i w domu, razem w cerkwi i na modlitwie. Wydawało się, że w tym czasie, kiedy w cerkwi czytano modlitwę oni stawali się jednym ciałem z jedną duszą, niebiosa otwierały się, i ich modlitwa osiągała cel. Ziemskie życie nie rozpieszczało ich swoimi dobrami, ale swoimi dobrymi uczynkami (cnotami) oni sami czynili je cudownym. Epitrachelion u kapłanów nie po to, żeby żyć w dostatku, ale dla służenia Boskiej Liturgii. Dlatego to Cerkiew włożyła go na szyję, a nie na ręce: te zostawiła ona wolne, żebyśmy pracowali, zarabiając nimi sobie na życie. Jak mówił apostoł Paweł, „dla potrzeb moich i potrzeb będących przy mnie posłużyły moje ręce”[3].

Stary batiuszka wraz ze swoim rodzinnym monasterem i parafianami przeżywał z powodu przyszłości Cerkwi i Grecji. On płakał, widząc jak ludzie zewsząd stopniowo, ale metodycznie wypędzają (wyrzucają) Chrystusa, i to tak mocno, jak nie wyganiał Go nawet szatan. Dlatego on wysyłał listy i do władz, i do arcybiskupa do Aten, wzywając do działań, które powstrzymałyby to zło. I choć jego listy nie wyróżniają się wytwornością stylu, ale z wielką odwagą mówią o prawdzie, o gorzkiej rzeczywistości naszych czasów, za którą nie mniejszą odpowiedzialność ponoszą ludzie obdarzeni władzą.

Odblaskiem (odzwierciedleniem) jego świętego życia jest testament, który on zostawił swoim dzieciom, i który przytaczamy w oryginale:

Moja ostatnia wola:
Kochane moje dzieci,
miejcie twardą wiarę.
Miejcie pełnię miłości.
Czyńcie dobro wszędzie i zawsze.
Nie nienawidźcie się wzajemnie.
Cierpliwość – korzeń (źródło) dobroci (cnót).
Po mojej śmierci nie płaczcie i nie szlochajcie.
Ja nie chcę wianków i kwiatów.
Odziejcie mnie w moje białe szaty i świętogórski całun.
Włóżcie mi do rąk Nowy Testament.
Niech mój pogrzeb będzie prosty, skromny.
Mogiła – bez ozdób, z krzyżem i płotkiem.
Na mogile napis:
„Ja wszystkim wybaczam i wszystkich proszę o wybaczenie”.
Zamiast pożegnalnego przemówienia po prostu pożegnajcie się.
Pominek (zaduszek) i uczty (stypy) nie trzeba.
Dla wszystkich prosty poczęstunek.
Na mogile waszej mamy niech będzie napisane:
„Nieustraszona w życiu
matuszka (matula) Wasiliki”.
Kiedy my oboje umrzemy, zamówcie za nas
CZTERDZIEŚCI LITURGII.
Niech będzie z wami błogosławieństwo Boże
i moje gorące modlitwy.
Do zobaczenia w niebiańskim Jeruzalem.
Ojciec Konstantin.

1. Obszar w górach Centralnej Grecji

2. Katolicki święty kiure Jean ze wsi Ars we Francji – proboszcz, wyróżniający się głęboką wiarą i prostotą. Zmarł w 1859 r. i kanonizowany przez papieża Piusa XI w 1925 r. W Katolickim Kościele uważany jest za patrona wszystkich proboszczów. W połowie XX wieku dużo o nim pisano, w tym również w Grecji.

3. Dz.20:34

cdn:

LEKCJE POBOŻNOŚCI


Do strony głównej