Ludzie cerkwi, których znałem


 LUDZIE CERKWI, KTÓRYCH ZNAŁEM

Archimandryta Grigorij (Zumis)

tłumaczenie Eliasz Marczuk


LUDZIE CERKWI, KTÓRYCH ZNAŁEM

Tym, którzy z żółtych brzegów Archipelagu wysłali mnie w góry Etolii i Eurytanii, na Świętą Górę i w przedgórza Wiertiska, z wdzięcznością poświęcam.

LEKCJE POBOŻNOŚCI

 

Ludzie, którzy nauczyli mnie świętego życia

Od dziecięcych lat słyszałem słowa priepodobnego Ioanna Lestwicznika (Klimaka): „Stan mnisi jest stałym przymuszaniem siebie”. I moja nieżyjąca już babcia Zacharo często powtarzała mi powiedzenie:

- „Dzień roboczy zaczyna się od nocy”. Popełnisz błąd, jeśli odłożysz dzisiejszą pracę na jutro.

Zacząłem podziwiać cnotę samoprzymuszania i polubiłem ją wcześniej, niż poznałem w praktyce. I do tej pory pragnę ją zdobywać jako pasującą do mego charakteru jak nic innego.

Pewnego razu zapytałem starca Amfiłochja:

- Czym mnich różni się od żyjącego w świecie (laika)?

Na co on mi odpowiedział:

- Mnich różni się stałym przymuszaniem siebie.

Potem cały wieczór opowiadał mi on o mnichach, trudzących się w samoprzymuszaniu.

Samoprzymuszanie przyniosło mi tyle pożytku, że pojawiły się u mnie myśli poświęcić ten rozdział kilku ludziom, mnichom i światowym (laikom), starającym się przymuszać siebie, o których słyszałem albo znałem osobiście.

Na Boże Narodzenie 59-go roku przyjechałem do swojej wsi, żeby spędzić święto z rodzicami. Wieczorem wyszedłem na spacer w pole, ale nie dlatego, że jestem skłonny zachwycać się urokami przyrody, a dlatego, żeby popatrzeć na ziemię swojej wyspy o tej porze (w rodzinnych stronach nie byłem już cztery lata). Wyszedłem żeby popatrzeć na pola uprawne, ozdobione różnymi kolorami, na kiełki zasiewów, ledwie-ledwie ukazujące się z ziemi, na zadbane winnice z obciętymi gałązkami, bez liści, z obnażonymi grubymi pniami, które, jak węże, kłębami leżały na ziemi. Wyszedłem, żeby poczuć zapach wilgotnej ziemi, żeby popatrzeć, jak płyną po niebie białe obłoki, zwiastujące ludziom szybki deszcz.

W pewnym miejscu pośród winorośli zobaczyłem zadziwiający widok: dziewięćdziesięcioletniego staruszka, który siedział na stołeczku i okopywał motyką winorośl. On przemieszczał się od jednego krzaka do drugiego, siedząc na stołeczku. Za każdym razem podnosząc motykę, głośno mówił: „Pomóż mi, Matko Boża!” Podszedłem do niego. Staruszek już się spocił zasapał się ze zmęczenia.

- Jak sprawy, wujku?

On podniósł się i uprzejmie przywitał się ze mną. Starość i zmęczenie nie przeszkodziły mu okazać szlachetności. Znałem go od dzieciństwa: to był jeden z byłych najemnych robotników mego ojca.

- A tak, pielęgnuję winnicę; teraz tylko tym mogę zarabiać.

Wszystko to wydarzyło się przed pojawieniem się tzw. chłopskich emerytur. Ten dziadek na jednej z wysp Morza Egejskiego musiał zarabiać sobie na życie. Pozostawało u niego uczucie własnej godności: nie chciał znaleźć się w takiej sytuacji, w której ze względu na jałmużnę musiałby pukać do drzwi obcych ludzi. Skończyłem swój spacer, wziąłem od niego motykę i, choć nie byłem przyuczony do tej roboty, zdążyłem do nocy okopać wiele winorośli.

Bóg nie zapomniał o nim i nie zostawił bez pomocy: pewien pobożny cudzoziemiec wziął go do swego domu w Atenach i razem ze swoją dobrą żoną dbał o niego, po tym, jak ten przepisał na niego swoją niedużą działkę ziemi z biedną chałupką.

Jeszcze w dzieciństwie przekonałem się o tym, że kobiety czasem bywają silniejsze od mężczyzn. Pewna biedna dziewczyna miał silne pragnienie założyć monaster na ziemi, która dostała się jej od rodziców. Nocami w swojej chacie, mało różniącej się od chlewu, tkała z bawełny proste tkaniny, z których chłopi szyli sobie spodnie i koszule. A w dzień ze swoim osiołkiem i metrówką chodziła po wsiach i sprzedawała tkaninę, żeby zebrać pieniądze na budowę monasteru. W te błogosławione lata słowa „zbieranie ofiar” były nieznane w naszych okolicach. Ten, kto chciał żyć pobożnie, musiał dużo pracować. Pełzając na kolanach on musiał wygrzebywać cebulę i jeść ją z suchym chlebem i gorzkimi oliwkami w cieniu tylko co wzniesionej ściany świątyni, pić kiepskie wino z piersiówki, żeby rozrzuć kawałek zaschniętego chleba. Jego ręce musiały dużo pracować, żeby wybudować cerkwie i dzwonnice, które teraz zdobią wyspy Morza Egejskiego.

W pewną mroźną bożonarodzeniową noc my z ojcem spotkaliśmy tę dziewczynę za wsią; ona z dwoma osiołkami oczekiwała na pewnego człowieka, który obiecał jej przywieźć cement. Cała drżała z zimna. Wzruszywszy się, mój ojciec powiedział jej: „Idź, droga moja, do swego monasteru. Nie masz po co stać tu nocą, i to w taką jeszcze pogodę”.

Ona zbudowała swój monaster, żyła w nim ze swoją siostrą i teraz spoczywa w kraju żywych.

Kiedy byłem namiestnikiem w monasterze Łongowarda, to pewnego razu wybrałem się do jednego domu, należącego do monasteru, w którym samotnie żył stary mnich, doglądający monasterskiego bydła. Podszedłszy, zobaczyłem dziadka Gawriiła, który miał już wtedy dziewięćdziesiąt dwa lata; on dźwigał pokarm dla prosiąt. Jedną ręką opierał się na kiju, a w drugiej niósł wiadro z pokarmem: rozprowadzoną w wodzie mąkę z otrębami. Poruszał się ledwie-ledwie.

- Co ty tu robisz, ojcze Gawriile? Jeśli upadniesz, to świnie zjedzą i ciebie.

- Ojcze, ty przecież wiesz, że nasz monaster jest chłopski. W tym roku jęczmień całkiem nie obrodził. Jeśli u nas nie będzie jakichkolwiek bydląt na sprzedaż, to za co będziemy żyć?

Ojciec Damian, legendarny ekonom monasteru, wodą, która został po myciu nóg, do wieku dziewięćdziesięciu lat mył schody, prowadzące do cel. I mył je nie mopem, a szmatką, na kolanach przepełzając ze stopnia na stopień.

Babcia Łukija, mniszka z Bodrumu w Azji mniejszej, do głębokiej starości grzebała się w ogrodzie. Każdego roku ona mi mówiła: „To ostatni raz”, – dopóki nie skończyła stu lat.

Tak i moja babcia, która też była człowiekiem, zawsze przymuszającym siebie, mówiła mi:

- Ty nigdy nie ujrzysz dnia, w którym zakończyłbyś wszystkie swoje sprawy. Musisz o wiele godzin skracać nocny sen, jeśli chcesz odczuwać zadowolenie od tego, że choć cokolwiek robisz.

Samoprzymuszanie – charakterystyczna cecha świętych i w ogóle wszystkich wybitnych ludzi. Ci, którzy przymuszają siebie w materialnym, zwykle przymuszają siebie i w duchowym.

- Matuszka Łukija, ty przez całe dnie pracujesz w ogrodzie. Czy kiedykolwiek opuściłaś swoją mnisią regułę?

- Ty żartujesz, Manolis? Jak mogłabym wtedy przystępować do Priczastia?

Ojcze Iosifie, od tej pory jak zostałeś mnichem, czy nie opuszczałeś swojej reguły, przecież ty od rana do nocy grzebiesz się w ziemi i przycinasz drzewa?

- Nie, nie pamiętam za sobą takiego grzechu.

- Ojcze Gawriile, ty zdążasz wypełniać swoją regułę? Przecież cały dzień ciągasz się w ogrodach i dbasz o bydlęta, żeby monaster miał mleko i jajka.

- Tak, ojcze. I regułę wypełniam i wszystkie nabożeństwa odczytuję[1].

Widziałem wielodzietne matki, które jeszcze przed świtem wracały znad rzeki z posiniałymi od lodowatej wody nogami, niosąc na ramieniu kosz z wypranym ubraniem. Prać one zawsze chodziły w nocy jak dla oszczędzenia czasu, żeby zdążyć wrócić do domu przed przebudzeniem się dzieci, tak i dlatego, żeby sąsiedzi nie widzieli, w jakich łachach oni chodzą w domu. Ubranie wyjściowe zawsze było dobre, ale domowe było tak ubogie, że dziś nie możemy sobie tero nawet wyobrazić. No i biedna matka miała poczucie własnej godności, z powodu której chciał ukryć swoje ubóstwo. Oto dawna szlachetność! Oto jaka spuścizna przodków: nasze matki, pomimo czterech stuleci niewolnictwa, zachowały pragnienie lśnić na ulicy jak cesarzowe Bizancjum.

Znów i znów samoprzymuszanie.

- Mamo, kiedy już będziemy siedzieć na pięknych ławkach i spokojnie podziwiać morze i piękne wyspy w oddali, a w pobliżu – łąki, winnice i góry naszej wyspy? Żyjemy w tak cudownym miejscu, a rozkoszować się nim nie możemy. Cały dzień chodzimy z opadniętymi od pracy głowami i widzimy jedynie czubki naszych pantofli. Mamo, nasz dom stoi w tak przepięknym miejscu! Stąd z wysokości u nas cały świat, jak na dłoni, jak daleko widzi oko, ale ciągła praca nie pozwala nam powiedzieć podobnie jak Dawid: „Ty wszystko mądrze uczyniłeś!”[2] We wrześniu u nas zbiór winogron i przygotowanie drzewa na zimę. W październiku będziemy czyścić stajnie od obornika, żeby i pola były użyźnione, i u zwierząt pomieszczenia były czyste. Jak spadną pierwsze deszcze, będziemy chodzić po polach za pługiem, a w listopadzie – siewy, które przeciągną się do lutego. W marcu pielęgnacja winnic. W kwietniu narodziny u bydląt, karmienie nowo narodzonych i warzenie sera. W maju żniwa, które przeciągną się do święta świętych apostołów. W lipcu męczące omłoty: ciągła bieganina od dziewiątej rano do czwartej czy piątej wieczorem. W sierpniu zbiór strączkowych: grochu, soczewicy, i bobów. A odpoczywać będziemy 36 sierpnia, jeśli tylko w tym miesiącu uzbiera się tyle dni…

- Synku, nie narzekaj: Bóg tego nie lubi. Pomódl się do Niego, abyśmy byli zdrowi i mogli pracować. Bóg lubi pracującego człowieka i błogosławi go obiema Swoimi rękoma.

 

1. W greckich monasterach mnisi, którzy z jakiegoś powodu nie mają możliwości uczestniczyć na nabożeństwach, sami czytają służby cyklu dobowego, do których należy północne czuwanie, jutrznia, godziny kanoniczne (1-a, 3-a, 6-a i 9-a), wiecziernia i powieczerze.

2. Ps.103:24 (104:24)

 

 

Zapłata

Na przedmieściu Aten mieszkał pewien bezduszny bogacz. Pewnego razu, kiedy jego oliwki przyniosły bogaty urodzaj, on uznał wynająć najemnice dla ich zbioru. Wynajął kobiety w różnym wieku (wówczas zbieranie oliwek uważano za pracę kobiecą) i pracowały one cały dzień bez wytchnienia, stojąc pod drzewami. Ze strachu przed gospodarzem one wolały nawet załatwiać się pod siebie i się ubrudzić, niż poprosić go o minutę zwolnienia. Jedna żartownisia mówiła:

- Maria, dlaczego to oliwki mokre, co się stało?

- Nawet nie pytaj.

Nawet kiedy w czasie krótkiej przerwy one jadły chleb, gospodarz nerwowo chodził obok i popędzał je, żeby szybciej wracały do pracy. Ale jak mogła szybciej przeżuwać staruszka, która straciła zęby z powodu wieku i przeciwności losu? Stara mówiła do młodej:

- Mario, proszę, nie śpiesz się, żebyśmy i my, bezzębne, zdążyły przełknąć swój kawałek. Uważaj, że w ten sposób dasz nam jałmużnę (dobry uczynek).

Pewnego deszczowego dnia cały czas, póki padał deszcz, gospodarz był jak podkręcony i warczał spod swoich gęstych wąsów:

- Dziś nic nie zdążymy zrobić. Zapłaty swojej one nie otrzymają.

I nagle jedna z robotnic gdzieś zginęła. Gospodarz zaczął jej szukać, jak pies myśliwski straciwszy trop; on stale warczał:

- Gdzież ona? Ani tam, a ni tu jej nie widać.

Ale oto zobaczył jak wychodzi ona z dziupli starej grubej oliwki. Najstarsza z robotnic zaczęła do niej szeptać:

- Maria, gdzie ty byłaś? Zaraz ten pies ciebie zeżre. On już całą godzinę złości się i szuka ciebie.

I w tej chwili usłyszały one ordynarny głos:

- Gdzie ty byłaś, głupia, tyle czasu?

- Gospodarzu, ja bardzo musiałam oddalić się.

- Ja ci nie wierzę! Ty gdzieś spałaś! Koniec, jesteś zwolniona.

- Nie, pozwólcie mi zostać. Ja będę pracować szybciej, żeby zrekompensować pana stratę.

Zainteresowawszy się gospodarz podszedł do dziupli starej oliwki i zobaczył tam płaczące nowonarodzone dziecko, zawinięte w spodnią bieliznę wymęczonej robotnicy.

Zmiękło serce bestii, coś drgnęło w jego czerstwej duszy.

- Weź swoje dziecko i idź do domu.

- A co z moim zarobkiem, gospodarzu?

- Otrzymasz go w całości.

Matko, jak ty, wymęczona ciężką pracą, mogłaś urodzić sama?

Matko, jak położyłaś ty swoje dziecko na mokrą ziemię?

Matko, jak ty byłaś w stanie wrócić do roboty od razu po porodzie?

Raduj się, matko, przepełniona samoprzymuszeniem i pracą!

Raduj się, matko nienarzekająca!

Raduj się, matko, która nie poroniłaś z powodu strat (niedostatku), która nie ośmieliłaś się przerwać ciąży, ale urodziłaś w dziupli drzewa, gdzie pościelą tobie były jedynie kamienie i ciernie. Nowonarodzonego pogratulowały ci ptaki, a wykąpałaś swoje maleństwo w kroplach jesiennego deszczu.

Żyj więc, matko, żeby być pocieszeniem dla biedaków i nauczycielem dla bogatych!

 

 

Ojcowskie przekleństwo

Kiedy w Rumunii zaczęto uprawiać bawełnę, dało to wielu chłopom możliwość zarobku. Pieniądze otrzymane ze sprzedaży wiejska społeczność oddawała na przechowanie kapłanowi, który trzymał je w swoim domu. Kapłan miał kasę, i on, otrzymując pieniądze od zbieraczy, pisał pokwitowanie. Żonie tego duchownego takie zajęcie męża nie podobało się, ona nawet nazywała bawełnę „diabelską rośliną”, od której kiedyś wybuchnie pożar w ich domu. I rzeczywiście, pewnego razu wkradli się do nich złodzieje, ukradli wszystkie pieniądze i zostawili kapłana w bardzo drażliwej sytuacji.

- Oto widzisz, batiuszka, ja przecież tobie mówiłam, że to diabelska roślina! A ty mi twierdziłeś: „Milcz, milcz, za to ludzie mają chleb”. Więc niech teraz ci ludzie chronią ciebie od złodziei!

Jeśli nieszkodliwa bawełna była dla niej diabelską rośliną, to jak mamy nazywać tytoń, który z taką starannością jest uprawiany w naszym kraju? Ja nie wiem jak szeroko jest on stosowany w medycynie i ile żyć zostało uratowanych dzięki niemu, ale wiem, ile tysięcy umiera każdego dnia z powodu palenia. Pewien niemiecki lekarz, który odwiedził nasz monaster, mówił:

- Jeśli istniałby sposób oczyszczenia naczyń krwionośnych, to ludzie żyliby po trzysta lat. A my sami zatykamy je swoimi głupimi nałogami i niezdrowym stylem życia. Przecież to straszne, to po prostu przestępstwo. Ja nazwałbym to nawet samobójstwem.

A w naszym kraju to ziele jest uprawiane z taką gorliwością, jakby było panaceum na wszystkie choroby. Ale ludzie sami się męczą długie miesiące, troszcząc się o plantacje tytoniu, a potem jeszcze przesadzając tytoń na inne, dobrze spulchnione pole. To przesadzanie wymaga rąk, i w tym czasie zwykle cała rodzina wychodzi na pole.

W tym czasie do naszego monasteru przyprowadzono jedną z ofiar sadzenia tytoniu. To była szesnastoletnia dziewczyna, z którą była mama i starszy brat. Język u niej zwisał z ust i opadał poniżej podbródka, i ona nim stale się oblizywała. Odrażające i obrzydliwe widowisko. Nigdy wcześniej nie widziałem takiego wielkiego języka. Nawet u krowy, kiedy ona oblizuje cielaka, język nie bywa tak długi.

- Co się stało? Jak doszło do takiej biedy?

- Batiuszka, sadziliśmy ten przeklęty tytoń. Ta dziewczynka, która też go sadziła, czymś nie dogodziła ojcu. Rano oni z ojcem pokłócili się. W pewnym momencie on posłał ją do czorta, i natychmiast, jakby ten podsłuchiwał, stało się to, co wy widzicie. W tym samym czasie na dworze zerwał się silny wiatr i uniósł wszystko, co posadziliśmy. Poszliśmy do lekarza, a on nam powiedział: „Wy musicie do kapłana”, – i posłał nas do Was.

Potem była spowiedź całej rodziny. Następnego dnia przyszedł też nieszczęsny ojciec, poczerniały z nieszczęścia jak moja sutanna.

- Batiuszka, ja tego nie chciałem!

- No tak. Pójdź więc teraz i napraw.

Zaczęliśmy czytać ustanowione przez Cerkiew modlitwy na wypędzenie biesa. Po trzech miesiącach język u dziewczynki przestał powiększać się, ale ona wciąż jeszcze nie mogła mówić. Tytoń z diabłem spotkali się na polu i zadrwili z jedynej córki nieszczęsnych rodziców. Potem my opuściliśmy to miejsce, i nie wiem, jak wszystko się skończyło.

 

 

„Jeśli to posłała Bogarodzica, to Ona pośle jeszcze raz”

Kiedy niewykształcona i prosta kobieta uczy się w Cerkwi, to staje się mądrzejsza niż mędrcy. Nie umiejąc czytać, zna Ewangelię i może w niezwykły sposób opowiadać żywoty świętych. Wie, kiedy są dni powszednie, kiedy święto, kiedy postny dzień, a kiedy nie. O mękach i cierpieniach naszego narodu podczas niewoli tureckiej ona mówi tak, że słowa jej przepalają serca słuchających.

- W ten dzień, dzieci, Turcy podbili Konstantynopol. Krew płynęła ulicami jak rzeka.

Jest ona taktowna i trudności życia pokonuje świętymi cnotami. Żadne nieszczęście nie doprowadzi jej do rozpaczy, i żadna radość nie pozbawi zdrowego rozsądku. Przede wszystkim, jest u niej to, co było i u świętych: wrodzona szlachetność i czystość życia. Krótko mówiąc, cerkiewna kobieta jakby nadal żyje w dawno utraconym przez nas Bizancjum, choć i nosi dziurawe buty i znoszoną suknię.

Przeciwnie, kobieta, daleka od Cerkwi, zwłaszcza kiedy jest bogata i żyje w dostatku, stopniowo dochodzi do opłakanego stylu życia: jeśli w jej szczęśliwym życiu coś pójdzie nie tak, to ona, całkiem jeszcze niedawno chodząca z dumnie wzniesioną głową, bardzo szybko stacza się do hańby.

Cerkiewna kobieta nigdy nie bywa wierzącą tylko podczas zmartwienia, w sprawach wiary ona pozostaje niezmienna. Tak i wielodzietna Maria Skaramanga pozostała niezachwianą, kiedy jej miłość do Bogarodzicy sprawdzana była przez znalezionego zająca.

Był początek sierpnia 1942 roku. Głód był taki, że małżonkowie dzielili na dwoje po jednej oliwce i jednej cebuli dziennie. Jednak, w tych domach, gdzie bano się Boga, Uspienski post by mimo wszystko przestrzegany. Pewnego razu Maria zdobyła trochę mąki. Poleciła dzieciom, żeby rozpaliły w niewielkim piecu. Zaczęła w domu miesić ciasto, a dzieci poszły do drewutni i zaczęły po trochę wyciągać z kąta drewno do rozpalenia w piecu. Nagle one zauważyły zająca, który ukrył się między polanami. Dzieci zabiły go łopatami i, radosne pobiegły do matki.

- Mamo, dziś będzie u nas zając! Sama Bogarodzica posłała go nam!

- O czym to wy, dzieci? Czyż myślicie, że ja będę bezcześcić garnki, przygotowując w nich mięso? Przecież teraz pościmy dla Bogarodzicy. Jeśli to od Niej, to Ona znów pośle mięso na razgowienije[1]. Wynieście go stąd.

- Mamo, my przecież umieramy z głodu, nie mamy żadnego jedzenia, a ty nie chcesz przyjąć tego prezentu od Bogarodzicy?!

- Ot co, dzieciaczki, dawajcie najpierw podarujemy Bogarodzicy post, a Ona odpłaci nam za to Swoją obfitą łaską. Jeśli Ona nie chce, żebyśmy żyli, to i tak umrzemy, bez względu na to, ile byśmy jedli.

Zająca wzięli sąsiedzi, przygotowali go i, popijając słodkim winem, urządzili sobie święto…

Zbliżał się do końca post, podczas którego oni odżywiali się tymi nielicznymi warzywami, które dawała im wyschnięta ziemia. Nadszedł dzień poprzedzający święto Zaśnięcia. Ludzie poszli do winnic, żeby znaleźć tam choć trochę opadłych na ziemię po zbiorze zmarszczonych jagód winogronowych, którymi mogliby jakoś podtrzymać swoje siły.

- Dimitra, ty znalazłaś jagody?

- Znalazłam, mamo, oto tylko osy wyssały z nich cały sok, i one zrobiły się całkiem suche.

- Widzisz, dziecinko, że z powodu naszych grzechów nawet niema przyroda cierpi i męczy się.

Maria znów zdobyła trochę mąki.

- Dzieci, jutro Zaśniecie. Dawajcie rozpalimy w piecu, żeby upiec trochę chleba, który tylko jest potrzebny do życia. A na następne dni na razie nie mamy ani okruszka.

Dzieci z radością pobiegły do drewutni, rozpaliły w piecu ogień i zaczęły wrzucać tam suche gałązki. Ogień rozpalił się, i języki płomieni zaczęły chciwie lizać piec. W kącie drewutni drwa zaczęły się kończyć. I oto, dzieci znów w tym samym miejscu znalazły wielkiego królika, który ukrywał się tam przed głodnymi ludźmi, a może, i przed sąsiadem-smakoszem, marzącym odświętować Zaśnięcie z duszonym królikiem, przyprawionym octem i słodkim winem.

- Dzieci – głośno powiedziała Maria – oto teraz to na pewno dar Bogarodzicy, a poprzedni zając był od diabła. To było dopuszczone przez Boga, żeby sprawdzić naszą wierność Bogarodzicy, obrończyni i pomocnicy naszej wyspy. Teraz chętnie przygotuję tego królika, żeby uradować was i żebyście z całego serca zaśpiewali: „Wo uspienii mira nie ostawiła jesi, Bohorodice”[2] (słowa z troparionu Zaśnięciu Bogarodzicy).

 

1. Razgowienije – pierwszy niepostny, świąteczny posiłek po okresie postu.

2. „W zaśnięciu (śmierci Swojej) świata nie zostawiłaś, Bogarodzico”.

 

 

Święty upór pielęgniarki

W latach 70-ych leczyłem się w szpitalu „Zwiastowanie”. W tym miejscu cierpienia i bólu wtedy jeszcze pracowały kobiety, które ludzie ulicy nazywali świętoszkami, a naród Boży – kobietami, które poświęciły siebie Panu i służbie cierpiącym. Te sprawiedliwe (prawe) kobiety były filarami wiary, miłości i samoofiarności wśród świata medycyny, przesiąkniętego duchem racjonalizmu. Ani jedna z nich nie zachwiała się w wierze, codziennie słysząc bezbożne przechwałki nierozsądnych ludzi. One oddały się łasce Bożej i były w posłuszeństwie u ojca duchowego. Dzięki nim słaba płeć zajaśniała w świecie jak jasna gwiazda, a szpitale pracowały, jak monastery, ponieważ był w nich porządek, dyscyplina i dobre maniery. Dzisiejsze pielęgniarki posiadają wiedzę dzięki instytutom medycznym, w których muszą się uczyć, ale gdzie nauczą ich dobrych manier?

W tych błogosławionych siestriczestwach (żeńskich bractwach) wykuwały się dobre i poważne charaktery. W nich wychowywał się duch samoofiarności, miłosierdzia i dobroci. Żadna z sióstr nawet nie myślała o tym, kiedy skończy się czas jej pracy, o tym, że już pora pójść umyć się i prać swoje rzeczy. Świętej pamięci lekarz Diamandopułos jakoś raz, wyszedłszy do pracy, wrócił do domu po piętnastu dniach i, wysłuchawszy odpowiednich w takim przypadku przemówień swojej żony, odpowiedział: „Jak mogłem wcześniej wyjść ze szpitala, jeśli siostrzyczki często zatrzymują się tam ponad miesiąc?”

Te uczennice Chrystusowe codziennie krzyżowały siebie ze względu na służbę duszy i ciału chorego.

Za każdym zorganizowanym społeczeństwem stoją ludzie, którzy spędzają noce bez snu, którzy nie mają czasu nawet się umyć, śmiertelnie zmęczeni. Niestety w naszych czasach samoofiarność przestała być uważana za cnotę. Pracusia, który wiezie taczkę, pracuje z wiosłem lub łowi ryby przez cały dzień, świat uważa za niedorozwiniętego.

I oto, ludzie, posiadający władzę i niebojący się Boga, zabronili tym Chrystusowym kobietom niosącym wonności trudzić się w jakimkolwiek medycznym zakładzie, i od tej pory szpitale znalazły się w rękach ludzi, którzy i w Boga nie wierzą, i człowieka nie szanują. Minister zdrowia, który wydał takie zarządzenie, później przyznawał się: „Prawdę mówiąc, bez „świętoszek” nasze szpitale zaczęły pracować gorzej”.

Te kobiety, które poświęciły siebie Bogu, jak buldożery, podpychały ludzi do Chrystusa i do życia według Ewangelii. Spowiedź i Priczastije pomagały chorym radować się i mieć nadzieję na lepsze.

W szpitalu „Zwiastowanie” byłem świadkiem sceny miłości i cierpliwości siostrzyczki i uporu jednego chorego, który przeszedł operację żołądka. Kiedy po operacji przeszło kilka dni i nadszedł czas przyjmowania pokarmu, on nic nie chciał jeść, a także nie chciał widzieć swojej nieszczęsnej żony. On cały czas palił i krzyczał: „Życie mi się znudziło!”

Pewna siostrzyczka, jakby nic się nie działo, przyniosła mu jogurt.

- Ja nie chcę.

- Pan powinien to zjeść.

- A no, daj go tutaj.

On schwycił kubek z jogurtem i wychlusnął go wprost w twarz pielęgniarki. Całe jej ubranie było zalane. Po godzinie on znów widzi ją z jogurtem.

- Pan powinien go zjeść.

Tym razem kąpieli siostrzyczki jogurtem towarzyszyły przekleństwa i zwymyślania. Żona chorego, wcisnąwszy się w kąt, wyszeptała:

- Zostaw go, córko!

Po krótkim czasie znów pojawił się kubek jogurtu na talerzu w rękach tejże pielęgniarki.

- Ty mnie całkiem zamęczyłaś! Dobrze, dawaj go tu.

Święta cierpliwość zmiękczyła kamienne serce. W sercu chorego przemówił Bóg. Po kilku dniach on wyspowiadał się, przyjął Eucharystię, znów poczuł smak życia i objął swoją żonę. Do domu oni odchodzili z takim uznaniem: „Cierpliwość tych siostrzyczek ratuje i życia, i dusze”.

 

 

Zagadkowa płyta

Na mojej rodzinnej wyspie w czasie tureckiego panowania chrześcijanom było wygodniej modlić się w maleńkich cerkiewkach, jak dlatego, że wtedy i kapłanów było dużo i oni nie byli bezczynni, jak i dlatego, że tam wygodniej było chodzić w czasie zmierzchów, dla uniknięcia niebezpieczeństw ciężkich czasów. Po wyzwoleniu od Turków, kiedy i duchownych zrobiło się mniej, i wielu z mieszkańców wyspy rozjechało się, wiele takich maleńkich świątyń zostało zburzonych, żeby z ich kamieni zbudować duże, najczęściej na wzór katedralnego soboru w Atenach, zbudowanego przez bawarskich architektów.

Jakoś raz w jednej z tych zburzonych świątyń znalazł się osiemnastoletni młodzieniec, którego wszyscy nazywali atletą z powodu jego ogromnej siły. Atleta Ilia zobaczył tam leżącą na kolumnie kamienną płytę, wyciosaną z białego marmuru. On pomyślał: „Zaraz ja podniosę ją, zobaczę, ile mam siły”. Ale, chwyciwszy ręką za płytę, on nie mógł nawet poruszyć jej. Zaczął naprężać się, jakby ta płyta postanowiła sprawdzić jego siłę, popróbował jeszcze i jeszcze raz. Pokrył się chłodnym potem, jakby ktoś go ostrzegał: „Nie ruszaj mnie!” Z powodu niepowodzenia on wściekł się i wybiegł stamtąd, a nocą zobaczył we śnie szacownego męża, który nakazał mu: „Najpierw wypełnij dziesięć przykazań, a potem już przyjdź i przenieś mnie”.

Następnego dnia on poszedł do ihumena monasteru Łongowarda i w tajemnicy opowiedział mu i o swoich próbach i o nocnym widzeniu. Starec wytłumaczył mu, że ten miał do czynienia ze świętym Stołem zburzonej świątyni. Po jakimś czasie Ilia znów przyszedł w miejsce które go przestraszyło i zobaczył, że płyta leży na dole, a u kolumny z wierzchu przepadła niewielka podstawka pod płytę. On przeżegnał się, pocałował kolumnę i odszedł. Atleta wyjechał do szczęśliwej Ameryki i wkrótce tam umarł, zostawiwszy nam tę historię o zagadkowej płycie.

 

 

Porzucona płyta

Pewien chłop orał pługiem swoje pole, gdy nagle lemiesz pługa zaczepił się za jakiś kamień. On zaczął poganiać wołów, żeby ruszyły do przodu, ale te zaparły się nogami i nie chciały ruszyć się ani do przodu, ani do tyłu. Wtedy chłop wściekł się i zaczął bezlitośnie bić zwierzęta. Woły w końcu szarpnęły do przodu i wyciągnęły z ziemi czworokątną marmurową płytę. Wieczorem on opowiedział żonie o tym co się zdarzyło i zaproponował przenieść płytę do domu, żeby ona stała się ich stołem obiadowym.

- Nie trzeba! Ta płyta, pewnie, z cerkwi, i jeśli ty przyniesiesz ją do domu, to my zginiemy!

- A według ciebie lepiej – odpowiedział jej wujek Janis – żebyśmy zostawili ją przewracać się w polu?

Już rankiem następnego dnia on zebrał sąsiadów, żeby ci pomogli mu przenieść płytę i zrobić z niej stół. Oni powiedzieli mu:

- To, prawdopodobnie, płyta ze świętego Stołu. Zostaw ją lepiej tam, gdzie znalazłeś.

Ale on ich nie posłuchał i urządził jednak z niej stół obiadowy. Zdecydował też, że dwa wgłębienia na brzegu płyty będą dobrymi popielnicami dla palaczy. A po trzech latach członkowie jego rodziny zaczęli umierać jeden za drugim. Włościanin wpadł w rozpacz: „Za co mój dom spotkało takie wypróbowanie?” pewnej nocy przyśnił się mu mąż, który groził mu: „Jeśli ty nie wyniesiesz mnie ze swego domu pod słońce i deszcz, to nikt z twojej rodziny nie zostanie przy życiu!”

Żona powiedziała mu: „Sąsiedzi uprzedzali ciebie, a i ja jakbym czuła, że dobrze to się nie skończy, ale nie zechciałeś mnie posłuchać”.

Do tej pory ta płyta leży za polem i przypomina wszystkim o karze za bezbożną niegodziwość.

 

 

Prosfora matki

Dawni czcigodni malarze naszej wyspy bardzo lubili przedstawiać na swoich płótnach sceny wiejskiego życia, pracę chłopów i rybaków. Oto jedna z takich przepięknych scen: ludzie w różnym wieku idą do cerkwi, przechodząc do niej obok wysokiej dzwonnicy; to byli ludzie, którym podobało się orać ziemię pługiem, a jeszcze bardziej – łowić ryby. Piękny też był obraz, na którym matka niosła upieczoną przez siebie prosforę, zawiniętą w biały (obowiązkowo biały) ręcznik[1]. Ani letnia spiekota, ani zimowe sztormy nie mogły przeszkodzić jej przynieść pięknie upieczoną prosforę do jej ukochanych przybytków Pańskich[2].

Przepiękny obraz podobny do tego, już kilka lat z przyjemnością obserwuję w zajeździe naszego monasteru. W określonym momencie podchodzę do okna i patrzę, jak mama przynosi ofiarę za swoje dziecko. Raz, zobaczywszy, jak ona idzie do nas przez silną zamieć, postanowiłem odsłużyć Liturgię na jej prosforze. Jak tylko zacząłem wyjmować z niej cząstki, to poczułem aromat, i to tak silny, że zachciało mi się ją od razu zjeść. Powiedziawszy sam sobie: „Stop, przecież ja muszę służyć. Cóż to za nagły głód?” – odszedłem od żertwiennika[3], żeby się powstrzymać. Nie myślę, że to była pokusa, szybciej, po prostu silne pożądanie. Jak by to nie było, taki aromat od chleba odczułem po raz pierwszy. Sam rozdrobiłem tę prosforę na antidor[4] i położyłem dwa kawałeczki na diskos[5]. Po zakończeniu Liturgii spróbowałem je, ale smak i zapach były normalne. Delikatnie zapytałem kobietę:

- Jak ty pieczesz prosfory? Ty coś dodajesz do ciasta oprócz mąki?

- Ojcze, tam tylko mąka i nic więcej.

W tajemnicy powiedziałem jej o tym, co ze mną się wydarzyło. Wtedy ona odkryła przede mną swoją duszę i opowiedziała, jak zaczęła piec prosfory.

- Ja nigdy wcześniej nie piekłam prosfor, bo i nie umiałam. Trzy lata po śmierci mego dziecka on zjawił się mi we śnie i powiedział: „Mamo, tu dzieci otrzymują chleb od swoich matek, tylko ja nigdy nie otrzymuję”. Od tej pory zaczęłam przynosić w ofierze prosfory. Nic nie przeszkodzi mi przynosić je do monasteru w niedziele. Od tej pory odnalazłam spokój, i, ile będę żyć, będę przynosić je Bogu za mego synka.

Rzeczywiście, jak wiele matek może przeżyć tę tajemnicę pocieszenia!

 

1. U mieszkańców Bałkan do tej pory zachował się starochrześcijański obyczaj przynosić do cerkwi prosfory, wino, świece, olej z oliwek i kadzidło, przygotowane własnoręcznie. Prosfory piecze się tam wielkie, wielkości talerza.

2. Porównaj: „Jak upragnione są mieszkania Twoje, Panie Zastępów! Dusza moja umęczyła się, dążąc do przybytków Pańskich” (Ps.83:2-3) (84:2-3)

3. Żertwiennik – w NT stół poświęcony, znajdujący się w ołtarzu po lewej stronie, służący do przygotowywania bezkrwawej ofiary.

4. Antidor – reszta z prosfory, z której przygotowywane są Święte Dary

5. Diskos – okrągła taca na podstawce – naczynie liturgiczne

 

 

Jedyna prawdziwa przyjaźń

Pewna dziewczyna wyrosła jako sierota i po osiągnięciu dojrzałości zaczęła marzyć o zgodnej rodzinie i radościach z macierzyństwa. Jednak, szybko w tym wszystkim rozczarowała się. Wszystko o czym marzyła, okazało się jedynie iluzjami, nawianymi kwietniowym powietrzem wysp, napełnionym aromatami kwitnących drzew. Marzenia przyszły i odeszły, wszystko okazało się snem. Ani mąż, ani dzieci nie spełniły nadziei, które piastowała od dzieciństwa, wpatrując się w oczekujące ją długie życie. Zmęczona, wróciła tam, skąd niegdyś odeszła: do dziecięcej miłości do Chrystusa, Bogarodzicy i świętych. Ona znów, jak kiedyś, zaczęła modlić się do nich trzy razy dziennie, ale już nie o to, żeby oni dali jej męża i dzieci, a o to, żeby sami zostali jej przyjaciółmi. Wyszedłszy na wąską uliczkę, zaczęła modlić się na głos. Zresztą ona wiedziała, że nikt jej nie widzi i nie słyszy. Wszędzie było pustynnie, jak w pierwotnym, prymitywnym chaosie. Wzywała po imieniu wszystkich świętych, którym poświecone były cerkiewki wyspy, jak te widoczne, tak i te, które ukrywały się w zagłębieniach i na pagórkach, i w myślach wchodziła do każdej z nich. Potem zaczęła podróżować w ten sam sposób i do innych świątyń, które były daleko poza jej wyspą: kadziła Archaniołowi Michałowi na wyspie Simi[1], Ioannowi Teologowi na Patmosie, światitielowi Mikołajowi na Samosie, ikonom Bogarodzicy w Amurjani, na Tinosie, w Naksosie, w Katopolii[3]. Do ich wszystkich modliła się trzy razy dziennie, szukając ich przyjaźni. Tę przyjaźń ona rzeczywiście zdobyła, bo spędziła wiele lat w zupełnej samotności, nie straciwszy od tego rozumu. Kończąc modlitwę ona zwykle wykrzykiwała: „Dziękuję wam za to, że znów przyszliście do mnie z tak daleka! Jestem niepiśmienna, nie mogę śpiewać wam pieśni i czytać waszych książek. Tylko kadzidło mogę przynieść wam w ofierze”.

„Mamo, powiedz tak, żeby usłyszała każda dziewczyna: przyjaźń na wieki może być tylko z Chrystusem, i tylko przez nią mogą być zachowane rodziny, które teraz tak łatwo i szybko rozpadają się”.

Śmierć jej była męczeńska: ciało rozrywało się z bólu, jak u wielkomęczennika Iakowa Piersjanina. Kiedy przychodzący odwiedzić ją napominali: „Nie narzekaj na Boga, żeby nie stracić duszy”, – mężna kobieta odpowiadała: „Nawet nie myślałam o narzekaniu”. Na tydzień przed śmiercią ona zebrała swoich bliskich i powiedziała im: „W tym tygodniu ja odejdę”. I rzeczywiście, proroctwo, wypowiedziane w poniedziałek, spełniło się w niedzielny poranek. Umierając, ona pouczała swoje dzieci: „Nie kochajcie światowej (doczesnej) sławy bardziej niż sławy Bożej”.

Człowiek kochający modlitwę zawsze dobrze odczuwa to, co dzieje się zarówno w tym świecie, jak i w świecie niewidzialnym.

 

1. Jedna z wysp archipelagu Dodekanez na Morzu Egejskim.

2. Wyspy archipelagu Cyklady

 

 

Skromność wykraczająca poza swoje granice staje się ofiarą

Pewna błogosławiona para małżeńska, starsza i pokorna, pochodząca z wyspy Paros, z której wyszło wielu świętych, postanowiła pojechać na Świętą Górę. Zakładano, że matka pozostanie przy wejściu na jej teren, a jej starszy małżonek uda się do monasteru, gdzie trudził się (był mnichem) ich ukochany syn. Realizacji tego wspaniałego planu przeszkadzała jedna okoliczność: dziadka mdliło podczas jazdy w samochodzie. Jednak, miłość do syna pomogła zdecydować się na wyjazd do Północnej Grecji. Oni zadzwonili do monasterskiego zajazdu w Tessalonikach, żeby oczekiwano ich późnym wieczorem. Ihumen, żywiący do nich szacunek i kochający ich jako ludzi przyszłego wieku, spędził prawie całą noc bez snu, oczekując, że usłyszy kroki za drzwiami albo dźwięk dzwonka przy drzwiach. Noc minęła, i on pomyślał: „Pewnie, oni tym razem odłożyli wyjazd”. A rano, otworzywszy drzwi, on osłupiałymi oczami zobaczył, że skromność, wykraczająca poza swoje granice, pozbawia człowieka wszystkich jego praw i składa go w ofierze: staruszkowie, żeby nikogo nie niepokoić, ułożyli się na chłodnej marmurowej podłodze w sieniach i zasnęli.

„Mamo, jakież piękno ich duszy, niepojęte dla umysłu współczesnego człowieka, ciągle myślącego tylko o swoich prawach!”

W ciągu wielu lat oni wysyłali do monasteru z pracy swoich rąk ser, kaszę, bliny. A do drzwi pustelni swego syna, którego oni z taką miłością i trudem wychowali dla monasteru, nie zdecydowali się zapukać, dlatego że cenili spokój bliźniego ponad wszelkie ofiary i całopalenia.

Zatrzymaj się, współczesny człowieku, i popatrz, jak wysoka skromność była u bohaterów naszego opowiadania! Zastanów się nad swoim życiem, zanim ziemia pokryje ciebie i nie będzie na niej nikogo, kto byłby ci wdzięczny, bo nie zostawiłeś po sobie dobrego przykładu.

 

 

Zadowolenie z małego

Apostoł Paweł pisze o zadowoleniu z małego prosto i lakonicznie: „Mając wyżywienie i odzienie, bądźmy zadowoleni z tego”[1]. I Pan mówi nam o niemądrości tego, kto zamyślił zburzyć swoje stare spichlerze, żeby zbudować większe, ponieważ pola jego wydały bogaty urodzaj. Zadowolenie z małego – charakterystyczna cecha życia mniszego od jego początku do dnia ostatniego. Mam nadzieję, że dwie następujące atoskie historie ucieszą czytelnika tym, że ta czynność nie całkiem jeszcze zanikła u mnichów.

Staruszek-pustynnik[2], trzymając w rękach szklane naczynie na oliwę z odłamanym noskiem, przyszedł do kaliby[3] mnicha jednej z pustelni.

- Abba, daj mi trochę oliwy do warzyw. Minął miesiąc od tej pory, jak się skończyła, a zielenina bez oliwy zaczęła zakłócać pracę mego żołądka.

Pustynnik drżał z zimna. Dziurawe ubranie nie mogło ochronić jego wyschniętego ciała od silnego wiatru, który tak często wieje w zimowe miesiące. Mnich pustelni tylko co otrzymał na poczcie wełniany sweter. Wyniósł go pustynnikowi.

- Oto, weź: jest nowy, dziany z owczej wełny. Włóż go, bo zamarzniesz.

Ten włożył go, wziął butelkę z oliwą i odszedł zadowolony. Ale oto, po kilku minutach on wraca, trzymając w ręku sweter.

- Abba, on mi nie będzie potrzebny. Oddaj go lepiej komuś, komu jest bardziej potrzebny.

Po około dwudziestu dniach starec-pustynnik przeszedł do miejsca wiecznego spoczynku, gdzie rzeczywiście swetry już mu niepotrzebne.

Jeden szwajcarski podróżnik po Atosie, znalazł się przy kalibie, która niewiele różniła się od „byczej kaliby” (tak na Świętej Górze nazywają chlewy dla byków). On cichutko zapukał do drzwi, i słaby głos ze środka zaprosił go wejść. Wszedłszy, on zobaczył starca, siedzącego na drewnianym łóżku i przebierającego czotki[4]. Gość obrzucił spojrzeniem ubogie umeblowanie kaliby i, w końcu, zaczął przyglądać się starcowi, odzianemu w ubranie z grubej sierści. Słaba znajomość języka przeszkadzała w rozmowie z nim, ale i bez słów było jasne, że starec żył w biedzie i wzgardzony przez ludzi. On nie bawił się boskimi rzeczami, żeby pokazać się komuś ważnym, i dlatego pozostawał nikomu nieznanym. Gość wyjął z portfela pięćdziesiąt dolarów, żeby dać dla starca.

- Nie, ja nie wezmę. Nie tak dawno pewien człowiek dał mi dwadzieścia dolarów, wystarczy mi ich na długo.

Przyszła zima, i cudzoziemiec przypomniał sobie kalibę pustynnika. Pocztą on wysłał mu sto dolarów na drzewo i jedzenie. Starec, otrzymawszy je, natychmiast wysłał z powrotem, ponieważ ktoś już przysłał mu pieniądze. Cudzoziemiec znów je wysłał, żeby ten rozdał je ubogim braciom. Starec znów zwrócił je z prośbą: „Oto sam je rozdaj. Będzie niedobrze, jeśli ja twoim kosztem pokażę się miłosiernym”.

Latem szwajcar przyjął prawosławie i ochrzcił się, nauczywszy się od starca tego, że „więcej szczęścia jest w dawaniu, niż w przyjmowaniu” i „Nie bierz bez potrzeby nawet obola”[5].

To opowiadanie podobne jest do przejrzystej wody w górskim źródle, którego sam widok i szemranie orzeźwiają człowieka.

 

1. 1Tm.6:8

2. Pustynnik (mieszkający na pustyni, anachoreta, samotnik)

3. Kalibą na Atosie nazywa się samotnie stojąca cela mnisia, zwykle należąca do jakiejś pustelni.

4. Czotki – sznur modlitewny, odpowiednik różańca.

5. Obol – najdrobniejsza moneta w antycznej Grecji.

 

 

Przeciwstawne poglądy ludzi tego samego zawodu

Bóg po Bogu. Gdyby powiedział to teolog, to oczekiwalibyśmy usłyszeć w ślad za tym imię Bogarodzicy, bo takie jest nauczanie Prawosławnej Cerkwi: Bogarodzica zajmuje drugie miejsce po Świętej Trójcy. Właśnie Ona jest po Świętej Trójcy, a nie apostoł Paweł, „pierwszy po Ewie”, jak uczą protestanci i co, niestety, bezkarnie rozlega się nawet z kazalnic w prawosławnych świątyniach.

Zresztą, teraz jesteśmy nie w świątyni, a wśród medyków, konkretnie, w sali operacyjnej wielkiego szpitala. Pacjent – nieszczęsny mnich, od dzieciństwa mający słabe zdrowie. Przywiązany za ręce i za nogi do stołu operacyjnego, obserwuje przygotowania do operacji (ogólnej narkozy wtedy jeszcze nie było). Nad nim stoi dwóch profesorów. Starszy – z jednej strony, żeby po przyjacielsku podtrzymywać go. Z drugiej strony – młodszy, który miał operować. On podniósł swoje ręce do chorego, jakby przekonując w ten sposób, że ten znajduje się w pewnych rękach, – żeby nie bał się operacji bez narkozy. Po takim dzielnym geście on wziął świder i zwrócił się do profesora starej szkoły:

- Panie profesorze, ten świder – bóg po Bogu! Dzięki niemu u nas nie przeleje się ani kropla krwi.

Od tych słów niepokój u pacjenta i u starego profesora tylko wzmógł się. Mnich chciał zerwać się, ale jego nogi były mocno przywiązane. Młody profesor, choć i był chórzystą w cerkwi, zaczął operację bez znaku krzyża i modlitwy. „Boski” świder zaczął swoją robotę. Zabieg chirurgiczny „bez kropli krwi” spowodował obfite krwawienie i ból, jak u rodzącej.

- Wosk, Mario! Mario, wosk!

Pielęgniarka zaprotestowała:

- Pan powinien był nas uprzedzić. Gdzie ja teraz wezmę wosk?

Młody profesor poczerwieniał ze wstydu. On utracił wszelką pewność siebie i, denerwując się, wziął się naprawiać następstwa swojej przechwałki. Biedakowi mnichowi przypomniało się przyznanie się ojcu Iakowowi Calikisowi kardiochirurga, który go operował: „Ojcze Iakow, podczas Waszej operacji ja przypadkiem rozciąłem skalpelem nie w tym miejscu, ale drugi chirurg naprawił mój błąd i dzięki temu operacja przebiegła pomyślnie”.

Wzmocniwszy się myślą, że Bóg skieruje świder otolaryngologa tam, gdzie trzeba, mnich postarał się dzielnie wytrzymać bolesną operację. A historia z tym mnichem zakończyła się tak.

Pewien lekarz z Rosji, który przyjechał jako pielgrzym do Grecji, podczas kolejnych wypróbowań (doświadczeń) chorego mnicha odwiedził jego monaster. Wcześniej mnich uderzył nogę, która zrobiła się bardziej czarna niż jego sutanna. Od mnicha towarzyszącego pielgrzymowi, usłyszał on, że ten Rosjanin, chociaż i ślepy, ale jest bardzo dobrym lekarzem i chrześcijaninem: w swoim moskiewskim szpitalu on codziennie zajmuje się chorymi od wpół do ósmej rano do jedenastej wieczorem i później. Chory powiedział:

- Dobrze, poproście go. Choć co może zrobić ślepy lekarz?

Przyszedłszy, lekarz położył jego nogi na swoje biodro, przeżegnał się, pomodlił się w swoim języku i, modląc się, zaczął gładzić nogę tak delikatnie, jakby wcale jej nie dotykał, nawet przez skarpety. On, nikogo o nic nie pytając, wykrył, że nogi są chore, zlokalizował obszary ze słabym krwioobiegiem, neuropatię cukrzycową i stłuczenie na nodze. On uklęknął kontynuował modlitwę, nie przestając głaskać. Mnich przepełniony radością, zapytał:

- Czym on teraz zajmuje się, leczeniem czy egzorcyzmem?

Zakończył lekarz słowami: „Modlitwami świętych ojców naszych…”. Następnego dnia nie było ani bólu, ani zaczernienia.

Ten lekarz i młody profesor należą do przeciwstawnych światów, które nigdy nie przecinają się (nie mają z sobą nic wspólnego).

 

 

Matka czuje, co ukrywa się w zakamarkach duszy jej dziecka

Trwał Bożonarodzeniowy post 1962 roku. Ihumen monasteru powiedział jednemu z hieromnichów:

- Twoja matka wyraziła życzenie zostać mniszką. Jak ty myślisz, może, postrzyc ją teraz, w czasie postu?

I tak, jego matka została mniszką. Włożywszy sutannę, ona od razu odmłodniała i stała się piękniejszą.

W swoim czasie przesiąknięta duchem marksizmu, była kategorycznie przeciwna wyborowi swego syna. Pewnego razu otworzyła marynarski kufer i powiedziała synowi:

- Daj no tu swoje ręce. Włóż je do kufra.

Nagle ona gwałtownie zatrzasnęła pokrywę i, przytrzymując ją, zaczęła bezlitośnie bić swego syna, żeby tan nawet myśleć nie śmiał o monasterze. Ale ani bicia, ani inne kary nie ochłodziły w nim dążenia do stanu zakonnego. W końcu, wyszło tak, że nie syn poszedł za matką, ale matka podążyła drogą syna, i ihumen postrzygł ją z imieniem Fieoktista na cześć priepodobnej, której relikwie spoczywają na jej wyspie.

W gościnnej sali monasteru, jak przyjęto w takich przypadkach, zaproponowano poczęstunek na cześć nowo postrzyżonej. W tym czasie, póki wszyscy życzyli jej dobrej śmierci, ihumen zapytał, czy zadowolona jest z tego, że jej syn został mnichem. I nagle ta staruszka jakoś bardzo arogancko krzyknęła: „Nie!”

Zapanowała martwa cisza, sytuacja stała się bardzo kłopotliwa. Wszyscy siedzieli z otwartymi ustami, nikt nie wydawał dźwięku. Każdy myślał: „Jeśli nie jesteś z tego zadowolona, to po co sama przyjęłaś stan mnisi?” Ponieważ na twarzach wszystkich wypisane było pytanie „Dlaczego?”, to ona zakończyła: „Ja byłabym zadowolona, jeśli by on został takim, jak jest, do końca”.

Minęło całkiem niewiele lat, i wszyscy zobaczyli, jak dokładna okazała się przepowiednia niegramotnej matki. Jej syn nie tylko nie został takim, jak był wtedy, ale nawet zaczął atakować chrześcijańską wiarę, jak drugi Kazandzakis[1]. Nie wiem jak dobra była śmierć matki, ale jej lekcję o tym, że matka najlepiej zna swoje dziecko, przyswoiłem. Od tej pory zawsze uciekam się do tej lekcji, kiedy ktoś przychodzi, żeby zostać w moim monasterze i poświęcić swoje życie służbie Bogu.

 

1. Nikos Kazandzakis (1883-1957) – znany grecki pisarz XX wieku, który w niektórych swoich dziełach pozwolił sobie bluźnierczo pisać o Chrystusie i Cerkwi. Jego najbardziej okrzyczane dzieło – skandalicznie znany z adaptacji filmowej romans o tym samym tytule „Ostatnia kuszenie Chrystusa”

 

 

O tym jak zadbane ręce kapłanów mogą gubić dusze ludzi

Pewnego chłodnego wieczoru w monasterze Ioanna Teologa na Patmosie nasz starec, człowiek uczony i wielki miłośnik literatury ascetycznej, z pewnej starodawnej książki czytał mi różne historie o wysiłkach ojców. Wiele historii wtedy usłyszałem, a ta, która szczególnie się zapamiętała, dotyczyła Wasilija Wielkiego. Kiedy on trudził się w Pontyjskich posiadłościach swoich rodziców, to, oprócz wszystkiego pozostałego, z chęcią, pracowicie i starannie uprawiał ziemię. Ta działka, której przez lata nikt nie obrabiał całkiem zdziczała. Przede wszystkim, on musiał wyrąbać kolczaste krzaki i bezpłodne drzewa, a potem już zajmować się glebą, i te błogosławione wysiłki tak poraniły jego ręce, że stojąc w cerkwi, ukrywał je pod felonionem (szatą liturgiczną).

Jak tylko zostałem mnichem, zacząłem unikać wszelkiej pielęgnacji rąk i nóg, chodziłem bez butów. Nieobeznany z ciężkimi pracami – przenoszeniem kamieni i obcinaniem gałęzi – bardzo szybko straciłem wszelkie zadbanie (delikatność) które miałem dzięki piórowi i ołówkowi. Raz niechcący uderzyłem się o rękę łomem, ból był nie do zniesienia. „Wszyscy święci mieli poranione ręce, dlatego i ja powinienem być bezlitosny wobec siebie”, – stale powtarzałem sam sobie.

Minęły lata, i Bóg uczynił mnie duchownikiem (spowiednikiem)[1]. W monasterze, gdzie służyłem, do spowiedzi przychodziły setki ludzi. Wśród nich była też pewna kobieta, którą ludzie z powodu rozwiązłego życia nazywali puszczalską. Wśród wyznawanych przez nią grzechów był i ten, związany z całowaniem rąk.

Ja starałam się, ojcze, całować ręce kleryków, zwłaszcza bezżennych, żeby zaznać przyjemności od ich delikatności. Rozkosz od tego, jak prąd elektryczny, przechodziła po całym moim ciele. Cmoknięcie stawało się prawdziwym pocałunkiem, który powtarzałam nawet dwukrotnie, i trzykrotnie, żeby dotykanie zadbanej ręki dostarczało mi jeszcze więcej rozkoszy.

Wtedy przypomniałem sobie Wasilija Wielkiego i w myślach podziękowałem swemu starcowi, który wpoił we mnie myśl o surowej ascezie. Nigdy nie korzystałem z rękawic i każdą pracę wykonuję gołymi rękoma. Tego uczę też swoich mnichów, którzy towarzyszą mi w drodze modlitwy i posłuszeństwa oto już czterdzieści lat.

 

 

Płacz po tykwie

Znam dwóch ludzi, którzy płakali po tykwie – roślinie, która prawie nie wymagała pielęgnacji, zwłaszcza w dawnych czasach, kiedy atmosfera nie utraciła jeszcze sprzyjającego składu powietrza i ziemia – urodzajności, a chorób było nie tak wiele i większość z nich lżej znoszono. Wszystkie choroby u ludzi, i u roślin leczono odymiając siarką; byli nawet ludzie, którzy zajmowali się tylko tym i nazywali się „siarkoodymiaczami”. Jeśli zdarzyło się, że zwiędną dwie-trzy tykwy, to nie było to wielką stratą dla ogrodnika. Tym nie mniej, dwa razy słyszałem, jak po tej roślinie płakali i rozpaczali.

U chłopów tykwa z powodu szybkiego wzrostu i dojrzewania uważana jest za roślinę „zuchwałą”. Ledwie wieczorem zawiąże się owoc, jak nazajutrz można go już zrywać. Dlatego i człowiekowi, który chciał pokazać się, mówiono takie przysłowie: „Kiedy to ty zdążyłeś stać się tykwą? Kiedy to u ciebie zdążyła wyciągnąć się szyja?”

Historia o tym, jak prorok Iona głosił pokajanie w mieście Niniwie, jest dobrze znana, przepiękna i prawdziwa, ponieważ i Sam Pan w Swoim nauczaniu przytaczał z niej jeden epizod dla potwierdzenia Swego Zmartwychwstania: „Jak Iona spędził trzy dni i trzy noce we wnętrznościach potwornej ryby i został wyrzucony przez nią nietkniętym, tak i Syn Człowieczy spędzi trzy dni we wnętrzu ziemi i będzie wskrzeszony Swoją własną siłą”[1]. W końcu Iona musiał jednak nauczać w grzesznym mieście, które uratowało się dzięki swemu pokajaniu. Ocalenie miasta zdenerwowało proroka, dlatego że z powodu pokajania mieszkańców Niniwy jego groźby mogły wydać się pustym ględzeniem o możliwym niebezpieczeństwie. Pragnąc złagodzić smutek swego serca, rozgniewany prorok poszedł na pustynię, aby oddać się upałowi dnia i chłodowi nocy. Ale dobry Bóg, żeby oświecić kapryśnego proroka, wykorzystał zuchwałą tykwę. Rano jej kiełek pokazał się z ziemi i szybko przekształcił się w cieniste drzewko, ale przed nocą robak podgryzł je, ono zwiędło i Iona, rozkoszujący się chłodkiem pod bujnymi liśćmi, zaczął opłakiwać je z płaczem i szlochaniem.

- Nie potrzebne mi były od ciebie owoce i kwiaty do jedzenia, tylko twój cień, a ty zdradziłaś mnie słońcu. Jak dobrze mi było w twoim cieniu, nawet Bóg nie znalazłby mnie, a ty uległaś robakowi i zdradziłaś mnie. Nawet wieloryb nie ukrywał mnie lepiej, niż ty. Co ja ci uczyniłem, tykwo moja, że ty wydałaś mnie w ręce wrogów moich? Ale ty sama przyszłaś do mnie i sama opuściłaś mnie. Kto posłał ciebie i kto zabrał? Z powodu tego zostałem spalany słońcem w rozżarzonej pustyni. Zanim usłyszałaś ode mnie choćby jedno „dziękuję”, ty powiedziałaś mi „bądź zdrów”. Jakie tu będzie zdrowie z dziennym żarem i nocnym mrozem? Kto rzucił urok na ciebie, zuchwała roślino, że uszło z ciebie życie, przecież ani jeden człowiek nie przechodził tu? Może, to moje oczy rzucił urok na ciebie z tego powodu, że ty tak szybko wyrosłaś i dałaś mi przyjemny cień? Nawet Abraham, przyjaciel Boży, nie miał takiego szczęścia: on musiał sam rozbijać namioty w pustyni. Może, przyszłaś i odeszłaś według woli Boga? A ja szczyciłem się tym, że ty sama mnie pokochałaś.

Usłyszał Bóg płacz Iony po tykwie i zawołał: Iona, Iona, ty tak płaczesz i szlochasz, utraciwszy jakąś tam tykwę. A jak przyszłoby się płakać Mi, jeśli bym Ja stracił tak wiele ludzi?”

A oto inny płacz po tykwie, wygłoszony nie przez proroka, nie przez kaznodzieję, nie przez cara, a przez pewną nieszczęśliwą matkę.

Na pewnej wyspie żyła czysta dziewczyna, będąca dumą i oporą swojej matki do głębokiej starości. Ale bieda uczyniła ją żoną pewnego nikczemnika, który nie przepuszczał żadnej spódnicy. To były czasy, kiedy akurat zaczynała się mroczna epoka turystyki, zapowiadającej pieniądze i kobiety, i wszyscy dorośli ogłupieli i stracili resztki rozumu od czarów Afrodyty. Wyspy znów zaczęły służyć temu wcieleniu wszelkiego bezwstydu. Rodziny rozpadały się jak kropla oleju w szklance wody czarownika czy wiedźmy (uważano, że jeśli kropla, upadłszy do wody, rozpadnie się, to rzucenie uroku uda się). Tak i matka z babcią zostały same z czwórką dzieci, po tym jak otrzymały ponad czterdzieści uderzeń pałką każda. (Mąż był mistrzem walki na kije: dziesięć uderzeń uważał za jedno.) One z głową pogrążyły się w troski, związane z wychowaniem maleństw, które trzeba było karmić i ubierać. Ponadto ich matka z powodu wybaczalnych ambicji nie chciała, aby zauważono, że jej dzieci zostały czegoś pozbawione. Wyprane przez nią rzeczy stawały się bielsze od śniegu i owczej wełny dzięki wiatrowi skąpanej w słońcu wyspy. Ona nie miała proszków do prania i wybielaczy (pusty portfel nie pozwalał na takie wydatki), ale był starodawny ług. Te dwie kobiety pracowały nie jak pszczoły, pracujące na oczach wszystkich, ale jak ukryte pod ziemią mrówki, żeby nie hańbić ojca dzieci, który wałęsał się po złych publicznych melinach wyspy w poszukiwaniu przyjemności.

Nadeszło lato (jak mówiła moja mama, „lato Bóg dał biednym, a zimę bogatym”), ale tym razem ta błogosławiona pora roku okazała się przyjemną, jak i surowa zima, tylko dla bogatych. Prognozy synoptyków zapowiadały biednej matce głód i trudności, podobne do tych, jakie były w roku czterdziestym[2]. Wśród innych warzyw ona posadziła dużo ziemniaków, ale te dojrzewają dość późno. Na skraju ogrodu posadziła też tykwę tego gatunku, który daje owoce ogromnych rozmiarów. Tykwa jakby obiecała nieszczęsnej matce: „Dbaj o mnie, i ja będę żywicielką i pocieszeniem tobie i twoim dzieciom”. Tak i wyszło. Był koniec marca, kiedy pojawił się pierwszy pęd. Wyrosła ona bardzo szybko i tak wielka, że jej gałęzie zajęły na ogrodzie prawie dziesięć metrów kwadratowych. (Oczywiście, nie dokładnie tyle, to byłoby jawną przesadą, ale coś koło tego.)

Jak nienasycony człowiek z zachłannością patrzy na wszystkie skarby świata, pragnąc uczynić je swoimi, tak i ja patrzyłam na tę tykwę, od rana do wieczora, – mówiła biedna matka. – Każdego ranka roślina pokrywała się kwiatami, ja je zbierałam, chowałam do swojej maleńkiej lodówki, i cztery razy w tygodniu one ratowały mnie. Z moja mamą przygotowywałyśmy pełny garnek tykwowych gołąbków. Dla mnie, jako dla matki było szczególnie przyjemnie, kiedy przyjeżdżał do nas na przepustkę starszy syn, tego lata powołany do wojska, i dawałam mu to, czego nie przygotowują w wojskowej kuchni polowej: ryż, zawinięty w kwiaty tykwy. Nawet moi sąsiedzi, którym też było ciężko, zbierali z niej kwiaty do zjedzenia. Tak całe lato karmiła nas i cieszyła błogosławiona tykwa. W końcu przyszedł chłodnawy wrzesień. Temperatura spadła, i zwiędła moja ukochana roślina, pobudzająca mnie do stałego dziękczynienia Bogu. Ze smutkiem zebrałam zaschnięte gałęzie, jakby to były kości człowieka, wykopałam jamę przy korzeniu i zakopałam je. Z domu przyniosłam kadzidło i zaczęłam kadzić, jak nad mogiłą matki. Posiedziawszy tam długi czas napłakawszy się, wróciłam do domu. „Tykwo moja, ty odeszłaś do ziemi, co ja teraz będę robić?” I natychmiast pomyślałam: „Na Boga trzeba pokładać nadzieje, a nie na tykwę”. I mimo wszystko było mi bez niej bardzo ciężko.

Choć i skończył się wielki głód powojennych lat (podczas których pytaliśmy babci: „Co będziemy dzisiaj jeść?”, a ona odpowiadała: „Chleb z palcem”. A zamiast karmelu (cukru) ona nam proponowała: „Kiedy odgryziecie kawałeczek chleba, to nie połykajcie go od razu, a pokręćcie w ustach. To będzie wam karmelem”), ale i lata później życie dalej było trudne.

- Ja wiem – mówiła matka, – że jeśli by ktoś zobaczył, jak ja opłakuję tykwę, to miałby mnie za wariatkę, ale strasznie jest cierpieć biedę, kiedy w domu maleńkie dzieci. Moje serce zaczynało kipieć jak olej na patelni, kiedy one prosiły o chleb, a ja mówiłam: „U nas go nie ma”. Serce moje wycierpiało z bólu, ale, dzięki Bogu, ja do dziś żyję.

Tak tykwa okazała się nauczycielem i dla Iony, i dla tej matki: Ionę ona nauczyła kochać ludzi, a matkę –pokładać nadzieje na Boga.

 

1. Mt.12:40. Dalej następuje bardzo swobodne przedstawienie przez autora dwóch ostatnich rozdziałów księgi proroka Iony (Jonasza).

2. W 1940 roku wiele obszarów Grecji ucierpiało z powodu silnej suszy.

 

 

Na wadze pustelnia i świat. Czyja szala przeważy?

W Atenach mieszkała para małżeńska: Fippas i Jota. Oni jedli i pili ze stołu współczesnego świata, wciąż patrzyli na ten stół i nigdy nie wznosili oczu ku wysokości niebios. Kierowali się zasadą: „Jeśli rozkoszujesz się ziemskimi dobrami, to tego ci wystarczy”. Oni uważali, że myśli o życiu przyszłym, to pocieszenie jedynie dla tych, którzy pozbawieni są przyjemności na tym świecie. Podobne są one do chleba, w długie zimowe noce śniącego się głodnemu, który zawinął się w gruby wełniany koc: chłód zmusza go marzyć o tym, w czym cierpi niedostatek.

Szczęście małżonków stało się jeszcze pełniejsze po narodzeniu się czarującej dziewczynki, i oni postanowili dać jej wszystko.

Wyspy Morza Egejskiego są oferowane bogatym Grekom, jako wyjątkowe miejsce dla odpoczynku w letnie miesiące. Dla współczesnego obojętnego człowieka na którejkolwiek z tych wysepek istnieją tylko plaże i centra rozrywek. Drogi do Cerkwi on nie zauważa, dźwięk dzwonów przed jutrznią i wiecziernią jest dla niego przeszkodą, duchowny w czarnej zabrudzonej sutannie – plama na turystycznym wizerunku wyspy; lepiej w ogóle nie byłoby tego średniowiecznego straszydła.

Lato – czas nie tylko turystyki, ale i żniw. Żniwiarz zbiera do spichlerzy pszenicę ze zboczy górskich i raduje się owocami swojej pracy. Ale nie powinniśmy zapominać, że jest i inny żniwiarz, niewidzialny i nieoczekiwany. On wkracza ze swoim sierpem w nasze życie i zżyna nie tylko starszych, ale i młodych. Ten sierp przerwał życie i jedynej córki naszych bohaterów, przy czym w tak dziwnych okolicznościach, że nawet wiele lat później to wydarzenie dalej ich niepokoiło. Między małżonkami stały się powszechne kłótnie i poszukiwania winnego; stali się przesądni i zaczęli stopniowo oddalać się od siebie. Było, że próbowali przybliżyć się do Cerkwi, ale ich próby ucerkowienia się były jakieś nieprawidłowe. W końcu, u żony pojawił się wstręt do męża. Ona znów zapragnęła mieć dziecko, ale tylko nie z nim. Podała o rozwód i wypędziła go, wysławszy żyć do jego starej matki. Jednak zostawszy sama, ona mimo wszystko dalej korzystała z materialnego wsparcia byłego męża. Pewien ihumen prosił ją, aby nie zmuszała swego dobrego małżonka do trzeciego małżeństwa (u Fippasa to było drugie małżeństwo), dlatego że starożytni mówili: „Pierwsze małżeństwo – radość, drugie – wyrozumiałość, a trzecie – bieda”.

Ale ona, przyzwyczajona do spełnienia wszystkich swoich pragnień, pozostała nieugięta. Spowiednik próbował znaleźć jakieś wyjście i doradził jej:

- Nie myśl tylko o sobie, pomyśl też o mężu. Bądźcie jedną rodziną, choćby warunkowo.

Nie da rady. Związałam się z pewnym mężczyzną, tak przy okazji, pobożnym, który mi się spodobał. Teraz jestem z nim w ciąży.

- Ty wyjdziesz za niego?

- Nie. Ja chciałam dziecka – i je otrzymałam, a życia małżeńskiego mam dość.

Kiedy usłyszał o tym Fippas, to nie zezłościł się: on dalej ją kochał, i jego troska o nią nie zmniejszyła się, mimo że ona zbłądziła.

- Żal mi jej, ojcze. Muszę jej pomagać, przecież ona nie ma za co żyć.

Przeszło pięć miesięcy od czasu, kiedy kobieta przyznała się do swojej nieprawej ciąży spowiednikowi, z którym od tej pory więcej nie kontaktowała się. W końcu poprosiła go pomodlić się. Ten odmówił: „modlitwa wymaga posłuszeństwa”.

Wtedy ona skorzystała z pośrednictwa swego porzuconego męża, ale przygnębiony ihumen odmówił i tym razem.

W końcu. Pewnego wieczoru milczenie zostało przerwane. Przybity nieszczęściem małżonek ogłosił ojcu duchowemu o tym, że ich małżeństwo zostało rozwiązane przez sąd, ale go trapi nie tyle to, ile stan jego byłej żony: położono ją do szpitala, i niebezpieczeństwo zagraża nie tylko jej życiu, ale i życiu nienarodzonego jeszcze dziecka. On płakał z nieszczęścia i bał się o życie matki i dziecka, a przecież ono było mu obce. On wcale nie czuł się obrażonym: honor i męska godność zostały zapomniane wobec zagrożenia śmiercią. On płakał i prosił o wzmożoną modlitwę, ale starec (ojciec duchowy) jakby go nie słyszał: w tym czasie on osądzał samego siebie, rozważał i uznał się za nikczemnika. Przeważyła szala wagi, na której był rozwiedziony mąż. I starec, do tej pory trzymający tę wagę, rzucił ją na ziemię, zawstydzony i skompromitowany. Usta pustelni omal nie wyrzekły: „Ona otrzymała według zasług. To dobry przykład sprawiedliwego sądu Bożego”, – ale zamknęły je szlochania i łzy świata niezłośliwości (dobroci) i duchowej wyższości. Tu właściwym będzie wspomnieć siostrę Jewgieniję[1], która mówiła: „Bracia, dawajcie najpierw zdobędziemy cnoty świata, a dopiero potem zajmiemy się zdobywaniem cnót mnisich”.

 

1. Mniszka w monasterze Życionośnego Źródła na Patmosie. Opowiadanie o niej nastąpi.

 

 

Nauczycielka miłości

Są miejsca, w których nie ma ludzkich siedzib, ale sam Bóg troszczy się o przyrodę, gdzie zwierzęta leśne żyją w swoich norach, gdzie wieśniak przedziera się ścieżkami, siedząc na osiołku lub mule i cicho mrucząc pieśń o swoich zmartwieniach; miejsca, gdzie można było rozkoszować się cienistym listowiem drzew i szczebiotaniem ptaków. I kiedy w takich miejscach kładzione są szosy, to człowiek, kochający swoją matkę-ziemię płacze i szlocha. Nasi ojcowie żałowali nawet pyłu po którym chodzili, a my bezlitośnie wyrównujemy buldożerami te miejsca, jak stogi, Bóg nasypał ziemi i stworzył wzniesienia i góry. Kiedy widzę na Świętej Górze położone dla naszej wygody szerokie drogi, to pojawia się we mnie uczucie, okaleczyliśmy grzbiet (plecy) starca Atosa. To bywa przy każdym kładzeniu nowej drogi: najpierw wyznaczamy ją przesieką, przy tym wyrąbywane są nawet najstarsze drzewa. W dawnych czasach drzewa obalano toporem, a przy takim sposobie wycinania boleśnie było i drzewu i drwalowi. Topór podnoszono i opuszczano z wielkim współczuciem. A obecnie okrutna piła łańcuchowa jakby prowadzi chemiczną wojnę z królestwem leśnym: widzisz jak wysokie dęby podkaszane są, jak trzcinki, a hałas maszyny nie pozwala nam usłyszeć jęków przyrody.

Podczas jednego takiego kładzenia u nas szosy na jej drodze znalazł się stary platan. Ihumen powiedział:

- Chłopcy, a czy nie można go ominąć? Popatrzcie: choć on jest stary, ale ciągle jeszcze kwitnący.

- W żaden sposób nie można – powiedzieli pilarze.

Prośby ihumena nie uszanowano, uważając ją za przejaw sentymentalizmu. Piła benzynowa zaczęła piłować ogromny pień platanu. Kiedy doszła do środka, to z drzewa dało się słyszeć krzyk bólu jakiegoś niewielkiego zwierzęcia. Wkrótce, jak trup, platan z trzaskiem powalił się na ziemię, i tu wszystkim ukazała się scena miłości do dzieci i samoofiarności aż do śmierci małego leśnego zwierzątka. Ono urządziło sobie norkę w dziupli tylko co ściętego drzewa. Nie patrząc na hałas złoczynnej maszyny, ono nie uciekło, ratując swoje życie, ale usadowiło się nad swoimi dziećmi jak orzeł, żeby bronić i chronić je, całkowicie bezbronne przed zębami piły. Nieszczęsna matka okazała się śmiertelnie ranna w brzuch i zamiast pożegnalnego pocałunku okropiła dzieci swoją krwią.

Samoofiarność maleńkiego zwierzęcia wszystkich nas głęboko poruszyła, ale nasze próby pomóc mu do niczego nie doprowadziły. Ta matka była leśną myszą.

 

 

Ojciec, który przeklął sam siebie

Wśród wysp Morza Egejskiego jest jedna, na której i dziś zachowana jest prawosławna wiara i chrześcijański obraz życia, bez względu na to, że żyją tam ludzie różnych narodowości, a społeczność wyspiarzy składa się z prawosławnych i katolików. Zresztą, oni różnią się od siebie tylko dwoma słowami w Symbolu Wiary[1], w pozostałym zaś, jak i u reszty mieszkańców tych wysp, jest u nich coś z greków, i coś z Włochów[2]. Wśród tego pstrego ludu był pewien ojciec, który otrzymał duchowe wychowanie u mnichów monasteru Łongowarda, jak poprzednich, tak i teraźniejszych. (Mnisi, przychodząc do domu jego rodziców w sprawach monasteru, chcąc nie chcąc wsiewali w jego duszę nasiona pobożności.) Ten ojciec był chórzystą w parafialnej świątyni Zmartwychwstania Chrystusa, i, dzięki Bogu, dziś to miejsce zajmuje jego syn.

Ten syn skończywszy studia prawnicze, zaczął praktykę adwokacką. W pierwsze Święta Bożego Narodzenia podczas swojej praktyki postanowił dobrze się bawić z przyjaciółmi. Rozrywki zabrały im całą noc, i dlatego bożonarodzeniową Liturgię on przespał. Jego ojciec, wróciwszy z cerkwi, zastał swego wykształconego syna leżącego na podłodze bez czucia i oddającego się ciężkiemu snu rozwiązłego człowieka. U tego błogosławionego ojca wyrwało się jęk: „Jak ja zrozumiałem, synku, wolałeś od cerkwi dom pohybla. Bardzo mi przykro, że okazałem się złym ojcem i nauczycielem. Błagam Boga, żeby za rok mnie nie było wśród żywych, żebym jeszcze raz nie zobaczyć czegoś podobnego”.

I rzeczywiście, tegoż roku on umarł, chociaż nie miał żadnych poważnych chorób: Bóg wziął go z ziemi, żeby jego syn zaczął żyć dla nieba. Jego ojciec, chociaż i był chórzystą, na spowiedź chodził do monasteru Łongowarda. (Ojciec Ignatij Koliopułos po czterdziestu latach duchowieństwa w jednej z centralnych świątyń Aten przyznał się: „U mnie na spowiedzi byli ludzie wszystkich profesji, z wyjątkiem chórzystów”.)

Wieczna pamięć Ioannowi i Ariadnie, którzy, przekląwszy siebie, zamienili to życie na wieczne, żeby ich wykształcony syn wrócił na drogę prawdy i światłości.

Jak byłoby przepięknie, jeśli by teraz byli tacy ojcowie, którzy, jak żywe budziki, budziliby swoich dzieci choćby do odwiedzania cerkwi choćby raz w tygodniu!

 

1. Chodzi o słowa, dodane na Zachodzie do Symbolu Wiary: „I w Ducha Świętego... od Ojca i Sycha schodzącego”.

2. Wiele greckich wysp długi czas, czasem po kilka wieków, były pod panowaniem Włochów, zwłaszcza wenecjan. Zwłaszcza, na Parosie, ojczyźnie autora, jeszcze w pierwszej połowie XX w. były rozpowszechnione takie typowo zachodnie imiona, jak Franciszek, Leonard, Jakobina. Na przykład, znanego starca Iosifa Hezychasta, również urodzonego na Parosie, w świecie nazywano Franciszkiem.

 

 

Mydło mnicha i mydło pastucha

Kiedy w naszym monasterze podczas kapitalnego remontu jednego starego budynku mnisi musieli przeprowadzać się do innego, to ja, biedny ihumen, zapytałem jednego z nich:

- Synku, ty wszystko wyniosłeś z celi? Wszystkie rzeczy zabrałeś? Teraz będą burzyć ściany; robotnicy z młotami i ciosłami już czkają u monasterskich wrót. Chodź, popatrzymy razem, być może, ktoś z braci tam zostawił coś, co może jeszcze się przydać.

I rzeczywiście, w każdej celi znalazło się coś, co nie powinno przepaść, w celi tego mnicha w starej szafie znalazły się wieszaki do ubrań i kawałek mydła.

- Dlaczego ty to zostawiłeś?

- Ono leży tu już sześć lat, na co ono się przyda?

Kiedy zgiąłem się, żeby je podnieść, to przypomniałem sobie o tym, jakie mydło było u pewnego pastucha.

Pewnego razu jeden z mnichów naszego monasteru, położonego na przylądku wyspy, postanowił, że pora zarżnąć upartą kozę, od której nie było już żadnej korzyści. Poprosiliśmy o pomoc w tym pastucha Janisa, którego miejscowi mieszkańcy przezwali czartem za to, że ten wieczorami i rankami głośno krzyczał na górskich grzbietach wyspy, zbierając w stado rozproszone zwierzęta. Kiedy on zarżnął nieszczęsną kozę, to wezwał mnie, żeby ją oddać. Zaproponowałem mu pieniędzy, ale on uprzejmie zrezygnował.

- Ja przecież też żyję obok was w pustelni. Między nami tylko taka różnica, że wy żyjecie na brzegu, a ja – w górach tego bezwodnego miejsca.

Zaprowadziłem go do kranu z wodą, żeby umył ręce, ubrudzone krwią. Przyniosłem mu też mydło, ale on go nie wziął.

- Mydło, Manolis? To zbyt wielka rozkosz dla biednego pastucha.

On schylił się, wziął trochę piasku i zaczął trzeć nim ręce, żeby oczyścić je z krwi. Zrobiło mi się wstyd za siebie, i zamilkłem.

Ja nie wzywam do tego, żeby dzisiejsi mnisi posługiwali się mydłem tego pastucha, ale przynajmniej, powinniśmy kupować mydło najprostsze i najtańsze, bez dodatków, wymyślonych przez współczesną cywilizację, które dodają włosom blasku, a twarzy – delikatności i świeżości, jak u żydowskich dziewcząt[1].

 

1. Iz.3:16-23 „I powiedział Pan: za to, że córki syjońskie są nadęte i chodzą wyciągnąwszy szyję i uwodząc spojrzeniami, ruszają majestatycznym krokiem i brzęczą łańcuszkami na nogach, – obnaży Pan czaszki córek Syjonu i ujawni Pan hańbę ich; tego dnia odejmie Pan piękne łańcuszki na nogach i gwiazdki, i półksiężyce, kolczyki, i naszyjniki, i wachlarze, diademy, łańcuszki u nóg i wstążki, flaszeczki na wonności i amulety, pierścionki i kółka do nosa, drogie suknie, narzutki i szale, torebki i zwierciadełka, cienką bieliznę (wykwintne opończe), zawoje i letnie sukienki. I będzie zamiast aromatu smród, i zamiast pasa będzie powróz, i zamiast kędzierzawych włosów – łysina, i zamiast szerokiej szaty – wąski wór, zamiast piękna – piętno”.

 

 

Nie sprawiaj człowiekowi przykrości z powodu ubóstwa jego[Syr.4:2]

Na wyspach Archipelagu nie ma ani zieleni, ani lasów, ani zagajników; świat zwierząt też jest tam ubogi. Jest trochę ptaków, a i te przelotne, którym żarłoczność wszystkożernych drapieżników nie pozwala szczególnie cieszyć się ze swej podróży. Kiedy byłem dzieckiem, to płakałem, widząc pięknego dudka, wiszącego u pasa myśliwego. Za każdym razem, kiedy mój ojciec popełniał ten błąd, ja tydzień z nim nie rozmawiałem. „Nieszczęsne ptaki. Wyspy są teraz dla was mogiłą, a nie miejscem odpoczynku. Tracicie tu swoje życia, a ludzie – swoje dusze”. Jednak, piękno stworzonej przez Boga pstrej natury pobożni kochający wysiłek ludzie dopełnili cerkwiami, kaplicami i monasterami, a także wyciętymi w kamienistych górach jaskiniami samotników (pustelników). Ich nieznani budowniczowie tak harmonijnie wpisali je w otaczającą przyrodę, że wydają się one nie ręką ludzką uczynione.

Jedna z takich pięknych budowli znajduje się na szczycie góry pewnej wyspy Morza Egejskiego. Miejsce gdzie została ona wzniesiona jest po prostu wspaniałe: jeśli znalazł by się tam jakiś miłośnik przyrody, to potem przestałby on zabijać czas przed telewizorem. Ta budowla od fundamentu do dachu została wzniesiona przez dwie siostry za własne pieniądze, swoim potem i wysiłkiem na działce, która dostała się im w spadku. (Na własne oczy widziałem, jak one ją budowały, i dlatego świadczę o tym zupełnie szczerze). Do tych dwóch sióstr przyszła i trzecia, będąca już w tym czasie riasoforną mniszką[1]. Być może, była ona nieco słaba na umyśle, ale serce jej było przepełnione wiarą i miłością. Potem do nich przyszła i czwarta dziewczyna, pragnąca przyjąć postrzyżyny, ale jej w żaden sposób nie udawało się zżyć z mniszką.

Pewnego razu one pokłóciły się, i to jeszcze na Paschę. Dziewczyna-świecka zaczęła napomykać na to, że mniszka nie zachowała dziewiczej cnoty. (To było jeszcze w tym czasie, kiedy ją (cnotę) ceniono i porównywano do drogocennego kamienia niezmiernej wartości.) U mniszki zawrzała krew, i w porywie gniewu odpowiedziała: „Jak ty mogłaś tak plunąć mi w duszę?! Abyś ty spłonęła i stopniała, jak wielkanocna świeca!”

Potem mniszka odeszła z monasteru i osiedliła się na niewielkiej fermie z ogrodami, gdzie wiele lat pracowała, tracąc siły, żeby zapłacić za dzierżawę ziemi i mieć środki do życia. Ona nigdy nie dawała powodu do zgorszenia czy plotek wśród świeckich, choć pracowała wśród nich. Była uprzejma nawet wobec maleńkich dzieci, nikt nie słyszał jej głosu i nie widział twarzy, którą skrywała czarna chustka, zawiązana wokół szyi.

A u dziewczyna, która zamierzała zostać mniszką, miała na tej wyspie sklepik, który dostał się jej od rodziców. Pewnego niedzielnego ranka chłopiec sąsiadów poprosił u niej o spirytus dla swego chorego ojca. W tym czasie obowiązywało ścisłe zarządzenie policji, zabraniające otwierania sklepów aż do zakończenia Boskiej Liturgii. Dziewczyna, złamawszy ten zakaz, otworzyła sklep i weszła do niego wraz z chłopcem. Ona zapaliła świecę i dała mu, aby poświecił jej, póki będzie szukać. Chłopczyk niechcący podniósł świecę ku beczce z benzyną, ta zapaliła się, zaczął się pożar, i nieszczęsna dziewczyna spaliła się, jak wielkanocna świeca. I nawet kiedy ją pogrzebano, to z trumny sączył się tłuszcz, woniejący spalonym mięsem.

Dlatego sprawiedliwie jest powiedziane: „Nie sprawiaj przykrości prawemu (bogobojnemu) człowiekowi”.

 

1. Riasoforny – tytuł kandydata do monasteru, który otrzymał od przełożonego zezwolenie na noszenie riasy i kłobuku

 

 

„Jeśli oni zamilkną, to kamienie zaczną wołać[Łk.19:40]

Ludzie żyjący w poprzednich czasach, odnosili się do przestrzegania cerkiewnych tradycji z większą dokładnością i uwagą, niż do otrzymanej od rodziców spuścizny z domami i polami. Oni potrafiliby przeżyć bez domów i posiadłości, ale bez pobożnych obyczajów ich gorzkie życie stałoby się szare i beznadziejne. Tak, Wielki Piątek dla tych pokornych wyspiarzy był wielkim nie dlatego, że dzień był długi, a dlatego, że oni z głębokim współczuciem odnosili się do tego co się w tym dniu wydarzyło. Rano, umywszy się, wybierali się bez zbędnych rozmów do największej świątyni na wyspie, poświęconej Bogarodzicy, pośrodku której od nocy stało wielkie ukrzyżowanie. Oni czynili trzy pokłony do ziemi przed ukrzyżowaniem Chrystusa i, pocałowawszy Go, też z ziemnymi pokłonami całowali ikonę Bogarodzicy, na której wisiała czarna zasłona, skrywająca oblicze Dzieciątka Chrystusa, żeby na ikonie widoczna była tylko Jego Cierpiąca Matka. Ten zwyczaj przyszedł na wyspę z Zachodu, został podchwycony przez naród i stosowany we wszystkich przypadkach, kiedy pośrodku cerkwi stawiano wielkie ukrzyżowanie. I, oczywiście, wszyscy ludzie oczekiwali tego jak ważnego wydarzenia.

Po powrocie z cerkwi tylko bezsilni pili kawę, a i to bez cukru. Wszyscy pozostali oczekiwali godziny zdjęcia z Krzyża, po trzeciej po południu, żeby przyjąć „perłę” Wielkiego Czwartku – antidor[1] Liturgii tego wielkiego dnia, w którym Chrystus nauczył świętych apostołów sprawować Eucharystię. Ta święta „perła” była tak smaczna, że my, wtedy jeszcze dzieci, mieliśmy nadzieję, że, może, po wszystkich coś na tacy zostanie, żebyśmy mogli wziąć stamtąd jeszcze raz. W piecach domowych ognia nie palono i z kominów nie dymiło. Pokarm był wyłącznie roślinny: liście sałaty, cebulki i rzodkiewka; wszystko to ogrodnicy sprzedawali przed cerkiewnymi drzwiami. I ten posiłek był jedynym w tym dniu jak dla dzieci, tak i dla dorosłych. Jest przekaz, że błogosławionei przez Boga dzieci, przeznaczone przez Niego do wielkich dokonań, odmawiały w postne dni matczynego mleka i zamiast niego dawano im pić wyciąg rumianku; takie przypadki nierzadko spotyka się w żywotach priepodobnych ojców. Uważane to było za przepowiednię dobrej przyszłości.

Jeszcze tego dnia nie można było wbijać gwoździ, jak i całować kogokolwiek w Wielki Czwartek: tego dnia nawet matka nie całowała swego dziecka. Pierwsze było z powodu gwoździ, którymi był ukrzyżowany Chrystus, a drugie – z powodu zdradzieckiego pocałunku Judasza.

Pamiętam, pewnego Wielkiego Piątku w naszej wsi umarł chrześcijanin. Prosty cieśla miał wielki problem: jak zrobić trumnę bez gwoździ? I on, żeby nie brać gwoździ w swoje błogosławione ręce, zrobił ją wiążąc kolcami.

Nikt nic nie robił w gospodarstwie, jedynie pojono i karmiono zwierzęta. Nikt nie ubierał się w jasne ubranie. Nikt nie śpiewał piosenek i nie śmiał się. „Ten, kto tego dnia się śmieje, z Chrystusa szydzi jak żydzi”. Jedyną pieśnią tego dnia był płacz Bogarodzicy[2], który słyszało się w cerkwiach do nastania zmierzchu. Zwykle powierzano śpiewać go matkom, które niedawno straciły dziecko, żeby ich wykonanie wywoływało silniejsze wrażenie.

Jednak z czasem, w miarę zeświecczenia Cerkwi i przeniknięcia do umysłów ludzi racjonalizmu, wszystko to zostało zapomniane i, jak niepotrzebne, zanikło. Teraz Wielki Piątek niczym nie różni się od innych dni roku. Wielu, ulegając prośbom babci czy mamy, nie je tego dnia z olejem, ale nie ze względu na post, a dlatego, że taka dieta jest korzystna dla skóry twarzy: czyni ją suchszą i bielszą. I, niestety, prawie całkiem nie zostało ludzi, którzy przywróciliby nam poprzednie zwyczaje i odświeżyliby naszą pamięć. Wszędzie odstępstwa i rozpusta…

W tej samej wsi, gdzie wcześniej zachowywano opisane wyżej zwyczaje, całkiem niedawno Bóg dopuścił, aby zdarzyło się pewne pouczające wydarzenie. W Wielki Piątek pewien młody człowiek na niewielkiej łódce wybrał się na bezwodną skalistą wysepkę, żeby nabrać tam jeżowców i małży do przygotowania tradycyjnych przekąsek Wielkiej Soboty. Podpłynąwszy do niej, nieoczekiwanie wpadł do morza. Ze zmęczenia on nie miał sił płynąć, choć pływać umiał, i znalazł się w strasznej sytuacji. Łódka od niego odpłynęła i, przez nikogo niekontrolowana, odbiła od suchej wyspy, znajdującej się w niewielkiej zatoce, ominęła mały przylądek i osiadła na mieliźnie u przystani. Gapie, widząc niesterowaną przez nikogo łódkę przybitą falami do nabrzeża, ze zdziwienia stracili mowę. Od przyjaciół dowiedzieli się, że właściciel łodzi rano wybrał się po małże na Galjaco (tak nazywa się ta wyspa). Przybywszy tam, oni znaleźli go prawie martwego. W szpitalu dzięki długim wysiłkom lekarzy on odzyskał przytomność.

Ta łódź sama znalazła drogę do przystani; dlaczego więc my nie szukamy jej, ale codziennie toniemy w przyjemnościach tego życia?

Pewna kobieta o imieniu Katina tegoż dnia zobaczyła, że gospodarz tawerny próbuje zrobić z nylonu zewnętrzny pawilon dla odwiedzających, chociaż Pascha zapowiadała się w tym roku chłodna.

- Posłuchaj, błogosławiony, ty co, w taki dzień zamierzasz wbijać gwoździe?

- No… nie, oczywiście. Ja od rana nie brałem w ręce ani gwoździa, ani wkrętu.

On przerwał pracę, ale, oczywiście, nie z szacunku do tego wielkiego i świętego dnia, a przesądu, bojąc się, żeby nie zdarzyło się z nim nic złego.

Kto pomoże marnotrawnemu synowi zdjąć brudne ubranie i oblec się w poprzednie?[3] Jeden poszukiwaniem specjałów, a drugi budową pawilonu postanowili zlekceważyć tradycję pobożnego życia. Czy znajdzie się teraz człowiek, który mógłby wykonać choć jeden ścieg w starym kobiercu, który coraz bardziej i bardziej staje się nieużyteczny?

 

1. Antidor – reszta z prosfory eucharystycznej naznaczonej napisem „Iisus Christos NIKA” rozdawana wiernym po Świętej Liturgii.

2. Szczególny kanon, opisujący płacz Bogarodzicy nad zmarłym Chrystusem.

3. Łk.15:22

 

 

Okrwawiony chleb

(dochiarska historia)

Jest pewna nigdzie niezapisana historia, którą przekazywano z pokolenia na pokolenie i doszła do naszych czasów. Żeby jej nie zapomniano, przedstawiam ją na papierze w tej postaci, w jakiej usłyszałem ją od poprzednich ojców monasteru Dochiar.

Na północ od naszego monasteru, niedaleko od brzegu nad morzem jest pieczara, dość przestronna, żeby mógł mieszkać w niej pustelnik. Podobnie jak lubiąca samotność jaskółka, wybrał ją sobie na miejsce wysiłków pewien mnich. I rzeczywiście, on, jak prawdziwy ptak, cały tydzień nie schodził z tego miejsca, przebywając w myślach o Bogu i modlitwie. Każdej soboty on przychodził do monasteru, żeby pomodlić się podczas niedzielnego czuwania i Liturgii, a w niedzielę wieczorem wracał do swojej pieczary, położywszy przedtem do swego worka trochę chleba i innego pokarmu na następny tydzień.

Pewnego razu zobaczył, że z worka, który niesie na ramieniu, kapie krew. Zdjął go i położył na ziemi; przybrzeżne otoczaki zabarwiły się krwią. On zaczął oglądać worek. Pierwszym, co wyjął, był chleb. Obejrzał go i zobaczył, że z niego z dołu sączy się krew. Mnich był bardzo zdumiony: „Co to: znak, czy jakieś biesowskie działanie?” I wtedy usłyszał głos, który mu powiedział: „To krew twoich braci, którą pijesz codziennie. Oni trudzą się, w tym czasie jak ty przebywasz w próżności i nic nie robisz”. Pustynnik natychmiast zrozumiał swój błąd. Wróciwszy, porosił o pracę (rękodzieło) dla siebie i dopiero potem poszedł do pieczary.

Starec Patmosu Amfiłochij mówił: „Nie znam się z bezczynnymi mnichami, i nawet kontaktować się z nimi nie chcę”.


Do strony głównej