Ludzie cerkwi, których znałem


 LUDZIE CERKWI, KTÓRYCH ZNAŁEM

Archimandryta Grigorij (Zumis)

tłumaczenie Eliasz Marczuk


LUDZIE CERKWI, KTÓRYCH ZNAŁEM

Tym, którzy z żółtych brzegów Archipelagu wysłali mnie w góry Etolii i Eurytanii, na Świętą Górę i w przedgórza Wiertiska, z wdzięcznością poświęcam.

 

OPOWIADANIA O MĘCZENNIKACH

 

Ból zmusza zabójcę do przyznania się

Paschę 1966 roku witałem w osadzie Megalochori, znajdującej się w regionie Trikała[1], w rodzinie Dimitrija Juwrisa. Nadarzyła mi się okazja lepiej poznać mieszkańców Tesalii i zwłaszcza ich wielkanocne obyczaje. Wśród nich poczułem się jak obcokrajowiec, pomimo tego, że mój bliski przyjaciel Wasilij ciągle był obok. U tesalijczyków paschalne nabożeństwo jest krótkie, za to po nim bywa dużo drobno posiekanego smażonego mięsa, dużo wina, gra na klarnecie, miejscowe tańce i pieśni. Wieczorem paschalnego dnia na niektórych placach, po tym jak sympatyczne prosięta przestawały zbierać tam leżącą pod nogami paszę, zwalniało się miejsce dla placu tanecznego. Wszystko to widziałem po raz pierwszy. Byłem zdumiony powszechną chęcią do tak hucznego świętowania, na którym byli wszyscy, nie wyłączając staruszek i małych dziewczynek. Ja bez pośpiechu rozmyślałem: „Ci ludzie przecierpieli tureckie panowanie bardziej niż my, mieszkańcy wysp. Tak uzewnętrznia się u nich nagromadzone przez wieki niewolnictwa zmęczenie od letniej spiekoty i zimowej pluchy, w czasie których oni pod przymusem pracowali”. Moja młodzieńcza wyobraźnie nie mogła powstrzymać się tego paschalnego wieczoru: ona odleciała w czasy tureckiego panowania, kiedy ludzie odliczali pozostałe do tego święta dni i z niecierpliwością oczekiwali go, żeby ono choć cokolwiek zmieniło w ich nieszczęsnym życiu.

Wieczorem, kiedy siedzieliśmy pod naftową lampą, wujek Dimitrij zapytał o moje wrażenia. Ja natychmiast zacząłem opowiadać mu o tym, jak witają Paschę na wyspach, kompletnie nie myśląc o tym, że takie porównanie może go zmęczyć (zanudzić).

- U nas, panie Dimitrij, paschalne nabożeństwo jest długie, i cały dzień nie milknie dźwięk dzwonów. Dzieci porzucają swoje huśtawki i cały dzień huśtają się na linach dzwonów. Mięsa na Paschę u nas nie smażą, a zapiekają z warzywami w garnku. Obwarzanki z czterema czerwonymi jajkami, które babcie przyozdabiają rysunkami, symbolizują cztery strony świata, obmyte krwią Chrystusa. A radosne paschalne powitanie „Christos woskriesie! – Woistinu woskriesie!” słyszalne jest cały dzień, przykrywając (tłumiąc) wszelki szum i gwar.

Wujek Dimitrij, na początku słuchający uważnie, nie wykazywał jakichkolwiek emocji, póki głośnie chrapanie nie zdradziło jego znudzenia. Tak musiałem przerwać swoje natchnione opowiadanie.

W każdym razie, jestem wdzięczny Bogu za to, że poznałem tych ludzi w tym czasie, kiedy jeszcze nie było telewizji i interesowały nas wzajemne kontakty. Nie było jeszcze nocnych klubów i restauracji, w których teraz przepada młodzież. Wszyscy cieszyliśmy się z obecności człowieka, i nikt nie szeptał innemu: „A gdzie jest ten albo tamten?” Wszyscy bez wyjątku świętowaliśmy Zmartwychwstanie Chrystusa jak nasze własne.

Jeszcze zawsze cieszyła oko obecność zgrabnej tesalijki, z przykrytą głową, w długiej sukni, której brzegi sięgały do ziemi, z jedwabną chustą zamiast fartucha, zawsze mokrą od gęstej rosy.

Na drugi dzień, w Światły[2] Poniedziałek, przyjechały do nas trzy cioteczki Wasilija, żeby z okazji święta pozdrowić swego wspaniałego siostrzeńca, a jednocześnie i jego gościa, jak mówiło się w przysłowiu: „Wraz z kwiatkiem wodę pije i garnek”. Babcia Konstando i babcia Kiraco, kiwając głowami, uprzejmie pozdrawiały nas; było widać, że bardzo się cieszą, że nas widzą. Śmiech i żarty Kostando były niezrównane. Źle rozumiejąc miejscowy dialekt, dobrze odczuwałem ruchy jej serca. Było mi tak dobrze z nimi, że później bardzo tęskniłem za ich towarzystwem. Jak cudowni to byli ludzie wśród wiosennych polnych kwiatów Tesalijskiej doliny!

Jedną z tych mirrę noszących kobiet, które przyszły do swego siostrzeńca Wasilija, była też ciocia Adriana. Ona mało śmiała się i stale cichutko wzdychała. Na jej twarzy widać było ból i smutek.

- Babciu Konatando, co leży na duszy tej staruszki i dlaczego ona siedzi taka smutna? Zapytaj jej – czyż wiosna jeszcze nie minęła i nie nastało lato?

- U niej, Minolis, obolałe (cierpiące) serce.

Podszedłem do niej i usiadłem obok.

- Dlaczego ty, cioteczko, siedzisz taka smutna? Jakie zmartwienie gryzie twoje serce, przecież żyjesz obok tak wesołych ludzi?

- I oni nie zawsze weseli; bywa, że i oni płaczą z biedy. Ze swoim smutkiem ja żyję już wiele lat, i jeśli wystarczy ci odwagi słuchać o mękach, to opowiem tobie.

- Dla tego, cioteczko, ja i przyjechałem tu: nie tylko dla tego, żeby razem z wami poweselić się, ale i dla tego, żeby dowiedzieć się o tym, co was smuci.

Ciocia Ariadna zaczęła swoją opowieść:

- U wszystkich nas przy domu jest ogród, na którym hodujemy różne warzywa. Każdą sobotę wybieramy się do miasta, żeby sprzedać na bazarze trochę cebuli, marchwi, selera i wszystkiego innego, co u nas rośnie, a za otrzymane pieniądze kupić potrzebne do domu. Pewnej soboty było bardzo chłodno, przenikały mnie takie dreszcze, że nic nie mogłam wziąć w ręce. Zakończywszy targowanie, powiedziałam, że zajdę do restauracyjki wziąć porcję gorącego (pieczeni), żeby się rozgrzać. Pieniędzy na to już nie żałowałam. Kelner restauracji powiedział mi: „Siadaj, babciu, przy stole, żeby twoje okruszki nie padały na podłogę”. – „Synku, ja przecież biedna i nie umiem zachować się przy stole. Ja umiem jeść tylko prosto, bez widelca i noża”. W końcu przynieśli mi dymiące gorące. Nie zdążyłam podnieść łyżki do ust, jak za stolik naprzeciwko mnie usiadł jakiś nieprzyjemny ordynarny człowiek. Choć całkiem nie wiedziałam, kim on jest, coś w jego ubraniu wydało mi się znajome. Drżącą ręką położyłam łyżkę na talerzu i zaczęłam go obserwować. Wstałam i zaczęłam oglądać go ze wszystkich stron. Tak doszłam do drzwi i wróciłam z powrotem. Zapomniałam o chłodzie, i o gorącym jedzeniu. Od tego spotkania serce moje zakipiało. U mnie, synku, był brat kapłan, nazywał się Chryzostom Papachristu. On był dobrym duchownym, i mówię tak nie dlatego, że był moim bratem, wszyscy tak uważali. On aktywnie występował przeciwko komunistom. Pewnego razu, wyszedłszy rano do cerkwi, nie wrócił wieczorem. Wszędzie pytaliśmy o niego, ale nikt nic nie widział i nie słyszał. Być może, zranił go zwierz, i on leży gdzieś i prosi o pomoc? Chodziłam po polach, lasach, zaroślach, wzgórzach i wołałam: „Chryzostom! Ojcze Chryzostom!” Nikt mi nie odpowiadał. Jednak zostawała u mnie słaba nadzieja na to, że on jeszcze żyje: może, uwieźli go okupanci, jak robili to z wieloma patriotami. Ciągle mówiłam sobie: „Kto ośmielił by się zabić takiego świętego człowieka?” Ale w tym momencie, kiedy zobaczyłam tego obcego człowieka, odzianego w znajome ubranie, to zaczęłam tracić nadzieję na to, że brat mój żyje. Usiadłam naprzeciwko niego. Kelner krzyknął: „Ej, babulu, to nie twój stolik!” Udałam głuchą. Zdobywszy się na odwagę, powiedziałam: „Posłuchaj, nieznajomy, to ubranie, które ty nosisz, uszyłam ja. Uważnie je obejrzałam i poznaję swoją rękę. Jeśli ty, nic nie ukrywając, powiesz mi, gdzie jej wziąłeś, to ja, przysięgam na Chrystusa, nie wydam ciebie. Ale jeśli nie powiesz, to ja zaraz zacznę krzyczeć”. – „Ja opowiem ci całą prawdę, tylko nie wydawaj mnie: ja jedynie wykonywałem rozkaz. Oto, posłuchaj. Tam gdzie my byliśmy, przyprowadzono jednego człowieka, jak wszystko wskazywało, duchownego. Jednak nie było na nim ani kamiławki[3], ani sutanny. Jego ręce były związane za plecami, i on doznał czegoś, czego nie można opowiedzieć. Śmiali się z niego i kopali, przetaczając jak piłkę, z miejsca na miejsce. Bili go po głowie, po twarzy i w brzuch, czym tylko się dało. Nie mogłem dłużej znieść takiego widowiska i powiedziałem, że go wykończę. Dla mnie i jeszcze dla czterech polecono go zabić. Zaciągnęliśmy go na brzeg jamy z brudną wodą, rozebraliśmy i przywiązaliśmy do czterech kołków. Rozkazano mi zedrzeć z niego skórę żywcem. Kiedy doszedłem do bioder, jego krzyki i jęki stały się nie do zniesienia. Dłużej nie mogłem ich słuchać, uderzyłem go siekierą po głowie i zrzuciłem do brudnej wody”. – „To był mój brat – ojciec Chryzostom”, – tylko zdążyłam mu powiedzieć, i ocknęłam się już w miejskim szpitalu. Oto dlaczego zawsze jestem smutna, noszę czarne i nie zamierzam go zdejmować.

- Ciociu Ariadna, może, to był nie człowiek, a diabeł, który chciał cię zmącić?

- Ty mówisz to, synku, żeby mnie pocieszyć. Nie, to był człowiek, opętany przez diabła.

- W takim razie, jeśli wszystko to prawda, to twój brat – męczennik, prawdziwy święty. A żeby wszyscy o tym wiedzieli, niech powie o tym Cerkiew.

Według jego świętych modlitw zmiłuj się nade mną, Panie!

1. Obszar położony w dolinie Tesalii w środkowej Grecji

2. Wielkanocny Poniedziałek, obchodzony bardzo uroczyście

3. Kamiławka – cylindryczne nakrycie głowy duchownego

 

Czerwone futryny kaplicy

Na początku lat 70-tych żyliśmy w Mitrijskim monasterze, znajdującym się w Etołoakarnanii[1], w okręgu Trichonida. W tym wspaniałym miejscu byliśmy całkowicie obcymi: nikt z nas nie miał tu ani rodziny, ani znajomych. Z pomocą Bożą gorliwie trudziliśmy się tu w cnocie pielgrzymstwa[2], i choć byliśmy młodzi, ale nie mieliśmy sił na bardziej surowe wysiłki. Dla swego pocieszenia ciągle nuciłem sticherę Wielkiej Soboty: „Dażd’ mi Sieho Strannaho”[3]. Pielgrzymstwo – cnota, ciężka do spełnienia, ale ona przywiązuje człowieka do Boga: w przeróżnych trudnościach człowiek nie ma do kogo się uciekać, tylko do Niego, i On staje się mu przyjacielem na wieki, prawdziwym bratem. Niektórzy z miejscowych mieszkańców rozumieli, jak obco wśród nich się czujemy, i czasem z własnej inicjatywy wozili nas samochodem do pięknych miejsc swojej krainy.

Podczas jednego z takich wyjazdów znaleźliśmy się na dziedzińcu kaplicy świętego Dimitrija. Powiedziałem do kierowcy: „Odpocznijmy tu”.

Siedząc w podwórzu na ławeczce, z ciekawością oglądałem futryny drzwi, które były niezwykle czerwonego koloru. Podszedłem do nich bliżej. Nie bywa kamienia o takim kolorze, znaczy, one pomalowane. Ale co to była za farba w z takim odcieniem? W międzyczasie pewien miejscowy pastuch, zobaczywszy nas, podszedł, żeby otworzyć kaplicę. On swoim orlim okiem zauważył, z jaką uwagą patrzyłem na jej drzwi. Pochylony starzec wyprostował się i pytająco popatrzył mi w twarz, jakby oczekiwał pytania.

- Dziadku – mówię do niego – jaką farbą pomalowane są te futryny?

- O, to cała historia. Chodź usiądziemy, i ja ci opowiem, co potajemnie podpatrzyłem i czego stałem się świadkiem.

- A czemu potajemnie?

- A po co miałem się im pokazywać? Ze mną zdarzyłoby się wtedy to samo, a może, i co gorszego. Oni wzięliby mnie za szpiega, i wtedy bym zginął… Jakoś po południu przed tym miejscem, gdzie teraz rozmawiamy, zatrzymał się oddział partyzantów. Przyprowadzili oni z sobą jakiegoś duchownego. To, jak oni go torturowali, ja nie mogę tobie przekazać: przy samym wspomnieniu o tym robi mi się słabo. Chciałem ich podpalić, ale byłem zbyt przestraszony. Najokropniejsze było to, że torturowały go kobiety, które my uważamy za delikatne stworzenia. W końcu, one go rozebrały, wystawiły na hańbę, przywiązały do drzewa tu, na podwórzu kaplicy świętego Dimitrija, i nieludzcy mężczyźni razem z nimi też zaczęli nad nim pastwić się. Jedna kanalia siekierą odrąbała mu genitalia i pomalowała nimi futryny drzwi cerkwi. To, co widzisz, synku, to wcale nie farba. To krew męczennika, w dodatku duchownego. Tu, na pastwisku, ja przeczytałem wszystkie żywoty świętych, ale nigdzie nie spotkałem takiego męczeństwa. Od tej pory tych futryn nikt nie próbował ani bielić, ani odmywać.

Swoją opowieść starzec zakończył płaczem i stękaniem.

- Dlaczego ty płaczesz?

- Ja płaczę nie z powodu męczennika, ale z powodu ludzi, którzy bez Boga stają się gorsi od zwierząt (bestii). Ale dlaczego, powiedz mi, Cerkiew nie czci (nie uznaje) tych męczenników za świętych? Nasi hierarchowie mówią: „Żeby nie rozpalać nienawiści”. Ją już dawno zapalili i rozdmuchali inni. A dziś to, co mogłoby orzeźwić Cerkiew – teraźniejszych męczenników i opis ich cierpień – pozostawiamy bez uwagi, za to gorliwie przełykamy anegdoty i wszelkie wymyślone historie. Bieda i dla mnie, i tobie ojcze, kim byś by nie był… Jakoś zszedłem do miasta i zaszedłem do jednej cerkwi, żeby przyłożyć się do ikon. Jakiś młody człowiek uczył zgromadzone wokół niego dzieci. Zapytałem co to, i odpowiedziano mi: „Niedzielna szkoła”. Usiadłem w pobliżu, żeby posłuchać, ponieważ bardzo lubię słowo Boże. Wsłuchałem się. Przesiadłem się jeszcze bliżej i usłyszałem dowcipy, piosenki i opowiadania o tym, czego nigdy nie było. Po zakończeniu zajęć złapałem nauczyciela i powiedziałem mu: „Synku, w naszej wierze jest dużo żywych przykładów, dlaczego więc ty opowiadasz dzieciom te, delikatnie mówiąc, bajki?” Usiadłem i opowiedziałem mu tę historię, a on, drogi mój ojcze, nawet nie wzruszył się, nawet łzy u niego się nie pojawiły! On aż odwrócił się ode mnie, dlatego że byłem słabo ubrany i niewykształcony. Tak… Jak się mówi, jeśli zapomnimy o przeszłości, przyszłość nas nie pocieszy.

Staruszek chciał jeszcze dużo czegoś powiedzieć, ale dzień już minął, nastała noc, i musieliśmy odjeżdżać. Teraz, kiedy piszę to, on już pewnie umarł. Niech będzie mu wieczna pamięć, ponieważ mówił on prawdę.

1. Okręg w centralnej Grecji.

2. Pielgrzymstwo – jedna z podstawowych cnót mnisich, polegająca na tym, że mnich nie ma przywiązania do tego czy innego miejsca, nigdzie nie czuje się jak w domu, a jedynie gościem, jako że „nasza ojczyzna jest w niebie” (Flp.3:20).

3. Daj mi Tego Przybysza – Stichera śpiewana na jutrzni Wielkiej Soboty po obniesieniu Płaszczanicy wokół świątyni: „Przyjdźcie wychwalimy Iosifa godnego nieustannej pamięci, który w nocy do Piłata przyszedł i Żywota wszystkich poprosił: „Daj mi Tego Przybysza (tzn. wędrowca, obcokrajowca), Który nie ma gdzie głowy skłonić (nie ma przytułku). Daj mi Tego Przybysza, Którego uczeń niegodziwy na śmierć sprzedał (wydał)”…”

 

Duchowny z rozbitymi wargami

Nastał przepiękny sierpień, kiedy wszyscy chrześcijanie Centralnej Grecji przygotowywali się do święta ikony Bogarodzicy Prusiotissy i zamierzali odwiedzić Jej monaster. Pewnego sierpniowego wieczoru, kiedy cień góry legł na wyłożony kamiennymi płytami monasterski dziedziniec, jeden nie bardzo stary jeszcze kapłan średniego wzrostu chodził po nim tam i z powrotem ciężkim, ale szlachetnym chodem. „Ten kapłan chodzi tak nie dlatego, że jest zmęczony – pomyślałem – on jest czymś zdenerwowany”. On podszedł do mnie, przywitał się, i przyjąłem jego serdeczne pozdrowienie, jak Jelizawieta – pozdrowienie Marii[1]. Pozdrowiwszy mnie z okazji nadchodzącego święta, poprosił o nocleg w hotelu.

Ojcowie, ulokujcie mnie gdziekolwiek: choćby na strychu pod dachem, choćby w ciemnej piwnicy, tylko nie w celi, znajdującej się w tym oto skrzydle i położonej wprost nad rzeką.

- Dlaczego, ojcze? To najlepsza cela w monasterze. Wielu chciałoby przenocować w niej: tam słychać szmer wody, który usypia nawet tych, którzy cierpią na bezsenność, zwłaszcza wiosną, kiedy woda, wpadając do wąwozu, dorównuje w głośności słowikom.

- To wszystko prawda, ojcze, ale, proszę Was, zróbcie to, o co Was proszę. Posłuchajcie mojej historii. W 1944 roku zostałem schwytany przez partyzantów, i mnie wraz z innymi nieszczęśnikami – policjantami, duchownymi i nauczycielami – trzymali w tym monasterze. Naszym codziennym pokarmem była tykwa, ugotowana bez oleju i soli. Ihumen, mój stary znajomy, próbował cokolwiek mi przekazać, ale każdy raz, kiedy on to czynił, do mnie do tej właśnie celi przychodzili partyzanci i lufą strzelby wybijali po jednym zębie. Ile razy przychodził ihumen, tyle zębów zostało mi wybitych i tyle ran zadawano moim wargom, które to tej pory nie mogą się zagoić. Myślę, że te rany będą przyczyną mojej śmierci.

Tak później i wyszło. Pojawił się na nich obrzęk nowotworowy, i ten swiaszczennomuczenik[2] wkrótce umarł. A wtedy ja zapytałem, czy służy on jeszcze na swojej parafii.

- Tak, ojcze. Ale, boję się, że po mojej śmierci wszystkie górskie parafie zostaną zamknięte. A teraz muszę służyć w nich niezależnie od tego, mogę czy nie.

- Jak ty służysz na Paschę?

- W jednej wiosce w południe Wielkiej Soboty zaczynam służyć paschalne całonocne czuwanie, i tak po wszystkich wsiach, a w ostatniej wsi już przed wieczorem dnia Paschy służę Liturgię. Nie myślę, że jeszcze raz będę musiał powtórzyć taką rundę. Tera, kiedy zbliżyłem się do starości, na moim ciele pokaleczonym torturami partyzantów, zaczynają przejawiać się wszystkie rany i urazy.

Tak więc, kapłan z wargami, rozbitymi lufami karabinów, bardzo szybko zostawił ten świat, i we wsiach przestano śpiewać i „Christos rażdajetsia”, i „Christos woskriesie”[3]. Jego pokaleczone usta przestały głosić dobre słowo Pańskie.

Niech wynagrodzi Pan jego cierpienie, i niech zaliczone ono mu będzie w męczeński trud w dniu sprawiedliwej zapłaty.

Warto wspomnieć i o tym, jak ci jeńcy uciekali z monasteru. Kiedy „towarzysze” usłyszeli, że niemiecki batalion wyruszył z Karpienisi, żeby spalić monaster, w którym, z powodu jego oddalenie i odosobnienie, ukrywali się partyzanci, to oni każdemu z nieszczęsnych jeńców dali po bardzo ciężkim worku i kazali biec na wschód od monasteru do wsi Kastańja. Ścieżynka, którą oni im pokazali, była bardzo stroma, po niej i nieobciążony człowiek ledwie mógł się wspiąć, a oni nieśli na sobie ogromne worki, utkane z grubej koziej sierści, które do krwi ocierały im plecy. Kiedy oni półprzytomni od ciężaru, dotarli w końcu do wsi, to otworzyli worki, żeby zobaczyć, co też w nich nieśli. I jak myślicie, co tam było? Jedzenie na drogę? Nie, zardzewiałe żelastwo i cegła, które partyzanci zmusili ich nieść, żeby uczynić drogę jeszcze trudniejszą. I kapłan który ucierpiał mówił:

- Chwała Bogu, że o tym zapomnieliśmy i teraz żyjemy, śmiejemy się i mówimy: „Panie, nie uznaj im tego grzechu: oni nie wiedzieli, co czynili”.

1. Łk.1:39-40.

2. Duchowny-męczennik

3. „Chrystus rodzi się” i „Chrystus zmartwychwstał”

 

Bogobojny wujek Kotsis

Eubea – to jedna z wysp Morza Egejskiego, choć i połączona z lądem wąskim mostem. Wielka długość tej wyspy (od wysp Cyklady i prawie do Północnych Sporad), a także wznosząca się pośrodku góra Dirfis, którą można przyjąć za maszt, czynią ją podobną do starodawnego statku, rozcinającego wody Morza Egejskiego: nie czarne, nie białawe, a lazurowe dlatego, że Bóg kiedyś skłonił niebiosa do tego Archipelagu.

Na półwyspie Atos też wysoki szczyt, ale tylko na samym jego końcu, i dlatego jest on bardziej podobny do współczesnych promów, przewożących samochody. Tak i Atos wiezie na sobie duchowe samochody[1] – monastery, – z których każdy kierowany jest samodzielnie: każdy ma swój ustaw (statut) i przełożonych.)

Na tej błogosławionej wyspie zachowało się mnóstwo tradycji cerkiewnych, które dla wielu pokoleń pomogły pozostawać w prawosławnej wierze i stylu życia świętych. Do tej pory w jego maleńkich wioskach odczuwa się zapach czystego kadzidła i świec. Tam można znaleźć ludzi, jakby pochodzących z poprzednich czasów, którzy odprawiają w domu nabożeństwa dobowego cyklu, poszczą, jak mnisi (a może, i surowiej), studiują żywoty świętych i, co najważniejsze, zwróceni są z modlitwą ku Wschodowi, a nie ku Zachodowi, w odróżnieniu od ludzi współczesnych, którzy bardziej cieszą się z końca dnia, jako że w tym czasie kończą pracę i spotykają się z podobnymi sobie w klubach nocnych, tych centrach, ośrodkach grzechu. Ciężka praca i życie cerkiewne przekształcają niepiśmiennego człowieka w filozofa. Jego mowa staje się ważka, przepiękna i życiotwórcza. Dzięki tym ludziom świat do tej pory jest w równowadze i nie spada na niego sprawiedliwy gniew Boży. Ich życie – nasze pocieszenie: oni podobni są do niebiańskiej tęczy, pokazującej, że dobry Bóg jeszcze będzie nas znosić, chociaż grzech przekroczył dziś wszelkie granice[2].

U podnóża góry Dirfis, po jej północnej stronie na urwistych przylądkach wyspy znajduje się kilka maleńkich osiedli. W jednym z nich żył bogobojny wujek Kostis. Miał on rodzinę, hodował zwierzęta gospodarskie i uprawiał ubogą ziemię. Trudne życie rolnika i hodowcy bydła, suchy północny wiatr, spierzchający jego twarz, post i czuwanie zrobiły z niego nadzwyczajnego ascetę. Kto wie, ile razy zwracał on ku Morzu Egejskiemu swoją opaloną twarz i patrzył, jak okręty płyną po bezkresnym burzliwym morzu, i modlił się, żeby odważni marynarze szybciej dotarli do przystani, do swoich domów, do swoich rodzin… To, co teraz powiedziałem, to nie przesada i nie fantazja. Wiele razy widziałem, jak pobożni ludzie z napiętą twarzą wpatrują się w pieniąc się fale i modlą się za marynarzy, zwłaszcza matki, których dzieci wypłynęły w morze. Bardzo wzruszające było słyszeć ich westchnienia, wyrywające się z każdą nową falą sztormu: „Pomóż im, Bogarodzico, na lądzie i na morzu!”

Wujek Kostis był człowiekiem modlitwy. Kiedy zamierzał przystąpić do Świętych Sakramentów, to, jak sowa, na całą noc odchodził do lasu żeby się modlić. O świcie przychodził i ubierał się w swoje najlepsze ubranie, w którym chodził do cerkwi i przyjmował priczastije. A inni ludzie w nasze dni tracą noce i, gdy tylko się ściemni, chowają się w domach.

Staruszek był gościnny: jego dom zawsze był otwarty dla każdego. Nawet mający złą opinię cyganie często jedli i nocowali u niego. On wcale nie bał się, że oni mogą coś u niego ukraść albo zauroczyć go swoimi zaklęciami. Jego doskonała miłość do Boga i bliźniego odpędzała wszelki strach[3]. Sąsiedzi pytali go:

I Jak to ty nie boisz się cyganów? Oni przecież lubią pożywić się cudzym dobrem, a i rozmawiają w jakimś biesowskim języku.

On spokojnie odpowiadał im:

- Jeśli z nami Bóg, to nikt nie jest w stanie uczynić nam żadnego zła. Czyż my nie mówimy w modlitwach, że „Jezus Chrystus zwycięża i rozwiewa wszelkie zło”?

Kostis żył w ciężkich czasach wojny domowej, kiedy brat zabijał brata tylko za to, że ten nie należał do jego partii i nie podzielał ideologii demokracji ludowej. Pomimo tego, że on bardzo rzadko bywał w sklepach i nigdy nie wchodził w rozmowy, w których rozpalają się namiętności, jeden z mieszkańców wioski zaczął go podejrzewać z tego powodu, że syn Kostisa służył w wojsku. Pewnego razu, kiedy Kostis był sam i pasł swoje bydło, ten przypilnował go, złapał i poddał niezliczonym torturom (jak przyznawał się mi na spowiedzi pewien człowiek, kiedy człowiek kogoś torturuje i nikt go nie widzi, to on staje się bezduszną bestią, której nic nie może uspokoić, nie wzruszają go ani jęki ani krzyki, a serce staje się kamienne). Pod koniec, związał mu ręce i nogi i przywiązawszy do szyi wielki kamień, zrzucił go do morza. W taki sposób, morze, zawsze będące mu przyjacielem, przyjęło jego męczeńskie ciało, a błękitne niebo – czystą duszę.

Morze z szacunkiem odniosło się do jego ciała: ono nie pozwoliło otchłani pochłonąć go i nie oddało na pokarm rybom. Ono przyniosło go do brzegu, przy tym ciało nie leżało, jak zwykle bywa, ale stało prosto i było widoczne od pasa i wyżej, jak relikwie świętego Kosmy Etolijskiego, którego utopiono w rzece. Jego krewni i pochodzący z tej samej wsi przyjęli to jak cud i na jego pogrzebie okazali mu honory, należne męczennikowi.

A jego dręczyciel i morderca, pozbawiony spokoju z powodu różnych okoliczności i wyrzutów sumienia, rzucił się do morza z tego samego urwiska i skończył z sobą jak Judasz.

Wszyscy, którzy wezmą miecz, od miecza też zginą[4]. W mojej wsi jeden młodzieniec zabił człowieka z powodu pieniędzy. Kiedy i jemu ktoś wbił w piersi nóż i zaczął nim kręcić, żeby bardziej bolało, to ten powiedział swemu zabójcy: „Nie kręć nim, żeby i z tobą nie stało się to samo. Ja też zabiłem człowieka nożem, ale nie kręciłem nim”.

Tak prawy (sprawiedliwy) Kostis otrzymał koronę sprawiedliwego i męczennika. Niech wspomina on nas tam, gdzie przebywa teraz, i modli się o to, żeby nie powtórzyła się więcej ta bratobójcza wojna, bo, jak mówił mi jeden z jej uczestników, „ta wojna była tylko rozgrzewką. Będzie i druga, ostateczna, podczas której spełnią się nasze marzenia”.

Niech Bóg urządzi tak, żeby pozostało to marzeniami, które zostałyby jak najszybciej zapomniane.

1. Autor gra na dosłownym znaczeniu słowa „samochód”: samodzielnie idący, niezależnie idący.

2. Rdz.9:12-17.

3. 1J.4:18.

4. Mt.26:52.

 

Męczeństwo nieznanego duchownego

Teraz jest jesień 2006 roku. Opierające się na podpórki orzechowe drzewa usypały monasterskie podwórze swoimi złotymi liśćmi. Pod naporem lodowatego północnego wiatru całe gałęzie, duma tych wspaniałych drzew, łamią się i padają na ziemię. Z każdym dniem one stają się coraz bardziej gołe i niezdolne przeciwstawić się zimowym ulewom. Z monasterskiej altanki patrzyłem na ten jesienny obraz i utrwalałem go w swoim sercu. Nagle dały się słyszeć czyjeś kroki. Oderwałem się od swoich myśli i zobaczyłem czterech krzepkich staruszków, wspinających się po drodze do monasteru.

- Dziadkowie – krzyknąłem – ostrożnie! Od liści droga zrobiła się śliska.

- Nie bój się, ojcze, dla wałacha to nie problem.

Wieczorem zaprosiłem ich na niewielki poczęstunek. Staruszkowie z przyjemnością przyjęli zaproszenie, jakby oczekiwali na okazję porozmawiania ze mną. Ostrożnie usiedli na sofach i, pomimo swoich lat, podczas całej rozmowy siedzieli prosto, nie rozwalając się i nie garbiąc się.

- My, ojcze, wałachy z Miecowa[1], jesteśmy sobie bliskimi braćmi w drugim pokoleniu, i wszyscy dziedzicznymi pastuchami. Niestety, dziś nie mamy komu przekazać pastuszej laski i fujarki. Miasta połknęły nasze owce, i naszych dzieci. Nie ma komu dłużej kontynuować stylu życia Abrahama, Izaaka i Jakuba, którzy też byli pastuchami.

- Niech będą błogosławione wasze nogi, chodzące po szczytach Pinda[2], i wasze oczy, które widziały słońce bliżej, niż oczy jakiegokolwiek mieszczanina, i wasze usta, które piły wodę z górskich źródeł i nie znały innych napitków!

- Ty dobrze powiedziałeś, ojcze, i słusznie nazwałeś je błogosławionymi, ale nasze oczy widziały i takie, co rozrywa serce i od czego można stracić rozsądek.

- Kiedyż widzieliście te okropności? Może, one wam przywidziały się?

- Nie, ojcze, to było naprawdę. W lata wojny domowej, w 47 roku – zabrał głos najstarszy i zaczął swoją straszną opowieść – na stoku góry, gdzie wraz z młodszymi braćmi paśliśmy owce, zobaczyliśmy przywiązanego do jodły duchownego. Jego sutanna i kamiławka walały się obok i były tak zadeptane, jakby był tam pożar, i deptano je, żeby go ugasić. Drewniane kołki były wbite w jego oczy, uszy, usta, genitalia i serce. Całe ciało pociemniało, jak wątroba. Niedawno memu wnukowi podarowano ikonę męczennika Siewastiana, na której jego ciało przedstawione z powbijanymi strzałami, i ja przypomniałem sobie 47 rok i nieznanego duchownego w górach Pinda, dlatego i opowiadam o tym tak, jakbym i teraz widział go przed sobą.

On pochylił swoją siwą głowę i, nie próbując powstrzymać się, zapłakał: „Ja płakałem i wtedy, kiedy zobaczyłem go, płaczę i teraz, kiedy go wspominam. Kim była matka, która go straciła? Kim była żona, która go poszukiwała? Kim były dzieci, patrzące na drogę z nadzieją jeszcze raz go zobaczyć? Minęły lata, i nasze sioła zostały bez duchownych i nabożeństw. Z trudem znajdywaliśmy kapłana, który pobłogosławiłby nasze dzieci i owce, a teraz stało się to jeszcze trudniejsze. Niektórzy mówią: „W naszych czasach telewizja przynosi Liturgię wprost do naszego domu”. No tak, tylko nie Chrystusa. Jeśli możesz, spróbuj, przyjmij priczastije przez telewizor”.

Tego długiego wieczoru nasza rozmowa przemieniła się w prawdziwą celebrację… Urodzony na wyspach i wałachy założyli osnowę, na której zaczęła tkać przepiękne kwiaty miłość i wzajemny szacunek.

1. Miasteczko w północno-zachodniej Grecji, niedaleko Janniny.

 


Do strony głównej