Ludzie cerkwi, których znałem


 LUDZIE CERKWI, KTÓRYCH ZNAŁEM

Archimandryta Grigorij (Zumis)

tłumaczenie Eliasz Marczuk


LUDZIE CERKWI, KTÓRYCH ZNAŁEM

Tym, którzy z żółtych brzegów Archipelagu wysłali mnie w góry Etolii i Eurytanii, na Świętą Górę i w przedgórza Wiertiska, z wdzięcznością poświęcam.

 

SPOWIEDZI

Spowiedź Dawielisa

(opowiadanie o ojcu Nikołaju Płanasie, które usłyszałem, kiedy uczyłem się na fakultecie teologicznym)

Pewnego razu podczas Wielkiego Postu 1966 roku słuchałem wykładu z teologii moralnej w pierwszej audytorii fakultetu teologicznego. Wykład prowadził Ioann Karmiris, człowiek mądry i wykształcony, o wspaniałym dla mężczyzny charakterze: surowym i męskim. Wśród wykładowców on był jedynym, kto miał odwagę mówić o pochopności działań prawosławnych hierarchów, ukierunkowanych na zjednoczenie z katolikami. On mówił: „Niech patriarcha Afinagor nie myśli, że zjednoczenie Cerkwi – to pocałunki i objęcia. Wszystko, co nie dotyczy spraw wiary – niepoważne. Czyż w Cerkwi dogmatyka stała się niepotrzebna? Wyrzec się niej – jednoznaczne z tym, co wyjąć Cerkwi serce i uczynić jej dzieci ślepymi, żeby nie wiedzieli, skąd przyszli i dokąd idą”.

Ten wspaniały wykładowca dogmatycznej i moralnej teologii czasem opowiadał nam historie, związane z sakramentem spowiedzi. Między innymi on mówił, że u wszystkich ludzi bywa konieczność odkrycia przed kimś duszy: „Doświadczać wyrzutów sumienia – jedna z najcięższych męczarni. I nawet najbardziej zawziętym rozbójnikom i złoczyńcom potrzebny jest człowiek, któremu można bu zaufać, oni szukają jakiegoś czcigodnego kapłana, żeby wyspowiadać się przed nim”.

I on opowiedział nam o Dawielisie[1], atamanie szajki rozbójników, grasującej w Attyce, który, być może, był ostatnim atamanem w naszym kraju: „Ojciec Nikołaj Panas służył jednocześnie w dwóch-trzech parafiach. Cerkiew proroka Jelisieja na zboczu Likawittosa[2] była jego ulubioną. Wydaje się, że ze wszystkich świątyń w Atenach była to ostatnia, która została zamknięta, i pozostali w niej tylko święci przedstawieni na ikonostasie. Ojciec Nikołaj lubił do głębokiej nocy obcować z nimi poprzez modlitwę. Tak, pewnego wieczoru, zapaliwszy łampadę i jeszcze nie zdążywszy wyjść z północnych drzwi ołtarza, on zobaczył, jak małe drzwi cerkwi otworzyły się, następnie szybko zamknęły się, i sam ataman Dawielis, uzbrojony po zęby, zamknął je na łańcuszki i zasuwy. Duchowny zastygł na miejscu, jego oddech stał się utrudniony, a umysł zdrętwiał. Myśli mówiły mu: „Może, ten nieszczęśnik myśli, że przychodzący do mnie ludzie zostawiają mi pieniądze, i on przyszedł je zabrać? Panie, koniec mój bliski; nie daj mojej duszy stchórzyć”. Tymczasem rozbójnik zdjął z siebie broń, złożył ją w jednym z foteli i ciężkimi krokami zaczął zbliżać się do przestraszonego kapłana. „Ojcze Nikołaju, przyszedłem, żebyś ty mnie wyspowiadał i zdjął ze mnie moje grzechy. Przynieś epitrachelion”. Ten przestępca ukląkł pod epitrachelionem i opowiedział o wszystkich swoich przestępstwach: zabójstwach, grabieżach i przemocach. Priepodobny wysłuchał rozbójnika, nie robiąc mu wyrzutów z powodu duchowej czerstwości, i tylko powiedział: „Wszystko to Bóg ci wybaczy. Oto tylko nie wiem, co uczynią ci władze, jeśli złapią ciebie i będą sądzić według prawa”. I przeczytał nad nim rozgrzeszającą modlitwę. Rozbójnik pocałował epitrachelion, rękę kapłana i święte ikony, wziął swoją broń i wyszedł w ciemność nocy. A priepodobny zwrócił się ku ikonie Chrystusa, prosząc Go o przebaczenie rozbójnikowi”.

1. Christos Dawielis – sławny w Grecji ataman, żyjący na przełomie XIX i XX wieku.

2. Skaliste wzgórze górujące w centrum Aten.

 

Spowiedź górala

Do pokajania nadaje się każda godzina i każda chwila, ale święci ojcowie przekonują chrześcijan aby częściej przystępowali do spowiedzi i Boskiego Priczaszczenija, zwłaszcza w czasie wielodniowych postów. W pewnej górskiej okolicy Grecji w sąsiedztwie monasteru znajdowała się osada, której domy rozrzucone były po zboczach góry jak orle gniazda. Jej mieszkańcy byli potomkami ludzi, których niegdyś uciskali Turcy i którzy dla uratowania swego życia byli zmuszeni uciekać w góry. Tam, gdzie udawało się znaleźć choćby niewiele ziemi i wody, oni urządzali swoje gospodarstwo, nie odczuwając potrzeby w bliskim sąsiedztwie miedzy sobą. Tak wyszło, że żyli oni daleko jeden od drugiego, jakby byli ascetami dawnych czasów. Niektórzy z nich osiedli w przepięknych, ale niezwykle niebezpiecznych miejscach, przypominających atoskie Karuli[1], gdzie ciągle wieją silne wiatry. A kiedy oni rozpalają ogniska lub piece, żeby upiec chleb, to ich kominy przypominają czadzące rury starych parowców, pracujących na węglu. Odwiedzenie cerkwi, a tym bardziej słuchanie rozmów o wierze, było dla tych ludzi trudne z powodu wielkich odległości i surowego klimatu. Nieszczęsny ihumen górskiego monasteru stale starał się oswoić tych ludzi, którzy byli tak samo trudni w kontaktach, jak skaliste były otaczające ich góry.

Pewnego razu w czasie Bożonarodzeniowego Postu powiedział on proboszczowi tej wsi: „Ogłoś w cerkwi, że nikomu nie będę udzielać priczastija bez spowiedzi[2]”.

U tych ludzi jaszcze zachowała się pamięć o ich korzeniach, i oni posłuchali się. Każdego wieczoru ihumen kładł epitrachelion do swojej teczki i we dwóch z dobrym batiuszką obchodzili tę lub inną część wioski, żeby mogli wyspowiadać się nawet najbardziej starzy i chorzy. Droga była trudna, ponieważ śniegu nawaliło ponad sześćdziesiąt centymetrów, dlatego kapłan, znający wszystkie ścieżki, szedł przodem. Jedna część wioski była wyjątkowo oddalona i trudnodostępna. Bezsilny ihumen mówił do kapłana:

- U ciebie w tej części jest jeszcze ktoś? Ja nie będę w stanie przyjść tu jeszcze raz: chłód nie do zniesienia.

- W górnym odcinku tej części żyje jeden staruszek, ale to człowiek okrutny i ordynarny. Nie myślę, że on zechce wyspowiadać się.

- Stąpaj, drogi mój batiuszka, i powiedz mu: „Za czterdzieści dni ty przejdziesz do innego świata. Do ciebie idzie ihumen, żebyś mógł się wyspowiadać”.

Kapłan znalazł się w trudnej sytuacji.

- A ty co! Jak ja pójdę i powiem coś takiego temu nieznośnemu człowiekowi?

- Nie przejmuj się tym. Idź, a Bóg powie coś jego duszy. On stale stuka do drzwi wielkich grzeszników, i w wielu przypadkach oni Mu otwierają. Kto wie, może i dla niego to akurat taki moment.

Dobry kapłan opierając się na lasce, zaczął wspinać się po stromej ścieżce do domku wujka Christosa[3]. On dokładnie przekazał mu słowa ihumena. U staruszka otworzyło się zamknięte dotąd serce, i nadszedł dla niego czas łaski.

- Wspaniale! Niech przychodzi twój ihumen.

Uradowany kapłan wrócił i ze zdziwieniem powiedział:

- Żelazo już się rozgrzało i gotowe do kucia. Chodźmy szybciej póki nie ostygło.

Ten batiuszka był w dodatku i kowalem, posiadającym sztukę obróbki żelaza. Jego biskup mówił mu: „Zwykle, ojcze, my stajemy się duchownymi a potem już kowalami, a z tobą wszystko odwrotnie: najpierw zostałeś kowalem, a potem duchownym”.

Z przodu kapłan, a za nim ihumen, podeszli do domu grubianina. Drewniane schody, dość strome, prowadziły do górnej kondygnacji domu. Dolna kondygnacja, jak wszędzie w tych miejscach, była przeznaczona dla zwierząt i do przechowywania zapasów żywności. Skrzypienie stopni pod ciężkimi krokami dwóch duchownych poinformował mieszkańców o ich wizycie. Synowa powiedziała słabo słyszącemu staruszkowi:

- Tata, przyszedł ojciec ihumen.

Myśmy jeszcze nie zdążyli wejść do sieni, jak staruszek zakrzyczał głośno:

- Jestem psem, niegodnym łaski. Byłem dzikim psem. Nie może Bóg umieścić mnie w swoim świętym przybytku. Ja jestem stary pies, który nie ma gospodarza. Ja zbłądziłem na drogach grzechu, które sam wybrałem.

- Dlaczego dziadku w twoim krzyku tyle rozpaczy?

- Już wiele lat leżę w głębokim błocie i szukam ręki, która mogłaby mnie wyciągnąć. Daj mi swoją rękę i, na ile możesz, podtrzymaj mnie. Moja obrośnięta pajęczyną dusza widzi nocami straszne sny: psy wyciągają mnie z domu, muły wloką mnie, a potem jakieś czarne stworzenia paskudzą mi prosto w usta. Budzę się w takiej goryczy i strachu, że nie wiem, na którą stronę się obrócić, żeby znaleźć spokój. Moja zmarła matka, mówiła mi, że trzeba spać na prawym boku, ale i w takiej pozycji śnią się mi te okropności.

- Wyspowiadaj się z tego, co ciebie męczy, i wielce miłosierny Bóg oczyści twoją duszę od wszelkiej brudnej plamy.

- Ojcze, u mnie na duszy nie po porostu plamy, ona u mnie cała poczerniała.

Ten ciekawy staruszek przyniósł pokajanie z takim płaczem, jakiego ja nigdy jeszcze nie słyszałem podczas spowiedzi. Przeczytałem nad nim rozgrzeszająca modlitwę. Staruszek wydał tak głośne westchnienie, jakby opuścił na ziemię ciężki bagaż.

- Teraz, dziadku, możesz przyjąć priczastije.

- Ja, ojcze, wpuszczę Chrystusa w swoje serce?! Mam już dziewięćdziesiąt i nie pamiętam, kiedy ostatni raz przyjmowałem priczastije. I teraz, kiedy mi już koniec, Chrystus wejdzie w moje serce?! Ja nie spłonę od tego?

- Nie spłoniesz. Chrystus spali tylko twoje grzechy, a Sam pozostanie w tobie jak Car.

- Niech będzie tak według twoich modlitw, ojcze. Ale mam problem: od wieloletniego palenia moje płuca są zakopcone i teraz muszę ciągle odkasływać czarną flegmę.

- A nie możesz powstrzymać się choćby parę godzin?

- Postaram się.

On przyjął priczastije tegoż dnia dwie godziny przed zachodem słońca, a po trzydziestu ośmiu dniach ten człowiek, zajmujący się rozbojem w górach i owczarniach, umarł. Potrzebni są nam jeszcze duchowni, podobni do tego ihumena, który był w stanie, choćby i z błędem o dwa dni, przepowiedzieć śmierć wujka Christosa.

1. Rejon na południowym zboczu Świętej Góry, urwisty i prawie niedostępny, w którym żyją jedynie sami pustelnicy.

2. W praktyce Greckiej Cerkwi priczastije zwykle uniezależnione jest od spowiedzi, ponieważ prawo do spowiadania mają jedynie niektórzy, najbardziej doświadczeni kapłani.

 

Spowiedź pracownicy urzędu celnego

Przyszła jesień i w górskim monasterze zrobiło się zimno. Jedynie w godzinach południowych można nie zamarznąć na jego podwórzu. Ono całe zasypane pożółkłymi liśćmi drzew orzechowych, i wujek Georgij nie nadąża ich zamiatać: rano je zebrał, a wieczorem znów leżą kupkami we wszystkich zakątkach. Wraz z przyrodą tracą wiosenną radość i nasze serca: robi się smutno. Też przecież podobni jesteśmy do liści, więdnących i padających na ziemię, żeby stać się nią znów.

Pewnego takiego popołudnia jakaś dziewczyna chodziła po monasterskim podwórzu jak orzechowy liść, noszony wiatrem z kąta w kąt. Nagle zainteresował ja napis „Spowiadalnia”. Ona zaczęła patrzeć jak wchodzą i wychodzą z niej: jedni zamyśleni, inni radośni. Postanowiła też zająć kolejkę, żeby zejść do spowiednika. Dziewczyna była wysoka i dosyć piękna, ale na jej twarzy widniało rozdrażnienie: ono było mroczne, jak burzowa chmura, która lada chwila wybuchnie ulewą i piorunami. Wszedłszy ona usiadła naprzeciwko spowiednika, ale nie jak winowajczyni (oskarżona), jak zawsze mówił o sobie starec Fiłofiej, kiedy się spowiadał, ale jak surowy oskarżyciel. Wydawało się, jakoby we wszystkich jej grzechach i rozczarowaniach winien był spowiednik. Cała jej dusza była poraniona, a serce obolałe, ale niewzruszony spowiednik w odpowiedzi na wszystkie pytania o te czy inne grzechy słyszał: „To Wasz grzech, a nie mój”. We wszystkim winien był duchowny, i tylko ona nie odczuwała wstydu za wszystko, co zrobiła. Na koniec wstała i z odrazą, jakby zobaczywszy przed sobą coś obrzydliwego, rzuciła: „Wybaczcie”. Wyszła wzburzona, choć spowiednik i starał się swoim spokojem zasiać spokój w jej duszy. Ale jej egoizm wzniósł taki mur między nimi, że ten spokój nie mógł do niej się przebić.

Przed Bożym Narodzeniem ta dziewczyna napisała do ihumena list z prośbą o pozwolenie jej spędzenia święta w monasterze. Jeszcze nie otrzymawszy odpowiedzi, ona znów znalazła się w przybytku Bogarodzicy, ale już nie z wyniośle uniesionymi brwiami, jak za pierwszym razem, a z twarzą, po której wyczuwało się cierpiące serce. Ona już nie zaczynała sporów, nikogo nie osądzała i ze wszystkimi serdecznie witała się. Po zakończeniu wieczierni (wieczornego nabożeństwa) grzecznie zapytała:

- Ojcze, czy mogę się wyspowiadać?

Pierwszymi jej słowami było:

- Czy wiecie, batiuszka, dlaczego ja znów przyszłam?

- Nie wiem, córko.

- Na poprzedniej spowiedzi (niech uzna mi ją Bóg za spowiedź!) zachowywałam się jak buszujące morze, a Wy byliście podobni do skały na brzegu, która doświadcza na sobie całej wściekłości fal, ale pozostaje nienaruszona. Ja mówiłam sobie: „Cóż to za człowiek? Dlaczego on pozostaje spokojnym? On co, góra, którą Bóg postawił pośrodku morza?” Im dłużej zostawaliście spokojnym, tym bardziej mnie to biesiło (rozwścieczało). Pomyślałam: „Oto dla mnie odpowiednia możliwość aby dać upust swojej złości, i jednocześnie zabawić się”. I jeszcze: „Czy on nie rozumie, że ja nad nim szydzę, czy Sam Bóg posłał go oświecić mnie, wariatkę”. Powód, dla którego wyładowywałam swój gniew na Was, duchownym, choć Wy w niczym nie byliście wobec mnie winni, był taki, że inny duchowny wyjął spode mnie ostatni kamień, który nie pozwalał mi ostatecznie upaść. Wielki czy mały był ten kamień, nie wiem, ale od tej pory spadłam na samo dno piekła, i to omal nie doprowadziło mnie do samobójstwa. Myślałam: „Jeśli życie polega wyłącznie na przyjemnościach, ulotnych więziach i rozkoszach, to nie ma w nim żadnego sensu”. Po tym nakupowałam leków i trucizn i przyjechałam do waszego górskiego osiedla, żeby skończyć tu ze swoim nieradosnym i niespokojnym życiem. Pierwszą noc w hotelu spędziłam bez snu, męcząc się myślami rozpaczy. Rano wyszłam na plac i spojrzałam na ludzi, rozkoszujących się schodzącym z góry orzeźwieniem. Im, opalonym żarem metropolii, wydawało się, jakoby znaleźli się w raju. W pewnym momencie moje spojrzenie padło na taksi i zastygło w zdumieniu. Samochody ciągle napełniały się ludźmi. One odjeżdżały i zaraz wracały. Stopniowo plac opustoszał, i zostałam praktycznie sama. Podeszłam do taksówkarza i zapytałam: „Dokąd jadą ci wszyscy ludzie?” – „Czyż ty nie wiesz? Do monasteru do cudotwórczej Rumelijskiej ikony Bogarodzicy. A jeszcze tam jest przechowywana broń komandora Karaiskakisa[1]”. – „Ty nie zrozumiałeś, broń mnie nie interesuje. Czy są tam ludzie, z którymi można by było porozmawiać o swoich problemach?” – „Są, i nawet wykształceni”. – „W takim razie wieź mnie tam”. Ojcze, bałam się po drodze. Ja nigdy jeszcze nie widziałam takich dzikich miejsc, nigdy nie przejeżdżałam przez tak długi wąwóz. Taryfiarz ciągle opowiadał mi o cudach Bogarodzicy („Oto tu widać ślady Bogarodzicy, tam – odcisk nogi, tam – gospoda, w której spali ci, którzy znaleźli ikonę, a tam – pieczara, która prowadzi…”), ale ja go wcale nie słuchałam: wewnątrz mnie wszystko płonęło. Kiedy przechadzałam się po monasterskim podwórzu, byłam pod wrażeniem spokoju na twarzach mnichów. Przypomniało mi się starodawne przysłowie: „Zobaczyłem człowieka – zobaczyłem Boga twego”. A jeszcze przypomniałam sobie naszego nauczyciela, który opowiadał nam o swojej pielgrzymce do ikony Bogarodzicy w Lionie: „Na długiej drodze, prowadzącej do świętości, spotykasz mniszek z czotkami w rękach: jedna od drugiej dość daleko. Ich skromne postacie i opuszczone głowy mówiły o tym, że kiedy dojdziesz do celu, to znajdziesz tam Boga, Który rozmawia z ludźmi. A jeśli nie poczujesz tego, to będzie w tym wyłącznie twoja wina”. Wtedy pomyślałam: „Albo ja wyładuję tu na kimś swój gniew, albo skończę z sobą”. Z taką też myślą weszłam do spowiadalni. Jeśli pamiętacie, arogancko zapytałam Was: „Ty chcesz żyć?” – I Wy mi odpowiedzieliście: „Oczywiście”. – „Ile lat?” – „Tysiąc i jeszcze tyle”. – „Ty cieszysz się z życia?” – „Jeszcze jak: całymi dniami się śmieję”. – „I nie ma u ciebie niepokoju?” – „Nie, tylko doświadczenia (wypróbowania), które Bóg posyła mi, żebym stał się lepszy”. A teraz, drogi mój ojcze, przyszłam, rozumiejąc całą swoją odpowiedzialność za to, co zrobiłam. Drogę grzechu wybrałam sama.

Zaczęła od grzechów ciała, od nieprawidłowego używania wszystkiego, co Bóg dał człowiekowi na ziemi. Mój umysł zmieszał się, kiedy zobaczyłem jej łzy i usłyszałem poprzez szlochanie o jej upadkach. Niestety, człowiek oddalony od Boga staje się nienasyconym wobec wszelkiej rozkoszy i rozpusty i nie zna granic grzesznych przyjemności. Potem nastąpiły grzechy, związane z jej zawodem: kłamstwa, machinacje, kombinacje – zwarte piekło: nigdzie nie było ludzkich relacji, współczucia i miłości. Wszystko to było zabite przez chciwość i egoizm. Tu mimowolnie odczujesz słuszność słów, które nam kiedyś powiedział jeden niewierzący nauczyciel: „Współczucie – cecha niedorozwiniętych ludzi”. Ona ciągle mówiła i mówiła… Jak w pewnej bajce o smoku, wspinaliśmy się na góry i schodziliśmy z nich, póki nie doszliśmy do równiny, gdzie ona podziękowała Bogu i wysławiła Go za długą cierpliwość, z którą On traktował ją tyle lat, i zaczęła prosić o łaskę i przebaczenie za swoje przeszłe życie. Ja pomyślałem: „Czyż celnik w Ewangelii uczynił więcej, niż ona, rozpostarta u nóg Jezusa?”

Monasterski zegar wybił północ, kiedy skończyliśmy spowiedź. Na zewnątrz śniegu nawiało po kolana, mróz przenikał do kości, powiedziałem jej:

- Jakże ty, córko, spędziłaś poprzednią noc bez ogrzewania?

- To prawda, w moim hotelu nie palą. W domu mi ciągle nie wystarcza grzejników, i choć włączam grzejniki elektryczne, ciepła mimo wszystko mi brakuje. Jestem z tych, którzy nie znoszą chłodu.

Rano na nabożeństwie ona opowiedziała mi o cudzie łaski Bożej:

- Jak tylko weszłam do celi, zaraz otworzyłam okno (czułam jakiś nieprzyjemny zapach) i stanęłam na kolana, żeby pomodlić się i podziękować Panu i Bogu memu, Który dał mi siły rzucić do Jego nóg bagaż mojej nieszczęsnej duszy i Który nie zniszczył mnie, ale odrodził. Od palącego chłodu podczas modlitwy drżałam tak, jakby moja dusza chciała wyjść ze mnie. Po jakimś czasie przez otwarte okno zstąpił na mnie promień światła, który otulił mnie całą i ogrzał. Całkowicie przestałam odczuwać chłód. Krótka noc minęła przy świetle Chrystusowym. Trudno mi opisać to, co czułam. Prawdopodobnie, jeśli powiem, to utracę to, a jeśli przemilczę, to ta słodycz zostanie ze mną.

Celniczka postąpiła według sumienia: porzuciła pracę w urzędzie celnym, żeby przeciąć powody do grzechu. Wcześniej była bogata, przyzwyczajona do życia na wielką skalę, a teraz zubożała i zaczęła żyć bardzo skromnie. Żeby zarobić sobie na życie, nocami ubierała się w najprostsze ubrania i szła do szpitali, aby pomagać pielęgniarkom. Przez całe noce pocieszała chorych, a kiedy dochodzili do siebie, czytała im Ewangelię i żywoty świętych. Doszła do skrajnego ubóstwa. Pewnego razu spotkaliśmy się na ulicy i poprosiła mnie o parę drachm, żeby kupić chleba, ponieważ już trzy dni nic nie jadła. Była doświadczonym prawnikiem, ale nie pozwalano jej na praktykę i szybko zwalniano z sądów za to, że zgodnie z nauczaniem ewangelii starała się uniewinnić oskarżonych: ten styl pracy nie był korzystny sądom. Brzydziło ją bycie adwokatem, który mówi swemu klientowi: „Zapłać mi, i wtedy będę przekonany o twojej niewinności”.

Ona i teraz nadal idzie wąską drogą i wierzy, że jeśli umrze ze względu na Chrystusa, to będzie żyć wiecznie. Pozostał jej jeszcze jedna troska: priczastije (przyłączenie się, uczynienie się uczestnikiem, częścią,) Jezusa. Wszędzie i zawsze – Chrystus Bóg nasz. Amiń.

1. Georgij Karaiskakis (1780-1827) – jeden z wodzów greckiego powstania przeciwko Turkom 1821 r.

 

„Krew moich dzieci!”

Górski monaster, jak wiele wieków temu, i teraz odnawia Chrzest w sakramencie spowiedzi, tej kąpieli oczyszczenia i uświęcenia. Nikt nie wspinał się w te góry dla turystyki, to słowo było nawet nieznane dla przychodzących do monasteru pielgrzymów. Z drugiej strony, ten monaster nigdy nie był sławny ze swoich skarbów i antyków, które zwykle przyciągają turystów i ciekawskich podróżników. Jedynym zauważalnym skarbem były łzy i westchnienia chrześcijan, rozlegające się najpierw przed cudotwórczą ikoną Bogarodzicy, a potem pod epitrachelionem spowiednika. Wydaje się, że i mieszkańcy równin, którym nigdy nie brakowało duchownych ojców, wolą właśnie w głębokich górskich wąwozach chować swoje złe „oszczędności”, zgromadzone w ich duszach przez diabła, świat i własny egoizm. Ludzie mówią: „Nieś swoje zło na wzgórza i góry, tam, gdzie nie ma ludzi, ale tylko jeden Bóg widzi”. Oszczędnościami nazwałem grzechy, ponieważ dzisiaj ludzie, zdobywając je, chwalą się nimi, jakby byli biesami. A nasze opowiadania – o łzach pokajania, dzięki którym można odnaleźć Boga, wprowadzającego się w dusze kajających się, dlatego będziemy mówić tylko o nich.

W ciemny sierpniowy wieczór jedna kobieta, klęcząca przed spowiednikiem, płakała i z goryczą powtarzała: „Krew moich dzieci!” Spowiednik, widząc tak silny płacz, tak obfite łzy, pomyślał: „Być może z jej dziećmi zdarzył się jakiś nieszczęśliwy wypadek i je straciła”. Szanował jednak jej zmartwienie i przez długi czas nie przerywał zawodzenia. Ponadto nie każdego dnia spotyka się taki ból i tyle łez. W końcu ostrożnie powiedział jej:

- Powiedz no mi, co z tobą się zdarzyło?

- Ach, batiuszka, kiedy zostałam panienką, zaczęłam dokonywać aborcji – grzech, powszechny w naszych czasach. Mój związek był kazirodczy i długi. Jak sadownik dzień za dniem ścina kwiaty tykwy, tak i ja, nieszczęsna, głowy. Nie kwiaty tykwy, ale kwiaty Boskiego stworzenia.

- Tak, córko, to wielki grzech. Starec Fiłofiej mówił: „Jeśli tak bardzo chcecie pozbyć się dziecka, to, kiedy je urodzicie, ochrzcijcie, a dopiero potem zabijajcie; tak będzie dla was mniejszy grzech”. My, chrześcijanie, napełniliśmy inny świat nieochrzczonymi dziećmi. Wielka nasza wina. Te dzieci będą zebrane przed niebiańskimi wrotami i będą odpychać od nich każdego zabójcę, nie pozwalając im wejść.

Kiedy kobieta usłyszała od spowiednika te słowa, to je łzy i jęki jeszcze bardziej się nasiliły. Zacinając się, ona z trudem zaczęła opowiadać:

- Kiedy ja dorosłam, ojcze, to wyszłam za mąż za pewnego dobrego człowieka. Ukryłam przed nim, w jakim błocie grzechu przebywałam przed ślubem. U nas urodziły się dzieci, ale wewnątrz mnie nigdy nie ustawał płacz po zabitych przeze mnie maleństwach. Pewnego razu, kiedy byłam w domu i robiłam porządki, moje dzieci w tym czasie bawiły się na podwórku. Nagle usłyszałam, że one zaczęły kłócić się. Wyjrzałam przez okno i zobaczyłam, jak jeden z nich podniósł motykę i rozbił nią głowę swemu bratu. Jego mózg wylał się na ziemię, na podwórku mego domu. W tym czasie, choć i patrzyłam na ten koszmar, moje myśli były w innym miejscu. Wspominałam o aborcjach, których było nie jedna i nie dwie, a dużo więcej. Wtedy straciłam rozum, a kiedy on do mnie wrócił, to zaczęłam błąkać się po znajomych miejscach i opłakiwać stratę, albo dokładniej zabójstwo moich dzieci. Wydaje mi się, że jestem Herodem, złoczyńcą, zabójcą, i nie znajduję spokoju.

Ona nie usiadła, żeby wysłuchać modlitwy rozgrzeszającej, uważając się za niegodną przebaczenia. Ona otworzyła drzwi i z płaczem wybiegła, nie odczuwając żadnego wstydu przed patrzącymi na nią pielgrzymami. W monasterskim hotelu ona nie nocowała. Jeden z monasterskich robotników powiedział spowiednikowi:

- Jakaś kobieta siedzi za bramą i nie chce wejść.

- Jeśli tam czuje się spokojniej, to nie ruszaj jej.

Kiedy zaświtało, ona odeszła na dolinę do swojej rodziny z goryczą i westchnieniami.

 

Nauczycielka, sprzeciwiająca się woli Bożej

Ojcowie duchowi zachęcają swoje dzieci (duchowe) do rodzenia dzieci jako jednej z dróg zbawienia. Z tego powodu oni często wydają się jakby pochodzili z innej epoki, i nie rozumieli rzeczywistości. Dlatego współcześni ludzie, mimo wszystko chcący spowiadać się i przyjmować Eucharystię, unikają jednego spowiednika i szukają innego, który nie będzie dotykać bolącego tematu antykoncepcji. Dzisiaj najróżniejsi chrześcijanie czy to z przyczyn ekonomicznych, czy to z przyczyny zapracowania, z powodu którego nie mogą zajmować się wychowaniem dzieci, czy to z przyczyn jakich chorób często nie chcą mieć dzieci i tym samym pozbawiają siebie radości patriarchy Iakowa, który miał dwunastu synów. Jakby w dawnych czasach mąż i żona nie pracowali na lądzie i na morzu dla zdobycia niezbędnego do życia (powszedniego) chleba! Zachody słońca i wschody zastawały kobietę w kuchni, kiedy miesiła ciasto, piekła chleb, prała (w tych czasach żadna kobieta nie prała w dzień), zajmowała się rękodziełem albo porządkami w domu. O świcie ona wychodziła z domu, ale nie do sklepu, a na pola albo do rybackich łodzi i sieci. Ona dzieliła z mężem jego trudy. A jeśli w domu nie było dziadka i babci, to starsze dzieci pomagały wychowywać młodszych, i między nimi była mocna braterska miłość. Wcześniej często można było usłyszeć: „Wychowałem swego młodszego brata”, „Wychowałam swoją młodszą siostrę”, „Bardzo wcześnie zostałam matką dla swoich braci”. To były przepiękne, anielskie słowa, w odróżnieniu od okropnych strasznych słów współczesnej matki: „Pozbyłam się swego dziecka”, – albo syna: „Ja nie chcę innych braci”.

Tak i pewna nauczycielka, nie mając poważnych powodów unikania rodzenia dzieci (i pobory miała ładne, i w domu było komu pomóc), mówiła, stukając nogą o podłogę: „Nie, ja nie chcę więcej dzieci!”

A spowiednik, widząc taką bezczelność pedagoga, mówił jej: „Dobrze, porozmawiamy o tym za rok. Uspokój się. Nikt nie zmusza ciebie zostawać matką”.

Rok przeleciał, jak woda w rzece. Znów nastąpił sierpień. W malowniczym monasterze codziennie zarzucane są Chrystusowe sieci, do których trafiają i wodorosty, i pływające po morzu plamy ropy naftowej, i mięczaki, i kamienie, i wszelka drobna ryba. Oto i znów trafił się spowiednikowi mięczak w twardej muszli. Ona już nie mówi „nie”, już nie stuka nogą, a tylko płacze i pochlipuje. Ale nie dlatego, że biła nogą, i narzekała na Samego Boga, a dlatego, że już więcej nie może zostać matką.

„Uspokój się – mówi jej ojciec duchowy. – Poczekajmy jeszcze rok, żebyś zrozumiała, z powodu czego warto płakać. Nie lej na próżno tyle łez”.

Ona odeszła, nie otrzymawszy rozgrzeszającej modlitwy. Na trzeci rok, w końcu, poczuła swój grzech, przestała walczyć z ojcem duchowym, nauczyła się nie buntować przeciwko Bogu, nauczyła się podporządkować woli Bożej bez narzekań, ile by to jej nie kosztowało. Uderzenia losu uczyniły ją zrównoważoną i doprowadziły do poznania Boskiej prawdy po trzech latach duchowego kierownictwa. Jaka szkoda, że w harde i nadęte serca pokajanie przesącza się po kropelce!

 

Ostatnie wyznanie

Wujek Afanasij był dobrym człowiekiem. Ze wszystkimi witał się dwukrotnie. Jak mnisi monasteru Łongowarda, którzy powtarzali w swoim powitaniu słowa „błogosławcie, błogosławcie”, żeby człowiek na pewno usłyszał po raz drugi, jeśli nie dosłyszy po raz pierwszy. Swoich krewnych kochał bardziej niż własne dzieci. Był szczodrym dla wszystkich, był człowiekiem „z duszą na oścież”, jak mówią u nas na wyspach Archipelagu. Jego matka pochodziła z Enosa i Ajwali. Była bardzo religijna. Miejscem jej służenia Bogu była świątynia świętego Dimitrija, którego nazywała swoim sąsiadem. Nocami, kiedy były pogaszone wszystkie świece, święty pukał w jej okno i nigdy nie pozbawiał jej tego znaku swojej obecności. To pukanie, jak sama mówiła zawsze było ciche. Niestety, ona szybko umarła, nie zdążywszy doprowadzić do końca wychowania swoich dzieci, przez co jej dzieci utrzymały w swoich sercach tylko małe iskry pobożności. Ona nie zdążyła polać ziaren, które posadziła w ich miękkich sercach.

Afanasij pracował jako portowy ładowacz. Zawsze był uczciwy i pełen szacunku, ale praca w porcie w Pireusie[1] stopniowo wpoiła mu dumną myśl, że on wie jeśli nie wszystko, to, przynajmniej, więcej od innych. On nazywał port szkołą dobra i zła.

- Moje oczy widziały, a uszy słyszały to, o czym wy, wykształceni, nigdy nie przeczytacie w książkach.

Jakiś związek z Cerkwią pozostawał u niego zawsze. Nigdy nie bluźnił i nie łajdaczył się. Ale po tym, jak kapłan, który dokonał dla niego soborowanija[2] i poświęcenia domu, coś zszachrował (jak Afanasij sam opowiadał), jego serce ostygło względem Cerkwi. Jednak, wiary swoich ojców on nie zostawił.

Przeszło wiele lat, i on został przykuty do pościeli przez ostrą białaczkę. Lekaż prowadzący twierdził: „Wystarczy zaprzestać transfuzji krwi, i święto życia dla wujka Afanasija skończy się”. Jako dobry krewny, odwiedzałem go każdego wieczoru – mała odpłata za jego miłość do mnie. Pewnego razu jego dzieci zatrzymały mnie u wejścia do kliniki i poprosiły bym przekonał go wyspowiadać się.

- A dlaczego sami tego nie powiecie?

- Anolis, ty przecież wiesz, jaka u niego słabość…

- Wujku, krew zatrzymuje się i niedługo twoje życie się skończy.

- Wiem o tym, synku.

- Myślę, że pora abyś się wyspowiadał i przyjął priczastije. Pomyśl, jak ty staniesz przed Bogiem w takim stanie?

- Przyprowadź do mnie szybciej spowiednika, zrobię wszystko, co trzeba.

Niedaleko od szpitala znajdowała się świątynia świętego Spiridona, w której służył wtedy jako kapłan pewien orędownik i wspaniały nauczyciel pobożności. Jego kazania zawsze mnie wzruszały: on umiał przekazać swoje słowa do serc słuchaczy. Jego mowa była świeża i aromatyczna, jak świeżo upieczony pszenny chleb, napełniający cały dom swoim aromatem. Ona zaszczepiała w serca spokój, podobny do pierwszej rosy, spadającej o świcie sierpniowego dnia. Ach, gdyby on teraz żył! Słuchalibyśmy z jego złotych ust ewangeliczną naukę. Ale on wcześnie zostawił swoją parafię, zostając metropolitą na wyspie Chios. Niech pośle nam Chrystus więcej takich duchownych, jak był ojciec Chrizostom Jałuridis!

- Wy będziecie mogli przyjść wyspowiadać mego wujka, który leży w szpitalu?

- Chodźmy od razu teraz.

Kiedy następnego wieczoru zaszedłem do wujka, to okazało się, że on już wyspowiadał się i przyjął priczastije. Jego żona, całe doby nie odchodząca od niego, przekazała mi wiadomości dobre i nie bardzo: od rana on była zamyślony, ale z nikim nie nawiązuje kontaktu.

Ona powiedział mu na ucho:

- Przyszedł Manolis.

I wtedy mój półmartwy wujek uniósł się z poduszki i, płacząc, zaczął do mnie mówić:

- Dziękuję tobie, drogi mój synku! Ostatni raz spowiadałem się w 1912 roku. Wtedy w Tesalonikach spowiadaliśmy się całym pułkiem. Przyjęliśmy priczastije i doszliśmy pieszo do Sofii[3]. Od tej pory ugrzęzłem w życiowym zgiełku, ponadto jeden kapłan zepchnął mnie w przepaść, chociaż sam jakbym szukał tego, kto dałby mi powód odejść z Cerkwi. Od tego czasu byłem jak osioł, który zszedł z drogi, zabłądził w lesie i błąka się tu i tam. Przyczyną wszystkiego jest mój egoizm, który pojawił się we mnie od kontaktów z ludźmi portu, którzy lubili mówić: „jesteśmy tylko my, innych nie ma”. A teraz ulżyłem swojej duszy. Z mego serca jakby zsunięto grobową płytę. Jeśli przeżyję, to będę żyć po nowemu, według Chrystusa, prawdziwym życiem, synku. Jeszcze raz dziękuję tobie, drogi siostrzeńcze! Daj ja ciebie ucałuję.

Po godzinie mój wujek kontynuował swoje nowe życie na niebie. Nie „w dole”, jak mówią w Atenach o Pireusie, a w górze, w Górnym Jeruzalem.

1. Pireus – przedmieście Aten, w którym znajduje się jeden z głównych portów śródziemnomorskich.

2. Soborowanije (jeleoswiaszczenije) – Sakrament Oleju Świętego dokonywany zasadniczo przez siedmiu, lub przynajmniej przez kilku kapłanów.

 

„Ty sam zechciałeś tu przyjść, czy ciebie przyprowadzili?”

Był środek zimy. Chłód był taki, że nikt z nas nie pokazywał nosa na ulicy. W tych górach noc zapada szybko. Jak mogilną płytą przykrywa nas mgła i gęsta ciemność. Nawet światło księżyca nie mogło nas pocieszyć. Ani jeden człowiek nie przychodzi w takim czasie do nas do wąwozu, żeby dowiedzieć się, żyjemy jeszcze czy już umarliśmy. Ale, mimo tego, jakoś raz po wieczierni (wieczornym nabożeństwie) zobaczyłem na monasterskim podwórzu trzy osoby: dwóch młodzieńców towarzyszących swemu ojcu.

- Jak znaleźliście się tu w taka pogodę?

- My, ojcze, przyjechaliśmy z Aten, przyszliśmy do tutejszej wsi i przyprowadziliśmy tu naszego ojca, żeby się wyspowiadał. Znajdziecie dla niego czas?

- Chodźmy, dziadku, do Bogarodzicy, porozmawiamy. Masz dobre dzieci. Widać, że oni ciebie bardzo kochają, jeśli przeszli taką drogę, i to w taką pogodę. Ale ty sam zechciałeś tu przyjść, czy oni ciebie przyprowadzili?

- Przyprowadzili. Oni dosłownie nieśli i ciągnęli mnie do tego monasteru. Już wiele lat moja żona i dzieci piłują mnie, żebym się wyspowiadał. Choć sam nie widzę żadnych swoich grzechów.

- Ile masz lat?

- Siedemdziesiąt pięć.

- I ty nigdy nie popełniłeś błędów? Ja oto grzeszę każdej minuty, a tobie jak udało się uniknąć diabelskich sieci?

- Jeśli ty nazywasz grzechami jedzenie, picie, kobiety, to są – rzeczy naturalne. Jeśli to zło, to poco Bóg je dał? Jeśli je stworzył diabeł, to co w takim razie robi Bóg? Nieszczęścia i choroby, trzęsienia ziemi, klęski żywiołowe i wojny? Od dzieciństwa słyszałem o tym, co nam się przydarza: „To gniew Boży”. Co, Bóg umie tylko się gniewać?

Pomyślałem: „Wygląda na to, że z tym staruszkiem będzie trudno”. Pytam go:

- Pracowałeś jako kto?

- Nie pracowałem. Pracuję. Jestem pastuchem.

- W wojnie domowej w ogóle nie uczestniczyłeś?

- No co ty, ojcze? Prawdę ci mówię: w ogóle nie wojowałem. Chociaż, jakoś raz po drodze przez las, w którym się ukrywałem, szło dwóch uzbrojonych mężczyzn w wojskowych mundurach. To byli partyzanci. Pobiłem ich i zostawiłem leżących.

- A skąd wiesz, że to byli partyzanci?

- O tym potem mówili: „Na drodze znaleziono dwóch zabitych partyzantów. Zabójca nie znaleziony”.

- Partyzanci kiedykolwiek uczynili ci zło?

- Nie, nigdy.

- Za co więc ich zabiłeś?

- Jak to za co? Przecież oni byli komunistami.

Całą godzinę walczyłem, próbowałem przekonać go o tym, że to było zamierzone zabójstwo, ciężki grzech. Niestety, nie udało się mi obudzić w jego duszy choćby cienia pokajania. On żył we własnym „raju”.

Na zewnątrz cerkwi czekali na mnie jego synowie.

- Powiedzcie, chłopcy, być może, on nie jest świadomy?

- A nie, on zawsze był taki pewny siebie.

- Ja nic nie mogłem z nim zrobić. Może, inny spowiednik będzie w stanie. Dobrej nocy wam. A za waszą ofiarność niech wynagrodzi was Pan!

 

Surowość wobec siebie

W Eurytanii[1] Sam Bóg rozstawił góry, porozrzucał skały i porozciągał wąwozy. Jak mówił mi jeden miejscowy dziadek, „Bóg jakby przesiewał ziemię, dlatego dobra gleba trafiła na równinę, a u nas On zwalił niepotrzebne odpady”. Jednak, On dał nam i pocieszenie: nieprzejrzane lasy świerkowe. Zwłaszcza obok osady Furna wszystkich poraża silny aromat świerków. Ich ciemne cieniste iglaste gałęzie jednocześnie radują i zastraszą. Aromat świerków zupełnie niepodobny do nieprzyjemnego zapachu kwitnących wiosną kasztanów.

W Eurytanii jest duży obszar, nazywany Agrafa. Mówią, że Turcy nigdy tam nie zachodzili. Jednak wielu mnichów nie tylko potrafiło tam zajść, ale i wybudowali tam przepiękne monastery, takie jak przybytek Skały, monaster świętej Paraskiewy, w którym trudzili się Ioann Etolijski, Gordij i wielu innych, których imion nie mogę teraz przypomnieć. Nie patrząc na trudnodostępność i surowy klimat, te monastery działały, i wśród dzikich skał wyrastały w nich zadziwiające kwiaty. Oprócz tego, one sprzyjały temu, że w okolicznych osadach pojawili się godni podziwu ludzie, wyrastający w patriarchalnych rodzinach. Oni żyli w prostych chatach (tu rzadko można spotkać dobrze zbudowany dom), ale, bez względu na to, udawało się im wychowywać po dwanaścioro i czternaścioro dzieci, które wszystkie były rozgarnięte, o błyskotliwych zdolnościach i wierne Bogu: prawdziwi Grecy i wspaniali ludzie, u których był szacunek i miłość do Cerkwi i ojczyzny. Ich społeczność radowała serce. To byli prawdziwi bohaterzy, których nie złamał ciężar ubóstwa; trudności jedynie potęgowały u nich pragnienie życia. U nich nie było obłudy i chytrości. Przychodząc do monasteru, oni nie żądali sobie jednoosobowego pokoju z oddzielną toaletą, nie byli wybredni odnośnie jedzenia. Prosty dywanik w podwórzu monasteru był dla nich lepszy od łóżka ze słoniowej kości, a kawałek chleba i trochę oliwek – carskim obiadem.

Ci ludzie, zresztą, jak i wszyscy, którzy żyli w poprzednich czasach, przychodzili do monasteru spowiadać się.

Bogarodzica, przyjmująca od nich bogate dary w postaci oliwy z oliwek, wosku i zwierząt, przyjmowała również ich grzechy. Oni uważali, że Bogarodzica wysłuchuje ich z największą miłością i łatwiej przebacza. „Bogarodzica niech przebaczy nam grzechy nasze, ojcze ihumen!” Raz przyszedł tu jeden z tych wspaniałych ludzi, już staruszek, żeby przynieść spowiedź za całe życie, ponieważ był pewien swojej szybkiej śmierci.

- Ile masz dzieci, dziadku?

- Tyle, ile dał mi Bóg: czternaścioro, z Bożą pomocą.

W tym momencie przypomniałem sobie pewną babcię ze wsi Płatanos w Nawpaktii[2], którą zapytałem:

- Ile masz dzieci, moja szlachetna pani?

Ona odpowiedziała:

- Ja lepiej powiem ile mam wnuków, a dzieci to już sam policz: trzydzieścioro ośmioro, z pomocą Bogarodzicy.

Kontynuowałem rozmowę ze staruszkiem:

- Co ciąży ci na duszy?

- Mam ciężki grzech, który już wiele lat nie daje mi spokoju. Teraz oto udało mi się tu przyjść, żeby zostawić go u nóg Bogarodzicy. Tylko Ona może ukryć go przed Dowódcą.

- Co to za Dowódca?

- To Chrystus, synku. Ty wybacz, że nazywam ciebie synem, ale takie już moje lata.

- Cóż to za ciężki grzech?

- Ja, ojcze ihumen, naruszyłem post pewnego piątku.

- Zjadłeś coś niepostnego?

- Nie, tego ja nigdy nie robiłem. Ja w piątek przespałem się ze swoją żoną. A przecież tego dnia był ukrzyżowany Chrystus. On na cierpienie, a ja – na pożądanie? Nie mogę tego zapomnieć. Wiele lat modlę się, krzycząc o tym w górach, po których chodzę, ale poczucie winy nie opuszcza mnie. O moim grzechu dowiedziały się ptaki, dzikie zwierzęta, każda gałązka na drzewach w lesie. Teraz chcę, żeby dowiedziała się o nim Bogarodzica i wytarła go z mojej duszy.

Zastygłem w zdumieniu i nie mogłem nic powiedzieć, a potem pomyślałem: „My, mnisi, mówimy o rygorze wobec siebie. O jakim rygorze my mówimy! Ten dziadek – oto najbardziej rygorystyczny rygor, jaki widziałem w swoim życiu!”

1. Rejon w Centralnej Grecji.

2. Rejon w Centralnej Grecji.

 

„Nie pytaj mnie”

Spowiednicy zawsze doznają trudności podczas spowiadania. Ludzie nie chcą otwierać swojej duszy albo ze wstydu, albo pod działaniem diabła, albo z powodu chytrości. Ich brud, występki i wady trzeba wyjmować z ich serca omal nie bosakiem. Trzeba zadawać naprowadzające pytania, według których spowiadający się zaczynają osądzać spowiednika. A z tego powodu u nich często pojawia się przewrotne rozumienie jego słów, z powodu czego mocno obrażają się nie tylko na młodych spowiedników, ale i na ubielonych siwiznami starców. Zazwyczaj, spowiadający się zaczynają od wyliczenia swoich zalet: „Ja nie oczerniałem, nikogo nie zabijałem, nie rozbijałem cudzej rodziny. Ty lepiej sam mnie pytaj, a ja będę odpowiadać…”

Ileż trudów wymaga otwarcie podobnego serca! Klucz od niego człowiek zapomina w domu i przychodzi z duszą, zamkniętą ze wszystkich stron, jak oblężona twierdza. Jak wejść do takiego serca?!

Ale, dzięki Bogu, spotyka się jeszcze ludzi, którzy gotowi są sami mówić i mają oznaki prawdziwego pokajania. Ich spowiedź – prawdziwa pociecha dla spowiednika. Tak, pewnego razu ku mojej radości klęknął pod epitrachelion jeden z takich szczerze kajających się.

- Ojcze, nie pytaj mnie o nic. Ja sam wszystko opowiem: chcę sam otrzymać całą nagrodę za spowiedź; nie chcę, żeby ona dostała się jeszcze komuś, niech cała będzie moja.

On zaczął od swego najcięższego grzechu. Oblewając się chłodnym potem, on starał się uwolnić się od tej ogromnej lubieżnej bestii, o której nie wiedzieli ani jego żona, ani dzieci, ani współpracownicy.

- Wewnątrz mnie ciągle żyje jakaś dzika bestia. Teraz bardzo się wstydzę, ale ten potwór powinien ze mnie wyjść.

W ślad za tym grzechem zaczęły wychodzić inne, mniej ciężkie, podobne do drobnej morskiej ryby. On skłonił się twarzą do ziemi i ze łzami zaczął prosić o wybaczenie.

- Jest mi wstyd, wstyd – powtarzał. – Nie patrz mi w twarz, inaczej umrę ze wstydu. Jak stary statek podążam do głębiny Boskiej łaski, która tylko jedna może mnie zbawić. Ojcze, nic nie leczy z namiętności – ani wykształcenie, ani wysoka pozycja w społeczeństwie, tylko wielkie Boże miłosierdzie. Wcześniej myślałem, że jeśli dobiję się wysokiej pozycji i zajmę ważne stanowisko, to mój umysł będzie się wstydzić myśleć o obrzydliwościach. Ale wszystko stało się tylko gorzej. Od tej pory nie znajduję spokoju. „Zmiłuj się nade mną, Panie, zmiłuj się nade mną, upadłym!”

Kiedy czytałem nad nim rozgrzeszającą modlitwę, on znów schylił głowę do ziemi, pocałował moją rękę i odszedł, żeby następnego dnia spotkać się z Panem, przyjąwszy priczastije od Czaszy życia.

 

Odtrącona

Aż do lat siedemdziesiątych bieda i ubóstwo nie były rzadkością w górskich rejonach naszego kraju. Ludzie, przychodzący do naszego monasteru, byli obuci w kawałki świńskiej skóry. O takim obuwiu ja tylko słyszałem, ale nigdy jeszcze nie widziałem, żeby z niego korzystano. Zbliżało się święto Bożego Narodzenia, i wszyscy starali się przygotować do tego wielkiego święta: ludzie przychodzili do nas po oliwę z oliwek, mąkę, mydło, ubranie, które zmieniło już jednego albo dwóch właścicieli. Przyszła do nas i pewna kobieta, obuta w starodawne obuwie, żeby wziąć oliwy i jeszcze coś, czym monaster mógłby jej pomóc. Ale przede wszystkim przyszła dlatego, żeby wyspowiadać się ze swoich dawnych i ciężkich grzechów. Pomimo wyjaśniającej gestykulacji, nic nie można było zrozumieć z tego, co mówiła ta bezzębna stara kobieta. Powiedziałem jej: „Modlitwa rozgrzeszająca wszystko to zmyje”.

Nadeszło Boże Narodzenie. Na Liturgii kobieta przyjęła priczastije z rąk ihumena, i to stało się głównym tematem rozmów w całej okolicy: w domach, przy stole, w kawiarniach: „Ihumen udzielił priczstija zabójcy!”

Wieczorem przyszedł do mnie zaniepokojony monasterski kucharz.

- Ojcze, jak mogłeś to uczynić?!

- Co mianowicie, wujku Andrzej?

- Udzielić priczastija zabójcy. O tobie teraz wszędzie mówią jak o duchownym, który nie zna świętych kanonów i cerkiewnego regulaminu. One przecież zabraniają zabójcom nie tylko przyjmować priczastije, ale nawet wchodzić do cerkwi.

- Z powodu czego tyle szumu? Czego wystraszyli się twoi ziomkowie? Czyż tym skalane zostało święte Priczastije?.. A kim właściwie jest ten zabójca?

- Starucha, która przed tobą udawała dobrą, a teraz wszędzie bełta: „Mam przyjaciela – ihumena, a z wami teraz nie mam nic wspólnego”.

- No i dobrze, niech jej od tego będzie lżej. Ona co, wiecznie powinna być wzgardzona?

Nadeszła Pascha. Starucha-zabójca, całkowicie zmarkotniała, cichutko skradała się wzdłuż ściany, jakby dokonała swego zabójstwa dziś.

- Chodź tu, nie bój się. Siadaj obok, porozmawiamy.

Ona nabrała odwagi, i na mrocznej twarzy pojawił się cień uśmiechu.

- U ciebie wszystko w porządku? Jak spędziłaś zimę?

- Było trudno, batiuszka. Wszyscy odwrócili się ode mnie z powodu tego zabójstwa, które ja nawet nie wiem, jak się zdarzyło.

- Opowiedz no mi o nim, dlatego że poprzednim razem ja nic nie zrozumiałem.

- W dolnej części naszej wioski, batiuszka, miałam sad. Mieliśmy tam doprowadzoną wodę. Kiedy zeszłam z góry, żeby skierować strumień do podlewania, woda nagle przestała płynąć. Znów musiałam wdrapywać się na górę. Wspiąwszy się, zobaczyłam, że jakiś mężczyzna przy korzeniach dębu odprowadzał moją wodę do swego własnego sadu. Długo rozmawiałam z nim po dobremu. Ale w naszych stronach nikt nie będzie uważać ciebie za człowieka, jeśli jesteś słaby. Wtedy gniew zaćmił mój rozsądek. Schowałam się za dębem i, przybrawszy moment, odrąbałam toporem jego głowę, która stoczyła się do rowu. Zamknięto mnie w więzieniu. Ale w 1940-m rozpoczęła się wojna, i mnie z innymi więźniami uwolniono. Od tej pory żyję wzgardzona przez wszystkich. Nikt nie otwiera mi drzwi, wszyscy odwracają się ode mnie, choć nie noszę z sobą topora i nikogo nie obrażam. Często słyszę jak dzwoni cerkiewny dzwon. Wtedy płaczę, ale do cerkwi nie idę, bojąc się ogólnego oburzenia. Mówią mi, że jeśli wejdę do środka, to Bóg zniszczy świat. Czy to prawda? Kłamstwo? Ja nie wiem. Boję się. Nie wiem, gzie się wetknąć. Od ludzi słyszałam, że tutejszy ihumen wszystkich przyjmuje, wszystkim pomaga i odpuszcza grzechy. Dlatego to przyszłam wtedy, ale wyszło tylko gorzej: zaczęli mówić, jakobym oszukała ciebie i chytrością otrzymałam pozwolenie na priczastije.

- Ludzie, moja droga, mogą ciebie poniżać, ale Chrystus tobie wybacza i przyjmuje ciebie.

- I On nie brzydzi się mną? Przecież wszyscy nazywają mnie odtrąconą.

- Nie. On lubi ciebie bardziej, niż oni. Wszyscy mogą ciebie się brzydzić, ale Chrystus, i ja też, my ciebie bardzo kochamy.

- I ja tego chcę, batiuszka. Mi tego tak brakuje.

Ta, której brzydziła się cała wieś, zapłakała. Siedemdziesięcioletnia babula stała się „koleżanką” trzydziestoletniego ihumena, który kocha zabójców.

Panie, zmiłuj się! Bóg wybacza, choć nieznający Ewangelii ludzie i osądzają spowiednika, złoszczą się na niego i nie rozumieją, jak on może przyjmować zabójców i odpuszczać im grzechy.

 

Westchnienie starca

Z każdym rokiem coraz bardziej przekonuję się, że pouczenia priepodobnego Jefrema Syryjczyka za ostateczny swój cel mają doprowadzić człowieka do dobrego duchowego ustroju, który, z kolei, prowadzi go do pokajania. Temu samemu celowi służą wielkopostne nabożeństwa z ich sticherami, kanonami, czytaniami z ksiąg świętych ojców, częstym czynieniem znaku krzyża i niekończącymi się pokłonami. Wszystko to jest powołane do rozbicia egoizmu, zmuszenia do klęknięcia na niezginające się z dumy kolana, żeby chrześcijanie stali przed Bogiem z uwielbieniem, prosząc Go o wybaczenie popełnionych grzechów. Skłaniać głowę i zwłaszcza kolana boją się jedynie innowiercy, którzy są heretykami i u których, według słów priepodobnego Ioanna Klimaka, nie można znaleźć pokory.

W czasie Wielkiego Postu ogrzewa serce również smutne przybranie świątyni. Czuje się, że w roku nastał szczególny okres. Piękno i radość będą później, teraz zaś – czas pokajania i spowiedzi, westchnień i łez. Jedne ikony okrywają się czarną tkaniną, a inne odwracają się, dlatego że ja nie zwracam się do Chrystusa. I nawet święty Stół obleka się w czarne z powodu mego okrucieństwa, braku czułości i człowieczeństwa. Niestety, w ostatnie lata świątynie zaprzestano oblekać w smutne wielkopostne przybrania, żebyśmy nie wpadali w smutek. Ludzie zapomnieli, że prawosławna świątynia – miejsce łez i pokłonów, jest powołane zradzać w ludziach pokorę. Pewien nieżyjący profesor uniwersytetu w Atenach mówił: „Pismo Święte przestudiowałem do ostatniej litery i zrozumiałem, dobrze zrozumiałem, że Bóg nie potrzebuje od człowieka nic, oprócz pokory”.

W monasterach, gdzie trzymają się tradycji patrystycznych, jeszcze zachowują się pokajanne wielkopostne zwyczaje. Na Patmosie raz zapytałem pewnego francuza:

- Co doprowadziło ciebie do Prawosławia?

- Przybranie prawosławnej świątyni. Miałem okazję być w ruskiej świątyni na nabożeństwie pogrzebowym mego kolegi. Tam moje serce odtajało. A w katolickich i protestanckich świątyniach chłodno, jak w Alpach. Czyż w Alpach można żyć? Tak i w tych świątyniach.

Do monasteru, gdzie my, kilku mnichów, służyliśmy Bogu, jakoś w czasie wielkiego powieczerza przyszedł pewien krzepki starzec. Zajął stasydię[1] prawie w samym centrum niewielkiej świątyni usiadł w niej. Widząc, jak mnisi ciągle żegnają się i czynią pokłony, spróbował robić to samo, ale szybko się zmęczył. On zrozumiał, że nie jest w siłach nadążyć za nimi, i zaczął stękać.

- Dziadku, co z tobą? Jesteś chory?

- Nie, synku. Dusza moja smuci się, widząc, jak wiele pokłonów wy robicie, jak najwięksi grzesznicy, a ja, nieszczęsny, przez całe życie nie zrobiłem ani jednego pokłonu. A i żegnałem się byle jak, jakbym się wstydził znaku krzyża[2].

W końcu służby on poprosił mnie o spowiedź. Podczas jej trwania doszedł do wielkiej skruchy i płakał, jak małe dziecko.

- Ucierpiałem z powodu własnego pośmiewiska, którym chciałem zażartować z wami. Przyszedłem, żebyście po prosu przeczytali nade mną rozgrzeszającą modlitwę, i mógłbym przystąpić do priczastija, a oto nagle rozkisłem. Przypomnieliście mi o wszystkich moich grzechach. Jesteście po tym sadystami. No, dobrze, o wszystkim opowiem, nawet jeśli wydam ci się śmiesznym.

Staruszek otworzył całą swoją duszę aż do najciemniejszych jej kryjówek. Opowiedział wszystko, zaczynając od dziecięcych lat. W końcu, wykrzyknął:

- Więcej nie mam co tobie powiedzieć, nie mam czego pokazać. Przebacz mi i daj mi kubek wody.

Pobiegłem do cerkwi po wodę.

- Ja nie takiej wody chciałem, ja chciałem, żebyś odświeżył mnie modlitwą, po której mógłbym spokojnie odejść do domu.

Starzec odszedł, głośno stękając całą drogę do wsi. Usłyszała go kaleka Aleksandra.

- Co z tobą, staruszku, że ty tak stękasz? Co powiedzieli tobie mnisi? Źle się z tobą obeszli?

- Ja zobaczyłem, czym oni są zajęci, i zrobiło mi się żal siebie. Jeśli by istniało tylko to życie, to wszystko byłoby dobrze. Ale oto, na biedę, jest jeszcze i drugie…

Po kilku dniach on zmarł. Niech będzie błogosławiony (szczęśliwy) w wiecznym życiu.

1. Krzesło z oparciami do siedzenia lub stania w świątyniach greckich

2. U greków od czasów panowania tureckiego zachował się zwyczaj żegnać się tylko pośrodku piersi. Wtedy to było spowodowane niebezpieczeństwem prześladowań ze strony muzułmanów, teraz tak żegnają się z przyzwyczajenia.

 

Chłopczyk dla teściowej

W monasterze położonym między dwiema osadami codziennie odbywają się nabożeństwa, posty, modlitwy, spowiedzi. Jego odźwierni od wczesnego ranka otwierają bramy każdemu, kto przyjdzie. Jedni przychodzą tu, żeby podziwiać starożytną architekturę, drudzy – stare freski, trzeci – poskarżyć się na swoje biedy i nieszczęścia, czwarci – poprosić o miłosierdzie u Bogarodzicy i Chrystusa. Oczywiście, zawsze są i tacy, którzy niosą do monasteru swoje skromne ofiary: z owoców swoich sadów czy innych dochodów, jakie daje im Bóg.

Między innymi w tajemnicy przed swoimi bliskimi przyszła do nas też jedna dziewczyna z zaczerwienionymi oczyma i palącymi łzami. To nie przesada: kiedy pocałowała moją rękę, poczułem jak płonie jej serce.

- Córko, dlaczego ty tak płaczesz i wzdychasz? Co z tobą się stało? Przychodź do nas jakoś i bez łez.

- Ach, batiuszka, przychodzę tu dlatego, że w Waszej osobie widzę kochającego ojca, którego nigdy nie miałam. Ojciec u mnie i był, i nie był. Byłam córką pastucha i grałam na fujarce, cieszyłam się z górskich zboczy i szczytów. Ze stadem dochodziłam do tych miejsc, gdzie pośród lasu stoi monaster Bogarodzicy. Rano i wieczorem stałam przy nim, słuchałam słodkiego dźwięku dzwonów. I potem ciągle wspominałam go i cieszyłam się z majestatu Bogarodzicy. Stamtąd, z wysokości, patrzyłam, jak do Jej łaski drogą jadą powozy, i liczyłam je. Do końca ich nigdy nie zliczyłam. Potem mnie wyswatali za pewnego chłopaka. Rozumiecie, uwiódł mnie komfort życia na równinie. Ze strony męża nie widzę nic złego, ale teściowej zaczęłam bać się już od pierwszego dnia. Co bym nie robiła, wszystko dla niej źle. Jej ręka zawsze lekka do bicia, a język do obrażania. Ale i to jeszcze nie wszystko. Teraz, kiedy zaszłam w ciążę, ona mnie bije i, oprócz zwykłych przekleństw, grozi, że jeśli urodzi się dziewczynka, to wyśle mnie w góry doglądać kóz.

Przeraziłem się, usłyszawszy o takim despotyzmie teściowej. Młodej kobiecie poradziłem, aby pocierpiała i dodałem: „Kiedy kielich twego cierpienia przepełni się, przychodź tu. Bogarodzica ci pomoże. Sam Bóg zainterweniuje i zacznie mówić do ucha twojej teściowej”.

Minął jakiś czas, i jakoś wieczorem przyszedł do mnie znajomy lekarz, czymś bardzo poruszony.

- Co się stało? Czym jesteś tak przejęty?

- Na równinie przyjmowałem poród pewnej młodej kobiety. Urodziła się u niej straszna kaleka: dziecko bez głowy.

- To był chłopczyk czy dziewczynka?

- Chłopczyk.

Tym Bóg jakby odpowiedział na bezwstydność teściowej: „Masz oto, bierz chłopczyka, którego tak chciałaś, tylko bezgłowego”.

 

Spowiedź okaleczonej żony duchownego

Słońce zaczęło skłaniać się ku zachodowi, i cień wysokich gór przykrył monaster Bogarodzicy. Wąwozy stały się ponure, zapowiadając bliską ciemność nocy. Dzwonnik zaczął dzwonić na wiecziernię. Cudowna chwila i dla mnicha i dla pielgrzyma. Ludzie zjechali się do monasteru z całej Centralnej Grecji. Jakaś starsza kobieta została stać w końcu świątyni, choć i spróbowała zająć jedną ze stasydii.

- Pani, dlaczego twoje kolana nie zginają się?

- Ojcze ihumen, ja chcę wyspowiadać się, dlatego to przyszłam tu, w święte dziedzińce Bogarodzicy, z jednej wioski w rejonie Agrafa.

Po zakończeniu wieczierni ona omal nie siłą poprowadziła mnie do spowiadalni. Z wielkim trudem pokonawszy kilka schodków, klęknęła pod epitrachelion.

- Wstań, droga moja, przecież ty nie możesz zginać kolan.

- Ojcze ihumen, ja stałam na kolanach przed katami, więc czyż może mi być trudno stanąć na kolana przed Chrystusem, żeby On uwolnił mnie od grzechów? Drogi mój batiuszka, ja jestem żoną kapłana. W naszych stronach jeszcze nie tak dawno były ciężkie i czarne lata. Przenajświętsza Dziewico, niech one nigdy nie wrócą! Po niemieckiej okupacji dla nas, mieszkańców gór, nastały straszne dni. Brat zaczął zabijać brata. I, jak mówił mój mąż, „niech ciebie nienawidzi i prześladuje twój wróg, przed nim możesz się ukryć; ale jak ukryć się przed nienawiścią własnego brata?” Słyszałam, że podobne słowa są w Psałterzu[1]. Jestem niegramotna, i dlatego nie mogę nic więcej dodać. Mego męża nasi „bracia” wypędzili z domu, dlatego że uważali go za niebezpiecznego dla sprawy wyzwolenia. Grozili, że nadzieją go na rożen i usmażą pośrodku wsi, jak uczynili to z diakonem Afanasijem. W dzień on chował się w schronie, o którym nie wiedziałam, a tylko nocami przychodził, żeby trochę pojeść i przebrać się, poczym znów uciekał do urwistych wąwozów. I oto, pewnego razu dwóch podłych chłopców pociągnęli mnie za włosy do Karpienisi[2]. Dzieci, pozbawione ojca i matki, żegnały mnie z płaczem. To, co musiałam znieść w drodze, nie jestem w stanie tobie opowiedzieć. To byli nie ludzie, a dzikie bestie z dżungli. W Karpienisi oni mnie związali i zmusili stać w śniegu na kolanach w publicznej toalecie bez dachu. Ja całe dwa dni wystałam tam na grudniowym mrozie. W moich kolanach zaczęła się ankiloza[3], jak powiedzieli lekarze, i od tej pory mi bardzo trudno chodzić po wyboistych ulicach naszej wsi. Na początku lat 50-tych do naszej wsi na odpust przyjechał władyka. Po Liturgii my z mężem zaprosiliśmy go do naszej ubogiej chaty. To był nie dom, a prawdziwa buda. Za toaletę służył wydłubany wewnątrz pień świerku. W pokoju władyka usiadł plecami do otwartego okna. Ja poprosiłam go, aby mnie wyspowiadał, zanim przygotuje się obiad. „Władyko, ja nie mogę wybaczyć tym psom, którzy uczynili ze mnie kalekę, zwłaszcza kiedy oni, każdy raz spotykając mnie na ulicy, umierają ze śmiechu, wyśmiewając się z mego niezdarnego chodu”. Władyka odchylił głowę do tyłu[4] i powiedział: „Nigdy! Nigdy nie wybaczaj im!” W tym momencie zleciał z niego kłobuk, i do chwili, zanim zdążyłam podejść i podnieść go, przechodzący obok osiołek zaczął deptać go kopytami, póki ten nie zamienił się w szmatę. Podniósłszy to, co z niego zostało, zobaczyłam, że nie można go już naprawić. Władyka odjechał do Nawpaktu, przykrywszy głowę ręcznikiem. Było mi całkowicie jasnym, że udzielona przez niego rada była zła. Jego słowo było nie od Boga, i dlatego natychmiast nastąpił znak z nieba. Mój mąż powiedział mi: „Biegnij do ojca duchowego (spowiednika) i opowiedz mu o wszystkim”. Dlatego pokonałam taką drogę, żeby wyspowiadać się przed tobą z tego, zanim umrę.

Wydaje mi się, że ten nieszczęsny biskup nigdy nie zwracał uwagi na słowa swiatitiela Ioanna Złotoustego, który mówił, że najbardziej podobająca się Bogu cnota – umiejętność wybaczania swoim braciom.

1. „Nie wróg przeklina mnie – to bym zniósł; nie nienawidzący mnie wywyższa się nade mną – od tego bym się ukrył; ale ty, który byłeś dla mnie tym, czym ja, przyjaciel mój i bliski mój…” (Ps.54:13-14); (55:13-14).

2. Miasto w Centralnej Grecji.

3. Nieruchomość stawów, zwykle pojawiająca się w wyniku zrostu powierzchni stawowych.

4. Na Bałkanach to gest zaprzeczenia (negowania).

 

Spojrzenie…

Z nostalgią wspominam jedno wzgórze, które otrzymało nazwę Mat’ja[1] po tym jak pewien przechodzący po nim człowiek zatrzymał się i powiedział: „Stąd jednym spojrzeniem można ogarnąć cały świat.

Często wspomina mi się też wielki malarz i restaurator Antonij Glinos, który, zobaczywszy w Synajskim monasterze napisaną woskiem ikonę Chrystusa długo podziwiał mistrzostwo ikonopisca, a potem, popatrzywszy Mu w oczy, w zdumieniu krzyknął: „ W tym spojrzeniu można przeczytać wszystko!”

Coraz bardziej przekonuję się o prawdziwości stwierdzenia, że oczy mówią i wyrażają myśli nawet wtedy, kiedy usta są zamknięte i nie słychać głosu. Jednym tylko spojrzeniem można wypowiedzieć drugiemu człowiekowi i myśli, i to, co kręci się na języku, i nawet to, co leży głęboko w sercu. Pewna pokorna spowiedź potwierdzi prawdziwość moich słów.

Oczekując w szpitalu „Zwiastowanie” swojej kolejki na zabieg, pewien dziadek opowiedział mi o niezapomnianym spojrzeniu swego brata. Na maleńkiej wyspie Sikinos żyła para małżeńska. Z powodu ubóstwa ich córka zmuszona była wyjść za mąż za troglodyta[2]. On żył sam w pieczarach wyspy, doglądając niedużego stada kóz i owiec. W domu widziano go rzadko. Za każdym razem on przychodził tak zmęczony, że, zobaczywszy go, dzieci chowały się. Matka na próżno mówiła im: „Dzieci, nie bójcie się, to wasz tatuś”. Trzecie narodziny były nieudane i matka z dzieckiem zmarli. Dwóch starszych chłopców zostało sierotami. Na wyspie jedna bezdzietna małżeńska para anglików miała swój dom. Dzieci chodziły tam, żeby otrzymać trochę jedzenia. Pewnego razu Anglicy powiedzieli starszemu chłopcu, który wydawał się im bardziej roztropnym: „My weźmiemy ciebie do siebie, ale będziesz musiał wygonić z domu swego brata”.

- Złapałem go za rękę, wyciągnąłem na zewnątrz, spuściłem ze schodów i zatrzasnąłem za nim drzwi. Kiedy puściłem jego rękę (to był najstraszniejszy moment w moim życiu), on podniósł na mnie swoje oczy, popatrzył w moje i jakby powiedział tym: „Na kogo ty mnie zostawiasz?” Ale ja wtedy uczyniłem swoje serce okrutnym i myślałem tylko o własnej wygodzie. Od tej pory zawsze widzę przed sobą to spojrzenie, myślę o nim ciągle, i ono nie wychodzi z mego serca. Za każdym razem, kiedy robi się mi wesoło, ono, jak grobowa płyta, przytłacza moją radość.

- Jak ułożył się los twego brata?

- Trudno mi o tym mówić. Nawet ten domek, który zostawał nam od matki, zabrał od nas nasz wujek, a mój brat do tej pory żyje w pieczarze bez światła i wody. Jedynie wielkie robaki towarzyszą mu podczas snu i posiłku.

- Co ty, dziadku, czyż teraz są jeszcze ludzie, żyjący w pieczarach? Czyż nikt nie może przygarnąć go do siebie?

- Teraz, batiuszka, przywiozłem go do Aten i wożę po lekarzach, żeby choć trochę ugasić pamięć o tym cierpiętniczym spojrzeniu, ale mimo wszystko nie znajduję spokoju. Jego spojrzenie ciągle pali moje serce. Posłuchaj, batiuszka, zawsze patrz człowiekowi w oczy, żeby wszystko zobaczyć i zrozumieć. Jeśli on jest smutny, to zdejmij z niego jego smutek, a jeśli wesoły, to przykryj go, żeby nie stracił swojej radości.

1. „Spojrzenie”.

2. Troglodytami dawni grecy nazywali rdzennych mieszkańców Etiopii, Libii, Kaukazu, Scytii i innych krajów, którzy, w odróżnieniu od nich, żyli nie w górach, a w pieczarach.

 

…i jeszcze jedno spojrzenie

W latach, kiedy w Albanii, na terytorium dawnego Iłliriku, zaczęła rozprzestrzeniać się bezbożność, to jej chytry władca nie zechciał, żeby to wyglądało jak jego własna inicjatywa. On organizował tak zwany Ruch, żeby wszystkim powiedzieć, jakoby bezbożność idzie od ludu, a nie od władzy. Po tym jak on upoił (otumanił) naród winem wyrzeczenia się Boga, ten (naród) według swego zaślepienia sam zaczął niszczyć wszystko, co przypominało o wierze.

W pewnej wsi, jak opowiadał mi mieszkaniec Północnego Epiru Wasilij, szkoła znajdowała się obok cerkwi. Nauczycielem w niej był grek.

- On całymi dniami uczył nas, że o wiele lepiej byłoby, jeśli by nie było u nas ani religii, ani Chrystusa, ani Cerkwi. On mówił, że cerkiewne zakazy przemieniają nasze życie w tortury. Jego słowa był tak przekonujące, że pewnego dnia my wszyscy włamaliśmy się do cerkwi, zaczęliśmy zdejmować ikony i rzucać je do ciężarówki, jak niepotrzebne rupieci. Tak dokładnie przeprali nam mózgi, że nie rozumieliśmy tego, co robiliśmy. Ja sam zdjąłem ikonę Chrystusa z biskupiego tronu i wrzuciłem ją do państwowej ciężarówki. Wszystko działo się tak szybko, jakby Sam Bóg opuszczał nasz kraj. W tym momencie, kiedy wyciągnąłem swoje ręce, żeby zdjąć ikonę, moje oczy spotkały się z oczami Chrystusa. Poczułem wyrzuty w Jego spojrzeniu, jakby On mówił mi: „Co Ja tobie zrobiłem, że ty wypędzasz Mnie?” Ale ja pomyślałem: „Chcesz, nie chcesz, ale Ty odejdziesz z mego życia. Państwo rozkazało, żeby w Albanii znikła nawet pamięć o Tobie”. Minęły lata, pojawiła się u mnie rodzina. Kiedy urodziła się u nas córka Ewangelia, to, ledwie spojrzawszy jej w oczy, powiedziałem: „To spojrzenie jest mi znajome. Gdzie ja je widziałem? Gdzie spotkałem? Nie pamiętam”. Później, kiedy okazało się, że Ewangelia od urodzenia jest kaleką, odwiozłem ją do pewnej babki, która leczyła ziołami. I kiedy ona powiedziała mi: „To gniew Boży, ona jest nieuleczalna”, – to przypomniałem sobie spojrzenie Chrystusa na ikonie w mojej wioskowej cerkwi i od tej pory nie znajduję sobie spokoju. Wstydzę się spotykać się wzrokiem z pełnym wyrzutów spojrzeniem mojej córki, czuję, że ona jakby mówi mi: „Ty, tato, pewnego razu zjadłeś kwaśny winogron, a oskoma (cierpkość i kwaśność) u mnie na zębach została na zawsze”.

Oto jakie pożyteczne znaleziska trafiają się czasem spowiednikowi podczas spowiedzi.


Do strony głównej