Ludzie cerkwi, których znałem


 LUDZIE CERKWI, KTÓRYCH ZNAŁEM

Archimandryta Grigorij (Zumis)

tłumaczenie Eliasz Marczuk


LUDZIE CERKWI, KTÓRYCH ZNAŁEM

Tym, którzy z żółtych brzegów Archipelagu wysłali mnie w góry Etolii i Eurytanii, na Świętą Górę i w przedgórza Wiertiska, z wdzięcznością poświęcam.

 

ŚWIĘTA GÓRA

 

Duchowe pocieszenia w udiele[1] Bogarodzicy

Pocieszenia Twoje – mówi Bogu wielki car Dawid – weselą serce[2]. Każdy, kto poświęcił swoje życie na służbę Bogu, nigdy nie zostawał bez pocieszenia Świętego Ducha. Bez tych Bożych powiewów spokojnego wiatru statek dyszy nie może poruszać się do przodu. Od czasu do czasu doświadczamy tych Boskich odwiedzin, czyniących podwiżnika (trudzącego się wojownika-ascetę) jeszcze bardziej mężnym. Priepodobny Sierafim Sarowski tysiąc dni i nocy wystał na kolanach na kamieniu, na którym aż pojawiły się wgłębienia, oczekując powrotu tej łaski, której skosztował na początku. Prorok Dawid prosił Boga powstrzymać fale Swojej łaski[3]. My zaś, bezsilni i niegodni, czasem otrzymujemy tylko niewielkie krople z Boskich fal, a i to bywa tak rzadko, że często czujemy się całkowicie opuszczeni. Jedynie w chorobach i cierpieniach odczuwamy odwiedziny Boże i mówimy sobie: „Znów wspomniał o nas Bóg i odwiedził z żelazną laską. Jednak, nie boimy się, że On ją nas rozbije[4], bo Jemu jednemu służymy i mamy nadzieję od Niego otrzymać zbawienie”. Dla wielu takie doświadczenie wydaje się dziwne, ale jest ono prawdziwe. A teraz przytoczę kilka dowodów, potwierdzających prawdziwość powiedzianego.

Pewien błogosławiony młodzieniec, który miał duchowe poszukiwania, chodził po Świętej Górze ze swymi duchowymi braćmi. Odczuwał on taką miłość do atoskiej przyrody, że obejmował gałęzie drzew i krzewów. Każdy monaster wydawał się mu „grodem, stojącym na szczycie góry”[5]. Od ludzkich dolegliwości jakie go spotykały nie tracił serdecznego ciepła i szacunku do monastycyzmu. On czcił i kochał mnichów ponad wszystkie stworzenia Boże. I jeśli inni dają się skusić przez niestosowne postępki mnichów, z powodu których nie chcą widzieć w ich życiu nic dobrego, to ten młodzieniec w takich przypadkach pokornie przypominał sobie opowieść z Paterykonu:

„Mnich, który miał już siedemdziesiąt pięć lat, był poddany tak wielkiej pokusie, że zostawił pustelnię i udał się do Aleksandrii. Ale Bóg, przeżywając jego trudy, posłał Anioła, żeby wrócił go z powrotem”. Święci ojcowie mówią: „Żaden wysiłek, podjęty ze względu na Boga, nie bywa daremny. Nasz Władyka szczodry: On wszystkich kocha i wszystkich wynagradza”.

Pierwszą troską naszego młodzieńca było odnalezienie znajomych mnichów, którzy podpowiedzieliby im, jakie miejsca warto odwiedzić. Siwy mnich, pracujący jako krawiec, pokazał im drogę do pewnego skitu (pustelni). Po drodze oni zabłądzili w lesie i zgubili drogę. W pierwszej napotkanej kolibie znaleźli dwóch mnichów, opiekujących się swoim chorym starcem, przykutym do pościeli. Zaniepokojeni pielgrzymi zapytali ich:

- Jak mamy wyjść na drogę do skitu?

Ci odpowiedzieli:

- Może wy najpierw pokłońcie się świętemu naszej pustelni, potem was ugościmy, a potem pokażemy drogę.

- Dobrze, pokłonimy się, ale poczęstunek nie jest potrzebny.

- W takim razie nie pokażemy wam drogi.

Silna miłość czasem zmusza i nie cierpi sprzeciwów, przecież i samo słowo „miłość” oznacza nie tyle dobre uczucie, ile działanie.

W towarzystwie tych mnichów, pielgrzymi znaleźli się w cerkwi pół zburzonego skitu. Na chwilę wydało się im, że to miejsce jest bezludne. Zachciało się im, choćby nawet nieharmonijnie, podzwonić w dzwony świątyni. Potem oparli swoje zmęczone plecy do ścian świątyni i czekali, kiedy bracia skitu zaproponują im poczęstunek. W czasie tego oczekiwania Bóg ich pocieszył. Nasz młodzieniec odczuł nagle nieznany aromat. On pomyślał: „Prawdopodobnie, ten przyjemny zapach idzie od jakiegoś kwiatka. Ale w tym miejscu nie ma żadnych kwiatów. Teraz już początek lipca, i cała zieleń tu zaschła. Być może, nadepnęliśmy na jakąś roślinę, która pachnie nawet kiedy zaschnie?” On popatrzył w dół i zobaczył w ścianie świątyni otwór, podobny do luku. Nachyliwszy się do niego, odczuł jeszcze większy aromat, który wyraźnie wychodził stamtąd. Tam w półmroku można było dostrzec kości umarłych braci. Kto wie, ilu z nich podobało się (dogodziło) Bogu, ale zostali nieznani dla ludzi, ponieważ sami tak chcieli?

Po wielu latach młodzieniec znów okazał się w pieczarze ze szczątkami braci, w której całe powietrze nasycone było takim aromatem, jakby pokadził tam niewidzialny Anioł. Od tej pory każdy raz, zachodząc do brackiej kostnicy, on śpiewa: „Boże ojców naszych, czyniący zawsze z nami według twojej łagodności, nie zabierz łaski Twojej od nas…”[6], oddając cześć ojcom, którzy prosili Boga aby zostawił ich jako niesławnych, nic nie znaczących i nieznanych.

W jednym starożytnym monasterze, zbudowanym około XI wieku, służył hieromnich, pochodzący z pewnego odległego miejsca. On czuł się obcym i przybyszem, jak mówił święty Grigorij Teolog. Kiedy wspominał rodzinne strony, a zwłaszcza ojca duchowego, to stawał się niepocieszony. Ani piękny sobór (katedra), ani cieniste lasy, ani oliwkowe drzewa z gałęziami, nachylonymi do ziemi od ciężaru owoców, ani kwitnące sady, w których zadziwiająco pięknie śpiewały słowiki, ani uduchowienie błogosławionych ludzi, widzących monaster ponownie otwarty, nie mogły napełnić radością jego serca. On nigdy nie odczuwał pełni w swojej duszy, a tylko samą ciągłą pustkę. Taką pustkę odczuwali też żydzi, siedzący w Babilonie na brzegach Eufratu. Dlatego każdego wieczoru on cichutko podśpiewywał: „Na rzekach Babilońskich, tam siedzieliśmy i płakaliśmy, kiedy wspominaliśmy sobie Syjon[7].

Ale Bogarodzica, pomocnica wszystkich tonących i cierpiącym biedę, w godzinach południowych zaczęła wylewać pośrodku Swojej świątyni nieznany ludziom aromat, na niewielkiej przestrzeni między świętym Tronem Pańskim i stołem ofiarnym. I każdy raz, kiedy przygnieciony smutkiem hieromnich w prostocie serca i bez ciekawości wchodził do ołtarza, żeby sprawdzić, czy nie zgasła łampada przed darochranitielnicą[8], dusza jego pocieszała się tym niewypowiedzianym aromatem.

Pewien mnich-asceta, żyjący w samotnej celi Świętej Góry, pewnego razu przyznał się nam: „Jeśli w jakimś monasterze mnisi trudzą się w ascezie, to ja, zachodząc do głównej świątyni monasteru, odczuwam aromat. A jeśli żyją oni niedbale, to jakich by oni zapachów nie użyli do kadzenia, ja czuję woń, która zmusza mnie wyjść”.

Niech Bóg zmiłuje się nad nami.

1. Udieł – los ,dola, dobra, ilość, działka, włości

2. Ps.93:19 (94:19).

3. Ps.41:8 (42:8)

4. Porównaj: „Ty porazisz ich laską żelazną, skruszysz ich, jak naczynie garncarza” (Ps.2:9).

5. Mt.5:14.

6. Wspólny troparion dla priepodobnych ojców.

7. Ps.136:1. (137:1)

8. Darochranitielnica – naczynie liturgiczne w którym przechowywane są zapasowe Święte Dary dla chorych.

 

„Przepiękny raj”

Są ludzie, których tylko widzimy, ale nie słyszymy. O innych tylko słyszymy, ale nie widzimy. I są nieliczni, w których łączy się i to i drugie: my ich i widzimy i słyszymy. Jednym z takich ludzi był dla nas błogosławiony ruski starec Tichon. W swoim czasie uważano go za prawdziwie duchowego człowieka, nawet starec Paisij Swiatogorec uczył się u niego pustelniczego życia. Jego uczniem był też mnich Afanasij z Iwierskiego monasteru, znany i uznany na Afonie (Atosie) asceta.

Ojciec Tichon, był dość wysoki, z długą brodą, którą zawsze zawiązywał w supeł, żeby wygodniej było pracować, i z krzaczastymi brwiami, które do połowy zakrywały jego wielkie oczy. Będąc ruskim, lubił piękny wygląd zewnętrzny i fotografował się w wielkiej mnisiej schimie, opadającej do samych nóg, i ze swoim prostym krzyżem w ręce, podniesionym, jak sztandar zwycięstwa nad śmiercią i grzechem. Nikomu nawet do głowy nie przychodziło, że on tak robi tylko na pokaz, oddając daninę swemu ruskiemu wychowaniu: wiadomo, że ruscy lubią pompatyczność bardziej, niż grecy.

Na początku lipca 1967 roku jeden pokorny kapłan przyprowadził nas do kaliwy[1] starca Tichona. Jego cela była prawdziwym mieszkaniem ascety, skrytym pośród cienistego listowia bezkresnych lasów Świętej Góry i dostępnym tylko dla tych, którzy o nim wiedzieli. Ta kaliwa była niezwykle skromna i wyglądała bardziej na opuszczoną, niż zamieszkałą. Wstrzymawszy oddech, zapukaliśmy do drzwi. Chyba, jest on wielkim ascetą, jeśli po to, aby wziąć od niego błogosławieństwo, musieliśmy pokonać taką drogę” – myśleliśmy. Drzwi otworzyły się, i przed nami pojawił się człowiek, który jakby przyszedł z dawnych czasów. On wpuścił nas, ciągle powtarzając „Chwała Tobie, Boże!” i nie okazując najmniejszego niezadowolenia, że naruszyliśmy milczenie i przerwaliśmy jego modlitwę. Do swojej małej cerkiewki zaprowadził nas śpiewając „Dostojo jest’” (Godnym jest), potem włożył dziurawy i niezbyt czysty epitrachelion i odsłużył molebien, zapytawszy przedtem o nasze imiona, aby za nas się pomodlić. On urządził nam prawdziwe biskupie spotkanie, ale wszystko to było uczynione bardzo prosto i niewymyślnie, jak podpowiadała prawdziwa świętość. Tak wspaniałego spotkania, przenikniętego bezgraniczną miłością, nie pamiętam w całym swoim życiu. W tym momencie o niczym nie mogłem myśleć, tylko stałem z otwartymi ustami, jak ci, co patrzą na chrust, płonący w piecu.

Potem wyprowadził nas ze swojej celi na zewnątrz i przyprowadził do prościutkiego archondaryka[2], do którego prowadziły niewielkie kamienne schody. Usiedliśmy i zaczęliśmy słuchać, a starec, stojąc przed nami, wyjaśniał nam nauki świętych ojców. O wydarzeniach z własnego życia, objawieniach i widzeniach mówić nie chciał. Jego nauczanie było tylko patrystyczne i ewangeliczne, przypominające nauczanie Pachomia Wielkiego. Rozmawiając z nami, nad innych ojców przedkładał Złotoustego, którego dzieła, według jego słów, studiował siedemnaście lat, póki żył na Karulach[3]. Martwił się o to, że nie miał komu przekazać tego czego się nauczył w praktyce i co uważa za twardy pokarm. Jeden z nas poprosił go, aby wyjaśnił nam nauki priepodobnego Jefrema Syryjczyka. Starec, doskonale znający ludzi, grzecznie odmówił: „Wam, żyjącym w świecie, lepiej jest stosować do siebie nauki Złotoustego, a priepodobny Jefrem bardziej odpowiada dla nas, mnichów”.

A jakie owoce swojej duchowości mogą zobaczyć współcześni starcy, którzy człowiekowi, który z pomocą Bożą ledwie odstąpił od ciężkich grzechów, proponują poznawać wysokie nauki Izaaka Syryjczyka, powołując się na to, że ten człowiek ma jakoby, wykształcenie? I oto na jakiejś giełdzie, wraz z brudnymi papierami leży u niego księga abby Izaaka. A oni dają mu jeszcze i czotki, żeby zajmował się modlitwą umysłu! Niestety, ci starcy nie czują, że próbując tym wyciągnąć takiego człowieka z jednej przepaści, oni pogrążają go w drugiej. Wieszają mu na szyi kamień młyński, żeby utonął ostatecznie. W odróżnieniu od nich, u starca Tichona była największa z cnót – rozsądność.

„Ja nie będę jednakowym ładunkiem objuczać konia i osiołka – mówił on – przecież jasne, że osiołek pod nim upadnie”.

Umysłowego działania on też nie reklamował. Dla nas, świeckich, u niego na pokaz wystawiane były tylko pouczające i pocieszające słowa Złotoustego. Ojciec Tichon był prawdziwym starcem: świecił jednemu, a oświecał wielu.

Kiedy zobaczyliśmy, że starca mało niepokoją nasze bezowocne i nieskuteczne porywy, pełne próżności i pustych fantazji, to zapytaliśmy o umartwianie ciała, co było dla nas wtedy najistotniejszą sprawą. Widać było, że starec uradował się, że zapytaliśmy go o coś naprawdę ważnego. Zaczął mówić o tym tak żywo, jakby sam był osiemnastoletnim młodzieńcem i walczył ze swoim nieubłaganym ciałem.

Kiedy ciało kwitnie od obfitego pokarmu i fizycznego spokoju, to ono już nie po prostu żąda należnego, ale chce pożreć całego człowieka, pozostając przy tym nienasycone. Poskrom swoje ciało trudami i postami, i już nie pociągnie go ku kobiecie, a ty zostaniesz dziedzicem pięknego raju. (Przy tych słowach starca, nam, pełnym i rozpieszczonym miejskim jedzeniem, zrobiło się wstydliwie. Nie wiedzieliśmy, dokąd mamy ukryć nasze białe i zaróżowione twarze.) Niedawno do mojej celi przyszedł pewien mnich. „Ojcze, ciągnie mnie do kobiet”. – „A czym się odżywiasz w swojej celi?” – „Tylko chlebem”. – „Przynieś no go tu”. Po trzech dniach mnich przyszedł znów. „No co, czego teraz ci się chce: kobiet czy chleba?” – „Chleba, ojcze”. – „Oto weź swój chleb i naucz się samodzielnie poskramiać swoje ciało, żeby nie ciągnęło go do nierządu”.

Wiele powiedział nam wtedy starec. W mojej pamięci mało co się zachowało, ale to, co zachowało serce, stało się dla mnie ochroną od diabelskich intryg.

Po jakimś czasie on poprosił duchownego, naszego przewodnika, o zrobienie dla nas kawy. Chleba u niego, zdaje się, nie było wcale. Kilka kromek on rozłożył na słońcu, żeby zrobić z nich suchary, ale i te w większości objadły mrówki. Powiedziałem mu:

- Mrówki zjadają Wasz chleb.

On odpowiedział:

- To nic, coś przecież i dla mnie zostanie. One jedzą go, póki nie wyschnie, a kiedy słońce go wysuszy, to one odejdą.

Tymczasem nasz duchowny zamierzał umyć „szklaneczki bohemskiego kryształu”: kilka puszek po zgęszczonym mleku, w których były fusy po kawie, pozostałe po poprzednich gościach.

- Batiuszka, zostaw te świeckie sztuczki. Nalewaj kawę tak, niech ludzie popiją.

Byłem porażony tym, jak głęboko jego badawcze spojrzenie przeniknęło w moje serce. Rzeczywiście, naczynie starca wydało mi się odrażające. Myślałem jak z niego zażartować i jakby niechcący rozlać kawę na stół, ale jak mogłem uchronić się od jego spojrzenia? Wypiłem kawę, i ta ascetyczna prostota stała się dla mnie lekcją na całe życie. „Nie bądź głupcem – powiedziałem sobie – ty nigdy nie zostaniesz pustelnikiem. Cenobia, i ta będzie tobie zbyt trudna”.

Jeden z nas, podpuszczany przez pozostałych, grzecznie zapytał, czy można go sfotografować.

- Zostaw-no, synku, to pudełeczko, i posłuchaj lepiej, co mówi Złotousty. W tych słowach nic nie ma mego.

Starec żył bardzo biednie, jak słyszałem od jego ucznia. On gotował wodę i dwa-trzy razy opuszczał do niej wyschnięty szkielet śledzia: tak gotował sobie „uchę” na wielkie święta. Jego drewniane łóżko było z przechyłem i stale się przewracało. Gdy tylko na nim zasnął, natychmiast staczał się i spadał. Liturgię służył codziennie, i zimą nawet decydował się zaczynać ją sam, nie oczekując na przyjście psalmisty.

Pewnego razu metropolita Leningradzki Nikodim odwiedzając starca stanął przed nim na kolana, żeby wziąć u niego błogosławieństwo. Starec powiedział mu: „Wstańcie, przecież Wy archijerej!”

Jego życie zawsze było pozbawione jakiegokolwiek komfortu i wygód współczesnej cywilizacji. Co wieczór on brał w ręce czotki i odbywał niekończące się spacery po swoim sadzie, odmawiając modlitwę Jezusową. Do mnie dolatywały tylko jej ostatnie słowa: „zmiłuj się nade mną”.

Wyszedłszy z jego kaliwy, ciągle powtarzaliśmy w umyśle słowa, które powiedział w cerkwi: „Poskrom ciało, żeby trafić do przepięknego raju”.

Ukrzyżowanie z jego celi jest teraz w Iwierskim monasterze. Ono nie przedstawia sobą jakiegoś wybitnego dzieła, ale drogie jest tym, że przed nim modlił się starec Tichon. Jakże i ja chciałbym mieć u siebie coś z jego „serwisu”, żeby pić wodę z jego błogosławieństwem! Kto wie, kto go teraz ma?

1. Kaliwa – oddzielny budynek zawierający kilka cel i zwykle domową cerkiew.

2. Archondaryk – pokój gościnny, hotelik monasterski.

3. Strome i urwiste południowe zbocze Atosu, na którym żyją tylko pustelnicy.

 

Boscy podsądni

Na rok przed swoją śmiercią starec Fiłofiej Zierwakos, mający już dziewięćdziesiąt sześć lat, w pewnej błogosławionej chwili zdjął z siebie epitrachelion i włożył go na mnie. Uklęknął przede mną, zgodnie z dawnym ustawem monasteru Łongowarda, i zaczął się spowiadać.

- Ojcze, czyż przede mną Wam się spowiadać?!

- Teraz nie jestem starcem, a podsądnym.

W skicie świętej Anny[1] spotkałem dwóch takich Boskich podsądnych: starca Pawła i jego posłusznika. Oni obaj zawsze oczekiwali mnie, żeby się wyspowiadać, i każdy raz stawałem się świadkiem ich porażającego samoukorzenia. Nawet rozbójnicy tak by się nie biczowali (piętnowali). Samych siebie mieli oni za nic. Uklęknąwszy, starec pierwszy zaczynał zniesławiać siebie:

- Jestem niewdzięczny Bogu za Jego dar – mego posłusznika. Często krzyczę na mego brata i czynię mu uwagi, nie z miłości pragnąc go poprawić, a z namiętności gniewu. I w odniesieniu do myśli nie zawsze jestem trzeźwy i nie zdążam ich odpędzać. Bywam bliski do osądzania, ale kiedy zwracam uwagę na własne namiętności, to ona, dzięki Bogu, nie pokonuje mnie. Zawsze unikam słuchać o nowinach skitu, ponieważ uważam je za atramenty mątwy, od których mętnieją wody mego serca.

On mówił i wiele innego, czego moja pamięć nie zachowała z powodu zdziwienia przed takim widokiem. Nie był to widok zwyczajny: wysoki siwobrody starec i jego mikroskopijny nowicjusz współzawodniczą, jak łodzie w mojej wsi, kto prześcignie drugiego w samoukorzeniu.

Jego posłusznik, mnich niewielkiego wzrostu, mówił:

- Mój starec, święty człowiek, a ja denerwuję go swoim lenistwem i ciekawością. Kiedy wychodzę z celi, to często spóźniam się z powrotem. Mój starec, jak kochający ojciec, wychodzi za ściany celi i oczekuje mnie. Już sam ten widok przywołuje mnie do uczuć. Ja nie chcę smucić starca, ale gubię się w krzątaninie skitu, choć on od samego początku uprzedzał mnie: „Trzymaj się z daleka od rozmów” – a ja do tej pory tego nie wypełniam.

Oni, jak podsądni, upadłszy twarzą na ziemię, ze łzami słuchali rozgrzeszającej modlitwy. Do przebaczenia grzechów odnosili się jak do wielkiego daru Bożego.

Mam jeszcze jedno wspomnienie o nich, które trzeba zapisać. Starec znał muzykę. Jego głos nie był najprzyjemniejszy, ale za to cudowne było jego serce. Kiedy na czuwaniu podczas długiego „Bohorodice Diewo, radujsia” on śpiewał słowo „Marije”, to szeroko otwierał usta, a język jego był jak plektron (kostka), uderzający o struny wspaniałego instrumentu. Od tamtej pory widziałem wielu śpiewających, ale zaśpiewać tak, jak ojciec Paweł słowo „Marije”, nikomu z nich się nie udawało. Słuchając go, myślałem: „Dla ojca Pawła Maria – gwarancja jego zbawienia. To takie imię, którym on nigdy nie nasyci się, jakby nie otwierał ust. „Radujsia, błahodatnaja Marije!”” On rzeczywiście nie mógł nasycić się tym imieniem, i od tego jego język obracał się w ustach, jakby delektował się on kawałeczkiem maminego ciasta, które podała mu ona w kryształowej wazce. Jaką to było przyjemnością, jaką rozkoszą! Głośny śpiew ojca Pawła jakby napełniał jego usta imieniem „Marija”, i ono wylewało się stamtąd jak lawa boskiego wulkanu na protestantów, którzy nie czczą Marii jako Wiecznej Dziewicy i Bogarodzicy. Wielu szeroko otwiera swoje usta, ale u jednych one stają się rozrytymi mogiłami i piekielnymi przepaściami, a u innych odsłaniają szerokość niebios. I dzikie bestie rozwierają swoje paszcze, żeby pożreć zdobycz, i prostacy, kiedy widzą jakiś cud Boży, czy słyszą Jego słowo, stoją z otwartymi ustami, jakby pragnąc nasycić się nim, bowiem słowo Jego – słowo życia.

Taką bywa duchowa rozkosz na Świętej Górze. Zapisałem to, jak ułożyło się mi na sercu.

1. Wielki skit u podnóża Świętej Góry. (Skit – pustelnia, erem).

 

Obcy i przybysz

Starec Jewdokim był wspaniałym człowiekiem, o którym nie powinno się tracić pamięci z upływem czasu. „O obwieszczającym tobie słowo Boże – mówi się w postanowieniach Apostolskich[1] – pamiętaj i w dzień i w nocy”. On był wysokiego wzrostu, ciało jego było wyschnięte od wyrzeczeń i trudów. Twarz pokryta była opalenizną, a ręce odciskami i były twarde jak kij, na którym się opierał. On wyglądał bardziej na chłopa który zszedł z gór czy na marynarza, niż na ihumena carskiego monasteru[2]. Niedostrzegalnie dla wszystkich niósł swój krzyż cierpień i wypróbowań. Jedynie po zmętniałym spojrzeniu można było domyślić się o jego duchowym bólu. Korzył się tak spokojnie, że wspomnienia o tym do tej pory rozrywają mi serce.

Pierwsze całonocna czuwanie w monasterze Dochiar, w którym uczestniczyliśmy, było przed świętem świętych apostołów Piotra i Pawła. Kiedy ojciec Jewdokij, jak zwykły prysłużnik, zaczął zapalać w odpowiednim czasie wielkie świece w panikadile, to ustawszczik[3] wyrwał mu pręt ze świecą i omal nie wypchnął go ze świątyni, obstawiając za to, że jeśli on spali wszystkie duże świece, to nic nie zostanie na Przemienienie i Uspienieje.

Był on ojcem duchowym mego nieżyjącego już ojca w ostatnich latach jego życia. Każdy raz, wyspowiadawszy się u niego, ojciec mówił ze smutkiem w głosie: „Jak szkoda, że taki człowiek pozostaje pod korcem (ukryty)!” Czcił go też i ojciec Gawriił, ihumen monasteru Dionisiat. Mówił pewnemu swemu znajomemu:

- Być może, on nie jest bardzo wykształcony, ale dla swego monasteru jest po prostu darem niebios dzięki prostocie (szczerości) charakteru i miłości do monasteru. W trudne lata, kiedy nie było skąd wziąć pieniędzy, udało mu się poprawić ekonomiczny stan monasteru. On i wtedy, i zawsze był dwużylnym[4].

A teraz pozwólcie przejdziemy do żywota tego świętego męża. Urodził się w 1906 roku we wsi Amfikla w Łokridzie[5]. W świecie nazywał się Jewstafij Skufas. Rodzice byli biednymi rolnikami, jak i wszyscy pozostali mieszkańcy wsi w tym czasie. Bardzo wcześnie został bez matki. Często z bólem mówił:

- Macocha może być zła lub dobra, ale matki z jej mlekiem ona nigdy zastąpić nie może.

Poszedł do szkoły średniej, której, wydaje się, jednak nie skończył. Jego dzieciństwo, jak sam opowiadał, upłynęło wśród wielkich wyrzeczeń i bez szczególnej troski ze strony starszych. Ojciec i macocha odnosili się do niego jak do obcego. Zawsze podobało się mu życie cerkiewne, ale nic sensownego o nim nie wiedział. Pracował na polach.

Kiedy zbliżył się termin zwolnienia go z wojska, oficerowie jego oddziału zaczęli opowiadać żołnierzom o różnych zawodach. Między innymi jeden oficer zaczął rozmowę o monastycyzmie, ale tak nieśmiało, że można było go zrozumieć tylko uważnie słuchając. Tak Jewstafij po raz pierwszy usłyszał o mnisim życiu. On porozmawiał z tym oficerem na osobności i poczuł, że znalazł swoją drogę.

Po wojsku jakiś czas pracował w Łamii[6], ale jego dusza, jak sam pisał, skłaniała się ku pokajaniu. Pewnemu duchownemu wyznał soją chęć zostania mnichem. Na to duchowny mu odpowiedział: „Monastycyzm – instytucja przestarzała. On był pożyteczny w czasie panowania tureckiego, żeby zniewoleni Grecy mogli zapisywać swoje majątki monasterom, ponieważ Turcy nie ruszali tego, co poświęcono Bogu”.

Jewstafij upierał się przy swoim pragnieniu zostania mnichem, i ten zaproponował mu pójść do monasteru Bogurodzicy Olimpijskiej w mieście Ełasson[7]. Tam on, nie znalazłszy tego, czego szukał, nie mógł znaleźć sobie spokoju. Ihumen, dowiedziawszy się o jego myślach, posłał go pożyć w monasterze w pobliżu wioski Sparmos. Jak sam on pisał, „na szczęście, bardzo szybko zrozumiałem, że jeśli zostanę tam dłużej, to stanę się gorszym, niż byłem, i dlatego wróciłem do monasteru Bogarodzicy Olimpijskiej. Tam Bóg przygotował dla mnie prezent. Pewien świecki, pracujący w monasterze, człowiek dobrze ułożony, przez wiele lat był wielbicielem Świętej Góry i często tam jeździł. Każdego wieczoru po kolacji on, jakby od Boga posłany, z ogromną przyjemnością opowiadał mi o Afonie”.

Te barwne opowieści o Świętej Górze jeszcze bardziej rozpaliły jego pragnienie stanu mnisiego. W tajemnicy przed władzami monasteru on zszedł do Łarisy[8] do jednego znanego ojca duchowego i poprosił go o pomoc w udaniu się na Afon. Ten mu odpowiedział, że tam odchodzą jedynie przestępcy, a jemu trzeba pozostać w świecie i zajmować się misjonarstwem. Zasmucony, wrócił do monasteru, ale nie został tam na długo. Poszedł do metropolity Ełassońskiego i opowiedział mu o płomieniu, który spala jego serce, i poprosił go o pożyczenie pięciuset drachm na drogę. Metropolita, żeby tylko odczepić się od niego, dał mu pieniądze, i on udał się na sławny Afon.

O świcie w niedzielę dobrał się do Tessalonik. Po drodze spotkał pewną kobietę.

- Pani, pani, proszę powiedzieć mi, gdzie jest port, skąd statki płyną na Świętą Górę?

- Tam płynie oto ten statek, u którego dymi trąba (komin). Idź na dźwięk jego sygnału, i znajdziesz.

26 grudnia 1929 roku po trudnej drodze on, w końcu, zszedł na brzeg Świętej Góry i, nie zdążywszy w niczym się zorientować, nacierpiał się biedy. Pierwszy monaster, który odwiedził, był Ksiropotam. Przeczekał w nim trzy dni, kiedy pokazali mu drogę do Simonopietra. Tam go nie przyjęto, i poszedł do ruskiego monasteru, dlatego że, jak sam mówił, w te lata nie mnich wybierał sobie monaster, a monaster mnicha. W ruskim monasterze na niego nawet nie spojrzeli, ponieważ nie przyjmowali tam greków. Idąc po kolana w śniegu, doszedł do Ksienofonta, tak wygłodniawszy i zmęczywszy się, jak nigdy w życiu. Przyszedł niedługo przed rozpoczęciem wieczierni. Ihumen go nie przyjął.

- Nas i tak jest dużo, a monaster nie może karmić jeszcze jednego.

Wychodząc, spotkał w bramie starego mnicha, który zapytał go, dlaczego przyszedł. Odważywszy się, on powiedział mu:

- Chcę zostać mnichem. Już cały tydzień ciągle chodzę, ale nikt mnie nie przyjmuje. Oto i wasz ihumen powiedział, że jestem tu zbędny.

Mnich zaprowadził go do ihumena i surowo powiedział:

- U ciebie co, dużo takich chłopaków, jak ten, którzy oczekują u monasterskich wrót, póki ich nie przyjmą? Przyjmij go i nie pogarszaj naszej sytuacji. On przyszedł nie z powodu chleba, a dla mnisiego życia.

Przyjęto go, i pod koniec powieczerija odziano w sutannę. A potem, jak sam żartował, tego samego wieczoru dano mu „honorowe” posłuszanie pomocnika kucharza, które uważane jest za najtrudniejsze z posłuszeństw. Jeden rok był pomocnikiem, a potem pięć lat kucharzem i jednocześnie pomocnikiem ponomara (zakrystiana). Póki zagotowywała się woda w kadzi, on zapalał łampady w soborze, a zostawiwszy jedzenie żeby się gotowało, biegł zapalać łampady w małej świątyni, żeby, kiedy na liturgię przyjdzie ponomar, one już się paliły. Od samego początku nauczył się cenić czas i okazywać braciom aktywną miłość. Ten, kto zna życie monasterów na Świętej Górze, może godnie ocenić poświęcenie młodego Jewdokima.

On bez narzekań i zbędnych rozmów wypełniał najskromniejsze monasterskie posłuszania. Pięć lat był ponomarem, dwa i pół doglądał cieląt i wiele lat pełnił posłuszanie leśniczego. Strzegł mułów, karmił świnie, żeby monaster z ich sprzedaży miał choć jakikolwiek dochód. On nie chciał, żeby bracia cierpieli niedostatek niezbędnego. Przewoźnicy wodni z Uranopolis[8] świadczą: żeby nie płacić przewoźnikowi stu drachm za przewóz z Uranopolis do monasteru, on szedł pieszo całą noc, choć w jego torebce było wystarczająco pieniędzy po sprzedaży cieląt, które wcześniej odwiózł do Pireusu na statku towarowym”.

Monaster on kochał bardziej, niż rodzinny dom; jemu oddał całego siebie. Mówił: „Przeszedłem wszystkie monasterskie posłuszania, z wyjątkiem sadownika i przedstawiciela w Protacie[8]”.

Lepiej poznawszy ówczesny świętogórski monastycyzm, zderzywszy się z okrucieństwem i nieczułością niektórych z braci, młody Jewdokim znalazł wsparcie w ojcu Polikarpie – monasterskim szewcu. Ten wysłuchiwał myśli młodego mnicha, nie tracąc swojej radości życiowej, jakie by one nie były (narzekania, cielesne bunty, skargi, pogarda, bluźniercze pomysły), nie bojąc się o przyszłość brata. Wszystko to dobry starec przyjmował tak prosto i naturalnie, że już od samej rozmowy z nim Jewdokimowi wracał duchowy spokój.

- Ojciec Polikarp – mówił starec Jewdokim – był dla mnie wspaniałym wywietrznikiem. Gdyby nie on, nie pozostałbym mnichem. Bieda mnichowi, który nie odkrywa myśli przed swoim starcem.

- Czy ty kiedykolwiek wychodziłeś ze swego monasteru?

- Kilka razy, ale przy tym nigdy nie wychodziłem poza granice jego władania, nie trzaskałem drzwiami i nie zwracałem się po rady do innego starca.

Był wybrany na ihumena w ciężkim dla monasteru czasie. Dość długi czas ihumena zmieniano w nim co tydzień. Jeden z mnichów, członek duchownej rady monasteru, po prostu zbiesił się: każdemu ihumenowi sprawiał jakieś nieprzyjemności i pokusy. I oto, ojca Jewdokima powołano na ihumeństwo wprost z lasu. Problemowy starec powitał go takimi słowami: „Czy ty jesteś idącym, czy na innego czekamy?[9]”

Pomimo swojej prostoty, nowy ihumen był w stanie odsunąć go od rządzenia sprawami monasteru i pozostawał na swoim stanowisku dwadzieścia dwa lata.

Lata ihumeństwa w żaden sposób nie wpłynęły na ojca Jewdokima: on nie nosił ani odzieży, ani obuwia, które pasowałyby ihumenowi. Jego podrasnik i riasa były najprostsze i wypłowiałe na słońcu; wygniecione, dziurawe, wypłowiałe kapcie były jego jedynym obuwiem; z dziur w skarpetach świeciły pięty. Miłośnicy komfortowego życia z drwiną poza plecami nazywali go oraczem, a dochiarski mnich Charałampij nazywał łapciarzem. Skromność ihumena Jewdokima stała się przysłowiem na Świętej Górze.

Jeśli chodzi o uroczystość (podniosłość) nabożeństw, którą szczególnie wyróżniały się carskie monastery Afonu, to był on do niej całkowicie obojętny. Nie wkładał na siebie ani krzyża piersiowego, ani mantii[11]. Jest o nim taka anegdota: jakoś na Paschę zaproponowano mu włożyć mantię, a on odpowiedział: „Dziękuję, nie jest mi zimno”. Zapytałem nieżyjącego już starca Grigoria ze skitu monasteru Ksienofont (on przyszedł na Górę w 1909 roku, kiedy miał osiemnaście lat, zmarł w wieku stu lat i wyróżniał się surowością życia i trafnymi opiniami o ludziach), czy robił on to z pokory czy z lekceważenia cerkiewnych ustawów. Ten bez wahań odpowiedział: „Ze względu na pokorę. Był cnotliwym mężem i wolał proste życie, które bardziej pasuje mnichowi. On w swojej prostej mnisiej skufii[12] przypominał dawnych mnichów. Mieszkańcy wyspy Chios niegdyś często wspominali o żebraczej skufii świętego Makarija, biskupa Korynckiego[13]”.

Pewnego razu zaproponowałem mu żeby uszył piękną riasę na paschalne dni. On mi odpowiedział: „Ona już mi nie będzie potrzebna, poszyj ją dla młodych”.

Tak też wyszło: to była jego ostatnia Pascha. Innym razem przyniosłem mu nową mnisią skufię.

- Nie trzeba, moja lepsza.

- Ale przecież ona już do niczego się nie nadaje.

- Przeciwnie, ona stała się jeszcze bardziej mnisią.

Do cerkwi zawsze przychodził pierwszy. Kiedy zachodził do niej służący hieromnich, to on już stał w swojej stasydii. Na wszystkich służbach było widać, że on się modli. Podczas nabożeństw on wolał stać, jak to ustanowił dla mnichów Wasilij Wielki, dlatego i sen go nie opanowywał: ani razu nie widzieliśmy go drzemiącego. Bardzo lubił nabożeństwa: raz około dziesięciu godzin szedł nocą do monasteru z Uranopolis, przyszedłszy, od razu zaczął służyć, i dopiero odsłużywszy Liturgię, poszedł odpoczywać!

Pewnego razu zauważyłem, że jest jakiś zamyślony.

- Ojcze, gdzie teraz są twoje myśli?

- Ja wiele wycierpiałem w swoim monasterze, ale wam tu jeszcze gorzej, niż kiedyś dla mnie.

Przy tym starec głęboko westchnął.

- Do tej pory chwaliłem się swoimi trudami, a teraz, kiedy stałem się słaby, wstydzę się. Błagam Boga, żeby On zabrał mnie, kiedy będę jeszcze na nogach, żebyście nie mieli kłopotów z powodu mojej choroby. Ja nie chcę, żebyście się niepokoili, podając mi wodę.

Wszystko wyszło według jego modlitwy.

Wydaje się, przez cały czas swego życia mnisiego on ani razu nie spotykał się ze swoimi krewnymi. W ojczystych stronach był tylko raz, po trzydziestu latach od ich opuszczenia. Z nikim szczególnie się nie przyjaźnił. Wszystkich uważał i nazywał przyjaciółmi, pozostając przy tym dla wszystkich obcym.

Ojciec Jewdokim zostawił dla naszych czasów jedno ważne przykazanie: powinniśmy przywracać nasze monastery, ale nie biegając każdego dnia po ministerstwach i bankach, a trudząc się swoimi rękoma. On nigdy nie dowierzał świeckim naczelnikom i znakomitościom, ale całą swoją nadzieję pokładał na Świętego Boga, jak sam często mówił w swoich rozmowach.

Nie dążył do tego, żeby w monasterze była idealna czystość; polowanie na pyłki uważał za nieodpowiednie zajęcie dla mężczyzn. Podczas generalnych porządków on szydził: „Do was co, jedzie archijerej?”

Również, widząc na mnichach wyprane i wyprasowane riasy, z uśmiechem mówił: „Dawniej mówiono: „Nie pierzcie często waszych ubrań: tak one szybko się zniszczą”[14]”.

„W 1976 roku dla biednego Jewdokima – jak sam pisze – zaczęły się biedy i zmartwienia”. Wypędzono go z monasteru z zaleceniem osiedlenia się tam, gdzie sam zechce; tam wyślą też jego rzeczy. W wieku 71 lat z przybytku swego pokajania został wypędzony ihumen, albo, lepiej, wierny i doświadczony robotnik monasterski! Przed drzwiami przedstawicielstwa monasteru w Karieju[15] wręczono mu worek z brudnym ubraniem. Zostawił sobie tylko zegarek, a ubrania oddał z powrotem. W końcu lat 60-ch na Świętej Górze pojawił się ruch zelotów[16] z powodu rozpoczęcia częstych spotkań Patriarchy Konstantynopolitańskiego z Papieżem Rzymskim. Na czele ruchu stanęli świętogórscy mnisi z wyższym wykształceniem. W ślad za nimi poszli, jak to zwykle bywa, najczcigodniejsi i najprostsi. Ale kiedy władze postanowiły zrobić porządek z zelotami, to ci którzy zapoczątkowali wrzenie wyrzekli się swoich słów, a wciągnięci przez nich do tego wrzenia zachowali „ewangeliczną śmiałość” swego wyznania. O przyczyny wygnania ojca Jewdokima nigdy nie pytałem; ojcowie, żyjący w tym czasie na Świętej Górze, wiedzą o tym lepiej ode mnie. Z przekonaniem mogę twierdzić tylko to, że bezpośredniość i nieugiętość jego charakteru przyczyniły się do jego wypędzenia i że do zelotów on nigdy nie przystawał: on zawsze zachowywał kontakty z Cerkwią.

Jakoś żartem zapytałem go:

- Ty nie bywałeś u Kipriana w Fili?[16]

Odpowiedział mi na to:

- Jedna sprawa przyjaźń, a inna – Cerkiew. Ja jedynie świadczę o tym, co dzieje się nie tak, ale nie zrywam kontaktów z Cerkwią.

Jeśli by wszyscy zeloci byli tacy, jak ojciec Jewdikim! Jeśli mielibyśmy takich mnichów-zelotów, którzy, zostając w Cerkwi, mówiliby jej o tym, co ich niepokoi, jak mądre dzieci swojej matki, a nie odwracali się od niej z pogardą! Byłoby to cerkiewną dyscypliną, a nie anarchią. Ponadto nasz czas charakteryzuje się tym, że jest to czas dialogów i relacji międzyludzkich. Biada nam, jeśli będziemy wypędzać mnichów z naszych monasterów tylko za to, że są gorliwi do czystości wiary. Bez nich monastery przekształcą się w kempingi.

Tego w każdym razie nie powinno być wśród mnichów, ponieważ, jeśli wypędzą młodego, może zbłądzić z drogi, a jeśli starego, to z żalu, może stracić rozum, popaść w starcze szaleństwo, a nawet dojść do samobójstwa.

Ojciec Jewdokim mówił: „Sam Bóg zachował mój rozum od rozstroju”.

On udał się do najbliższego monasteru – Dochiar. Ze smutkiem w oczach opowiedział o swoim pierwszym wypróbowaniu na nowym miejscu: „Nikt nie chciał mnie przyjąć. Jedynie ojciec Charałampij, u którego z natury zachował się umysł dziecka, pozwolił mi rozścielić koc w kącie swojej celi, żebym miał gdzie się schronić”.

Ojciec Jewdokim przygotowywał jedzenie na dwóch. Charałampij miał kuchenkę elektryczną i naczynia, ponieważ w tym czasie nasz monaster był jeszcze samotnią. Pewnej niedzieli ojciec Jewdokim upiekła w piekarniku dorsza i ziemniaki. Czekał na Charałampija do południa, ale ten był zajęty niekończącymi się rozmowami z pielgrzymami przy monasterskim sklepie.

- Położyłem sobie do talerza kawałeczek dorsza i dwa kartofle. Wyszedłszy z celi, powiedziałem mu: „Charałampij, ja już zjadłem. Jedzenie w piekarniku”. Po pięciu minutach on wrócił i zaczął wymyślać mi ostatnimi słowami przed wszystkimi ludźmi za to, że jakobym wszystko zjadł, a jemu nic nie zostawiłem. Przemilczałem, poszedłem za cerkiew świętego Onufrija, usiadłem na ruinach starego budynku i gorzko zapłakałem.

Powszednim jedzeniem starca były suchary, oliwki i trochę wina.

- Ty nigdy nie jadłeś mięsa?

- Od tej pory jak zostałem mnichem, nigdy. Kiedy musiałem wyjeżdżać w świat w sprawach monasteru razem z innymi ojcami, to oni jedli, a ja nigdy.

Wszystko, co zostało tu o nim napisane, wzięliśmy z jego własnych opowiadań i z tego, co przeczytaliśmy w jego notatniku. Mógłbym opowiadać jeszcze dużo, ale nie będę tego robić ze względu na spokój braci… A teraz opowiem o tym, czego byliśmy świadkami, kiedy żyliśmy tu razem z nim w ciągu jedenastu lat. Na początku było nam trudno na posłuszniu w lesie. W ogóle nic z tego nie rozumieliśmy, a ponieważ wstydziliśmy się, że były ihumen ze słabym wzrokiem znów będzie zapalać w cerkwi łampady, poprosiłem go, jak człowieka doświadczonego, żeby pomógł nam w lesie. Po kilku dniach on kupił topory i sekatory.

- Po co one tobie?

- Pójdę z nimi do lasu. Bierz i ty.

- Dziękuje, ojcze, dla mnie nie są potrzebne.

Złe języki, które zawsze bywają w każdym świętym miejscu, osądzały go: „On posyła ciebie do lasu, żeby oddalić od monasteru”. Biedny Jewdokim ciągle bał się, że źle go zrozumieją. Wszystko musiał robić ze strachem. To było straszne widowisko: widzieć, jak niegdyś wysoko latający atosski orzeł boi się jakichś wróbli i drozdów.

On chodził do Dafni[17] po monasterską pocztę. Raz mu z kieszeni wypadły pieniądze. Odkrywszy zgubę, natychmiast zapalił świecę przed ikoną świętego Miny i pobiegł ich szukać. Boleśnie było mi patrzeć na przestraszonego starca. Moje „nic strasznego” nie uspakajało go, póki nie znalazł i nie zwrócił zgubionych pieniędzy. Innym razem pewien pielgrzym zostawił monasterowi dość dużo pieniędzy, a ponomar, znalazłszy je przywłaszczył. Ojciec Jewdokim dołożył wszelkich starań, żeby przekonać go zwrócić je do monasterskiego skarbca. Bardzo boleśnie było mu patrzeć na to, jak trudno żyje się nam w monasterze, i dlatego on nigdy o nic nie prosił sobie z pustego skarbca Dochiara. Kiedy usłyszał, że jakiś monaster zakupił sto kilogramów kalmarów na poczęstunek ku czci mianowania nowego ihumena, powiedział frazę, która stała się aforyzmem: „Jedni nie mają co jeść, inni nie wiedzą, co jeszcze mają zjeść!”

Od pierwszych dni naszych kontaktów był skąpy w słowach i szczodry w przykładach. Już pierwszego lata zaczął oczyszczać toporem zewnętrzną ścianę monasteru z pokrywającej ją gęstej roślinności.

- Ojcze, co ty tam robisz?

- Oczyszczam ścianę. Jeśli w lesie wybuchnie pożar, to trzeba, żeby nie zapalił się i monaster. A jeśli pożar będzie w monasterze, to trzeba, żeby nie zapalił się las.

To było dobrą lekcją dla nas, nowicjuszy, nie wiedzących o tym, do czego może doprowadzić pożar.

Często widzieliśmy, jak ubolewał z powodu swego wygnania, i często słyszeliśmy jego szept: „Usiadł Adam naprzeciwko raju”[18]. On kochał swój monaster bardziej, niż coś innego na ziemi, i dlatego smutek jego był tak wielki, że nikt z nas nie był w stanie tego zrozumieć.

- Strach jest widzieć, jak przed tobą zamykają wrota, przez które spokojnie wchodziłeś pięćdziesiąt lat. Wszyscy mogą nimi wejść: robotnicy, pielgrzymi, mnisi, tylko jeden ja nie mogę. Każdy raz, wchodząc i wychodząc przez monasterskie wrota, ocieniałem się znakiem krzyża. Dlaczego więc Krzyż nie uchronił mnie?

Droga do Dafni była dla niego pocieszeniem, dlatego że, idąc nią, on choćby z zewnątrz mógł zobaczyć monaster swego pokajania. Następował u niego wewnętrzny spokój od samego jego widoku. To jest to, o czym ludzie mówią: „Pójdź i popatrz”. Oczywiście, my, tacy surowi wobec innych, sądzący o nich bez wyrozumiałości i litości, mówiliśmy, że on chodzi do Dafni żeby wypić. Zanim zostałem ihumenem w Dochiarze, musiałem wysłuchać tyle oskarżeń pod jego adresem, że w jego obecności robiło mi się nieswojo. Mówili mi, że ojciec Jewdokim ma związek ze statkami, że ma kilka mieszkań, że jest człowiekiem o niemoralnym życiu, grubym i nieociosanym, że jest zelotą i z pogardą odnosi się do Cerkwi. Czego tylko o nim nie słyszałem… Niektórzy siwi ojcowie duchowni, których na Górze uważano za świętych, radzili mi cierpieć go przez rok, apotem wypędzić, ponieważ stanowi zagrożenie dla braci. Radzili mi zabronić mu jeździć do Dafni i Tessalonik, i wtedy on sam od nas odejdzie. Na szczęście, Bóg poduczył mnie, choć i byłem wtedy niedoświadczony w podobnych sprawach, jak odpowiedzieć na te okrutne słowa: „Wiecie, ojcowie, wydaje mi się, że powinienem dawać mu jeszcze więcej pieniędzy, żeby mógł częściej wychodzić z monasteru i tym pocieszać się w swoim smutku. A wy radzicie mi go wypędzić! Dokąd może pójść żyć staruszek, już siedemdziesięciopięcioletni? Na plac Omonii[19] do Aten? Świeccy, jeśli nie są wstanie utrzymać swoich rodziców, pomagają im urządzić się w domu starców, a dokąd ma pójść ten ubogi mnich?”

On starał się dogodzić poprzedniemu ihumenowi Prokopowi, zapraszał go na filiżankę kawy czy kieliszek rakii, ale tan dalej odnosił się do niego niesprawiedliwie i nie robił różnicy między ciężkimi i lekkimi występkami. W końcu obaj stali się bardziej ostrożni wobec młodych mnichów. Ja wcale nie chcę osądzać go za udawanie. Z jego strony byłoby nierozsądnym prowadzić się nieopatrznie, uwzględniając to, ileż on nacierpiał się od nas, młodych. My w tym oczernionym mnichu nie znaleźliśmy nic ze wszystkich fałszywych oskarżeń, które na niego wznoszono, oprócz, jego twardej nieugiętości w tym, co uważał za słuszne, i nadmiernej bezpośredniości w swoich przekonaniach i wypowiedziach.

Był biedny, całkowicie biedny. Przez wszystkie te lata odżywiał się prawie samymi sucharami. Nawet kiedy przyjeżdżał do Tessalonik, w jego walizeczce był tylko chleb i trochę oliwek. A w hotelu, gdzie się zatrzymywał, nie było nawet pościeli, tylko same wytarte koce. Całą emeryturę, którą otrzymywał od państwa, wydawał na poczęstunki dla braci. O jego ubraniu mogę powiedzieć tylko to, że po jego śmierci, w jego celi nie znaleziono nic, z czego można by było zrobić całun. Co powiedzieliby na to mnisi i ihumeni, którzy osądzali go i bezwstydnie obwiniali o chciwość i bogacenie się.

On często mówił: „Kiedy ja umrę, to cały mój majątek znajdziecie w mojej kieszeni. W innych miejscach możecie nawet nie szukać: nic nie mam”.

W ostatnie lata swego życia on czasem prosił swój monaster o pomoc materialną. Zapytałem go:

- Ojcze, dlaczego prosisz? Czy masz jakieś potrzeby?

- Nie, ojcze ihumenie, ja proszę dlatego, żeby u nich pojawiło się miłosierdzie do mnie, za które będzie okazana im łaska w Carstwie Bożym.

Starca osądzano za to, że jest nieociosany i grubiański, a my zobaczyliśmy w nim prawdziwą szlachetność i opanowaną miłość, która tak przystoi mnichowi. On i rzeczywiście nie umiał uśmiechać się na prawo i na lewo. Wszyscy wiedzą, że w takich uśmiechach często ukrywa się jad. Zamiast tego miał jednakową uprzejmość i miłość do wszystkich. Nigdy nie był drobiazgowy, mściwy i nie pamiętał złego. Był wspaniałym przedstawicielem swego pokolenia: te zalety, które widziałem w swoim ojcu, były też w ojcu Jewdokimie. Obok niego każdy odczuwał miłość i wiarygodność, choć on nie okazywał swojej szczególnej sympatii. W swojej celi zawsze miał coś, czym mógłby odwdzięczyć się za najmniejszą przysługę. Bez swego rewanżowego prezentu nigdy i od nikogo nic nie przyjmował. Wracając z Dafni, zawsze przynosił coś dla braci, jak dobry dziadek przynosi prezenty swoim wnukom.

Pewnego razu przyniósł butelki z sokiem pomarańczowym. Zawołał kogoś z młodszych braci, żeby ten rozdał je wszystkim, ale nie czekał póki brat wróci, jak postąpiliby uważający się za wielkich, a poszedł sam z połową butelek i zaczął obchodzić wszystkie cele, póki się z nim nie spotkał. Taki stosunek do monasteru jest bardzo poglądowy dla ihumena. Kiedy ten starzec podchodził do młodego mnicha, to w każdym jego kroku przejawiała się szczególna szlachetność. Jego traktowanie innych zawsze było wspaniałe i nieskazitelne.

Jeśli chodzi o plotki, jakoby był złym człowiekiem, to powiem, że całe te jedenaście lat, które przeżyliśmy razem z nim, jego życie przypominało życie starożytnych ojców. Z jego ust nigdy nie można było usłyszeć żadnego nieprzyzwoitego słowa. Cela jego zawsze była otwarta. Spał w sutannie. Ktokolwiek by go wezwał, zawsze gotów był usłużyć. Pomimo swego wieku, bez narzekań znosił zimowy chłód. Również najemni robotnicy, pracujący na Świętej Górze i o wielu rzeczach wiedzący lepiej od nas, kiedy ich pytałem, mówili o nim tylko dobrze. Szczególnie dobrze mówili o nim ludzie, żyjący w jego monasterze ponad czternaście lat, chroniąc się u niego przed prześladowaniami partyzantów-komunistów.

W jego celi zawsze była jakaś książka, którą czytał. Kiedyś przeczytał coś z Dobrotolubija, i to wywarło na nim tak silne wrażenie, że w ciągu kilku dni przeczytane nie wychodziło mu z głowy.

Na początku, chcąc się bronić, napisał jakieś uniewinniające pisma, co z ludzkiego punku widzenia było zrozumiałe. Byłoby dobrze, gdyby wszyscy w takich momentach mogli przezwyciężać siebie i w milczeniu nieść swój krzyż! Ale czego sami nie jesteśmy w stanie ponieść, tego nie powinniśmy wymagać od innych.

Kiedyś powiedział bratu, którego szanował i nazywał swoim nauczycielem, że jakoś wieczorem, będąc opanowany przez myśli samousprawiedliwienia, usiadł na łóżku i oparł się plecami o jego żelazne wezgłowie. Nagle zobaczył, jak na przeciwległej ścianie czyjaś niewidzialna ręka pisze po kolei wszystkie jego grzechy, które popełnił od dzieciństwa aż do chwili obecnej, a obok ściany odzianą w czarne Kobietę, Która patrzyła to na ścianę, to na niego, i przy tym gorzko płakała. Ujrzawszy Ją, on natychmiast doszedł do skruchy i zawołał: „Ach, Przenajświętsza Dziewico, jak wiele uczyniłem złego, nawet nie rozumiejąc, że to złe, a przecież to tak Ciebie martwiło!”

Następnego dnia spalił wszystkie swoje uniewinniające pisma i, ciągle wzdychając, zaczął modlić się na czotkach. Po jego śmierci w jego celi nie znaleziono ani jednego z tych listów.

Pewnego razu zobaczyłem, że siedzi on przed monasterskimi wrotami.

- Jak się masz, ojcze?

- Posłuchaj, ojcze ihumenie. Kiedy ktoś znajduje się na brzegu mogiły i przy tym wszystko jest z nim dobrze, to jest wspaniale. Ale jeśli z nim coś nie tak, to jest to straszne. Jak mam tera cofnąć się i zacząć wszystko od początku?

Jeden brat zapytał go, czy się modli. Na co odpowiedział: „Sześć lat od tego dnia jak miałem widzenie, ja nieustannie się modlę, i to bardzo uspakaja moją duszę”.

Innym razem mówił: „Ja nie mogłem duchowo pomóc swemu monasterowi, ponieważ nie otrzymałem należytego wykształcenia, i dlatego starałem się pomagać mu materialnie, nawet na siłę”.

On wiedział, co to jest trud, od razu rozpoznawał pracowitych i rozumiał ich potrzeby. Dlatego i słowa w modlitwie na Litanii „za tych którzy służą i służyli w świętym przybytku tym…” wygłaszał z całego serca.

Kiedy w ostatnich latach jego życia jego monaster zaproponował, aby wrócił, powiedział nam: „Oni powinni byli zaproponować mi powrót po roku-dwóch. Wszyscy jesteśmy ludźmi, wszyscy popełniamy błędy. Ale propozycja uczyniona po czternastu latach, wydaje mi się spóźniona. Z nimi przeżyłem jeden rok, a z wami jedenaście. Oni postąpili ze mną wbrew Ewangelii, i teraz nie chcę nic zmieniać. Chcę umrzeć na waszych rękach. Ale jeśli jestem wam ciężarem i nie chcecie ze mną się ciągać, to odejdę, i niech Bóg zaprowadzi mnie tam, gdzie Mu się podoba”.

Dwa razy prosiłem patriarszego Egzarchę, aby zdjął z niego karę wypędzenia, ale, ku memu wielkiemu zmartwieniu, moje słowa nie zostały usłyszane. Z tego powodu Sam Bóg wymazał „niech będzie wygnany” wcześniej, niż uczynili to ludzie. W niedzielę ojciec Jewdokim umarł, a w poniedziałek przyszło pismo o zdjęciu z niego kary.

Wiele razy on taktownie udzielał mi takiej rady: „Tak, ojcze ihumenie, tak często postępują na Świętej Górze. To, oczywiście, nie przykazanie Boże, ale mimo wszystko lepiej nie trafiać do monasterskiej gazety! Powinieneś być bardzo uważny wobec swoich braci, dlatego że najpierw ty widzisz braci, a potem już słońce. Nie powinieneś być dla nich okrutnym. Jeśli posyłasz swoich mnichów na ciężkie roboty, to dawaj mim do posiłku olej i wino, jak postępowali starożytni ojcowie. Liturgię w dni powszednie trzeba służyć prościej, przecież święto bywa nie codziennie. Życie mnisie wymaga surowości we wszystkim, ale nie powinna ona być na pokaz”.

Trzy razy dziennie on przed służbą obchodził centralną cerkiew monasteru i stukał w drewniany bijak. A kiedy padał deszcz lub śnieg, to robił to pod parasolem, starając się zachowywać monasterski ustaw, który nakazuje właśnie w taki sposób wzywać braci na modlitwę.

Jeszcze radził mi z cierpliwością odnosić się do niemądrych postępków młodych mnichów. Mówił mi, żebym oceniał ich nie surowo, a z miłością.

Kiedy zachorował, często proponowałem mu, aby pojechał do Tessalonik. Na co odpowiadał: „Ja chcę umrzeć w swojej celi”.

On był z tych, którzy pragną być pogrzebani na atosskiej ziemi.

Ojca Jewdokima oskarżano również o to, że wypija. W rzeczywistości on nie pił więcej niż wszyscy inni ludzie jego czasów. Z drugiej strony, wielu starców, którymi się zachwycamy i o których piszemy ksiązki, również nie byli przeciwni wypić winka. I my na próżno to ukrywamy, starając się idealizować ich życie. On mówił: „Kiedy odmówię wina, wiedzcie, że śmierć moja blisko”.

I rzeczywiście, we wtorek nie przyjął wina, a w niedzielę umarł. Najpierw przestał jeść. Przez miesiąc jadł tylko zupę, potem przez tydzień jadł tylko nietłustą śmietanę, a ostatnie trzy dni pił tylko samą wodę. W sobotę powiedział memu ojcu: „Teraz, panie Chrystusie, odchodzę do innego, wiecznego życia”.

Cały ten czas, kiedy żyliśmy razem w monasterze, on przyjmował Święte Dary w każdą niedzielę.

- Ojcze – powiedziałem mu – u mnichów Świętej Góry przyjęte jest przystępować do Eucharystii w soboty.

- Tak zgadzam się, ojcze, ale przecież to obyczaj, nie dogmat wiary.

W niedzielę wieczorem poczuł się ciężko, ale jego umysł był całkowicie jasny. Ojciec Gawriił zapytał go:

- Ty mnie poznajesz?

- Tak, jesteś hieromnichem.

Potem ojciec Jewdokim podniósł rękę i pobłogosławił go. Lekarz, który przyszedł do niego z Ksenofontu, zapytał, czy nie odczuwa bólu. On odpowiedział: „Wcale”. Zaczęliśmy soborowanije. Jak tylko go pomazałem, obrócił się do mnie, popatrzył z miłością i odszedł, zostawiwszy w naszych duszach uczucie błogiego spokoju. On jakby stał w Carskich wrotach[20] i powiedział nam wszystkim: „Pokój wam”. On umarł po chrześcijańsku i bez cierpień. Ubraliśmy go w zwykłe mnisie odzienie. Bóg dał mu taką śmierć, o jaką on prosił podczas cerkiewnej modlitwy: chrześcijańską, bezbolesną, niewstydliwą, spokojną. W czasie życia nikomu nie był on ciężarem i odszedł, jak wędrowiec i żebrak, jak przystało mnichowi. Niech będzie wieczna pamięć o nim przed Bogiem i u ludzi.

Jak tylko umarł, ihumen powiedział: „Dzwońcie w wielki monasterski dzwon, żeby wąwozy i góry, po których on tak często chodził, usłyszały, że dziś hieromnich Jewdokim pożegnał się z widzialnym stworzeniem”.

Jesteśmy wdzięczni mu za zostawiony mam dobry przykład i prosimy Arcystratega Michaiła, aby posłał naszemu małemu stadu innego Jewdokima, żeby przypominał on nam o tych, kto całym sercem oddany jest Cerkwi.

Staruszku Atosie, ty przyjąłeś w swoje wnętrza Jewdokima. Niech wyrosną na tobie i inni Jewdokimi, abyś pozostał jak przedtem. Amiń.

1. Pomnik (zabytek) wczesnochrześcijańskiego piśmiennictwa końca III – początku IV ww.

2. Tak nazywają się wielkie monastery, wybudowane z ofiar carów lub przez nich założone

3. Ustawszczik – biegły w Ustawie: sprawujący pieczę nad ustawowym porządkiem czytania i śpiewu podczas nabożeństw.

4. Dwużylny (dwurdzeniowy) – wytrzymały, silny, tęgi, zahartowany, tolerancyjny, odporny, trwały.

5. Obszar w Centralnej Grecji.

6. Duże miasto w Centralnej Grecji.

7. Miasto u podnóża góry Olimp.

8. Protat – centralny organ zarządzania na Świętej Górze, składający się z przedstawicieli wszystkich dwudziestu monasterów.

9. W tłumaczeniu: „Czy to ty, Kto powinien przyjść, czy mamy czekać innego?” (Mt.11.3).

10. Podriasnik i riasa – spodnia wierzchnia szaty duchownych.

11. W Grecji krzyże na piersiach i kolorowe mantie noszą tylko biskupi i ihumeni, i to tylko w czasie nabożeństwa. Mantia – część wierzchniej uroczystej szaty biskupów, archimandrytów i mnichów.

12. Skufia – nakrycie głowy duchownych w Cerkwi Prawosławnej.

13. Swiatitiel Makarij Koryncki – współasceta priepodobnego Nikodema Starogorca i jeden z przywódców ruchu kolliwadów.

14. Abba Dorofiej „Słowo o sumieniu”.

15. Karieja (gr. Καρυές) – administracyjne centrum Świętej Góry, w którym znajduje się Protat (kolegialny organ zarządzania), przedstawicielstwa dziewiętnastu monasterów, poczta i sklepy. Położony jest na grzbiecie mniej więcej pośrodku półwyspu.

16. Kiprian, nazywający siebie metropolitą Oropa i Fili (niewielkie miasta w Attyce, niedaleko Aten), – jeden z najbardziej znanych greckich rozłamowców starego stylu. Jeszcze przed swoim przejściem do rozłamu on z błogosławieństwa starca Fiłofieja Zierwakosa założył w Fili męski monaster śww. Kipriana i Iustiny, w którym został ihumenem. Ten monaster teraz jest głównym duchowym centrum starostylnych i miejscem spotkań „Synodu protestujących”, którego głową jest Kiprian.

17. Gówna przystań Atosu.

18 „Usiadł Adam naprzeciwko raju i zaczął gorzko płakać…” (Początek kondakionu w Seropostnym Tygodniu – tygodniu przed Wielkim Postem).

19. Jeden z dwóch centralnych placów w Atenach.

20. Carskie wrota – główne drzwi do Ołtarza w cerkwi.

 

Mnich o szorstkiej mowie, ale cudownej manierze.

W 1967 roku z błogosławieństwa starca Amfiłochija my, trzej bracia odwiedziliśmy Świętą Górę. Dawna znajomość zaprowadziła nas do celi mnicha Paisija. Poprosiliśmy go aby podpowiedział nam, gdzie znaleźć duchowych ludzi, od których moglibyśmy usłyszeć słowo na pożytek duszy. On odpowiedział: „Słowo, którego wy szukacie w tej pustelni, to milczenie i zapomnienie (bycie nieznanym)”.

Wtedy starcy nie mieli jeszcze obecnego zwyczaju wzajemnego wywyższania się, co jest owocem szybciej świętoszkowatości niż pobożności: „W tej celi żyje wilk, nie idź tam, a oto tam pasą się owce, tam możesz iść bez strachu”. W tamtym czasie żyjący w samotnych celach starcy radzili mnichom iść do tych monasterów, dokąd nie chodzą ludzie.

Od innego młodego mnicha dowiedzieliśmy się, że na Katunakach[1] jest pewien hieromnich, który żyje ascetycznie, choć i mowy nie było o tym, że jest jasnowidzem, przewiduje przyszłość i czyni cuda. O nim mnisi mówili tylko jedno: „On trudzi się w ascezie”.

Poszukiwania ojca Jefrema doprowadziły nas na Katunaki, gdzie bractwo Danilejew od dawna jest dobrym punktem wyjścia, z którego każdy może czynić obchody „pustyni”, jak nazywają te skaliste miejsca na zboczach Atosu. W tym bractwie ojciec Modiest, drugi po starcu, wyróżniał się radosnym wyrazem twarzy, łagodnością i prostotą serca. Później, kiedy sam został starcem pustelni, te cechy stały się jego wizytówką. On, jak i ojciec Jefrem, był prawdziwym synem Atoskiego państwa. Jego prosta i niewymyślna mowa była jak potoki łaski. Jego rękę chciało się pocałować tak, jak całują na świętych ikonach rękę Chrystusa czy Bogarodzicy. On spożywał jedzenie z czcią, jak ludzie dawnych czasów. Uśmiechał się, jak dziecko, i bywał poważny, jak dorośli, nie zapominając przy tym o swojej marności. Mówił nie z katedry, jak profesor, ale siedząc na niskiej ławce, jak uczeń Afoniady[2]. Teraz nie często to spotkasz. Skąd miała wziąć się ważność „starczestwa” u starca Modiesta i „powaga” zasłużonego nauczyciela? Kiedy musiał mówić, to rumienił się, jak wstydliwa dziewczyna.

Panie, nie pozbawiaj nas obecności takich ludzi! Niech zawsze będą u nas podobni do niego mnisi.

Jeszcze jedną mnisią wspólnotę zapamiętaliśmy na całe życie – bractwo starca Christoduła. Ich pustelnia znajdowała się poniżej pustelni Danilejew, bliżej Karuli. Starec i jego uczeń przyjęli nas w swoim orlim gnieździe jak starych znajomych. Od razu rzucił się nam w oczy ich wzajemny szacunek: obaj byli w podeszłych latach. Każdy z nich próbował ukryć się za drugim, i dlatego widzieliśmy obu. Z nami rozmawiał tylko starec, któremu nowicjusz ani razu nie przerwał, mówił cicho, żeby nie zakłócić milczenia pustelni. Mieliśmy wspólny temat do rozmowy: nasz podziw dla priepodobnego Christoduła Łatrskiego. Starec mówił o nim jak o swoim ziomku, zmarłym we wsi Limni na wyspie Ewbeja. My mówiliśmy o nim jak przyjezdni z Patmosu, na którym on się trudził[3]. To było przepiękne spotkanie, podobne do wiosennych spotkań drozdów i słowików na skalistych ostrogach Atosu.

Zapytaliśmy go o zelotów. Odpowiedział, nie namyślając się: „My, synku, ludzie niewykształceni. Zajęcie naszego życia – modlitwa i służenie Bogu. Główna odpowiedzialność spoczywa na tych, kto kieruje Cerkwią, a także na wykształconych klerykach i świeckich. My obserwujemy to, co dzieje się w Cerkwi, i od tego, co często słyszymy, boli nam serce. Niech Bóg zmiłuje się nad nami…”

To było po jednej stronie Katunak. Kiedy przyszliśmy na drugą, nastało południe, i palące promienie słońca (był koniec sierpnia) zmyły ze skał całą ich przyjemność. Późnym wieczorem dobraliśmy się do kaliwy priepodobnego Jefrema. W półmroku pojawiła się figura starca. Wysoki i cały opatulony w odzienie, przypominał pień starego platanu. Później mi opowiadał:

- Te cztery ściany w naszym ogrodzie ja sam wyciosałem motyką. Niedawno zaproponowałem swoim nowicjuszom żeby każdy wyciosał po jednej ścianie, ale każdy znalazł wymówki (jednemu bolą plecy, drugiemu ręce), i zaczęli prosić o frez.

- Dlaczego? Wy co, nie rozumiecie, że ta maszyna naruszy milczenie pustelni?

- Nic strasznego, ojcze, nam lepiej użyć freza.

- Dobrze, bierzcie, jeśli tak boicie się ciszy.

W te lata ojciec Jefrem nie był jeszcze znany na Atosie. Tylko niektórzy nieśmiało szeptali o tym, że jego słowo jest coś warte. Tak było jeszcze w roku 1978, kiedy prosiliśmy jego sąsiada, aby pokazał nam ścieżkę, wiodącą do celi starca. On wtedy powiedział nam: „Ja słyszałem, że ma on dobre nauczanie, i myślę jakby go odwiedzić”.

Tego błogosławionego wieczoru starec przyjął nas wyjątkowo gościnnie. Kiedy prowadził nas do świątyni, za nim szedł bosy staruszek, u którego, wydawało się, starość zabrała ostatni rozum, i który był pod pełną opieką ojca Jefrema. Kiedy przedstawiliśmy się starcu jako teolodzy[4], on popatrzył na nas ze smutnym uśmiechem, który od razy sprowadził nas na ziemię. Jak gorliwie uczyliśmy się na wydziale teologicznym! Ale tu, w pustelni, wszystko to okazało się nic nie znaczącym. Był to okropny wstyd: my, dwudziestopięcioletni kawalerowie, odważyliśmy się nazwać siebie teologami przed siwym starcem-pustelnikiem! Udzielono nam dobrej lekcji, i pamiętam ją do tej pory: „Drogie moje dzieci, teolog to ten, kto rozmawia z Bogiem, a nie ten kto studiuje teologię”.

Do Danilejów wróciliśmy całkowicie zauroczeni starcem. Wizyta w pustelni zostawiła w nas głęboki ślad, i potem, po każdych odwiedzinach ojca Jefrema, to wrażenie jeszcze bardziej się nasilało.

Przez jego maniery i słowa przeświecała prawda. Każdy raz, kiedy zachodziłem do jego celi, on przytulał się swoim suchym policzkiem do mego policzka, a ja przy tym myślałem: „Nie dziw się, tak tobie dają łaskę i zabierają grzechy”. Przypominałem sobie, jak abba Zosima pocałował priepodobną Marię Egipcjankę w jej wyschnięte usta, żeby otrzymać łaskę.

Pewnego razu duchowy brat ojca Jefrema odkrył mu swoje zamiary: „Ja udam się na swoją wyspę, żeby przebudzić tam monastycyzm ze snu. Jeśli nic mi nie wyjdzie, to zrzucę z siebie sutannę”. Po takim wyznaniu ojciec Jefrem na kilka lat stracił spokój. „W końcu, kim my jesteśmy, żeby odgrażać się Bogu? To niegodziwość, ojcze ihumenie, i nie tylko kiedy tak mówimy, ale nawet kiedy pomyślimy”.

Później on mówił: „Dzięki zdolnościom, które dał mu Bóg, on jednak coś osiągnął. Ale i diabeł urwał sobie dobry kawałek: zaczęli rozpuszczać o nim różne pogłoski, z powodu których musiał stamtąd wyjechać”.

Kiedy zapytałem go o kwestie spowiedzi, to przyznał się mi, że nigdy nie studiował kanonów, i dlatego nie spowiada.

- Podstawowe, czym się tu zajmuję, to modlitwa.

Zapytałem:

- Czy powinienem się poradzić innych ihumenów i strców?

Na to odpowiedział:

- Nie trzeba. Trzymaj się tego, co przyjąłeś od starców Fiłofieja i Amfiłochija. Ja też będę tego się trzymać.

Choć jego podstawowym zajęciem była modlitwa, on uczył i o posłuszaniu: „Stań się dla starca wszystkim, nawet jego spluwaczką i nocnikiem”.

Wspominając o swoim życiu, on mówił: „Trzydzieści lat byłem posłusznikiem u starca Nikifora, który był bardzo surowy. Prosiłem go, aby założyć w naszej pustelni wodę, bo jak mówiłem, „minęło już wiele lat, i już nie mogę dźwigać jej z daleka”; do tego potrzebne byłyby tylko kilka rur. „Nie trzeba – odpowiedział mi starec – tak będzie nie po mnisiemu””

„Od posłuszania rodzi się modlitwa, a od modlitwy – teologia”. Takie było podstawowe założenie jego nauczania.

- Pewnego razu zajmowałem się swoim rękodziełem (wycinałem pieczęć do prosfor) i jednocześnie przygotowywałem jedzenie. Przyszedł brat i powiedział mi: „Doglądaj jedzenia”. A dla mnie akurat bardzo dobrze szła modlitwa, i nie posłuchałem brata. W efekcie i modlitwa przepadła, i jedzenie się spaliło.

Starec Jefrem uważał posłuszanie za podstawę mnisiego życia.

- W monastycyzmie wszystko utrwala się na (opiera się) na posłuszaniu. Duchowe życie od niego się zaczyna i dzięki niemu też osiąga doskonałość.

Jego starcy byli ludźmi prostymi, ich rękodziełem było rybołówstwo. Pomimo tego, że u nich nie było tego, czego szukał ojciec Jefrem, on pozostawał u nich w posłuszaniu i służył im, a w sprawach duchowych radził się ojca Iosifa, którego nazywał pieszcziernikom[5].

Pewnego razu opanowały go myśli rozczarowania, skłaniające go do odejścia. Wyszedł na zewnątrz i usiadł w dolnej części pustelni z wyrazem smutku na twarzy. Przechodzący mimo mnich dolał oliwy do ognia jego wątpliwości: „Jefrem, nie myśl, że ogień pali się tylko w palenisku pustelni priepodobnego Jefrema. Są też inne paleniska, i jaśniejsze”.

On natychmiast oprzytomniał i, odrzuciwszy złe myśli, wrócił do pustelni swoich ojców.

Jego słowo zawsze pochodziło z modlitwy, a nie z tego, co usłyszał czy przeczytał, i dlatego było czyste i pouczające. To była mowa, wypływająca z modlitwy, a nie z pustej paplaniny lubiących poplotkować (poosądzać). Jakoś pewien profesor, biorący udział w dyskusjach teologicznych z innowiercami, zapytał go, czy powinien i dalej w nich uczestniczyć. Nie namyślając się, ojciec Jefrem zaczął przekonywać go, aby kontynuował te dyskusje pod warunkiem, że słowa jego będą jasne i żywe, ponieważ wymijające (uproszczone) sformułowania i innowierców będą zbijać z tropu (mylić) i u prawosławnych wywoływać zamieszanie (zakłopotanie).

Przychodzących do niego wysłuchiwał bardzo uważnie. W takich chwilach dla ojca Jefrema istniał tylko jego rozmówca, i nikt więcej. On nieśmiało mówił mu, co trzeba, a potem proponował wybrać się do Dochiar i odsłużyć molebien przed ikoną Bogarodzicy „Skoroposłusznica” (Szybko Wysłuchująca): „Niech Bogarodzica też powie Swoje słowo”.

Dzięki temu codziennie ze statku, wracającego z Dafni do Uranopolis, na przystani Dochiar schodziło mnóstwo pielgrzymów, pragnących pomodlić się do Bogarodzicy. A kiedy ojciec Jefrem umarł, to ten sposób głoszenia światu ustał. W odróżnieniu od niego, współcześni starcy stali się na tyle samowystarczalni, że im już nie potrzebna Bogarodzica: oni sami wszystko wiedzą i wszystko mogą!

Kiedy poproszono go aby został ihumenem w Wielkiej Ławrze po tym, jak zamieniono ją w monaster wspólnego życia[6], to wprawiło to go w silne zakłopotanie. Był pewny, że cała Święta Góra utrzymuje się na ihumenach, którzy są naczelnikami tego miejsca. Kiedy on widział ihumena, to już z daleka kłaniał się mu do ziemi. Uważał siebie za niegodnego stanu mnisiego, tym bardziej tak wysokiego stanowiska, jak ihumeństwo. Gorąco modlił się do Bogarodzicy i otrzymał od Niej wezwanie zostać w swojej pustelni. Zapytałem go, co rozumie pod wezwaniem, i odpowiedział: „Jak tylko powiedziałem „nie”, to od razu poczułem ulgę: z mego serca jakby spadł wielki ciężar”.

Ojciec Jefrem nikogo nie oszukiwał, nie mówił „miałem widzenie” czy „słyszałem od Bogarodzicy”.

Ten starec miał wiele duchowych darów, choć i nie czynił cudów. W 78-m roku poprosiliśmy o umożliwienie przybycia do monasteru Dochiar. Odmawiali nam wszyscy: od Protata Świętej Góry do przedstawicieli władz cywilnych i patriarszego Egzarchy, tylko jeden ojciec Jefrem mówił:

- Bogarodzica chce, żebyście tam żyli. Niech nie od razu, ale wrota monasteru przed wami się otworzą.

- Ojcze, o Dochiar prosiliśmy siedem bractw. Na podstawie jakiego artykułu nas tam przyjmą?

- Bogarodzica chce, żebyście tam żyli właśnie wy.

W 1980 roku wprowadziliśmy się do tego monasteru.

Jakoś na Boże Narodzenie 78-go roku jeden brat, myśląc o ubóstwie tego monasteru, wystraszył się i, trwożony myślami, odwiedził ojca Efrema. Jak tylko przyszedł do starca, ten go skarcił: „Pieniądze – to nic, ojcze Gawriile. W monasterze jest Bogarodzica. Ona zaspokoi wszystkie jego potrzeby”.

Innym razem, kiedy przyszedłem do niego, było ze mną dwóch posłuszników. Nieoczekiwanie starec głośno powiedział: „Ten jest twój”.

A o drugim przemilczał. Tak też wszystko wyszło: jeden teraz jest hieromnichem w naszym monasterze, a drugi wrócił do świata i ożenił się. Jakoś w żartach zapytałem go:

- Dlaczego Wy stukacie do drzwi, których Wam nigdy nie otworzą?

Odpowiedział mi:

- Może, choć sąsiedzi usłyszą coś, co przyniesie im korzyść.

On nigdy nie wymagał od człowieka tego, co przewyższa jego siły. Chciał jedynie, żeby jego duchowe działanie, jak małym by nie było, wykonywane było codziennie, żeby on nigdy nie zostawał bez modlitewnej ochrony.

Oprócz wszystkiego innego, on miał powiadomienie z góry w postaci aromatu lub fetoru. Podczas jego długiej choroby jeden duchowny wprosił się do niego służyć w cerkwi. Kiedy skończył się tydzień jego służby, starec wszedł do ołtarza i odczuł fetor nie do wytrzymania. „Panie, co tu się stało? Kiedy ja służę, ołtarz pachnie”. Zaproponował duchownemu, aby się wyspowiadał. Po spowiedzi powiedział mu: „Jeśli twoje życie jest tak złe, to dlaczego brudzisz i bezcześcisz ołtarz?”

A oto jeszcze jedno świadectwo. Zapytano go o to, czym jest masoneria.

- Co my możemy o tym mówić? Weźmy lepiej czotki, aby dać słowo Bogu.

Już po pierwszych supełkach odczuło się fetor.

A w odpowiedzi na jakieś inne pytanie pojawił się aromat łaski.

Starec miał rozum Chrystusowy[7]. Raz pojechał do rodzinnej wsi. W jednym kącie cerkiewnego podwórza nalazł starą wyrzuconą chrzcielnicę, w której go kiedyś chrzczono. Objął ją i pozdrowił, jak matkę, która uratował swoje dzieci przed śmiercią. Komu innemu przyszłoby do głowy pozdrawiać swoją chrzcielnicę?

On nie chciał, żeby mnich odchodził ze swego monasteru z jakiegokolwiek powodu: „Jakby nie układały się sprawy, on zostaje pod opieką ihumena i braci. Jeśli w monasterze chociaż jakoś się modli, to, żyjąc sam, całkiem przestanie się modlić. Człowiek jest trochę podobny do zwierząt domowych: i jemu, i im potrzebny jest pastuch, żeby posuwać się do przodu”.

Jego mowa obywała obiektywna i surowa, jak wiejski chleb. Nazywał sprawy po imieniu, nie bał się użyć słowa, które komuś wydawałoby się nie do przyjęcia.

W wykonywaniu swoich obowiązków był bardzo sumienny.

- Ojcze Jefremie, w twojej pustelni będzie poczęstunek podczas cerkiewnego święta?

- Nasze pustelnie nazywają się suchymi, w nich trzymamy się ustawu milczenia, dlatego i sami nie urządzamy świąt i nie chodzimy do innych. Jakoś raz zaszliśmy na święto do Daniliejów, dlatego że ze wszystkich naszych sąsiadów tylko oni pomagali nam w kłopotach.

On nie przejmował się przygotowaniem ryb na świąteczny stół, zaproszeniem na służbę chórzystów i archijerejów, tym bardziej nie troszczył się o drogocenne naczynia i szaty. Bieda, nędza i prostota – oto co było bogactwem kaliwy priepodobnego Jefrema.

Kiedy go proszono: „Powiedz, abba, słowo na pożytek” – to swoją odpowiedź on zawsze zaczynał takimi słowami: „Ale ja jestem człowiek niewykształcony, nieociosany pniak”. Słowo „niewykształcony” wypowiadał ze szczególnym akcentem, żeby rozmówca dobrze je dosłyszał. Ale to nieliczne, co mówił, było przesiąknięte duchem Ewangelii i świętych ojców. Jego słowa były czyste, jak żywica, wypływająca z uszkodzonego pnia drzewa. Nie było w nich nic naniesionego, były podobne do źródlanej wody, tryskającej z Katunakskich skał. Dla prostych ludzi były one aromatyczne, jak anemony (zawilce), ale dla wyniosłych i uważających się za wielkich były w nich i kolce, które mogły zranić nawet najokrutniejsze serca. Kolce te on wypuszczał całkiem nieprzewidywalnie, żeby wykazały należne „orzeźwiające” działanie. W chwili, kiedy odwiedzający zdumiewał się jego słowami i już dokonał o nim wyniosłej oceny, on zaczynał rzucać w niego kopie i strzały. Ten zaczynał ze zdziwieniem oglądać się, szukając tego kto je rzuca. On myślał: „Czyż to mówi Jefrem, święty, do którego mam taki szacunek?”

To, jak zachowywali się młodzi mnisi, jemu się nie podobało. Skłoniwszy głowę, mówił o nich: „Teraz u mnichów na sufitach cel wisi sprzęt rybacki. W ciągu trzydziestu lat nawet do głowy mi nie przychodziło przyglądać się mu czy rozwieszać na suficie. A teraz wszyscy ich szukają, wszyscy je kupują. Nie podoba mi się to, ale milczę”.

Starec miał i choroby, które nazywał odwiedzeniami Bożymi. Cierpliwie je znosił, ile by to go nie kosztowało. Lekarza słuchał jak małe dziecko, i wypełniał wszystkie jego zalecenia. Był dobrym chorym. Kiedy ostatecznie zaległ, nie odwiedziłem go; nie mogłem widzieć atoskiego orła opatulonego w kołdrę. Chciałem myśleć, że on żyje, jak i wcześniej: rzeźbi pieczęcie do prosfor, służy, modli się. Po jego świętej śmierci Katunaki opustoszało…

Niech zmiłuje się na d nami Bóg, i niech wychowa pustelnia nowych Jefremów, Modiestów i Cristodułów! Amiń.

1. Mnisie osiedle typu pustelniczego, położone na południowo-zachodnim zboczu Atosu na podwyższonej dolinie między Małą świętą Anną i Karulą. Na Katunakach największa pustelnia należy do bractwa Danilejew – znanych świętogórskich ikonopisców i chórzystów. Została założona przez starca Daniiła (†1929), od imienia którego otrzymała nazwę.

2.Afoniada – szkoła dla chłopców znajdująca się w Andrejewskim skicie w Kariei.

3. Priepodobny Christoduł Łatrski – założyciel kilu monasterów, w tym słynnego monasteru św. Ioanna Teologa na Patmosie. Z powodu inwazji Normanów był zmuszony do ucieczki stamtąd z braćmi na wyspę Ewbeję, gdzie też umarł w 1094 roku.

4. Tak w Grecji przyjęte jest nazywać studentów i absolwentów fakultetu teologicznego.

5. Pieszczernik – żyjący w pieczarze. Mowa jest o znanym starcu Iosifie Isichaście.

6. Wcześniej była ona monasterem samotnie żyjących.

 

Schronienie dla tych, którzy znaleźli się w sztormie.

Wszyscy wiemy, że w nasze dni wiele pisze się o mnichu Paisiju. Niechciałbym, żeby nie było o nim wspomniane i w tym niewielkim zbiorze opowiadań, ponieważ osobiście go znałem, i obaj kontaktowaliśmy się z tymi samymi starcami.

W końcu lat pięćdziesiątych przeczytałem jego listy, adresowane do pewnego młodego prawnika z Aten, który interesował się teologią i życiem duchowym. Oni poznali się na górze Synaj i utrzymywali dobrą wzniosłą przyjaźń. W tych listach wyczuwało się autora o bezpośrednim charakterze, posiadającego wielki talent uczyć i ukierunkowywać dusze, które zeszły w swoim upadku do piekła. Dzięki ascetycznemu życiu ojciec Paisij posiadał darowaną od Boga przenikliwość i łaskę Świętego Ducha. Jego szczere słowo, wychodzące z oczyszczonego serca, było pouczającym dla ludzi i przywracało ich na drogę Chrystusową.

Poznałem go wraz z innymi braćmi w1967 roku. Żył w bardzo małej celi Priedtieczieńskiej pustelni, należącej do Iwierskiego monasteru. On sam troszczył się o pustelnię, i dzięki jego staraniom była ona we wspaniałym stanie. On, tak przy okazji, znał się na ciesielce i mógł samodzielnie odnawiać zaniedbane cele. Obok niego mieszkali w swoich kaliwach hieromnisi Wasilij i Grigorij. Ci trzej mnisi mieli jednakowy duchowy ustrój, ale konieczność uzupełnienia liczby braci w monasterze Stawronikita zniszczyła ich święty związek. Starec Paisij z samotnika znów stał się mieszkańcem monasteru wspólnego zamieszkania, żeby pomóc jego braci swoim wieloletnim mnisim doświadczeniem. Zresztą, bracia wkrótce się rozeszli z nim w mniemaniach, i on znów odszedł do swojej ukochanej pustelni. Chciał, żeby życie mnisie było surowe i poważne. Jeśli miejsce w którym żył przeszkadzało temu, on je opuszczał. Dlatego bez problemów zmieniał miejsca swego samotnictwa, choć to wymagało od niego i trudów i wyrzeczeń. Był człowiekiem żywego ruchliwego ducha, który zawsze dążył do realizacji swoich ideałów. Nie patrząc na swoje dążenie do milczenia, gorąco pragnął zbawienia ludziom, żyjącym w świecie, i dlatego nie unikał spotkań z nimi.

Za podstawę życia duchowego uważał posłuszanie:

„Moim pierwszym monasterem na Świętej Górze był Esfigmien, tam zostałem postrzyżony. Jego warsztat stolarski był dla mnie pierwszą przygotowawczą szkołą tej wielkiej cnoty. Ihumen zapytał, co umiem robić.

- Jestem stolarzem.

Natychmiast oddał mnie na posłuszanie mnichowi-stolarzowi. Następnego dnia ten polecił mi zrobić pomiary dla okiennej ramy. A w warsztacie powiedział mi, żebym oderżnął deski większe niż trzeba było. Ja mu mówię:

- To będą zbyt duże.

- Ty co, będziesz mnie uczyć? Piłuj tam, gdzie powiedziałem.

Kiedy przymierzyliśmy je do okiennego otworu, one, rzeczywiście, okazały się zbyt długie.

- Widzisz, ojcze, one nie pasują.

- A no dalej, synku, zmierz jeszcze raz.

W warsztacie tym razem kazał odpiłować deski mniejszego rozmiaru.

- Ojcze, rama wyjdzie mniejsza niż trzeba.

- Ty, nowicjuszu, będziesz mi wskazywać?

Rama wyszła zbyt mała.

- Widzisz, ojcze, miałem rację.

- Dawaj, mnichu, zmierz ponownie.

Ku memu zakłopotaniu, kazał naciąć desek jeszcze większych, niż za pierwszym razem. Pomyślałem: „Boże mój, czego chce ten człowiek? On co szalony?” Tym razem odpowiedziałem:

- Jak błogosławicie.

Wtedy staruszek podniósł swoją siwą głowę i powiedział mi:

- No w końcu! Po tym jak zmarnowaliśmy kubik (metr sześcienny) drewna, nauczyłeś się mówić „jak błogosławicie””.

Kiedy z nim się poznałem, starec rzeźbił krzyże.

- Ojcze Paisij, tobie to rękodzieło pomaga modlić się?

- Nawet bardzo. Kiedy rzeźbię ciało ukrzyżowanego Chrystusa, to sam przeżywam jego cierpienia: nóż i dłuto stają się przyborem piśmiennym, który opisuje nie na papierze czy drewnie, ale w moim sercu. To doprowadza mnie do takiego stanu, że zapominam nawet o swoich naturalnych potrzebach.

Starec Paisij był całkowitym zaprzeczeniem pustelnika Jefrema Katunakskiego. Choć obaj poszukiwali milczenia, ale ojciec Jefrem zawsze mówił z doświadczenia modlitwy, a ojciec Paisij korzystał też z wiadomości, otrzymanych od swoich wykształconych gości. Nie myślę, że komuś łatwo byłoby z nim żyć. Jego prostota czyniła spotkania z braćmi łatwym, ale nie zawsze. Kiedy bywał groźny, to trzeba było natychmiast uciekać, póki nie dopadł ciebie huragan.

Pewnemu bratu opowiedział o swojej ostatniej cielesnej pokusie: Miałem pokusę – mówił – w ciągu piętnastu dni. Ani w dzień, ani w nocy nie opuszczał mnie zły duch cielesnej nieczystości. W końcu straciłem siły. Wzniósłszy skrzyżowane ręce, zakrzyczałem: „Panie, ja zaraz się poddam!” Po tym nastąpił bardzo silny wypływ, i od tej pory cielesna pokusa przestał mnie dręczyć”.

On nam radził: „Kiedy chcecie przyjąć priczastije, to nie śpijcie w nocy, żeby w czasie snu nie zdarzyła się taka pokusa”.

W Dochiarze był on tylko raz w życiu, i podziwiał piękno tego monasteru. Rzeczywiście, Dochiar – prawdziwa ławra.

Po tym jak zostałem w nim ihumenem, widzieliśmy się tylko dwa razy. Starec Paisij dawał mi broń na wojnę, ale nie dawał naboi. On zawsze mówił: „Nic nie mów, nie przede mną tobie się otwierać”.

Jego styl życia duchowego nie pasował do mego charakteru, i dlatego zawsze wolałem swój monaster i swoją pustelnię.

Ludziom on pomagał bardziej w kształtowaniu ich charakteru, w sprawach dogmatycznych wolał milczeć jak przed małymi, tak i przed wielkimi. Miał nieco zawyżone zdanie o naszym narodzie, i to mi się nie podobało, choć można było go zrozumieć. Tym przypomina mi niektórych współczesnych starców, którzy mówią o nadchodzących wojnach, głodzie i klęskach żywiołowych, a ludzie, posłuchawszy ich, biegną robić zapasy żywności, żeby można było to wszystko przeżyć. Osobiście uważam to za niepotrzebne straszenie, którego mnisi nie powinni mieć w stosunku do świeckich, przecież my powinniśmy doprowadzać ich do pokojowego nastroju, dlatego też i wygłaszamy na każdym nabożeństwie: „Pokój wszystkim”.

 

Ostatnie niewinne dziecko Atosu

Żeby opisać życie świętego męża, koniecznie trzeba samemu iść jego drogą; tylko tak można będzie prześledzić całe jego życie: sprawa dla mnie całkiem niewykonalna. Ponadto, wewnętrzne życie prawdziwego mnicha nie jest widoczne dla innych, jest skryte i zostanie ujawnione tylko w Carstwie Niebieskim. Mnich, jak mówią teolodzy, jest prorokiem, który swoim życiem mówi o dniach ostatecznych. Dlatego i podczas pogrzebu mnicha jego twarz zakryta jest pokrowcem, a całe ciało – wielką schimą, podobnie jak flagą kraju przykrywane są ciała żołnierzy, służących mu i walczących za niego do śmierci. My, dzieci ojca Jewdokima, poznaliśmy go na schyłku jego dni. Razem trudziliśmy się, razem jedliśmy podczas monastycznych posiłków, razem śpiewaliśmy w świątyni. Ale kto wypędził go, kapłana, z ołtarza za wysoki ikonostas? (Nie mam na myśli współsłużących, którzy, zdarza się, stwarzają sobie nawzajem problemy.) Kto słyszał nieme jęki duszy podczas pokus? Kto może opisać męczeństwo jego sumienia, jak nazywa mnisie trudy Afanasij Wielki w żywocie Antonija Wielkiego?

Poznałem się z tym priepodobnym mężem w pierwsze lata mego życia na Świętej Górze. Być może, on był pierwszym prawdziwym świętogorcem, którego spotkałem: łagodny, prostoduszny, bezinteresowny, nie pragnący przynależeć do żadnej partii, z bezpośrednim charakterem, niezwykle prosty, otwarty. Pochodził ze wsi Pasalimani nad brzegiem Morza Marmara. Jego rodzicami byli Konstantin i Anastasija Bićju. Urodził się w 1914 roku, a na Świętą Górę trafił, kiedy skończył czternaście lat, ponieważ jego rodzina osiedliła się po sąsiedzku w miasteczku Uranopolis. Choć wszystkie monasterskie ustawy kategorycznie zabraniają przebywania w monasterze młodzieńców, u których nie wyrosła jeszcze broda, oczywistym jest, że od tej reguły zawsze czyniono wyjątki, w tym również na Świętej Górze, dokąd od dawnych czasów zabronione jest wejście kobietom. Odstępstwa od tej zasady występowały głównie w tych pustelniach, gdzie ci młodzieńcy mieli krewnych.

W skicie świętego Dimitrija, który należał do monasteru Watopedskiego, w celi świętego Panteleimona, byli krewni ojca Jewdokima. Maleńki Jelewfierij (tak nazywano go w świecie) usłyszał, że w tej pustelni mnisi robią wspaniały łukum[1], albo „skripuczki”, jak go nazywali mieszkańcy Anatolii. Chłopiec uciekł z Uranopolis (a stamtąd do Świętej Góry droga wtedy była znacznie dłuższa, niż teraz, pokonywano ją na łodziach wiosłowych) i znalazł się w skicie, żeby uraczyć się łukumem. Widocznie, ten łukum był tak smaczny, że potrafił na zawsze zatrzymać małe dziecko w mnisiej pustelni, zwłaszcza na początku młodości, kiedy diabeł pokazuje nam wszystkie królestwa świata[2]. Myślę, że ten łukum był tylko swego rodzaju przynętą, która przyciągnęła go do pustelni. Tak naprawdę w sercu maleńkiego Jelewfierija i bez niego było pragnienie poświęcić swoje życie Chrystusowi. On oddawał Mu siebie całkowicie od czułego dzieciństwa do tego dnia, kiedy jego ciało wróciło do swojej matki – ziemi. Od beztroskiego wiejskiego życia on wolał surowość skitu. W te lata w skicie świętego Dimitrija zabraniano przewozić ładunki na jucznych zwierzętach. Od przystani do monasteru wspinano się pieszo z tobołami na plecach, na to posłuszanie przydzielano zwykle młodych mnichów.

Do zaniedbanego Dochiaru nasze mnisie bractwo, składające się wtedy z dwunastu osób, wprowadziło się w lipcu 1980 roku. A teraz pozwólcie mi mówić bez upiększeń o wszystkim, czego byłem świadkiem. Dla żyjących w tym monasterze byliśmy na razie nikim. Wtedy wszystkie inne bractwa, przychodzące tam z zewnątrz, miały jakąś cechę: jedno składało się z członków bractwa „Zoi”, drugie wyszło z jakiejś innej organizacji. A my nie mieliśmy jeszcze żadnych charakterystycznych cech, i dlatego nam jeszcze trudniej było zbliżyć się z żyjącymi w monasterze starymi mnichami. My, którzy przyszliśmy na Atos z gór Eurytanii, a zaczęliśmy mnisie życie w ogóle na Patmosie, wprowadzaliśmy ich w zakłopotanie. Przedstawiciele dwóch grup, których nazwy zaczynały się od litery „z” – członkowie bractwa „Zoi” i zeloci, – nie mogli zżyć się z powściągliwymi świętogórcami: pierwszych oni trochę się bali, a drugich wypędzali bez rozmów. Ojciec Jewdokim był ponad tym wszystkim. On uroczyście przyjmował nas w swojej celi, z całego serca, nie kłopocząc się naszą młodością i tym, że przyszliśmy z zewnątrz, nie stroniąc od „namodlonych”, którzy zjawili się na Atosie naprawiać jego niedostatki. To, że my wszyscy byliśmy wtedy młodzi, było jeszcze jednym powodem, przeszkadzającym nam znosić trudności z lekkim sercem. Starec, nie chwaląc się przed nami swoimi wyczynami i długim życiem na Atosie, życzliwie przyjmował nas razem ze swoim posłusznikiem, którego nazywano wtedy Giermanem, a potem, w wielkiej schimie, Ignatijem. Z radością na twarzy, z duchowym spokojem i nieskazitelną uprzejmością witał nas i odprowadzał, jak wstydliwa służąca, mówiąc przy tym: „Daj Boże nam znów kiedyś się zobaczyć”.

On nigdy nie wykazywał się przed nami, wtedy jeszcze dziećmi, jako stary świętogórski mnich i wielce doświadczony starec. Zawsze przyjmował nas z pokorą, łagodnie, z szacunkiem, a najważniejsze, z miłością, z prawdziwą miłością. W tym człowieku nie było żadnych gierek. Jego uśmiech był szczery, a nie udawany, wyrażał serdeczną radość. On nie był takim, kto w oczy mówi jedno, a poza oczami co innego. Kiedy bywaliśmy u niego, mieliśmy okazję być świadkami wielu wspaniałych scen. Każdy raz, kiedy przychodziliśmy do jego kaliwy, on nakrywał do stołu. Pragnąc zjeść razem z nami, często odkładał czas swego zwykłego posiłku. Jego powszednim jedzeniem były suszone kalmary, świeża cebula i koperek.

Kiedyś zatelefonowałem do niego, choć nie lubię tego aparatu.

- Jak żyjesz, ojcze Jewdokimie?

- Upokarzam siebie, żeby pozyskać brata mego.

Oto co powinniśmy stale chronić w swoim sercu: „Upokarzam siebie, żeby pozyskać brata mego”.

Ojciec Jewdokim i mnich Ignatij w rzeczywistości nie byli starcem i posłusznikiem, ponieważ drugi był postrzyżony w innej pustelni. Kiedy umarli jego starcy, odszedł do pustelni ojca Jewdokima, żeby nie zostać samemu. Ojciec Jewdokim i mnich Ignatij mieli różne przyzwyczajenia, różne charaktery. Wspólne życie nieważne gdzie, w rodzinie czy w monasterze, jest prawdziwym męczeństwem. Pierwsze, co trzeba pokonać – to swoje kaprysy, to, co u mnichów nazywa się być sobą. Musimy nieustanni się uniżać, co godzinę „gryźć ziemię”, tak jakbyśmy musieli dogadać się z dzikimi zwierzętami, a wtedy będziemy żyć w pokoju z innymi, jacy by oni nie byli. To męczeństwo, a jednocześnie i tajemnica wspólnego życia ludzi, którzy pochodzą z różnych miejsc i otrzymali różne wychowanie, w swoim życiu widziałem wiele razy, i coraz bardziej przekonuję się o słuszności tego stwierdzenia. Ojcu Jewdokimowi nie było łatwo z mnichem Ignatijem, pochodzącym z Fasos[3], ale żył z nim w pokoju, powtarzając sobie to powiedzenie: „Upokarzam siebie, żeby pozyskać brata mego”. Mówił to bez westchnień, zawsze z miłym uśmiechem na twarzy.

On nigdy nikogo nie osądzał i nie trwożył naszych myśli plotkami o jakimś niedbałym mnichu. W tym czasie, kiedy jego monaster, Watopied, nie był jeszcze kinowią, wszyscy oblewaliśmy go błotem, a nasz dziadek Jewdokim – nigdy. On jedynie krótko mówił: „Teraz jest nam ciężko, ale Bóg pomoże”.

On wolał mówić o dobrych stronach tego czy innego człowieka, czyniąc to nieco górnolotnie i z patosem, jak prawdziwy, rodowity Anatolijczyk, żeby podkreślić ich znaczenie. O tym co złe po prostu milczał. On tego jakby nie zauważał, i tylko twarz jego stawała się smutna. Wielomówność mnichów wywoływała u niego niezadowolenie, sam też nie lubił mówić. Z gadatliwym mnichem starał się nie kontaktować: „On jest dobry, tylko dużo mówi”. Ale kiedy ktoś zachodził do jego celi, to nie dawał aby gość zrozumiał, że rozmowy go męczą, i sam proponował: „Oto dobrze, że przyszedłeś, dawaj porozmawiamy”. Wyraziste były nie tylko jego słowa, ale i obecność, i samo jego istnienie. Częściej mówił samym swoim wyglądem, a nie słowami. Raz przyszedł do naszego monasteru w Sobotę Akatystu. Pierwszą część Akatystu czytał śpiewnie jeden duchowny, który ciągle zmieniał głosy: to pierwszy, to piąty… Zanim skończył, dążył wybrać prawie wszystkie głosy. Zauważyłem, że stojącemu obok mnie ojcu Jewdokimowi to całkiem się nie podoba. Jego twarz wyrażała niezadowolenie. Potem zaczął czytać drugi kapłan, też mający wspaniały głos i słuch. Kiedy skończył, na twarzy starca było wypisane zadowolenie: kapłan czytał prosto, nie zmieniając głosów. Starec wtedy powiedział: „Tak czytaliśmy i my. Tak nas nauczono, tak też trzymamy”.

Ojciec Jewdokim zawsze był niezwykle łagodny. Często się mówi, że my, żyjący w celibacie, jesteśmy bardzo nerwowi, zapalczywi, surowi, że my nie umiemy kontrolować swego gniewu. U ojca Jewdokima nic takiego nie było. Służył cicho i łagodnie, jaki by diakon z nim nie służył i kto by nie śpiewał na klirosie (na chórze przed ołtarzem). W kontaktach też był bardzo łagodny. Z jakim nastrojem służył w ołtarzu, z takim obcował z ludźmi. Nie był dwulicowym człowiekiem, który w ołtarzu z uwielbieniem modli się, a wobec swego brata jest grubiański. Do wszystkich odnosił się z szacunkiem.

Raz zapytałem go, czy nie denerwował się kiedykolwiek, na co odpowiedział: „Nie pamiętam”.

Kiedy z jego skitu ktoś ukradł kotły, usłyszałem, jak powiedział: „Ot jaki dobry człowiek: zostawił i nam co nieco, żebyśmy mogli przygotować poczęstunek na święto. A pozostałe czyż było nam potrzebne?”

W czasie spowiedzi zawsze był poważny, jak lekarz, badający chorego i przeżywający swoją odpowiedzialność. Po dokonaniu sakramentu nastawało pełne milczenie. Czasami mówił: „Współczesny człowiek, jak i dawny, też walczy, ale wpływ zła na niego jest tak silny, że nie może sobie z nim poradzić. Jeśli Bóg pozbawi nas Swojej pomocy, to wszyscy utoniemy”.

On kochał swój monaster i bardzo z jego powodu się przejmował. Kochał go bardziej niż rodzinny dom. Słowo monasteru było dla niego słowem Bożym, które trzeba było wypełnić, bez względu na cenę. Wszystkich ojców monasteru uważał za poważnych i godnych szacunku. O nikim nie plotkował, ale w każdym starał się odnajdywać coś dobrego i chwalił za to. Nikogo nie uważał za tak złego, żeby wypędzić z monasteru.

Przychodząc do swego monasteru, gdzie często służył jako tygodniowy kapłan, ojciec Jewdokim był niezmiennie uprzejmy i kurtuazyjny, ale kompletnie nie podobały się mu pytania, zwłaszcza od mnichów, o tego czy innego brata.

„Bracie – mówił mi, – kto postawił mnie oddzielać chwasty od pszenicy?”

Kiedy do jego monasteru przyszło nowe bractwo, to początkowo był niezdecydowany. Mówił mi:

- Jeśli oni będą nie bardzo, to przejdę do twego monasteru. Z wami czuję się swobodniej.

- Nie, ojcze, pożyj na razie na tym samym miejscu i dobrze przyjrzyj się nowym ludziom, a potem już decyduj.

Potem uspokoił się, zobaczywszy, że nowe bractwo rozwija się, że oni, jak przystoi mnichom, lubią nabożeństwa i posłuszanie. Przy każdym naszym spotkaniu z wielkim natchnieniem opowiadał mi o tym, z jakim poważaniem odnoszą się do niego nowi bracia, o szacunku do niego ihumena, o wspaniałym cerkiewnym śpiewie. Wszystko to uważał za cud Bogarodzicy: wcześniej u nas, bracie, nie było komu śpiewać na klirosie, a teraz świątynia drży od młodych głosów. Czyż to nie cud Ałtarnicy[4]?”

Tydzień przed jego śmiercią odwiedziłem go w monasterze, gdzie leżał w celi dla chorych i go pielęgnowano. Bracia zapytali go, czy mnie zna.

- Tak, to ihumen Dochiara.

Spojrzenie jego pozostawało czyste, żywe i przenikliwe. Czystość jego spojrzenia była zadziwiająca. Twarz jego lśniła. Jeśli by ktoś uważnie popatrzył wtedy mu w oczy, to zobaczyłby w nich wszystko, całą drogę trudu ascetycznego priepodobnych. Węgierski pisarz Sandor Toth, który napisał o młodzieży kila znanych książek („Czyste dzieciństwo”, „Dziesięć przykazań” i inne), w jednej z nich wymienił trzy najpiękniejsze dzieła Boże: gwiaździste niebo, spokojne wody jeziora (on, pewnie, nie miał przed oczyma morza) i czyste oczy małego dziecka. Ja, jeśli pozwolicie, dodam do tego czyste oczy ojca Jewdokima, a i każdego innego priepodobnego w jego ostatniej godzinie. On rzeczywiście okazał się Jewdokimem[5], ponieważ najważniejszym dla siebie uważał nieodwołalne dokonanie służb cyklu dziennego, ale przede wszystkim, jak uczy abba Izaak Syryjczyk, on lubił milczenie i małomówność. Jego kontakty z innymi były trzeźwe (racjonalne): w nikim nie wzbudzał złych myśli. Ta wspaniała ozdoba duszy dostała się mu nie od matki, której w ogóle nie znał, i nie od ojca, na twarzy którego stale wył nieszczęsny wyraz uchodźcy, niepewnego swojej przyszłości. Była ona efektem duchowej walki, którą on prowadził siedemdziesiąt sześć lat na miejscu, gdzie Bóg wyznaczył mu żyć. Jestem przekonany, że on znajdzie łaskę w Jego oczach i będzie modlić się za nas.

Ojciec Jewdokim był instruowany przez Samego Boga. Był uważnym mnichem: nie wypowiadał proroctw, nie okazywał przenikliwości, nie czynił cudów, w ogóle, w niczym nie chciał się wyróżniać. Pozostawał pokornym, skrywając przed wszystkimi swoje życie w Chrystusie. Z tego powodu nie miał ani posłuszników, ani oddanych mu duchowych dzieci, ani szybko przemijającej sławy świętego. Zawsze pozostawał zapomnianym, żyjąc za swoją górą Kriowuno. Podczas każdego spotkania z nami wydawało się, jakby mówił: „Ty mów, a sługa twój będzie słuchać”.

Ten starec zawsze był dla mnie zagadką, o której często rozmawiam z moimi mnichami: są mnisi, święci mężowie, u których na posłuszaniu nie ma nawet kota. A są mnisi-marności, w rodzaju mnie, do których idą posłusznicy i z którymi dzieją się niezliczone cuda. Jak to się dzieje, nie jestem w stanie zrozumieć.

Jak już powiedziałem, u ojca Jewdokima z jego głęboką pokorą nie było i wzmianki na cuda, proroctwa i przenikliwość, nie było nic z tego, czym słyną „wielcy”. On żył jak wielu świętych: pokornie, bez zbędnego rozgłosu, w milczeniu i całkowitym zapomnieniu. Dlatego to żył zawsze sam, bez posłuszników. Towarzyszami jego byli jedynie ojciec Ignatij, który zastąpił zmarłych wcześniej ojców, i bracia skitu świętego Dimitrija.

O święte zapomnienie, jak wiele owoców przynosisz ty na mniszej niwie!

Widok opustoszenia skitu był dla niego wielkim zmartwieniem, które nie ustępowało z upływem lat. On do swoich ostatnich dni z bólem patrzył, jak cele są zamykane i jedna za drugą przemieniają się w sterty kamieni. Uważał to za karę Bożą za nasze grzechy. Kochał swoje ściany, kochał swoją celę, z której nie chciał wychodzić. Nauczył się tego u swoich surowych nauczycieli, którzy nie pozwalali mu szwendać się po okolicy, zachodzić do sąsiadów, słuchać i przenosić nowości (wiadomości). Oni zachowywali regułę Pachomija Wielkiego: „Nie przenoś słów z jednego pola na drugie”. Zaledwie kilka razy wyjeżdżał ze Świętej Góry. Przed każdym wyjazdem służył molebien za podróżujących, ponieważ dla tego „przeżytku starych czasów” wyjazd z Góry był czymś niezwykłym.

Powiem jeszcze raz: on kochał swoje ściany, kochał swoją celę. Kiedy ją przypadkiem spalili jacyś przejezdni mnisi, to mocno zraniło to jego duszę. Raz zaproponowałem mu:

- Może pójdziesz ze mną do skitu?

- I co ja tam zobaczę? Moją spaloną celę?

Ojciec Jewdokim dobrze wiedział, jaką korzyść przynosi mnichowi przebywanie w celi, i dlatego kochał swój kąt. Jak mówił, cela wie, czym zająć mnicha całe dwadzieścia cztery godziny.

U swoich starców on nauczył się rękodzieł: ikonopisania i pozłacania ikonostasów. W jego celi wisiał obraz przedstawiający tory kolejowe.

- Co to, ojcze?

- Pamiątka o moim dzieciństwie. To kolej, idąca z Patr, jak widziałem ją z góry Egion, na której po raz pierwszy osiedliliśmy się po tym, jak zostaliśmy uchodźcami.

Jego sad zawsze był zadbany i wydawał owoce w swoim czasie[6]: na jego winnicy i drzewach owocowych spoczywało błogosławieństwo Boże. Żeby użyźnić glebę, starec nosił z lasu opadłe listowie. Nawet ścieżynki prowadzące z cel do monasterskiej świątyni, zdradzały obecność pracowitego gospodarza z dobrym smakiem. Pomimo starości, nie żałował wysiłków, żeby doprowadzać je do porządku. Trudy mnichów są proste i nie rozpraszają umysłu, są one dobrym środkiem dla zrównoważania duchowych i cielesnych sił.

Kiedy on umarł, z wielkim smutkiem chowaliśmy jednego z ostatnich dzieci Świętej Góry. (Takim dzieckiem był też ojciec Dionisij Firfiris, który przyszedł na Atos, kiedy miał siedem lat. Może i teraz są takie dzieci, nie wiem.) To, że on umarł mając dziewięćdziesiąt lat, nie zmniejszało naszego smutku i bólu. I rzeczywiście, gdzie mamy teraz znaleźć dzieci Atosu? Dzieci, które od samego początku uczą się tylko u swego starca? I nie takich, które skończyłyby na początku wszystkie świeckie szkoły, a potem dopiero wstąpiłyby do monasterskiej szkoły Atosu (to też niezłe, ale w tym przypadku na oczach ich duszy zawsze będą pozostawać bielma), a takich, które przyszłyby na Świętą Górę od dzieciństwa, kochałyby swoje miejsce, nie opuszczaliby swojej celi, kochaliby starców, kochaliby podwih (trud ascetyczny), kochaliby życie mnisie, dbaliby o miejsce, w którym żyją, dla których drogi byłby nawet jego pył[7], którzy całe swoje życie poświęcaliby Bogu?

Niech pozostanie z nami jego błogosławieństwo, a życie jego niech będzie przykładem dla wszystkich, Amiń.

1. Turecki (bałkański) cukierniczy wyrób żelowy.

2. Porównaj Mt.4:8.

3. Wyspa w północnej części Morza Egejskiego.

4. Jedna z cudotwórczych ikon Bogarodzicy w Watopedskim monasterze.

5. Po grecku ευδόκιμος – „posiadający dobrą sławę”.

6. Porównaj Ps.1:3.

7. Porównaj Ps.101:15. (102:15)

 

Głęboko ukorzeniony wiekowy świerk

Mówi się, że mnisi stale dokądś się przeprowadzają. Jak tylko człowiek zostaje mnichem, to jednocześnie staję się czterdziestonóżką (wijem), i zaczyna przechodzić z miejsca na miejsce. Ma to swoją prawdę, chociaż nie całą, ponieważ znaleźć spokojne miejsce – nie jest łatwym zadaniem. Z jednej strony zależy to od okoliczności zewnętrznych: wojen, państwowych dezorganizacji, a z drugiej strony, od duchowego ubóstwa tych czy innych czasów, choć nie należy wykluczać też nadmiernej ruchliwości jako cechy charakteru. Mnich ciągle szuka czegoś lepszego, ale zwykle bywa szybkoskrzydłym ptaszkiem, za którym w żaden sposób nie można nadążyć. Jednak, istnieją i tacy mnisi, którzy pozostają na jednym miejscu, jak skały na brzegu morza, których nie może ruszyć żaden sztorm. Są też podobni do wysokiego świerku, którego zobaczywszy wczesną jesienią, nie wątpisz, że i wiosną będzie stać tak samo prosto, niezachwianie zniósłszy (wytrzymawszy) zimowe ulewy i zamiecie.

Jednym z takich mnichów był ojciec Grigorij z pustelni Świętych Apostołów, należącej do skitu Błahowieszczeńskiego (Zwiastowania). Jego ojczyzną była „bardzo cudowna” wyspa Kreta, jak nazywana jest w jednej cerkiewnej pieśni. Tam skończył niepełną szkołę średnią, w której, jak słyszałem od miejscowych staruszków, bardzo dobrze uczono gramatyki, zwłaszcza greckiej. W tym czasie nauczycieli było mało, i na ich miejsca często wyznaczano absolwentów tychże szkół. Dlatego i ojciec Grigorij, ledwie skończywszy szkołę, otrzymał takie powołanie.

Kiedy jeszcze się uczył, spotkał ziomka – pewnego dobrego mnicha, będącego ciągle w rozjazdach. Poszukiwania duchowego spokoju doprowadzały go nawet do słynnego pontijskiego monasteru Sumieła[1]. Przechodził i przez mój rodzimy Paros, na którym zostawił po sobie dobre wspomnienia. Nawet teraz dobrzy mieszkańcy tej wyspy korzystają z jego rad. Ten ojciec Awimielech, którego sama ascetyczna powierzchowność już wywoływała szacunek, opowiedział Grigorijowi o monastycyzmie. On nie tylko ustnie wyłożył mu mnisie nauczanie, ale i zostawił mu kilka dostępnych w tym czasie duchowych książek: „Zbawienie grzesznych”, Apostolską sieć”, „Skarb” mnicha Damaskina i inne.

W młodzieńcu wkrótce rozpaliło się płomienne pragnienie zostać mnichem. On omal nie potajemnie odszedł od rodziców pod pretekstem kontynuowania nauki, żeby zostać dobrym nauczycielem. W Atenach spotkał ojca Awimielecha. Zakwaterował ich w swoim domu Moraitidis[2]. Modlić się chodzili do cerkwi proroka Jelisieja na wzgórzu Likawittos. On bardzo żywo zapamiętał, jak w chłodne dni Moraitidis owijał się w gruby wełniany koc i w tym stroju szedł śpiewać do cerkwi. Dla Grigorija znajomość z ludźmi starego pokolenia, z którego wyszli tacy pisarze, stała się jednym z najlepszych wspomnień. Na statku on dotarł do Dafni. Trwał 1909 rok. W tym czasie Atos był jeszcze pod panowaniem tureckim. W tym czasie między Turcją i Kretą rozpętała się wojna, dlatego dla pochodzącego z Krety zostać na Atosie było bardzo trudno. Ale Bogarodzica pomogła mu, i celnik, Turek pochodzący z Krety, pozwolił mu zostać. Za radą ojca Awimielecha on pieszo poszedł z Dafni do Katunaki, do bractwa Danilejew. Tam nie mogli go zostawić z powodu braku miejsca i zarekomendowali mu pójść do pustelni Świętych Apostołów, w skicie Zwiastowania, do starców Grigorija i Iłariona.

To byli surowi mnisi, ściśle przestrzegający monastyczny ustaw. Ustępstwa i pobłażania nie były im znane. Ich też kompletnie nie interesowało, czy zostaną z nimi ich posłuszniki czy odejdą. Oni nie zamierzali dopasowywać swego obrazu życia do gustu i preferencji posłuszników. Pomimo tego, młody i chorowity chłopiec został z nimi. On wiele razy płakał, ale trudności nie złamały go. To było jego pierwszym wysiłkiem w duchowej walce. Drugim wysiłkiem ascetycznym ojca Grigorija było praktycznie nieprzerwane przebywanie w tej pustelni od 1909 do 1990 roku. W ciągu tych wszystkich lat zdarzyło się mu wyjeżdżać ze Świętej Góry tylko dwa-trzy razy, a i to z polecenia ojców skitu. To był jego trzeci podwig (wysiłek). Ale i na Świętej Górze on mało gdzie bywał. Na moje pytanie, czy chodził kiedykolwiek do Dochiaru, znajdującego się w odległości półtoragodzinnego marszu od jego skitu, odpowiedział: „Dwa czy trzy razy”. Na życie zarabiał ogrodnictwem i zbieraniem owoców drzewa laurowego, z których robił olej i sprzedawał ruskim mnichom, wykorzystującym go do przygotowania leków. Jakoś powiedział nam: „Wiele razy, kiedy chodziłem po lesie w poszukiwaniu drzewa laurowego, spotykałem ruskich ascetów, modlących się w pieczarach”.

Typowym pokarmem starca był ryż z pomidorami. Mowa jego była żywa i obrazowa. Kiedy opowiadał o latach tureckiego panowania, to aż chciało się wyjrzeć przez okno i zobaczyć, czy nie ma w pobliżu Turków. Był człowiekiem poważnym i mężnym. Żartować nie lubił, nowościami nie interesował się i nikogo nie osądzał. O sprawach Świętej Góry i Cerkwi miał bardzo ścisłe zdania.

Lubił nabożeństwa; podczas których nigdy nie siadał. Głośny śpiew bardzo mu się nie podobał, on mówił: „Od niego zanika czuły powiew łaski Bożej: ona jakby złości się i odchodzi”.

Był on wysoki, zgrabny i chudy, z twarzą, opaloną na słońcu. Kiedy przechodził obok, to wydawał się bardziej cieniem, niż człowiekiem. Jego postać, ubrana w starą sutannę, przypominała czarną świecę za zmarłych, ale twarz była jasna, promieniująca paschalną radość. Uczył innych swoim życiem, a nie napuszonymi słowami czy opowiadaniami o cudach i objawieniach.

Zmarł, kiedy miał sto lat i sześć miesięcy. Przed śmiercią nie chorował. Kiedy siedział na swoim łóżku, to po prostu odchylił się do tyłu i bez przedśmiertnych chrypień i agonii oddał swego ducha Chrystusowi, swemu Stwórcy i Zbawicielowi.

1. Monaster ku czci Bogarodzicy, znajdujący się w górach Ponta – obszaru na południowym brzegu Morza Czarnego.

2. Aleksandr Moraitidis (1850–1929) – grecki pisarz i filolog.

 

Pustynna synogarlica (jaskółka) na skałach Kolicy

Jeśli południowa strona Świętej Góry chwali się podwiżnikami, którzy powstrzymują biesów, napadających na mnichów z morza (jeden starec opowiadał nam: „Kiedy w naszej kaliwie zadzwoniły dzwony, zobaczyłem ogromny rój biesów, wspinających się do nas z brzegu”), to i na północnej jej stronie, rozbijanej falami i nie tak malowniczej, nie brakowało priepodobnych mężów i wspaniałych podwiżników, urzeczywistniających ideały mnisiego życia, których modlitwy były tarczą, chroniącą mnichów od biesów z tyłu. Starec Amfiłochij z Patmosu mówił nam: „Nawet jeśli będziecie żyć w pustelni, dzwońcie w dzwony przed nabożeństwami, żeby zły, usłyszawszy dzwonienie, uciekał”.

Ale na Świętej Górze dowiedzieliśmy się, że dźwięk dzwonów szybciej go przyciąga: on stara się zepsuć swoimi intrygami modlitewne zgromadzenie. Bóg, znający jego sieci, niech wybawi nas od nich.

Z ojcem Dionisijem poznaliśmy się w Watopedzie podczas święta świętego pasa Bogarodzicy[1]. Skończyła się Liturgia. Na monasterskim podwórzu rozlegały się pozdrowienia i powitania, czasem, być może, z przykrytym pochlebstwem. Tylko jeden mnich z przyjemną twarzą siedział, skrzyżowawszy ręce, w kącie, jak człowiek z innego świata. Mało kto z przechodzących kłaniał się mu i całkiem niewielu witało się z nim, całując rękę. Podszedłem do niego. Jeszcze przed rozpoczęciem rozmowy jego uśmiechające się oczy i spracowane ręce wyraźnie powiedziały mi o tym, o czym mówi milczenie każdego mieszkańca monasteru: „Jestem prawdziwym mnichem”. Ucałowałem jego rękę z szacunkiem, jakby to była ręka mego świętej pamięci starca, i zapytałem:

- Kim jesteście?

On odpowiedział mi ze smutkiem obcokrajowca, który dobrze rozumie, że nie ma żadnych praw, choćby całe swoje życie spędził na Atosie:

- Jestem rumuńskim mnichem, żyję w Kolicy.

Ja nawet nie słyszałem o takim mnisim schronisku. Ponieważ w tym czasie byłem już ihumenem, to wstydziłem się pytać, gdzie się ono znajduje. Zapytałem, czy mógłbym spotkać się z nim w jego celi.

- Kiedy tylko zechcecie. Zawsze tam jestem. Będę Was oczekiwać.

Pewnego niedzielnego wieczoru ominęliśmy górę Kriowuno i przyszliśmy do skitu Kolica. Tam wiał tak silny północny wiatr i tak buszowało morze, że zacząłem się bać o mieszkańców skitu. Wszyscy byli Rumunami, z którymi żył jeden Grek-zelota. Wszyscy otwierali przed nami drzwi z wielką radością, jakby w gości do nich przyjechali długo oczekiwani ukochani wnukowie.

Pierwszym, kogo spotkaliśmy, był ojciec Ioann, bardzo przygarbiony od ciężkich trudów i wysiłków ascetycznych. Możliwe, że miał uszkodzony kręgosłup. Zaczął wychwalać nam swego starca, jak zwykle robi to każde dobre dziecko, mówiąc o swoim ojcu: „Trudno mi opisać wam, jak on kochał nabożeństwa, jaki był wielce kochający. Ja nigdy nie osiągnę jego miary. Ale to, w czym wszystkich przewyższał, była jego osobista reguła modlitewna: on całą noc czynił pokłony i modlił się, jak zmęczony by nie był po trwających cały dzień pracach. Umierając, powiedział nam: „Ja nie mam pieniędzy, które mógłbym wam zostawić, ale są trzy tysiące zasad, które wykonywałem ponad należne, i jeśli ktoś z moich posłuszników nie będzie w stanie wypełniać swojej reguły, niech bierze z mego nadmiaru”. Żyliśmy w trudnym i pełnym niebezpieczeństw czasie, i dlatego, żeby wyżywić się, musieliśmy pracować i w dzień i w nocy. Dla żyjących na Świętej Górze mnichów-obcokrajowców jest tylko jedno pocieszenie: łopata, motyka i jakiekolwiek rękodzieło”.

On pokazał nam całą swoją kaliwę świętego Gieorgija, i poszliśmy po ścieżce do duchownika skitu – ojca Dionisijo. Słońce zaczęło zachodzić, i cień od starej wpół zburzonej wieży przykrywał cały skit. Ta wysoka budowla mówiła o swojej starości[2]. I rzeczywiście, to miejsce było bardzo odpowiednie dla gniazd boskich orłów – pustelników. Jak w dawnych czasach myśliwi mówili: „To miejsce bogate w zające”, – tak i miłośnicy samotnego życia znali sens w wyborze miejsca, nadającego dla zamieszkania mnichów.

Po jakimś czasie dotarliśmy do miejsca, przywołującego myśl o tym, że tu żyje Adam, który troszczy się o nie i chroni je[3]. Tam nie było ani jednego zaniedbanego drzewa: gałęzie wszystkich były przycięte i oczyszczone od dzikich pnących się roślin. Było widać, że żyjących tu dwóch staruszków kochają swoje miejsce: mimo że ten rajski sad znajdował się na zboczu góry i w nim nie było nawet piędzi równej ziemi, był on wzorowo zadbany. Straszyła mnie dzikość otaczającej przyrody, ale radosna cisza sadu, stworzonego ludzką pracowitością, głęboko wzruszyła moje serce. Zapytałem oliwkowe drzewo:

- Pani moja, ile lat już stoisz na tym zboczu? Czy masz jakieś skargi na ojca Dionisija?

Ono z miłością mi odpowiedziało:

- Jestem córką ojca Dionisija, i boję się sądu Bożego, jeśli zacznę na niego się skarżyć.

W międzyczasie chłodny północny wiatr doniósł do moich uszu dźwięk słodkobrzmiących dzwonów kaliwy. Jakby grając na wspaniałym instrumencie, dzwonił w nie starec, żeby godnie powitać ihumena. U wejścia do pustelni pojawił się ojciec Dionisij, odziany w riasę i kukullę[4]. Ten rumuński mnich posiadał prawdziwą szlachetność, która nauczyła go oddawać gościom należny honor.

Jakoś potem odwiedziłem go latem. Był straszny upał, przyszliśmy na wiecziernię. Maleńka cerkiewka skitu była jak rozpalony piec. Starec, już w tym czasie oślepły, stał ze zdjętą kukullą i lekko podwinąwszy rękawy swego dziurawego podraśnika. Jak tylko posłusznik powiedział mu: „Do nas przyszedł ihumen” – on natychmiast odwinął rękawy, choć były prawie nie zwinięte, i włożył kukullę, żeby stanąć przed ihumenem w odpowiednim stanie. Szlachetności nie można nauczyć, jej nie opiszesz, można ją tylko okazywać własnym przykładem. Jemu nawet do głowy nie przyszłoby usprawiedliwiać się nieprzygotowanie, on nie powiedziałby: „To nic, przecież on przyszedł bez uprzedzenia, jak mogliśmy go oczekiwać?”

Tym razem odsłużył on dziękczynny molebien w cerkwi świętego Gieorgija i w maleńkiej jadalni skitu zaproponował nam typowy mnisi poczęstunek: rakiję, łukum i kawę. Sobie wziął szklankę wody, zacisnąwszy ją, według swego zwyczaju, w dłoniach, żeby towarzyszyć nam przy stole. Zapytaliśmy go o to, co popchnęło go do monastycyzmu, o to, co przyprowadziło go do pustelni świętego Gieorgija. Z dziecięcą prostotą zaczął opowiadać nam swoją historię, ciągle przepraszając za swój niepoprawny grecki, którym posługiwał się lepiej od nas. Powiedziałem swoim mnichom: „Oto zobaczycie, to skromne źródło da nam wodę czystszą, niż w górskich krynicach. Posłuchajmy go uważnie”.

Ojciec Dionisij z wielką radością opowiedział nam o swoim życiu, zwłaszcza o pierwszych latach swego stanu mnisiego. Po jego radosnej twarzy było widać, że z wielką przyjemnością wspominał o przeszłości, o swoim starcu i rodzonym bracie Gimnasiju, któremu we wszystkim był zobowiązany. Nie wyglądało, że między braćmi, jak to bywa w wielu podobnych przypadkach, były jakieś nieporozumienia.

Urodził się on w Mołdawii w pewnej błogosławionej ośmioosobowej rodzinie. Najstarszy i najmłodszy z synów zostali mnichami w skicie Magurskim. Młodszy, Dimitrij, kiedy miał zaledwie czternaście lat, odszedł do swego brata Gieorgija. Na obu braciach spoczywała szczególna łaska Boża. Gieorgij dość szybko został postrzyżony, i otrzymał imię Gimnasij, a potem został wyświęcony na diakona, a Dimitrij, z powodu swojej młodości, został przyjęty do bractwa dopiero po tym, jak dwa lata przeuczył się w szkole.

Rok 1923 okazał się dla prawosławia złowieszczym: przejście na nowy styl wywołało w Cerkwi rozłam, i jej członkowie rozdzielili się na wrogie stronnictwa. W Rumunii nastały ciężkie czasy dla chrześcijan, zwłaszcza dla mnichów. Dla ojca Gimnasija całkiem nie spodobało się to, jak idą cerkiewne sprawy. On od kogoś usłyszał, że Święta Góra, o której w tych stronach wtedy mało kto wiedział, pozostała przy starym stylu i że mnisi odczuwają potrzebę nawet niezbędnego do przeżycia chleba, w tym czasie jak Rumunia żyła w dostatku. Jego duch ascetycznego szermierza skierował jego stopy na Atos – miejsce mnisich tradycji i trudnego życia. Później okazało się, że słuchy o potrzebach atoskich mnichów były przesadzone: chleb rzeczywiście był drogi, ale był.

Na Świętą Górę oni przybyli w 1929 roku w przeddzień Narodzenia Bogarodzicy. Całonocne czuwanie w pustelni świętego Gieorgija w skicie Kapsały, na które trafił ojciec Dionisij, stało się dla niego doświadczeniem przyłączenia do Nieba, i wspomnienie o nim, nie patrząc na minione lata, radowało jego serce. To doświadczenie bardzo szybko zmusiło go zapomnieć o pełnym trudności pływaniu z Pirieju na Atos na starej zgnitej łupinie. Cały ten czas dla ojca Dionisija jego brat Gimnasij był „drzewem o liściach dających błogosławiony cień”[5], w cieniu którego on zawsze znajdywał spokój i pewność siebie. Ci dwaj bracia byli przepiękną ilustracją do wiersza księgi Przypowieści: „Brat, któremu pomaga brat, podobny jest do ufortyfikowanego miasta”[6]. Razem z nimi z Rumunii na Atos przyjechali też inni mnisi, których liderem był Gimnasij.

Z opowieści ojca Dionisija wynika, że przed każdym wielkim świętem służono całonocne czuwanie, które poprzedzał post, żeby bracia mogli priczastitsia. Dziś w atoskich monasterach w święta wszystko jest inaczej: w przeddzień święta proponowany jest rozkoszny poczęstunek, jak i w sam dzień święta, z powodu czego prawie nikt z braci w święto nie przystępuje do priczastija. Jak w ten sposób można uczcić pamięć tego czy innego świętego, ja do tej pory pojąć nie mogę.

Ojciec Gimnasij, pragnąc, żeby jego brat nie był pozbawiony pielgrzymstwa, tej jednej z podstawowych mnisich cnót, posłał go żyć do pewnego starca-obcokrajowca, z którym ten musiał odbyć czas swojej próby. Rzeczywiście, jak mógłby on ćwiczyć się w pielgrzymstwie, żyjąc razem ze starszym bratem, z którym zawsze mógłby swobodnie rozmawiać?

Obaj bracia zawsze dążyli do surowego mnisiego życia. O tej surowości ojciec Dionisij mówił do ostatnich dni swego życia. Opowiadał nam, jak pewien brat, który miał za posłuszanie uderzać w biło[7] przed nabożeństwem, nie brał na to błogosławieństwa u swego starca i nawet stukając do drzwi jego celi, nie mówił odpowiedniej modlitwy: „Modlitwami świętych ojców naszych…”. Tak oto, pewnego razu kusiciel, przyjąwszy wygląd tego mnicha, przyszedł do jego ślepego starca, żeby uczynić mu zło. Starec mówi do niego:

- Dlaczego ty, zanim wejdziesz, nie odmawiasz modlitwy?

- A poco wam, mnichom, ją odmawiać?

Domyśliwszy się, kto jest przed nim, starec zawołał:

- Idź won, szatanie!

I zły natychmiast zniknął.

Starcy przewidzieli, że Święta Góra, zwłaszcza w okolicach Kariei, utraci swoje milczenie, które jest wielkim darem Bogarodzicy dla tego miejsca, i że winni temu będą sami mnisi. Z tego powodu oni w 1937 roku odeszli z Kariei, tego centrum Atosu, do dalekiego skitu Kolicy. Przy tym w ogóle ni myśleli o oczekujących ich trudnościach, wyrzeczeniach, poniżeniach, pogardzie, o tym, że będą musieli wynajmować się do dniówkowej pracy za dwa kilogramy chleba dziennie, i wszystko z powodu tego, że odeszli z pustelni Kapsały do swojej ukochanej pustelni, którą obiecała im surowa i odosobniona Kolica. Z niczym nie porówna się trudów odbudowy prawie całkowicie zburzonej pustelni świętego Gieorgija tych trzech mnichów – Giedieona, Gimnasija i Dionisija. Ojciec Giedieon przygotował specjalne skórzane plecaki, w których oni na swoich plecach przenosili kamienie z przepływającego w dole strumienia. Kiedy nastały lata Drugiej Wojny Światowej, ich sprawy poszły jeszcze gorzej. Ojciec Giedieon pojechał do Rumunii zbierać ofiary (w tym czasie to było normalną sprawą), żeby zdobyć pieniądze na dokończenie odbudowy pustelni. To zatrzymało go tam do początku lat 60-ych.

W ciągu kolejnych dwudziestu lat umarli starsi z braci, i zwierzchnictwo nad pustelnią przeszło do ojca Dionisija. On nigdy nie nazywał jej po prostu pustelnią, ale zawsze „świętą pustelnią”, a starca pustelni nazywał ihumenem. Każde miejsce, gdzie dokonywana była modlitwa i służono Liturgię, on uważał za święte i godne szacunku. Od tego nauczyciela nigdy nie słyszało się nadętych fraz, na przykład: „Kawsokaliwy – ołtarz Świętej Góry”. (A dla innych taki ołtarz – skit świętej Anny, jakby innych miejsc na Atosie nie można było z nimi w żaden sposób porównać!) Ojciec Dionisij najbardziej lubił trzy rzeczy: odprawiać nabożeństwo; pracować w pustelni świętego Gieorgija – jego świętym przybytku, dla której on się trudził, nie żałując sił; i pomagać kajającemu się człowiekowi. On często mówił: „Bracia, nic u nas nie ma, oprócz Boga, Bogarodzicy i monasteru. Monaster dla nas – drugie schronienie po Bogu”.

Jego nauczanie było ewangeliczne, patrystyczne, cerkiewne. Z moich znajomych ojców on był jedynym, który mówił: „podążajcie za radami Prawosławnej Cerkwi. Jedyna prawdziwa droga zbawienia – w Prawosławnej Cerkwi. Ona uczy nas, w czym jest wola Boża, i tego, jak nam w tym fałszywym życiu przygotować się do życia wiecznego i prawdziwego”.

Swoje słowa on dostosowywał do niemocy słuchacza. Nie stosował przesadzania („My z Chrystusem trzymamy się nawzajem w objęciach” albo „Tu my rozmawiamy z Bogiem”), żeby pokazać przed nieszczęsnym świeckim swoją wysokość i jego nicość.

- Jak Wy się czujecie, ojcze Dionisij?

- Czuję się wielkim grzesznikiem, ale przy tym nie tracę nadziei na zbawienie. Wszystkie swoje słabości powierzam wielkiemu miłosierdziu Bożemu.

On nie mówił o wielkiej różnicy między mnichami i świeckimi, żeby ostatnich nie mieszać z błotem. Znajdował słowo pocieszenia i dla stojącego, i dla upadłego.

„Różnica między ludźmi – mówił – stanie się oczywista jedynie podczas drugiego przyjścia Pana. A w tym życiu daleko nie zawsze jest jasnym, kto święty, a kto grzeszny”.

Jego słowo było zrozumiałe dla każdego. Podczas swoich rozmów tylko dwa czy trzy razy nadmieniał o nieoczekiwanych Bożych wizytach czy zjawieniu się biesów. Kilka pierwszych lat odmawiał kogokolwiek uczyć i bardzo krępował się, kiedy musiał odpowiadać na pytania. Kiedy widział bezsensowność jakiegoś pytania, to mówił, że źle rozumie po grecku. O namiętnościach cielesnych nie mówił w ogóle, zakładając, że na tym się nie zna, jak nie znał się, na przykład, na współczesnym kinie (w tym był całkowitym przeciwieństwem współczesnych starców, uważających się za wielkich specjalistów w tej dziedzinie). Później, może, zachęcony przez tych, którzy odnosili się do niego z szacunkiem, zaczął nauczać trochę więcej. O wszystkich spornych sprawach miał twarde opinie, dlatego, ile razy by o nich nie mówił, w jego słowach nie było sprzeczności. Jeszcze raz powiem, że jego mowa nie była gazetowa, a ewangeliczna, patrystyczna, cerkiewna. Ten starec umiał przepięknie mówić o naszej matce – Cerkwi: „Cerkiew, ta wielka święta, daje nam rady tylko o tym, co dotyczy zbawienia świata, i o niczym innym. Jej słowa nie są powołane zaspakajać naszą próżną ciekawość, one – tylko o zbawieniu. Ona nie encyklopedia, ona – zawsze otwarta księga życia, którą może czytać tylko ten, kto szuka swego zbawienia”.

Starec był źródłem, na którym nie było kranu: wystarczyło samego dotknięcia, żeby polała się z niego czysta i świeża górska woda.

Jego słowo było ciepłe, jak mleko wprost od krowy, które piliśmy we wczesnym dzieciństwie: „Mamy tylko jedne drzwi, przez które wchodzi łaska Boża, wszystkie pozostałe – nawet nie szczelina w ścianie. I otwierają te drzwi jedynie modlitwa i pokora”.

O modlitwie Jezusowej mówił, że jest najkrótsza, ale i największa; najłatwiejsza, ale i najtrudniejsza z modlitw. „Kiedy mówisz ją stale, to staje się tak łatwą jak twoje oddychanie. A jeśli na jej końcu dodać „zmiłuj się nade mną, grzesznym”, sto staje się jeszcze mocniejszą bronią przeciwko szatanowi. Najpotężniejsza broń u diabła – egoizm, a u chrześcijanina – „Jezusie Chrystusie, zmiłuj się nade mną, grzesznym” (Iisusie Christie, pomiłuj mia, hriesznaho). Wielki pożytek duszy dostarcza też wysławianie Boga, dlatego oprócz modlitwy Jezusowej mów również: „Sława Tobie, Boże!” W dawnych czasach z ust mnichów można było ciągle słyszeć: „…pomiłuj mia… sława Tiebie, Boże”. Bracia moi, dawajcie prosić Boga jednego tylko zbawienia, a wszystko inne On Sam nam da, jak mówi się w świętej Ewangelii[8]”.

Jeszcze ten priepodobny mąż uważał za bardzo ważne nabożeństwa cyklu dziennego. Pewien abba mówił: „Mnich, który nie modli się na służbach cyklu dziennego, powinien zostać wypędzony ze Świętej Góry”.

Ustaw (statut) życia w jego pustelni był taki sam, jak w dawnych cenobiach: nabożeństwa cyklu dziennego odprawiane były każde w swoim czasie, mnisi w celach wypełniali swoją regułę, posiłki i posłuszania były wspólne.

W końcu życia dopadły go dwa wypróbowania. Pierwszym była całkowita ślepota. Martwił się z tego powodu tylko dlatego, że przeszkadzała mu pomagać braciom w posłuszaniach.

A drugim najsmutniejszym wypróbowaniem dla starca było to, że w swoje ostatnie dni nie mógł już chodzić do cerkwi na służby i Liturgię. On mówił: „Przed Boską Liturgią zawsze kontempluję majestat miłości i miłosierdzia Bożego, i od tego umysł mój wchodzi w zachwyt”.

Ale to w czym starec świecił jak słońce, było jego nauczanie o pokorze. O czym by on nie mówił, jego święte usta zawsze mówiły o pokorze i obrzydliwej dumie. Z Pisma Świętego on dowiedział się, że Bóg od człowieka nie wymaga nic, oprócz pokory. On na różne sposoby chwalił tę Boską cnotę: „W objęciach pokory znajdziesz Chrystusa, a w objęciach egoizmu – diabła. Egoista stale zbija się z drogi. Jakiej by pozycji w społeczeństwie on nie zajmował, czy niskiej, czy wysokiej, wychodzi mu robić samo tylko zło, od niego pochodzi śmierć. Pokora połączona z mądrością wiąże między sobą wszystkie cnoty, a egoizm je burzy i zabija. Egoizm niezwykle przyczynia się do zniknięcia i utraty wszystkich cnót”.

Do tego ojciec Dionisij dodawał: „Z mądrą pokorą my stajemy się nietykalni dla szatana, a dla Boga – kochanymi dziećmi, których On chroni Swoją łaską. Pokora chroni pozostałe cnoty, ona – niezbędna podstawa dla wznoszenia się człowieka na niebiosa, najpewniejsze podnoszące urządzenie dla duszy, oczywiście, pod warunkiem, że człowiek troszczy się o osiąganie sukcesu i w innych cnotach. Ta wielka cnota zdobywana jest wtedy, kiedy człowiek wszystkie swoje sukcesy przypisuje oświeceniu od Boga, a nie własnym staraniom. W przeciwnym wypadku on zaczyna wydawać się sobie wszechmocnym nadczłowiekiem i dochodzi do wyrzeczenia się Boga. Przykłady tego – to, jak z rozwojem techniki w świecie rozprzestrzeniła się bezbożność, która szybko stała się wojownicza, prowadząca nieprzejednaną walkę. Egoista stale znajduje się daleko od Boga, a w końcu swojej drogi upodabnia się do szatana. Kiedy otwiera swoje usta, to nimi mówi już nie on, a żyjący w nim szatan”.

Dlatego starec chciał, żeby w małżeństwie, i życiu mnisim było posłuszanie, odcięcie swojej woli i pokora z mądrością. On często radził: „jeśli nie zaufamy pokorze, to nie otrzymamy łaski od Boga. Trzeba zawsze wierzyć w wielkość łaski Bożej, ale proś o nią, uświadamiając sobie swoją grzeszność i niegodność, i wtedy Dobry Bóg daruje tobie wszystko. Pokora pomaga nam uważać innych za świętych i nikogo nie osądzać. Ona przyciąga do naszej duszy Boską łaskę, z którą możemy wypełniać i inne święte cnoty. Życie duchowe zaczyna się od pokory i odcięcia namiętności (tak uważał i swiatitiel Grigorij Pałama). Świadomość swojej niedoskonałości utrzymuje nas przy Bogu, wprowadza Pana w nasze serca i czyni nas Jego stałym mieszkaniem”.

Dla mnichów on również znajdował wspaniałe i pouczające słowa i rozmawiał z nimi jak kochający ojciec z kochanymi dziećmi: „Dzieci, są dwie drogi, ustanowione przez Boga i naszą Świętą Cerkiew: stan mnisi i małżeństwo. Którą by z ty dróg człowiek nie szedł, powinien zawsze dążyć do spokoju (zgody). Obie drogi wymagają samoofiarności, miłości i wielkiej cierpliwości. Wstąpienie do monastycyzmu – sakrament, i dobry zamiar przyjmujących ten stan widać po tym, że po postrzyżynach on od razu pyta swego starca: „Co powinienem robić, żeby zostać dobrym mnichem?” Obowiązki mnicha i jego działanie ustanowione jest nie przez ludzi, ale przez Samego Boga, jak mówią nam święci ojcowie. Ty, bracie mój, zostałeś mnichem w Dobrach Bogarodzicy? Nie szukaj ani bogactwa, ani sławy, ani honoru, żebyś nie przepadł i żeby Bogarodzica nie przestała pomagać tobie się zbawić. Bracie mój, jak ciężko by tobie nie było na Świętej Górze, nie żałuj tego, że opuściłeś swoją piękną ojczyznę i krewnych. Nie żałuj tego, bo to narzekania przeciwko Bogu, Który wezwał ciebie do stanu mnisiego. Kto by nie pouczał mnicha, ten powinien odnosić się do mówiącego jak do ust Bożych, zwłaszcza do swego starca. Słowa „bądź błogosławione”[9], wypowiadane z pokorą, przynoszą naszej duszy niezniszczalne owoce, o których mówi się w Ewangelii[10]. Ale jeśli wypowiadamy je przez siłę i z egoizmem, to ściągamy na siebie przekleństwo, śmiertelne dla naszego życia wiecznego”.

Starec-eremita udzielał jeszcze takich rad: „Dla życia mnisiego jest tylko jedna droga, zawierająca się w uczestniczeniu w nabożeństwach, wypełnieniu reguły celi i pracy na posłuszaniach. Innej drogi nie ma. Nie powinieneś szukać skrzyżowań, żeby osiągnąć swój cel inną drogą. Wybierzcie sobie i trzymajcie się jednego dobrego ojca duchowego i odkrywajcie mu wszystkie wasze myśli. Tak będziecie łatwo i prawidłowo iść drogą Pańską. Podstawą dla życia mnisiego powinny być posłuszanie, odcięcie swojej woli i pokora z mądrością. Tylko z ich pomocą można prowadzić pomyślną walkę przeciwko duchom nieczystym”.

Starec, mając duże doświadczenie, brał te trzy cnoty i rozdzielał je, choć, w istocie, wszystkie one oznaczają jedno i to samo. Jak nauczyciel, który uczy dzieci czytać po sylabach, on rozbierał je szczegółowo, abyśmy, niegramotni, nauczyli się czytania i pisania życia duchowego. Odcięcie swojej woli wywołuje w nas pokorę, a pokora – modlitwę i teologię. Wiedz, bracie, że święte posłuszanie czyni i najcięższe prace lekkimi i nieuciążliwymi. Oczywiście, posłuszanie dla człowieka zawsze sprzężone jest z samowyrzeczeniem i dlatego jest bardzo trudne (pewien współczesny mnich śpiewał „bądź błogosławione” na pierwszy głos, jeśli posłusznie było lekkie, i na siódmy głos, jeśli ono było trudne[11]). Żeby być świętogórskim mnichem, musisz z szacunkiem (bogobojnością) postępować zgodnie z atoskimi przekazami, postanowieniami i powiedzeniami starców”. Trudzącego się ascetycznie mnicha on nazywał wojownikiem, jak nazywali go w monasterze Łongowarda.

Świeckich przyjmował z wielką miłością i ich słabości traktował z bezgraniczną wyrozumiałością. Zawsze pytał ich o imię, pochodzenie, pracę i rodzinę. Potem, zgodnie z dawną tradycją ascetów, pytał: „Co przyprowadziło ciebie do nas, grzesznych?”

Kiedy słyszał słowa: „Jesteśmy Grekami”, – to cieszył się bardziej, niż kiedy słyszał: „Jesteśmy Rumunami”. On przekonywał ze szczególną siłą: „Grecy to niezwykły naród. Oni dali światu światłość. Ale dziś, z powodu ustępstw współczesnej kulturze, rozprzestrzenia się od nich ciemność”.

Potem starec wspominał wielkiego indyjskiego pisarza Rabindranata Tagora, który po odwiedzeniu Europu i Grecji powiedział następujące: „Europa straciła swoją duszę. Jeśli utraci ją i Grecja, to świat nie będzie już miał sensu żyć”.

Jeszcze mówił: My, chrześcijanie – światłość światu[12]. To, że teraz przestaliśmy być światłością, a staliśmy się gęstą, dotykalną ciemnością[13], – znak końca czasów. Bracia, Pan wymaga od nas łatwego, a szatan, który otrzymuje władzę nad naszą duszą dzięki naszemu służeniu namiętnościom, przedstawia nam to jako trudne i niewykonalne. Nasz Stwórca dał nam swobodę samym wybierać swoją drogę. Przy tym On, według swojej stałej miłości do nas, drogę naszego zbawienia oświetlił Ewangelią. Nasza nadzieja na zbawienie w przestrzeganiu tego, co nakazuje nam Cerkiew i święci ojcowie. Drogi do zbawienia są dla ans otwarte, jeśli postępujemy według przykazań Cerkwi”.

Dla starca słowa „Pan Bóg” i „Prawosławna Cerkiew” były jednoznaczne.

„Przeszkodami dla naszego zbawienia są nasze słabości i kusiciel. Dlatego niezbędny jest nam stały zapał (gorliwość). Stała gorliwość stanie się dla nas drabiną, prowadzącą do nieba” – uczył ojciec Dionisij.

Starec, jak i każdy inny podwiżnik, bardzo lubił słowo „gorliwość” i wypowiadał je, podkreślając. Również, kiedy mówił „święci ojcowie”, „Prawosławna Cerkiew”, wydawało się, że z jego ust płynie mleko i miód. Był przekonany i głośno mówił o tym, że my – ukochane dzieci świętych ojców, i chciał, abyśmy byli żywymi, wiernymi członkami Świętej Cerkwi.

Był on człowiekiem, żyjącym cerkiewnymi Sakramentami. Często powtarzał: „Namiętności wykorzenia się dzięki stałej spowiedzi. Ile razy upadniesz, tyle razy idź do ojca duchowego (spowiednika)”.

On chciał, żeby nasz ojciec duchowy żył w pobliżu nas: tak nie będziemy mieli usprawiedliwienia się daleką drogą. Abba Kolicy powtarzał naukę abby Pimiena Wielkiego: „Ty upadłeś, dziecko moje? Wstań”.

I uważał on, że „główne zadanie Cerkwi – nie służba socjalna, a przebaczanie grzechów”.

Był twardo przekonany: „Będziemy ukarani nie za to, że grzeszyliśmy, a za to, że nie kajaliśmy się. Bóg dał nam spowiedź, wiedząc o naszej słabości. Bez spowiedzi nikt się nie zbawi”.

Jeszcze starec mówił: „Chrześcijanin ten, kto żyje Sakramentami Cerkwi: spowiada się, często przystępuje do Eucharystii, uczestniczy w cerkiewnej modlitwie. Jeśli tego nie ma, to on nie może nazywać siebie chrześcijaninem. Bez spowiedzi nie ma zbawienia. Niech nie oszukuje ciebie fałszywa myśl: „Ja opowiedziałem o tym przed ikoną Chrystusa, opowiedziałem Bogarodzicy, opowiedziałem memu przyjacielowi. Bóg wybaczył mi”. Do spowiedzi potrzebny jest kapłan i epitrachelion, tak nam przekazała Cerkiew. Postępowanie zgodnie z nauczaniem Cerkwi daje nam wielką nadzieję. Nigdy nie zapominajmy, że święte Sakramenty – latarnie morskie Prawosławia. Bądźcie uważni. Małżeństwo rozpada się z powodu podejrzeń, egoizmu i złych myśli. Ojciec duchowy dale małżonkom rady jak trzecia osoba, u której nie ma preferencji i stronniczości. Miłość między ludźmi – najpiękniejsze, co jest na ziemi, właśnie ona chroni rodzinę. Miłość zdobywa się dzięki przestrzeganiu przykazań, przedstawionych w Piśmie Świętym i cerkiewnych postanowieniach. A osądzanie wstrząsa fundamentami rodziny i całego społeczeństwa, i dlatego ani Bóg, ani Cerkiew nie dają nam prawa osądzać, ponieważ, z jednej strony, to oddala nas od łaski Bożej, a z drugiej, bierzemy na siebie grzechy innych, w tym czasie jak sami nie możemy ponieść własnych”.

Mówiąc o cnotach, on podkreślał, jak ważnym jest zaszczepianie ich w dzieciństwie: „Dziecięce lata mają znaczenie dla całego późniejszego życia. Szatan zaczyna kusić człowieka już od pierwszych lat jego życia, i jeśli ten kala się, oglądając nieczyste filmy w telewizji, to później pod ich wpływem walka z namiętnościami będzie u niego o wiele trudniejsza”.

Temat telewizji palił serce starca, jak ogień. On mówił: „Używanie tego aparatu wymaga wielkiej mądrości. Jeśli on pokazuje coś dobrego, to pomaga to ludziom. Ale zwykle pokazuje on złe, i od tego pojawiają się u nich złe myśli (a przecież wiadomo, że grzech popełniany jest na początku w myślach, a potem dopiero w uczynkach). Lepiej, żeby w domach u chrześcijan tego aparatu w ogóle nie było. Telewizja i nieczyste duchy stali się sojusznikami w walce przeciwko człowiekowi, dlatego ze sobą pozostają w zgodzie. Z tego powodu będący przy władzy ponoszą straszną odpowiedzialność, jakim krajem by nie rządzili, zwłaszcza odpowiedzialni są prawosławni rządzący. Dziś trzy rzeczy czynią trudnym wychowanie dzieci: oddalenie ludzi od Prawosławia, złe towarzystwo i telewizja. Wszystko to wsiewa oset i ciernie w kształcenie dzieci, i im dalej, tym gorzej mają się sprawy. Niedługo w cerkwi nie będzie kogo wyświęcać na duchownych z tego powodu, że nie będzie już zachowujących dziewictwo ludzi, i nie będzie komu udzielać ślubów, ponieważ nie zachowają się młodzi ludzie zachowujący dziewictwo przed zawarciem małżeństwa. Dlatego święci ojcowie radzą dziewczętom, aby wychodziły za mąż gdy skończą szesnaście lat, a chłopcom żenić się mając lat osiemnaście, póki nie zdążyli zbezcześcić siebie cielesnymi grzechami. U tych rodziców, którzy zawarli związek będąc w dziewictwie, dzieci, w ogólnym mniemaniu, bywają piękne, zdrowe, mądre, posłuszne, i łatwo je wychowywać. Oczywiście, wszystko to bywa wtedy, kiedy małżonkowie żyją życiem cerkiewnym”.

Żal mu było rodziców, którzy teraz zajmują się wychowywaniem dzieci. Uważał, że święte ikony mają ogromny wpływ na kształtowanie dziecięcej psychiki.

„Bardzo słusznie robią ci, którzy rozpowszechniają Pismo Święte z obrazkami dla dzieci, ale to jedyne co mogą uczynić przeciwko niezliczonym bezwstydnym przedstawieniom (obrazom), rozpowszechnianym przez bezbożników i wrogów Chrystusa? Jednak, nie powinniśmy rozpaczać i tym dostarczać radości biesom. Nie zaprzestańmy swoich wysiłków, ale starajmy się wkładać w serca dzieci naukę Ewangelii”.

O ostatnich czasach on mówi krótko, nie określając końca świata, dlatego że w Cerkwi o tych czasach i terminach mniemają inaczej: „Jedyne, co możemy uczynić odnośnie tego, kierując się świętą Ewangelią – przygotować się. Sądząc według tych oznak, które teraz widzimy, nie ma żadnej wątpliwości, że szybkim krokiem zbliżamy się do końca świata”.

Wśród innych oznak ostatecznych czasów on wskazywał na bezwstydność ludzi: Jedną z pośrednich oznak tego, że weszliśmy w ósmy wiek[14], jest to, że zło rozprzestrzeniło się po całej ziemi, cnota (dobroć) zubożała, a zachowujący (czyniący) ją, jak wszyscy pozostali, oczekują nadejścia panowania antychrysta. Ale póki Prawosławie zachowuje prawdziwe nauczanie, to ani panowanie antychrysta nie nastąpi, ani on sam nie będzie mógł postawić nas na kolana. To, że teraz czasy ostateczne, widać i po tej wojnie, która prowadzona jest z Prawosławiem. Pierwszą otwartą i niegojącą się raną, która został mu naniesiona, było przejście na nowy styl, a drugą – zlikwidowanie w paszportach rubryki „wyznanie”[15]. Jeszcze jedną oznaką ostateczności czasów będzie to, że mnisi staną się, jak świeccy, a świeccy – jak biesy. Zacznie się straszna wojna światowa, i tylko jeden Bóg wie, kto ją przeżyje. Antychryst jeszcze nie przyszedł, ale w świecie jest już dużo antychrystów. Są jego poprzednikami, przygotowującymi jego przyjście. Ich taktyka nie taka jak była u pogan, kiedyś prześladujących chrześcijan: teraz oni walczą z nami metodami dyplomatycznymi. My, chrześcijanie, musimy mieć uwagę, modlitwę i cierpienie męczenników. Prawosławna Cerkiew jest Cerkwią męczenników, i taką powinna pozostawać do drugiego przyjścia Pana naszego. Ci, którzy kierują Cerkwią, powinni być bardzo uważni. Jeśli oni wykreślą z pism świętych ojców nawet samo najmniejsze, to wyrządzą szkodę chrześcijanom i skuszą słabych w wierze. Sprawa kalendarza – nie sprawa wiary, jak przekonują starostylni. Ale przejście na nowy styl rozdzieliło Cerkiew na części, wywołało rozłam, i przestał ona być całością. Miłość opuściła prawosławnych, a zamiast niej pojawiły się u nich konfrontacje i spory. U starego stylu mogą być niedociągnięcia: niedokładność, utrata kilku sekund w roku, ale według niego żyli święci ojcowie. Kiedyś zapytałem swego starca: „Ojcze, twoja księga Nowego Testamentu zrobiła się całkiem zniszczona. Przynieść ci nową?” – „Nie trzeba, synku, przecież ona należała do mego ojca”. Cerkiew nie zajmuje się obliczaniem czasów i terminów. Ona żyje według własnego czasu. Bardzo boli mi dusza z tego podziału Cerkwi. Utracona jedność, o którą tak wiele modlił się Chrystus[16]. Boję się, żeby jakaś kolejna innowacja nie uczyniła we Wschodniej Cerkwi jeszcze jednego rozłamu”.

Ojciec Dionisij miał swoje powiedzenia, które bardzo lubił, jak również te, które uważał za odrażające. Wyrażenie „nie zwracaj uwagi” uważał za niszczycielskie dla tego życia, i dla wiecznego, i zawsze wyrażał swój wstręt do niego. Również częste u świeckich ludzi wyrażenie „tu i raj, tu i piekło” uważał za negowanie prawosławnego nauczania (zgodnie z którym „tu przygotowujemy się do życia wiecznego”), dewizę bezbożności i niewiary współczesnego człowieka.

Ten święty pustelnik miał też ulubione słowa. Jedno z nich – „duszyczka”. Święty Andriej z Krety zwracał się do swojej duszy: „Duszo mój, Duszo moja”[17] – żeby ją rozbudzić, a starec mówił do człowieka „duszyczko moja”, żeby go uspokoić, żeby stał się rześkim i nigdy nie poddawał się w wojnie duchowej. Inne ulubione wyrażenie starca – „życie wieczne”, które on odróżniał od życia fałszywego. Te słowa on wypowiadał ze szczególnym akcentem. One burzyły ścianę, oddzielającą to życie od tamtego, i pierwsze w cudowny sposób przechodziło (przekształcało się) w drugie.

Z tego, czego uczył ten wojownik ascezy, było widać, że on doskonale znał Pismo Święte. Znaczy, studiował je z wielką uwagą. Mówiąc o doświadczeniach, które spotkały sprawiedliwego (pobożnego) Iowa, on bardzo wiernie wyjaśnił, że Bóg po wypróbowaniach (pokusach) podwoił mu wszystko, oprócz dzieci. Tak naprawdę On i ich dał mu podwójnie, ponieważ pierwsze dziesięć do tego czasu były u Niego na niebie. Iow ich nie stracił, one były u Boga. „Tu, dzieciaczki – mówił on – zaczyna świecić tajemnica wskrzeszenia, dlatego ten fragment czytany jest właśnie w Wielki Piątek”.

Stałe zgłębianie Pisma i dzieł świętych ojców, a także święte ascetyczne życie dodały jego nauczaniu wiele wspaniałego. On mówił: „Im człowiek grzeszniejszy, tym lepszym wydaje się sam sobie. I odwrotnie, im więcej on poznaje Boga, tym gorszym widzi samego siebie”.

On uczył i wiele innych rzeczy, o czym młodzi, prawdopodobnie pamiętają lepiej.

Kolicki starec na wszystko patrzył z punktu widzenia wieczności: „Bóg wprowadził mnie w to życie, żebym tu przygotował się do życia wiecznego. Mój stan mnisi też spowodowany (wywołany) jest dążeniem do wieczności”.

Kiedy on uczył innych, to robił to, żeby pomóc im osiągnąć życie wieczne. On codziennie służył Liturgię, żeby odkryć im drogę do wieczności.

„My dokonujemy wysiłków i dniem i nocą, żeby oni stali się naszym dobrym bagażem podczas przejścia do wieczności. Wszystko istnieje dla sławy Bożej: i widzialny świat, i niewidzialny, i życie, i śmierć. Święte wysiłki ascetyczne prowadzą nas do życia wiecznego. One bardzo wiele znaczą i dla tego życia, nadając mu sens i napełniając treścią. Do życia wiecznego powinno też prowadzić i małżeństwo i wychowanie dzieci”.

Miał on jedno marzenie – zostać obywatelem niebios i członkiem Cerkwi pierworodnych, których imiona zapisane są w księdze życia. Przeżywszy na Świętej Górze siedemdziesiąt jeden lat, osiągnąwszy głęboką starość, w dni, kiedy Cerkiew śpiewa „Christos woskriesie”, to wysokie drzewo Kolicy nie upadło, nie zgięło się, ale spokojnie położyło się na swoją pościel, żeby trochę odpocząć przed wielką podróżą do wieczności. Bóg dokonał tego, czego on pragnął całe życie: umrzeć na Atosie i zostać pogrzebanym ze swymi ojcami.

1. Świętość przechowywana w tym monasterze.

2. Wieże strażnicze w monasterach Atosu budowano kilka wieków temu, kiedy istniało realne zagrożenie od morza piratów: Wenecjan, Genueesów czy Turków.

3. Porównaj Rdz.2:15.

4. Tak na Atosie mnisi ubierają się tylko idąc do cerkwi albo witając biskupa czy ihumena.

5. Wyrażenie z Akatystu Bogarodzicy (dieriewo błahosiennolistwiennoje), – oznaczające drzewo z rozkoszną koroną, dającą wspaniały cień.

6. Prz.18;19 (według tłumaczenia LXX)

7. Biło (klepało) – klepadło – deska drewniana lub metalowa, z której przed uderzenie specjalną pałeczką lub młoteczkiem wydobywa się dźwięk; przyrząd stosowany w monasterach, podawał sygnał zwołujący mnichów na nabożeństwa lub też oznajmujący poszczególne momenty nabożeństwa.

8. „Nie troszczcie się i nie mówcie: co mamy jeść? albo: co pić? albo: w co się ubrać? Dlatego że wszystkiego tego poszukują poganie, i dlatego że Ojciec wasz Niebieski wie, że potrzebujecie tego wszystkiego” (Mt.6:31-32).

9. Takimi słowami na Atosie przyjęto wyrażać swoją gotowość wypełnić polecenia starca.

10. „Żnący otrzymuje nagrodę i zbiera plon do życia wiecznego” (J.4:36).

11. W bizantyjskiej muzyce pierwszy głos jest jednym z najprostszych, a siódmy, nazywany słowem βαρύς („ciężki, niski”) – najtrudniejszym do wykonania.

12. Mt.5:14.

13. Patrz, opis jednej z egzekucji egipskiej (Wj.10:21).

14. Ósmy wiek – analogia ósmego dnia – dnia ostatecznego i wiecznego niekończącego się życia.

15. Ta rubryka w greckich paszportach (dowodach osobistych) została zlikwidowana w 2000 r. pod presją Unii Europejskiej. Grecki rząd poszedł na to, nie patrząc na protesty ludności i na to, że w historii współczesnej Grecji byli nawet męczennicy, którzy wycierpieli za możliwość wyznawania siebie prawosławnym poprzez podobne dokumenty.

16. Patrz J.17:20-23.

17. Początek kondakionu Wielkiego pokajannego kanonu: „Duszo moja, duszo moja, wstań (zbudź się), dlaczego śpisz?...”


Do strony głównej