Ludzie cerkwi, których znałem


 LUDZIE CERKWI, KTÓRYCH ZNAŁEM

Archimandryta Grigorij (Zumis)

tłumaczenie Eliasz Marczuk


LUDZIE CERKWI, KTÓRYCH ZNAŁEM

Tym, którzy z żółtych brzegów Archipelagu wysłali mnie w góry Etolii i Eurytanii, na Świętą Górę i w przedgórza Wiertiska, z wdzięcznością poświęcam.

 

PAROS – OJCZYZNA ŚWIĘTYCH

Moja matka Łongowarda

A teraz pozwólcie podążmy na szybkoskrzydłym okręcie z Patmos na Paros. Na tych niewielkich wyspach zawsze byli duchowi ojcowie, którzy pocieszali miejscowych i dzięki którym ci nie czuli się sierotami. Było widać, że Bóg kocha ich i nigdy nie pozbawia ich Swojej troski. Ja nazwałem monaster Łongowarda swoją matką i nie uważam tego za niewłaściwą przesadę. Przecież matka nie tylko nosi, rodzi i wykarmia, ale troszczy się o swoje maleństwa, które w niebezpieczeństwach nie mogą jeszcze same siebie obronić. Dla mnie, który ledwie nauczyłem się chodzić, Łongowarda stała się drugim domem. Od szóstego roku zacząłem odwiedzać ten niedostępny monaster. Jego „drzemiący”[1] mnisi, którzy zachowali nieuszkodzony dawny ryt monastycyzmu, nie otwierali swoich bram współczesnej kulturze. Od łampad w świątyni do jedzenia podczas posiłku, od odzieży do manier oni byli moimi nauczycielami w mnisim życiu.

- Mamo, ja nie będę w tym chodzić, to ubranie jest zbyt jasne. W monasterze w takim nie chodzą.

- Ale przecież ty jeszcze nie jesteś mnichem.

- Nie denerwuj się, mamo, ja na pewno nim zostanę.

W tej szkole trudzili się i służyli Bogu wspaniali mężowie, wyróżniający się wielką samoofiarnością, ozdobieni cnotami samoponiżenia, wstrzemięźliwości, skromności, nieustannej modlitwy i, co najwyższe, pokornej mądrości, wyrażającej się w tym, że starali się pozostawać niewidzialnymi dla świata. W tym monasterze na twarzach mnichów łatwo można było zauważyć pieczęć ich głębokiego pokajania. Postępowali zgodnie z przykazaniem apostoła Iakowa: „Nie wielu zostawajcie nauczycielami”[2]. W tej cenobii nie było tej biedy, kiedy mnisi sami szukają sobie słuchaczy. Żaden z nich nie zbierał sobie kręgu znajomych, żeby umywać się pomyjami pochwał. U nich nawet śpiew i czytanie w cerkwi było proste i niewymyślne, żeby brew nie unosiła się wyżej tego miejsca, na którym umieścił ją Stwórca[3]. Ci starcy nie dopuszczali u siebie żadnego manieryzmu. Uważali go za dziurę poniżej waterlinii (poziomu wody), która doprowadziłaby ich okręt do zatopienia wśród buszujących fal próżnego samochwalstwa. Żadne wonności nie były im dozwolone: woleli od nich kwaśny zapach niemytego ciała. W świątyni niedozwolony był nawet naturalny zapach kwiatów. Bali się aby nie zmięknąć od nieoględnego dotknięcia (odczucia) i bali się że staną się zniewieściali od zamiłowania do aromatów: uważaliby to za wielki upadek. Ich ubraniem była wypłowiała czarna sutanna, która nawet czarną była nie zawsze. Była uszyta z grubej (zgrzebnej) tkaniny zabarwionej na najpiękniejszy z kolorów najlepszym na świecie barwnikiem – liśćmi drzewa orzechowego. Ich opalone twarze, zrogowaciałe dłonie z wzdętymi od roboty żyłami, buty z niezliczonymi łatami, pasy ze śladami naprawy – wszystko to zmuszało innych rumienić się. Patrzący na to wydawał się żałosnym sam sobie. Chciało się bić w piersi, ten warsztat wszelkiego zła. Skąd w tym monasterze miała wziąć się delikatna odzież, zadbane ręce i starannie uczesane włosy?

Nowicjuszy wychowywał starec, który posiwiał w celi Archaniołów. Raz w roku przyprowadzał ich do monasteru na strzyżenie: jak można było rozplątać włosy zlepione od kurzu i potu? Nad nimi jakby dokonywano postrzyżyn przed postrzyżynami.

- Teraz zetnij włosy, i nie będziesz musiał ani rozczesywać ich, ani myć.

Wszystko to upokarzało ciało, i nie ciągnęło go do płci żeńskiej. Mnisi nie pozwalali na rozpustę swemu wzrokowi i nie patrzyli ludziom w twarz. Druga męka – łóżko: gołe deski, uwierające na boki. Gdzie można było znaleźć spokój? Nie było gdzie się obrócić, żeby dać ciału choć trochę odpoczynku.

W tej kuźni spotkałem ludzi, którzy zostawili niezatarty ślad w moim życiu. Przemilczę o starcu-ihumenie, który zajaśniał jak jaskrawa gwiazda nie tylko w swoim monasterze, ale i w całym chrześcijańskim świecie[4], i zajmę się opisaniem jego podwładnych. Zacznę od ekonoma – ojca Damiana, trzeciego w monasterze pod względem zajmowanego stanowiska.

1. Z ros. „driemuczij” – dosłownie „śpiący” ale też: tępy, zbity, gęsty, zwarty, głuchy, niecywilizowany

2. Jk.3:1

3. Wysoko uniesiona brew – obraz pychy i hardości w bizantyjskiej literaturze

4. Odnosi się do priepodobnego Fiłofieja (Zierwakos).

 

Nauczyciel cierpliwości

Ojciec Damian pochodził z Trypolisu[1]. Skończył jakąś szkołę handlową, odsłużył w wojsku i wyjechał do Ameryki, „kraju szczęścia”. Tam jego bracia mieli swoją restauracyjkę, którą odwiedzało wielu greków, zwłaszcza uchodźcy, bywali tam też pochodzący z Pontu i małej Azji. Rozmowy odwiedzających zawsze były o cerkwiach, o parafialnych tradycjach, o duchownych, monasterach i cerkiewnych świętach (odpustach).

- W tym dniu mama nie dawała nam jedzenia z masłem (olejem), a babcia w ogóle nic nie jadła.

- No tak, przecież od dziś zaczyna się śpiewać „Hospodi Sił, s nami budi”[2]. U nas w ojczyźnie małżonkowie na ten czas rozstawali się i spali w oddzielnych pokojach, żeby więcej się modlić.

A książek w ich sklepie było tak wiele, jak kart w kasynie.

- Ty czytałeś to? Wspaniała książka. Poczytaj, nie pożałujesz.

Książka „Grzesznych zbawienie” była u nich na pierwszym miejscu: w Ameryce ona głęboko wzruszała serca, podczas gdy w Grecji została skazana na zapomnienie, jako napisana tylko dla mnichów, wraz z innymi książkami, na których był wychowany kiedyś zniewolony grecki naród. Komu mamy ją teraz proponować? Natychmiast nas oskarżą: „Wy, mnisi, chcecie zwabić nasze dzieci do waszych monasterów. Tak nie będzie! Żyjcie sobie w monasterach, ale z dala od innych chrześcijan, i wtedy będą was lubić”.

Młody Kostopułos wchłaniał rozmowy gości z takim zapałem, z jakim ślepe kocięta wystawiają swoje mordki do słońca, żeby ono otworzyło ich oczy. Ale tym, co do głębi wstrząsnęło jego duszę, było uważne czytanie książki „Grzesznych zbawienie”. Cały miesiąc czytał ją nocami w swoim pokoju. Ona dosłownie przesiąkła jego łzami.

- Bracia, jestem wdzięczny wam za to, że zaprosiliście mnie popracować z wami, ale teraz wracam do Grecji, żeby zostać mnichem.

Wtedy słowo „mnich” stanęło jego braciom w poprzek gardła, zresztą, zdarza się to i dziś, jak, prawdopodobnie, i zawsze.

- Głupiutki, dokąd ty pójdziesz? W Ameryce bezpiecznie, przecież ona dla biedaków – jak rodzona matka. Ty co, zapomniałeś, z jaką gorliwością u siebie w ojczyźnie sadziliśmy kukurydzę, i prawie nic nie wyrastało? Tu można żyć dla własnej przyjemności, a w Grecji co? Cierpienia i męki. A i Turcy cały czas czekają na odpowiedni moment, żeby zaatakować.

- Nie, postanowione. Ja wracam.

- Oto właśnie to ty czytałeś nocami?

Starszy brat oderwał się od rozmowy z klientami i podszedł, niosąc pod pachą mnisie książki. On schwycił „Grzesznych zbawienie” i wyrzucił na ulicę.

- Przeklęte książki! To wy zjadłyście mego brata i odciągnęłyście go do monasteru!

Te słowa oburzyły pewnego staruszka ze Smyrny.

- Na tę drogę, chłopcze, nic innego nie może odciągnąć. U twego brata nie kaprys, a powołanie od Boga. Nie oczerniaj tego powołania, żebyś nie okazał się bogoburcą (przeciwnikiem Boga). Jesteśmy zbyt marni, żeby sprzeciwiać się Bogu.

Surowy brat zmiękł i następnego dnia sam kupił bilet do Grecji dla nienormalnego młodzieńca.

Po upływie miesiąca ten zszedł z trapu parowca w Pireusie. Tam zobaczył dwóch mężczyzn odzianych w sutanny, których kamiławki mówiły o tym, że są mnichami[3].

- Ojcowie, ojcowie, poczekajcie!

On miał bagaż z rzeczami z Ameryki, którym znajomi obładowali go, aby przekazał ich krewnym, i ten nie pozwalał mu szybko iść.

- Ja przyjechałem z Ameryki. Weźmiecie mnie z sobą do monasteru?

- Dobrze, idź za nami.

- Pierwsze, co zauważyłem – opowiadał potem ojciec Damian – było to, że wszyscy ludzie z ciekawością patrzyli na twarze innych i na witryny sklepów, a ojcowie przechodzili obok tego wszystkiego, nie zwracając uwagi. Nie nadążałem za nimi, musiałem biec. Od tamtej pory aż do dziś wydaje mi się, że ciągle biegnę, aby nadążyć za mnisim ideałem.

- Skąd pochodzisz, kawalerze?

- Z Trypolisu.

- My też z Trypolisu, a żyjemy w monasterze Łongowarda na Parosie.

- Dokąd byście nie poszli, ja pójdę z wami.

Statek powoli powiózł nas, i rano byliśmy już na Parosie. Najpierw zaszliśmy pokłonić się ikonie Bogarodzicy do Katapoliańskiego monasteru, potem przyszliśmy do monasteru Życionosnego Źródła. To była surowa próba. Ani razu nie odpoczęliśmy, a ja nie nadążałem biec za ojcami.

Ihumen Ijerofiej powierzył mu obowiązek ekonoma i skarbnika. Wypełniał je też przy ihumenie Fiłofieju Zierwakosie aż do jego śmierci, a w latach 80-ych został następcą starca Fiłofieja na stanowisku ihumena. Jakoś zapytałem go:

- Jak żyjesz, ojcze ihumenie?

Na co odpowiedział:

- Nawet nie pytaj. Bo jaki ze mnie ihumen?

Był on cichy, spokojny i pojednawczy. Nigdy o nikim nie mówił złego, oprócz przypadków, kiedy ze względu na stanowisko musiał na kogoś krzyknąć. Jak sam mi się przyznawał, udawało się to mu tylko dzięki modlitwie i cierpliwości. Kiedy chodził po wybrukowanym podwórku monasteru, wchodził i schodził po schodach, to można było usłyszeć, jak ciągle powtarzał: „Cierpliwość, cierpliwość”.

- Ojcze Damianie, czemu ciągle to powtarzasz?

- Żeby nie zapomnieć. Cierpliwość ratuje mnie od wielu złych rzeczy: dzięki niej nie śpieszę się wydawań opinii i podejmować decyzji; w ten sposób, ona pomaga mi unikać niesprawiedliwości wobec brata.

Dla braci on był jak matka. Kiedy kogoś raniły czyjeś uwagi czy potępienia, to on przybiegał do ojca Damiana.

- Nie martw się, chodź, wypijemy kawy z ciasteczkiem. Wiesz, stan mnisi wymaga od nas wielkiej cierpliwości.

On mógł uspokoić serce nowicjusza tylko jednym czułym dotknięciem, na nikogo nie składając winy za to, co się stało.

- Wszyscy są dobrzy. Chrystus z nami. My wszyscy stukamy do rajskich wrót, i Bóg nikogo nie odrzuca. Milczeniem kompromitujemy diabła.

Kiedy jakiś ciekawski brat przychodził do niego do celi zwyczajnie porozmawiać:

- Słyszałeś nowości, ojcze Damianie?

- Jakie? Co dobrego się wydarzyło?

- A nie, wiadomości są złe.

- W takim razie idź, idź, nie trzeba mówić.

On nie chciał słyszeć żadnego osądzania. Wszyscy dla niego byli dobrzy i wspaniali. Podczas spowiedzi nie chciał wysłuchiwać zwykłych małżeńskich skarg: „On mi powiedział, ja mu powiedziałam…”.

- Dobrze, wystarczy. Pozwól, przeczytam rozgrzeszającą modlitwę. Różnie bywa, nie warto o tym debatować. Kiedy jest cierpliwość, ten korzeń wszelkiego dobra, wtedy problem nie pojawia się. Cierpliwość, droga moja, buduje mosty nawet nie przez takie przepaście. Czyż nie słyszałaś, że Bogarodzica nazywana jest mostem[4], ponieważ dzięki cierpliwości była u Niej też i pokora – najwyższa z cnót. Jest u nas też święta Ipomoni[5], módl się do niej, żeby przybyło ci sił cierpliwości. Chrystus powiedział: „Kto ścierpiał do końca – zbawiony będzie”[6]. Twój mąż, zmęczony po pracy, może w zapale powiedzieć ci coś przykrego. Czyż musisz mu wtedy odpowiadać tym samym? Na cierpliwości świętych utrzymuje się świat, a na cierpliwości żony – dom.

Możemy nazwać ojca Damiana człowiekiem cierpliwości, który uczył jej i słowem, i czynem. Jego cierpliwość w monasterze była tak wielka, że odpierała wszelkie ataki kusiciela. Cała wyspa wiedziała o tym, co mówi o cierpliwości ojciec Damian, ludzie często mówili sobie nawzajem: „Cierpliwość, mój drogi, jak mówi ojciec Damian. Czy słyszałeś inną Ewangelię?” Jego nauczanie bardzo nie podobało się staruchom, które stale skarżyły się na swego starego ojca duchowego, starając się usprawiedliwić siebie, ale ojciec Damian wymagał od ludzi cnotliwości, a nie usprawiedliwień i zgłaszania swoich praw. Świeccy mogli przytaczać tysiące dowodów swojej słuszności, ale ojcu Damianowi wszystko to było niepotrzebne.

„Zostaw to – mówił – i poddaj się cierpliwości. Ona może wyleczyć rany, zadane nawet przez najbardziej nieznośną niesprawiedliwość. Upieranie się przy swoich prawach tylko rozpala namiętności, wzbudza nienawiść i złośliwość pamięci. Nie stawaj się narzędziem w rękach kusiciela. Żądanie swoich praw dzieli (rozdziela) ludzi. Jeszcze w Prawie Mojżeszowym zostały wprowadzone prawne relacje między ludźmi, również równość wszystkich wobec Prawa, ale dla ludzi był to ciężar ponad siły, i dlatego przyszedł Chrystus, Który przykazał miłość i wybaczenie. Twój krzywdziciel – taki sam człowiek, jak i ty. Wybacz mu, nie próbując zważyć winy i zmierzyć odpowiedzialności, dlatego że względem siebie mimo wszystko nie będziesz tak surowym, jak wobec niego. Lepiej weź odpowiedzialność na siebie, powiedz: „To moja wina” – i wtedy pragnienie porównania się z innymi odpadnie u ciebie samo. „Jeśli Bóg będzie sądzić nas według sprawiedliwości, to nikt nie zostanie zbawiony” – mówi abba Warsanufij”.

Na nim spoczywał obowiązek rozdawania monasterskiej ofiary, cała ona przechodziła przez jego ręce. Dzień jej rozdawania był dla niego najradośniejszym dniem tygodnia. Dla biednych jego ręce były bosko szczodre. Ukrywał monety do woreczków z fasolą i, uśmiechając się, mówił: „Ale babcie ucieszą się, kiedy je opróżnią!”

Myślę, że to sprawiało więcej radości jemu, niż tym, którzy znajdowali niespodziankę.

Kiedy służył nabożeństwo, czy to w monasterze, czy w świecie, jego oczy prawie zawsze były zamknięte. Wydawało się, jakby świat Liturgii należał tylko do niego, że on czerpał z niego radość i przyjemność. Przypominał lubiącego wypić, który, łyknąwszy ze szklanki, zamyka oczy, żeby otrzymać od napoju więcej przyjemności. Wstrzemięźliwość wzroku podczas wyjścia w świat była właściwa wszystkim mnichom Łongowardy, ale ojciec Damian prześcigał w tym wszystkich. On dobrze przyswoił powiedzenie: „Śmierć do duszy wchodzi przez jej okna”. On nie miał ani wyjątkowo ładnego głosu, ani muzykalności, ale kiedy śpiewał i wznosił ręce, to była to rzeczywiście „gorliwa modlitwa”[7]. Wszyscy lubili jego proste Liturgie i starali się w nich uczestniczyć. Jego zawołania, wychodzące z głębi serca, radowały i Boga, i ludzi. Jego szaty zawsze były proste, uszyte z najtańszych tkanin. Na naszych wyspach z takich tkanin robiliśmy narzuty na tapczany, ale on zachwycał się nimi, jak dziecko nowymi sandałkami. Można było usłyszeć, jak staruchy mówiły: „Dziś ojciec Damian nie mógł nacieszyć się wytartym kocem, który na siebie włożył”.

Na przykładzie ojca Damiana łatwo można było zrozumieć, co znaczy odnosić się do duchownego z szacunkiem, a nie z pochlebstwem. Zresztą, kiedy ludzie mogli go widzieć, żeby okazywać znaki szacunku? Samo jego imię uświęcało i błogosławiło ich, gdzie by oni nie byli.

On dobrze znał życie. W monasterze oprócz nabożeństw były jeszcze i posłuszania. Nie chciał zbytnio przeciągać nabożeństwa, żeby nie były obciążeniem dla tych z braci, którzy mieli trudne posłuszania. Mówił: „No, dobrze, u nas i pracy wystarcza: trzeba jeszcze przygotować jedzenie i zadbać o bydlęta, które zgłodniały i oczekują od nas miłosierdzia”.

Dla niego całkiem było nie do przyjęcia, żeby monaster żył kosztem pracy i darowizn biednych ludzi.

- My sami powinniśmy opiekować się naszym bydłem. Ludzie w świecie i bez tego mają dość obowiązków. Nie przystoi nam wypraszać u nich cokolwiek ani wprost, ani napomknieniami. Jeśli mają duże dochody, to niech cieszą się i wydają je na swoją rodzinę. Jeśli mają nadmiary, to niech tracą je na co chcą, jeśli umieją dawać jałmużnę, to jest jeszcze lepiej.

Jako ekonom wymagał od każdego mnicha, żeby powierzone mu posłuszeństwo przynosiło swoje owoce. Umiał wysłać do pracy nawet najbardziej przekornego: zaczynał od żartów, a jeśli te nie pomagały, to kończył surowymi rozkazami.

Ojciec Damian był niezwykle oszczędnym człowiekiem. Przez sześćdziesiąt lat, w ciągu których był on ekonomem, codzienny przydział mnicha nie zmienił się. Chciał, żeby wszyscy w monasterze byli równie oszczędni. Było mu przykro, kiedy marnował się monasterski majątek. Mówił: „Marnotrawstwo nie podoba się Bogu”.

Wodą, która została po myciu nóg, do głębokiej starości mył kamienne monasterskie schody, na kolanach pełzając po ich stopniach: nie chciał żeby woda się zmarnowała.

Godnym uwagi jest i to, że ojciec Damian, przeżywszy na Paros ponad sześćdziesiąt pięć lat, tylko dwa razy go opuszczał. Oba razy jeździł na najbliższą wyspę Naksos w celu leczenia zębów. Nigdy nie wyrażał chęci pojechać do swego rodzinnego miasta czy odwiedzić krewnych w Atenach. Te cnoty występują coraz rzadziej u współczesnych mnichów, którzy, tłumacząc się tym, że oni „też są ludźmi”, podążają w świat z takim zapałem, jakby byli żydami, uciekającymi z Egiptu. Monaster wydaje się im wiezieniem, i oni pod każdym pretekstem starają się z niego wyjść.

Każdy, kto przebywał obok ojca Damiana, z pewnością przejmował coś z jego wspaniałego prostodusznego charakteru. Powierzchowność tego kapłana, pomimo starszego wieku, była zadziwiająco wyrazista. Sam wygląd jego twarzy dostarczał duchowej rozkoszy. Zawsze starałem się siedzieć naprzeciwko niego, żeby kontemplować blask świętości na jego starczej twarzy. Na rok przed jego śmiercią zapytałem go:

- Ojcze, jak żyłeś wcześniej?

- Bardzo dobrze.

- A teraz?

- Po prostu wspaniale.

- No a potem?

- Potem będzie jeszcze lepiej.

- Raj?

- On cały jest nasz.

Zauważcie: nie kącik raju i nie miejsce przed jego bramą. On cały jest nasz! Starec powiedział to z takim przekonaniem, że ochwycił mnie wtedy strach.

Kiedy odkrywano jego szczątki. To kości były koloru bursztynowego[8]; będący obok mieli odczucie, że są to kości priepodobnego. Niech on teraz w raju modli się za nas i za cały monaster, dla którego tyle się trudził od młodości do śmierci. Amiń.

1. Główne miasto regionu Arkadia na Peloponezie.

2. Mowa jest o początku Wielkiego Postu. „Panie Mocy, z nami bądź” – pieśń wielkiego powieczerza, które zaczyna się służyć od pierwszego dnia postu.

3. Kamiławka – nakrycie głowy duchowieństwa w postaci cylindrycznej czapki. U mnichów one różnią się brakiem obwódki na górnej krawędzi.

4. W stichirze Zwiastowania: „Raduj się, moście, do niebios wiodący, i drabino wysoka, którą Jakub widział”.

5. To imię oznacza „cierpliwość”.

6. Mt.10:22.

7. „Gorliwa modlitwa” albo „gorliwe błaganie”. Tak w Służebniku nazywa się podwójna (żarliwa) ektenia.

 

Ijerofiej nieboszestwiennik[1]

Ojciec Ijerofiej pochodził z wyspy Siros, która była pod duchowym wpływem monasteru Łongowarda. Siros znajduje się na przecięciu morskich szlaków Archipelagu, i dlatego dość często odwiedzana była przez mnichów. Wiele pobożnych rodzin, takich jak rodzina Małatiesta, przyjmowało ich u siebie i uważnie słuchało tego, o czym oni mówili. Jeden z kolliwadów – priepodobny Afanasij Parijski – zawsze wiązał swoje rozmowy z Sakramentem spowiedzi. Wśród mieszkańców wyspy była wspaniała uczennica tych mnichów – Paramani, matka ojca Ijerofieja. Ta święta matka urodziła dziecko, żeby poświęcić go życiu monasteru Życionośnego Źródła na Parosie. Nauki świętych kolliwadów dziecko wchłonęło z jej mlekiem, ona stale mówiła mu o Parosie, jako o miejscu jego dalszego życia: „Tam ty znajdziesz spokój, synku. Tam znajduje się spokojna przystań – Łongowarda. Jej ojcowie doprowadzą ciebie do nieba”.

Kiedy Ijerofiej wyrósł, powołano go do wojska. Służbę odbywał w Kalamacie[2]. Metropolita Kalamaty, zauważywszy szlachetność jego duszy zechciał zatrzymać go u siebie. Młodzieniec już był gotów ulec namowom władyki, ale jego matka była kategorycznie przeciwna. Ona dosłownie wykradła go, przywiozła na Paros, otworzyła monasterskie wrota, wepchnęła do środka, zatrzasnęła drzwi i wróciła do siebie na Siros. Pod koniec swego życia ona też przyjęła mnisie postrzyżyny i umarła śmiercią świętych, według świadectw tych, którzy byli przy niej.

Ojciec Ijerofiej był mnichem surowego życia i wielkiego czynu. Mówił mało, ale słowa jego były pełne łaski. Osiągnął taką doskonałość w modlitwie umysłu, jakiej w tym czasie osiągało niewielu. Bardzo dobrze znał ten sposób kontaktów z Bogiem i był w stanie pomóc młodym mnichom nauczyć się tego. Prostota i przystępność jego słów podczas spowiedzi wielu przyprowadzała do pokajania. Był bardzo poważny i nie pozwalał sobie ani słuchać, ani mówić nic próżnego. Opowiadał tylko o tych świętych, którzy byli zaliczeni przez Cerkiew do pocztu świętych, a współczesne sentymentalne książki o „ascetach” uważał za bajki, nie godne uwagi ludzi, żyjących duchowym życiem. On mówił: „I na muchach jest słonina, ale ona do niczego się nie nadaje”.

Poprzez spowiedź bardzo pomagał młodym mnichom. Był przekonany, że niektóre grzechy wychodzą z nas tylko po modlitwie i jakimś wysiłku. Człowiek sam nie jest w stanie wykorzenić swoje namiętności bez pomocy łaski Bożej. Dlatego ludziom, którzy nie pokładali nadziei na pełną łaski pomoc z góry, on mówił: „To, co w tobie ukryte, nie może wyjść na zewnątrz”.

Jeśli ktoś rzeczywiście chciał go uszanować, to powinien był wyspowiadać się mu z całą szczerością.

Ojciec Ijerofiej podniósł duchowy poziom monasteru Łongowarda nawet wyżej, niż to uczynił starec Fiłofiej. On odpowiadał za wewnętrzne życie monasteru. Młodych utrzymywał w duchowym czuwaniu, i w nadzorowaniu ich jego oko nie zamykało się ani na chwilę. Nie dopuszczał, żeby młody mnich pozostawał w swojej celi przez długi czas: „Potrudź się w młodości, codziennie dokładaj wysiłki do wysiłków, żeby w starości mieć spokój”.

Dopóki on miał możliwość kierować wewnętrznym życiem monasteru, ten rozkwitał, a kiedy zaprzestał to robić, to monaster utracił swój dawny majestat. Ślady, pozostawione przez ojca Ijerofieja, wyraźnie widać wszędzie: i w zewnętrznej działalności monasteru, i w duchowej. Jego mężny charakter wszystkiemu dawał oddech i życie. On unikał przypadkowych rozmów z ludźmi świeckimi. Niewielu jego rozmów z nimi wystarczało, żeby uporządkować relacje między monasterem i światem. Jego ulubionym tematem rozmów byli mnisi i monastery.

Podczas nabożeństwa on zawsze stał prosto, jak statek pośrodku wód. Kiedy kadził, grzechocząc dzwoneczkami kadzielnicy, to twarz jego ginęła w kłębach dymu kadzidła, którego nie żałował (podczas gdy ojciec Damian przedkładał kadzenie ciche i prawie bezdymne). Głos jego był zupełnie niemelodyjny: podobny był do szumu wielkich wód i budził lubiących podrzemać na służbie.

Pracował nieustannie i niestrudzenie. Pewnego razu podczas jednej z moich wizyt w monasterze usłyszałem modlitwę, dźwięczącą jakby z beczki. Popatrzyłem dookoła i zobaczyłem, że starec przechylił ogromną beczkę do wina, dostał się do niej i skrobał ścianki.

- Ojcze Ijerofiej, ty co, do tej pory pracujesz?

- Błagam Boga aby dał mi zdrowie, żebym mógł pracować, a u młodszych braci dzięki temu zostawałoby więcej czasu na czytania i modlitwy.

Niepostrzeżenie dla innych on pracował także dla dwóch żeńskich monasterów Parosa. We wszystkie wielkie święta on służył w monasterze Dasos z wielką uwagą i uczuciem odpowiedzialności. Pomagał także przy budowlanych pracach w Fapsanskim monasterze. Pomimo swego wieku, pracował łopatą i kielnią energiczniej niż inni robotnicy. Ale kiedy zobaczył, że żeńskie monastery zaczęły oddalać się od monastycznej tradycji, to zaczął nazywać je „turystycznymi ławrami”. Jakoś pokazano mu fotografie z żeńskiego monasteru, na których było wielkie Ukrzyżowanie, ozdobione kamykami i kwiatkami. Zobaczywszy je, starec powiedział: „Te nieszczęśnice do tej pory nie wyrzekły się świata”.

A pieśni, śpiewanych przez mniszki[3], wcale nie chciał słyszeć. Nalegał na tym, że stan mnisi – to taki wewnętrzny stan i zewnętrzny układ, które odpowiadają męskiej naturze. Chciał, żeby monastycyzm pozostawał jak dawniej i zachował tradycje.

W ostatnich latach życia od wielu wysiłków zaczęły drżeć mu ręce, ale i wtedy starał się choć cokolwiek nimi robić. Nie umiał być słodziutkim, i dlatego wydelikaceni ludzie nazywali go surowym i okrutnym. Ale, pomimo tego, że po jego śmierci minęło już wiele lat, na monasterze do tej pory leży niezatarta pieczęć jego trudów. Życie w Łongowardzie jest surowe: tam nie ma żartów. Do wina ascezy tam nie dolewają wody, ale zawsze piją je nierozcieńczone.

1. Nieboszestwiennik – kroczący po niebie

2. Miasto na Peloponezie.

3. W greckich monasterach dość rozpowszechniony jest swego rodzaju folklor, nazywany „mnisie pieśni”.

 

Hieromnich-rolnik

Poduszką dla ojca Ilii były szałwia i macierzanka, a kołdrą – pistacjowe drzewa i krzaki jałowca. On siał, żął i młócił, kopał ziemię, sadził drzewa, obcinał gałęzie zbierał winogrona, pasł owce, doił je i robił z ich mleka ser, żeby w monasterze był chleb i wino, oliwki i oliwa z oliwek, mleko i ser. Ten maleńkiego wzrostu mnich, jak i wszyscy mnisi-rolnicy, w dosłownym sensie zostawił swoje ciało i kości na należących do monasteru zboczach górskich. Ci z sąsiadów monasteru, którzy nie odznaczali się pobożnością, często z zawiścią mówili: „Bogaty monaster” – ale nie dostrzegali tego, dzięki czemu był on bogaty. Mnisi jeden obok drugiego uprawiali kamienistą glebę wyspy. Taka ziemia może wydać plony, ale w tym celu trzeba dużo na niej pracować, a często, pomimo wszystkich wysiłków, daje ona o wiele miej, niż otrzymuje. Rolnik – to człowiek, zawsze żyjący nadzieją.

Jakoś raz zaszedłem do celi ojca Ilii.

- Batiuszka, u was cała cela poczerniała. Może ją pobielić.

- Ja, synku, nie wiem, jaki ona ma kolor: dwadzieścia lat ja wracam do niej nocą i nocą wychodzę.

Pewnego lata świętowaliśmy Przemienienie w domowej cerkwi rodziny Dragaci. W drodze powrotnej on zobaczył, że kamienna ściana, ogradzająca monasterskie pole, w jednym miejscu zawaliła się. Powiedział do mnie: „Bierz święte naczynia, siadaj na muła i zabieraj się do monasteru. Ja naprawię ścianę i przyjdę do monasteru na posiłek”.

I rzeczywiście, jak tylko rozległo się ostatnie uderzenie małego dzwonu, wzywającego na obiad, do monasteru wspiął się oblewający się potem ojciec Ilia, żeby zdążyć na wspólny posiłek. W monasterze była i taka reguła: w święto wszyscy powinni być na wspólnym posiłku. Monasterski ustaw (regulamin) należy wypełniać dokładnie i odnosić się do niego z czcią (bogobojnością). Dlatego żeby w cenobii życie było uregulowane, każdy powinien dokładać wielkich starań. Przychodzić na czas do cerkwi, na posiłek, na posłuszanie (wykonywanie powierzonego zadania) – wszystko to wymaga wysiłku. Dobrzy mnisi podczas spowiedzi wymieniali i taki grzech: „Naruszałem ustaw monasteru”, – czego nigdy nie słyszałem od młodych. Po posiłku my z ojcem Ilią usiedliśmy na drewnianym łóżku w jego celi.

- Ojcze Ilia, to, że Wy po całonocnym czuwaniu i liturgii zostaliście naprawiać ścianę, to nie zanadto? Ją mógłby naprawić ktoś inny.

- Drogi mój Manolis, „ktoś inny” – to zawsze ja: i dziś, i jutro. Ja już wiele lat żyję w monasterze, ale nigdy nie szukałem kogoś innego.

- Tak, ale jeśli byście Wy pokaleczyli ręce i przelali na kamienie swoją krew, czyż to byłoby dobrze?

- Ta krew, synku, przepędziłaby biesa, i on nigdy już nie mógłby spokojnie przebywać przy tej ścianie.

Otrzymałem tę lekcję w 1957 roku i pamiętam do tej pory. Dzięki niej ja, chwała Bogu, jestem wybawiony od zgubnego osądzania moich braci („Kto zostawił tu ten garnek?” – „To ja zapomniałem go wczoraj.” – „Zabierz go, i nie czekaj kogoś innego, kto zrobiłby to za ciebie”).

W cerkwi ojciec Ilia służył bardzo prosto: on służył po to, żeby służyć. Jego głos był bardzo piękny, słychać było w nim żałosne nutki, ale to było nie z powodu jego stałego zmęczenia, a dlatego, że on widział, że młodzi mnisi nie mają miłości do swojej matki-ziemi i nie chcą trudzić się swoimi rękoma. Gdyby on żył dziś, to zobaczyłby cud, dokonany dzięki jego modlitwom nad naszym bractwem[1].

Często pytałem go o lata okupacji niemieckiej i to, jak Niemcy trzymali go w więzieniach na kontynencie, ale on w odpowiedzi mówił zawsze jedno i to samo: „Bóg niech wybaczy temu, kto mnie zdradził”.

Ojciec Ilia miał szczególny dar od Boga patrzeć ludziom w oczy: nie pożądliwie, nie podstępnie, nie badawczo, ale łaskawie i pokojowo. Samym tylko spojrzeniem on przekazywał innemu człowiekowi swój stan, tak że ten nawet nie pojmował, skąd on u niego się pojawił. Taki dar rzadko spotykałem.

On, jak każdy dobry zarządca (dysponent) łaski[2], cicho i spokojnie spoczął w swojej ubogiej celi i został pogrzebany z innymi ojcami na monasterskim cmentarzu jak prawdziwy wojownik i męczennik cenobicznego życia. Kiedy jeden świętogórski starec usłyszał, że zrogowaciałe i suche ręce ojca Ilii są już skrzyżowane i związane[3], to powiedział następujące: „Bracia, kiedy Adam przestał uprawiać raj i troszczyć się o niego, a zaczął zajmować się samym sobą i szukać sobie przyjemności, to Bóg wypędził go stamtąd. Ja bardzo się boję, że my, którzy pod wieloma pretekstami zostawiliśmy troskę o Udział Bogarodzicy, również będziemy wypędzeni przez Nią i znajdziemy się poza tym ziemskim rajem”.

1. Monaster Dochiar wyróżniał się od innych monasterów Świętej Góry szczególną gorliwością braci do prac fizycznych.

2. Tak nazywani są kapłani, w Sakramentach Cerkwi sprowadzający Bożą łaskę na cerkiewnych ludzi.

3. Tak w Grecji przyjęte jest czynić z rękoma zmarłych mnichów.

 

Ryby w monasterskim morzu

Jednym z najpiękniejszych widoków w widzialnym świecie jest obserwowanie zachowania się ryb w morzu, a jeśli człowiek ma możliwość opuścić się w głębiny morza, to tam może zobaczyć coś podobnego do piękna nieziemskiego świata, lub nawet przewyższając je pięknem. Tam można zobaczyć sady z wodorostów i koralowców, niewielkie pagórki, porośnięte wszelkimi przeróżnymi roślinami podwodnymi, na których stadami pasą się ryby. Oko raduje się z tego widoku, w tym czasie gdy słuch rozkoszuje się ciszą. Ryby nie kaszlą, nie beczą, ale żyją i rosną, jak i wszystkie inne stworzenia. Tylko ich ruch zdradza, że są żywymi istotami.

A teraz wyobraźmy sobie podobny widok pośrodku monasteru. Jedną z takich ryb był ojciec Sampson w Łongowardzie. Jedynie po ruchach można było domyślić się, że ta maleńka ryba żyje. Wiele lat myślałem, że on słyszy, ale pozbawiony jest możliwości mówienia. „Oto szczęśliwiec – myślałem – Bóg związał mu język, żeby nie grzeszył. „Kto nie zgrzeszy słowem, ten jest człowiekiem doskonałym”[1]”. I dopiero po czterdziestu latach usłyszałem, jak czytał on dziewięć pieśni: „Śpiewamy Panu, chwalebnie bowiem się wysławił” (czytanie tych pieśni było jednym z przekazów, pozostawionych monasterowi przez świętych kolliwadów[2]. Jestem wdzięczny Bogu, Który uczynił mi zaszczyt poznać się z takimi szermierzami cnót chrześcijańskich. Gdy tylko został mnichem, ojciec Sampson zamknął swoje usta, zostawiwszy wolnymi dla wypełnienia posłuszania tylko ręce i nogi. Ekonom monasteru nie zdążał wypowiedzieć do końca jego imienia, jak on okazywał się obok niego, gotów wypełnić każde polecenie. Każdy, kto w monasterze potrzebował pomocy, krzyczał „Samps!” i był pewny, że w odpowiedzi nie usłyszy „zaraz”, albo „poczekaj, jestem zajęty”. Dla ojca Sampsona na pierwszym miejscu była pomoc innym, a potem dopiero jego własne posłuszanie.

On przygotowywał koliwo (kutię) na żałobne nabożeństwa i przysługiwał w świątyni. Jego obecność przypominała bardziej cień, niż człowieka. Jego szczupła przygarbiona figura przypominała wizerunki światitieli (świętych arcykapłanów) w absydzie ołtarza.

Kiedy zaczęły wypadać mu zęby, stanowczo odmówił wstawiania sztucznych. Suchy monasterski chleb gryzł dziąsłami. Kiedy jadł, to był bardziej podobny do dziecka, u którego zmieniają się zęby, niż na bezzębnego staruszka. Tak bojaźliwie wyciągał rękę, żeby wziąć chleb ze stołu, jakby wszystko podane na stole było nie dla niego. Zawsze był bardzo nieśmiały, jakby był w gościach.

Jeszcze jednym jego posłuszaniem było dbanie o kury. Nikt nie mógł zrozumieć, kiedy zdążał opiekować się nimi, ale u nich zawsze była woda i pokarm.

Kiedy musiał wyjeżdżać w świat (z monasteru), to, zawczasu podliczywszy, ile dni go nie będzie w celi, wypełniał podwójną regułę z obawy, że okoliczności podróży przeszkodzą mu dokonać należne modlitwy. Odchodząc do niebiańskich przybytków, on mówił: „Bracia, przedkładajcie wasze reguły nawet ponad jedzenie i picie”.

Nie sądzę, że napisane przeze mnie mogło pokazać bogactwo tej niebiańskiej skarbnicy, ale mam nadzieję, że priepodobny wybaczy mi. Jak piękno morskich głębin nieporównywalne jest z powierzchnią morza, tak i serdeczna głębia ojca Sampsona była nieporównywalna z tym, co mogliśmy zobaczyć. Jak by to nie było, on był tak niedostrzegalny, że obserwowanie go było prawie niemożliwe. Zapisałem tylko to nieliczne, co udało mi się zobaczyć. Prawdopodobnie, w raju jest on bardziej widoczny i nie ukrywa się, jak Adam wśród listowia.

Każdy, kto przeszedł duchową szkołę w Łongowardzie, może z radością z całego serca zaśpiewać wysławianie: „Rozkwitła pustelnia, jak lilia, Panie![3]” Jak mam nie wysławić ojca Ijerofieja, który był ihumenem przed starcem Fiłofiejem?! Kiedy prosili go pomodlić się za opętanego, biesy krzyczały: „Po co wam ten jęczący? Po co wy go wołacie?” Święty Niektarij, który go znał, podziwiał jego ascetyczne życie.

Nie mogę jeszcze nie wspomnieć o nadzwyczajnym ojcu Niektariu, który zamienił paryskie jedwabne koszule na grubą wełnianą odzież, a batystową chusteczkę do nosa na płócienną. Od niego często słyszałem: „Teologiem jest tylko ten, czyje ucho przyciśnięte jest do piersi Chrystusa i kto słyszy bicie Jego serca”.

Jeszcze on mówił: „Kulturalnym i wykształconym narodom właściwy jest spokój, ciągłe niepokoje i burzliwe objawy drażliwości – dzikim plemionom”.

A po to, żeby pokazać wysokość europejskiej kultury, on mówił, że we Francji nawet byki muczą spokojnie, w tym czasie jak w Grecji – ostro i żałośnie.

Jak mam nie wspomnieć i o ojcu Fiłofieju krawcu, którego Niemcy za działalność wspierającą swój naród posadzili na lądzie do więzienia i poddawali strasznym torturom, pod którymi on nikogo nie wydał? On zawsze towarzyszył ojcu Damianowi, kiedy ten szedł służyć w kaplicach i domowych cerkwiach, gdzie śpiewał swoim charakterystycznym głosem, przypominającym płacz niemowlęcia. Robił to spokojnie i skromnie o każdej porze roku i przy każdej pogodzie. Przemieszczali się oni na jucznych zwierzętach i wyruszali na długo przed świtem, żeby znaleźć się na miejscu w porę.

Jak mogę skazać na zapomnienie dwóch Charytonów, starego i młodego, którzy niezwykle dużo potrudzili się, czy Iakowa – anglika, który zamienił uniwersytecką katedrę na surowe życie rolnika? Przychodzi mi również na pamięć Leontij nauczyciel i Filaret – malarz i zdumiewający chórzysta.

Pamiętam jeszcze niechciwego, bezinteresownego ojca Kosmę i jego brata – prostaka Ioasafa, którzy byli wzorcem cnoty pielgrzymstwa (poczucie tułactwa, obcości). Młodszy z nich, Kosma, błagał ojców aby pozwolili im zbierać oliwki, ile by ich nie było, ale tylko wokół monasteru, żeby po drodze do odległych oliwkowych gajów nie musieli wchodzić na szczyt góry, skąd widać góry ich rodzinnej wyspy, patrząc na którą mogliby utracić poczucie tułactwa.

Nie mogę nie wspomnieć i o ojcu Łazarze, wielkim żartownisiu, który dystans dwóch godzin drogi przechodził pieszo w ciągu godziny, żeby odnieść na pocztę jakąś pilną monasterską korespondencję. Jeszcze przypomina mi się maleńki Fiłofiej – piekarz z duchem ascetyzmu. A ileż mógłbym opowiedzieć o ojcu Warłaamie, pomocniku ihumena! On często mówił mi: „Starec odpoczywa”. On przygotowywał maści z roślin, siarki i wosku, które pomogły wielu ludziom w czasie okupacji, kiedy bardzo brakowało leków. Będzie przykro nie wspomnieć i o starcu Michaile, którego sama obecność dostarczała mi wielką radość, i o starcu Antoniu z wioski Punta na Paros, który ciągle sadził drzewa owocowe, żeby u braci po jego śmierci było pocieszenie na stole.

Chce się jeszcze wspomnieć i o starym mnichu-sadowniku, którego imienia tak i nie poznałem. Ci starcy nie mieli w zwyczaju przedstawiać się innym. Dla mnie wszyscy oni są bliscy, choć z niektórymi z nich nigdy nie widzieliśmy się. Ten mnich-pracuś podczas czuwań zajmował stasydię, znajdującą się za moją. Za każdym razem, stając na nogi, on mówił słowami psalmu: „Chwała Bogu, chwała Bogu, wszystko najwyższą mądrością stworzyłeś, Panie![4] Oto, zdrzemnąłem się tu dziesięć minut i obudziłem się świeżym-świeżym, i stoję na służbie tak, jakbym słyszał ją pierwszy raz”. W rzeczywistości dziesięć minut snu tego dziadka trwały około godziny. Śmiałem się wtedy z jego prostoty.

„Śmiej się, synku – mówił mi on – póki życie nie przytłoczyło ciebie swoim ciężarem i póki jeszcze zdolny jesteś radować się”.

Wszystkie te dusze, które poświęciły swoje życie miłości do Chrystusa i służeniu Mu, są dla nas wspaniałym aromatycznym bukietem, ułożonym z kwiatów pustelni. Niech nie pozbawi nas Bóg ich aromatu! Wszystkich ich znałem, jednych bardziej, drugich mniej, oprócz jednego, o którym tylko słyszałem. Widziałem z jakim samoprzymuszaniem oni pracowali, i to mnie straszyło, ale widziałem też ich miłość, gorliwość i serdeczne ciepło, które dodały mi zdecydowania stanąć na tej samej drodze życia. Odczuwałem wychodzący od nich duchowy aromat i rozkoszowałem się ich owocami, zawsze chciałem znaleźć się z nimi w jednym szeregu. Jeśli zapomnę o nich, to boję się, żeby nie dosięgło mnie przekleństwo psalmu, śpiewanego przez żydów w Babilonie[5].

Święci ojcowie, ja pamiętam o was, wspomnijcie też i wy o mnie w Cerkwi pierworodnych, których imiona zapisane są w księdze żywota!

Dla Cerkwi monastycyzm zawsze będzie pozostawać kryształową czaszą, bez soli i odcisków brudnych palców, z której ludzie bez obawy mogą pić czystą wodę.

1. Jk.3:2

2. Dziewięć pieśni z Pisma Świętego, zgodnie z Ustawem nabożeństw, powinny być śpiewane wraz z kanonami praktycznie na każdej jutrzni w ciągu całego roku. Teraz są wykonywane tylko w Wielkim Poście. Kolliwadowie wraz z innymi wymaganiami nalegali na powrót do tej pradawnej praktyki służenia nabożeństw.

3. Początek irmosu trzeciej pieśni niedzielnego kanonu 2-go głosu.

4. Ps.103:24 (104:24).

5. „Jeśli zapomnę ciebie, Jeruzalem, niech zapomni o mnie prawica moja; niech przyklei się język mój do krtani mojej, jeśli nie będę pamiętać ciebie, jeśli nie postawię Jeruzalem ponad radością moją”(Ps.136:5-6) lub (137:5-6).

 

Śmierć mnicha Daniiła

Niemiecka okupacja była w najwyższej pełni. Głód i choroby sprowadzały do grobu ludzi w każdym wieku. Jeden za drugim oni wracali do ziemi, z której byli wzięci[1]. Widok trupów stał się dla wszystkich tak odrażającym, że matka nie decydowała się dać ostatniego pocałunku swemu zmarłemu dziecku. Ludność wysp została postawiona na kolana przez ekonomiczną blokadę i ograniczenie dostaw żywności. Gospodarz miał gorzej, niż ci, kim on władał: zaginione muły i osły, martwe już i zjadane przez robaki, trafiały do kotłów i zaspokajały głód swoich właścicieli. W monasterze Łongowarda dzienna racja mnichów była ograniczona do minimum, żeby była możliwość choć jakkolwiek pomagać w wyżywieniu mieszkańcom wyspy. Przychodzili tam wszyscy nieszczęśnicy i cierpiący z głodu, wiedząc, że z Życionośnego Źródła wychodzą niewyczerpane potoki uzdrowień.

W tym czasie jeden z najgorliwszych ascetów bractwa zbliżał się do końca swego życia. Był to Daniił z Ewrytanii z miasteczka Krikiełło. On był prawdziwym mnichem, zawsze dążącym do życia wiecznego. Jedyną ojczyzną dla niego było Niebo.

W połowie Wieczierni rozległo się uderzenia dzwonu, w którym słychać było ostatnie pożegnanie (przebaczenie). Wszyscy mnisi zebrali się przy wejściu do małej celi. Stanęli w dwóch rzędach, obleczeni w całe mnisie uzbrojenie: wielką schimę, sutannę, kukullę, jakby teraz służono Liturgię. Pośród nich nie było tego, co zwykle bywa w świecie, gdzie często oczekują śmierci krewnego, nudząc się i ponaglając wydarzenia z takimi myślami: „To nic złego, tu wszyscy swoi. Kto nas zobaczy?” Obleczeni w kapłańską godność zaszli do celi umierającego. Zaczęło się soborowanije (Sakrament Namaszczenia). Podczas modlitwy rozgrzeszającej wszyscy uklękli, wszyscy pomazali się watką, którą pomazane zostało czoło ojca Daniiła. Zaraz przyniesiono mu Święte Dary – zadatek przyszłego życia – i wszyscy z odkrytymi głowami zaczęli cicho śpiewać: „Ciało Chrystusa przyjmijcie, źródła nieśmiertelnego skosztujcie. Spożyjcie i widźcie, jak dobry jest Pan”. Potem nastąpiło pożegnanie z przebaczeniem, podczas którego ojciec Daniił we właściwy mu sposób napełnił serca mnichów nadzieją na powszechne zmartwychwstanie. On, już półmartwy, siedząc na swoim łóżku, podniósł ręce w geście pożegnania i każdemu mnichowi, podchodzącemu z pokłonem do jego łoża, głośno mówił: „Bracia moi, ja odchodzę do górnego (niebiańskiego) Jeruzalem, odchodzę do górnego Jeruzalem…”

Po pożegnaniu i przebaczeniu z ostatnim z przybyłych mnichów on zamknął swoimi starczymi rękoma usta, pełne boskiej łaski, i jego dusza bez chrypienia i przedśmiertnej agonii odeszła do niebiańskich przybytków, gdzie żyją pierworodni, do kraju żywych. Wszystkim obecnym zostawił on twardą nadzieję na życie wieczne. Rozchodząc się do swoich cel, oni mówili: „Od tego dnia nasz brat Daniił znajduje się w Carstwie Niebieskim”.

1. Por. Rdz.3:19

2. Kukulla – stożkowe nakrycie głowy mnicha megaloschimnika, z wyobrażeniem na nim znamion męki Chrystusa.

Dwie trzcinki na łące przy wysokiej palmie

Kiedy ktoś, idąc drogą z Parikii do Nausu, zaczyna schodzić do Elitu, to, zobaczy starożytną Łongowardę, z lewej hezychastyrię[1] priepodobnego Fiłofieja, a nieco dalej – wysoką palmę daktylową. Zwykle przechodnie patrzą tam, gdzie są ludzie, żeby zobaczyć ślady ich życia.

W tej hezychastyrii trudzi się dwie mniszki: Parfienija i jej siostra Anastasija. Po zakończeniu niemieckiej okupacji one same wybudowały ją na działce ziemi, którą otrzymały w spadku od ich matki Maruso, pochodzącej z rodu Zumisów.

Ta mała cela była dla mnie duchową kolebką. Mnie nie tak pociągały chłopięce zabawy, jak wlokło towarzystwo tych dwóch mniszek. W te cudowne lata czułem się carem, kiedy moje ciotunie wpuszczały mnie do środka, żeby opowiedzieć o męstwie męczenników i wysiłkach priepodobnych. W ciągu niekończących się godzin nie odczuwając zmęczenia słuchałem, jak uświęcali swoje sutanny święci ojcowie, oddychający więcej Chrystusem, niż powietrzem. Ciocia Parfienija tak wzruszająco i przekonywująco czytała mi pisma świętych, że dochodziły one do samej głębi mego dziecięcego serca. Do domu wracałem radosny naładowany historiami, i tak dokładnie opowiadałem wszystko, co usłyszałem, że moja babcia żegnała moją głowę. Moi bliscy nie mieli najmniejszego strachu, że stracą spadkobiercę, jeśli zostanę mnichem. Wśród innych opowiadań, ona opowiedział mi historię swego życia.

„Do osiemnastu lat całkiem nic nie wiedziałam o monastycyzmie, nie wiedziałam nawet tego, że na naszej wyspie jest żeński monaster. Niczym nie różniłam się od innych dziewcząt w naszej wiosce.

(To absolutna prawda. Mój wujek, który pracował jako meblarz w Atenach, opowiadał mi, że kiedy przyjechał na Paros i zobaczył ją na święcie Ścięcia głowy Ioanna Poprzednika, to był zaskoczony jej urodą i przyznawał się, że nigdy nie widział piękniejszej kobiety. „Wysoka, dorodna, z wielkimi okrągłymi oczami, prawdziwa Kariatyda. Kiedy dowiedziałem się, że została mniszką, podziwiałem siłę jej ducha”.)

Raz beztrosko zajmowałam się szyciem swego posagu i cichutko śpiewałam jakąś piosenkę. Na dworze już ciemniało, w cerkwi Zwiastowania zadzwonili na wiecziernię. I tu usłyszałam głos, który powiedział mi:

- Zostaw wszystko i podążaj za Mną.

- A kim jesteś, że żądasz ode mnie takiej ofiary? – zapytałam.

- Jestem Chrystusem.

Wszystko to trzymałam w tajemnicy, dopóki mój ojciec nie wrócił z wyjazdu. Kiedy wrócił i zostaliśmy z nim we dwoje, wszystko mu opowiedziałam.

- Tato, ja słyszałam taki głos. Co mam robić?

- I ty jeszcze mnie pytasz, córeczko? Już jutro rano pójdziemy z tobą do monasteru Chrystusa.

Ten monaster Chrystusa został założony w końcu 1700 roku przez hieromnicha Ioasafa Parijskiego na ziemi rodziny Mawrogenidi, którą oni poświęcili Bogarodzicy Katapolianskiej. Pierwszymi mniszkami, które on postrzygł, były jego matka i siostra.)

- Tato – pytam – a gdzie ten monaster się znajduje?

- Za Parikiją. Z niego otwiera się widok na wyspę Andiparos.

Następnego dnia mój stary ojciec wezwał woźnicę, załadował mu moje rzeczy i posag, i wybraliśmy się z nim do monasteru. Trafiłam w posłuszanie do wielkiej staricy Parfienii Mandiła, która przy moich postrzyżynach nazwała mnie swoim imieniem. To była największa ze staric monasteru Chrystusa. Z biegiem czasu zrobiło się nas osiemdziesiąt mniszek, w cerkwi nie było gdzie stanąć. Pieśni podczas czuwań były anielsko przepiękne. Nabożeństwa służono według ustawu Świętej Góry, którego nauczył pierwszych mniszek hieromnich Ioasaf. Monaster kierowany przez świętych starców Łongowardy, był ziemskim rajem. Bardzo lubił go starec Ijerofiej Wosiniotis, pomagający mu tak materialnie, jak i duchowo. On nigdy nie zostawiał nas bez kapłana. Jeśli nie wychodziło mu kogoś przysłać, to przychodził służyć sam, pomimo tego, że był już bardzo stary.

Zaraz po postrzyżynach moja starica dała mi duchowy program: rano po pobudce i wieczorem przed snem musiałam robić po trzysta pokłonów do ziemi. Ona nauczyła mnie odmawiać modlitwę Jezusową nie tylko podczas reguły, ale i w ciągu całego dnia. Post dla mnie był tak surowy, że ograniczała mi nawet wodę.

„Córeczko – mówiła mama – co tam u was, nie ma wody? Dlatego tak mało pijesz?”

Starica zabraniała nam wszelkich wyjść w świat (poza monaster). Dla nas istniał tylko monaster Chrystusa i niebo. Żebyśmy mogły nie wychodzić z monasteru, starcy wyznaczyli nam na służbę jednego cnotliwego i duchowego mnicha. Opowiem ci o tym, na czym polegała służba tego mnicha, żebyś zobaczył, jak bardzo ojcowie starali się odgrodzić (uchronić) nas od zła. Każdego ranka po zakończeniu nabożeństwa my na ławce, znajdującej się w zewnętrznym podwórzu monasteru, zostawiałyśmy nasze kosze, w których zostawiałyśmy swoje zamówienia, napisane na kartkach, i pieniądze. Swoich imion nie pisałyśmy. Czy widzisz, w naszym monasterze żyłyśmy samotnie (pojedynczo), i dlatego każda z nas musiała sama troszczyć się o wyżywienie. Po tym jak zostawiłyśmy zamówienia w bezimiennych koszach, drzwi monasteru zamykano. Dopiero wtedy przychodził mnich-służący, objuczał koszyki na osiołka i jechał do wsi. Wróciwszy, zostawiał kosze na ławce, stukał do drzwi kołatką i znikał. Prawdopodobnie, wiele z nas w ogóle nigdy nie widziało jego sylwetki. Jakoś raz jedna siostra, coś zapomniawszy, wyszła na podwórze po tym, jak drzwi zamknięto, żeby coś dopisać w swoim zamówieniu, więc on omal jej nie zabił! Potem nikt z nas już nie chciał pokazywać się tam w tym czasie, kiedy on wychodził czy wracał z zakupami. Ten porządek był nienaruszalny. Starcy zapytali tego mnicha, który przesłużył nam około czterdziestu lat, czy nie miał jakiejkolwiek pokusy. „Według waszych modlitw – odpowiedział – nie widziałem ich twarzy, nie widziałem nawet ich pleców, i Bóg uchował mnie przed najdelikatniejszą myślą”.

Starica szczególnie pomogła mi pokochać Chrystusa przy pomocy nieustannej modlitwy. Ta modlitwa dosłownie ratowała mnie w czasie wypróbowań (pokus). Ona uczyniła moje serce płomiennym.

To naprawdę tak było. Ona osiągnęła wysoką duchową doskonałość i przyciągnęła do życia z sobą dwie swoje siostry, a potem i swoją matkę, tak że pod koniec w pustelni żyły już we cztery. Pod wpływem jej stałych przekonywań wrócił z Ameryki również jej brat, który został mnichem Modiestem w monasterze Łongowarda.)

W monasterze Chrystusa wszystko szło pięknie, póki na wyspie nie pojawił się metropolita Chieruwim. Mniszki wzrastały i liczebnie i duchowo. W monasterze było kilka mniszek bardzo wysokiego życia. Mniszka Miełanija, którą znałem osobiście, kiedy wyjechała na Kretę, stał się wzorową ihumenią. Kiedy na Krecie chciano scharakteryzować jakąś dobrą mniszkę, mówiono: „Ona podobna jest do mniszek staricy Miełanii”.

Metropolita Chieruwim zaczął często przychodzić do monasteru, co ihumeni Parfienii wcale się nie podobało. On pozbawił ją godności ihumeni i na jej miejsce postawił mniszkę, która była znacznie gorsza. Od tej pory monaster stracił spokój. Zaczęły się zamieszki, które zmusiły staricę Parfieniję wraz z czterdziestoma mniszkami opuścić monaster. Wtedy odeszła i Miełanija z kilkoma innymi, i zostało nas całkiem mało, głównie te, które urodziły się na Paros. Wtedy i nasza siostra odeszła z powodu wprowadzenia nowego stylu. Ja z moją siostrą Anastasiją codzienne byłyśmy na celowniku nowej ihumeni dlatego, że ja żyłam ze staricą Parfieniją i często mówiłam o jej dobrych cechach. Jednak, ja nie odważyłam się odejść bez błogosławieństwa starca i przesłania (powiadomienia) z góry. Usłyszawszy głos Boży, zostałam mniszką, dlatego i odejść z monasteru też mogłam jedynie usłyszawszy ten głos ponownie. Dużo modliłam się, pytając o to, czy mam odejść, czy nie. W końcu, poszłam go grobu priepodobnego Arsienija, uklękłam i ze łzami zaczęłam prosić go aby wskazał, jaką drogą mam iść. Na koniec swojej modlitwy dodałam, jak zawsze: „Modlitwami świętych ojców naszych i priepodobnego ojca naszego Arsienija…” – i, nie zdążywszy dokończyć, usłyszałam z grobu priepodobnego: „Amiń, Parfienija!”

Według błogosławieństwa starca Fiłofieja wybudowałyśmy Hezychastyrię na tej działce, która dostała się nam w spadku od naszej matki, będącej z rodu Zumisów. Nasz wujek Chrusis, brat mamy, bardzo lubił nas. Raz na dwa tygodnie przyjeżdżał do nas i wyjmował ze swego worka różne dobro, jakie w tym czasie mogło być w wiejskich rodzinach. On odczuwał do nas głęboki szacunek i troszczył się o nas. Mniszki pytały Anastasiję:

- Co wam przyniósł staruszek Zumis?

- Nic szczególnego.

- Niczego sobie „nic szczególnego”! Żeby przywieźć do was swój worek, musiał załadować go na wóz z dwoma końmi.

W czasie okupacji było nam bardzo ciężko. Omal nie umarłyśmy z głodu i braku najbardziej niezbędnego. Wtedy bardzo opiekowała się nami twoja ciocia Maruli, która teraz została mniszką Fieoktistą. Czy to potajemnie, czy otwarcie, znajdowała sposób przynieść nam chleba. A w 48 roku wydarzyło się straszne: komuniści zabili naszego brata mnicha Modiesta.

Modiest został mnichem w latach 30-ych w monasterze Łongowarda. Mój ojciec, ciągle go odwiedzający, opowiadał: „Każdy raz, kiedy zostawałem w jego celi, nie mogłem zrozumieć, kiedy on odpoczywa. Całą noc czynił pokłony i modlił się na kolanach. Przysięgam, to prawda: nigdy nie widziałem go śpiącego. Na nabożeństwa przychodził pierwszy i ciągle ocieniał siebie znakiem krzyża”.

Od braci jego monasteru też słyszałem dobre opinie. On był człowiekiem bardzo silnym i gorliwym w posłuszaniu. Przygotowywał jedzenie, nakrywał stół, czytał podczas posiłku, a potem mył naczynia. Nikt z nas nigdy nie widział go leniącego się albo pracującego na monasterskim posłuszaniu z opuszczonymi rękawami (beztrosko, leniwie). Posłuszanie nigdy nie było mu ciężarem, każdą robotę zawsze doprowadzał do końca. Mówią, że sztućce wyrównywał według naciągniętej nitki!

Bardzo pragnął zostać kapłanem, ale z powodu jakiejś jego słabości starcy nie chcieli prosić o jego wyświęcenie. Tę jego słabość wykorzystał metropolita Chieruwim i, kiedy przeniesiono go do miasta Trikała, wziął go z sobą. (Wszystkie takie przeniesienia mnichów nigdy nie były korzystne dla Cerkwi.) On wyświęcił go na kapłana i postawił ihumenem w monasterze Stajjadon, a jednocześnie powierzył służyć w parafii w pewnej górskiej wsi koło Kałabaki. Jego kapłańska służba zbiegła się z latami wojny domowej (narodowej).

We wsi, w której służył działali bandyci, którzy pewnego wieczoru zaszli do cerkwi i przewrócili w niej wszystko do góry dnem, napisawszy na ścianach swoje hasła i wszelkie nieprzyzwoitości. Na kilka dni przed Palmową Niedzielą on uczynił im wymówkę za bezeceństwo, wyrządzone przez nich w świątyni, i za napisy na ścianach. Zaproponował im, aby spotkać się na wiejskim placu i porozmawiać. Kiedy, po kilku dniach, dokądś szedł, oni schwycili go i zaczęli ciągać ze wsi do wsi. Kiedy nastała Palmowa Niedziela, przechodzili mimo pewnej wsi. Miejscowy kapłan podszedł do nich i zobaczył, że wlekli go po ziemi za przywiązany do szyi sznur, jak jakieś zwierzę.

„Błagałem ich – mówił mi ten kapłan – żeby pozwolili mi wziąć go do swego domu, a rano przyprowadzić z powrotem, ale odmówili. Przyniosłem mu talerz z jedzeniem i koc, ale oni położyli to wszystko tak daleko, żeby nieszczęsny nie mógł dosięgnąć”.

Kilka dni później, może w Wielki Piątek, zabili go, uderzywszy z tyłu kilofem po głowie, a przedtem rozebrali go, rzucili na ziemię i bili kolbami karabinów i kijami, a potem jeszcze kłuli bagnetami. Jego męczeństwo miało miejsce w rejonie Kataru, niedaleko wsi Małakasi.

Wiadomość o tym doszła do mojej małej wioski w Wielki Piątek. Po Wieczierni we wsi rozległ się pogrzebowy dźwięk dzwonów, wszyscy zaczęli gniewnie szeptać: „Partyzanci zabili kilofem hieromnicha Modiesta Andromanakosa”. Tak tego roku Wielki Piątek stał się dla nas podwójnie żałobny”.

Starica Parfienija często mówiła mi, że po tym trzy dni nic nie jadła i prosiła Boga a by odkrył jej, czy jej brat był gotowy do męczeństwa (jako że przebywał w grzechu nieposłuszeństwa, opuściwszy monaster, w którym został postrzyżony) i czy rzeczywiście Chrystus przyjął jego ofiarę. Trzeciego dnia, kiedy już zmierzchało, ona na jawie zobaczyła brata, stojącego w powietrzu. On powiedział jej: „Nie martw się, Parfienija. Jak tylko Chrystus mnie zobaczył, to od razu wezwał, otworzywszy Swoje objęcia: „Chodź do Mnie, Modiest!””.

Męczeńska śmierć brata dla staricy Parfienii nie przeszła bez śladu: pojawiła się u niej choroba serca, od której cierpiała do samej śmierci, a jej majestatyczną twarz przecięły głębokie zmarszczki.

Starica Parfienija osiągnęła wielkie duchowe wyżyny. Mnisi Łongowardy często schodzili do niej do skromnej hezychastyrii priepodobnego Fiłofieja po pouczenie i pocieszenie. Ona zawsze przytaczała im mądre powiedzenie: „Wypełnienie pierwszego słowa starca – jest zaszczytem dla posłusznika (podwładnego, nowicjusza)”. W jej sercu znajdowały się dobre słowa i dla świeckich. Zawsze kończyła swoje pouczenie słowami: „Pokochajmy Chrystusa” – i dodawała takie wiersze:

Każdy, kto chce szczęścia i radości w życiu,

powinien z całego serca Chrystusa pokochać.

Jej miłość do Chrystusa zmuszała ją pytać nawet maleńkie dzieci: „Jak ty myślisz, czy zobaczymy oblicze Chrystusa w przyszłym życiu?”

Kiedy w roku 1958, już po pobożnej śmierci Parfienii, odwiedziłem starca Fiłofieja, to on powiedział mi z twardym przekonaniem: „Twoja ciocia zbawiła się. Ona stała się godną życia wiecznego za swoją miłość do Chrystusa”.

Kiedy ona kogoś pouczała, to robiła to z taką manierą, której ja nie wiem jak opisać. Ona nie pokazywała z siebie ani wszechwiedzącej, ani świętej, ale odczuwało się, że serce jej płonie pragnieniem oświecenia innych. Nie była mniszką, która żyje z ofiar, i ściśle wypełniała swoją mnisią regułę.

Ludzie, którzy opuszczali jej ciało do mogiły, mówili: „Ona roztacza miły aromat. Powąchajcie nasze ręce, jeśli nie wierzycie”.

Ten miły aromat nie był jednym ze zwykłych aromatów: Sam Bóg daruje go tym, którzy kochają Go.

W swojej hezychastyrii siostry służyły nabożeństwa i całonocne czuwania zgodnie z porządkiem, który przejęły w monasterze Chrystusa. Na czuwaniu święta priepodobnego Fiłofieja, 21 października, ledwie starica zaczęła śpiewać przedwstępny psalm[2], jak łampada, wisząca przed ikoną priepodobnego, zaczęła miarowo kołysać się, chociaż nie było żadnego przeciągu: i okna i drzwi były zamknięte. Ujrzawszy to, priepodobna powiedziała: „Wydaje się, priepodobnemu podoba się nasze czuwanie, skoro sam doprowadza do ruchu swoją łampadę”[3].

Ona bardzo troszczyła się o zbawienie swoich krewnych według ciała, i kiedy dowiadywała się, że ktoś z nich postępuje wbrew Ewangelii, to pisała listy, w których starała się poprawić grzeszącego. Dzięki jej kochającemu sercu każdemu przychodzącemu do niej wydawało się, jakoby trafił on do raju.

Nie miała szczególnego wykształcenia: skończyła tylko szkołę podstawową, ale pisała gramotnie (kompetentnie) i pięknie. Korespondowała z wieloma duchownymi osobami tamtych czasów. Pisała też wiersze i cerkiewne pieśni. Niestety, mniszka, żyjąca w hezychastyrii po niej, spaliła wszystkie jej rękopisy, a wraz z nimi i wiele innych wspaniałych rzeczy, takich jak listy, napisane ręką priepodobnego Arsienija. Parfienija była utalentowaną kobietą: ona wspaniale rysowała i wyszywała. Teraz w hezychastyrii priepodobnego Fiłofieja nie została ani jedna z jej prac.

Starica Parfienija miała jeszcze jedną cnotę, wykraczającą poza jej możliwości: miłosierdzie. Jeśli nie miała co dać, to wychodząc, darowała swoją chustę.

- Wybacz, nie mam co tobie dać, weź chociaż moją chustkę. Będę źle się czuć, jeśli nic ci nie podaruję.

Podarowawszy chustkę, przykrywała głowę jakąś ścierką, a siostra na nią krzyczała:

- Co ty znów zrobiłaś ze swoją chustką?!

- Biedna Anastasijo, co ty tak krzyczysz z powodu jakiejś chustki?

Ona była człowiekiem, wzbudzającym do siebie szacunek i poważanie, dlatego i siostra odnosiła się do niej z poważaniem, jak do ihumeni, i z czcią, jak do priepodobnej.

Praworządności hezychastyrii, jak to często u nas bywa, nie uznawał miejscowy biskup. I nawet kiedy zaczęto budować w niej maleńką cerkiewkę, to posłał on policję i powstrzymał budowę, kiedy ściany miały już metr wysokości. Wtedy oni przekształcili na cerkiew jeden z pokoi. Niestety, ten władyka, już nieżyjący, jedynie przy pomocy policji chciał rozwiązywać pojawiające się w jego diecezji problemy, takie jak problem starego stylu, czczenie priepodobnego Arsienija przed jego kanonizacją w Konstantynopolskim Patriarchacie i wiele innych, o których teraz lepiej nie wspominać. Biskup Amwrosij nie wziął swego pasterskiego berła, żeby odwiedzić te pokorne mniszki, które, jak i on sam, nosiły sutannę, nie zapragnął sam popatrzeć, dlaczego świeccy i mnisi idą do nich po słowo pocieszenia. Niestety, wielu teraz takich lekarzy Cerkwi, wypowiadających swoje autorytatywne zdanie o chorym, nie wysłuchawszy go samego. Oni zaćmiewają samych siebie, a jednocześnie mącą i całą cerkiewną atmosferę. Wielkie sprawy często dokonywane są wbrew prawom i kanonom. Tak i te dwie mniszki pozostawały bezbronne, jak cienkie trzcinki pośrodku pola. Każdy wiatr kołysał je i przyginał do ziemi, ale Sam Bóg troszczył się o to, żeby zostawały one na swoim miejscu.

I dzisiaj w tej hezychastyrii nadal żyją mniszki, prawda, już nie w ubogich i skromnych chatkach – szałasach Parfienii i Anastasii, a w nowych wspaniałych budynkach. Te dawne mniszki chronił sam priepodobny, dzisiejsze – mocne mury. I dziś one pouczają pielgrzymów, ale ich słowom brakuje tej pocieszającej świeżości, którą zostawiały w sercach ludzi słowa Parfienii i nawet sama jej obecność.

Niech pozostaną z nami modlitwy tych świętych matek, które podobały się Bogu i nauczyły nas, marnych, drogi Pańskiej.

1. Hezychastyria – monaster lub cela hezychasty.

2. 103 psalm, na całonocnym czuwaniu śpiewany jest na początku wieczierni.

3. W greckich monasterach w określonym czasie całonocnego czuwania ponomar (usługujący w cerkwi) wprowadza w rytmiczny obrót chorosy – panikadiła (zwisające z kopuły lampiony w kształcie wielkiego pierścienia, na którym stoją świece). Panikadiło symbolizuje gwiazdy na firmamencie niebieskim. Takie obracanie się symbolizuje udział w naszym nabożeństwie Mocy Niebiańskich.


Do strony głównej