Ludzie cerkwi, których znałem


 LUDZIE CERKWI, KTÓRYCH ZNAŁEM

Archimandryta Grigorij (Zumis)

tłumaczenie Eliasz Marczuk


LUDZIE CERKWI, KTÓRYCH ZNAŁEM

Tym, którzy z żółtych brzegów Archipelagu wysłali mnie w góry Etolii i Eurytanii, na Świętą Górę i w przedgórza Wiertiska, z wdzięcznością poświęcam.

MONASTER PRUSIJSKI

 

Wspaniali ludzie

Jako urodzony na wyspie lubię morski brzeg i jego zioła, którym słona morska woda dodaje szczególnego aromatu. W tych miejscach, gdzie na podmytych przez fale skałach utrzymywała się ziemia, rosły u nas rośliny o śmiesznych nazwach: mleczarze, świniopasy i kaci. (Ostatnie nie na próżno tak się nazywały: one porządnie rozdrapywały ręce do tego, zanim ziół nazbiera się na jeden talerz.) A oprócz ziół na tych pogryzionych przez morze skałach wyrastali wspaniali ludzie: cisi i spokojni, jak morze w maju.

Ale Bóg chciał, żebym oprócz morza poznał i góry, i do tego najtrudniejsze do przejścia: w Ewrytanii[1]. Zamiast ukochanego morza przez długie lata musiałem patrzeć ma przepaście i obłamki skał, na górę Kieramidi, na szczyty Różowego Grzbietu, na góry Chalikion i Arapokiefała, które otaczały nas znacznie ciaśniej niż góry Etołoakarnanii. Jak często myślałem, znajdując się wśród Prusijskich wąwozów: „Jakie wy jesteście okrutne, wysokie góry! Bóg dał mi możliwość patrzeć w dal, do linii horyzontu, a wy swoim ogromem czynicie mnie krótkowzrocznym, jak roślinożerne zwierzę”. Morze ukryło się przed moimi oczyma, i zacząłem żyć w pustyni, jak sowa.

Chcąc nie chcąc musiałem poznać górali-owczarzy. Z nimi i sam stałem się góralem. Spojrzenie tych ludzi utraciło prostotę. Oni patrzą badawczo, jakby mówią: „Ty jesteś nasz, czy z nieprzyjaciół naszych?”[2] Oparłszy głowę na pasterskiej lasce, oni pochylają ją, tak jakby chcieli usłyszeć rozlegające się w oddali kroki przybliżającego się nieznanego niebezpieczeństwa. Trudno zmusić ich do uśmiechu z tego powodu, że oni w ogóle się nie uśmiechają. Lata tureckiego panowania, wojen, konfliktów społecznych, partyzanckich powstań i odosobnienia zrodziły w ich duszach niepewność o jutrzejszy dzień. W górach, jak i w świecie podwodnym, większa ryba pożerała mniejszą.

Tym bardziej zdumiewające, że pośród tej mgły i oparów, w górach, gdzie jesień bywała nieustającymi ulewami, a wiosna była smutna, jak żałoba młodej wdowy, pojawiały się odważne serca, ludzie o szerokiej duszy, porażający majestatem swojej szlachetności. W ich obecności nie odczuwało się typowej dla górali agresji: „A no, zobaczmy, kto kogo, delikatnisie równin i wybrzeży!” Nie będę porównywać ich z chłodną oazą, ponieważ góry i bez nich są dość chłodnawe, a porównam ich lepiej z domowym ogniskiem, płonącym w kącie pokoju. Jednym z takich ogrzewających duszę ognisk był człowiek, o którym teraz opowiem.

1. Rejon w Centralnej Grecji

2. Joz.5:13

 

Ojciec Nikołaj

Pochodził on ze wsi Koniska, położonej nad jeziorem Trichonidckim. Po raz pierwszy zobaczyliśmy się w regionalnej administracji w mieście Miesołongion. Żeby zaznajomić się, nie potrzebowaliśmy długich rozmów: dużo już o sobie słyszeliśmy. Głębokie pokajanie, z którym ten siwobrody starzec spowiadał się trzydziestoletniemu ihumenowi, mówiło wiele. Ojciec Nikołaj, nie otrzymał prawie żadnego wykształcenia, ale niezwykle czcigodny, pomimo rodzinnych problemów, przynoszących mu wiele biedy, stał na swoim stanowisku na skraju ziemi i troszczył się o to, żeby zapomniany przez wszystkich naród nie zostawał bez nabożeństw. Na moje pytanie: „W jakiej wsi ty służysz?” on odpowiedział:

- W zapomnianej przez Boga. Nikt o nas nie pamięta. Przyszedłem teraz do nomarchy[1], żeby prosić go o przeprowadzenie do nas drogi. Rozumiesz, dla nas, ludzi świeckich, normalna droga do większych miejscowości będzie już jakimś pocieszeniem.

- W ciągu trzydziestu pięciu lat, twojej służby w Konisku, tej maleńkiej wiosce, nie chciało ci się prosić o przeniesienie do innej parafii, gdzieś na równinie?

- Ojcze, ja nigdy nie chciałem złota, ani srebra, ani drogiego ubrania[2], i nigdy nie myślałem przemienić się w Amerykanina. Moje serce chciało jednego: zbawienia dla mnie i mojej trzody. Z tego miejsca, gdzie mój Anioł zostawił mnie w nocy moich narodzin, niech on zabierze mnie na niebo.

Wszystko to mówił, skłoniwszy głowę, jakby stał przed Samym Bogiem. Nie pomylimy się, jeśli nazwiemy go ojcem Nikołajem czcigodnym i bogobojnym.

Innym razem spotkałem go w karczmie wujka Charałampija, którą miejscowi nazywali Nową Szwajcarią. Było widać, że stało się z nim coś poważnego. Co to mogłoby być? Czy to u niego jakaś nowa pokusa, czy ja czymś go zmartwiłem?

- Co z tobą, ojcze Nikołaju? Dlaczego jesteś taki ponury? Jak tak chciałem, drogi mój batiuszka, zobaczyć twoje wspaniałe oblicze i ucieszyć się, a ty oto taki ponury.

- A ty ojcze, czyż nie słyszałeś o nowym dekrecie?

- O jakim?

- Święty Synod Greckiej Cerkwi zatwierdził ustawę o wyświęceniu na kapłanów małogramotnych ludzi, takich, jak ja. Nasza Cerkiew znów stała się taka, jak pięćdziesiąt lat temu. Liturgia, Ewangelia, nabożeństwo: wszystko to tak i pozostanie zapieczętowanymi książkami. Jakiego Anioła Bóg pośle, żeby zdjął z nich pieczęcie[3] i dał naszemu narodowi duchowy pokarm i picie, żeby ludzie stali się żywymi członkami Cerkwi?! Ja czytam ludziom Ewangelię, a kiedy kończę i odwracam się do ołtarza, to mówię: „Panie, zlituj się nad nami: poślij nam kapłana-głosiciela!

Poczułem wstyd z tego powodu, że nie ubolewałem z powodu tego cerkiewnego problemu.

Był sierpień 1976 roku, kiedy spotkaliśmy się z nim w cieniu wysokiego świerka. Teraz piszę te wiersze w 2004 roku, ale nie mogę zapomnieć niepokoju, trosk ojca Nikołaja: „W Cerkwi nie powinno być już bezgramotnych. Ewangelia odeszła z naszego życia”.

1. Tak w Grecji nazywa się stanowisko naczelnika regionu.

2. Porównaj ze słowami apostoła Pawła: „Ani srebra, ani złota, ani ubrania ja od nikogo nie pożądałem” (Dz.20:33).

 

Matka Aleksandry

Gieorgija, matka kaleki Aleksandry, żyła samotnie po zachodniej stronie osady Prusos. Jej życie było dowodem tego, że ciągłe przebywanie w jednym miejscu samo w sobie nie może poszkodzić człowiekowi. A teraz bez upiększeń opowiem to, czego byłem świadkiem. Oczywiście, prawdziwa szlachetność – dar od Boga, który On daje tym, kto może powiększyć tę zaletę i doprowadzić ją do doskonałości. Często myślałem: „Niech przyjdą tu ludzie świata tego, fałszywie nazywający siebie szlachetnymi, i popatrzą, co może uczynić Bóg z człowieka pośród tych wysokich gór”. Gieorgija była wysoka, ale nie dzięki pantofelkom na wysokich obcasach. Była wykształcona, choć i nie kończyła uniwersytetów. Była szczodra nie mając bogactw. Raz powiedziałem jej:

- Tam, gdzie ty żyjesz, nikt ciebie nie dostrzega.

- No i co, ojcze? Mnie widzi Bóg, a ja widzę Jego. W mojej dziurze codziennie spotykam ludzi, których On do mnie przyprowadza. Ludzie doprowadzają do wielu różnych myśli, a Bóg – daje tylko jedną dobrą myśl: Swoją miłość.

Matka Aleksandry, pomagająca w gospodarstwie Prusijskiego monasteru, była jak kwitnące migdałowe drzewo wśród srogiej zimy. Była prawdziwą księżną z bogatym wewnętrznym światem i piękną powierzchownością. Jeśli by zaczęła nosić najdroższe ozdoby, to poszkodziłoby to jej naturalnemu pięknu. Każdy, kto uważnie patrzył na nią, mimowolnie chciał, też mieć taką matkę lub żonę. Naturalnemu pięknu Gieorgii towarzyszyły szlachetne maniery, od których gość, który wszedł do jej biednej chatki, czół się w siódmym niebie.

Kiedy tacy ludzie odchodzą od nas do dalekiego kraju żywych, u nas zostaje samotność i nieutulony smutek z tego powodu, że tracimy sól, tracimy drogie przyprawy Wschodu, które dodają smaku naszemu życiu.

 

Wasiło Wastarucha

Na drugim końcu osady żyła jeszcze jedna wspaniała swoją szlachetnością kobieta – Wasiło. Była kobietą mężną, jak izraelska prorokini Diewora, silną i ciałem, i duchem, człowiekiem, całkowicie oddającym się swojej pracy, i nie z zamiłowania do pieniędzy, a z miłości do monasteru i jego mieszkańców. Kochała Bogarodzicę i Jej dzieci – mnichów. Przepracowaliśmy razem osiem lat. Ona nigdy o nic dla siebie nie prosiła i ani razu nie skorzystała z tego, że była dla nas niezbędna. Nigdy między nami nie padło ani jedno ostre słowo. Ona pracowała w monasterze od wczesnego ranka do wieczora, a jeśli trzeba było zostać do nocy, to nigdy nie odmawiała i nie skarżyła się na zatrzymanie. Usta swoje trzymała zamknięte, a ręce i nogi zawsze były gotowe do roboty. Nasze rzeczy prała w lodowatej rzece nawet zimą, nie zwracając uwagi na miejscowy surowy klimat. Oprócz tego, myła toalety i pomieszczenia mieszkalne, zmieniała na łóżkach pościel, pomagała w ogrodzie i w przenoszeniu materiałów budowlanych. A w gajach oliwkowych, należących do monasteru i znajdujących się koło Agriniona, siedemdziesięciopięcioletnia panienka Wasiło była pierwsza.

Ona była moją najlepszą posłusznicą jak w tym, co dotyczyło prac, tak i w tym, co dotyczyło życia duchowego. Po jej śmierci codziennie myślałem: „Odeszła Wasiło, nigdzie jej nie ma”. Jak mogła u tej córki prusijskich lasów i wąwozów, która tyle wycierpiała, pojawić się taka szlachetność, taki duch samoofiarności? Wasiło została naszą matką, a my – jej ukochanymi dziećmi. Dopóki żyliśmy w tym monasterze, przez lata rozkoszowałem się godną podziwu matczyną miłością i troską tej kobiety, która jakby przyszła z dawnych czasów, choć ze względu na dystans, który często nas dzielił, nie zawsze można było z nią nawet się przywitać. Tam zrozumiałem, że jeśli w naszych sercach rzeczywiście jest Chrystus, to nic nie może nas od siebie oddalić, jak daleko byśmy się nie znajdowali.

Przed śmiercią dosięgło ją wypróbowanie: podczas zbioru oliwek ona skaleczyła nogę. Stopniowo zaczęła wygasać i bez skarg, bez narzekań, ale z imieniem Bogarodzicy na ustach opuściła ten świat i przeszła do wieczności.

W moim życiu było wielu ludzi, których miłość świeciła mi, ale imion ich już nie pamiętam. A jednak nie mogę nie wspominać o tych, kto razem ze mną znosił dzienny żar i chłód nocy. Współuczestnictwo w trudach to jedna z najważniejszych stron ludzkiego życia, w czym by ono się nie przejawiało: czy w walce duchowej, czy w trudach cielesnych (fizycznych). Jak ważnym jest, żeby ludzie byli tak zjednoczeni, żeby wielu tworzyło jakby jeden organizm! Jakim smutkiem przesiąknięte są słowa Bogoczłowieka: „Wy zostawicie Mnie samego”[1]! Ale teraz pora wrócić do moich wspaniałych znajomych.

1. Jan.16:32

 

Starzec Anastasij

Anastasij pochodził z Ewrytanii[1], z wioseczki Doliana, położonej za osadą Miegało Chorion. Żeby tam się dobrać, trzeba wyjść z Miegało Chorion, wspiąć się na szczyt wysokiej góry Cuka i zejść po jej drugim zboczu. Na tych wysokich występach kiedyś osiedlili się nasi przodkowie, ratując się od prześladowań władz tureckich. Dzisiaj tam, pewnie, nikt już nie mieszka. Do tego pustynnego schroniska Turcy, być może, i nie dotarli, ale dotarł tam diabeł, i nie tylko dotarł, ale i zamieszkał. Wujek Anastasij opowiadał mi: „Pewna kobieta w tych miejscach zajmowała się magią. Przychodziło do niej wielu, nawet z daleka, żeby zaszkodzić (narzucić urok) na swoich bliźnich. W te noce, kiedy zajmowała się ona swoimi diabelskimi sprawami, rozlegał się tak silny łomot, że wydawało się nam, jakby góry ruszają się ze swoich miejsc, że one zaraz upadną i zmiażdżą nas. W takie wieczory nie było nam do snu, nikomu nie chciało się rozmawiać. I nawet kiedy w 1944 roku po napadzie partyzantów ona odeszła z naszej wioski do Panetolionu, nie zrobiło się tu spokojniej. Biesy dalej nas przerażały, dopóki nie zaprosiliśmy nieżyjącego już metropolity Nawpakta i Ewrytanii Christofora Aleksandropułosa. On przeczytał modlitwy na wypędzenie złych duchów, i dopiero po tym tu się uspokoiło. W tym miejscu nie wiedźmom było zajmować się magią, a mnichom się trudzić”.

Wujka Anastasija poznałem w 1975 roku, kiedy miał już prawie osiemdziesiąt lat. Był trochę przygarbiony, ale o twarzy tak pogodnej, miłej, radosnej i czystej, jak u małego dziecka. Oczy jego były błękitne i lśniące, jak okna oświetlonej od wewnątrz świątyni, świecące wśród nocy. Jak tylko go zobaczyłem, to natychmiast poczułem do niego silną przychylność i pomyślałem: „Przecież on wprost jak świątynia Boża!” Jego twarz wydała mi się wtedy jak oświetlona światłem świec wiejska cerkiew w Bożonarodzeniową noc. Zacząłem myśleć, jakby poznać go bliżej, ale okazało się to niepotrzebne: on sam podszedł do mnie i zechciał się wyspowiadać. Możliwość poznać go lepiej ucieszyła mnie nie mniej, niż jego – możliwość wyspowiadania się. I choć w tym czasie silne przemęczenie nie pozwalało mi spowiadać, z radością zgodziłem się, ponieważ byłem pewien w tym, że jego dusza okaże się „usłanym pokojem”[2]. Z czcią do Sakramentu spowiedzi opowiedział mi o swoim życiu. On czuł, że koniec jego bliski, i dlatego chciał przynieść spowiedź z całego życia, jak umierający.

- Wiesz, batiuszka, kiedy byłem podrostkiem, to przez naszą wieś przechodził jeden mnich. Na plecach miał worek podróżny, a w ręce laskę. Był podobny do świętego Kosmy Etolijskiego. Wieczorem mój ojciec zaprosił go do nas do domu. Mój pokój od pokoju tego starca oddzielała tylko cienka ścianka. Kiedy noc zbliżał się do końca, usłyszałem cerkiewny śpiew i czytanie. Cichutko wstałem i podszedłem do jego drzwi. Przez szczelinę między deskami widziałem, jak ten mnich to czyta, to czyni pokłony, to śpiewa. Nie mogę powiedzieć dokładnie, jak długo patrzyłem na to, co on chciał czynić w tajemnicy przed innymi, prawdopodobnie, ponad dwie godziny. Kiedy zaświtało, mama przygotowała śniadanie i nakryła stół. Usiadłem obok niego. „Ojcze, co przyprowadziło Was do naszej wioski?” – „Kazanie o Chrystusie”. – „Wy w nocy służyliście Liturgię?” – „Nie, synku, to była jutrznia i moja tajemna reguła”. – „A mnie świeckiemu, można tak się modlić?” – „Tak można modlić się wszystkim: i klerykom i świeckim”. – „Ale ja nie mam książek”. – „To nic, zostawię tobie swoje”. On otworzył swój worek i najpierw wyjął stamtąd antidor[3] i świętą wodę. „Przyjmuj je każdego ranka – powiedział mi. – Jeśli w nocy będziesz miał pokusę, to odłóż na następny dzień”. Potem wyjął i książki. Jaka radość mnie ogarnęła! Jakbym ujrzał cały świat. On otworzył Czasosłow[4] i pokazał mi Połunoszcznicę, a potem i pozostałe księgi, potrzebne do odsłużenia Jutrzni i Wieczierni.[5] Pozostawał u nas przez kilka dni, a potem, zostawiwszy mi wszystko, nawet worek, odszedł, i nigdy więcej go nie widziałem. Od tej pory do dnia dzisiejszego codziennie czytam cerkiewne księgi: Tego mnicha posłał mi Sam Bóg. Kiedy o nim wspominam, to moje serce wypełnia się wdzięcznością najpierw do Boga, a potem do tego błogosławionego człowieka. Ludzie mówili o nim: „Co potrzebne temu mnichowi?” – „On głosi o Chrystusie”. I rzeczywiście, on wskazał mi drogę Chrystusa.

- Kiedy czytałeś porządek nabożeństw, twoja żona modliła się razem z tobą?

- Nie zawsze. Ona wstawała razem ze mną, ale z powodu różnych prac domowych (musiała rozpalić w piecu, przygotować jedzenie) ona wiele opuszczała.

- Sprawiała tobie przykrości?

- No tak, w drobiazgach.

- Co czułeś, kiedy służyłeś?

- Ojcze Grigorij, wśród całkowitego nocnego milczenia doznawałem takiego wewnętrznego spokoju i ciszy, jakbym był w raju. A potem w ciągu całego dnia, zajmowałem się swoim gospodarstwem w bezludnych miejscach, jakby ochraniała mnie niewidzialna straż. Czasem, kiedy się śpieszyłem i coś opuszczałem ze służby, to czułem, że strażników było mniej.

On kilka razy przychodził do naszego monasteru. Zostawszy w samotności (jego żona umarła, a cała rodzina wyjechała żyć za granicę) i nie wytrzymując trudności głębokiej starości, postanowił przenieść się do domu starców. Zanim wyjechał do „wielkiej wioski Attyki”[6], z poprzedniego pasterskiego życia, zostawała u niego tylko jedna koza. Przyprowadził ją do monasteru, pokonując drogę pieszo przez prawie trzy dni. Cały spocony, przekazał ją mi przy monasterskiej bramie.

- Oto, ojcze, będzie tobie niewielkie pocieszenie w twojej chorobie.

Przygryzłem sobie język, żeby nie powiedzieć mu, że całkiem nie piję mleka.

Od tej pory minęło wiele lat. Już posiwiałem, ale ciągle nie mogę zapomnieć tego widoku: wujek Anastasij z kozą przy monasterskiej bramie. Jego jasna twarz wiele mnie nauczyła. W tej chwili przypomniały mi się słowa ihumeni Jewsiewii: „Po wszystkich spotkaniach, w moim życiu, tera patrzę tylko na twarze ludzi i sławię Boga”.

1. Obszar w Centralnej Grecji

2. Mk.14:15, mowa tu o komnacie Tajnej (Ostatniej) Wieczerzy.

3. Patrz http://www.parafia.sidcom.pl/parafia/azy/chleb.html

4. Czasołow – Księga Godzin Kanonicznych

5. Połunoszcznica, Jutrznia, Wieczernia – nabożeństwa cyklu dziennego

6. Żartobliwa nazwa Aten

 

Lekarz Korina Dres

Ta wspaniała kobieta pochodziła ze sławnego miasta Miesołongion[1]. Podczas Drugiej Wojny Światowej poszła na ochotnika na front i służyła tam jako pielęgniarka. Po wojnie została felczerem i otrzymała skierowanie do Eurytanii, do górskich osiedli, położonych na wysokości ponad tysiąc metrów, gdzie pracowała do odejścia na emeryturę. Pracowała wśród wysokich gór, gdzie podczas chłodnej zimy miejscowi wypędzają przyjezdnych i mówią: „Zostawcie nas samych walczyć ze śniegami i lodowatymi ulewami. Przychodźcie do nas wiosną”. Ona była podobna do zapomnianych przez wszystkich wiejskich propowiedników[2]: kiedy przepracowała w górach już długi czas, nikomu nie przyszło do głowy przenieść ją na równinę, gdzie klimat jest znacznie łagodniejszy. Wpół uboga i nie chroniona przez swoje władze, bez narzekań przepracowała w okręgu, który obejmował wsie Domnista, Krikiełło i Karpienisi, całe trzydzieści pięć lat. Od tamtej pory za każdym razem, widząc pielęgniarkę, przypominam sobie Korinę, która ze stetoskopem, ciśnieniomierzem i strzykawką latem i zimą chodziła od chatki do chatki, żeby okazać medyczną pomoc bezsilnym i staruszkom.

Wszyscy ludzie dla Koriny mieli tylko jeden przezwisko: „złoto” albo „złota”. Góral-drwal czy pastuch zachodzili do jej punktu medycznego jak dzikie zwierzęta, wychodzili jak pokorne jagnięta, ze wzruszeniem wymawiając to przyjemne przezwisko. Dzięki swemu czułemu traktowaniu i łagodnemu głosowi ona zawsze była dla nas jaskółką, przynoszącą wiosnę do ich zranionych dusz. Swoją łagodnością i zabawnymi historiami poskramiała zezwierzęciałych i pocieszała cierpiących. Była prawdziwym ojcem duchowym dla całej wsi, falochronem podczas burz, które wstrząsały rodzinami. Ludziom, żyjącym z dala od świata i od innych ludzi, niezbędne jest pocieszenie, potrzebny jest ktoś, komu mogą opowiedzieć o swoich cierpieniach. I właśnie takim człowiekiem była Korina, „lekarka”, jak ją nazywano. Znaleźć ją nie było trudno. Ona znała tylko dwie drogi: do punktu medycznego i do cerkwi. Choroba często staje się drogą, prowadzącą do Boga, i dlatego błogosławiony jest ten lekarz, który podczas choroby pomaga zbłądzonej owcy przejść nią do końca.

Korina nie umiała ani śpiewać, ani czytać w cerkwi, ale bardzo dobrze umiała słuchać i uważać podczas służby. Nie opuszczała ani jednego nabożeństwa. Według słów jednego z jej współmieszkańców, była „cerkiewnym podświecznikiem”, który nie śpiewa, nie czyta, ale za to wszystkim świeci. W Prusijskim monasterze, gdzie służyliśmy, w wielkie święta ona była jedyną mironosicą. Ze swej górskiej wsi przychodziła obładowana podarkami, jak zakupami z miejskiego supermarketu, żebyśmy mogli razem z nią pocieszyć się świętem. Jej spowiedź zawsze była prosta i jasna, dokładnie taką, jaką była i jej dusza. Była kobietą czystą, stojącą ponad wszelkimi podejrzeniami.

Ten wysoki rozmaryn nikomu nie dawał powodów do grzesznych myśli. Ciężką służbę felczera ona przechodziła jak Anioł. Dokąd by nie przyszła, u wszystkich zostawało wrażenie, że odwiedził ich człowiek Boży. Nigdy z nikim nie kłóciła się, dlatego że nigdy nie obstawała przy swoich prawach.

W swoim testamencie wymieniła braci monasteru Dochiar i zostawiła im dziesięć tysięcy drachm na modlitewne wspominanie.

Niech będzie jej wieczna pamięć przed Bogiem! Swoim przykładem uczyła nas samoofiarności i poczucia własnej godności, zrównoważonej pokorą. Nawet skargi jej były wspaniałe, słuchałem ich z radością. Jestem wdzięczny jej za wszystko.

1. Miasto w Centralnej Grecji.

2. Propowiednik – kaznodzieja, głosiciel, krzewiciel, szerzyciel

 

Kucharz Gierasim

Ojcze, podczas panichidy[1] słyszę jak czytacie modlitwę: „Który śmierć podeptał i diabła zniweczył (zniszczył)…” – ale w życiu często widzę, że my swoimi licznymi grzechami sami otwieramy drogę diabłu i dajemy mu przestronne miejsce, gdzie on zaczyna skakać, jak ogier. Widziałem jak on siedział w garnku z wrzątkiem i nie pozwalał przygotować jedzenia, żebym spóźnił się z wykonaniem zamówienia, zaczął narzekać i gniewać się. Widziałem, jak nie pozwalał działać przyprawom, żeby moje jedzenie było nie tak smaczne, jak oczekiwano. Ale wtedy, kiedy miałem dobrą myśl o tym, ile dodatkowych porcji włożyć do garnka, żeby nakarmić biedaków i kalekich, a nie o tym, ilu klientów uda mi się przyciągnąć, i ile na tym zarobię, to widziałem, jak diabeł ucieka wraz z gorącą parą przez wyciąg. Jeśli postępujesz zgodnie z wolą Bożą i masz dobre myśli, to trudzisz się dla pięciu drachm, a otrzymujesz sto. Ale jeśli grzeszysz, to, pracując z nadzieją otrzymania stu, otrzymujesz pięć, a i te nie dadzą ci radości. W dodatku i diabeł ze swojej strony stara się zaszkodzić. Czy widziałeś gdziekolwiek jego mogiłę? Dlatego nie powinniśmy być nieostrożni. Każdy raz, usłyszawszy w sklepie krzyki i odgłos bójki, ja najpierw kładłem kadzidło do kadzielnicy, a dopiero potem zachodziłem do środka. Odkryłem, że w kadzidle jest obecna moc Chrystusa. Do swego sklepu ja zawsze najpierw kupowałem kadzidło, a dopiero potem produkty. Czym byś, ojcze, się nie zajmował, najpierw przeżegnaj to, żeby kusicielowi uschły ręce, a dopiero potem bierz się do roboty. Wy, mnisi, musicie być szczególnie uważni, ponieważ on kusi was więcej, niż nas, świeckich. Dalej, wy nosicie czarne odzienie, i dlatego wszystko co robicie, widać. Czyż biesy w ogóle wam nie dokuczają? Z każdym z nas walczy jeden, a z każdym z was – tysiące, i jeśli udaje się im znaleźć u mnicha słabe miejsce i pochwycić go, to jest to dla nich prawdziwym świętem. „Ja zwyciężyłem – mówi wtedy jeden z nich drugiemu – tego, kto uważa się i chce pokazać się wojownikiem Chrystusa”.

O biesowskich pokusach Gierasim mógł opowiadać bez końca.

Pochodził z Eurytanii, ze wsi Stawli, która nigdy jednak nie była naniesiona na mapę. Podobnie jak lodowaty północny wiatr, i zimą i latem dokuczała im ciągła bieda. Podczas wojny narodowej napadli na niego partyzanci, po czym musiał uciekać do Agrinion, gdzie bardziej niż inni zasmakował smutków życia uchodźcy.

- Ty sam widzisz, ojcze, że w tych miejscach do ucieczki zmuszali nas nie tylko Turcy, ale i ludzie, którzy byli kiedyś bliskimi i jednomyślnymi.

U Gierasima była żona Konstando, również wspaniała osoba: poznaliśmy się z nią, kiedy miała już ponad siedemdziesiątkę, ona, jak małe dziecko, cały czas śmiała się i zawsze była radosna. Razem z nią on otworzył niewielką tawernę w Agrinionie, wtedy jeszcze małym miasteczku. Do tej pory nie jest dla mnie jasne, jaki był cel ich życia: zarabiać dla siebie czy karmić głodnych biedaków, których w tym czasie była większość. Każdego dnia oni jakby zawierali zakład o tym, kto z nich nakarmi więcej biedaków, którzy wchodzili do ich sklepu oboma wejściami: frontowym i tylnym, wtedy jak zamożni klienci mogli wchodzić tylko frontowym.

Kiedy oni odeszli na emeryturę, zacząłem brać ich za kucharzy do Prusijskiego monasteru na letnie miesiące. Kidy ci staruszkowie przyjmowali na siebie kuchnię, która zwykle bywa miejscem napiętych relacji i nerwowych napięć, to przemieniała się ona w miejsce spokoju i radości, stawała się prawdziwą świątynią. Wujek Gierasim nigdy nie czynił z siebie mądrali, który chce, żeby wszyscy zwracali się do niego z pytaniami i szacunkiem. Jego i bez tego szanowali wszyscy ojcowie: ode mnie, trzydziestopięcioletniego ihumena, do nowicjusza Fanisa, który miał trzynaście lat. Dostrzegłszy kogoś z nas na progu kuchni, on natychmiast mówił:

- Ojcze, co tobie przygotować?

A garnek u Gierasima, wydawało się był niewyczerpany: zawsze było w nim jedzenie.

- Wujku Gierasim, tam przyszło dwóch, masz jedzenie? O, już ich pięcioro.

- Jest, ojcze, znajdzie się nawet dla tysiąca. Dlatego, że w monasterze jedzenie rozdawane jest za darmo, ono nigdy nie kończy się.

Wszystko to on robił i mówił z miłością i szacunkiem do ludzi.

To były niezapomniane lata i niezapomniani ludzie, których Sam Bóg posłał z niebios, żeby przynieść pociechę mnichom w ich trudnym życiu w na wpół zburzonym Prusijskim monasterze.

Podczas zbioru oliwek w gajach blisko Agriniona Gierasim i Konstando, obładowani jedzeniem dla braci, pierwsi przychodzili z pomocą, nie patrząc na chłód i deszcze.

„Aj-aj-aj, dzieci – mówiła Konstando – gdzież wy tyle ukrywaliście się, że nie mogliśmy was odnaleźć? Ja słyszałam o mnichach i myślałam, że są oni jakimiś potworami i straszydłami, a okazało się, że jesteście dla nas – radością od Boga”.

Ich dom był całkiem maleńki: trzy na trzy metry. Jak często oni zapraszali nas i częstowali obiadem z serdecznością Abrahama, Izaaka i Iakowa!

Kochałem tych ludzi, i bardzo chcę spotkać się z nimi na niebie. O takich wspaniałych ludziach nie można zapomnieć, ile lat by nie minęło.

Wspomnij, Panie, Gierasima i Konstando, którzy tak wiele zrobili dla naszych braci!

1. Panichida – nabożeństwo za zmarłych.

 

Ekonomka (gospodyni) Jelena

Jelena żyła w malowniczej wsi Karpienisi, gdzie od lat dziecięcych bieda była jej stałą towarzyszką. Wydano ją za mąż za okrutnego i grubiańskiego człowieka. Po ślubie od razu musiała wynająć się jako służąca, żeby z mężem mieli za co żyć, ponieważ jego dochodów nie wystarczało nawet dla niego samego. Nogi tej maleńkiej kobiety wykrzywiły się od nadmiernej pracy i wyglądały jak kikuty winorośli. Takiego porównania dokonał mój nieżyjący ojciec, dodając przy tym, że ta kobieta, widocznie, całkiem się wymęczyła. Jej duchowe cierpienia i ból, a także cielesne ułomności doprowadziły ją do naszego monasteru Bogarodzicy, gdzie zaczęła każdego roku pomagać nam podczas naszego parafialnego święta – Zaśnięcia Bogarodzicy. Tam też się poznaliśmy, i opowiedziała mi o wielkim cudzie, którego była świadkiem.

„Ja, ojcze, pracowałam od zorzy do zorzy (od świtu do nocy), a wieczorami mój nieżyjący już mąż bił mnie za każdy drobiazg. On rzucał mnie po podłodze, jak chłopcy – piłkę nożną.

Przez jakiś czas służyłam jako gospodyni u jednego lekarza. On dobrze mi płacił, ale był takim samym grubianinem i okrutnikiem, jak i mój mąż. Nie pozwalał mi powiedzieć nawet słowa o tym, co widziałam i słyszałam w jego szpitalu.

Jakoś raz musiałam wynieść śmieci, włożyłam kosz ze śmieciami sobie na plecy i w chłodny wieczór wybrałam się na śmietnik. Po drodze ciągle słyszałam cichy dziecięcy płacz. Rozglądałam się na boki, ale nikogo nie widziałam. Ogarnął mnie strach, zaczęłam się żegnać. „To, pewnie, nieczysty – pomyślałam. Na drodze nikogo nie ma, a ja ciągle słyszę płacz dziecka”. Przyszłam na wysypisko, zdjęłam pokrywę z kosza i tu zobaczyłam płaczące dziecko, które całe było we krwi. „Przenajświętsza Dziewico, co mam robić? Lekarzowi nic nie można powiedzieć, przecież to on je wyrzucił. A jak mogę pokazać je swemu mężowi? On mnie zarżnie, jak paschalne jagnię. Już nie mówię o tym, co może przyjść mu do głowy”. Zawinęłam dziecko w swój fartuch. Było ciepłe i płakało. „Przecież to żywe stworzenie Boże. Moje serce nie pozwoliło mi go wyrzucić. Wezmę je do siebie do domu, i niech pomoże mi Bóg”. Ucałowałam je. Z jego główki płynęła krew, pewnie, uderzyła je pokrywa kosza. Przytuliłam do siebie, żeby ogrzać, i poniosłam do domu. Jak już tobie powiedziałam, ojcze, przycisnęłam je do siebie tak mocno, jak mogłam, żeby było mu ciepło.

W domu nikogo nie było. Pomyślałam: „Bóg jest ze mną”. Umyłam dziecko z krwi, zawinęłam w swoją starą nocna koszulę, pokarmiłam piersią (byłam karmiąca) i położyłam do dzieży, w której miesiłam ciasto, żeby moje pisklątko miało gdzie spać. Przeżegnałam je i powiedziałam: „Przenajświętsza Bogarodzico, uczyń tak, żeby ono nie płakało”. I Bogarodzica, ojcze uczyniła cud: ono ani razu nie zapłakało! Karmiłam je potajemnie i kładłam spać pod naszym łóżkiem. Kiedy przychodził mąż, cała trzęsłam się ze strachu. Serce moje wyrywało się z piersi przy myśli o tym, co będzie, jeśli dziecko zapłacze.

Minął czas, i ono zaczęło pełzać. Jakoś w dzień, kiedy jedliśmy z mężem obiad, dziecko rozwinęło się i wypełzło spod stołu. Jak tylko mój mąż je zobaczył, oczy jego zaiskrzyły się, jak u lwa.

- A to jeszcze co? – zapytał.

Wtedy przeżegnałam się i opowiedziałam o swojej tajemnicy. Był wzruszony moją opowieścią, i przyjął dziecko, jak swoje rodzone. Ten mój syn jest już teraz żonaty i pracuje w Karpienisi. On stale mi pomaga, w odróżnieniu od własnych dzieci, od których nie mam żadnej pomocy”.

Jelena płakała za każdym razem, kiedy o tym mówiła. Mówiła tak żywo, że i ja sam czułem, jakbym był razem z nią tego wieczoru, kiedy niosła kosz ze śmieciami, przestraszył się dziecięcego płaczu, otwierał kosz, zdumiony wyjmował z niego zranione dziecko i przyciskał je do swojej piersi. Wyobrażałem sobie, jak chowam je pod łóżkiem i modlę się, żeby milczało, jak ryba, żeby od jego płaczu nie rozpętała się burza złych myśli w głowie starego awanturnika. Mnie tak samo wzruszało jego pojawienie się spod ubogo nakrytego stołu Jeleny.

Często pytałem ją:

- Ty nie próbowałaś dowiedzieć się, kim są jego rodzice?

Ona odpowiadała:

- A co by to dało? Uważam go za swego i przeżywam za niego bardziej, niż za własne dzieci. To co z nim się zdarzyło, pobudziło mnie radzić kobietom, które przysługują lekarzom: „Uważnie patrzcie, co leży w koszach na śmieci, które wynosicie na wysypisko”. Może udzielać takiej rady jest grzechem, ale wydaje mi się to właściwym.

Zapisałem tę historię dlatego, żeby nie był zapomniany uczynek Jeleny i został poznany cud Bogarodzicy, która około dwóch lat powstrzymywała dziecko, żeby to swoim płaczem nie zdradziło swojej przybranej matki. Jeśli my całą swoją nadzieję położymy na Boga, On wszystko dla nas uczyni.


Do strony głównej