Ludzie cerkwi, których znałem


 LUDZIE CERKWI, KTÓRYCH ZNAŁEM

Archimandryta Grigorij (Zumis)

tłumaczenie Eliasz Marczuk


LUDZIE CERKWI, KTÓRYCH ZNAŁEM

Tym, którzy z żółtych brzegów Archipelagu wysłali mnie w góry Etolii i Eurytanii, na Świętą Górę i w przedgórza Wiertiska, z wdzięcznością poświęcam.

 

MIRTIJSKI MONASTER

Mirtijski monaster w Etoloakarnanii i jego niewiasty mirro niosące

Mirtijski monaster jest położony w cudownym miejscu wśród mitrowych, oliwkowych i cytrynowych drzew. Jego balkon zwrócony jest na jezioro Trichonidzkie. Dla mnie, urodzonego na Archipelagu Egejskim, sam widok rozciągającego się przede mną jeziora był codziennym pocieszeniem. W tym wspaniałym miejscu w X wieku jacyś czcigodni mnisi wybudowali monaster ku czci Bogarodzicy. Cerkiew tego monasteru około XV wieku rozpisał (pomalował) jeden z wielkich ikonopisców (malarzy ikon) tego czasu Digienis Kosienos. Później do pokrytej dachówką świątyni została dobudowana druga, większa świątynia, z kopułą i dwiema kwadratowymi przybudówkami, która została ozdobiona przepięknymi freskami, pięknem nieustępującymi dziełom wielkich ikonopisców Świętej Góry. Tak wyszło, że pierwsza świątynia służy teraz jako ołtarz.

Ten monaster zachował swoją sławę aż do 1944 roku, w którym został spalony przez Niemców. W jego bibliotece były przez nikogo niezbadane starodruki i rękopisy książek. Pewien staruszek, często odwiedzający monaster, mówił mi: „Przez okno biblioteki widziałem książki w oszklonych szafach, a na stole – książki w bardzo dużym formacie”.

Słyszałem, że po likwidacji wielu monasterów książki z bibliotek monasterów Katafigijskiego, świętej Paraskiewy w Mandrii, Fotinskiego, świętych apostołów w Neromannie i Włochijskiego zostały zebrane w Mirtijskim monasterze, gdzie później spłonęły podczas pożaru. Znaleźliśmy rękopis Minei, napisanej około XI wieku, przechowywany przez pewnego kleryka, który, jak opowiadał ojciec Wasilij z Dolnej Mirtii, pod żadnym warunkiem nie chciał zwrócić jej monasterowi, dlatego że „ja przechowałem ją ryzykując własnym życiem, dlatego zostanie ona w mojej rodzinie”. W tej bibliotece był też starodawny rękopis, zawierający nauczanie i proroctwa priepodobnego Kosmy Etolijskiego, napisany przez jednego z jego uczniów niedługo przed jego śmiercią. Wziął go ojciec Sofronij Papakiriaku aby wykorzystać w celu wydania książki, poświęconej naukom świętego Kosmy, ale, wydaje się, tak i nie zwrócił go z powrotem. Oprócz biblioteki i cerkwi podczas pożaru przepadły wszystkie monasterskie zabudowania.

Kilka razy w monasterze osiedlali się jedna-dwie osoby, które próbowały go odnowić, ale ich starania tak i nie dawały efektu. Prawdopodobnie, przyczyną tego była biedność monasteru. Niestety, inicjatorzy konfiskaty monasterskiego majątku odnieśli się do przybytku bezlitośnie, i za to Bóg wykorzenił ich rodziny.

„Widzisz – mówił mi nieżyjący już ojciec Spiridon Ksienos – ten niegdyś solidnie zbudowany, a teraz zburzony wiejski dom? On należał do rodziny, która była inicjatorem konfiskaty mienia Mirtijskiego monasteru”.

Jedna połowa doliny Guricy, jak wcześniej nazywała się Mirtija, należała do Mirtijskiego monasteru, a druga połowa – do monasteru Prusa. Ostatniemu przy konfiskacie zostawiono jedynie trzydzieści arów ogrodów, a pierwszemu – ani jednego skrawka ziemi. Do Mirtijskiego monasteru nie należało ani jedno drzewo cytrynowe tej znamienitej doliny, która rzeczywiście przypomina ziemię obiecaną, „w której płynie miód i mleko”[1]. Jeśli by po tej ziemi przeszedł ktoś wiosną, kiedy otwierają się pączki i wszystkie drzewa zaczynają kwitnąć, to mógłby stracić rozsądek od ich przesyconego aromatu i od śpiewu słowików. Nie myślę, że to miejsce bardzo różniło się od sadu w Edenie, który zasadził Sam Bóg. Tak więc, monaster, znajdując się w tak bogatym miejscu, był całkowicie biedny i mógł żyć jedynie z ofiar dobrych ludzi.

Stąd widać, jak zły był w tych miejscach stosunek do mnichów. W całej Zachodniej Grecji z jej niezliczonymi monasterami nie było w tych czasach ani jednego mnicha! My byliśmy pierwszymi od wielu lat, którzy przyszli w te miejsca w mnisich odzieniach. Miejscowi mieszkańcy uważali, że mnichami zostają tylko kalecy z natury. Mnie samego, bywało, pytali: „Czego ci brakuje, synku, że zostałeś mnichem? Rozumu, rąk czy nóg?” Kiedy nas, noszących mnisie kamiławki, pierwszy raz zobaczono w Janninie[2], to właściciele sklepów wychodzili na próg, żeby pogapić się na dziwnych przyjezdnych. Trzeba zauważyć, że i Święta Góra nie maiła żadnych powiązań z Janniną dlatego, przypuszczam, że świętogórscy ojcowie nigdy nie zamawiali kultowych naczyń i łampad w tym mieście jubilerów.

Pewnego ranka znaleźliśmy się w jakiejś wsi niedaleko Janniny, do której zaprowadziły nas poszukiwania pewnego znajomego mistrza. Jakieś kobiety, zobaczywszy nas, nawet nie przywitały się, a zamknęły się w swoich domach i próbowały połączyć się z policją, żeby powiadomić ją o jakichś dziwnych ludziach, przybyłych do ich wsi.

Kiedy 23 września 1976 roku my, pięciu mnichów, przynieśliśmy do miasta Konicy cząstkę świętych relikwii nowomęczennika Ioanna Konickiego, to podczas posiłku metropolita Siewastian powiedział: „Drodzy moi mnisi, dziś skradliście u mnie uwagę mieszkańców Konicy. Nikt z nich nie patrzył na wyszywane złotem szaty arcybiskupie: ich spojrzenia skierowane były na skromne kukulle, i oni byli bardzo zadowoleni, że w końcu jednak zobaczyli mnichów w swoim mieście”.

Nawet błogosławione bractwa cerkiewne nigdy nie solidaryzowały się z powołaniem swoich członków do stanu mnisiego. Niektórzy z tych czcigodnych ludzi dopiero w wieku sześćdziesięciu lat dowiadywali się, że oprócz małżeństwa istnieje też droga monastycyzmu. Oni, zgodnie z tym, do czego byli nauczeni, sądzili, że monastycyzm był kiedyś w dawnych czasach, a teraz w Cerkwi już go nie ma. Wielu dowiedziało się o tym, że mnisi jeszcze istnieją, dzięki świętowaniu w Grecji tysiąclecia Świętej Góry. Trzeba zauważyć, że z tych miejsc wyszło wielu ludzi, którzy poświęcili się tak zwanej „Sprawie”, ale którzy jednak nic nie dowiedzieli się o Cerkwi.

Zwrot „starec” czy „starica”[3] był najrzadziej stosowane w tych czasach: wywoływał on więcej śmiechu, niż szacunku. Kiedy ludzie słyszeli, jak moi mnisi zwracali się do mnie słowem „starcze”, to śmiali się i mówili: „Dlaczego oni nazywają go staruszkiem? Przecież on jeszcze dziecko!”

Pewnej dziewczynie z jakiegoś chrześcijańskiego bractwa zaproponowałem aby każdego wieczoru po modlitwie robiła kila rzutów (miotań)[4], i okazało się, że ona nie wiedziała, co to są miotania ani z rodzinnych tradycji, ani z kazań, które codziennie słyszała w bractwie. Potem zapytała o nie swoją nauczycielkę, a ta odpowiedziała jej: „Jeśli ty się modlisz i czytasz Ewangelię, to niepotrzebne są tobie żadne miotania”.

Był to całkowicie protestancki duch, i teraz nawet pierwsze osobistości dzisiejszych organizacji chrześcijańskich narzekają na jego przeniknięcie do bractw. W nich była przyjęta niepisana zasada pościć w Wielkim Poście tylko w pierwszym i ostatnim tygodniu. Z tych, kto w tych bractwach studiował Ewangelię, nikt nie przestrzegał całego Wielkiego Postu, z wyjątkiem kilku pokornych osób, które oddały hołd swoim rodzinnym tradycjom. Było ich jednak bardzo niewielu.

Trzecią poważną przeszkodą dla odrodzenia się monastycyzmu w tych stronach było otoczenie miejscowego metropolity.

(W grudniu 1065 roku ja z moim duchowym bratem hieromnichem Ilią Kałandzisem znaleźliśmy się we wsi Płatanos koło miasta Trypolis. Zaszliśmy do wiejskiej cerkwi około godz. jedenastej w dzień i zobaczyliśmy duchownego, uczącego dzieci wiary. On śpiewał przed nimi cerkiewne i ludowe pieśni wspaniałym słodkim głosem. Po tym nastąpiło krótkie kazanie, po którym zaproszono nas poznać się z dziećmi. Starszy kapłan zainteresował się, co ja studiuję na uniwersytecie i, kiedy odpowiedziałem, że teologię, to zapytał, czy nie myślę o kapłaństwie. Po mojej przeczącej odpowiedzi udzielił mi dwóch lekcji. Na początku wziął mnie i pokazał święty ołtarz. Mówił mi o swojej miłości do cerkiewnego piękna i godności. W ołtarzu wszystko lśniło: święty Stół, żiertwiennik (stół ofiarny), riznica (diakonikon). Wszędzie był taki porządek i czystość, że zachwycałem się smakiem tego starszego duchownego. Święta Czasza tak błyszczała, jakby tylko co wyszła z rąk jubilera, a przecież korzystano z niej już czterdzieści lat. Zapytałem:

- Ja udaje się wam utrzymać ją w takiej czystości?

- Po spożyciu Świętych Darów, podczas którego nigdy nie korzystam z łyżeczki, wytarłszy Czaszę jak należy, trzymam ją nad płomieniem świecy, póki nie stanie się całkiem sucha, a potem jeszcze raz wycieram.

W centralnym pomieszczeniu świątyni wszystko również było dobrze zadbane.

Druga jego lekcja polegała na tym, żebym bał się „mułów” władyki. Z powodu swojej prostoty nie zrozumiawszy go, powiedziałem:

- Ale przecież teraz władyka jeździ samochodem, a nie na mułach.

- Ja nie o tych mułach, te zła nie czynią, ja o otoczeniu władyki.)

I rzeczywiście, czego tylko nie wycierpieliśmy od jego ludzi. Doszło do tego, że z ich powodu musieliśmy opuścić nasz ukochany Mirtijski monaster. Od świeckich, którym niezwykła mnisia kamiławka wydawała się czymś dziwnym, nie mieliśmy żadnego niepokoju, ale od tych ludzi biskupa, którzy jakoby poświęcili siebie Bogu, niech uchroni wszystkich Pan!

Pewnego razu w drodze do Agrinion[5] spotkałem kilku kleryków. Nikt z nich nie przywitał się ze mną. Wśród nich był też ojciec Konstantin Kakawułas, który trochę później w tajemnicy przyszedł inną scieżynką, żeby przywitać się ze mną, dlatego że, jak sam się przyznał, wstydził się przed innymi powiedzieć mi: „Błogosławcie, ojcze ihumenie”.

Niektórzy bogobojni klerycy przyjeżdżali po to, żeby z nami się spotkać, po jedenastej wieczorem, a i to z wygaszonymi światłami, ponieważ bali się aby zasłynąć we wsi jako słabi umysłowo z tego powodu, że przychodzili do nas. Oprócz tego zdarzało się nam mnóstwo innych podobnych przypadków, przypominających ciężkie czasy prześladowań i ścigania chrześcijan. Wszyscy klerycy, którzy z nami się spotykali, okrutnie zapłacili za to i w metropolii do tej pory są źle traktowani. Wodzem w całej tej wojnie przeciwko nam był zastępca arcybiskupa w miejscowości Fiermon ojciec Wasilij, który po naszym odejściu otwarcie przechwalał się tym, że udało mu się wystarać zamknięcia Mirtijskiego monasteru, na co staruszka Sałomija wykrzyknęła: „Biada tobie, ojcze Wasilij!” To, co potem się wydarzyło z ojcem Wasilijem, znane jest wszystkim mieszkańcom Trichonida i Agriniona.

Wśród tej wznieconej przez biesy burzy pięć kobiet odważnie walczyło po stronie mnichów. Były to Gieorgija ze swoją córką Aleksandrą, Kiriakija i Fotinija, którymi przewodziła pani Jelena, wraz z którą był i jej mąż Afanasij. To samowyrzeczenie, z jakim te kobiety poświęciły siebie służbie monasterowi, przekonało mnie w tym, że u Boga wszędzie są wierni Mu ludzie – zakwas, który z czasem podniesie całe ciasto.

Z każdym razem, kiedy przygotowywaliśmy monaster do jakiegoś święta, one trudziły się najwięcej. Nigdy nie przychodziły z pustymi rękoma, zawsze z sobą coś miały: warzywa, owoce, kwiaty, gotowe jedzenie.

Pewnego chłodnego zimowego dnia siedziałem przy studni, i nagle zobaczyłem, że koło mnie przechodzi pani Fotinija z podniesionym fartuchem, który był czymś wypełniony.

- Błogosław, ojcze. Przyniosłam zieleniny.

- Pani Fotinijo, my zbieramy zieleninę wokół monasteru, Wam nie warto było tak się trudzić w taki chłodny dzień.

- To, ojcze, zielenina z gór. Zebrałam ją dla ciebie, powinieneś wziąć.

„Boże mój, bogaci nawet nie podchodzą do nas, a ci biedacy nas zaopatrują, pocieszają swoją miłością i podtrzymują nasze życie swoimi ubogimi zapasami!”

Każdą sobotę wieczorem służyliśmy małe czuwanie według ustawu starca Amfiłochija, który dał on monasterowi Zwiastowania na Patmosie. Te kobiety przychodziły pierwsze. Spod czarnych chustek ich twarze lśniły radością. „Ojcze – mówiła pani Jelena – każdy raz, kiedy wchodzę do monasterskiej bramy, zapominam o wszystkim i czuję się innym człowiekiem”.

Wszystkie one przynosiły po prosforze, owiniętej w biały ręcznik. Ich prosfory zawsze były bardzo dobrze wypieczone. Ojciec Apostolis, namiestnik biskupa w Agrinionie, mówił: „Biada nam, bracia kapłani, że zrezygnowaliśmy z prosfor babć, które przesiewały mąkę trzykrotnie, żeby prosfora na Liturgię była taka, jak należy, podczas gdy same jadły tylko kukurydzianą kaszę i czarny chleb, a i tego często im brakowało”.

Przez dwa i pół roku, co służyliśmy w tym świętym monasterze, nie pamiętam ani jednego przypadku, kiedy one nie przyszłyby do cerkwi. Jakoś w nocy, kiedy już skończyło się czuwanie, pogoda mocno się zepsuła: światło piorunów, bijących w ziemię jeden za drugim, było jasne, jak w dzień. A po piorunach zaczęła się potężna ulewa, tak że ja, patrząc w okno z celi ihumena, powiedziałem: „Oto idą staruszki. Gdybym ja był na ich miejscu, to zostawiłbym swój dom, ciepło, i przyszedłbym na czuwanie? Szybciej nie, niż tak”. Wczesnym rankiem one już stały przy zewnętrznych drzwiach, oczekując na Boską Liturgię!

Te wierne Bogu kobiety, stojące w lodowatej świątyni i czyniące pokłony do przemarzniętej ziemi, były dla nas wielkim pocieszeniem.

Aleksandra była kaleką: miała jedną rękę, a i na tej było tylko trzy palce. Ona stawiała sobie na głowę szeroki kosz, w którym był to chleb, to kwiaty, to jakieś jedzenie, i niosła go do monasteru, żeby mnisi nie musieli często chodzić na wiejski rynek. Swymi trzema palcami ona potrafiła trzymać pędzel, którym bieliła monasterskie budynki.

Po naszym odejściu z tego monasteru i jego zamknięciu ona wraz ze swoją mamą Gieorgiją przychodziła do niego, siadała naprzeciw i opłakiwała swoje duchowe sieroctwo.

Pani Jelena mówiła: „Każdej nocy, kiedy o godzinie trzeciej słyszałam dźwięk monasterskiego dzwonu, to budziłam się i mówiłam do męża: „Afanasij, w tym czasie mnisi za nas się modlą”. Wstawałam, zapalałam łampadę, kładłam na węgiel ładan (kadzidło) i modliłam się. O tej godzinie ja i teraz wysłuchuję, ale nic już nie słychać: ani dzwonu, ani bijaka[5]”.

Zimą one, jak nasze matki, pytały: „Czy macie co jeść? A ubranie macie? Drzew wystarcza?”

Potem wyjmowały z kieszeni swoje rękodzieła: dziane wełniane skarpety, które wręczały nam z wielkim szacunkiem. Kto z władyków pytał kiedykolwiek, czy nie przecieka u nas dach i czy wystarcza nam drzew do ogrzania?

Podczas zbioru oliwek wiele starszych kobiet zbierało opadnięte owoce wśród tarniny i kłujących liści kamiennego dębu, które drapią ręce nie mniej niż oset. Często musiały robić to przy takiej wilgotności i chłodzie, że ich stare kościste ręce stawały się ciemniejsze od ich czarnej odzieży. Po zakończeniu zbioru plonu przynosiły po butli oliwy do łampad, płonących przed ikoną Bogarodzicy. Od tej pory i ja zacząłem zawsze sam zbierać oliwki, żeby z własnej pracy przynosić oliwę do łampady Bogarodzicy.

O błogosławione (szczęśliwe) dusze, jak często szukam was na tej ziemi, ale nie mogę znaleźć, jako że spoczywacie teraz w krainie żywych!

1. Wj.3:8.

2. Jedno z wielkich miast w północno-zachodniej Grecji.

3. Tak w Grecji zwracają się do ihumena czy ihumeni.

4. Słowo, oznaczające pokłony ze skruchą podczas modlitwy. Pochodzi od greckiego μετάνοια (pokajanie).

5. Bijak – drewniana deska, w którą uderza się specjalnym młotkiem. Stosowana w greckich monasterach zamiast dzwonu w nieświąteczne dni.

 

Sałomija, zawsze odziana w czarne

Całkowicie uboga Sałomija w swoim skromnym odzieniu całe życie chodziła do cerkwi. Zawsze siadała na samym końcu, i dlatego różni mądrale uważali ją za głupią. Skromność ubrania czyniła ją jeszcze bardziej pokorną. Zamiatanie podłóg było jej rękodziełem w domu, w cerkwi i w monasterze.

Jej usta dla innych zawsze były zamknięte. Jeśli ktokolwiek o coś ja pytał, to w odpowiedzi słyszał tylko: „Ja nie wiem, ja nie słyszałam, ja nie zrozumiałam”. Jej jakoby otępienie nie pozwalało jej zostać jedną z wiejskich plotkarek.

Słabo oczyszczona nafta była dla Sałomii jedynymi perfumami i lekarstwem, którym smarowała swoje chore miejsca. Ona ciągle cierpiała z powodu bólu głowy. Zapytałem ją:

- Może potrzebne tobie jakieś lekarstwo?

- Nie, ojcze, ja pomodlę się do Bogarodzicy, żeby Ona zabrała z mojej głowy i szumy i ból.

Ona nigdy nie opuszczała nabożeństwa i dużo się modliła, kiedy zostawała sama. Ciągle modliła się z czotkami. Jakoś wieczorem podsłuchałem jej pokorną modlitwę, której towarzyszyło mnóstwo pokłonów: „Panie daj pokój światu. Panie, wybacz grzechy całego świta. Daruj ludziom pokajanie i miłość do Ciebie i do siebie nawzajem. I mnie, grzesznej, daruj przebaczenie. Bądź miłosierny dla mego duchowego ojca i duchownych braci…” wymieniwszy kilka imion, kontynuowała modlitwę.

Proponowałem jej aby postrzygła się na mniszkę, ale odpowiedziała: „Nie, ojcze, nie jestem godna tak wielkiego zaszczytu”.

Wiele razy mówiła o tym, co widziała podczas Liturgii, ale niewyraźnie i zagmatwanie: „Dziś Chrystus lśnił w świętej Czaszy. Dziś na liturgii nie byłeś sam: z tobą w ołtarzu było wielu kapłanów, jednak, mi, niegodnej, nie wypada mówić o takich rzeczach”.

Czasem mówiła, że widziała, jak jej parafialny kapłan służy w świetle, a czasem w ciemności: „Dziś batiuszka nie był czystym. Ciągle otaczał go jakiś czarny obłok (cień)”.

Jakoś latem, będąc w Prusie, powiedziałem: „Jeśli posadzimy cyprysy pod ścianą oporową na drodze do monasteru Wszystkich Świętych, to one dobrze będą utrzymywać ziemię, która ciągle się obsypuje”.

Staruszka Sałomija zapamiętała to i, kiedy nastała zima, postanowiła zrealizować. Pewnego wieczoru wśród śniegu i mgły zobaczyłem, jak ona podchodzi do monasterskich wrót z dwoma workami, w których były sadzonki cyprysów.

- Sałomija, jak ci się to udało? Jak przeszłaś przez przełęcz po takim śniegu? Jak dałaś radę donieść tu ze swojej wsi wszystkie te drzewa? Ile dni potrzebowałaś żeby dojść do monasteru?

- Szłam dwa dni, ale ja drzew nie niosłam, niósł je inny.

- Kto je niósł, Sałomija?

- On tylko co odszedł.

Zaprowadziłem ją do ikony Bogarodzicy, i tam odmówiliśmy dziękczynną modlitwę.

- A ty się nie bój, ja bardzo dobrze się czuję. Ja przecież służę Bogarodzicy, a Ona nie dopuści, abym przepadła.

Ona była człowiekiem o krystalicznej duszy: zawsze milczała, korzyła się, modliła się. Jedynym jej przyjacielem był post. Była prawdziwą nosicielką mirry dla świątyni Bogarodzicy w Fiermonie, dla świątyni świętego Kosmy Etolijskiego, dla monasterów w Mirtii i Prusie. Biedna i nędzna, ale bogata miłością i uczynkami służenia Bogu. Do ziemi kłaniała się duchownym i, jąkając się, mówiła: „Wybaczcie mi, niegodnej”.

Módl się za nas, Sałomijo, tam, gdzie teraz odpoczywasz.

 

Olga, żona zieleniarza (warzywiarza)

Ta mironosica też była z Firmona. Była uczennicą świętego Kosmy Etolijskiego, ponieważ razem z Sałomiją rozkoszowała się jego nauczaniem i proroctwami. Zresztą, nie potrzebowały one do tego gramotności: wszystko przez stulecia bardzo dokładnie przekazywane było ustnie. Czasem ustny przekaz zachowuje coś znacznie lepiej, niż pióro i papier.

Poznałem ją w Mirtijskim monasterze w listopadzie 1971 roku, w przeddzień święta Wprowadzenia. Patrząc w otwarte monasterskie wrota, zobaczyłem kobietę, która ukrywała się za pniem drzewa oliwkowego. Ona to wyglądała, to znów się ukrywała. Po jakimś czasie poszedłem popatrzeć, kim ona jest i co robi za drzewem. Podszedłszy, zobaczyłem kobietę w średnim wieku z koszem kwiatów.

- Co ty tu robisz? Dlaczego nie wchodzisz do monasteru?

- Ojcze, wczoraj wieczorem nasz wiejski kapłan powiedział mi, żebym nawet nie próbowała pomóc wam udekorować świątynię pod święto, dlatego że mnisi tu są tacy dzicy, że od razu obrzucą mnie kamieniami. Oto i czekam tu od świtu i boję się wejść.

- Zachodź, pani moja, i przystrajaj naszą cerkiew swoimi kwiatami, jak sama uważasz.

Ona została do wieczora, a wychodząc, ciągle mi się kłaniała, prosząc o wybaczenie za swoje głupie myśli. Od tej pory ona stała się stałą i szanowną mironosicą monasteru.

Całe swoje życie zbierała kwiaty i ozdabiała nimi ikony obchodzonych świąt. To zajęcie nie zawsze było łatwe, jako że kwiaty trzeba było zbierać na górskich zboczach. Ozdabiała ikony tak pięknie, że ja, wypróbowując ją, mówiłem:

- Kto nauczył ciebie tej sztuki?

- Miłość do świętych.

Wkrótce zachorowała na raka. Przyszedłem do niej do domu, żeby odwiedzić. Długi czas rozmawialiśmy z nią o tym, co oczekuje ją po śmierci. Zapytałem:

- Olga, gotowa jesteś do tego, że Chrystus wezwie ciebie na niebo?

- Całkowicie gotowa, ojcze. Jeśli byś wiedział, jak ja tego oczekuję i jak tęsknię do Niego!

- A o swoich dzieciach nie myślisz?

- One już dorosłe i same mogą wybierać między dobrem i złem.

Kilka dni później powiedziała do dzieci i męża, siedzących do późna w jej pokoju: „Ja czuję się lepiej, pójdźcie odpocznijcie”.

Kiedy wszyscy zasnęli i w domu zrobiło się cicho, ona wstała, umyła się, włożyła najlepszą odzież, położyła się na łóżku twarzą na wschód i umarła, skrzyżowawszy ręce. Przedtem zostawiła zapiskę: „Jestem gotowa odejść na niebo. Nie przebierajcie mnie: to, co włożyłam – moje pogrzebowe odzienie”. Taka była śmierć Olgi, zajmującej się wyplataniem z kwiatów wianków dla świętych.

Kiedy wspominam ją, na myśl przychodzą słowa pewnego starodawnego cerkiewnego pisarza: „Żadna praca, wykonana dla cerkwi, nie przepadnie”.

 

Wujek Gieorgij Liapis

Ojcze, ja bardzo chcę zostać mnichem, pomóżcie mi. Dołożę wszystkich wysiłków, żeby osiągnąć upragnionego, nawet jeśli mam już siedemdziesiąt lat. O tym, że istnieje życie mnisie, dowiedziałem się podczas świętowania tysiąclecia Świętej Góry. Wtedy wszystkie radiostacje, choć było ich nie tak wiele, mówiły o Atosie, o tym, jak na tej Świętej Górze już tysiąc lat żyją mnisi. Zachciało mi się pojechać w cudowne miejsce, a mnichów pokochałem bardziej, niż własne dzieci. Widziałem, że monastery w naszej okolicy są bezludne, ich budynki wpół zburzone, i to raniło moją duszę. pytałem naszych duchownych: „Co z nami się stało?” I słyszałem w odpowiedzi: „Kiedyś one działały, a teraz to już niemożliwe, a z drugiej strony, i niepotrzebne. Otwórz Statut Greckiej Cerkwi i zobacz wszystkie paragrafy, w których mówi się o monasterach: tam jest napisane, ile z nich działa, a ile zlikwidowano”. – „A dlaczego ty, batiuszka, nie mówisz mi, kto mianowicie je zlikwidował?” – „Jak kto? Nasz Synod wraz z państwem”. – „I oni nie wstydzą się o tym pisać?!” – „Rozumiesz, monastery były potrzebne w lata tureckiego panowania, żeby chrześcijanie mieli komu przekazywać swoje mienie. Turcy nie ruszali tego, co poświęcano Bogu”.

Ale wujek Gieorgij w to nie wierzył i stale błagał Boga, aby posłał mnichów do monasterów jego okolicy.

- Kiedy usłyszałem, że do Mirtijskiego monasteru wrócili mnisi, to moje serce omal nie rozerwało się z radości.

- Dziadku, co przyprowadziło ciebie do nas?

- Przyszedłem zobaczyć was, nacieszyć się waszą obecnością, waszą Liturgią. Przyszedłem, żeby sprawdzić siebie: czy będę w stanie ja, staruszek, żyć tymże błogosławionym życiem, jakim żyjecie wy. Nie patrzcie, że jestem stary: ja łatwo wytrzymuję czuwania. Wiele lat śpiewam i czytam w cerkwi, mogę pracować i motyką. Tego, myślę, wystarczy, żeby zostać mnichem, żeby stać się takim, jak wy.

Jego słabe zdrowie i ciężkie życie ubogiego i wpół zburzonego Mirtijskiego monasteru nie pozwoliły spełnić się jego najgłębszemu życzeniu: poświęcić życie Chrystusowi. Ale jego miłość do monasterów skłoniła go, nie patrząc na starość, do odnowienia, przywrócenia i zachowania zlikwidowanego monasteru Zaśnięcia Bogarodzicy w rejonie Amfiłochii, w którym czasem udawało się nawet służyć nabożeństwa. Ale i tu nienawistnik wszelkiego dobra znalazł sposób skusić (wypróbować) go: podczas krótkiej jego nieobecności Albańczycy rozgrabili monaster i wiele zniszczyli.

Wujek Gieorgij był średniego wzrostu, ale jego wspaniałe wąsy i grzmiący głos wywoływały wrażenie mocnego mężczyzny. Kiedy miał około trzydziestu lat, umarła mu żona. Postanowił nie żenić się powtórnie i poświęcił się wychowaniu trójki dzieci. Z zawodu był urzędnikiem podatkowym i prawie cały dzień spędzał w rozjazdach służbowych, a nocą przygotowywał w kuchni, prał, sprzątał dom, żeby nie zatrudniać gosposi, od której mogłaby być pokusa.

„Musiałem zostać i ojcem i matką – mówił – żeby wychować swoje dzieci”.

Dzieci doceniły ofiarność swego ojca i odnosiły się do niego z miłością i głębokim szacunkiem.

W niedziele on był jedynym śpiewającym i lektorem (czytającym) w parafialnej cerkwi świętej Paraskiewy. Był z tych, kto poświęcał siebie nabożeństwu, nie wymagając zapłaty i nie myśląc o tym, jakby skrócić służbę. Myślał jedynie o tym, kiedy zacznie się służba, a kiedy ona się skończy, jego nie interesowało. Modlitwa i wzywanie imienna Chrystusa, Bogarodzicy i świętych było jego stałym zajęciem.

- Ty modlisz się, wujku Gieorgij?

- Stale. Tak, tylko nie mogę osiągnąć modlitwy umysłu, o której napisane jest w waszych książkach. Pewnie, to szybciej dar Boży, niż owoc ludzkich wysiłków.

Raduj się, błogosławiony wujku Gieorgij! Kiedy poznałem ciebie, to zobaczyłem w tobie prawdziwego człowieka Epiru i Rumielii[1]. Twoja ostra i cierpka mowa była jak u górali Rumielii, a szlachetność, uprzejmość i humor – jak u ludzi Epiru. Podziel się twoją świeżością z nami, chorymi owcami równiny, i wznieś nas na wyżyny niebios, na których teraz latasz jak orzeł!

1. Epir – teren na północnym zachodzie Grecji, Rumielija w Centralnej Grecji.


Do strony głównej