Ludzie cerkwi, których znałem


 LUDZIE CERKWI, KTÓRYCH ZNAŁEM

Archimandryta Grigorij (Zumis)

tłumaczenie Eliasz Marczuk


LUDZIE CERKWI, KTÓRYCH ZNAŁEM

Tym, którzy z żółtych brzegów Archipelagu wysłali mnie w góry Etolii i Eurytanii, na Świętą Górę i w przedgórza Wiertiska, z wdzięcznością poświęcam.

 

APOSTOLSKI PATMOS

Ostatni podwiżnicy[1] Patmosu

Swoje decyzje podejmuję po długim namyśle i wielu modlitwach. Siwy dyrektor naszej wiejskiej szkoły mówił: „To, o czym myślisz rano, zrób wieczorem, a to, o czym myślisz wieczorem, zrób rano”. Zawsze przestrzegałem tej reguły-przykazania mego nauczyciela. Jednak często musiałem żałować i płakać gorzej niż apostoł Piotr. Pomimo faktu, że Bóg ostrzegał mnie różnymi znakami nie raz i nie dwa, mimo wszystko spełniałem swoją decyzję, po czym niezmiennie przychodziło rozczarowanie i smutek. We wszystkich moich niepowodzeniach winien jestem sam. Często przewidywałem smutne konsekwencje, ale nadal nalegałem na wykonaniu swojej decyzji. Zaprawdę oślepiłem sam siebie.

Jednak, miałem i takie postanowienia, których nigdy nie żałowałem i które, jestem przekonany, były od Boga. Jednym z nich była decyzja, podjęta przeze mnie w dzieciństwie, kiedy miałem dwanaście lat: postanowiłem opuścić rodzinną wyspę i udać się uczyć na Patmos, mimo że mój ojciec kategorycznie się temu sprzeciwiał.

Wtedy, w 1955 roku, ta święta wyspa jeszcze nie była miejscem, przyciągającym turystów. Zostawało jeszcze na niej wiele z dawnej duchowej spuścizny. Mnisi nie mieli ani radioodbiorników, ani magnetofonów, ani odtwarzaczy wideo, ani samochodów, ani telefonów komórkowych. Oni byli ubodzy, trzymali się z dala od tak zwanej kultury Zachodu i byli bardziej przywiązani do Wschodu – matki wszystkich kultur. Tylko raz w tygodniu na wyspę przybywał statek i przynosił ateńskie gazety, korespondencję i towary do sklepów. W rękach mnichów zawsze były żywoty świętych i inne księgi cerkiewne. Czotki i książka były ich jedyną ozdobą.

(Sam dość wcześnie zacząłem czytać całe synaksary[2], co później bardzo pomogło mi jak w uniwersyteckich zajęciach z patrologii, tak i w rozumieniu hymnografii. Do tego mnie zachęciła mniszka Kipriana, która przy każdym naszym spotkaniu opowiadała mi o żywocie świętego, którego pamięć świętowano tego dnia. Często w myślach mówiłem matuszce Kiprianie: „Niech Błogosławi ciebie Bóg”, – zwłaszcza w czasie egzaminów, które zdawałem razem z jednym duchownym. Nasz nieżyjący już profesor patrologii pan Bonis jakoś zapytał go:

- Jak się nazywasz, ojcze?

- Afanasij.

- A co wiesz o swoim świętym?

Ten, niewiele pomyślawszy, powiedział:

- Nic nie wiem. Ale jestem przekonany, że skoro jest on świętym, to, znaczy, był dobrym człowiekiem.

Profesor był zakłopotany.

- A czyż ty, ojcze, nie mówisz codziennie na koniec nabożeństwa: „Afanasija i Kiriłła, patriarchów Aleksandryjskich”?

- Ja, panie profesorze, przyszedłem tu nie po to, żeby studiować patrologię, a po to, żeby otrzymać dyplom, który przyniesie mi podwyżkę poborów.)

Nawet najbardziej niewykształcony z tych mnichów zajmował się studiowaniem Ewangelii w praktyce. Pewien francuz o imieniu Żak, który przyjął prawosławie, mówił o pustynności i spokoju Chory, tego średniowiecznego miasteczka, wybudowanego u monasterskich ścian: „Ty możesz rozebrać się do naga i przejść przez miasto z jednego końca do drugiego, i nikt z miejscowych mieszkańców ciebie nie zobaczy”.

Kiedy w monasterze bywał napływ świeckich, którzy zwykle przychodzili na święto świętego Ioanna Teologa, priepodobnego Christoduła i w Wielki Czwartek, to kobiety zostawały na zewnątrz świątyni w portyku. Potem trafiały do pritworu (przedsionka, kruchty) na bardzo krótki czas, i to, jeśli mnisi przepuszczali je, i mogły podejść do ikonostasu. Dopóki żył spowiednik ojciec Nikodim Kappos, ani jedna kobieta nie chodziła po terenie monasteru. Każdego wieczoru on chodził po monasterskim podwórzu z czotkami w ręce, i wystarczyło że tylko się pokazał, jak wszystkie kobiety natychmiast znikały. Tak mnisi na Patmosie byli jednocześnie wśród świata, i poza nim. Liberalizm zniszczył na naszej wyspie wiele duchowych okrętów, nawet stojących u przystani. My własnymi rękoma zburzyliśmy falochron, i przedarła się do nas morska burza. Niech pośle nam Bóg takich starców, którzy zostaliby falochronami chroniącymi młodych mnichów od huraganowego wiatru i wściekłych fal!

Pewnego razu musiałem wyjechać ze Świętej Góry na kontynent. W Uranopolisie[3] spotkałem starca Gawriiła z pustelni Karconiejew, z którym był młody nowicjusz. Starec powiedział mi: „Ojcze, Sam Bóg ciebie posłał, żebyś potowarzyszył memu mnichowi do Tessalonik, gdzie on ma otrzymać wykształcenie. Tam spotka go ojciec Chryzostom”.

Po drodze rozmawiałam z młodzieńcem. Okazało się, że on odsłużył w wojsku i dobrze znał świat, a ja myślałem, że on nie zna nic, poza swoją wsią. Zadziwiło mnie to, jak troskliwie, z jaką nieustanną czujnością i ojcowską miłością odnosił się do niego starec Gawriił, powierzający mi zaopiekować się nim. Nie wiem, co odczuwał młodzieniec, ale ja byłem poruszony tym, że w naszych czasach powszechnego chłodu istnieje taka ojcowska miłość. Ale pora wrócić do moich znajomych podwiżników.

Lata 50-e były jeszcze dobre. W letnie miesiące na wyschniętej ziemi kwitł cząber, jesienią – aromatyczne drzewa pistacjowe, a wiosną – lawenda, którą na Paschę ozdabiano cerkwie, żeby jej silny aromat wytwarzał świąteczną atmosferę. Na wyspie były też trudnodostępne przylądki, będące schronieniami dla podwiżników. Kto wcześniej wiedział o brzegu Psili Ammos albo o plaży Łambi? A teraz nawet w Europie, kiedy zaczynają rozmowę o Patmosie, wspominają o tych wspaniałych miejscach.

W te prawie mityczne dla naszych czasów lata na Patmosie było dwóch podwiżników: jeden żył w północno-wschodniej części wyspy, a drugi w południowej. Cela Apołłosa patrzyła na wschód. Słońce wznosiło się zza gór grzbietu Mikali na tureckim brzegu. Każdy raz, kiedy miałem okazję budzić się w tym miejscu, widząc świt, mimowolnie śpiewałem eksapostylarion[3] Bożego Narodzenia: „Odwiedził teraz nas z wysokości Zbawiciel nasz, Wschód wschodów…” Drugi hezychastirij (samotnia) znajdował się w miejscu, które nazywało się Kuwari, i był zwrócony ku południowemu zachodowi, skąd często wiał silny porywisty wiatr, przypominający szalenie obłąkanego. Ten hezychastirij na początku poświęcony był ku czci świętego Józefa Oblubieńca, a cela Apołłosa – ku czci Bogarodzicy. Drugi znany mieszkaniec Kuwari – starec Makarij Antoniadis – zamienił święto świątyni na dzień wszystkich świętych – ruchome święto, które w tym czasie świeckim było trudno przewidzieć. Uczynił to dlatego, żeby w to święto do hezychastirija nie przychodziło dużo ludzi i żeby to miejsce nie traciło swego zwykłego spokoju.

Nikifor i Apołłos, ci dwaj prostoduszni misi, donieśli tradycję do naszych dni. Ich poprzednikami byli święty Makarij Koryncki, mnich Apołłos, święty Grigorij Grawanos, święty Fieoktist Małoazjatycki, hieromnich Makarij Antoniadis i wielu innych. Oni zawsze żyli w ukryciu, ubóstwie, pokorze i cielesnych (fizycznych) wysiłkach. Zapoznali się ze sobą dość szybko, prawdopodobnie, po tym, jak jeden usłyszał o drugim. Nigdy nie widziałem ich na bazarze czy na ruchliwych drogach wyspy. Kiedy się śmiali, to tylko bezdźwięcznie uśmiechali się.

Pustelnia w Kuwari znajdowała się bliżej świata i była pod opieką starca Amfiłochija, i dlatego w niej było nie tak ciężko żyć, w tym czasie jak pustelnia ojca Apołłosa, znajdująca się pod urwiskiem Żurawiego przylądka, była całkowicie odcięta od świata i zapomniana przez ten świat.

1. Podwiżnik – szermierz cnót chrześcijańskich, asceta, pustelnik, starający się o coś, trwający w „podwigu”. Podwig – wojowanie, wielka walka, wielki czyn, wysiłek.

2. W Greckiej Cerkwi – zbiór dość krótko napisanych żywotów świętych.

 

Nikifor Kalimnijski

Podczas wojny, około 1940 roku, w Kuwari osiadł Nikołaj Łappas. W tym czasie to miejsce kompletnie nie było urządzone: nie było w nim ani jednej budowli, z wyjątkiem płotka dookoła ogrodu. On wybudował domek z piecem, w którym nie było nawet okien, tylko drzwi, i zamieszkał w nim. To jego pierwsze mieszkanie mało czym różniło się od egipskich grobowców, w których żyli pierwsi mnisi. W tym miejscu nie było żadnego pocieszenia. Liczne węże i obrzydliwe owady sprawiały, że jego życie było nie do zniesienia. Rankami często znajdował w swoim łóżku węża. Na działce było trochę wody do podlewania, ale miejsce mimo wszystko pozostawało ponure, nawet kiedy pojawił się w nim mieszkaniec. Odseparowanie, zarówno od strony lądu, jak i morza, czyniło je najodpowiedniejszym schronieniem dla mnicha.

Historie o biesach i ich intrygach są jedynym tematem opowiadań mieszkańców Patmos o tym miejscu. Hieromnich Jepifanij mówił: „Ja dziwię się, jak wy możecie żyć w Kuwari? Chcę czasem wybrać się tam na ryby, ale na samą myśl o tym od razu ogarnia mnie strach”.

Wieść o tym, że jakiś młodzieniec z wyspy Kalimnos zamierza być podwiżnikiem w Kuwari, wywołała burzę wśród tych, kto próbował żyć w tym miejscu. Ale, nie zważając na nic, ten młody człowiek przyszedł, osiedlił się i zaczął mieszkać w tym domu biesów, którego żaden z poprzednich pdwiżników nie zechciał wybrać dla swojej duchowej walki.

O Fieoktyście, wielkim podwiżniku Patmosa, mówią, że on niósł podwig gdzieś w pobliżu i dużo cierpiał od biesowskich ataków. Nie zniósłszy natężonej walki, był zmuszony bardzo szybko opuścić swoją samotnię. Nocami ciągle coś silnie szumiało i łomotało. Czyjeś dzikie głosy groziły mu i żądały odejścia z tego miejsca. Doszło do tego, że biesy ściągały z niego kołdrę. Fieoktist był człowiekiem silnym i ciałem, i duszą. Jak by to nie było, nie jesteśmy w stanie poczuć siły jego pokus, ani pojąć dziwnych widzeń, pojawiających się w jego zastraszonej duszy.

Często bywałem w pieczarze tego starca. Była w niej szafka wycięta w skale, w której on przechowywał zapasowe Święte Dary. Starec Amfiłochij wiele razy wstawiał tam oszklone drzwiczki, żeby uchronić ją od zbezczeszczenia, ale pasterze ciągle rozbijali szkło. Oprócz tego, pozostawała jeszcze część ściany, która kiedyś zagradzała wejście do pieczary, i tak zwana „ławka Fieoktista”, zrobiona z kamieni i zaprawy tynkowej. Siedząc na tej ławce, ojciec Fieoktist praktykował (trwał) w milczeniu i modlitwie. Nie myślę, że na świecie jest miejsce bardziej odpowiednie do tego, żeby „ujrzeć Boga, jakim On jest”[1]. Siedząc na tej ubogiej ławce, stojącej w ujściu wąwozu, widzisz w dole niewielki fragmencik szerokiego morza, w górze – również niewielki skrawek bezgranicznego nieba. Całkowita cisza i doskonała izolacja od świata i całego stworzenia pomagają poczuć w całej okazałości sens powiedzenia „Tu jestem tylko ja i Bóg”. Często siedząc na tej ławce podczas duchowego niepokoju, znajdowałem spokój i ciszę. Nie wiem, w jakiej mierze wpływała na to modlitwa starca Fieoktista, a w jakiej – samo miejsce. Jakby to nie było, zostały mi po nim najlepsze wspomnienia jako o miejscu mnisich trudów.

Z mnichem Nikiforem (takie imię otrzymał on jako riasoforny kandydat na mnicha od starca Amfiłochija) zapoznałem się w 55 roku podczas święta Bożego Narodzenia; miał on wtedy pięćdziesiąt dwa lata. Spotkałem go w celi starca Amfiłochija razem z mnichem Artiemijem. Oni rozmawiali o remoncie ściany w Kuwari od strony morza, która była zburzona przez sztormy. Bez niej na działkę zachodziły zwierzęta i wypijały zbierającą się w cysternie wodę gruntową, jak również wydeptywały ogród. Oni rozmawiali w kalimnijskim dialekcie grubymi i zachrypniętymi głosami, przypominającymi pochlipywanie dziecka.

Spotkałem go również podczas Liturgii w monasterze Zwiastowania. Na służbie on zawsze stał, modląc się przed ikonostasem. Zawsze prosili go o czytanie „Wieruju” i „Otcze nasz”[2]. Kiedy słyszałem jego czytanie, to zawsze z uśmiechem myślałem: „To płacz praojca Adama”.

Byłem pod wrażeniem jego opalonej twarzy i zgrubiałych, szorstkich od pracy rąk, których skóra wydawała mi się podobną do skóry krokodyla (nie przesadzam). Ale to, co dało mi naprawdę dobrą lekcję, było jego powstrzymywanie się od patrzenia. On dawał mniszce kosz, odwracając twarz. Myślę, że gdyby zapytano go o to, czy wie, komu daje, to odpowiedziałby, że nie wie. On nie miał nawet osiołka, żeby przewozić towar: wszystko nosił na własnych ramionach. Pewnie, Anioł Pański wycierał z niego pot, zwłaszcza w letnie miesiące, kiedy od skał promieniował duszący żar.

Wieczorami często widzieliśmy go w maleńkiej cerkwi świętego Iosifa, gdzie sam służył wiecziernię. Służba ciągle przerywana była pochlipywaniem i płaczem. Żeby nie przeszkadzać mu, zostawaliśmy na zewnątrz do zakończenia wieczierni. (Prawdę mówiąc, ja nigdy nie uważałem za cenne dla duchowego życia łez z pochlipywaniem i szlochaniem. Nas uczyli, że dobre są te łzy, które płyną po niezniekształconej twarzy i nie towarzyszą im żałosne dźwięki. Kiedy takie milczące łzy ujrzał na twarzy Anny, matki proroka Samuiła, syn kapłana Ilija, to powiedział swemu ojcu: „W świątyni jest jakaś szalona opętana kobieta”[3].) Być może, on nie ukrywał bólu serca według swojej prostoty. Pamiętam, jak w Wielki Piątek, dzień całkowitego milczenia, on stał przed ukrzyżowaniem, płacząc i krzycząc: „Panie, co zrobili z tobą żydzi!” – co wywoływało szybciej uśmiech, niż współczucie. Dlatego my zawsze powstrzymujemy się od „krzyczących” łez. Być może, było to u niego od żywego temperamentu, albo z powodu szczególnej wrażliwości, albo od drażliwości; trudno mi określić wewnętrzną przyczynę.

Na pustyni Kuwari mnich Nikifor wiele cierpiał od ataków szatana. On był mielony jak mąka, i smażony jak cebula. Jeśli, opisując życie jakiegokolwiek priepodobnego, nie napiszemy o jego pokusach, to nasz żywot nie będzie prawdziwy. Co zostanie z żywotu Antonija Wielkiego, jeśli zabrać z niego opowieść o pokusach na pustyni? Wcześniej nie mówiono: „Weźmy poczytajmy żywot Antonija Wielkiego”, – ale mówiono: „Weźmy poczytajmy o pokusach Antonija Wielkiego”. Pokusy nie są poniżające dla człowieka Bożego. Życie chrześcijanina składa się nie tylko z samych boskich wizji i wzlotów do niebios, ale też ze schodzenia do największych głębin piekła. Święci – to nie ci, którzy mają przywilej nie podlegać pokusom, ale ci, którzy kuszeni są bardziej od innych, ci, którzy mają siłę walczyć i z cierpliwością do śmierci znosić wszelkie smutki i uciski dla Carstwa Niebieskiego.

Mnich Nikifor, żyjąc samotnie, sam służył wszystkie nabożeństwa cyklu dobowego. Nigdy nie opuszczał ani jutrzni, ani wieczierni. Każda ze służb dokonywana była w swoim czasie. Czasem przychodzili do nas goście i z tego powodu spóźnialiśmy się na wiecziernię. On przychodził i prosił nas, aby się pośpieszyć, ponieważ po zachodzie słońca nie będzie czytana dziewiąta godzina kanoniczna (diewiatyj czas). Pewnego razu, gdy nastała noc, zobaczyliśmy, że ojciec Nikifor cały drży z bólu. On powiedział, że ma kolkę nerkową, którą miewał i wcześniej, i że potrzebny mu zastrzyk. Odpowiedzieliśmy mu: „Zrobimy go rano” – nie rozumiejąc jak silny był jego ból. Rano zaczęliśmy służbę, i zobaczyłem, że chory brat przyszedł na modlitwę, stanął za mną na kolana i z bólu gryzie leżący na podłodze wełniany dywan. Mówię do niego:

- Może, Wam lepiej poleżeć w celi?

- A jak wtedy, synku, ja wypełnię służbę?

Mnie głęboko poruszyła jego miłość do nabożeństw, dla której nie był przeszkodą nawet straszny ból. Pomyślałem: „Jesteś prawdziwym dzieckiem priepodobnego Sawwy[4] i postępujesz całkowicie słusznie, chwaląc się swoim pierwszym starcem”.

Mnicha Nikifora męczyło narzekanie na prawdziwą samotność, zwłaszcza na brak kapłana. W każdą niedzielę i święto, żeby pomodlić się na Liturgii, on musiał iść pieszo do monasteru Zwiastowania. Droga tam nie była łatwa, zwłaszcza w zimowe mrozy i letnią spiekotę. W Kuwari on osiedlił się po długich namowach i obietnicach hieromnicha Pawła, który, będąc absolwentem gimnazjum, był złączony więzami duchowej przyjaźni z Nikołajem Łappasem. On obiecał ojcu Nikiforowi, że jeśli ten pójdzie pierwszy i przygotuje miejsce, to sam bardzo szybko przyjdzie do niego, żeby razem żyć mnisim życiem. W rzeczywistości okazało się, że ojciec Paweł nie przeżył w Kuwari ani jednego dnia. On wpływał łodzią do Kuwarskij zatoki tylko ze względu na łowienie ryb, co na Patomsie uważane jest za swego rodzaju sport.

Czasem, widząc siebie zapomnianym, odzianym w stare znoszone odzienie, ojciec Nikifor ulegał pokusie i mówił: „Popatrzcie, do czego doszedłem! A przecież, kiedy żyłem we Francji, to na ręku miałem dwa zegarki”. Wtedy byłem trzynastoletnim dzieckiem, które dość wcześnie dowiedziało się o tym, czym jest monastycyzm, i bolało mnie słuchanie skarg brata na trudności życia.

Starec Amfiłochij, widząc samotność brata Nikifora, z całych sił starał się dobrać mu odpowiednie towarzystwo. W 51-m roku jego starania zaczęły dawać owoce: wraz z Nikiforem osiedlił się Christos Spangos z wyspy Samos, ze wsi Spafarei. Niestety, bardzo szybko okazało się, że Nikifor nie może żyć razem z innym bratem. On rozdrażniał się z powodu drobnostek, i w końcu oni w poszukiwaniu rozwiązania opowiedzieli o swoich nieporozumieniach dla starca. Chrystos miał przyzwyczajenie używać w czasie chodzenia jako pastorału długiego kija. Ten suchy kij wydawał się bratu Nikiforowi pastorałem ihumena, i on skarżył się dla starca, że Christos chce udawać ihumena! W cerkwi trwożyła go myśl, że zaczynać śpiewanie psalmów powinien on, jako starszy postrzyżynami. Jeśli zaczynał je nowicjusz Christos, który znał nabożeństwa lepiej, to pojawiła się pokusa prymatu (pierwszeństwa). Po tym oni jedli swój chleb w złym nastroju. Nowicjusz, pochodzący z Samos, lepiej orientował się w dbaniu o winnicę i oliwki. To też wydało się bratu nie bardzo dobrym i doprowadziło do ochłodzenia ich stosunków. Te i inne drobnostki stały się przyczyną tego, że nowicjusz Christos opuścił biedną pustelnię i odszedł do dużego monasteru Ioanna Teologa.

I tak, Nikifor znów zaczął walczyć z pokusą samotności. „Jak długo, ojcze, mam pozostawać sam?” – było jego ciągłą skargą. Starec jego marzenia przekształcał w nadzieję na to, że bardzo szybko to miejsce stanie się mnisim i misyjnym centrum. I rzeczywiście, w 57-m roku w pustelni świętego Iosifa zaczęła osiedlać się pierwsza młodzież. Ale pokusy nie ustały ani na chwilę. Brak doświadczenia młodych i nieobecność starca potęgowały nieporozumienia. Tyle lat Nikifor sam nie chciał, żeby ktoś okazał się przed nim, zwłaszcza w tym, w czym uważał się za specjalistę! Jak wiele nauczyła mnie ta różnica między młodzieżą i starymi, a to, jak to mi pomogło, ujawniło się później, kiedy z takim samym problemem zderzyłem się w Dochiarze. Starzy mnisi, którzy według przeróżnych pogłosek wyrobili o nas złe zdanie, byli gotowi przeciwstawić się nam. Spełniło się na nas porzekadło o teściowej: „Tobie, synowa, zachciało się skandalu? Jestem gotowa!” A młodzi mnisi, polegający na swoim niezmąconym świeżym umyśle i wykształceniu, przekonani w tym, że powołani są przywrócić i naprawić monastycyzm, zaczęli prowadzić się wyniośle i tym wznieśli mur między sobą i nimi. Iluż rzeczy tam nam brakowało, ale my przechwalaliśmy się swoją biedą!

Raz zapytałem starca Dionisija Rumuna[5]:

- Ojcze, jakie ty masz zdanie o nas, młodych?

- Nie macie miłości i powagi.

Ta spokojna odpowiedź głęboko mnie poruszyła.

Nasza gorąca krew nie dawała spokoju dziadkowi Nikiforowi. My jeszcze nie rozumieliśmy, że każdy z nas powinien troszczyć się o innych. Pamiętam, jak w przeddzień Wozniesienija (Wniebowstąpienia) ojciec Nikifor mocno pokłócił się z młodym nowicjuszem. Sędzią między nimi został ojciec Paweł, służący w żeńskim monasterze Zwiastowania (starca Amfiłochija wtedy nie było na wyspie). Żadna z sióstr nie stanęła po stronie ojca Nikifora choćby częściowo. Kobiety, nawet zostawszy mniszkami, nie przestają być kobietami i nadal tak samo skłonne są zapominać o dobrodziejstwach, kto by ich im nie okazywał.

Ostatnie trzy lata swego życia w Kuwari on był w wirze pokus. Tak, podczas pewnej kolacji, na której była ryba, wydało się mu, że w jego gardle utkwiła ość. Refektarz (jadalnię) oświetlała niewielka lampa naftowa, i jej światło było dość słabe, zwłaszcza dla starszego człowieka ze słabym wzrokiem. On wstał od stołu, wziął krzesełko, usiadł na zewnątrz i zaczął kaszlać i odkrztuszać. Dwie godziny on ciągle męczył siebie i nas. Jeden z nas, wielki zawadiaka, powiedział:

- Chcecie, ja zrobię tak, że on się uspokoi?

Mówimy:

- Czemu nie, oczywiście!

On wziął odłamany uchwyt od herbacianej filiżanki, podszedł do niego, i kiedy ten znów zaczął odkrztuszać się, rzucił go przed nim na ziemię.

- Oto co utkwiło w twoim gardle. Teraz, kiedy ono wyszło, powinno być ci lepiej.

To lekarstwo podziałało: kaszel od razu ustał. A uchwyt od filiżanki Nikifor schował i, kiedy po kilku dniach do Kuwari przyszedł diakon Łazar Psaraleksis, pokazał mu straszny przedmiot, który jakoby podrzuciliśmy mu do zupy, żeby go zabić! Przyznaję się, było mi bardzo ciężko widzieć brata w takiej pokusie, ale wtedy mój wiek nie pozwolił mi porozmawiać z nim o tym.

Innym razem mniszki przyniosły wełniane dywany, żeby uprać je w morzu, dlatego że w ich monasterze nie wystarczało wody. Nowicjusz Ilia zaczął nosić je, ponieważ zwierzęta nie mogły dowieźć ich do brzegu. W pewnej chwili ojciec Nikifor mówi mi: „Popatrz w dół! Widzisz, jak Ilia (który miał dwadzieścia lat) tańczy z Christodułą (siedemdziesięcioletnią staruszką) na plaży!”

Było około południa. Wystraszyłem się i zamyśliłem się na temat własnego stanu zakonnego, wątpiąc, czy wytrzymam takie straszne pokusy (wypróbowania).

Wtedy stało się oczywiste, że walczył on nie z ciałem i krwią, ale ze zwierzchnościam i władzami ciemności[6]. Przez wszystkie te lata szatan nie był w stanie pokonać jego ciała, i dlatego starał się zgubić (zniszczyć) duszę. Ja zostałem porażony przez biesowską podstępność i zacząłem z podejrzliwością odnosić się do miejsca, w którym żyliśmy. Poczułem, że jest ono otoczone przez hordy nieczystych duchów, i pobiegłem do cerkwi naszego świętego. Sam nic mu nie powiedziałem: święty i bez słów wszystko zrozumiał.

Mnich Nikifor lubił łowienie ryb i rybne dania. Kiedy widział, że na morzu w jakiejś łodzi wyciągano sieci, to przez lornetkę patrzył, jaką rybę złowiono i, jeśli była duża, bardzo się smucił, ż dostała się ona nie nam, a innym. Pewnego wiosennego wieczoru po powieczerzu on poprosił nowicjusza Ilię, aby zarzucił sieci. Ten na początku odmawiał:

- Przecież my przedwczoraj jedliśmy ryby, a i ja z moimi chorymi lędźwiami nie będę mógł wyciągać sieci: boli bardzo mocno.

Ojciec Nikifor zaczął nalegać:

- A ileż można każdego dnia jeść tylko fasolę i makaron! A teraz, póki morze spokojne, możemy nałapać i pojeść rybki.

Wtedy nowicjusz ustąpił i powiedział mu:

- Dobrze, idziemy po sieci.

Jednak mnich dalej skarżył się na początkową odmowę nowicjusza. Wtedy ojciec Sawwa (urodzony w osadzie Stawrowuni na Cyprze) podszedł do Nikifora i, surowo popatrzywszy na niego, powiedział: „Jeśli ty po zgodzie brata dalej upierasz się na swoim, to w tobie bies”.

Powiedziawszy to, on poszedł do swojej celi.

Przestraszony, wstałem ze swego łóżka. Z głowy nie wychodziły słowa ojca Sawwy: „Jeśli ty upierasz się po zgodzie brata, to w tobie bies”.

Znalazłszy się w takim położeniu, Nikifor zaczął wewnętrznie przygotowywać się do ucieczki, żeby choćby w ten sposób uratować się od biesowskich ataków. Starec lubił go i szanował jego wysiłki, i dlatego mówił mu: „Nikifor, twoja mogiła powinna być w Kuwari”.

Miłość starca do niego przejawiła się jeszcze silniej po jego odejściu. On nigdy nie osądzał go za to, a zawsze rozumiał go i modlił się za niego.

Zanim skończę opowiadanie o pokusach dziadka Nikifora, pozwolę sobie wspomnieć o jeszcze jednym wypadku, który, pomimo swojej komiczności, jest dość pouczający. W 1957 roku na święto Pięćdziesiątnicy my z Ukosem (obecnym ojcem Amfiłochjem) byliśmy na Liturgii w monasterze Zwiastowania. Służył starec Amfiłochij, który pod koniec Liturgii poprosił przełożyć wiecziernię na godzinę trzecią po południu[7] z powodu swego złego samopoczucia. Ojciec Nikifor zaczął mówić: „Duch Święty nie może zstąpić o trzeciej po południu, tylko o dziewiątej rano. Z waszego powodu zostanę bez Świętego Ducha cały rok”. On powtarzał te słowa tyle razy, że to zaczęło wywoływać śmiech. Brat Cukos poradził mi powstrzymać się i nie śmiać się z niego, inaczej on wygoni mnie z pokoju.

Nadszedł czas posiłku. Podano nam faszerowane kabaczki. Wydaje się, ojciec Nikifor nie lubił kabaczków; on wybrał z nich nadzienie i pozostawił je puste, jak łódeczki. Kiedy spróbował nalać sobie do szklanki wody z dużego kubka (karafek w monasterze wtedy jeszcze nie było), to woda przypadkiem rozlała się do pustych kabaczków. Z powodu młodości wydało się nam to śmieszne, i ledwie powstrzymaliśmy się, obserwując tę scenę. Dziadek Nikifor nie zauważał, że kabaczki napełniły się wodą, póki nie przekłuł ich widelcem. Woda z nich wypłynęła na talerz, i on natychmiast podniósł głowę, żeby zobaczyć, czy nie przecieka dach (w tym czasie rzeczywiście padał deszcz – rzecz zupełnie niespotykana na wyspach Morza Egejskiego w czerwcu). Tego wystarczyło, żebyśmy zaczęli zachodzić się od śmiechu, co nie ukryło się przed oczami Nikifora. On zdenerwowany poskarżył się starcowi: „Czyż ci wyśmiewcy mogą zostać mnichami?!”

Starec zażądał ode mnie wyjaśnienia, ale ja poprosiłem go: „Innym razem, kiedy wszyscy się uspokoją”. On z wyrzutem popatrzył na mnie, ale potem już nigdy nie pytał o przyczynę naszego śmiechu.

Dniem i nocą Nikifora męczyły myśli o tym, że my go nie szanujemy, nie lubimy, nie słuchamy, że nie jest nam potrzebny. I oto w pewnym momencie on zapomniał o swoich trudach i wyrzeczeniach, które cierpiał ze względu na to miejsce, zapomniał nawet o miłości i przywiązaniu do niego starca i wyjechał na Świętą Górę, pozostawiając go bardzo zmartwionego. Wydaje się mi, że on nigdy nie opuściłby miejsca swego pokajania[8], jeśli pozostawałby sam, i gdybyśmy przyszli po to, aby podążać za nim, a nie po to, żeby przewodzić, gdybyśmy mieli takie rozumienie posłuszeństwa (nowicjatu), o jakim mówi się w książce o ojcu Jefremie Katunakskim[9].

Z tego wyciągam jeszcze śmielszy wniosek: z faktów wynika, że albo święty Iosif chce, aby w jego celi żył tylko jeden mnich, albo też biesy tak silne są w tym miejscu, że nie dopuszczają stworzyć tam nawet niewielkiej wspólnoty monastycznej. Dziś, po czterdziestu latach, tam znów żyje tylko jeden mnich.

Na Świętej Górze błogosławieństwo starca, udzielone z konieczności, nie przyniosło owoców. Tak wyszło, że Nikifor znalazł się tam prawie przejazdem. W monasterze świętego Panteleimona, gdzie on się ulokował, znów było mu nie do zniesienia. Jego grube kalimnijskie wypowiedzi wywoływały u mnichów śmiech (w zamkniętych społecznościach my rzeczywiście zaczynamy szukać powodów do wesołości). Nie zniósłszy tego, on wrócił na swoją rodzinna wyspę, tym bardziej, że i siostra jego zachęcała: „Przyjdź do nas, ciebie szuka władyka”.

Ale teraz na Kalimnosie nie żył już wielki Sawwa, który uchroniłby go przed zeświecczeniem i utratą zgromadzonych duchowych skarbów. Biskup postrzygł go w wielka schimę z imieniem Sawwa. Oprócz tego on zmusił go służyć przy sobie w roli ipodiakona, wchodzić i wychodzić przez Carskie Wrota, przebywać przy świętym Stole tego, kto wcześniej decydował się wchodzić do ołtarza tylko na kolanach i odważył się stać tylko przed jego północnymi drzwiami. Jeśli, zachowując się dziecinnie, kładłem antidor[10] dalej w ołtarzu, on znajdował mnie, gdzie bym nie był, żebym dał mu antidor, dlatego że, mówił, on, „ja, synku, człowiek grzeszny, i nie można mi nie tylko zachodzić, ale nawet patrzeć do ołtarza”.

Jeden mnich o imieniu Makarij powiedział mi: „Ty słyszałeś, że Nikifor, który nigdy wcześniej nie podnosił oczu na ludzi, teraz wchodzi i wychodzi ołtarzowymi drzwiami?!”

Ale dobry Bóg nie dopuścił, żeby jego trudy przepadły na próżno. W pewnym momencie on opamiętał się: pozdejmował z siebie dziecięce zabawki, które nawieszał na niego władyka, i wyprosił u niego pozwolenie na odejście w pustynię i życie tam, gdzie żyją tylko dzikie zwierzęta. Poprosił o pozwolenie mu żyć przy cerkiewce świętego Krzyża, która była wybudowana, jak orle gniazdo, na skalistym i stromym urwisku. On zaczął ciężko pracować, z wieloma trudnościami i wyrzeczeniami, i, nie patrząc na swój szacowny wiek, wybudował tam niewielki monaster. Tak wrócił do swojej pierwszej miłości – pustelni. Kontynuował tam swój podwig, choć i wcześniej, przy bardziej silnych pokusach, nigdy nie zostawiał swojej reguły, odprawiania nabożeństw, postów, ubóstwa w jedzeniu, oddalenia od świata, pokory i ograniczoności w mówieniu. Wszystko, co ludzie opowiadają o jego życiu w celi Krzyża, prawda.

Dwóch młodzieńców opowiadało mi następujące: „Jakoś w południe poszliśmy do celi Krzyża. Zanim zastukaliśmy do drzwi, zajrzeliśmy za ogrodzenie, żeby przekonać się, że nikogo nie rozbudzimy. Zobaczyliśmy starca z nosidłem na ramionach, na którym wisiały dwa kosze kamieni, które on wnosił na podwórze. Nagle on upadł. Pomyśleliśmy, że umarł, ale wkrótce zaczął wstawać”.

Nowy Sawwa starał się naśladować życie swego poprzednika – priepodobnego Sawwy Kalimnijskiego. Nie wiem, na ile mu to się udało, ale był człowiekiem, bardzo lubiącym to, czym się zajmował.

W 1964 roku przybyłem na Kalimnos, żeby odwiedzić swoją ciocię – mniszkę Fieoktistę, żyjącą w monasterze Rocu. Była wigilia Podwyższenia. Mniszki mi powiedziały:

Jutro u nas Liturgii nie będzie. Idź do ojca Sawwy, u niego w celi akurat świątynne święto (odpust). On będzie zadowolony ze spotkania z tobą.

Przyszedłszy do niego, nabrałem odwagi i zapytałem:

- Dlaczego odszedłeś z Kuwari?

On odpowiedział:

- Tam ja na własne oczy widziałem diabła, siedzącego u mnie na ramionach, i w żaden sposób nie mogłem go zrzucić.

Natychmiast przypomniały się mi słowa ojca Sawwy z Cypru: „Jeśli po zgodzie brata ty dalej upierasz się przy swoim, to w tobie bies”.

Oto czego byłem świadkiem, póki żyłem w monasterach Poatmosa. Dalsze życie ojca Nikifora na rodzinnej wyspie zostało opisane przez mnicha Mojsieja na podstawie opowiadań jego ziomków. Mieszkańcy Kalimnosa szanują dobro, a zło wystawiają na pohańbienie. Przez swoje dziewięćdziesiąt lat ojciec Nikifor uczynił dużo dobrego dla swoich dobrych rodaków. Stał się dla nich przykładem chrześcijanina-podwiżnika. Samozaparcie, prostota, biedność i pokora – oto o czym w naszych czasach głosił swoim życiem mnich Nikifor.

Wszyscy, którzy trudzili się razem z nim przy różnych pracach czy odwiedzali celę Krzyża, utworzyli ze swoich wspomnień przepiękny bukiet, i jeśli ktoś pragnie upoić się jego aromatem, niech przeczyta o życiu tego podwiżnika w książce „Sawwa Kalimnijski, starec milczenia i łez”. A do mego własnego bukietu ja dodałem kolce opowiadań o jego pokusach. Z ich powodu trudno go trzymać w ręku, ale one dodają do ogólnego aromatu swoje subtelne tony.

A teraz, oddawszy chwałę Bogu, ponownie zwrócimy się do opisu podwigów pustelników.

1. 1J.3:2

2. W Greckiej Cerkwi Symbol Wiary i modlitwa „Otcze nasz” podczas Liturgii zawsze są czytane (odmawiane) przez najbardziej czcigodną osobę, lub wszystkich ludzi.

3. 1Sm.1:9-18 (1Carstw.1:9-18)

4. Opowiadanie o priepodobnym Sawwie Kalimnijskim jest w tej książce powyżej.

5. Opowiadanie o nim jest tu zawarte.

6. Patrz: „Nasza walka nie przeciwko krwi i ciała, a przeciwko zwierzchnościom, przeciwko władzom, przeciwko rządcom ciemności świata tego, przeciwko duchom zła podniebnego” (Ef.6:12).

7. Zgodnie z Ustawem, wiecziernia zawsze służona jest wieczorem, ale w obecnej praktyce Greckiej i Ruskiej Cerkwi w dniu Pięćdziesiątnicy ona zwykle odprawiana jest od razu po Liturgii.

8. Słowo „pokajanie” w greckim mnisim leksykonie ma jeszcze znaczenie „monaster, w którym przyjęto postrzyżyny”.

9. Mnich Iosif Watopedzki. „Błogosławiony nowicjusz. Opis żywota starca Jefrema Katunakskiego”.

10. Antidor – antydoron: reszta z prosfory eucharystycznej naznaczonej napisem „Iisus Christos NIKA” rozdawana wiernym po św. Liturgii; chleb święcony.

 

Pustelnik Apołłos

Ojciec Apołłos był kwiatem pustyni (pustelni). On zawsze ze szczególnym szacunkiem odnosił się do miejsca swoich trudów, trwał w wierności swoim ślubom i pozostawał tam, gdzie zasadził go Bóg, w ciągu czterdziestu pięciu lat, nie opuszczał swego monasteru. Współimiennemu[1] z nim miejscu dana jest tajemnicza łaska, którą odczuje każdy, kto, choćby nawet na niedługo, zatrzyma się w nim. Taki też spokój można odczuć w celi Bezcielesnych Sił, którą założył święty Leontij, patriarcha Jerozolimski. Cela Apołłosa została założona przez innego priepodobnego męża – Apołłosa Kołliwada[2], po nim żyli w niej też inni podwiżnicy, również będący, według ogólnego uznania, świętymi. I w nasze lata wielu próbowało żyć w tej celi, ale potem od jej biedy woleli przytulność wielkiego monasteru. Cela pustelników, wybudowana na morskim brzegu, była dostępna każdemu piratowi, i dlatego życie w niej było niebezpiecznym, podczas gdy monaster z jego wysokimi murami obronnymi dawał mnichowi poczucie bezpieczeństwa w trudnych czasach tureckiego panowania. Znajdujące się naprzeciwko celi wybrzeże Małej Azji szybciej niepokoiło mieszkańców Patmosa, niż zachwycało ich swoim pięknem. Ten, kto zdecydował się żyć w tym całkiem pustynnym miejscu między morzem i lądem, musiał posiadać niemałą odwagę.

Wysoki, krępy, z długą brodą i wspaniałą sylwetką, ojciec Apołłos wzbudzał do siebie zaufanie. Pomimo życia w takiej głuszy, kompletnej samotności (jego starec zmarł w listopadzie 1935 roku), wściekłości morza, które w dzień i w nocy szalało jak dzika bestia, jego twarz była spokojna i przyjemna. Dlatego wspominam o surowości i pustynności tego miejsca, ponieważ jedna sprawa – żyć na przylądku, wokół którego szaleje morze, inna – życie w cieniu koron drzew, a inna – w gęsto zaludnionym rejonie. Jeśli na wzrost roślin wpływa miejsce, w którym rosną, to czyż nie jest to prawdą w odniesieniu do ludzi?

Ojciec Apołłos pojawił się w tej celi około 1911 roku, kiedy żył w niej i starec Amfiłochij, wypędzony z monasteru Ioanna Teologa za nieposłuszeństwo (odmówił przyjęcia godności diakona). Znaczy, on bardzo szybko był postrzyżony w wielką schimę przez starca Makarija Antoniadisa z wyspy Samos, który trzymał się atoskiej tradycji odnośnie schimy: na Świętej Górze ona uważana jest nie za nagrodę dla mnicha za jego cnotliwe życie, a za powód do pomnożenia wysiłków (podwigów).

„Dla mnicha schima, zatłuszczona od wieloletniego użytkowania, jest bardziej pożądana niż nowa”, – mówił mnich Paisij Swiatogoriec.

Tak i starec Amfiłochij został postrzyżony w wielką schimę przez swego starca w wieku dwudziestu lat.

Starec Makarij na jakiś czas musiał opuścić celę, ponieważ wyznaczono go do służby kapłańskiej w świątyni Zwiastowania w sąsiedniej wsi, która z jakiegoś powodu nazywała się Kambos (zielona równina), choć i położona na kamienistej górze. Duchowość i nauczanie Makarija wywoływały dobroczynny wpływ na jej mieszkańców. Oni, w większości rolnicy, różnili się od mieszkańców Chory i Skały[3] swoją prostotą i prostodusznością. Wydaje się, właśnie pod wpływem starca Makarija Michaił Pandielos (takie było świeckie imię Apołłosa) porzucił malowniczy Kambos i osiadł w pustelni Apołłosa, czy w Gorących Wodach, jak nazywali ją miejscowi mieszkańcy.

Makarij był mnichem surowego życia i prowadził swoją łódź do Carstwa Niebieskiego wiosłami sprawowania nabożeństw i trudów cielesnych, w których nigdy się nie lenił. Do głębokiej starości przestrzegał w celi ustawu monasterskiego. Pewien stary mnich opowiadał mi: „Starec nigdy nie zapominał, że nie jest już ihumenem monasteru Swiętej Trójcy na Samosie, ale mimo wszystko odprawiał nabożeństwa z dwoma-trzema nowicjuszami majestatycznie i dokładnie, surowo według Ustawu ze wszystkimi jego szczegółami. W niedziele i święta jutrznia zaczynała się o trzeciej w nocy, a Liturgia kończyła się po jedenastej”.

Od 1935 roku Apołłos zaczął odprawiać sam, ale dalej dokładnie przestrzegał dobowego cyklu nabożeństw, jak to było za życia jego starca. Jutrznię i wiecziernię w cerkwi on zawsze służył w ustalonym dla nich czasie. Za każdym razem, kiedy odwiedzaliśmy jego celę, wszystkie nabożeństwa odprawiane były w swoim czasie. Nie mając świeckiego wykształcenia, on wychowany był nabożeństwami, dzięki czemu brak jego wykształcenia był całkiem niedostrzegalny w czasie czytania i śpiewu. Jego kazania były krótkie i treściwe. Od niego nigdy nie można było usłyszeć kpin i osądzania. Pomimo swojej samotności, nigdy nie starał się zwabić do siebie nowicjuszy nieprawdopodobnymi opowiadaniami i wychwalaniem swego życia w pustelni. Jego wygląd mówił sam za siebie: „Ja tu żyję, jeśli chcesz, przyjdź i popatrz”. Bóg od czasu do czasu mówił do serca jakiegoś czcigodnego człowieka, przekonując go do kontynuowania mnisiego życia w tej pustelni, ale wróg wszelkiego dobra wznosił swoje fale do niebios ze straszną siłą, próbując zgasić lampę pustelni.

Apołłosowi, jako ihumenowi, kochającemu pustelnię i tym podważającemu prestiż godności ihumena, biskup groził pozbawieniem stanu mnisiego, i dlatego on sam odszedł z monasteru na Samosie, żeby zachować w sobie gorliwość do podwigów (wysiłków). Porzuciwszy ihumeństwo, on sprzedał odziedziczony od ojca dom i kupił wapna, aby wyremontować świątynię w pustelni, ale diabeł nie dał zrealizować się jego pragnieniu. Z tego powodu Apołłos ciągle podśpiewywał wiersz z psalmu: „Ja jestem sam, dopóki nie odejdę”. I od tej pory, jak on umarł, w jego pustelni nie jest odprawiane nabożeństwo i nie dzwoni dzwon.

Gorzko mówić o tym, ale niech jednak będzie powiedziane o nieznaczności nas, ihumenów. Właśnie obleczeni wysoką cerkiewną godnością ludzie zamiast tego, żeby być wiecznymi zapalaczami lamp, często stają się ich gasicielami, i nie tylko… Bóg nakazał nam być jasnymi pochodniami, według słowa świętego Isidora Piełusiota, a my gaśniemy i dymimy, tak i nie zdążywszy nikomu oświetlić drogi.

Cielesnymi trudami dla Apołłosa było utrzymywanie porządku w gospodarstwie pustelni i obrabianie niewielkiego ogrodu. Wszystko u niego było akuratne, jak we wszystkich wioskach na wyspie: sad, pielęgnowany rękoma podwiżnika, niewielkie źródło, dające wodę dla pustelni, która była wprost rajem. Ojciec Apołłos czule przyjmował nas pod rozłożystym drzewem figowym, posadzonym przed wejściem do pustelni przez pracowitych ojców, i usadzał na kamiennych ławkach wokół marmurowego stołu, na którym były wydrapane dziesiątki imion pielgrzymów, jak greków, tak i cudzoziemców. (W pustelni była też księga odwiedzających, ale pielgrzymi, zakładając, że księga kiedyś przepadnie, woleli upamiętnić swoje imiona na marmurze, który zabrać nikomu nie przyjdzie do głowy. W końcu okazało się, że mieli oni rację.) Ojciec Apołłos przynosił nam owoce drzewa figowego, które Pismo Święte to wysławia, to przeklina, – świeże latem i suszone zimą, a także aromatyczną rakiję własnej produkcji. Wywarło na mnie wrażenie to, że choć na wyspie było mnóstwo importowanych napojów alkoholowych, które na rynku łatwo można było kupić po niskiej cenie (ich przywóz nie był obłożony podatkiem), ale on nigdy nie proponował ich zamiast swojej własnej rakii. Jakoś zapytałem go:

- Wy nie częstujecie gości napojami z rynku?

- Nie. Tak, jak ja, częstują też na Świętej Górze.

Teraz można go poprawić: częstowali.

Najbardziej lubił on opowiadać o swoim starcu Makarym, a także historię swojej pustelni, która sięgała czasów kołliwada Apołłosa Piełoponnieskiego. On też pokazywał kałamarz i pióra swego starca, którymi ten przepisywał rękopisy dla dużego monasteru Ioanna Teologa, zarabiając tym sobie na życie. Kochający starec zawsze zachowuje coś dla swego nowicjusza (jest to też jedna z monastycznych tradycji). Jak mówił nam ojciec Apołłos, starec zostawił mu jakieś pieniądze w dużym monasterze, żeby mu za to każdego roku dawali karnister oliwy z oliwek, jeśli nie zapomną. W swojej rozmowie z nami on skarżył się i na samotność: „Przed świętym Stołem tej świątyni wielu przyjęło postrzyżyny, ale później woleli wybrać szerokie wrota monasteru”.

Z historii jego pustelni jedno z najlepszych i najpiękniejszych opowiadań – opowieść o kocie-rybaku. Przytaczam je tak, jak usłyszałem.

W przeddzień Zwiastowania w pustelni zwykle było dużo przygotowań: w świątyni przygotowywano się do czuwania, a w kuchni – do świątecznego posiłku z rybą pod sosem czosnkowym. W tym roku bracia nie mieli przygotowanego żadnego jedzenia. Już wiele dni morze buszowało i wściekle biło falami o przybrzeżne skały. Ani jednej łódki nie było widać na morzu, a mnisi nie mogli nawet podejść do wody, żeby złowić ryb. Mnich Fieoktist rano chodził tam i z powrotem i warczał:

- Po raz pierwszy w moim życiu będzie Zwiastowanie bez ryby.

Starec mówił mu:

- Spokojnie, u Boga jest ryba.

- Ojcze, u Boga jest ryba w morzu, a w naszych talerzach nie ma!

Zaczęło się czuwanie. Starec służył, a Apołłos z Fieoktistem czytali i śpiewali. Całą noc Fieoktist nie milkł, ciągle lamentując: „Co za święto bez ryby?” Pod koniec Liturgii, kiedy zaczęto śpiewać zadostojnik „Zwiastuj, ziemio, radość wielką”, żyjący w pustelni kot zaczął uparcie stukać w okno nad chórem. Niecierpliwy Fieoktist przerwał śpiew w środku i wyszedł popatrzeć na kota. U tego w zębach była wielka ryba, ale Fioktistowi on jej nie oddał. Kiedy starec rozdawał antidor, Fieoktist powiedział mu:

- Kot przyniósł nam rybę.

Starec, wyszedłszy z cerkwi, zawołał kota:

- Podejdź tu! Daj no ją mnie. Czyż nie przyniosłeś jej dla nas?

I kot położył rybę starcowi do rąk!

Ojciec Apołłos żył wśród dzikiej przyrody, na kamienistym gruncie Patmosa, gdzie węże, skorpiony i jadowite pająki mnożą się w niezwykłych ilościach, jak grzyby po deszczu. Zdaje się, starec nigdy nie krzywdził tych gadów i owadów, a one, swoją drogą, nie zaczepiały starca. Jakiś czas razem z nim żył pewien prawosławny francuz, badający księgi nabożeństw. W celi było pełno pluskiew, które nie dawały spać wrażliwemu gościowi. Taka napaść zmusiła go kupić środek owadobójczy i opryskać nim swoją celę. Niezwykły zapach preparatu doszedł do starca Apołłosa. Ona zapytał francuza:

- Żak, co to za zapach?

- To, batiuszka, preparat, zabijający pluskwy.

- A te pluskwy, czy to ty, stworzyłeś?

- Nie, oczywiście; stworzył je Bóg.

- W takim razie poproś Boga, żeby On je zabrał, a sam nie zabijaj.

I rzeczywiście, pluskwy nigdy nie niepokoiły starca, w tym czasie gdy z nieszczęsnego europejczyka one piły krew i w dzień i w nocy. W końcu Żak powiedział do starca Amfiłochja: „To straszne: ze mnie one piją krew, a obok starca nawet blisko nie przebywają. Ale jeszcze straszniejsze to, że on nie pozwala ich wytępić, a zmusza mnie prosić o litość u Boga”.

W wielkie święta – na Paschę i Boże Narodzenie – on przychodził na służbę do pieczary Objawienia. Tam przyjmowałem tego czcigodnego starca, który wyglądał jak prawdziwy kapłan. Mnie porażały jego wielkie, idealnie czyste, błyszczące pantofle z grubej skóry na gumowej podeszwie. Czyżby ten człowiek nie dotykał nogami ziemi, kiedy tu szedł? On co, frunął? Jego białe skarpety podkreślały czarny kolor pantofli. On nie chodził, a defilował, jak władca pustyni, nikogo nie dotykając.

Rozmawialiśmy z nim często o pokusach, zdarzających się w pustelni. O najstraszniejszych rzeczach on mógł mówić najspokojniejszym tonem.

- Trudno walczyć w kompletnej samotności, ale w niej odczuwasz bliskość Boga.

On stale powtarzał: „Ludzie są ode mnie bardzo daleko, za to Bóg we mnie i wokół mnie. Nie mam czego się bać. Bywa, że ciało rozpala się od najmniejszego pomysłu, jak ognisko na wietrze, ale łaska Boża daje mi siły zajmować się ciężkimi pracami i pościć, bez względu na starość. Pokusą bywa też i ubóstwo, kiedy nie masz skąd wziąć niezbędnego, ale i to można pokonać. Kiedy zakończysz modlitwę i powiesz „Amiń”, Bóg posyła tobie wszystko najbardziej niezbędne stąd, skąd w ogóle się nie spodziewasz, i nie musisz wyciągać ręki po jałmużnę”.

Rozmawialiśmy też o nabożeństwach. W tych rozmowach on, jak i każdy człowiek, wspominał o cudownych dniach i o tym wspaniałym czasie, który spędził z tymi, kogo kochał, zwłaszcza o starcu Makariu:

- On służył majestatycznie, jak hierarcha, i głos jego był przyjemny i dźwięczny. Wszystkie nabożeństwa on odprawiał tak, jakby z nim w cerkwi stały tysiące, choć było nas tylko dwóch, albo, najwięcej pięciu. Nigdy nie służył w pośpiechu.

On przyznawał się mi, że trudno mu było z ojcem Fieofanem, skracającym służby.

- Nabożeństwo – nasza szkoła, nasze jedzenie i picie, nasz odpoczynek i radość. Z jego pomocą łatwo odnajdujemy to, czego szukamy – Chrystusa.

Pustelnik Apołłos zmarł w styczniu 1966 roku, ale nie na miejscu swoich podwigów (trudów). On całkowicie oślepł i był zmuszony przeprowadzić się do Kambos, gdzie zamieszkał u swojej skromnej siostry. W ten sposób, drzwi pustelni zamknęły się za starcem, i od tej pory ręka mnicha więcej nie odsuwała ich zasuwki.

Priepodobny Apołłosie, z całą odwagą, którą posiadasz przed Bogiem, nieustannie błagaj, żeby znów napełniła się ludźmi pustelnia, którą ty strzegłeś czterdzieści pięć lat. Amiń.

1. Mającemu takie same imię (nazwę)

2. Uczestnik mnisiego ruchu kołliwadów, na którego czele stali priepodobni Nikodim Swiatogorec, Makarij Koryncki i Afanasij Parijski. Kołliwadzi walczyli o powrót współczesnego im greckiego monastycyzmu do tradycyjnych patrystycznych norm. W szczególności nalegali na powrót do starożytnej starocerkiewnej praktyki częstego priczaszczenija (przyjmowania Darów Świętych).

3. Małe miasta na Patmosie.

 

Mnisi Artiemij i Fieoktist

Nie mogę nie wspomnieć o tych dwóch ojcach. W nich był prawdziwy mnisi duch. Oni przypominali najlepsze czasy monastycyzmu: skromne sutanny, spracowane ręce, mocno zaciągnięte skórzane pasy, bez dzisiejszych srebrzystych blaszek. Cały ich wygląd mówił o tym, że żyli z dala od świata, że nie było w nich świeckiego ducha. Typ znikający: nie zdążysz zapamiętać, jak on już odejdzie. Ich towarzystwa szukano jak czegoś pożytecznego. Oni nie mówili tego, co powiedział nam w 67 roku pewien nieznany mnich ze Świętej Góry: „Jak to wy, studenci teologii, nie odnaleźliście mnie?” – ale: „Odejdźcie od nas jak najdalej, my nie mamy co wam dać”. Akurat tego „nie mamy co” ja właśnie szukałem u tych mnichów, i znalazłem: ich głęboką pokorę. U obu w głębi duszy było zapieczętowane (odciśnięte) imię ich ojca duchowego: „Hieromnich Amfiłochij, prawdziwie kochający ojciec”.

Artiemij

Ojciec Artiemij był z żonatych. Był człowiekiem, który przecierpiał wiele udręk. On tracił swoją towarzyszkę życia i raz, i dwa, a może, i trzy razy. Był zmuszony zawierać kolejny związek małżeński, żeby było komu doglądać jego liczne dzieci. Ten starec był z tych ludzi, którzy gotowi wcisnąć się do najwęższej szczeliny, aby tylko ukryć się przed obliczem Pana. Ale za każdym razem, kiedy budował mosty do świeckiego życia, Bóg wstrząsał nim, póki on, w końcu, nie zwrócił się do służenia Jemu.

On został mnichem w starszym wieku, ale bardzo szybko osiągnął mnisie usposobienie i styl postępowania. Cierpienia dały mu dobrą znajomość życia. On nigdy nie uważał go za coś trwałego, nie oczekiwał od niego niezmienności: życie było dla niego drogą, pełną obowiązków i odpowiedzialności. Jego życie, pozbawione komfortu, przygotowało go do tego, żeby stać się skupionym mnichem: jego postępowanie było świadome, a słowa treściwe.

W połowie lat 50-ch widziałem go, kiedy w święta przychodził do monasteru Ioanna Teologa z koszem w ręku. Widać było po nim, że żyje w celi monasteru i zajmuje się uprawą ziemi. Później wyjaśniło się, że jest rzeczywiście wspaniałym rolnikiem, posiadającym wielką wiedzę w tej dziedzinie. W cerkwi zwykle stawał gdzieś z boku; stał ze skrzyżowanymi rękoma i modlił się podczas świątecznych nabożeństw jak zapomniany przez wszystkich gość. Później zaczął żyć przy pieczarze Objawienia, kiedy służył tam ojciec Paweł Nikitaras. Właśnie tam z nim poznałem się i otrzymałem prawdziwą przyjemność od jego mnisiego układu. Od niego nie można było usłyszeć ani żartów, ani gadaniny. Jedynym, co go interesowało, było to, czy zbawi się on i czy Bóg uczyni jego nicość godną Swojej łaski. On odczuwał siebie tak bezużytecznym, tak niższym od wszelkiego stworzenia, nawet zwierząt, że Bóg, – jak on mówił – nigdy nie będzie szukać go wśród Swoich stworzeń.

Pewnego wieczoru, kiedy siedział on przed pieczarą Objawienia na białej ławce, zapytałem go o jego życie w świecie. Długo mi o nim opowiadał, ale wyraźnie zapamiętałem dwie rzeczy: jego płacz i ciągłe „Chwała Tobie, Boże!”

W niedziele w świętej pieczarze przedtem, zanim przyjdą tam uczniowie cerkiewnej szkoły, on jakoś śpiewał pieśni niedzielnego północnego czuwania: „Troiczny” Grigorija Sinaita, „Hospodi, pomiłuj”… Ja celowo zostałem na zewnątrz, żeby nacieszyć się przepięknym, jak u dziecka, głosem osiemdziesięcioletniego starca, który nie zgrubiał od czasu i ciężkiego wiejskiego życia.

On bardzo kochał Boga i modlił się o to, żeby dostąpić zaszczytu dokonać pielgrzymki do Ziemi Świętej, przynieść stamtąd na Patmos święty ogień, a potem umrzeć. Żeby kupić bilety na taką pielgrzymkę, cale dwa lata wyplatał z wierzby wspaniałe kosze i sprzedawał je, żeby zebrać potrzebną kwotę. Był człowiekiem z poczuciem godności osobistej, i o pieniądze nikogo nie prosił. Samą radością było patrzeć na niego, kiedy wyplatał swoje kosze, siedząc na ławeczce przed cerkwią świętego Artiemija: miał doskonale siwą długą brodę, bardzo szczupłą figurę, sama skóra i kości. Jego wygląd przypominał dawnych mnichów Egiptu, zajmujących się rękodziełem. Nie miałem aparatu fotograficznego, żeby utrwalić ten obraz, ale w moim sercu on został na zawsze. Kto odmówiłby wypić wody z tych świętych dłoni i nie wolałby ich od kryształowego pucharu? To była lekcja bez słów: wystarczyło zobaczyć oblicze tego starca.

On stał się godnym otrzymać wszystko, o co się modlił: okazał się na Paschę przy grobie Pańskim i przyniósł święty ogień w swoim sercu i w latarni na wyspę Ioanna Teologa. Tego też roku, nie zdążyło skończyć się lato, jak po krótkiej chorobie on spoczął z silną i żywą nadzieją na powszechne zmartwychwstanie, którą on i wcześniej wykazywał w każdą niedzielę w pieczarze Objawienia, tam, gdzie w dniu Pańskim Chrystus obwieścił Ioannowi Teologowi o zwycięstwie Cerkwi.

Fieoktist

Weźmy błogosławieństwo i u tego starca. On był wysokiego wzrostu i bardzo silny. Mówił mi, że do rozkruszenia kamieni korzystał z młota o wadze dwudziestu pięciu kilogramów. Gimnazjum na wyspie Kalimnos wybudowane jest z wydobytych przez niego kamieni. W pustelni Kuwari on wykonał ławy i ułożył ściany z tak ogromnych kamieni, których nikt nie miał siły ruszyć. W 1940 roku w czasie głodu on swoją sztuką zarabiał dość dużo pieniędzy, które wielu uratowały od głodowej śmierci.

W młodości był niespokojnym młodzieńcem i w poszukiwaniach zarobku dotarł do Ameryki, ale amerykański styl życia kompletnie mu się nie podobał, i on odrzucił go.

„Amerykanie – mówił – podobnie do Turków, zaczynają zmiany od odzieży, żeby potem dobrać się do duszy”.

Dlatego, kiedy on widział mieszkańców Patmosa, odzianych w amerykańskie kurtki, przysyłane przez krewnych, to bardzo się smucił, a z jednego młodzieńca nawet ją zerwał. On obawiał się: „Amerykański styl życia bardzo szybko zniszczy całą ziemię. Ludzie zapomną swoje tradycje, swój własny styl życia, osobliwości swoich miejsc, i nawet na najmniejszej wysepce zaczną prowadzić się jak kosmopolici”.

Dziś, po pięćdziesięciu latach, to już nie obawy, a rzeczywistość.

„Ameryka nie ma swoich własnych naturalnych sił, dają ich jej żydzi, którzy nią pomiatają”, – tak mówił starec, i jego przepowiedniom nie było końca; on wypowiadał je tak naturalnie, jakby mówił o czasie minionym.

Widocznie, w wielką schimę ojciec Fieoktist był postrzyżony przez starca Makarija, kiedy osiągnął określony wiek, poczym zaczął mieszkać razem z mnichem Apołłosem. Jego pobożność pozwala nazwać go człowiekiem modlitewnej reguły i nabożeństw. Kiedy tylko on spotkał mniszkę, czy mnicha, każdego pytał:

„Ty wypełniłeś swoją regułę? Ona nas ogradza, jak pewna (niezawodna) ściana”.

W cerkwi on kłaniał się wszystkim wizerunkom świętych, gdzieby one nie były przedstawione: na ścianach, na deskach, na ceracie. Zapytałem go:

- Czy powinniśmy się kłaniać wszystkim ikonom?

- Cerkiew, synku – zgromadzenie świętych w Duchu Świętym. Nam potrzebni wszyscy święci. My dajemy im jedynie pełne szacunku pozdrowienie, a oni pomagają nam we wszystkim.

Zapytałem go i o to, jak modli się w trakcie swojej reguły.

- Najpierw czynię pokłony, póki się nie zmęczę. Potem trzy czotki (różańce) z modlitwą celnika, trzy z wyznaniem rozbójnika[1], potem modlitwa Jezusowa, do Bogurodzicy, do Ioanna Teologa i priepodobnego Christoduła po jednej czotce, a potem modlę się, póki sił wystarcza. Słyszałem od starca Makarija, że bywa i inny stan, który jest wyżej modlitwy, podczas którego ona zatrzymuje się, a umysł przebywa w innym świecie. Ja nigdy tego nie doświadczyłem, ale nie wątpię, że tak bywa, dlatego że dzięki nieustannej modlitwie widzę w sobie pewne boskie odkrycie, zresztą, nie mogę go tobie dokładniej opisać.

Jego bardzo smuciło zeświecczenie mnichów.

- Z każdym dniem sprawy coraz gorzej i gorzej. Mnisi żyją z wygodami, których nie mają nawet świeccy, i bardzo dużo czasu poświęcają temu, co jednoczy, łączy ich ze światem. Od przebywania w monasterze wolą wyjazdy, od nabożeństw – liczne spotkania, lubią zaznajamiać się ze sławnymi, a nie spotykać się z tymi, którzy cierpią i znoszą biedę. Rozdają swoje fotografie, żeby stać się znanymi w świecie.

- Czym, ojcze, ty to tłumaczysz?

- Od środka ich, jak robak, podgryza egoizm. Ten niewidzialny robak przeżre każde, nawet najsolidniejsze przykrycie. Mnich już nie żyje w zapomnieniu: on stał się przedmiotem zainteresowania jakoby duchowych ludzi. Po tym jak oni zechcieli towarzystwa mnichów, zaczęli przychodzić do nas i zalewać sobą monastery. Na początku oni zachwycają się tym, co widzą w nas, a potem zaczynają natrząsać się i wyśmiewać. Czterdziestokrotne „Hospodi pomiłuj” wyśmiewają nawet niektórzy biskupi, którzy chcą skrócić je do trzykrotnego, a i takie ich męczy, a przecież powtórzenia w prawosławnym nabożeństwie – jedna z najbardziej charakterystycznych cech. Niech Bóg zmiłuje się nad nami, a modlitwy od wieku żyjących priepodobnych niech zachowają monastery, które oni urządzili z takimi trudami! Zapamiętaj moje słowa: z powodu światowego (świeckiego) ducha, któremu mnisi pozwolili przeniknąć do swego monasteru, kiedyś oni na zawsze skłócą się ze sobą.

Ojciec Fieoktist prawie nie miał wykształcenia, ale bardzo lubił czytać. Jego ulubioną książką była „Skarbnica” Damaskina Studyty. Opowiadał on cudownie. Wszystkie znane mi przekazy i opowiadania o Patosie poznałem od tego starca. Swoje opowiadania on lubił ozdabiać, ale ich podstawa pozostawała prawidłowa. Zresztą, jego upiększenia tak harmonizowały z opowiadaniem, że bardzo trudno było odróżnić, gdzie prawda, a gdzie wymysł. On nie zataił przede mną nic i opowiedział o każdym zakątku wyspy.

Był zadowolonym z życia człowiekiem, choć często wydawał się strasznym dla tych, którzy go nie znali. Ale ten, kto poznawał go bliżej, od kontaktów z nim zaczynał odczuwać ogromną przyjemność. Swoje ostrości i uszczypliwości on oblekał w poetyczną formę, żeby stawały się łagodniejsze. Ten wysoki starec zawsze stwarzał wokół siebie przyjemną atmosferę, z jego ust nigdy nie wychodziły zepsute czy zjadliwe słowa. On tak umiał obcować ze swoimi znajomymi, że między nimi nie pojawiała się poufałość i niewłaściwa swoboda.

Spoczął w 1963 roku i został pochowany na monasterskim cmentarzu, we wsi Wigła na Patmosie; nabożeństwo pogrzebowe służył ihumen monasteru archimandryta Paweł Nikitaras. Po sobie zostawił on pamięć priepodobnego męża.

Wspomniałem o tych dwóch mnichach, Artiemiju i Fieoktistie, ponieważ oni swoją pokorą, niemyciem, nieatrakcyjną od wysiłków powierzchownością i pozorną małoważnością wnosili w życie monasteru równowagę: dzięki nim było widać, że to monaster, a nie biuro usług religijnych albo instytucja rządowa.

1. „Wspomnij mnie, Panie, w Carstwie Twoim!” (Łk.23:42).

 

Matuszki w żeńskim monasterze Życionośnego Źródła na wyspie Ioanna Teologa

Miłosierna Niektarija

Niektarija, jak wszystko na to wskazuje, pochodziła z wyspy Kalimnos: zdradzała ją charakterystyczna wymowa. Ona była bardzo życzliwa, obecność innych ludzi była dla niej świętem. Powitania, którymi obsypywała ciebie, zobaczywszy w swojej celi, były tak obfite, że można było nimi nasycić się przedtem, zanim ona zaproponowała poczęstunek. Była kobietą, nie spoglądającą na twarze, i dlatego wszystkich kochała: grzeszników i celników – wszyscy byli braćmi, ze względu na których umarł Chrystus. Nie myślę, że moja własna matka była tak uprzejma dla mnie, jak witała mnie matuszka Niektarija w monasterze Życionośnego Źródła każdy raz, kiedy do niej przychodziłem.

Ich monaster był osobnożitielnym[1]. Żadna z sióstr nie była postrzyżona w schimę, i każda zachowywała swoje charakterystyczne cechy. Zresztą, temu monasterowi, składającemu się z odosobnionych zakątków, organizacja osobnego życia najbardziej pasowała. Nie mogę wyobrazić sobie Życionośnego Źródła, jako monasteru wspólnego zamieszkania. Każde podwóreczko miało coś swego, i drzwi każdej celi wyrażały tę czy inną cechę żyjącej za nimi mniszki. Jedne były przyozdobione kwiatami bugenwilli, drugie jaśminem, trzecie wiciokrzewem, a wszystkie razem napełniały powietrze rajskim aromatem.

„Osobnożitielnyje monastery nie zawsze były złe – mówił starec Paisij. – I w nich bywali starcy, którzy wiele się trudzili i czystego życia”.

Tak i w tym monasterze można było zobaczyć, jak każda z sióstr w swojej celi żyje własnym życiem swobodnie, bez strachu, ale nie oddalając się od innych: jakoby, ci ludzie – swoi, ale od wszystkich innych trzeba strzec się. Czy może dusza mnicha pozostać szeroka, jak u Chrystusa, jeśli będzie on rozdzielać ludzi na swoich i obcych? Czyż od tego ona nie rozkruszy się i nie stanie się drobnostkową (płytką)?

U Niektarii dusza była szeroka, szersza, niż Karaibskie Morze, codziennie przed nią się otwierające. Po ugoszczeniu ona związywała w tobół koce, ubranie, szal, który nosiła sama, i wszystko inne, co potrzebne ludziom świeckim. Przez jakiś czas ona to składała, żeby we właściwym momencie wszystko było gotowe. Doskonale wiedziała, jakie to szczęście – darzyć. Ja nie wiem, czego było więcej po jej śmierci: tego, co ona rozdała, czy tego, co przygotowała do rozdania w swojej celi.

1. Osobnożitielnyj – w którym żyli osobno.

 

Kipriana – monasterski afisz

Ona była wspaniałą kobietą o szlachetnym wyglądzie i anatolijskiej[1] wymowie, która nadawała jej mowie szczególną majestatyczność i piękno. Kiedy kogoś witała, to nie pytała, jak to było przyjęte, o nowości: „Co słychać w świecie? Jacy uchodźcy przybyli na naszą wyspę?” Ona miała swoje, cerkiewne nowości. Świat dookoła mógł zawalić się, ale Kipriana żyła w wiecznym niezmiennym świecie świętych.

Nowościami i przedmiotem zainteresowania dla matuszki Kipriany były żywoty świętych, których pamięć obchodzono dziś i jutro. Kiedy odwiedzaliśmy monaster, to jej nie trzeba było szukać: ona sama wychodziła do nas, trzymając pod pachą książkę. „Dziś, bracia, taki-to święty nas uczy, żebyśmy zwracali uwagę na to i na tamto”. Drugą ukochaną jej książką był „Ewergetin”[2]. Na każdy wypadek życia ona proponowała postanowienie w niewielu słowach, dołączając do nich odpowiedni przykład z jej stron

Ona nie była gadatliwą staruchą. Mowa jej zawsze była przyjemna i powściągliwa. Po tym jak ona umarła, jej nieobecność zawsze była odczuwalna: z monasteru znikł codzienny afisz.

Pewnego razu ona opowiadała nam o podróżach ewangelisty Ioanna tak porywająco, że ponad dwie godziny przestaliśmy pod cieniem bugenwilli, nie odczuwszy ani zmęczenia w nogach, ani upływu czasu.

Była ona pokorną mniszką z przyjemna mową. Ona nikogo nie męczyła i nie uczyła, ale sama uczyła się z tego, o czym mówiła. Swoich myśli nie wypowiadała, ale zawsze cytowała słowa świętych. Osądzać innych ona po prostu nie umiała. Do wszystkich odnosiła się z miłością, a z powodu chorych i poniżonych przeżywała, jak rodzona matka.

Nie wiem ani tego, ile miała lat, ani tego, skąd pochodziła. Wiem jedynie o jej miłości do Chrystusa i świętych. Niech spoczywa ona wraz z priepodobnymi kobietami w krainie żywych.

1. Anatolią nazywane są zachodnie obszary Azji Mniejszej.

2. Zbiór pouczeń świętych ojców, skomponowany w XII wieku w monasterze Chrystusa Dobroczyńcy (po grecku Ewiergietinos) obok Konstantynopola. W rosyjskim tłumaczeniu wyszedł pod tytułem „Błaholubije”.

 

Mniszka Christoduła samotniczka

Poznałem ją w ostatnie lata jej życia. Jej rękodziełem było szycie sutann. W tym zajęciu nie była najlepszą mistrzynią, ale przychodzili do niej ci, którzy mieli mało pieniędzy. Tak, poszyła ona małe sutanki dla wszystkich uczniów cerkiewnej szkoły Patmosa. W monasterze żyli osobno i monaster nie zaspakajał wszystkich potrzeb swoich mieszkańców, dlatego tym rzemiosłem ona musiała zarabiać sobie na życie.

Za każdym razem, przychodząc do tego żeńskiego monasteru, widziałem, że Christoduła stoi wewnątrz za drzwiami i oczekuje kogoś, kto zgodzi się kupić jej trochę chleba czy innego jedzenia. Ogarniała mnie głupia myśl: „Przecież piekarnia i sklep są w odległości pięciu kroków; dlaczego to ona oczekuje mnie, żeby wysłać po zakupy?” Czasem dawała mi za to trochę pieniędzy. Próbowałem ich nie brać, i kilka razy mi się to udawało. Ale zwykle ona zmuszała mnie je wziąć, mówiąc, że to błogosławieństwo Bogarodzicy.

Christoduła była ascetką: spała na podłodze na starej macie, a zamiast poduszki miała kamień; wszystko to przykrywała starym kocem. Jedzenie u niej też było najprostsze.

Moje zakłopotanie w sprawie tego, dlaczego Christoduła posyłała mnie po zakupy, rozstrzygnęło się po jej śmierci. W pożegnalnej mowie ojciec Paweł Nikitaras powiedział następujące:

„Starica Christoduła weszła do monasteru Bogarodzicy sześćdziesiąt lat temu, a dziś wychodzi z niego pierwszy i ostatni raz, kiedy niesiona jest na monasterski cmentarz”.

Sześćdziesiąt lat w monasterze, niedaleko od swego domu, i ani razu nie wyszła za bramę! Dzięki Bogu, i dziś są tacy mnisi, jacy bywali dawniej. Jeśli włożymy na siebie podwig (trud, wysiłek), nawet najbardziej surowy, i będziemy spełniać go w skryciu nawet przed Aniołami, to Bóg pomoże nam doprowadzić go do końca. Kiedy wwaliła go na siebie delikatna, czuła dziewczyna, to czyż nie pomyślała ona o tym, że jej rodzice czy bliscy krewni, mieszkający obok, kiedyś zachorują, i jej powinnością będzie nimi się zaopiekować? Kiedy w sąsiednim monasterze obchodzona będzie pamięć Ioanna Teologa albo priepodobnego Christoduła, to czy nie zechce się jej, jak i innym, pójść tam na święto? A jeśli ona poważnie zachoruje, to czyż nie trzeba będzie jej wyjechać z wyspy, aby leczyć się u doświadczonych lekarzy? Stałość w podwigu zwyciężyła wszystko: i pobożne porywy, i przywiązanie do rodziny, i potrzeby, i z Bożą pomocą udało się jej pozostawać zamkniętą (samotnicą) przez całe sześćdziesiąt lat!

 

Starica Jewgienija, najlepsza z mniszek Patmosa

Wygląda na to, że wstąpiła do monasteru Życionośnego Źródła na początku XX wieku. Wtedy był to jedyny żeński monaster na Patmosie, i chyba, na wszystkich wyspach Dodekanezu, gdzie było urządzone mnisie życie, którego tradycje zachowały się od 1600 roku. Miał on lokalne cechy szczególne: pomimo tego że był samotnią, była w nim starica-ihumeni, jak i w monasterze Ioanna Teologa.

Jewgienija przyszła do tego monasteru w młodości i przeżyła w nim do wieku dziewięćdziesięciu dwu lat. W tym wieku ona opuściła przybytek Bogarodzicy, żeby świętować Paschę w wiecznym Carstwie swego niebiańskiego Ojca. Dla Jewgienii nie istniał inny monaster, oprócz tego, w którym została mniszką. On stał się dla niej stałym miejscem duchowej walki.

„Mnich – mówiła ona raz do ojca Infima – powinien z całą uwagą odnosić się do cnoty posłuszeństwa i nie powinien przechodzić z miejsca na miejsce. Apostoł Juda w swoim liście nazywa takich mnichów bezwodnymi obłokami, niesionymi przez wiatr[1]. Mnich nie śmie sprzeciwiać się ihumenowi i powinien milczeć, nawet jeśli ma rację. My jesteśmy do dyspozycji monasteru, i on posyła nas tam, gdzie jest to konieczne. My powinniśmy zachowywać posłuszeństwo jak największą cnotę. Jeśli, nosząc sutannę, mnich postępuje według swojej woli, to czyż to nie mówi o tym, że stracił on rozum?”

Ona cierpliwie znosiła lekceważący stosunek do siebie i żyła w zapomnieniu (nieznana), ponieważ w swojej prostocie nie umiała i nie chciała tworzyć wokół siebie kręgu wielbicieli. Zamiast tego żeby blisko obcować z innymi mniszkami, wolała pozostawać z boku. Jakoś żartując coś jej mówiłem. Ona słuchała mnie z taką uwagą, że wydało się mi, jakby zamierzała coś zrobić. Kiedy skończyłem, powiedziała: „Wszystko to dobrze, ale byłoby lepiej, gdybyś powiedział to gdzieś we wsi, a nie w monasterze”.

Zaskoczyła mnie jej powaga i zamilkłem.

Ona dążyła do pokoju ze wszystkimi. Absolutnie nie lubiła się wyróżniać i dochodzić swoich praw. Wykonywała wszystkie monasterskie posłuszeństwa z taką nieśmiałością, jakby dopiero wczoraj została mniszką.

- Wiesz co, ojcze, Grigorij, niech Bóg liczy lata naszej służby w monasterze, a nie my.

W ciągu sześćdziesięciu lat ona każdej soboty zamiatała i myła podłogi w pokojach ihumeni, jak nieśmiała służebnica. Podczas przyjęcia wysokich gości były tam inne Marty i Marie, a ona wolała zajmować najniższy stopień hierarchicznej drabiny monasteru, żeby od wysokości nie zakręciło się w głowie i nie upaść.

Ponad trzydzieści lat ona opiekowała się jedną ciekawą jurodiwą[2]. Wszystkie mniszki jednogłośnie oświadczały, że im sprzykrzyły się jej krzyki i wybryki, a Jewgienija z całych sił starała się je uspokoić. Ona żyła w ciągłym strachu, że tę chorą wypędzą i przydarzy się jej coś złego. Każdego ranka musiała ją myć i przebierać. Z tą dziewczyną było wielkie wypróbowanie: ona każdego dnia zamieniała swoje ubranie w szmaty, i do takiego stopnia psuła je, że nie nadawało się już do naprawy. A gdzie można było znaleźć ubranie w tych trudnych czasach? Jewgienija ze smutkiem mówiła jej:

- Nie rwij ubrania, córeńko, nie mam przecież drugiego.

- Wiesz co, ty rób swoje, a ja będę robić swoje.

Następnie kolejny raz rozlegał się dźwięk rwanego ubrania.

Rano, po przebraniu, Jewgienija musiała przynosić jej kawę w pięknej porcelanowej filiżance. Jurodiwaja żądała, żeby mniszka stała przed nią, póki ona sama będzie poć kawę. Skończywszy pić, ona wychlustywała fusy jej w twarz i zaczynała chichotać. Jeśli by Jewgienija uciekła, to bieda byłaby mniszkom: w takich przypadkach jurodiwaja wiszczała, jak zarzynana świnia. Dlatego, żeby nie było zbytniego szumu, Jewgienija oczekiwała, póki ta nie umyje jej fusami kawy.

Kusiciel, widząc poświęcenie się mniszki ze względu na jurodiwą, którą wielu uważało za straconą, zaczął zastawiać dla Jewgienii nowe sieci. Od ciągłego prania ubrań i kąpania fusami kawy na rękach Jewgienii pojawiła się egzema: od dłoni do łokci była jednolita zaraza, która z wyglądu niczym nie różniła się od trądu. Rodzina dobrej staricy Jewgienii zaczęła żądać od niej, aby wypędziła jurodiwą z monasteru, a nie, to oni sami ją wygonią. Znalazłszy się w sytuacji bez wyjścia, ona zaczęła błagać Bogurodzicę o uzdrowienie swoich rąk, żeby rodzina przestała na nią naciskać. Ona słyszała, że kiedyś w podobnych przypadkach chrześcijanie służyli Liturgię ku czci Bogarodzicy i podczas śpiewu „Dostojno jest’” wyciągali ręce, póki te nie dotkną cerkiewnych ścian, ze słowami: „Odpędź ode mnie, Bogarodzico, tę biedę”. Tak i nasza mniszka poszła na nocną liturgię do cerkwi Bogarodzicy i, kiedy zaczęto śpiewać „Dostojno jest’” zaczęła modlić się o uzdrowienie od tej choroby, wyciągnąwszy przed siebie ręce. Kiedy rano przyszli jej krewni, żeby wygonić jurodiwą, ona pokazała im swoje ręce: „Popatrzcie, nic na nich nie ma. I nie ważcie się wypędzać na ulicę tej chorej: to nieludzkie, to grzech!”

Wiele lat ona niosła ten krzyż, cierpiąc znęcania się jurodiwej i gderanie sióstr.

- Kiedy w nocy ta nieszczęsna była niespokojna, to rano żadna z sióstr ze mną nie witała się. Ciężko było znosić, bracia, kiedy po zakończeniu służby patrzyło na ciebie czterdzieści pochmurnych twarzy. Jak można było cały dzień przebywać wśród takiego chłodu?

Mimo tego wszystkiego, nigdy nie przychodził do niej pomysł obrażać się na którąś z sióstr. Ona robiła wszystko, żeby wywołać na ich twarzach wesoły uśmiech i uciszyć ich sprawiedliwy gniew.

Niedługo przed swoją śmiercią jurodiwaja wezwała do siebie nieszczęsną mniszkę i powiedziała jej słowa pocieszenia: „Droga Jewgienijo, jestem wdzięczna ci za wszystko, co dla mnie robiłaś, i ty wybacz mi za to, co ja robiłam tobie. Poproś duchownego, żeby on mi udzielił Sakramentu Olejów Świętych i Priczastija, dlatego że za czterdzieści dni ja umrę”.

Jewgienija jej nie uwierzyła i pomyślała: „Ona szalona, niech sobie plecie”. Ale mijały dni, i ta zaczęła mniej jeść i wydziwiać.

„Ja wezwałam naszego duchownego, i ten zrobił wszystko, o co ona poprosiła – opowiadała starica. – Ona poprosiła też, żebym zaprosiła na jej nabożeństwo pogrzebowe ihumena i wszystkich hieromnichów monasteru, i abym położyła jej do trumny wiele-wiele kwiatów. Była zima, gdzie miałam znaleźć kwiaty? I tylu duchownym trzeba było odwdzięczyć się. Jak mogłam to wszystko uczynić? Ale na jej pogrzeb i kwiatów nanieśli, i ihumen z hieromnichami przyszli bez zaproszenia. Pragnij dobrego, Grigorij, i Bóg nie opuści ciebie bez niego, choćbyś i sprawił Mu przykrość swoją niegodnością”.

Innym razem, kiedy ich kapłan popadł w niełaskę u sióstr, to wszystkie powstały przeciwko niemu, i jedynie Jewgienija trzymała się innego zdania. Ona widziała, że wszystkie chciały pozbyć się go i szukały powodów do osądzenia i oszczerstwa. Przyszedł ihumen monasteru wraz ze starszymi ojcami, żeby wyjaśnić tę sprawę. Oni zaczęli prosić mniszki do pokojów ihumena pojedynczo na przesłuchanie, po którym zostawiali ich w sąsiednim pomieszczeniu, żeby w ten sposób uniknąć zmowy miedzy nimi (tej metody prowadzenia przesłuchania oni nauczyli się u Włochów). Między innymi wezwali i Jewgieniję.

- Co ty wiesz o waszym kapłanie?

- On święty człowiek. A my, wznoszące na niego oszczerstwa – grzesznice.

Wieczorem nakazano zabić z zewnątrz gwoździami drzwi jej celi, żeby nie mogła wyjść, a w jej celi nie było ani toalety, ani wody. Ona pokornie znosiła to uwięzienie, póki nie przyszedł jej brat i nie otworzył drzwi. Zaprawdę, ona bez narzekań znosiła wszystkie pokusy.

Zapytałem ją, czy przez wszystkie lata jej przebywania w monasterze nie poleniła się kiedykolwiek pójść na nabożeństwo i czy nie opuściła swojej reguły.

- Nigdy tak nie postąpiłam, ale myślałam, że jutro będzie jeszcze trudniej. Sześćdziesiąt lat czytam w cerkwi połunoszcznicu (północne czuwanie), a teraz zrobiło się to trudnym, kiedy powypadały mi zęby i oczy zaczęły źle widzieć.

Właśnie tacy ludzie tworzą tradycję, która przez wiele lat będzie zachowywana w miejscu ich podwigów (trudu). Właśnie tacy ludzie przekazują sztafetę tradycji od jednego pokolenia drugiemu. Od takiej duszy, trzymającej w rękach płonącą pochodnię, jak nie przyjmę jej od niej w swoje ręce, nie poniosę dalej i nie powiem jak dawni ojcowie: „Tak ja przyjąłem”?

Ona była poważną mniszką, nie było w niej nawet śladu ckliwości (przesładzania). Jakoś pewien mnich przyniósł jej swoją fotografię, na której trzymał on kota. Pomimo, że lubiła go, ona surowo powiedziała: „Ojcze, mnisi w rękach powinni trzymać krzyż, a nie koty”.

Jej cela była uboga, ale tak przepięknie urządzona, że nie chciało się nam z niej wychodzić. To miejsce było żywe, jak pokój matki. W niej było wszystko: naczynia kuchenne, warsztat tkacki, łóżko. Prawdziwa wiejska izba: wszystko stało na swoim miejscu, wszystko było dobrane ze smakiem.

Mówiła ona mało, ale według Ewangelii. Raz zobaczyłem, jak ona robi knoty paschalnych świec dla wielkiego monasteru. Cała drżała ze starości i wycieńczenia po surowym Wielkim Poście. Powiedziałem jej:

- Matuszka, w monasterze tyle młodzieży! Oni co, czekają, że ty będziesz robić im knoty do paschalnych świec?!

- Drogi synku, tak mówią świeccy, dlaczego ty za nimi powtarzasz? Braciom ja pomagam już ponad siedemdziesiąt lat. Teraz, kiedy koniec mój bliski (a kto wie, może, te knoty robię ostatni raz), czyż powiem im, że już nie mogę? Nie mów tak więcej, Ioann Teolog daje mi siłę. Dzięki modlitwom priepodobnego Christoduła szliśmy mnisią drogą, więc czyż on teraz zostawi nas bez sił i pocieszenia?

Bardzo często z wesołą twarzą mówiła mi: „Grigorij, na początku my musimy zdobyć cnoty świeckich, a potem dopiero zajmować się zdobywaniem mnisich cnót. Świeccy pomnażają swoje talenty, więc czyż my mamy zakopywać je i pozwalać im zepsuć się z powodu naszego lenistwa?”

W każdy Wielki Post przygotowywała ona wielką bańkę roztartego prażonego sezamu i drugą bańkę z sezamową pastą dla pustelników pustelni w Kuwari. Życie pustelnicze uważała za wielka sprawę. Na własne oczy widziałem, jak siostry monasteru Życionośnego Źródła biegły za pustelnikami z Kuwari, kiedy ci schodzili po monasterskich schodach, żeby pocałować brzeg sutanny, ciągnącej się po kamiennych płytach. One wierzyły, że pustelnicy tworzą w świecie równowagę i powstrzymują sprawiedliwy gniew Boży.

- My, synku, utrzymujemy się dzięki wam, a nie odwrotnie, mimo że żyję w monasterze tyle lat. U nas wszystko jest, a wy w tych pozbawionych życia górach nic nie możecie dostać. I chleb u was zawsze czerstwy, a my otrzymujemy go z piekarni gorącego, on nawet dymi, kiedy jest krojony.

Ta dobra staruszka miesiła ciasto i piekła z niego suchary dla jej „dzieci w pustelni”, robiła skarpety i inne wełniane ubrania dla ubogich mnichów.

- Wszystko to, bracia, nic w porównaniu z tym, co znaczy wasze pustelnicze życie dla ludzi w Patmosie. I zwłaszcza nam, starym mniszkom, pocieszającym jest wiedzieć, że za tymi wysokimi górami proroka Eliasza żyją mnisi, i to nawet tak młodzi jak ty.

Na krosnach ona tkała różne rzeczy, czym zarabiała sobie na życie; tkaczką była wspaniałą. Pieniędzmi, otrzymanymi za swoje rękodzieła, ona i jej brat mnich Fieoktist, który też był mistrzem we wszystkich fachach (on ciosał kamienie, robił z nich ławki, tkał dywany z koziej sierści), pomagali swojej owdowiałej siostrzenicy, żeby jej liczne dzieci nie zeszły z dobrej drogi z powodu biedy.

Kiedy minęły błogosławione lata jej rozkwitu i dojrzałości i kiedy zobaczyła ona, że opuściły ją siły, wytkała w prezencie dla wszystkich mnichów i hieromnichów Patmosu po jednej białej narzucie. Raz zastałem ją, całą drżącą, podczas pracy przy krosnach.

- A to dla kogo ty robisz?

- Dla takiego-to hieromnicha.

- Ono mu niepotrzebne, matuszka.

- Nie myśl tak, synku. Dla Carstwa Niebiańskiego trzeba pracować nie tyle głową, ile sercem. Gdybym polegała tylko na swoim umyśle, to ani dnia nie zostawałabym w monasterze. Ja świadomie zostawiłam swoje serce wolnym, więc nie związuj mi go suchą racjonalnością. Serce może dokonać wielkich dzieł, jeśli będzie przysłuchiwać się sugestiom Świętego Ducha. Mnich nie jest racjonalistą, ale przy tym nie jest bez rozumu. Dlatego to on i próbuje wzbić się na niebo na orle Ioanna Teologa. Wolne od racjonalności serce unosi się na niebo i cały czas puka do wrót Bożych. Nie Chrystus powinien pukać do nas, jak powiedziano w Objawieniu[3], a my powinniśmy do Niego pukać. To my ciągle znajdujemy się poza wrotami Chrystusowymi, a nie Chrystus za naszymi drzwiami.

Wyróżniała się ona jeszcze gościnnością. Na widok gościa jej twarz weselała, jak u matki, która zobaczy swoje dzieci. Przygotowywała poczęstunek i cichutko pogadywała: „Dzieci moje, dzieci moje, Chrystusowe moje dzieci”.

Jakoś po całonocnym czuwaniu święta Ioanna Teologa w wielkim monasterze przechodziliśmy obok jej celi. Ona nas oczekiwała. Miała smażone babki[4].

- Wybaczcie, drodzy moi ojcowie, ja niezbyt dobrze się czułam i zdążyłam przygotować tylko niewiele babek.

W jej celi odczułem, co znaczy błogosławieństwo. Ona podała nam makaron bez sosu, trochę sera, i wszystko to było niezwykle smaczne. Tyle lat minęło, a mi i teraz chce się jej poczęstunku. Stołu u niej nie było. Nakryliśmy kolana czystymi ręcznikami i urządziliśmy prawdziwą ucztę. Ona nigdy nie pokazywała, że jesteśmy dla niej ciężarem. Być może, i teraz na niebie oczekuje nas, żeby pochwalić za to, że do tej pry nosimy mnisią sutannę. I nawet kiedy musieliśmy opuścić Patmos, ona zbierała ofiary i próbowała znaleźć sposób przekazać je nam.

Dawni mnisi bardzo cieszyli się z przyjścia do nich innych mnichów, oni patrzyli na nich jak na ziemskich Aniołów. Według tej radości można było sądzić o tym, jak skuteczna była duchowa walka u starszego mnicha. A mnich, który poniósł w tej walne niepowodzenie, patrzył na przychodzącego z pogardą, jakby mówiąc: „Być może i ty osiągniesz kiedyś moich wyżyn”.

Jewgienija była gorliwą mniszką z pokojowym nastrojem duszy. Mimo swojej cielesnej tęgości była osobą spokojną i cichą. Surowe wysiłki nie wyparły z jej duszy ludzkich uczuć. W swojej celi ona zostawiła wbity w ścianę gwóźdź, na którym jej zmarły brat, ojciec Iosif, wieszał swoją sutannę, kiedy ją odwiedzał. Chciała, abyśmy i my wieszali na nim swoje sutanny, żeby przypominało jej to o bracie. Bardzo smuciła się, kiedy długo o nas nie słyszała. Miała miękkie serce, i przeżywała z powodu przeżywającego biedę świata. Była człowiekiem jakby pochodzącym z dawnych czasów: kochającym, cierpliwym i milczącym. Obok niej było przyjemnie, jak pod odświeżającym cieniem wysokiej jodły; była ochładzającym zdrojem w monasterze Życionośnego Źródła. To nie przesada. Jedna kajająca się przyznała się mi na spowiedzi: „Ja uważam siebie za niegodną, dlatego nie wchodzę do cerkwi, ale stojąc w jej cieniu, błagam Boga o wybaczenie”. Jewgienija przewidziała, że ojciec Iosif umrze przed nią, chociaż był o wiele młodszy. Dobra babcia Jewgienija! Spod jej czarnej chusty wszystkich pieścił blask jej twarzy. Jej mocna wiara wzmacniała mnie w chwilach małoduszności (załamania).

- Drogi mój ojcze, zmartwienia i pokusy (wypróbowania) uczynią ciebie dojrzałym, a inaczej pozostaniesz pustym, jak pszenica, wysuszona przez południowy wiatr. Niech wzmocni ciebie Ioann Teolog.

Potem ona żegnała mnie kadzielnicą włożywszy do niej ładan (kadzidło) Wielkiej Soboty, żeby odpędzić ode mnie diabła.

Kiedy wspominam tych ludzi, z którymi łączy nas miłość Chrystusowa, to zapominam o sobie i odczuwam radość życia, jakbym znajdował się w rajskim sadzie.

Starica miała jeszcze jeden dar: ona mogła leczyć różne złamania. Taka sposobność była bardzo przydatna na samotnym Patmosie. Ona wypielęgnowała w sobie ten dar i została świetnym lekarzem dzięki umiejętnościom, zdobytym w praktyce, w dodatku była ona dobrym znawcą różnych chorób i bólów. Ona leczyła obrażenia zanim chory zdążył zrozumieć co się stało. Byłem obok, kiedy do niej z obozu wojennego przyszedł młody oficer ze zwichniętą ręką. Dokładnie go zbadała i powiedziała, żeby ten położył dłoń na ziemię. On posłusznie to zrobił, kompletnie nie podejrzewając, co zrobi mu mniszka. A ona nagle nastąpiła na nią. Kawaler z bólu głośno krzyknął i w tym momencie wyzdrowiał. Kiedy ona, zestarzawszy się już, złamała sobie nogę, to odwieziono ją na wyspę Kalimnos, gdzie położono na oddział ortopedyczny miejscowego szpitala. Poprosiła lekarza aby ją podniesiono, żeby mogła obserwować jego działania. Powiedziała mu: „Jeśli ty zrobisz tak, to zwichniesz mi palce, i ja nie będę mogła chodzić”.

Tak też się stało. Później prosiła nawet by amputowano jej palce, żeby mogła chodzić. Raz żartując zapytałem ją:

- Ile ty bierzesz za leczenie?

- Synku, uciekaj jak najdalej od takich pytań, one nie od Ducha Chrystusowego. Chrystus leczy darmo, jakże my ośmielimy się żądać zapłaty za nasze niegodne leczenie?

Wtedy zrozumiałem, czym jest uzdrawianie i Kto je dokonuje, i czym ono różni się od leczenia. Jewgienija była niewykształconą, ale, będąc obok niej, ja, jak Antonij Wielki, rozum ceniłem wyżej niż wykształcenie.

Jewgienija spoczęła, zostawszy czystą i ciałem, i duszą. Ona nie poznała ani męża, ani zła, jak była nauczona przez Bogarodzicę, Której poświęcony był jej przybytek (monaster). Po trzech latach odkryto jej szczątki (relikwie). Były one aromatyczne, a ręce od łokci i niżej zachowały się nienaruszone i pozostawały tak samo białe, jak były podczas pogrzebu (jedna z nich znajduje się teraz u nas w Dochiarze, a druga w Serbii). Szew kości jej błogosławionej głowy przedstawia krzyż. Tak Władyka Chrystus wynagrodził ją za służenie Mu. W swoim życiu ona stale podążała za Jego przykładem: „Ja nie po to przyszedłem, żeby dla Mnie służyli, ale aby Samemu służyć”[5]. Tę lekcje ona otrzymała dzięki obrzędowi umywania nóg, który corocznie jest dokonywany na Patmosie w Wielki Czwartek[6], i zawsze postępowała zgodnie z nią.

Święta służba wypędza złe myśli, uwalnia od zawziętego lenistwa, jest ona spełnieniem największej z cnót – miłości, niewymuszenie przygotowującą do śmierci i krzyża.

Wszyscy którzy ją znali niech zaśpiewają jej pieśń, stosowną priepodobnym niewiastą: „Módl się za nas, priepodobna matko, i nie pozbaw nas twego współczucia. Amiń”.

1. Jud.1:12

2. Jurodiwyj – saloita, szaleniec Chrystusowy: człowiek celowo pozorujący głupotę, brak rozsądku, uczestnicząc w ten sposób w poniżeniu i cierpieniu Chrystusa.

3. „Oto stoję u drzwi i kołaczę: jeśli kto usłyszy głos Mój i otworzy drzwi, wejdę do niego, i będę wieczerzać z nim, i on ze Mną” (Ap.3:20) (Obj.3:20).

4. Babki – rodzina ryb okoniokształtnych.

5. Mateusza 20:28.

6. Obrzęd, dokonywany na Liturgii Wielkiego Czwartku, w czasie którego biskup, będący na nabożeństwie obrazem Chrystusa, obmywa nogi duchownym, jak uczynił to Chrystus przed Tajną Wieczerzą.

 

Siostry monasteru Zwiastowania

Z monasteru Życionośnego Źródła jedna schodząca w dół ścieżka, wyłożona kamieniami, prowadzi nas do świętej kinowi[1] Zwiastowania, jak nadal nazywają ten monaster miejscowi. Po drodze o niego spotkamy jedynie dzikie grusze, których owoce jesienią staną się smacznym jedzeniem dla tych, kto będzie w stanie do nich dotrzeć. Monaster Zwiastowania kiedyś był celą (samotnią) należącą do monasteru Ioanna Teologa. Jej współczesny zewnętrzny wygląd i niezależny status – w całości zasługa zawsze pozostającego w pamięci starca Amfiłochija. Ten priepodobny w 1935-36 latach osiedlił tam mniszki i pomału w ciężkie lata okupacji założył monaster, dając mu nazwę „kinowija”, żeby uspokoić jego właściciela wstydzącego się nazwy „monaster”. W tej kinowii od samego początku zamieszkały kobiety-podwiżnicy, które wcześniej już kilka lat z błogosławieństwa starca żyły po-mnisiemu w swoich domach i przez to były przygotowane do życia w monasterze. Ale oprócz nich w tej błogosławionej kinowii znajdowali spokój i uchodźcy, i ludzie, którzy ucierpieli podczas okupacji wyspy. Wejdźmy do tego duchowego schroniska, aby znaleźć w nim pożytek, siłę i odwagę w wierze, na ile pozwoli nam uszkodzony wzrok naszej duszy.

1. Kinowia – monaster wspólnego zamieszkania.

 

Mniszka Łukija, sadowniczka

Na przykładzie tej mniszki można było zobaczyć, nawet wbrew woli, że tę godność i siłę, które Bóg odebrał u wielu mężczyzn, On darował pokornym kobietom. U niej było męstwo, przekraczające możliwości żeńskiej natury. Ona była kobietą nieustraszoną zarówno przed ludźmi, jak i wobec biesów. Kiedy w sercu człowieka, służącego Bogu, jest prostota, to staje się on niezwykle silnym. Łukija była prosta i łagodna jak maleństwo, które tylko co zaczęło chodzić. Kiedy została mniszką, to starec dał jej regułę modlić się też do apostoła Łukasza. Po jakimś czasie on zapytał ją:

- Jak ty się modlisz?

Ona w swojej prostocie odpowiedziała:

- Panie Jezusie Chrystusie, zmiłuj się nad sługą Twoim Łukaszem, apostołem i ewangelistą.

Ona była szczodrym przewodnikiem łaski Bożej, i Pan czynił jej duszę jeszcze bardziej szeroką.

Łukija była córką uchodźców, wydaje się, z rejonu Alikarnassa w Azji Mniejszej. Ubóstwo zmusiło ją wyjść za mąż, chyba, ponad dwa razy, nie mogę powiedzieć na pewno. To może zrozumieć tylko ten, kto sam wędrował po pustynnych drogach, i kto nie miał własnej ziemi, o którą mógłby się troszczyć. Jednak, Bóg raz za razem zostawiał ją w samotności, ponieważ chciał, żeby służyła ona tylko Jemu. Co znaczy to przeznaczenie? Ono – niewypowiedziana tajemnica. Jak tylko otwarta została kinowija Zwiastowania, ona od razu wstąpiła do niej jak inne uciekinierki.

Wygląd jej był nie szczególnie przyjemny, ale starec Amfiłochij zawsze patrzył nie na twarz, a na serce. On uważał, że monaster – to miejsce spokoju dla tych, którzy wycierpieli, w którym realizuje się powiedziane przez Pana: „Przyjdźcie do Mnie, wszyscy trudzący się i obciążeni, i Ja dam wam spokój”[1].

Ona bardzo dobrze wiedziała, co znaczy dla kobiety mieć oparcie w mężczyźnie, i często powtarzała ludowe przysłowie: „Oby był mąż, choćby i drewniany”. U nas, młodych mnichów, nie było przyjęte przychodzić do żeńskiego monasteru pod nieobecność starca. Ale jak tylko on wracał ze swojej kolejnej podróży po wyspach, dokąd jeździł dla dokonania spowiedzi, następnego dnia już byliśmy w monasterze Zwiastowania. Łukija za murami monasteru kopała łopatą suchą glebę. Kiedy byliśmy obok, ona powtarzała: „Kiedy starec tu, to oni przychodzą, a kiedy go nie ma, to ich nie widać. A my, przez wszystkich porzucone, musimy walczyć same, bez jakiegokolwiek pocieszenia”. Babcia Łukija widziała, że bez starca sprawy w żeńskim monasterze idą nie tak, jak trzeba. Dlatego ona z szacunkiem odnosiła się do marzenia starca o tym, żeby, oprócz żeńskiego monasteru, urządzić hezychazm w Kuwari dla mnichów, którzy świadczyliby wsparcie mniszkom. Stąd byłby dla nich i spowiednik, i służący kapłan, i różna pomoc.

Dużo potrudziliśmy się dla pustelni w Kuwari. W ostatnie lata swego życia Łukija pozostawała jej stróżem, żeby potem, kiedy pojawią się w niej mnisi, starec nie znalazł się w trudnej sytuacji. Ona doglądała zabudowań, pielęgnowała ogrody, winnice i oliwki, podlewała je przy pomocy puszki po konserwie z niewielkiego źródełka. Pilnowała, żeby każda kropla wody trafiała tam, gdzie należy, dlatego że, jak mówiła, bez wody ziemia choruje. W ogóle była ona wspaniałą ogrodniczką. Żeby pracować od rana do wieczora na tym całkowicie pustynnym przylądku, trzeba było dużo siły, tym bardziej starszej kobiecie; przy tym przez całe trzy lata ona nie pozwalała zgasnąć światłu w łampadzie celi świętego Iosifa.

Od tej babci przyjąłem sztafetę mnisiego życia w Kuwari w czerwcu 1962 roku. Wcześniej często chodziłem tam do niej i pomagałem w pracach w gospodarstwie, ale kiedy wybrałem się tam, żeby żyć samotnie, to przestraszyłem się już pierwszej nocy. Ona dużo opowiadała mi o pokusach, jak myślowych, tak i widzialnych, których doświadczyła w tej pustelni: „Wiesz, synku, biesy każdego wieczoru przynosili kamienie i zagracali nimi podwórze. A innym razem kuferek, w którym trzymałam swoje rzeczy, podczas wypełniania reguły zaczynał skakać jak rozbrykane jagnię w maju. Ale Bóg dał mi siły i opanowanie siadać na niego i mówić kusicielowi: „Dawaj, tańcz, pokaż, na co cię stać”. Innym razem, przy całkowitym braku wiatru, on dmuchnął na mnie tak mocno, że zwalił z nóg, ale i tym razem nic nie osiągnął. Jeszcze, kiedy szłam do cerkwi, on zgasił mi lampę, żebym musiał iść w ciemności. W takie momenty ty go się nie bój: on tylko zastrasza, a zła uczynić nie może żadnego”.

W tej mniszce było to, o czym pisał Ioann Teolog: „Doskonała miłość przepędza lęk” (1 J.4:18). Miłość u niej była taka, że ona ścieżkę, prowadzącą do Kuwari, każdego lata oczyszczała z kamieni i żwiru, dosłownie zamiatał ją, żeby nam było wygodniej chodzić po niej, nie potykając się nogami o kamienie.

U tej kobiety nauczyłem się dużo, co przydało mi się w życiu mnisim: lubić rolnictwo, wybierać kamienie z gleby przed zasiewem, robić węgiel do kadzenia, zmniejszać płomyk w łampadach. Ona z całego serca podpisała mi dyplom specjalisty od zamiatania i sprzątania, którym ja i teraz się chwalę. Nauczyłem się, od czego zaczynać tę czy inną robotę i czym ją zakańczać. Ciasną drogę pracy ona znała, jak nikt inny, i nawet w starości nie utraciła tej wiedzy. Była przekonana, że jeśli uda się znaleźć sposób prawidłowo rozpocząć sprawę (robotę), to ona, uważaj, jest już zakończona.

Jej miłość do ludzi była wielka i nigdy nie ubożała. Po tym, jak my musieliśmy wyjechać z Patmos, ona kontynuowała za nas, dzieci jej starca, modlić się przy pomocy czotków. Nasz wyjazd nie ochłodził jej serca. Raz przywołała młodą mniszkę i powiedziała jej: „Siostro, ja z pokłonami modlę się za naszego Grigorija na trzech węzełkach czotków każdego dnia, ale przecież on teraz jest ihumenem, i niesie na swoich barkach odpowiedzialność za innych, przybyło mu więcej smutków i zmartwień, niż my, posłusznicy, możemy sobie wyobrazić. Pewnie, powinnam modlić się za niego na całej setce. Co to jest zaledwie trzy tylko supełki?”

Na jej miejscu inna, z brakiem miłości, powiedziałaby: „Wyjechali, no i Bóg z nimi”, – jak mawiała jej ihumenia Jewstochija.

Kiedy pojawiła się u mnie cukrzyca, ona z płaczem wspięła się na wieżę, w której żył starec, i głośno zawołała:

- Przepadła pustelnia w Kuwari!

Przestraszony starec pojawił się we drzwiach:

- Co się stało, siostro?

- Po tym jak zachorował Grigorij, Kuwari została bez gospodarza.

Od tej niegramotnej mniszki nauczyłem się nie tylko praktycznych nawyków, ale i wiele ważnego w duchowym życiu.

- Kinowia (cenobia), bracie Grigorij – to nie tylko wspólny posiłek, to, przede wszystkim, miłość do wszystkiego, co jest w monasterze wspólnego zamieszkania. Jeśli nie uczestniczysz we wspólnych pracach i nie doglądasz wszystkiego jak swego własnego, to jak możesz nazywać się cenobitą? Jeśli nie ukorzysz się i nie będziesz uczestniczyć we wszystkich pracach braci tu, to jak możesz być razem z nimi na niebie?

Ona jakby była uczennicą świętego Pachomia Wielkiego[2], który mówił: „Kinowia jest wspólnotą braci we wszystkim”. Kiedy złościła się na nią któraś z sióstr, ona w końcu rozmowy z nią zawsze mówiła: „No dobrze, siostro, pobłogosław”.

Pozostała pracowitą do głębokiej starości. Każdego dnia pracowała na równi ze wszystkimi. To z motyką, to przy rękodziele – zawsze była przykładem wzorowej pracy i tego, jak należy unikać bezczynności. W południe zjadała wprost na miejscu pracy coś ze swego koszyka. Wieczorem szła do starca, aby wyznać swoje myśli i opowiedzieć mu o wszystkim, co wydarzyło się tego dnia w ogrodach. Jej ulubionym był ogród w miejscu, zwanym Wrasta: tam była cela ascety Fieoktista, kilka ławeczek i trochę wody. Pracując w nim, ona przynosiła do kinowi dużo warzyw i zieleniny. Każdego roku, zaczynając wiosną pracę w ogrodach, mówiła mi: „No dobrze, to ostatni raz. Jestem już stara i dłużej nie mogę”.

To „ostatni raz” słyszałem przez wiele lat. Pewnego razu, przyszedłszy do Kuwari, ona tak nieszczęśliwie upadła na ziemię, że wystraszyłem się o jej życie. Ale wstała i, pokłoniwszy się mi, poprosiła aby nikomu o tym nie mówić, dlatego że, gdyby o tym się dowiedzieli, nie pozwoliliby jej już tu przychodzić.

Ta staruszka miała sumienną duszę: kiedy nie mogła dłużej pracować w ogrodach, to szyła w swojej celi patchworkowe[3] koce.

Całe jej życie było ciągłym służeniem wszelkiemu stworzeniu Bożemu. Ona nic nie robiła w pośpiechu i z nudą, zwykłą dla ludzi leniwych. Jej służenie było takie, jakiego Chrystus wymagał od Swoich apostołów. Miała gorące serce i duszę, od której schodził aromat Świętego Ducha. Takiego prawidłowego ustroju ona nauczyła się nie w monasterze, on (ten ustrój) był jej własnym osiągnięciem. Uczyć dobrego można i w świecie, na przykład, kiedy matka, kołysząc do snu dziecko, śpiewa mu cerkiewne pieśni, a nie te diabelskie pieśni, które wykonywane są pod grę na buzuki[4].

Kiedy ona żyła jeszcze w świecie, to czcigodnie służyła sakramentowi życia. Jedna chora na trąd kobieta, żyjąca z dala od wszystkich, została zgwałcona przez jakiegoś łajdaka i zaszła w ciążę. Kiedy zaczął się poród, nikt nie zechciał podejść i pomóc jej. Jedna tylko Łukija, wypędziwszy ze swojej duszy wszelki strach przed zaraźliwą chorobą, przyszła z pomocą trędowatej. Dzieciak wyrósł w sierocińcu, zmężniał, otrzymał wykształcenie i został kapitanem pierwszej rangi. Po kilku latach zechciał zobaczyć rodzinne strony. Przyjechawszy, on zaczął szukać nie rodzinę, a mniszkę, która przyszła z pomocą jego matce w trudnej godzinie. To było wstrząsające spotkanie, wzruszające nawet najokrutniejsze serca: młody człowiek obejmował staruszkę-mniszkę z taką miłością, jakby była dla niego najdroższa na świecie. Łukija w zdumieniu wykrzyknęła:

- Kim ty jesteś, synku?

- Jestem synem trędowatej, którego ty przyjęłaś na swoje ręce. Dzięki tobie przeżyłem.

Kiedy ona została mniszką, otrzymała bardzo trudną służbę: opiekowała się dwiema kobietami, chorymi na gruźlicę, co było bardzo trudne w tych latach, kiedy brakowało najpotrzebniejszego. Jedną z nich była mniszka Magdalina, a druga nazywała się, jeśli się nie mylę, Pulchierija. W końcu lat 50-ych ona opiekowała się Aleksakieną, chorą na raka. Tam wiele razy byłem świadkiem jej ofiarnej służby. Pewnie, nawet matka nie troszczyłaby się tak o swoje kochane dziecko, jak ona – o te chore. Nigdy na jej twarzy nie można było zauważyć wstrętu, kiedy przemywała rany i wycierała nieczystości gołymi rękoma. Ta staruszka, doskonale znająca życie, nie brzydziła się „paskudztwem” – flegmą, wychodzącą u chorych przy odkrztuszaniu, ona nie miał kompleksów starej panny. Całkowicie oddawała się służeniu cierpiącemu i nigdy nie okazywała swego zmęczenia. „Cóż to będzie, jeśli my przestaniemy troszczyć się o ludzi i rzeczy? To będzie zdradą naszego powołania, tak, w dodatku, i niemądre. Chwała Bogu – mówiła – Chrystus daje mi siły”.

Doskonałość miłości tej siostry było widać i po tym, jak odnosiła się ona do jałmużny. U mniszki zarządzającej gospodarstwem monasteru, ona w każdą sobotę brała dwa duże kosze, pełne prezentów, które rozdawała we wsi. Ta służba najbardziej jej odpowiadała. Ona umiała dawać jałmużnę, nikogo nie raniąc i nie poniżając za biedę. Pewnego razu siostra-ekonom była czymś zmęczona i powiedziała jej:

- Koniec, Łukija, wystarczy latać z koszami. Oni mają już wszystko.

- O czym to ty, siostro? Ty to poważnie, czy to u ciebie tak, niechcący się wyrwało? Bez rozdawania jałmużny my nie możemy nazywać się monasterem przed Bogiem, ani przed ludźmi. Jałmużna nie będzie więcej rozdawana? W takim przypadku ja w tej chwili opuszczam monaster! Raj należy do miłosiernych.

Kiedy byłem obok niej w czasie wykonywania przez nią obowiązków, to czułem, jak poważnie ona do nich się odnosi. Jak trudna i wielka nie była by praca, doprowadzaliśmy ją do końca dzięki uporowi i wytrwałości staricy. Ona była prawdziwą uczennicą prawosławnej tradycji monastycznej i przestrzegała reguły: „Mnich jest to nieustanne przymuszanie swojej natury”.

We wszystkim lubiła porządek i była najlepszą gospodynią w monasterze. Starec mówił: „zewnętrzny nieporządek jest wyrażeniem wewnętrznego”.

Cela matuszki Łukii wyglądała jak piękny i wygodny pokój do przyjmowania gości, pomimo tego, że przechowywane były tu jej zapasy: z sufitowych belek zwisały wiązki cebuli i pęczki czosnku, na podłodze stały pięknie pomalowane blaszane konewki, a w kącie – motyki i grabie, przypominające przybory do pisania. Porządek dodaje piękna nawet najuboższemu mieszkaniu i uspokaja jego mieszkańców jak Morze Egejskie w czasie spokoju. U Babci Łukii wszystkie rzeczy były poukładane we wzorowym porządku. Nieporządku w jej celi nie było nigdy. Ona bardzo dobrze znała znaczenie przysłowia: „Niesprzątnięty dom szybko opustoszeje”.

- Jeśli, bracie, nie będziesz za każdym razem kłaść wszystkiego na swoje miejsce, to w twojej celi wkrótce spiętrzy się wieża babilońska.

Jednak ta cudowna kobieta miała też swoje ludzkie wady. W cerkwi zawsze stawała na swoim miejscu i nikogo do niego nie dopuszczała. Również nie lubiła, żeby ktokolwiek rządził w jej celi. Raz pewna młoda mniszka zaszła do jej spiżarni i spróbowała wyciągnąć cebulę z pęczka. Niezręcznie pociągnęła, i cały pęczek upadł na podłogę, a cebule potoczyły się w różne strony. Ona poleniła się zgiąć i pozbierać je, choć była młoda. Jak tylko zobaczyła to nasza staruszka, to od razu zaczęła płakać jak sprawiedliwy Abel i prorok Ijeremija z tego powodu, że – już, przyszedł koniec monasteru, że nie ma w nim teraz porządku i przemienił się on w dom skorpionów. Lamentowanie zaczęło się w jej celi, położonej na miejscu zwanym Wrasta, potem przeniosło się do monasteru (do którego było pięćdziesiąt metrów) i trwało w nim całą noc. Potem ją zapytałem:

- Po co było tak się martwić?

- Teraźniejsi ludzie, drogi mój Grigorij, póki nie zobaczą znaków i cudów, nie uwierzą w to, że popełnili błąd, i za nic do niego się nie przyznają. Choć masz rację: w tej sytuacji dołączyły się i moje pasje, i moje rozchwiane nerwy.

Gospodarny człowiek nie może siedzieć bezczynnie: kiedy nie ma już sił budować zamków i wież, to mimo wszystko stara się utrzymywać stworzone w należytym porządku, jakoś to udoskonalać i rozbudowywać. Dla Łukii państwo wyznaczyło emeryturę. Zanim otrzymała pieniądze na rękę, ona skonsultowała ze starcem, na co je najlepiej przeznaczyć. Najbardziej lubiła sad i ogrody. „Tam potrzebne podpórki dla winorośli, a tam trzeba wstawić furtkę, tam trzeba nakryć studnię, tam dziura w pocie”. Dla siebie Łukija nie zostawiła nic. Dla tej staruszki największą radością była troska o sad, ogrody i winnice. Miłość do swego miejsca i troska o nie – charakterystyczna cecha cnotliwych ludzi, a obojętność – zdemoralizowanych i zepsutych. Na ostatnich spełnia się słowo Pisma: „Przeklęta ziemia w uczynkach twoich”[5].

Łukija, jak załadowany statek, pomyślnie weszła do portu Carstwa Niebiańskiego. W tym świecie ona pielgrzymowała około stu dziesięciu lat. Gdziekolwiek była, jakie by dobro nie znajdywała, ona wszystko zdobywała dla swego statku. Nie było tego dobra, jakiego by nie zgromadziła w jego ładowni. Ona szybko odeszła od nas, i dlatego my, dzieci, guzdrające się przy niej, otrzymaliśmy to, co zdążyliśmy, a większa część jej bogactwa okazała się dla nas ukryta. Ja chciałbym porównać ją z carycą, żyjącą we wspaniałym pałacu, ale uczynić to przeszkadza mi jej minione życie w małżeństwie. Dlatego lepiej nazwę ją wierną służebnicą i godną pracownicą na carskich polach.

1. Mt.11:28

2. Założyciel pierwszych wspólnotowych monasterów w Egipcie, żył w IV wieku.

3. Patchwork – metoda szycia, w której zszywa się małe kawałki materiału w większą całość, tworząc nowy wzór.

4. Instrument strunowy, popularny w Grecji i Turcji.

5. Rdz.3:17

 

Antonija, hodowca zwierząt kinowii

Te dwie mniszki, Łukija i Antonija, noszące imiona świętych, którym w monasterze Zwiastowania były poświęcone kaplice, były podobne do błogosławionej pary zwierząt orzących monasterskie pola i ogrzewających swoim gorącym oddechem nowonarodzonego Syna Marii; podobne do tej pary zwierząt, wśród których można było odkryć Chrystusa. Na nich spełniły się słowa proroka: „Pomiędzy dwoma zwierzętami Ty będziesz rozpoznany”.

Jak mam nie wspomnieć o Antonii, która jeszcze przed świtem i w święta i w dni powszednie, odziawszy się w stare ubranie i obuwszy kalosze, biegła na bydlęce podwórze? Ona tak lubiła swoje posłuszeństwo (obowiązek), że, kiedy dobiegała do zagrody, jej twarz promieniała ze szczęścia. Była jak maleńka dziewczynka: wydawało się, że ona nie idzie, a frunie nad ziemią. Swoje posłuszeństwo wypełniała z całą gorliwością, pokornie, bez westchnień i żalu na myśl o tym, że, niby, inni w biurze, w szwalni, w cerkwi, a ja tu z bydłem. I tak nie było od przypadku do przypadku, ale przez cały czas jej życia w monasterze. Swoją drogą, i błogosławione zwierzęta instynktownie rozumiały jej miłość i troskę o nie i radowały się z jej skromnej obecności. Kiedy widziałem ją, to zawsze cichutko mówiłem: „Oto Kukuzel, pasący koźlęta na Atosie! Kiedy on śpiewał w wąwozach i lasach, te przestawały żuć trawę i w zachwycie słuchały go”. Miała slaby głos, ponadto jąkała się, i tym przypominała Mojżesza, który też pasł owce swego teścia Iofora (Jetry). Defekty mowy pojawiły się u Antonii po spotkaniu z dzikimi drapieżnymi zwierzętami.

Ja, bywało, wypytywałem ją o powierzone jej posłuszanie, na co ona odpowiadała: „Poniżające posłuszania (obowiązki) pomagają słabemu człowiekowi w pokajaniu, jeśli, oczywiście, uważa on siebie za grzesznika, a takie obowiązki – za najbardziej dla siebie odpowiednie, i jeśli nie przychodzi mu do głowy myśl o tym, że jest przeznaczony do czegoś lepszego”.

Antonija pozostawała na dolnym szczeblu hierarchicznej drabiny monasteru, ale dla nas, znających ją, ona przewyższała nawet tę samą drabinę. Ona nieprzyjemnie pachniała nawozem i ptasimi pomiotami w tym świecie, żeby wydzielać aromat na niebie.

Ona jak Łukija, pochodziła z utraconych i teraz opłakiwanych terenów Małej Azji, gdzie ludzie jak Dawid wychwalali Boga siedem razy dziennie[1], a On nieustannie błogosławił ich do tej pory, póki ich grzeszność nie stała się nie do zniesienia; wtedy przyszedł na nich gniew Boży, który wszystko zniszczył. Nieszczęsna i prześladowana, dotarła do najbliższej wyspy – Kosa. Tam nie siedziała, złożywszy ręce i opłakując swoje nieszczęście. Brak wykształcenia nie przeszkodził jej rozpocząć na tej wyspie własnej działalności. Jej pracowitość przezwyciężyła wszystkie przeszkody, i udało się jej zorganizować niewielki sklep, z którego dochodów utrzymywała nie tylko siebie, ale i wielu innych nieszczęsnych uchodźców.

Codziennie w swoim domu nakrywała stół dla licznych gości. Zwykle mieszkańcy wysp w czasie posiłku zamykali drzwi – z różnych powodów: czy to dlatego, żeby sąsiedzi i przechodnie nie zobaczyli ubóstwa posiłku, lub z powodów ascetycznych („Jak to my rozumni ludzie, jemy jak głupie zwierzęta?” Dlatego oni nigdy nie żuli na ulicy, żeby nie upodabniać się do przeżuwających zwierząt.), albo dlatego, żeby w samotności rozprężyć się przy stole. „Siądź – często mówili oni – pojedz, jak człowiek!” (Jak widzicie, oni zupełnie nie znali współczesnych bufetów, w których ludzie jedzą stojąc, przechadzając się z jedzeniem i rozmawiając z przyjaciółmi.) A może i dlatego, że widok człowieka z wypchanymi ustami – to nie najlepsze z tego, co warto pokazywać innym. W każdym razie, nie dopuszczam nawet myśli o tym, że oni zamykali drzwi po to, żeby nie podzielić się z przechodniami, ponieważ w każdym domu niepisana zasada głosiła: „Pierwszy talerz – Chrystusowi”. I jeśli nie było gościa, to oni nieśli go komś choremu.

A Antonija trzymała drzwi otwarte, żeby zawsze mieć możliwość powiedzieć głodnemu przechodniowi: „Siadaj do mnie za stół”. Za swoje pieniądze karmiła mnóstwo ludzi, którzy stracili wszystko w te ciężkie lata i okazali się na ulicy bez jakiejkolwiek pociechy.

Pewnego razu w południe, przyszedłszy do domu, zobaczyła, jak trzech młodych ludzi wchodzi do środka i siada przy stole. A tym razem nie miała jeszcze nic przygotowanego. Mówi do nich: „Siadajcie, chłopaki, zjemy to, co jest. Ja dziś jeszcze nie gotowałam, ale zaraz szybciutko coś wymyślę”.

„Po modlitwie – opowiadała mi – nie zdążywszy dotknąć się do jedzenia, oni znikli jeden za drugim, i zostałam sama. Od razu przypomniałem sobie, że niektórzy gościnni ludzie dostąpili zaszczytu gościć Aniołów, jak opowiadają to o Abrahamie, patriarsze żydowskiego narodu. W swojej duszy otrzymałam niewątpliwe powiadomienie o tym, że to byli nie prości ludzie, a ogniści Aniołowie”.

Później ona wstąpiła do niedawno otwartego monasteru starca Amfiłochija, którego znała jeszcze na wyspie, dokąd on przyjeżdżał w charakterze okręgowego duchownego (spowiednika). Monasterowi oddała się całą duszą i sercem. Otrzymała posłuchanie troszczyć się o monasterskie bydlęta i wypełniała je do samej śmierci.

Biedny monaster często był zmuszony posyłać mniszki na okoliczne wyspy po niezbędne rzeczy, żeby one tam na nie zarabiały, a nie wypraszały. Naturalne, że najbliższy Patmosowi Samos, jak najbardziej urodzajna z wysp, najlepiej nadawał się dla takich delegacji, zwłaszcza dla zbioru oliwek i przygotowania oleju. Na przykład, siostra Marika Ałachuzu pracowała na Samosie jako stomatolog, żeby zarobić na ojej dla monasteru, a siostra Antonija trudziła się przy zbiorze oliwek, otrzymując zapłatę nie w gotówce, a plonami. W czasie jednej takiej delegacji wydarzyła się wspaniała historia. Opowiedziała mi ją pewna miłująca Boga osoba, słysząca ją od samej Antonii, i ja przedstawiam ją w tej postaci, w jakiej usłyszałem.

W lata wojny, kiedy ludzie na wyspach umierali z głodu, nasz umiłowany starec co roku posyłał siostrę Antoniję na Samos do sezonowej pracy przy zbiorze oliwek. Zamiast pieniędzy za robotę dawali jej oliwki i olej. Ona przywoziła je do monasteru, a starec praktycznie wszystko szczodrze rozdawał biednym, codziennie przychodzących do niego po pomoc.

Pewnego razu siostra Christoduła powiedziała mu z wyrzutem:

- Ojcze, zostawcie i nam trochę oleju i oliwek, bo inaczej umrzemy z głodu.

Ale starec nie zgodził się:

- Siostro, niech lepiej my umrzemy, a inni przeżyją. U Boga i dla nas znajdzie się pokarm.

Pewnego roku, zanim pojechać, jak zawsze, na Samos po oliwki, siostra Antonija poszła do starca, żeby przywitać się z nim i wziąć błogosławieństwo na drogę. Ten z ojcowską miłością mówi jej:

- Jedź, córeczko, z błogosławieństwem Bożym i Bogarodzicy, ale ja chcę, a ściślej, Sam Bóg chce, żebyś obowiązkowo wróciła do monasteru w przeddzień Bożego Narodzenia.

- Niech będzie błogosławione, ojcze – odpowiedziała siostra i poszła.

Antonija pomyślnie dotarła na Samos i z wielką gorliwością przystąpiła do pracy. Każdego dnia dawali jej kosz oliwek i trochę oleju. Kiedy zbiór oliwek skończył się, ona zebrała wszystko, co dali jej za robotę, i przygotowała się do wyjazdu, ponieważ do Bożego Narodzenia zostawało jedynie dwa dni, a ona według przykazania starca powinna wrócić do monasteru. W tym czasie na wyspach nie było jeszcze samochodów, i jeśli komuś trzeba było dostać się do portu, to musiał wynająć woźnicę z furą, z zaprzęgiem konnym. Siostra Antonija wyszła na drogę, znalazła jedynego we wsi woźnicę i powiedziała mu:

- Przepraszam, czy mógłby Pan odwieźć mnie do portu? Muszę płynąć na Patmos. Mam z sobą rzeczy, ale zapłacę Panu ile trzeba.

Zamiast odpowiedzi woźnica zaczął na nią krzyczeć i obrzydliwie przeklinać (jak później dowiedziała się siostra, był komunistą):

- Idź won! Ja nie chcę ciebie widzieć, tym bardziej nie chcę wieźć na przystań! – krzyczał do niej.

Siostra próbowała go uspokoić:

- Dobrze, dobrze, nie trzeba mnie nigdzie wieźć, tylko uspokój się.

Ale ten tak się rozkręcił, że zaczęła się bać, żeby nie zrobił jej coś złego.

Co miała robić Antonija? Już zaczynało zmierzchać, i nie zostawało jej nic innego, jak wrócić do chaty, w której mieszkała, i zamknąć się w niej w wielkim smutku, ponieważ następowała już wigilia Bożego Narodzenia, a ona nie mogła wypełnić posłuszeństwa wobec starca.

„Ja nie tak martwiłam się o siebie – mówiła mi – jak o to, że moje nieposłuszeństwo zmartwi starca”.

W swoim domku ona stanęła na kolana i całą noc ze łzami modliła się do Archaniołów, które teraz są z nami[2]. Ona bardzo ich czciła. Jej modlitwa była następująca: „Archaniele Michaile, twoje skrzydła są wielkie i silne, masz śmiałość przed Bogiem! Znajdź dla mnie sposób odjechać stąd, żeby memu starcowi nie było przykro, a jednocześnie oświeć woźnicę, żeby on nie uczynił mi nic złego”. Tak ona ze łzami modliła się do Archanioła całą noc.

Co zaś uczynił Bóg? Kiedy woźnica poszedł do domu i położył się spać, to zobaczył we śnie promiennego młodzieńca, który powiedział mu:

- Dlaczego ty nie chcesz odwieźć mniszki do przystani?

Wtedy woźnica znów rozgniewał się i powiedział młodzieńcowi:

- A ty kim jesteś, że śmiesz wtargnąć do mego domu tak późno, i jeszcze rozkazujesz?!

Młodzieniec odpowiedział:

- Ty zobaczysz, kim jestem, jeśli nie uczynisz tego, o czym mówię.

Woźnica zakrzyczał:

- Ty jeszcze i grozisz?!

I zaczął szybko wstawać z łóżka, żeby go uderzyć.

- Powstrzymaj się! – mówi mu młodzieniec. – Ja – Archanioł Michaił, i dlatego mogę tobie rozkazywać. Jeśli ty natychmiast nie odwieziesz mniszki do przystani, to jutro umrzesz. Ja sam wezmę z ciebie twoją duszę.

Usłyszawszy to, woźnica w drżeniu wyskoczył, zaprzągł konia do wozu, natychmiast poszedł do chaty, w której mieszkała siostra, i zaczął głośno stukać do jej drzwi. W tym czasie siostra jeszcze stała na modlitwie. Jak tylko usłyszała uderzenia do drzwi, to od razu wstała z kolan i pobiegła otwierać, ale, zobaczywszy woźnicę, przestraszyła się i popróbowała się zamknąć. On krzyknął do niej:

- Nieś szybciej swoje rzeczy! Nieś swoje rzeczy!

- Ale co się stało, że ty przyszedłeś o tej porze?

Przestraszony woźnica powiedział:

- Bierz, mówię tobie, swoje rzeczy; ja nie mam najmniejszego zamiaru znów z nim się spotykać.

W końcu on je załadował i mówi:

- Właź i ty.

Siostra wdrapała się na wóz. Ze strachu serce odeszło jej w pięty. Po drodze woźnica mówi jej:

- Ty nie powiesz mi, siostro, jakie masz relacje z Arcystrategiem, że on przyszedł do mnie w nocy we śnie i zaczął grozić? „Jeśli ty nie odwieziesz mniszki do przystani – powiedział mi – to jutro nie będzie ciebie wśród żywych”. I dlatego ja ciebie wiozę, że nie chcę więcej mieć z nim nic wspólnego.

Usłyszawszy to, siostra, wzruszona do głębi duszy, wyraziła wdzięczność Bogu, Bogarodzicy i Arcystrategowi, który pomógł jej wyjechać, żeby mogła okazać posłuszeństwo swemu starcowi.

Woźnicy opowiedziała, że całą noc modliła się do Arcystratega o pomoc, a on w odpowiedzi na modlitwę dokonał tego cudu.

Tak siostrze Antonii rzeczywiście udało się wrócić do monasteru w wigilię Bożego Narodzenia dzięki swemu posłuszeństwu i cudownej interwencji Archanioła.

Antonija, w pełni wieku i dobrych uczynków, odeszła do wiecznych przybytków i teraz raduje się tam razem z Aniołami i wszystkimi priepodobnymi niewiastami. Oczywiście, były u niej i ludzkie słabości. Na początku ona ciągle dłubała w nosie, co było nieprzyjemne dla otaczających. Jeszcze, jak się wydaje, ona bardziej lubiła tych robotników, którzy byli jej ziomkami. W tym doszła do tego, że skarżyła się na nas starcowi. Mnie młodemu wydawało się to czymś złym, ponieważ z powodu braku doświadczenia i nieuwagi popełniałem wiele błędów w pracy, ale teraz rozumiem, że w oczach Bożych było to bardziej cnotą. Niech pozostają z nami jej matczyne modlitwy i przykład prostoty i pokory.

1. „Siedmiokrotnie w dzień wychwalam Ciebie za sądy prawdy Twojej” (Ps.118:164).

2. Główna świątynia monasteru Dochiar, w którym napisana została ta książka, wyświęcona jest ku czci świętych Archaniołów Michaiła i Gawriiła.

 

Christoduła o słodkim głosie

Starec Amfiłochij lubił dawać mnichom krótkie określenia: człowiek samozaparcia, człowiek modlitwy, człowiek samoofiarności, – a o innych: człowiek cierpliwości, człowiek nabożeństwa, samoukorzenia, pokory, czytania, miłości. Christodułę starec nazwał człowiekiem wielkiej samoofiarności, i nie pomylił się. Ona tymczasowo pełniła obowiązki ihumeni w latach 50-tych i na początku 60-tych. Nie myślę, że jej polecenia odnosiły się do sióstr, szybciej, do jej własnych rąk i nóg, do jej gotowości usłużenia braciom i pielgrzymom.

Każdego dnia, widząc, jak ona lata po monasterze, dziwiłem się: „Ileż ona ma sił? Kiedy ona się zmęczy?” W niedawno organizowanym monasterze Zwiastowania nie było żadnych wygód. Nawet wodę do picia trzeba było nosić w dzbanach ze źródła Aj-Patros, które znajdowało się kilkaset metrów od monasteru. Wytrzymałości Christoduły dziś nie ma z czym porównać. W czasie epidemii grypy, z powodu której wszystkie siostry leżały chore, ona sama zaczęła całonocne czuwanie zawołaniem „Modlitwami świętych ojców naszych…”[1]. Zaczęła około godziny czwartej wieczorem, a skończyła o czwartej rano; czytała i śpiewała bez pośpiechu, nie wykazując najmniejszego zmęczenia. Nakaz starca musiał być wypełniony, nawet gdyby z tego powodu trzeba było się potrudzić i złożyć siebie w ofierze. Na przykładzie tej kobiety przekonałem się w tym, że jarzmo Chrystusa rzeczywiście jest dobre i brzemię Jego nie ciężkie. Zapytałem ją;

- Do jakich granic mnich powinien okazywać posłuszeństwo?

Na to odpowiedziała mi:

- Do śmierci, Grigorij.

Pochodziła ona z piaszczystych brzegów Małej Azji i doświadczyła w życiu dużo biedy. Życie uchodźcy, pozbawionego wszelkiej ochrony, było jej zwykłym stanem. Wydaje się, była zamężna więcej niż jeden raz, ale Bóg, Który pragnie zbawienia wszystkich[2], otworzył dla niej wrota Swego miłosierdzia w monasterze Zwiastowania. Ona była potrzebna Mu właśnie tam, i On używał jej jak wspaniałego, doskonałego naczynia. Była nieustraszona i zwinna, jak nieliczne kobiety, i dzięki tym wartościom okazała się niezastąpioną dla niedawno organizowanego monasteru, mającego mało przyjaciół i wielu wrogów. Szczególnie trudnym był nadzór właściciela i jego ciągła kontrola: „Co wy budujecie? Po co wam to? Gdzie takie to siostry? Dokąd wy idziecie?” Przecież kiedy gospodarz czuje, że zbliża się koniec jego panowania, staje się wyjątkowo surowy i czepliwy.

Ona śpiewała, jak Anioł. Nie znając zapisu nutowego, cudownie wykonywała każdą pieśń. Pomimo tego, że pochodziła z Azji Mniejszej, całkowicie nie było u niej charakterystycznego przepychu mowy anatolijskiej, dzięki czemu jej śpiew Panu Bogu był prosty i niezwykle przyjemny. Jej wspaniały głos nadawał pieśniom szczególną eufonię (przyjemne brzmienie), i wszyscy z przyjemnością słuchali ich, jakby to były melodie niebiańskie.

„Cóż to było za harmonijne połączenie, kiedy starec Amfiłochij służył, czyniąc aklamacje (zawołnia) swoim radosnym głosem i ze zwykłą dla niego dziarskością, a na chórze maleńka Christoduła skromnie i pokornie śpiewała! Taka służba zabierała ciebie daleko w przeszłość”, – mówiła pewna czysta dusza.

„W monasterze Zwiastowania panuje dobra modlitewna atmosfera: chrześcijanie stoją na liturgii bez myśli o tym, kiedy ona się skończy”, – mówił mój skromny wykładowca.

Stworzyć taką prawdziwie modlitewną atmosferę nabożeństwa – wielkie osiągnięcie dla mnicha. To jest to, czego żyjący w świecie współczesny człowiek szuka i nie znajduje. Christoduła osiągnęła ten dar dzięki swojej skromności i szczerości.

Ta mniszka była carycą porządku i stylu. Niepojęte, jak niewykształcona wiejska dziewczyna z Anatolii była w stanie osiągnąć taką estetyczną wykwintność. Inni latami uczą się stylu, ale tak i nie zdobywają zmysłu prawdziwego piękna i nie mogą ziścić swoich twórczych pomysłów, a Christoduła tylko dzięki wewnętrznemu instynktowi wetchnęła w bezduszne przedmioty życie, dźwięk i wyrazistość. Wykonane przez nią wielkopostne przybranie cerkwi pobudzało do pokajania, skruchy, pojednania z Bogiem. Dla cerkiewnej dekoracji na Paschę i każde inne święto ona znajdywała swoją miarę, której pragnie każdy zrównoważony człowiek i która pomaga mu od nowa przeżyć cały świąteczny cykl. Dzięki jej staraniom świątynia dekorowana była w należyty sposób, ale bez przepychu, patrzeć na to było przyjemnie i Bogu, i ludziom. Taka zmiana dekoracji, podobnie jak zmiana pór roku, stwarza wspaniałą atmosferę dla nabożeństwa.

W 57 roku zapytałem pewnego prawosławnego francuza:

- Dlaczego ty porzuciłeś katolicyzm i zostałeś prawosławnym?

On odpowiedział:

- Jakoś zdarzyło się mi uczestniczyć w pogrzebie mego prawosławnego przyjaciela w ruskiej cerkwi w Paryżu, i, zobaczywszy wspaniałość tej świątyni, mimowolnie porównałem ją z ubóstwem naszego kościoła. Od tego moje serce samo zaczęło skłaniać się do prawosławia. Od tej pory ja codziennie wyobrażam sobie własne nabożeństwo pogrzebowe z kutią, świecami, kadzidłem i przepięknym śpiewem. W katolicyzmie nie ma tej bezpośredniości, naturalności, która jest tak charakterystyczna dla prawosławia. Gotowana pszenica symbolizuje zmarłego, który rozkłada się w ziemi, żeby potem powstać; radosne światło świec – światłość Chrystusa, a kadzidło (ładan) – aromat Świętego Ducha. Można powiedzieć, że do prawosławia doprowadziła mnie suchość (oschłość, oziębłość) katolicyzmu.

Ta niewykształcona mniszka pomogła mi zrozumieć znaczenie wielu świąt. Nauczyła mnie każdego roku z niecierpliwością oczekiwać ich i całym sercem uczestniczyć w świątecznym nabożeństwie.

„Grigorij – mówiła mi ona – jakież wspaniałe dziś święto wszystkich priepodobnych ojców! Przed nami przeszły wszystkie miejsca ich wysiłków: Libia, Tebaina, Syria, Palestyna, Kapadocja. A wymienienie priepodobnych według alfabetu – jakaż to radość![3]”

Ona nauczyła mnie statutu nabożeństw, a także tego, jak w świątyni utrzymywać porządek i ozdabiać ją odpowiednio do tego czy innego dnia. Właściwego piękna i godności stołu ofiarnego i świętego Ołtarza nauczyłem się u niej. (Kiedy w 67 roku znalazłem się na Świętej Górze, nie podobało mi się to, jak tam ozdabiają święty Ołtarz: „oblekali go we wszystkie święte szaty”, jak mówi się o kapłanie, odprawiającym nabożeństwo paschalne.) Christoduła z pobożnością odnosiła się nie tylko do świątyni, ale i do tego, co dotyczyło monasterskiego hotelu i refektarza (jadalni), jakby w nich mieszkali i jedli nie ludzie, a Aniołowie. Kiedyś pewnemu skromnemu klerykowi przyniosła rybę, wstępnie oczyściwszy ją. Ja zapytałem ją:

- Dlaczego taka uwaga?

- Żeby było mu przyjemnie.

- A to nie nadmiernie?

Na to ona odpowiedziała mi:

- Wiesz, miłość Chrystusowa też jest „nadmierna”. Po to żeby On zawsze widział w tobie Swego ucznia, powinieneś pokazywać swoją miłość w praktyce. Czyż nie nadmiernie było, kiedy na Tajnej Wieczerzy Chrystus umył nogi apostołom? Ale On uczynił to, żeby nauczyć nas tego, że miłość nie zna miary.

Siostra Christoduła, będąca we wszystkim moją nauczycielką, nauczyła mnie też wiele odnoszącego się do życia duchowego. Pewnego razu rano ona razem z innymi siostrami przyszła do Kuwari. Byłem wtedy czymś zatroskany, chodziłem pochmurny, ponury, znudzony, nie chciało mi się nic robić, ogólnie, byłem w złym nastroju. Ona to zauważyła. Usiadłem na ławce pod krzakiem rozmarynu. Ona podeszła do mnie, i usłyszałem jej słowa, pełne matczynej miłości: „Najgorsze, co może zdarzyć się z mnichem, – utrata zaufania do swego starca. Starec dla nowicjusza – wyraziciel Woli Bożej. On – kamień węgielny, na którym ten buduje wieżę swojej duszy. Ale jest on też skałą, o którą rozbija się egoizm, samowola i złe pragnienia nowicjusza. Ty nigdy nie powinieneś wahać się w swoim zaufaniu do starca. On idzie przed tobą z lampą i oświetla tobie drogę, którą przeszedł kiedyś Chrystus. On poskramia twoje świeckie porywy. On przyprowadza ciebie do Boga. Wszystko to mówię tobie, dlatego że widzę, że jesteś jakoś niezwykle zmęczony. Będę modlić się za ciebie”.

Dziękuję tobie, mateczko! Twoje słowa przyjąłem wtedy do swego serca i do tej pory je pamiętam.

Ale u mojej dobrej i wspaniałej siostry były i ludzkie niedostatki. Ona czasem pozwalała sobie źle myśleć o niektórych ludziach, rzeczach i zdarzeniach. Ponadto, albo dlatego, że wzbudzała zaufanie do siebie, albo dlatego, że sama zachowywała się nienagannie, mogła poza oczami osądzać starców – rzecz śmiercionośna dla bractwa. Prawdą jest również, że później prosiła o przebaczenie, nawet na kolanach, ale zło już zostało popełnione, i naprawić go nie było można. Nie wiem, czy dobrze ona uświadamiała sobie ten niedostatek, ale otaczającym przynosił on szkodę. Kiedy przed śmiercią zaległa, spędziłem dużo czasu przy jej łóżku, i wierzę, że Bóg przyjął ją do Swego Carstwa oczyszczoną. Jej trudy w służeniu ludziom i Bogu przechyliły Jego wagę sprawiedliwości w stronę zbawionych.

Mówi się, że niezastąpionych ludzi nie ma. I ja myślę, że w monasterze Zwiastowania nie będzie już drugiej Christoduły – miłującej trud, nabożeństwa, piękno i ludzi. Ona była niezwykle przewidującą i wszystko robiła w porę. Pamiętam, jak ona przygotowywała wszystko niezbędne do pogrzebu zmarłych sióstr. Wszystko było bez zarzutu, zdążała zatroszczyć się o każdy drobiazg, tak że nie było żadnych niedociągnięć. Przygotowanie do nabożeństwa pogrzebowego, dekoracja trumny, świece, epitracheliony dla duchownych – wszystko było gotowe. W danym momencie niczego nie trzeba było szukać. Nawet łopata i napisana modlitwa „Ziemią jesteś, i do ziemi odejdziesz” leżały gotowe przy mogile. Wszyscy nie rozpraszając się uczestniczyli w nabożeństwie pogrzebowym dzięki zapobiegliwości Christoduły. Niech chronią nas jej modlitwy!

1. W żeńskich monasterach, jeśli siostry służą wiecziernię i jutrznię bez kapłana, kapłańskie zawołania są opuszczane albo zamieniane na „Modlitwami świętych ojców naszych…”

2. Patrz 1Tm.2:4.

3. Pamięć wszystkich priepodobnych, którzy od wieków zajaśnieli, obchodzona jest przed Wielkim Postem w Seropostną sobotę. Ich imiona w alfabetycznym porządku wymieniane są w kanonie na jutrzni.

 

Mniszka Fieoktista

Pomimo tego, że pochodziła ona ze wsi Krawga[1] na wyspie Paros, nigdy nie krzyczała nie podnosiła głosu. W monasterze była jak ryba, o obecności której można domyślić się tylko na podstawie jej ruchów. Ona mówiła: „Jeśli chcesz mieć mało smutków (trosk), to sam przyjmij na siebie jeden: udawaj głupiego, niedorozwiniętego, aby inni uważali ciebie za durnia”.

Pochodziła z zamożnej wielodzietnej rodziny. Urodziła się chyba, około 1915 roku w monasterze Ioanna Bohosłowa (Jana Teologa). Maleńka Maria rosła pod wysoką dzwonnicą. To święte miejsce było z tych, które hierarchia wynajmowała osobom prywatnym, żeby móc płacić podatek od nieruchomości. W jej rodzinie trzymywano się różnych niepisanych tradycji cerkiewnych, zresztą, w tych czasach było to typowe dla każdej rodziny. Te tradycje przekazywano z ust do ust i z pokolenia na pokolenie. W jej rodzinie mówiono: „Wystarczy że zgaśnie łampada przed ikoną Ioanna Bohosłowa, i on od razu przychodzi nam z pomocą”. Święty apostoł rzeczywiście widział, kiedy jego łampada gasła. „Kiedy w naszym kraju ma wydarzyć się coś nieprzyjemnego, ikona świętego apostoła Ioanna na kilka dni wcześniej zaczynała stukać, zapowiadając tym nieprzewidzianą biedę”. W trudne minuty Ioann Bohosłow sam przychodził do nich i okazywał pomoc. On kilka razy ratował od pewnej śmierci członków jej rodziny i ich sąsiadów, i wszyscy oni każdego roku w dniu jego pamięci wyrażali mu swoją wdzięczność, urządzając wspólne posiłki. W ten sposób, ta rodzina stale odczuwała jego żywą obecność w swoim życiu.

Mała Maria dzięki wpływowi swego ojca duchowego – ihumena Fiłofieja – zaczęła coraz bardziej świadomie poświęcać swoje życie Chrystusowi. Ona stale odwiedzała swoje ciotki: mniszki Parfienię i Anastasiję, mieszkające w monasterze priepodobnego Fiłofieja, i chodziła do żeńskich monasterów w Dasosie i Fapsanach, gdzie inne jej krewne też były mniszkami. Utrzymywała kontakty tylko z bogobojnymi ludźmi. Nigdy nie można było zobaczyć jej w miejscach, gdzie zwykle gromadzą się świeccy ludzie. Po śmierci matki została obciążona wieloma trudnymi obowiązkami. W ciągu kilku lat widziałem ją zawsze smutną i zamyśloną. Raz na święto Ioanna Bohosłowa we wrześniu 1958 roku coś skłoniło mnie aby z nią porozmawiać. Ona podeszła do klirosa[2], żeby ze mną się przywitać.

- Ciociu, a ty chcesz zostać mniszką?

- Tak – odpowiedziała mi z apostolską prostotą.

- Chcesz, odwiozę ciebie na Patmos?

- Tak. Przyjdę, kiedy powiesz.

Poprosiłem o zgodę starca, i już w listopadzie moja ciocia była na Patmosie. A po dziesięciu dniach starec przekazał mi decyzję sióstr: „Z powodu braku miejsca my nie możemy przyjmować do siebie nowych sióstr. Kiedy przybędzie tu statek, płynący do Pireusu, przyjdź do nas, żeby wziąć ją i odwieźć do domu”. Wydaje mi się, że siostrom nie spodobała się wysoka szczupła sylwetka mojej cioci i jej brak wykształcenia. Od ich pytania „Co może robić w monasterze taka słaba i delikatna kobieta?” moje serce przepełniło się litością do niej, ta litość jest ze mną do tej pory. Jak ja jej powiem: „Ciociu, jesteś im niepotrzebna, dlatego że one myślą, jakoby ty nic nie możesz zrobić dla ich monasteru”? Zresztą, musiałem powiedzieć jej tylko to, że nie ma jej tam gdzie żyć, i dlatego w czwartek wyjeżdżamy. Od tych słów twarz jej zbladła, a w oczach pojawił się niepokój jeszcze większy, niż u mnie.

Do cerkiewnej szkoły wróciłem cały we łzach. Nie wiedziałem, czy ma ona pieniądze na bilet. Pięć dni upłynęło w ciężkim smutku. Ledwie przestawiając nogi, szedłem, żeby wziąć rybę z wody i wyrzucić ją na ląd. To był pierwszy wstrząs, którego doznałem od czasu wstąpienia do monasteru. Kiedy na statek uderzają wściekłe fale, on szuka schronienia. A ja nawet nie zacząłem szukać: jaki sens? Kiedy kolejny raz przyszedłem do monasteru Zwiastowania, tam wszystkich częstowano. Przynieśli poczęstunek i dla mnie, ale w moim sercu był taki ból, że pomyślałem: „To co, zapłata za moje cierpienia? Oni kto, Herodiady?” W tym momencie mojej pokusy roztargnienia usłyszałem nagle głos starca, rozlegający się wśród zgromadzonych mniszek: „Ten poczęstunek, Manolis, przygotowano z okazji wstąpienia twojej cioci do naszego monasteru. Jej słowa głęboko mnie poruszyły. Usłyszawszy je, nie mogłem nie przyjąć jej do sióstr monasteru, i ona wchodzi do niego tak niskimi drzwiami, przez które nikt z nas jeszcze nie przechodził”.

Ciocia zrozumiała, że jeśli nie zapomni o swoim szlachetnym pochodzeniu, jeśli nie popełznie po ziemi i nie będzie jeść kurzu, to nie będzie mogła zostać mniszką. Ona powiedziała do starca: „Ja widzę, że u was nie ma dla mnie miejsca i że znalazłam się w trudnej sytuacji. Pozwólcie mi zaproponować ot co: w monasterze jest bardzo duże pomieszczenie dla kóz, i jeśli w jego kąciku postawię leżankę, to będę czuć się carycą, nawet jeśli nie w pałacu”.

Tak ona na całe życie stała się wojowniczką o największą z cnót – pokorę. Zapomniała o swoim arystokratycznym pochodzeniu, o tym, że jej przodkowie byli właścicielami wyspy, a matka pochodziła z bogatego rodu Małamatisów. Dumnie uniesione brwi pokornie opadły. Wszystko, co wcześniej wydawało się wyższością, w duszy Marii przemieniło się w proch.

Sześć miesięcy później została postrzyżona z imieniem Fieoktista. Starec po raz pierwszy dla niej skrócił czas próby nowicjuszki, podczas gdy inni byli u niego nowicjuszami do czternastu lat. Od razu po postrzyżynach posłano ją na wyspę Kalimnos do niewielkiego monasteru Bogarodzicy Miłosiernej we wsi Roco do staricy Niektarii. Ten okres nie był najlepszym w życiu Fieoktisty. Niektarija była staricą władczą, lubiącą dowodzić, w dodatku była obdarzona charakterystycznymi cechami mieszkańców tej wyspy. Ona proponowała coś innemu w takich słowach, że ten nie mógł odmówić, a potem ściskała mu rękę tak mocno, że ten żałował tego, że okazał się tak słabym i był zmuszony przyjmować jej dobrodziejstwa. A położenie tego, kto je przyjmował, stawało się bardzo trudne. Starania Fieoktisty w Roco nie zakończyły się sukcesem, i wróciła ona na Patmos. W monasterze miała posłuszania[3] (obowiązki) odźwiernej eklezjarchy[4], wyszywała też złotem krzyże na szatach. Siostry bardzo polubiły ją jak za milczenie, tak i za subtelny humor.

Bóg dopuścił jej przejść przez straszne wypróbowania, żeby wszyscy widzieli, ile w niej czystego złota. Jej umysł zawsze zwracał się do świętego od przebaczeń – Dionisija, biskupa Eginskiego. Kidy my byliśmy zmuszeni opuścić pustelnię świętego Iosifa po tym, jak nam oficjalnie ogłoszono, że nie zamierzają jej uważać za monaster, to długi czas siostry obgadywały siostrzeńca Fieoktisty. Jak grom grzmiały w jej uszach ich słowa o tym, że ja znalazłem się w niezręcznej sytuacji. Jej serce bolało, w głowie się kręciło, ale ona ani razu nie wypowiedziała się w tej sprawie. Kiedy po wielu latach odwiedziłem ją, ona mi powiedziała: „Zadziwiające, że ja wtedy nie zwariowałam. Jeśli by nie wsparcie siostry Niektarii, to na pewno bym oszalała. Ona była jedyną, kto rozumiał mnie i pocieszał. Nawet człowiek z kamienia złamałby się, ciągle słysząc podłości o swoim siostrzeńcu, który przecież w dodatku doprowadził go do stanu mnisiego”.

Zapytałem, czy nie było u niej myśli, aby porzucić monaster.

- Takie nigdy na myśl mi nie przychodziło. Przypominałam sobie tylko o starcu Fiłofiju i uważałam, że to wypróbowanie jest karą za to, że nie we wszystkim go słuchałam i nie zawsze postępowałam według jego rad.

Ona nigdy nie mówiła o swoim „złym siostrzeńcu”, żeby nikomu nie być ciężarem. Jedynie w dniu pamięci świętego Grigorija, idąc z kadzielnicą po świątyni w charakterze eklezjarchy, podeszła do jednej siostry, lubiącej „tego awanturnika”, i powiedziała jej: „Dziś Grigorija dzień Anioła. Ty modlisz się za niego?”

Powiedziała to bardzo cicho, żeby nie dać powodu triumfowania biesom. Okropne było to, że musiała ona spowiadać się przed tym, kto wzniecił całą tę burzę, i przyjmować Priczastije z jego rąk. Jej serce zbudowało sobie wewnętrzne schronisko, którego drzwi i okna nigdy się nie odmykały. Niestety, takie nierzadko zdarza się w zamkniętych wspólnotach. Ci, którzy lubią w nich milczenie, stają się ścianami, na których trzyma się kopuła całego bractwa.

Mniszka Fieoktista wiele lat bez narzekania i milcząc cierpiała z powodu nowotworowej opuchlizny, ale nigdy nawet w myślach nad sobą się nie użalała. O cierpieniach powodowanych chorobą, Fieoktista mówić nie chciała. Odwiedziłem ją niedługo przed jej śmiercią. Prowadziła się jak zawsze: poważnie i rozsądnie. Wyraz jej twarzy pozostawał jak przedtem: odczytać z niego można było tylko przewidywanie rozłąki z nami i oczekiwanie spotkania z nowym stworzeniem, o którym czytała ona w księdze Objawienia (Apokalipsy)[5].

Spoczywaj w pokoju, Fieoktista, nie na porośniętym sosnami monasterskim cmentarzu, a w nieobjętym raju Bożym, który pokochałaś jeszcze jako dziecko!

1. Krzyk, Wrzask, Zawodzenie

2. Kliros – podwyższenie przed ołtarzem

3. Posłuszanie (posłuszanije) – 1. nowicjat, próba monasterska; 2. podporządkowanie się woli przełożonego gwoli pokory; 3. posłuszeństwo. Posłusznik – wypełniający posłuszanie.

4. Eklezjarcha – osoba urzędowa czuwająca nad ogólnym porządkiem, szczególnie ustawowym (klucznik cerkiewny)

5. „I ujrzałem nowe niebo i nową ziemię, albowiem poprzednie niebo i poprzednia ziemia przeminęły” (Ap.21:1).

 

Mniszka Fieodora – człowiek pragnący Boga

Duszę, uwolnioną od namiętności, jest łatwiej opisać, niż doświadczonemu artyście narysować portret. Zniewolony przez grzech człowiek podobny jest do zamkniętej książki bez zakładek, podczas gdy asceta – jak otwarta książka ze szczegółowym spisem treści, wskazującym każdą stronę jego życia. Tak, kiedy poznałem mniszkę Fieodorę, leżącą w szpitalu świętego Sawwy, i zapytałem ją o to, jak została mniszką, to ona natychmiast, nie dbając o to, że mogą usłyszeć ją obcy, odkryła mi, dwudziestopięcioletniemu mnichowi, tę stronicę swego życia, na której była zapisana historia jej młodości.

- Ja zawsze dziękuję Bogu a to, że w mojej ojczyźnie były monastery i mniszki, dlatego już w dzieciństwie wiedziałam, że drogi do Carstwa Niebieskiego bywają różne: mogłam wyrosnąć i wyjść za mąż, albo zostać mniszką. Mnisia sutanna zawsze wydawała się mi piękną i wygodną. Każdej jesieni, bracie Grigorij, kiedy zaczynały padać pierwsze deszcze, u nas, wiejskich dziewcząt, był zwyczaj wychodzić na pola i zbierać jadalne ślimaki. Pewnego razu z moją siostrzyczką po deszczu wyszłyśmy po nie pod monaster świętej Jekatieriny. Tam zobaczyłyśmy mniszki, ubrane w sutanny z workowej (jutowej) tkaniny, które wyszły na pole, żeby przed zasiewem oczyścić je z kamieni, jak to przyjęte jest na Wschodzie. Widok mniszek wzruszył mnie, i powiedziałam: „Ach, siostrzyczko, jeśli by Bóg i mnie uczynił godną nosić takie zgrzebne ubranie, jak u tych mniszek!” – „Ot głupia! – odpowiedziała siostra. Patrzcie, czego tobie się zachciało: juty. Nic nie powiesz, szlachetne ubranie!” To, co mojej siostrze wydało się niegodnymi szmatami, dla mnie było carską purpurą. Ciało mnicha powinno być odziane w ubogie ubranie, żeby jego dusza zdjęła z siebie starego człowieka i oblekła się w nowego, stworzonego na obraz Boży, jak mówi Pismo Święte[1]. Niestety, memu marzeniu nie było sądzone się spełnić. Jak tylko zostałam mniszką, to od razu trafiłam do sierocińca na Rodos. Tam musiałyśmy nosić dobre ubrania dlatego, żeby mieć kontakt z dziećmi i żeby nasz zewnętrzny wygląd nie wywoływał w nich odrazy. Szłam ulicą i wstydziłam się swego ładnego ubrania. Zamieniłam swoją „purpurę” – płótno workowe – na światowe łachmany, żeby u dzieci nie pojawiały się problemy podczas kontaktu ze mną. Tęsknota za jutą nigdy mnie nie opuszczała. Oczekiwałam tego momentu, kiedy będę mogła wrócić do monasteru i odziać się w swoją umiłowaną odzież. Niestety, teraz, w szpitalu, będę mogła ubrać się w nią tylko na własny pogrzeb i wrócić do swego monasteru już prosto na cmentarz.

- Ty, wydaje się, zmartwiona jesteś tym, że zawsze byłaś daleko od swego monasteru?

- Wcale nie, ojcze Grigorij, ja zawsze do tego odnosiłam się spokojnie. Nikt z ludzi nie otrzymał w tym życiu wszystkiego, o czym marzył.

- Jak myślisz, gotowa jesteś do tego, aby wejść do Carstwa Niebieskiego?

- Oczywiście nie gotowa, ale cieszę się z tego, że dni mego życia skracają się, i to chroni mnie przed błędami, które mogłabym popełnić.

- Na ból nie narzekasz?

- Całkiem nie, tylko proszę Bogarodzicę aby zostawiła mi rozsądek, żebym przy śmierci nie straciła rozumu, przecież moja choroba zaczęła się od głowy. Pozostałe członki ciała niech nawet w piasek się zamienią, to już nie ważne.

Tak też wszystko wyszło. Choroba zmiażdżyła jej kości, jak młyn pszenicę, ale rozsądek pozostawał zdrowy do ostatniej minuty.

W godzinach, kiedy silny ból zamraczał jej świadomość, siostra-pielęgniarka mówiła jej na pocieszenie: „I dla mnie, siostro, też boli głowa. To od pogody”.

Widziałem, że to kłamstwo wcale jej nie uspokajało. Wtedy stało się dla mnie jasne, jak zachowywać się przy łóżku pacjenta: nie trzeba brać historii jego choroby, ale postarać się z miłością przypominać mu o najlepszych dniach jego życia. A żeby go rozerwać, trzeba zostać błaznem. Przy Fieodorze często bywałem żartownisiem, i to takim dobrym, że ona, śmiejąc się z moich żartów, mówiła: „Obyś był zdrowy, ojcze Grigorij! U mnie wprost płuco rozerwało się od śmiechu. Kiedy przyjdziesz następnym razem, to siadaj z drugiej strony”.

Jeśli w takie godziny ktoś zacznie pouczać chorego, to on tego nie przyjmie. Zresztą, byłem wtedy zbyt młody, żeby robić z siebie nauczyciela wobec mniszki, która miała pięćdziesiąt osiem lat. Ona często mówiła mi: „Ojcze Grigorij, jestem wdzięczna tobie za to, że dajesz mi zrozumieć, w jakim jestem stanie, choć wprost o tym nigdy nie mówisz”.

Na Patmosie starec Amfiłochij dużo rozmawiał z nią o tym, co dzieje się z człowiekiem po śmierci. Jego rozmowy przypominały listy swiatitiela Grigorija Niskiego do jego siostry Makriny. Było prawdziwą przyjemnością słuchać, jak starec opisywał niewidzialny raj: jego opis był lepszy, piękniejszy bardziej przekonujący, niż opowieść Mojżesza o zmysłowym raju na początku Księgi Rodzaju. „Wspomnienia o raju” – tak ja bym je nazwał.

Przy Fieodorze siostry dyżurowały na zmianę. Często ona prosiła je, aby odpędzić czotkami (różańcem) kogoś czarnego, zbliżającego się do jej łóżka. Zmarła następnego dnia po Bożym Narodzeniu, kiedy świętowany jest sobór Bogarodzicy, a pochowana w dniu pamięci pierwszego męczennika Stiefana. Na jej nagrobku śmiało napisałbym: „Mniszka Fieodora z Kalimnos, męczennica i dziewica”.

1. Ef.4:24

 

Makarija zatwornica

U nas przyzwyczaili się uważać, że Sinaksarij[1] nie w pełni wiarygodnie opisuje wydarzenia, że jego autor nie starał się być dokładnym w swoich opowieściach, że jego wyobraźnia i uczucia latały w twórczym polocie, jak to bywa u tych, kto pisze romanse. Ale słowo „sinaksarij” nie znaczy „romans”, to księga, która czytana jest w zgromadzeniu wiernych i którą oni powinni słuchać ze szczególną czcią. Sinaksarij – to opis tego, jak Ewangelia realizowała się w życiu chrześcijan, a nie wymyślone opowieści, które maja wzruszyć czytelnika czy słuchacza. Oczywiście, on nosi na sobie odcisk osobowości autora, którego opowieść może być sucha lub wykwintna, ale on nie opowiada o nieistniejących ludziach i wydarzeniach. Rozumie się, przy jego napisaniu nie obeszło się bez natchnienia, ale przecież bez niego w świecie nie działo się nic wielkiego. Tak i ja uważam, że przydomek „zatwornica”, dane matuszce (matuli) Makarii, – nie przesada, a doskonała prawda.

Makarija pochodziła z Dodekanez, wydaje się, z wyspy Simi. Wiele lat po mnisiemu żyła ona w swoim domu, przestrzegając wszystkich mnisich ślubów z wyjątkiem ślubu posłuszeństwa. Minęły lata od czasu, kiedy przestała jeść pokarmy mięsne. Żyła biednie, jak prawdziwa ascetka. Kiedy wstąpiła do monasteru, już podczas pierwszego posiłku zostało podane jej mięso[2]. Gdy tylko zauważyła, co leży na jej talerzu, gwałtownie wstała.

- Ja nie będę jeść mięsa. Nawet żyjąc w domu, go nie jadłam, czyż zacznę jeść je w monasterze? Za żadne skarby!

Opowiedziałem starcowi o jej dążeniu do poszczenia i o jej proteście:

- Nowa nowicjuszka odmawia jeść mięso.

- W takim razie powiedzcie jej, żeby jeszcze dziś opuściła monaster.

Usłyszawszy to, nowicjuszka natychmiast wzięła się za jedzenie: najpierw za mięso, a potem za makaron.

- Ona próbuje zostać mniszką – powiedział starec. – Zostawcie ją w cenobii, niech pomaga.

Dano jej posłuszanie w kuchni. Miała silny charakter, zdecydowanie i przekonanie w swoich działaniach: cechy niezbędne w tym posłuszaniu. W te lata kucharz w tym monasterze miał trzy trudności. Pierwsza – paliwo. Jaki ogień mogą dać kawałki drzewa wyrzucone przez morze? Jakiś ogień pojawiał się dopiero po tym, jak pomieszczenie napełniało się okropnym dymem. Druga – specjalne pożywienie dla chorych. Starec uważał, że o chorych Bóg troszczy się szczególnie, i że monaster zobowiązany jest pomagać im w niesieniu krzyża. Mnich, przynoszący ulgę w cierpieniach swego brata, upodabnia się do Simona Kirianina (Szymona z Cyreny)[3]. I trzecia trudność – serdeczna gościnność starca. Wszystkim przychodzącym, znajomym i nieznajomym, trzeba było zaproponować posiłek. I stopniowo dwa dodatkowe talerze zamieniały się w cztery, a wkrótce i w czternaście. Skąd miały pojawić się te nieprzewidziane porcje? W monasterze wtedy nie było ani lodówki, żeby przechowywać żywność, ani prymusa, żeby coś szybko przygotować. A Makarija prawie samotnie przez wiele lat dźwigała cały ciężar tego posłuszeństwa.

Prawie całodobowa praca i choroba nóg odbierała u niej wszystkie siły i nie pozwalała jej być na porannej modlitwie pierwszą wśród sióstr. Pewnego razu o świcie ona pozwoliła sobie polenić się więcej niż było to dopuszczalne i zaczęła myśleć: „Mam wstawać czy nie wstawać? Posiedzę może jeszcze troszkę”. Nagle widzi, jak do jej celi wchodzi dwóch: jakiś stary mnich, a z nim młody mężczyzna. Starzec powiedział:

- A no, lekarzu, zbadaj tę mniszkę, która mnie nie czci. My z tobą każdego dnia przyjmujemy mniszki w swoich domach, a ta z jakiegoś powodu zawsze przychodzi ostatnia.

Ta przestraszona zaczęła krzyczeć:

- Nie, nie, ze mną wszystko w porządku! Przyznaję się do swego grzechu i już idę!

(W tym monasterze było dwie niewielkie świątynie: ku czci Antonija Wielkiego i apostoła Łukasza, w których w ciągu roku często służono nabożeństwa.)

Od tej pory Makarija nigdy nie opuszczała nabożeństwa. Jeszcze więcej, przychodziła do cerkwi przed wszystkimi, bez względu na chore nogi. Jakoś zapytałem ją:

- Kiedy bardzo się zmęczysz, co bardziej pożądane: wypełnić swoją regułę celi czy być na nabożeństwie?

- Najlepiej, mój drogi bracie, wypełnić i jedno i drugie. I reguła, i nabożeństwa są jednakowo niezbędne dla naszej duchowej drogi. Nabożeństwo jest bardzo ważne dla nas, obciążonych posłuszeństwami i doświadczającymi braku czasu do czytania. Bez niego stalibyśmy się podobni do tych, kto próbuje czytać, nie znając alfabetu. Jak możemy pojąć bez nabożeństwa całe znaczenie świętych świąt? Odebrać mnichowi nabożeństwo – to to samo, co wykłuć mu oczy i powiedzieć: „A teraz idź”.

W 1969 roku do monasteru przyszło jeszcze parę osób, i to przyniosło Makarii pewną ulgę w jej katorżnej pracy w kuchni. Pewnego lipcowego wieczoru siedzieliśmy ze starcem w cieniu, rzucanym przez wieżę. Utykając, podeszła do nas Makarija.

- Ojcze, czy pobłogosławicie mi pójść do monasteru Ioanna Bohosłowa, o którym tyle mówią?

- A jak długo ty żyjesz na Patmosie, siostro?

- Wydaje się, ojcze, przyszłam tu w 44-m.

- I tobie ani razu nie przyszło do głowy pójść pokłonić się Janowi Teologowi i priepodobnemu?! Widzisz, bracie, jaki brak uczucia!

- Ojcze, ja przychodzę do kuchni w nocy, i w nocy wychodzę: skąd mam wziąć czas na pielgrzymowania?

- No a byłaś ty choć w pieczarze Objawienia?

- Nie, ojcze.

U ammy (matki duchowej) Makarii zatworem (odosobnioną celą) była nie pieczara czy zawieszona beczka, o których mówi nam „Historia miłujących Boga” błogosławionego Fieodorita[4], ale maleńka i niewygodna monasterska kuchnia. Jej wysiłkiem było ciągłe stanie na nogach, cierpienie i nieustanna troska o to, żeby goście, siostry monasteru i chorzy zawsze byli zadowoleni z posiłków.

„Los dla kucharza jest bardzo srogi – mówił dochiarski mnich Fieoktist. – Jego wysiłki są niezauważalne, i nic z nich nie zostaje. Już następnego dnia nie widać nawet śladu po jego nocnej pracy. Pokarm przemienia się w odchody, które trafiają do nieczystego miejsca, dokąd często w myślach posyłają i kucharza”.

Zawsze wspomina mi się to, jak Makaria pomagała chorym, i jak starała się przygotować dla nich najsmaczniejsze potrawy. Ona sama ciągle chorowała, i dlatego doskonale wiedziała, jak się czuje człowiek, będący na diecie.

Ona spoczęła pełna sił, kiedy miała prawie osiemdziesiąt lat. Ja wierzę, że na tamtym świecie nasza wspaniała amma (matka duchowa) wybawiona jest od piekielnego płomienia. Ona tyle wycierpiała od żaru wiecznie płonącego paleniska, więc niech tam rozkoszuje się chłodkiem i rześkością, których jej tu tak brakowało.

Ona miała tylko kilka ułomności: łatwo dawała się zwieść przez ludzi, którym ufała, wyrabiała opinię, opierając się na słuchach, i, niestety, ta opinia często dotyczyła którejś siostry z jej monasteru. Mała gramotność łagodzi jej winę, a ten niewidzialny ogień, od którego ona cierpiała, myślę, wszystko to spalił, i teraz miejsce jej życia – na niebiosach[5].

1. Ogólna nazwa rozpowszechnionych w Grecji zbiorów żywotów świętych całego roku, zwykle niedużych według objętości. W monasterach te żywoty są czytane w czasie jutrzni i podczas posiłków. Słowo „sinaksarij” dosłownie oznacza „zbiór”.

2. W niektórych greckich monasterach, zwłaszcza tam, gdzie wszyscy bracia czy siostry odziani są w sutanny, ale nie postrzyżeni w mantię czy schimę, czasem do posiłku podawane jest mięso.

3. Człowiek, wspominany w trzech pierwszych Ewangeliach, który pomagał Chrystusowi nieść Krzyż na miejsce kaźni.

4. Książka, opisująca życie syryjskich ascetów IV-V wieków

5. Flp.3:20

 

Dobra Agafia

Pewnego razu Bóg uczynił mnie godnym znaleźć się we wsi, otoczonej wysokimi skalistymi górami. Tam miałem okazję pozachwycać się orłem, tym ptakiem, latającym w niebiańskich wysokościach. Obserwując go, przypomniałem bajkę o orle i wróblu, mówiącą o losie dobroczyńców i o tym, jaka bywa im wdzięczność. Opowiedziałem ją swoim nielicznym towarzyszom: „Pewnego razu wróbel powiedział do orła: „Posłuchaj, wielki ptaku, wziąłbyś mnie na swoje skrzydła i podniósłbyś wyżej, żebym z wysokości mógł nacieszyć się białym światem!” Orzeł skłonił swoją głowę i zamyślił się. Wróbel nie powstrzymywał się: „Czyż nie widzisz, jak nisko ja latam? Moich sił wystarcza tylko na to, żeby dolecieć do pól, drzew i strzech”. Król ptaków zlitował się nad maleńkim wróbelkiem. Wziął go na swoje skrzydła i zaczął stopniowo wznosić się. I tu wróbel nagle nabrał odwagi. Stoczył się z pleców orła, sam poleciał pod niebieskim sklepieniem i zaczął rugać: „Ach ty, ciemny pazurzasty głupku!” Orzeł wzniósł się do góry, a bezczelny ptak wkrótce opadł z sił upadł w przepaść”.

Ta historia spodobała się towarzyszącym mi duchownemu i nauczycielowi, ostatni nawet pomyślał o tym, żeby zaproponować ją dzieciom, jako przykład niewdzięczności.

Zamilkłem i, rozciągnąwszy się na trawie, zachwycałem się orłami. Swoje gniazda uwiły one na skałach i stale wzlatywały tak wysoko w niebo, że nieuzbrojonym okiem ledwie można było je dostrzec. Podziwiałem je, ale żadne wyraźne myśli u mnie się nie pojawiały. Tak bywa i w stosunku do człowieka wysokiego duchem, łatwo go podziwiać, ale trudno opisywać. Mało co można o nim powiedzieć. On wznosi się tak wysoko, że po to, aby spostrzec go, trzeba samemu znaleźć się na tej samej wysokości.

Jakoś w Kawsokaliwskim skicie[1] pewnego starca odwiedzili lekarz i hieromnich-światogorec (ze świętej góry Atos).

- Ojcze, ile lat żyjesz w skicie?

- Sześćdziesiąt pięć.

- Bywali tu dobrzy ojcowie?

- Wszyscy byli bardziej niż dobrzy.

I znów to samo pytanie:

- Czymże oni byli dobrzy?

Goście szukali cnót, wyróżniających starożytnych ojców, aby otrzymać korzyść, jak sami nam potem powiedzieli. Starec zrozumiał, co mieli na uwadze, i odpowiedział czysto umytemu hieromnichowi:

- Oni wszyscy się nie myli.

Oto wam dostojni goście, cnota, nie do zniesienia w naszych czasach.

O wielkich trudno jest jak pisać, tak i czytać. Na nich można tylko patrzeć. Taką była i mniszka Agafia z Aten. Jeżowiec, to małe stworzenie, wyczuwszy sztorm, nie pokazuje ani oczu, ani jamy ustnej, ale zbiera sobie na grzbiet wodorosty, kamyki i piasek, żeby nie uniosły go fale. Tak i mała Agafia zbierała na plecy swego rozumu tradycje i słowa świętych mężów, dzięki czemu pozostała niezachwiana podczas sztormów w cenobii. Wszystko wokół mogło się zawalić, monaster mógł spłonąć, podpalony płonącymi strzałami kusiciela – ona mimo wszystko pozostawała spokojna.

- Powiedz, siostro, czy się wystraszysz, jeśli do ciebie zawołają: „Płoniemy”?

- Nie, Grigorij, wcale. Jeśli ogień dobierze się nawet do mojej sutanny, ja i wtedy pozostanę spokojną.

Ona zawsze była spokojna, ponieważ była prawa. Jeśli któraś z sióstr wprowadzała zamieszanie w monasterze i przy tym była przekonana o swojej prawości, to mogli osądzać ją wszyscy, tylko nie Agafia. Ona była człowiekiem o prawdziwej prawości i spokoju duszy. Dlatego, choć natura i nie obdarzyła jej cielesną urodą, ale twarz jej dosłownie lśniła spod czarnej chusty. Wyraz jej twarzy był promienny, a spojrzenie widziało kłamstwo w duszy oszustki, jak w otwartej książce. W takim przypadku mówiła wprost: „Siostro, ty skłamałaś starcowi”.

Mogła powiedzieć to nawet starszym siostrom.

- Grigorij, ta siostra jest wprost wspaniała, ale my mimo wszystko nie powinnyśmy oszukiwać starca i grać na jego uczuciach.

Jakoś raz, wspinając się po schodkach na wieżę, Agafia potknęła się, upadła i złamała nogę. Wszyscy ją żałowali i martwili się, ale ona sama pozostawała spokojną:

- Jeśli „każde przestępstwo i nieposłuszeństwo otrzymywało sprawiedliwą odpłatę, to jak my możemy tego uniknąć, nie troszcząc się o tak wielkie zbawienie?” [2]

Jednak, te widzialne szczyty świętości poprzedzało przymuszanie siebie do posłuszeństwa aż do wyczerpania ostatnich siła słabego ciała. Była ona krawcową. Nie patrząc na silny ból, powodowany przez chorobę, musiała szyć wszystko niezbędne dla monasteru.

- Siostro, cała drżysz, może, lepiej się połóż?

- Nie, Grigorij. Stan mnisi jest przymuszaniem swojej natury. Na wieczór wyznaczone są postrzyżyny jednej z sióstr, i do tego czasu musi być gotowa jej sutanna.

- Przecież tak doprowadzisz się do ruiny!

- Przymuszaniem i zmęczeniem, bracie, zniszcz swój spokój, żeby obudziły się w tobie cnoty.

Kiedy w święto św. Niektarija, będąc chorą, siedziała przy stole, zaczęło ją trząść dlatego, że zaczął się atak. Poprosiła mnie:

- Kiedy posiłek się skończy, idź przede mną i zasłoń mnie, żeby nie zobaczył starec.

- Lepiej żebyś po prostu teraz poszła i się położyła.

- Nie, bracie. Nie powinniśmy stwarzać niepokoju starcowi ani cielesnymi ani duchowymi cierpieniami. Nieustanne przymuszanie siebie, drogi mój bracie – oto co wyróżnia mnichów.

Drugim jej wysiłkiem była bezinteresowność (brak chęci posiadania). Myślę, że w jej celi nie było nic takiego, co życzyłaby sobie inna siostra. W swojej kiszeni ona nosiła tylko zwykłą chusteczkę. Od pierwszych swoich dni w monasterze pracowała jako krawcowa. Oprócz mnisich ubrań szyła też świeckie, żeby zarabiać tym coś dla swego biednego monasteru. Zresztą, kiedy w 1968 roku dałem jej pieniądze, żeby pojechała do swego brata do Aten, to ich nie rozpoznała.

- Posłuchaj, bracie, ja nie znam się na pieniądzach. Od tej pory, kiedy wstąpiłam do monasteru, od razu po okupacji, w rękach ich nie miałam. Wytłumacz no mi, gdzie tu co, żeby potem nie było problemów.

Być może, moje porównanie jej z orłem, szybującym w wysokościach, wyda się komuś przesadą, ale czynił je jeszcze nauczyciel monastycyzmu – priepodobny Ioann Lestwicznik: „Bezinteresowność mnicha podobna jest do szybującego orła”. Ta cnota – jedna z tych, które najłatwiej bywają zdobywane właśnie w cenobii.

Pewien pustelnik mówił mi: „Wyobraź, ojcze, że ja nagle umrę, a w mojej celi znajdą pieniądze. Jaka to będzie hańba dla mnicha! Niech Bóg uchroni mnie od tego!”

W pierwsze dziesięciolecia po powstaniu monastycyzmu dla mnicha za naganne uważano mieć w swojej celi lampę i jeść z miski wodę z solą: uważana ona była za zupę. A teraz… dla braci prawdziwy smutek, jeśli na stole podczas posiłku nie będzie słodyczy, a także dwóch czy nawet trzech dań. Telefony komórkowe i radioodbiorniki u mnichów – charakterystyczna cecha naszych czasów, a wszystko pozostałe już nikomu niepotrzebne…

Agafia wyróżniała się skromnością, tą carycą cnót. Ona mogła przebywać obok wysokiego gościa monasteru i usługiwać mu, nie czerpiąc z tego dla siebie żadnej korzyści. Bywało, że starec wieczorami, przed pójściem spać, opowiadał mi o nieprzyjemnych wydarzeniach dnia. Nawet jemu, duchowo wielkiemu człowiekowi, chciało się czasem oprzeć się na kimś pośród fal buszującego morza życia. Ale o Agafię te fale rozbijały się, i nawet ich bryzgi nie padały na starca. Ona nic złego nikomu nie przekazywała, żeby nikogo nie trwożyć. O nią wszystko rozbijało się i znikało, jak w bezdennej otchłani.

Ona z miłością służyła chorym i pozbawionym sił ze starości, jak matka, która wie, co potrzebne jest jej dziecku, choć to nie umie jeszcze mówić. Jego ruchy i wyraz oczu są dla matki bardziej zrozumiałe niż słowa. Agafia była niezastąpiona nie tylko dla starca, ale i dla całego monasteru. Umiała niepostrzeżenie zmiękczać ludzkie serca. Dla wszystkich jej słowa były jak chłodnawa nocna rosa w upalne lato.

Tak usługiwała w świątyni, że jej twarzy nie było widać. Można było dostrzec jedynie jej maleńką rękę i cichy chód. Nigdy nie denerwowała się, nigdy nie krzyczała, była szybka, ale nie robiła noc w pospiechu. Zawsze przyjemnie było słuchać jej żywą mowę, choć nie było w niej ani żartów, ani opowiadania najnowszych wiadomości. Kiedy nas ugaszczano, to siedziała z tak dziecięcą prostotą, że ozdabiała sobą stół. Myśleliśmy: „Jak wśród nas znalazło się to małe dziecko?” To były cudowne chwile, odrywające nas od wszystkiego ziemskiego. Widzieliśmy, jak wysoko latał ten orzeł, i sami napełnialiśmy się niebiańskimi myślami.

Ona umiała świętować Boże Narodzenie i Paschę prawdziwie: jej twarz stawała się piękniejsza i jaśniejsza, niż w inne dni roku. Niestety, wiele mężczyzn i kobiet w te wielkie i święte dni zaczyna wyrównywać stare porachunki i tym sami siebie pozbawiają spokoju i radości święta.

Ona często prosiła mnie abym był pośrednikiem, abym informował starca o życzeniach sióstr, i z uśmiechem mówiła: „I od nas, much, bywa niepokój”.

W cenobii jedną z sióstr zapytano, jakimi wydają się jej siostry monasteru Zwiastowania.

- Wszystkie one są dobre i wspaniałe, ale najlepsza jest Agafia.

Starec obiecał jej: „Jeśli zdobędę odwagę przed Bogiem, to ciebie wezwę do siebie pierwszą”.

Tak też się stało. Pod naciskiem ihumeni ona zaczęła zabierać się do Aten, żeby pokazać się lekarzom. Ale, czując bliskość swojej śmierci, czyniła to bardzo powoli, żeby zdążyć nie do Aten, a na niebo.

W tej błogosławionej cenobii były i inne siostry, które musiały rozwinąć dużo sznurka po to, żeby ich papierowy latawiec, a lepiej powiedzieć, orzeł, wzbił się wysoko w niebo. Jedną z nich była siostra Paraskiewa, którą śmiało można nazwać złotoskrzydłą. Jej czytanie na nabożeństwach było godne podziwu. Sześć Psalmów czytane przez Paraskiewę, przenosiło słuchających je na Straszny Sąd. Trzeba było być kamiennym, żeby po takim czytaniu z radości nie zaśpiewać: „Boh – Hospod’, i jawisia nam…” (Bóg – Pan, i ukazał się nam…). Jej mnisie życie było tak surowe do ostatniego drobiazgu, że dziś możemy wykorzystać ją jako wzorzec dla żeńskiego życia mnisiego: „Jeśli żyjesz, jak Paraskiewa, to miłosierny Bóg zmiłuje się i nad tobą”. Te kobiety trudziły się jak mężczyźni. One całkowicie zapomniały o wszystkich żeńskich słabościach. One, kulawe, bezsilne i kalekie, uciekały do Carstwa Bożego tak szybko, że można było zauważyć tylko ich znikające cienie. Jaką dla nas byłoby uciechą, jeśli by i męskie życie mnisie osiągnęło ich miarę!

Niech da i dla nas Pan dziarskość i odwagę tych miewiast-mironisących, żeby codziennie, jeszcze przed świtem, kłaniać się życionośnemu grobowi Chrystusa w katedralnej cerkwi naszego monasteru[3]!

1. Jeden ze skitów Atosu

2. Hbr.2:2-3

3. Według bizantyjskich interpretatorów nabożeństwa, podczas Liturgii święty Stół (Tron) symbolizuje grób, do którego położone było zdjęte z Krzyża ciało Chrystusa.

 

Mniszka Monika, duchowa opiekunka Kalimnos

Siostra Monika zawsze nosiła na sobie najlepsze naszyjniki: rozsądność, milczenie i nieosądzanie – diamenty, lśniące jaśniej niż południowe słońce. Po raz pierwszy zobaczyłem ją w połowie lat 50-ych. Ona przyjeżdżała na Patmos do starca Amfiłochija tak często, na ile pozwalała jej starość, i świętowała z nim nową Paschę[1]. W tamtych latach monaster Zwiastowania był dla nas nowym Jeruzalem[2]. Tam wstępowały plemiona, plemiona narodu Pańskiego[3] dla świętowania Paschy, Pańskiej Paschy. Monika była wysokiego wzrostu i bardzo pulchna. Kiedy była na leczeniu w jednym z ateńskich szpitali, studenci, zobaczywszy ją, zapytali jej syna, profesora pediatrii: „I pan mówi, że Pana mama nigdy nie jadła kotletów?”

Ona chodziła do cerkwi Bogarodzicy Zwiastunki razem z siostrą, zapalającą łampady. W swoim długim czarnym ubraniu i chustce, zakrywającej twarz, siedziała w stasydii tak cicho, że w półmroku wydawało się, jakby tam nikogo nie było. Można było pomyśleć, że któraś siostra zostawiła na stasydii swoją sutannę. Kto by nie wchodził do świątyni i nie wychodził z niej, ona nie obracała się i nie unosiła głowy. Zapytałem o nią:

- Ta staruszka co, ślepa i głucha?

- Nie, ona doskonale widzi i słyszy, po prostu ona nieprzerwanie modli się.

Ona przypominał mi matkę proroka Samuela, która przyszła do świątyni pomodlić się, zobaczywszy ją syn kapłana Ilija powiedział do swego ojca: „W świątyni stoi jakaś obłąkana”.

Siedziałem w stasydii naprzeciwko. Ona poruszała się tylko wtedy, kiedy wycierała swoją białą chusteczką stale napływające spokojne łzy. Ja więcej patrzyłem na matuszkę Monikę, niż na ikonostas. Kiedy odpowiadała na pytania starca, to mówiła tak rozsądnie, że wydawało się, jakby to był głos, dźwięczący z odległych wieków. Gdyby ona była mężczyzną, to przypominałaby mi Przedwiecznego[4]. Jej słowa były treściwe, jak wypowiedzi ewangeliczne.

Bliżej zapoznałem się z nią dopiero w końcu lat 60-ych. Właśnie wtedy poznałem ją jako człowieka łez i serdecznej modlitwy, a także usłyszałem historię jej życia.

Jej mąż Gierasim Zerwos zawsze był tatusiem jak dla dzieci, tak i dla małżonki. Kiedy mówiła „nasz tatuś”, to przez długi czas myślałem, że mowa jest o jej ojcu, i dopiero później zrozumiałem, że tak nazywała swego męża. On pracowała w Indiach w brytyjskich przedsiębiorstwach, zajmujących się wydobywaniem drogocennych metali. Podczas kolejnych odwiedzin rodzinnego domu poznał Annę i był zachwycony prawdziwym pięknem jej duszy. Wkrótce oświadczył się jej. Za jedyną przeszkodę do ich małżeństwa uważała ona wtedy swoją chorobę serca. Mówiła mu: „Ja nie mogę stać prosto. Jak odbędzie się ślub w cerkwi?”

I brała ślub siedząc. Potem pojechała z mężem do Indii i urodziła mu pięcioro dzieci. Kilka lat potem osiedlili się w Atenach, prawdopodobnie, dlatego, żeby dać dzieciom wykształcenie. Dwoje z nich, Fani i John, zmarło w młodości podczas epidemii jakiejś zaraźliwej choroby. John odszedł do nieba jeszcze zanim dojrzał: miał szesnaście lat. Do tego czasu on już śpiewał na lewym klirosie (chórze) w cerkwi świętego Gieorgija w regionie Karitsi. Chorobę znosił z cierpliwością męczennika. Jego ostatnie słowa do swojej świętej matki były następujące: „Będzie mi bardzo smutno, jeśli będziesz nosić żałobę i płakać. Widziałem Chrystusa, i On powiedział mi: „Przychodź szybciej, Ja oczekuję ciebie””.

Żyjąc w Atenach, pani Anna przyjmowała u siebie nie tylko prostych ludzi, zmęczonych od cierpienia, ale i kleryków. Tak poznała ojca Sawwę[5] i wraz z mężem pomogła mu urządzić się na Kalimnos. Teraz priepodobny Sawwa został patronem tej wyspy i ozdobą całej wschodniej części Morza Egejskiego. Przewodniczący bractwa „Zoi” ojciec Sierafim Papakostas był jednym z najczęstszych jej gości. Jej syn, pediatra, mówił jej: „Mamo, do ciebie przychodzi więcej interesantów, niż do mnie”.

Pod poduszką u niej zawsze leżały trzy książki: „Lestwica” (Drabina) priepodobnego Ioanna, dzieła Niła z Synaju i abby Izaaka Syryjczyka. Czytała je dniem i nocą. Od tłumaczeń wolała tekst oryginalny[6].

- Ja wolę przeczytać jedną stronę oryginału, niż dziesięć stron tłumaczenia z komentarzami. W oryginale wyczuwalny jest duch świętego ojca. Przy tłumaczeniu on jakby ulatnia się, a jego miejsce zajmuje duch tłumacza.

Z przychodzącymi ona zawsze rozmawiała w imieniu świętych ojców: „To mówi nam abba Ioann, to – Nił, a to – Izaak”. Nigdy nie proponowała czegoś od siebie, i dzięki temu nikt nie mógł powiedzieć nic przeciwko jej pouczeniom. Wszyscy wychodzili zadowoleni po wyznaniu i tak patrystycznym pouczeniu.

Posiadała porażającą cierpliwość, z którą wysłuchiwała ludzi, mówiących jej o swoich pokusach, chorobach i zmartwieniach. Jej synowa przychodziła do niej każdego ranka i obmawiała jej syna. Jakoś raz po pewnym dwugodzinnym nieprzerwanym monologu powiedziała jej: „Ty powinnaś pójść przygotować obiad: dzieci zaraz wrócą ze szkoły”.

Zapytałem ją:

- Nie przykro wam słuchać tego, co ona mówi?

- Nie, wcale nie. Ja tylko boleję o jej duszę.

Dzięki swemu rozważaniu ona proponowała ludziom tylko to, co mogli znieść. Nikt nie wychodził od niej ani przeciążony, ani pusty. Jej usta były złote: nie można było od niej usłyszeć ani zjadliwości, ani zgniłych słów, ani potępienia. Takie usta były u świętych.

Według świadectwa mojej ciotki – mniszki Fieoktisty – i jak sam widziałem i mogę zaświadczyć, podczas modlitwy z jej oczu ciągle płynęły łzy.

- Skąd, Grigorij, u niej tyle łez było? – pytała mnie moja ciotka. – Jakiego nabożeństwa byśmy nie służyli – wiecziernię, powieczerze, jutrznię, czasy (godzinki) – u niej zawsze ciekły łzy.

W modlitwie umysłu ona osiągnęła stan niebiański. Pewien mnich o imieniu Antipa przyniósł jej jednotomowe wydanie Dobrotolubija[7], które ona bardzo uważnie zgłębiła.

Ale i jej mąż Gierasim pod względem duchowym nie odstawał od „mamy” – swojej małżonki. Wydaje się, on bardzo wcześnie zaczął obcować z duchownymi ludźmi. Kontakty z nimi dostarczyły mu wielką korzyść i wiele nauczyły. A to znaczy, właśnie on pomógł Annie odnieść sukces w jej duchowych ćwiczeniach. W jego domu na Kalimnos był pokój, którego wszystkie cztery ściany zastawione były książkami. Ten pokój nazywali oni kapłańskim. On mówił do swoich gości: „Wejdźcie, pokażę wam swoje ulubione hobby. Oto od tych książek częstuję gości cygarem[8], z tych wyciskam napój, a z tych przygotowuję deser”.

Każdego wieczoru on chodził przy przystaniach w poszukiwaniu kogokolwiek, kto przybył na wyspę, ale nie mógł urządzić się na nocleg. Znalazłszy takiego człowieka, prowadził go do swego domu i mówił Annie: „Przyprowadziłem Chrystusa”.

Jeśli nikt mu się nie trafił, to wracał zasmucony: „Dzisiaj, mamo, dzień minął na pusto”.

Pod koniec życia zachorował na raka. Gryzł drewniane stojaki łóżka, starając się nie pokazywać swego bólu ani ludziom, ani Aniołom.

Jego żona, gdy owdowiała, została postrzyżona przez starca Amfiłochja z imieniem Monika. Pewnego razu poprosiłem ją, aby dała mi poczytać książkę abby Niła, ale powiedziała mi: „Kiedy ja umrę, to ona będzie twoja, a teraz, wybacz, nie mogę z nią się rozstać: święty Nił mnie pociesza, Ioann Lestwicznik poucza, a wszystko ustawia na swoje miejsca w moim sercu Izaak Syryjczyk”.

Kiedy osiągnęła wiek dziewięćdziesięciu lat i osłabła jak sucha trzcina, zmarła na atak serca.

Napisałem o niej to, czego sam byłem świadkiem i co zostało w mojej pamięci, zdając sobie sprawę, że napisane jest zupełnie niewystarczające. Mam nadzieję, że ona mi to wybaczy. Niech przebywa ze mną jej modlitwa!

1. W cerkiewnych pieśniach chrześcijańska Pascha nazywana jest nową, w odróżnieniu od Paschy starotestamentowej.

2. Obraz nadchodzącego Carstwa Bożego (Ap.21:2)

3. Ps.121:4 (122:4)

4. Obraz Boga u proroka Daniiła (Dan.7:9) W ikonografii tak nazywany jest obraz Chrystusa, gdzie podkreślana jest Jego przedwieczność. Autor ma na myśli właśnie taką ikonę.

5. Priepodobny Sawwa Kalimnijski. Opowiadanie o nim wyżej.

6. W Grecji dzieła świętych ojców zwykle wydawane są w dwóch językach: starogreckim (oryginał) i nowogreckim (tłumaczenie) tłumaczeniu zwykle towarzyszą liczne komentarze.

7. Dobrotolubije (w dosłownym tłumaczeniu: umiłowanie dobroci, cnotliwości).

W Cerkwi Rosyjskiej rozpowszechnione jest pięciotomowe wydanie Dobrotolubija (zbiór dzieł świętych ojców o asctetyźmie (walce duchowej)) w tłumaczeniu swiatitiela Fieofana Zatwornika, a w Cerkwi Greckiej – jedno lub dwutomowe, opracowane przez priepodobnego Nikodima Swiatogorca. Wydanie to było w swoim czasie przetłumaczone na język cerkiewnosłowiański przez priepodobnego Paisija Wieliczkowskiego.

8. W Grecji do tej pory w ramach poczęstunku często proponują cygaro.


Do strony głównej