Do strony głównej


Na podstawie http://www.voskres.ru

Leningradzka choinka

Na 65-lecie Wielkiego Zwycięstwa

Dawno już zamierzałem o nich napisać. Ale zamiary zawsze przeciągały się, a męczyło pytanie - czy potrafię? Przecież potrzebne są wyjątkowe słowa! A gdzie one są?.. Oto jeśliby powiedzieć o tym wierszem! Ale wierszem nie pisane mi władać... Bo i czyż można lepiej, niż u Achmatowej? Pamiętacie: «А вы, мои друзья последнего призыва! Чтоб вас оплакивать, мне жизнь сохранена. Над вашей памятью не стыть плакучей ивой, а крикнуть на весь мир все ваши имена!» «A wy, moi przyjaciele ostatniego powołania! Moje życie zachowane, żeby was opłakiwać. Nad waszą pamięcią nie zastygnąć jak płacząca wierzba, a wykrzyknąć na cały świat wszystkie wasze imiona!» Nie mogę czytać tego bez spazmu w gardle. Ale proszę znaleźć człowieka, który może... Zresztą, najsilniejsze w tym wierszu jest jednak jego zakończenie.

On, jak alarm! Jak zaklęcie! Jak rozmowa z własnym sercem! «Да что там имена! Ведь все равно - вы с нами! Все на колени, все! Багряный хлынул свет! И ленинградцы вновь идут сквозь дым рядами - живые с мертвыми: для славы мертвых нет» «Rzeczywiście co tam imiona Przecież wszystko jedno - wy z nami! Wszyscy na kolana, wszyscy! Purpurowe lunęło światło! I leningradczycy znów idą przez dym szeregami - żywi z martwymi: Dla sławy martwych nie ma». Jak to przenikliwie dokładnie - i o martwych i o żywych... Ale mogę pisać, mam prawo, tylko o żywych. I o tym oczywiście co widziałem, co przeżyłem razem z nimi w tę mroźną zimę czterdziestego trzeciego... A jednak mijały miesiące, lata, a ja ciągle nie mogłem zdecydować się . Czasami nawet siadałem przy stole, brałem do rąk kartkę i pisałem na niej kilka słów, zdań, ale dalej zajęcie nie szło. Słowa były jakieś słabe, bez tchnienia. I nienawidziłem siebie, nie znajdowałem sobie miejsca. A potem i zupełnie straciłem wiarę: prawdopodobnie, nie pisane mi, nie pisane. Ale oto ostatnio... Zresztą, opowiem wszystko po kolei.

***

Ostatnio, występując w jednej z kurgandskich szkół, nagle zacząłem przypominać swoje dzieciństwo, lata wojny. A zaczęło się nieoczekiwane: Pewna dziarska uczennica piątej klasy z wąskimi oczętami, jak u lisiątka, zapytała mnie z naciskiem:

- A w czasie wojny był pan w partyzantce?

- Co ty, miła! - Zdumiałem się do przerażenia. - Podczas wojny mi było zaledwie... zaledwie osiem lat.

Ale pan przecież siwy... - W klasie wszyscy zaśmiali się, a dziewczynka-lisiczka obraziła się:

Trzeba było, nie pytać...

I chciałem ją pocieszyć. Ale nie zdążyłem – odciągnął mnie chłopiec z przedniej ławki.

- A magnetofony u was podczas wojny były?.. Proszę opowiedzieć, jaka marka?

- A ty co?! - prawie zakrzyczałem na całą klasę. I poczułem, że blednę. Zrobiło się gorąco w piersi. - U nas i papieru nawet prawdziwego nie było. Tak tak! I papieru... Pisaliśmy na starych gazetach, opakowaniach. I pogłodować przytrafiło się. I zmarzniętego ziemniaka spróbować i kapuśniaka z pokrzywy... A atramenty robiliśmy z sadzy. A ołówki oszczędzaliśmy: każdy ołóweczek cięliśmy na trzy części. Potem rozdzielaliśmy między sobą... - Ale dopowiedzieć nie zdołałem. W klasie zrobiło się głośno. Podniosłem głowę i popatrzyłem przed siebie. Popatrzyłem - i skurczyłem się z bólu: przecież mnie prawie nie słuchano! Każdy był zajęty sobą: Jeden wypełniał pamiętnik, inny niecierpliwie pokasływał, trzeci melancholijnie patrzył w okno. I oczy były puste, zimne. Ich mało zajmowały moje słowa - jakbym opowiadał im o dalekiej epoce wojen napoleońskich. Można słuchać, a można i przeczytać na dwudziestej stronie w podręczniku... I wszystko we mnie przygasło, nienawidziłem siebie. Ja dla nich teraz - nudny wujaszek-weteran. Ale dlaczego? I tu na ratunek mi rzuciła się ta dziarska-lisiątko.

A mieliście na wsi szkołę muzyczną?

W czasie wojny, co?

- Aha. - Ona obejrzała się bezradnie, oczekując wsparcia. Ale klasa szumiała i wtedy zacząłem odpowiadać jej jednej, tylko jej...

Takiej szkoły oczywiście nie było. A oto patefon u nas był. Przywieźli z sobą leningradczycy. Ewakuowani...

- A co znaczy ewakuowani?- Znowu to lisiątko. Ona patrzyła z naciskiem i czekała na odpowiedź. Ja coś burknąłem i zaczynałem się żegnać. To było jak ucieczka. Ale nie chciałem więcej mówić na pusto.

I kiedy szedł do domu, bolała i cierpiała dusza. Dlaczego jest im to obojętne? No dlaczego, dlaczego?.. I te pytania przygniatały, jak kamień. I nic mnie nie cieszyło, nie pocieszało. A przecież należałoby, należałoby... Przecież za trzy dni następował Nowy Rok i wszędzie panował błękitny blask. On był wszędzie: i na ziemi i na niebie. Szedł i od choinki na naszym placu i od wystaw sklepowych i od uśmiechów. I od nadziei, która w te dni jest ukryta w każdym spojrzeniu. Nawet wróble ożyły, poweselały, przecież wkrótce będzie ciepło i wydłuży się dzień. Nawet ptaki! A cóż dopiero ludzie... A mi wszystko jedno ciężko. No dlaczego, dlaczegoż im wszystko obojętne?... Dlaczego zbiegłem od nich, dlaczego?..

Te pytania nie odpuszczały i nocą. I ja już wyrzucałem sobie, nie przebaczałem, że nie opowiedziałem w szkole o leningradczykach. Ale przecież znowu nie słuchaliby! Nie uwierzyliby!.. Ale przecież ty się nie zdecydowałeś... A za moim oknem działo się coś wesołego, noworocznego... Coś nagłego, jak zamieć. Tak i było - nie pomyliłem się. Wiatr już świstał i postękiwał, a w sąsiednim pokoju nagle ożyło pianino. Moja Katia grała Chopina. Minie rok i moja córka skończy szkołę muzyczną . A potem minie jeszcze rok, kolejny, a może i pięć lat przeminie i moja Katia dostanie się do konserwatorium. Jakie to szczęście, jaka nadzieja!.. I zamieć i muzyka już żyły razem. One zlały się w jeden powolny i cudowny dźwięk, ale uspokojenie nie przychodziło... Nie, nie może nasza nadzieja bez pamięci minionego. Nie może... Oto ona teraz obok - moja córka - na odległość oddechu... Oto ona siedzi, gra Chopina w ciepłym przytulnym mieszkaniu, a przecież ona też mogłaby być wśród nich, wśród nas, urodzić się wcześniej. «I, mogłaby, mogłaby,- stuka moje serce, niepokoi się. - Mogłaby...» Serce bije głucho, impulsami, ponieważ zna jeszcze jakąś swoją, najostatniejszą prawdę. Ona, widać, została tam, daleko-daleko, w zimnych wojennych zawieruchach. W tej pozbawionej obuwia i ubrań wsi, która przygarnęła wtedy leningradzkie sierotki. Oni nazywali siebie ewakuowanymi, ale my zawsze nazywaliśmy ich sierotami. Oni obrażali się za to, ale co ich obrazy. Jeśli już doświadczyli najstraszniejszego - i blokady i niemieckich kul. Jeśli ich imiona znajdują się już w dzienniku klasowym mojej drogiej szkoły... «Więc co tam imiona! Przecież wszystko jedno - wy z nami! Wszyscy na kolana, wszyscy! Purpurowe lunęło światło! I leningradczycy znów idą przez dym szeregami...»

***

Nie, mocniej już nie powiesz - purpurowe lunęło światło... Zacząłem powtarzać te słowa, ale zakłuło w piersi. Od bólu zmrużyłem oczy. I w tym momencie nagle zobaczyłem ich. I z jakiegoś powodu w pierwszych szeregach podnosił się Wowka Adaleczkin. Dlaczego on? Nie wiem. Może, dlatego, że był najhałaśliwszy, najweselszy. I główny pomysłodawca, inicjator. A być może, dlatego, że on nami z lekka pogardzał. Jak teraz widzę - Wowka uśmiechnie się i wydmie wargę: «I co tu widzieliście? siano-słoma...» I on miał rację. Ja, na przykład, w ten czas nie widziałem jeszcze ani miasta, ani parowozu, nawet i samochodem w szoferce nie jeździłem. A za Wowką był Leningrad. Wowka przekonywał, że w jednym leningradzkim domu zmieściłaby się cała nasza wieś Utiatka. I wierzyliśmy mu, zazdrościliśmy...

Oto Adaleczkin biegnie do tablicy, a przecież go nie wzywali. Ale co jemu - on przecież leningradczyk. Im wszystko można - oni przecież sierotki... To Wowka jest sierotą? Zupełnie nie podobne! Oto on stoi przy tablicy i gestykuluje, przewraca oczami. Potem staje na ręce i tak chodzi po klasie. Śmiejemy się, a on - szczęśliwy. A nasza nauczycielka stoi z boku i wyciera łzy. Jej i żal jego i przykro: bo czyż można tak, na rękach? A potem Wowka chwyta kredę i zaczyna rysować na tablicy. To karykatury nas wszystkich. I jak podobne! A przecież on zna klasę tylko tydzień. Ale ileż dni w tygodniu?

Tak, równo siedem dni temu ich witaliśmy. Utrzymywał się mróz, a z góry z nieba padały martwe, zastygnięte ptaki. Teraz już takich mrozów nie będzie i takiej biedy też nie będzie... A potem na drodze ukazał się autobus. Jechał powoli, prawie skradając się, ledwo-ledwo przebijając zaspy. I oto otworzyły się drzwi i w ich otworze ukazała się nasza dyrektor szkoły Warwara Stiepanowna Iwanowa. Wyglądała na zmęczoną, zmordowaną. Od Kurhanu do naszej Utiatki jechali prawie osiem godzin. To czterdzieści kilometrów! Ale drogi nie było, jechali po śnieżnej caliźnie...

A potem wyłoniły się i dzieciaki. Niektóre wynoszono wprost na rękach - bojaźliwe nieszczęśliwe oczy, szare policzki. Dużo było chorych, pokaleczonych. Blokada zrobiła swoją robotę. A i jechali długo: od Leningradu do Kurhanu dobierali się koło miesiąca. Wagony były przewiewne, zimne... Czy u nas dojdą do siebie, ogrzeją się?

I oto już doszli duszą, ogrzali się. A Wowka Adaleczkin już śmieszy całą klasę. Nauczycielka patrzy na niego błagalnie, a potem zwraca się do nas:

- Dzieci, powinniśmy lubić naszych nowych, nie obrażać... Przyszliśmy im na ratunek w trudną godzinę...

I w tym czasie rozbrzmiewa dzwonek. Wowka Adaleczkin macha rękami, a następnie wyskakuje na korytarz. Obserwujemy go - mimo wszystko nowy. W korytarzu spotyka się ze swoją przyjaciółką Lidoczką Kostikową, widzimy ją już tydzień, ale przyzwyczaić się nie możemy... Ona taka smutna, żałosna. Kręgosłup u niej okaleczony - czy to kula, czy to kontuzja. A w oczach cały czas skaczą iskierki - wydaje się, ona zła na cały świat. Oto stoją obok siebie i poszeptują. Dwoje małych konspiratorów. Wowka daje jej jakieś zadanie - Lidoczka kiwa głową, zgadza się. Powiem natychmiast o tym zadaniu: Wowka prosi nasypać do baczka z wodą pitną soli potasowej. My o tym oczywiście nie wiedzieliśmy jeszcze, nie domyślaliśmy się. Dlatego i piliśmy bez jakiejkolwiek obawy. Skoro woda stoi - dlaczego nie pić... I oto minęła godzina, może mniej - i zaczęło się piekło. W brzuchu - wprost ogień i on gotowy spalić żywcem. I następnego dnia przyszła ta sama męczarnia: żołądek lezie do gardła i nie ma oddechu. Tylko Adaleczkin nie choruje. I to go wydało... Jacy oni byli pomysłowi! I jacy nieszczęśliwi!

A po kilku dniach dowiedzieliśmy się, że wszyscy bliscy Lidy i Wowki zginęli. Wszyscy, wszyscy! Nie da się wyobrazić. Oto dlaczego, prawdopodobnie i mścili się na nas nasi nowiutcy... Za to, że nie słyszeliśmy gwizdu bomb, za to, że żyliśmy tak daleko od wojny... I za to, że wtedy zupełnie, zupełnie nie o nas pisano wiersze... I to jakie!.. «Wszyscy na kolana, wszyscy! Purpurowe lunęło światło! I leningradczycy znów idą przez dym szeregami...» Rzeczywiście, tak i było! Oni szli i szli naprzód. I my z nimi... I każdy czuł ramię drugiego. I jeden gniew przelewał się w drugi, a potem coraz dalej i dalej... I tak dotąd, póki nieufność nie została zastąpiona miłością. Dzięki im za tę miłość!

***

Dziękuję tobie, Boria Smirnow, za to, że poznaliśmy cię, a przez ciebie - Leningrad. Przecież miasta to ludzie, którzy żyją tam. Jeśli ludzie żyją dobrzy, znaczy, dobre i miasta...

Ale z jakiegoś powodu nazywaliśmy go nie Boria, a Borieńka. Bo czyż mogliśmy inaczej? Przecież on tak ujmująco się uśmiechał. Przecież oczy jego zawsze promieniowały jakieś światło, nie, nie światło nawet - blask. Nie widziałem nigdy więcej takiego spojrzenia. A czasami on zamyślał się i jakby zaczynał przypominać. Ale o czym? I jakże starzała się, jak zamieniała się twarz. Ni to dziecko, ni to staruszek. I gdyby nie oczy...

Do kogoż on zawsze był podobny? Tak, trudne pytanie. Ale jeszcze trudniej teraz przyznać się, ponieważ on mi zawsze przypominał drewniany klocek: Głowa zlała się z tułowiem, i oto nóg nie widać. Tak i było: Nasz Borieńka Smirnow żył bez nóg. Kiedy jechali w transporcie, odmroził je. I kiedy dobierali się do Kurhanu, zaczęło się zapalenie, gangrena. I jeśliby nóg nie amputowano, Boria umarłby. Lekarze w Kurhanie obiecali mu, pocieszali: «U ciebie, chłopcze, jeszcze nóżki wyrosną. Oto miną dwa lata i one znów się pojawią. I pobiegniesz na swoich...» To było kłamstwo dla uratowania, ale za to nie osądzam. W dodatku sam Boria lekarzom uwierzył.

A tymczasem w szkolnym warsztacie zrobiono mu wózek na żelaznych kółkach. Pamiętam, jak Borieńka przyzwyczajał się do niego. Ale jak przyzwyczaić się! Początkowo przywiązywano go do wózka grubymi ręcznikami i proszono, by odpychał się drewnianymi widełkami. Ale on tracił równowagę i zaczynał natychmiast popłakiwać, pojękiwać, jak dziecko. A był przecież dzieckiem: Borieńka Smirnow skończył zaledwie cztery lata.

Tylko cztery a już - twarz staruszka...

I jednak wózek Borieńki pojechał. Przywiązaliśmy do niego za sam cypelek sznurek - i potoczył się wóz, pojechał. U Borieńki świecą i śmieją się oczy. I my też się śmiejemy.

Ale najbardziej lubiliśmy go nosić na rękach. Przyciśniemy go do piersi i pędzimy do lasu albo kąpać się - do Tobołu. Borieńka leży niespokojnie i głośno oddycha. Ja i teraz pamiętam, jak na piersi u mnie bije się coś gorące, gorące... I ledwie słyszalnie poskrzypują ząbki od niecierpliwości. I świecą oczy. Jak on lubił las i pole... Ale jeszcze bardziej lubił pytać, zadręczać napotkanego człowieka: «Cioteczko, popatrz niżej - nie ukazały się u mnie nóżki?» I jeśli napotkana okazywała mądrą, bystrą, to zawsze odpowiadała: «Pokazały się, Borieńka, pokazały się...» I natychmiast śmiał się, coś mamrotał o siebie i znów śmiał się... Święta, dobra dusza. Gdzie ty teraz? I czy żywa? Ale ktoś mi odpowiada: ledwie żywa... A ja nie wierzę. Nie, nie wierzę! Jak nie wierzę i w ten najstraszniejszy dzień. Najstraszniejszy z całej wojny. Ale opowiem o tym później, później. Tymczasem w naszej klasie dzisiaj pojawiła się nowiutka. Przyjechała do nas razem z mamą - leningradzką nauczycielką. Maria Nikanorowna będzie uczyć w starszych klasach chemii i biologii. A do nas, do najmłodszych, przyprowadziła swoją córkę. Powiedzieć dokładniej - Nata Dolinska sama do nas przyszła. Otworzyła drzwi klasy - i oto już stoi na progu. I nie możemy oderwać wzroku od nowiutkiej. I taka zrobiła się cisza, jak przed silnym deszczem. Długo czekaliśmy i doczekaliśmy się. Ale czy czekaliśmy?.. Czy oczekujesz wiadra, kiedy niepogoda od rana do wieczora. I oto jeszcze dzień minął, a potem jeszcze i jeszcze. Ale nic się nie zmienia: Od samego rana znowu deszcz, znowu chmury. I już wydaje się, tak będzie zawsze, nawet na wieki. Ale oto coś błysnęło tam, na górze, coś pękło - i w to pęknięcie lunął promień. I taki silny, przenikliwy, że aż oczy bolą. Tak i my: wszyscy patrzyliśmy na Natę, nie wierzyliśmy. Czyż ona do nas? Naprawdę?.. Nowiutka coś zrozumiała i opuściła głowę. Ale mimo wszystko... Mimo wszystko już wszyscy zakochaliśmy się w niej i straciliśmy spokój.

I oto minął miesiąc, potem jeszcze miesiąc i ledwie teraz uwierzyliśmy, że Nata uczy się z nami, że można nawet zagadać z nią, można nawet potargać jej warkoczyki. Tak, potargać, żeby zrozumieć, że to nie sen. Przecież takie twarze, takie oczy, takie włosy bywają tylko we śnie. Ich nie można opisać, ich nawet nie można wyobrazić. Jednym słowem - cudo i piękność...

I oto pewnego razu skończył się cud: w końcu wojny Dolinskie wyjechały do Leningradu, nie pamiętam tego dnia, ponieważ wszystko zabrał smutek. I nikogo nie chciało się widzieć, nawet mamy z babcią nie chciało się... I żeby z nikim się nie spotykać, schowałem się w chlewiku przy krowie. Akurat już tam się schowałem... Po prostu upadłem na suche siano i rozszlochałem się. Jęczałem i wycierałem łzy, ale one nie kończyły się. A potem zrobiło się jeszcze gorzej, boleśniej. I co mówić - już żyć nie chciałem, nienawidziłem siebie. I żeby przerwać ten ból, zacząłem bić się tyłem głowy o żerdzi. Nie pomogło, tylko przestraszyła się krowa. Zaczęła muczeć, wznosić rogi, a potem nachyliła się do mnie i zaczynała oblizywać policzki. Język u niej był twardy, szorstki... I nagle doszło do mnie: jeśli Nata odjechała, znaczy i wszyscy oni, leningradczycy, szybko odjadą. Odjadą, rzucą naszą Utiatkę, odjadą! Znowu zrobiło mi się gorzko, nieznośnie. I znowu z oczu - łzy. Dobrze, chociaż nikt nie widział. Zupełnie rozkleiłem się, jak dziewczyna... I znowu poczułem nad sobą oddech krowy, Muńka prawdopodobnie żałowała mnie, tak, oczywiście żałowała. I już sam też użalałem się nad sobą. Użalałem się, mówiąc do siebie: «Nikomu ty nie potrzebny, zupełnie nikomu, taki półgłodny , pokrzywdzony... Oto oni odjadą wkrótce, a ty zostaniesz... A ty na zawsze tu zostaniesz - w tej zimnej, głodnej wsi, w tych zaspach... I sieroctwo twoje też zostanie». Los nagrodził nas już dwoma pisemnymi zawiadomieniem o śmierci żołnierza: Od mojego ojca i od wuja Żeni, rodzonego brata matki. Zginął tam, skąd oni przyjechali. Pod Leningradem znalazła go kula... I teraz nam nie ma na kogo czekać, zupełnie nie ma na kogo ... A potem nagle przyszło zamroczenie. Ocknąłem się na głos babci. Ona siedziała przy mnie i sztorcowała krowę: «No, cze ty takaja lamzia. Naprawdu nie widzisz, jak chłopak-to nasz zamartwia się. I cze że takoje z nim, dlaczego?.. I ty by chociaż, wnuczek, mi napomknął...» - To już do mnie zwraca się, to do mnie idzie jej głosik. I ten powolny głosik, jak nagroda.

Ale najładniejszy głos ze wszystkich miała jednak Wala Rudienko. Jak teraz widzę: wieczór, pali się lampa. Siedzimy w klasie, ucichliśmy. Z internatu przyniesiono materiał - błękitne, zielone skrawki. Oto z nich wykrajamy chustki do nosa, szyjemy kapciuchy. Natychmiast pakujemy przesyłkę. Ona wyszła na sławę. Miejscowi, wiejscy, przynieśli kilka par skarpetek, rękawiczek. W te rękawiczki wkładali swoje listy-posłania - «drogiemu wojownikowi na pamiątkę...» Tu też uzdolnione dzieci wydawały biuletyn «Wszystko dla frontu». W nim drukowaliśmy różne nowości: Pisaliśmy i o postępach tygodniowych i o zbiórce złomu metalowego i o zajęciach timurowskich i o naszej pomocy bliskiemu kołchozowi... Ale zwłaszcza dużo pisaliśmy o zbiórce złomu. Według tych zajęć utiatska szkoła zajmowała jedno z pierwszych miejsc po Syberii. O swoich sukcesach raportowaliśmy towarzyszowi Stalinowi. On odezwał się i wysłał rewanżowy telegram-podziekowanie na imię Borysa Wołkowa, Anny Somusiewoj i dyrektora szkoły Warwary Stiepanowny Iwanowoj. W telegramie znajdowały się cenne słowa: «Wasz złom metalowy pójdzie na budowę czołgów...»

Do przesyłki często wkładaliśmy i suchą marchewkę i pestki - połuskaj, powiadają, daleki wojownik, naszego utiatskiego słoneczka. I oto już w lampie nafta wypaliła się i płomyk zaczął dymić, chwiać się, a my ciągłe nie rozchodzimy się. I oto w zaistniałej ciszy zaczyna się pieśń. Jest głośna i nieoczekiwana. Ona chwyta wprost za duszę i już nie możesz wyrwać się z tej niewoli bo i po co... Przecież tobie tak dobrze, tak cudownie, tylko trochę smętnie. Wala Rudienko miała nadzwyczajny głos, tylko że ciągle smutny. No i niech, niech. Już dawno zauważyłem, że najładniejszy, nadzwyczajny głos, o czym by on nie śpiewał, o czym by nie opowiadał w swojej pieśni, zawsze zostawia po sobie smutek i jakąś tajemnicę. I zawsze, prawie zawsze zupełnie nie można jej odgadnąć. Prawdopodobnie, nie zna jej i sam piosenkarz - po prostu tajemnica ta tkwi w samej krwi jego, w jego oddechu, w samym jego życiu - w losie... Jakoś zaraz po wojnie do naszego Kurhanu przyjeżdżał Sergiej Lemieszew. Byłem na tym koncercie, słuchałem tego śpiewu, ale lepiej żebym tam nie był, lepiej żebym nie słuchał. Pamiętam: Po tym koncercie w moim mieście nagle wszystko się zmieniło. Szedłem wtedy do domu i nie poznawałem swoich ulic i zaułków. Wszystko stało się jakieś maleńkie, niziutkie jakieś nawet smutne, prowincjonalne. I swoje osobiste życie też z jakiegoś powodu skurczyło się i przygasło. I natychmiast pojawiły się w duszy pytania: «Więc dlaczego ty sam taki mały, bez talentu? A i po co urodziłeś się na biały świt? Dlaczego?» I było tak gorzko, że choćby ręce podnieść na samego siebie. Ale wszystko jedno, kiedy minął ten nagły poryw, zachciałem stać się innym, zupełnie innym człowiekiem... I zrobić coś dobrego ludziom.

Podobnie duchowo, podobnie przenikliwie śpiewała Wala Rudienko. W jej głosie też był smutek. Prawdopodobnie, Wala tęskniła do domu: do Leningradu, do swoich bliskich, których rozrzuciła blokada, tęskniła do całego swego życia, które zaczynało się w takiej biedzie, w mękach... I mimo wszystko smutek trwał niedługo. Przez niego przebijała się nadzieja - zwłaszcza wtedy, gdy Wala zaczynała śpiewać narodowe połtawskie pieśni. I jej głos w ten czas już nie dręczył się, nie płakał, a odwrotnie, dzwonił, podnosił się ciągle wyżej i wyżej. Nam wydawało się, że dzwoni dzwonek... On i teraz ciągle jeszcze dzwoni we mnie długim srebrnym dźwiękiem. I na tym dzwonieniu - na tym dzwonku - można by i postawić kropkę w naszym opowiadaniu, ale ja jednak przedłużę. Akurat i Nowy Rok jest winny, winna muzyka - te same magnetofony dźwięczały z prawej i z lewej strony i nade mną, w górnych mieszkaniach. A zupełnie blisko, prawie pod samymi oknami, wspinało się do nieba ogromne drzewo - to paliła się w światłach miejska choinka. Zapatrzyłem się na nią, na to błękitne, zielone, na ten niewypowiedziany płomień, a sam już... ciągle przypominałem, przypominałem tę daleką choinkę czterdziestego trzeciego roku. I tę mrożną zimę i te śniegi, które zawiewały z głową wiejskie dachy. I żeby wyrwać się z domu, trzeba było najpierw odkopać drzwi, potem zrobić w śniegu przejścia, a potem już tylko postukać w okiennicę: «Hej, żywi kto, wychodzicie!»

Ale nie wszyscy już byli żywi. Na moich oczach przywieźli do internatu dwie dziewczynki-bliźniczki. Były miejscowe, z naszej wsi. Oczywiście, że utiatski internat stworzyli w pierwszej kolejności dla przyjezdnych, ale w skrajnych wypadkach tu przyjmowali i wiejskich. A bliźnięta - skrajny wypadek. Dziewczynki były córkami kołchoźnicy Fiekły Popowej. Ona niedawno umarła z wycieńczenia. A dziewczynki też - prosto szkieleciki. Ale jeszcze oddychają i oczętami mrugają. Może i poszczęści się im - wyzdrowieją...

Na moich oczach wywieziono na sankach staruszkę - mamę kołchoźnicy Jekatieriny Popowej. Trumny nie ma, ciało jest przykryte rogożą. I odzieży na ciele nie ma - przydała się rogoża.

A to, że bez trumny- to normalne. Na wsi dawno nie ma ani desek, ani drewna na opał, a w piece wpychają tylko zmarznięty obornik. A od niego - jeden dym i czad... «To nic, przecierpimy - mówią staruszkowie. Na froncie jeszcze gorzej, ciężej...»

A z frontu przychodzą jedynie pisemne zawiadomienie o śmierci żołnierza. Tylko za ostatnie miesiące ile ich: Zginął Aleksandr Szewałdyszew - żona Antonina ma pięcioro dzieciaków, zginął Dmitrij Łukanin - w rodzinie też pięć maluchów, zginął Kuźma Trubin, a jego dzieci Mikołaj, Anna i Wiktor - mówią, już spuchnięte z głodu i w domu chłodnia. Wyżyją? Nie będę wróżyć... Spalił się w czołgu Iwan Riepin, spalił się w samolocie Jakub Mienszczykow, umarł od ran Nowgorodow Wasyl... Przyniesiono pogrzebową wiadomość i na szkolnego matematyka Anatola Pietrowicza Makarowa. Zostawił sierotami czwórkę dzieci. Natomiast w rodzinie jeszcze została strzelba. Żona nauczyciela, Anastasija Michajłowna, strzela ze strzelby wrony i sroki. To dla rodziny jest podstawowe wyżywienie. Siedzisz, bywało, w domu i nagle pod samymi oknami - klap! Strzelba nie strzelbą, nawet strach. A babcia moja tylko westchnie i głową pokiwa: «Jeszcze jednej wrony na świecie nie ma. A też przecież była to żywa dusza. Niczego, Anastasij Michajłowna, oto styczeń przeżyjemy, a tam już lepiej. I mrozy, może, zelżeją...» - To babcia zwracała się do właścicielki strzelby, ale ta jej oczywiście nie słyszała.

A styczeń zaczynał się od choinki. I ten daleki rok, czterdziesty trzeci, również rozpoczynał się od wystrojonej choinki, na którą zaprosili nas leningradczycy. Jacy oni są szczęśliwi, ci przyjezdni! U nich, w internacie i choinka jest lepsza, niż w szkole, u nich i patefon gra, u nich dają nawet prezenty...

I oto zaczęło się! Przyszedłem tu razem z babcią, a mimo wszystko trochę straszno. A i przeraża głęboka cisza. Ludzi dużo, ale wszyscy milczą. Ale oto patefon gra pieśń o Leningradzie i nas zapraszają do wielkiego pokoju. Wchodzimy tam i zamieramy: choinka płonie od zabawek, od błyskotek, na niej - różne figurki z drewna, różnokolorowe szyszki, kule. Mówią, że była jeszcze przystojniejsza, piękniejsza: przyjezdni narobili wiele papierowych łańcuchów i pomalowali je w złote kolory, ale przyjechał inspektor z rejonu i kazał wszystkie łańcuchy zabrać. Powiedział, że łańcuchy są symbolem niewolnictwa. Ale i bez łańcuchów zielona ślicznotka jest przystojna! A mimo wszystko dookoła cicho, z jakiegoś powodu boimy się nawet oddychać. Ale za to nasze oczy! One wszystko widzą, wszystko zauważają i obserwują ruchy gospodarzy. Ci stoją tymczasem z jakiegoś powodu osobno. Oto oni - cały szereg: na przedzie dyrektor internatu Nazarowa Antonina Władimirowna, obok niej wychowawcy Faina Aronowna Korman i jej siostra Raisa Aronowna, a obok nich, przestępując na poraninych nogach, stoi niedawny frontowiec Batikow Ilja Wasiljewicz... A po drugiej stronie pokoju zeszli się razem dyrektor szkoły, nasza ukochana nauczycielka języka niemieckiego Anna Wasiliewna Kotowa i moja mama - dyrektor metodyczny szkoły, Potanina Anna Timofiejewna... A pośrodku pokoju, prawie metr od choinki, stoją ci, dla których i zapowiada się uroczystość. Tu i Jura Judin i Łotta Kormai, najsłynniejsza prymuska w naszej szkole, a obok nich uśmiechają się dwaj bracia Nikołajewy ze swoją siostrzyczką Waleńką. Jej zaledwie sześć albo siedem lat, a bracia są starsi. Obok Nikołajewych stoi cała pąsowa Wala Rudienko, nasza artystka. Dzisiaj ma dużo śpiewać i bardzo się denerwuje. Trochę dalej - Lusia Jepifanowa, cieniutka, chudziutka, podobna do łodyżki trawy. A dalej w gromadce stoją wszyscy wiejscy - i dzieciaki i dorośli. Liczni na rękach mają nawet niemowlęta, zupełnie maluśkie. Ich biorą w nadziei na dodatkowy prezent. Tak potem i bywa - najmniejsi z gości otrzymują najwięcej ... To jest bardzo słuszne i dobre. Tak będzie i dzisiaj - obowiązkowo będzie. I oto wszyscy czekamy i męczymy się: Do otwarcia choinki jeszcze pół godziny. Jak to długo, nieznośnie. I żeby skrócić czas, obserwuję mamę. Jej oczy błyszczą i wszystko zauważają. Nie wiedziałem wtedy, że ona prowadzi pamiętnik. A jeślibym i wiedział, to nie zrozumiałbym, po co traci czas na te karteczki. Oczywiście, nie zrozumiałbym. A oto ostatnio, przeglądając stare papiery i fotografie, znalazłem ten zeszyt. Otworzyłem - i już nie mogłem się oderwać. Proste słowa, a zaciska się gardło. Czyż naprawdę to kiedyś było, naprawdę to przeżyliśmy! I naprawdę tyle biedy, cierpień... Ale mama pisała i o dobrym, i o szczęśliwym, i o nadziejach. Zwłaszcza, obowiązkowo, o nadziejach, przecież chciało się dożyć do zwycięstwa. Czytałem i myślałem: «Skąd oni brali siły, skąd?» Ale zajrzyjmy do tego pamiętniczka, przecież do otwarcia choinki jeszcze pół godziny i mamy dużo czasu, bardzo dużo...

***

Mama pisała o swojej rodzinie i o szkole, dużo jest na tych stronach i o przyjezdnych. Tak, tak, o tych, którzy stali przy naszej choince w samym pierwszym szeregu... Mama pisała: «U nas w szkole święto - przyjechali leningradczycy. Razem z dziećmi przybyli i wychowawcy - nauczyciele z miasta Leningradu. Patrzyliśmy na nich, jak na cud, przecież oni chodzili ulicami, które widziały żywego Puszkina, Bloka. Oni oddychali powietrzem Ermitaża... Jacy oni są szczęśliwi! I jacy nieszczęśnicy, przecież muszą żyć w naszych śniegach i zamieciach. Jakoś trochę pożyją, tak i odejdą z ciężkiej drogi... Ale najważniejsze oczywiście nie to, a nasze wątpliwości. Czy przywiążemy się do nich, czy zgramy się?.. Ale moje wątpliwości, wydaje się, są niepotrzebne. Wczoraj do szkoły zachodziła Antonina Władimirowna Nazarowa - dyrektor internatu. Prosiła w sprawie swego syna Toli. Trzeba go przyjąć do drugiej klasy.

W szkole była długa przerwa i wszyscy okrążyli gościa - i nauczyciele i dzieciaki. Antonina Władimirowna dla każdego znajdowała dobre słowo. To wyglądało od duszy, serdecznie i po prostu. Ona i z wyglądu nam się spodobała, oczarowała. Zwłaszcza pozostały w pamięci włosy: one u niej były koloru dojrzałej słomy i krótko przycięte, żeby nie przeszkadzały. I oczy jej też wszystkich zadziwiły: wielkie, otwarte, z jakimś szczególnym blaskiem. Ktoś z nas powiedział: jak u artystki... I ja też tak uważam. A oto głos u Nazarowoj szorstkowaty, z męską chrypką i nutkami stanowczości. I w całej sylwetce też odzywa się jakaś niekobieca siła. A i odzież na naszym gościu szczególna: garbowany półkożuszek, na głowie czapka-uszanka, a pikowane spodnie wpuszczane w szare grube walonki. Żaden mróz nie weźmie. Tak i trzeba według naszej pogody. Słyszeliśmy, że przed wojną ona była deputowanym Leningradzkiej Rady Miejskiej. Antonina Władimirowna tę pogłoskę potwierdziła.

Razem z Nazarową przyjechała Faina Aronowna Korman. Z wyglądu - lat trzydzieści, ale można dać i trochę więcej. Przyczyna - oczywiście wojna. Włosy kiedyś bardzo ciemne i faliste, teraz zupełnie posiwiały. I oczy patrzą uważnie, spode łba - i w nich zastygło coś smutne, gorzkie. Oczy widzą, jak mówi się, na wskroś. Ale bywa, że w jej oczach - radośnie i pogodnie. Wtedy oczy patrzą na córeczkę. Jej córeczka Łotta jest śliczna, mądra. Od pierwszych dni została dumą szkoły.

Faina Aronowna okazała się cudownym wychowawcą. Każdego dnia bywa w szkole. Często jest obecna na lekcjach w klasach, gdzie uczą się leningradzkie dzieci. Z wielkim taktem potem analizuje lekcje. To oczywiście wielka pomoc miejscowym nauczycielom. I co mówić! Między internatem a szkołą - wspaniałe stosunki. Żyjemy jak jedna rodzina. Jak bracia i siostry: Jeden za wszystkich i wszyscy za jednego...

Często bywa w szkole dyrektor metodyczny internatu Marija Nikanorowna Dolinskaja. Ach, jaki to człowiek! Tacy ludzie w jakichś objawieniach zdarzają się prawdopodobnie tylko w Leningradzie. W naszych stronach takich jeszcze nie widać. Natura niczego jej nie skąpiła,wręcz obdarzyła z nadmiarem. I dusza i twarz i głos!.. Wszyscy oglądaliby się na nią, zachwycali się. Oto ona - stoi prosto przed oczyma: wysoka, trochę pulchna, z pięknie podstrzyżonymi kasztanowymi włosami, a skóra na twarzy, jak mówią, krew z mlekiem! I zawsze Marija Nikanorowna wesoła i uśmiechnięta: bieda - nie bieda, jak mówią. Od niej stale szło jakieś przenikliwe światło dobroci, współczucia. Nawet nie mogę tego przekazać - trzeba widzieć jej twarz... I głos miękki, ustępliwy. Mówi szybko, z lekka jąka się i wówczas świecą oczy, przyciągają. Taki głos, takie oczy bywają tylko u dobrych ludzi. Tak i jest! Marija Nikanorowna wszystkich lubi i wszystkich żałuje i wszystkim chce pomóc. Taka sama i jej córeczka nasza ulubiona Natoczka. Wszyscy ją tu znają i lubią.

A spraw u Marii Nikanorowny - całe góry. Ona i w szkole u nas, i w internacie. I każda praca u niej wychodzi i ze wszystkimi żyje w zgodzie. A dla dzieciaków - po prostu jak matka. Ona wie absolutnie wszystko o każdym swoim wychowanku: cechy charakteru, skłonności, zainteresowania. Dużo dobrego zrobiła i miejscowym dzieciom. Na przykład, były odgórne surowe wskazówki: wszystkie spisane w internacie rzeczy niszczyć albo nawet spalać. Ale Marija zdecydowała się popełnić wykroczenie: zaczęła spisaną odzież rozdawać utiatskim dzieciakom. A ci - zadowoleni, przecież chodzą do szkoły w łachmanach...

Oto wydaje się, o wszystkich wychowawcach opowiedziałam... Ale nie, nie, jednak nie o wszystkich. Zupełnie zapomniałam Raisę Aronownę Korman. Ich przecież jest dwie siostry: starsza Faina Aronowna a młodsza Raisa. Tak więc młodsza - taka mistrzyni, taki organizator! Uczy dzieciaków pieśni, książki czyta im na głos. Ona i artystka, majsterkowicz. Ostatnio choinkę zaczęli stroić, wprost miło patrzeć na Raisę Aronownę. Lalki majstruje i jakieś łańcuszki, łódeczki... A choinkę przywiózł nam z boru nasz szkolny stajenny Karp Wasiljewicz. I oto już nasza choineczka ubrana, przyozdobiona i czeka, wyczekuje gości...»

A teraz pozwólcie na tym przerwiemy. Zamkniemy na jakiś czas nasz zeszycik. Akurat przeminęło już te pół godziny i wkrótce zacznie się święto.

***

I oto już się zaczęło. Warwara Stiepanowna ogłasza choinkę za otwartą. Klaszczemy w dłonie, obejmujemy się. Jaka radość! Jaka choinka! A potem ogłaszają koncert.

I znowu śpiewają pieśń o Leningradzie, deklamują wiersze. Mnie też proszą wyjść bliżej do choinki, - wygłaszam wiersze Puszkina o zimie. Recytuję głośno; Do bólu w gardle, ale wydaje mi się, że tak i trzeba recytować wiersze, A po mnie już śpiewa Wala Rudienko. Ten cud! Jeślibyście słyszeli, jak ona śpiewała... Dzwoni dzwoneczek, dzwoni czyste srebro i przywołuje wszystkim sny. Liczni w rękach mają chustki i ostrożnie wycierają oczy. A Wala ciągle śpiewa i śpiewa. Gdzież ona teraz? Gdzie dzwoni to srebro-dzwoneczek?.. Wiele bym dał, żeby wiedzieć.

Przeszła jeszcze godzina i zakończył się noworoczny koncert. Ileż on trwał?! Wydało się, zaledwie jedną chwilę... Wszystko drogie, dobre trwa zawsze tylko chwilę... A czas przecież już późny - trzeba do domu. Szkolny stajenny Karp Wasiljewicz zaprzęga naszą Siwą i zaczyna wszystkich rozwozić. To jest poważne zajęcie, potrzebne. U licznych gości na nogach nie ma normalnych butów, a na dworze jest mróz.

I oto dochodzi kolejka do mnie. Włazimy z babcią do plecionej skrzyni sań, Karp Wasiljewicz trzaska batem - i naprzód. Skrzypią płozy, skrzą się śniegi. Patrzę na księżyc i wydaje mi się, że tam chodzą jacyś ludzie, ale nie boję się. Przeciwnie, jest mi wesoło, jest mi dobrze, rzeczywiście i ugościli nas leningradczycy na sławę. Nawet bułeczki były z prawdziwej mąki. A koncert spodobał się, sam też występowałem i wszyscy mi klaskali... Jak dobrze! Skrzą się śniegi. A w gardle u mnie - skurcz od szczęścia, a i babcia obok. Ona okrywa mi nogi szalem, a sama coś szepcze. Może modlitwy za uratowanie tych, kto teraz w leningradzkich śniegach. «Ty byś, Żenia, gardło swoje trochę lepiej otulał, a to mrozek chwyta się...» A ja słucham babci i uśmiecham się. No jakiż ja Żenia? Tak wołają jej syna, na którego ostatnio przyszło pisemne zawiadomienie o śmierci żołnierza. I oto już plącze nas, a poprawić jej nie decyduję się... Ale mimo wszystko jest mi dobrze. Akurat i noc płynie cicha, błękitna, zupełnie noworoczna noc... I oto na tej nocy można by teraz i skończyć, ale coś mi jeszcze przeszkadza. Podchodzę zupełnie blisko do okna i podnoszę wysoko storę. Pali się nasza choinka - płonie do nieba. Błękitne i zielone światło. I jeszcze czerwone, żółte, brązowe. Szczęśliwy ogień - noworoczny ogień... A jakiż kolor miało światło tam, w Leningradzie. Purpurowy? Tak, tak, purpurowy, jak krew... Dlatego i napisał poeta: «Wszyscy na kolana, wszyscy! Purpurowe lunęło światło! I leningradczycy znów idą przez dym szeregami...»

***

I w tym szeregu widzę twarz Jury Judina. Oto ona obok - można nawet dotknąć. Piękna, jasnooka jak u kapitana Gastello. On i duszą swoją był podobny do cudownego lotnika i podobnie nienawidził faszystów...

I oto zacząłem opowiadanie o Jurze, a sam boję się: czy zdołam, czy wystarczy nerwów? Przecież powiedziałem już wcześniej, że miałem najstraszniejszy dzień w tych odległych latach. Tak oto, przyznaję się teraz, ten dzień ma związek z Jurą.

Jak my, wiejscy, lubiliśmy go! I jak szczyciliśmy się! Nam wydawało się, że on jest najbardziej śmiały, najbardziej nieustraszony. Miał dwanaście-trzynaście lat, ale wiedzieliśmy, że w Leningradzie już dyżurował na dachach i zrzucał pociski zapalające. A to przecież te same bomby...

On przyjechał do nas razem z mamą i ta dostała się do pracy w internacie. Praca ciężka - od rana do nocy na kuchni. Ona i za kucharza i za technika, a po nocach pielęgnowała chorych. Oto i załamało się serce, nie wytrzymało... Rzeczywiście i jak mu wytrzymać, kiedy za plecami blokada. Pewnego razu Jura obudził się, a mama nie oddycha. Podszedł bliżej do łóżka - nie słychać oddechu. Chwycił ją za rękę - dłoń była lodowata. I wtedy, wstrząśnięty, zakrzyczał i rzucił się wprost do drzwi. Oni mieszkali na parterze internatu i Jura wyskoczył bezpośrednio na podwórko. Wybiegł rozebrany, bosy, w samych cienkich skarpetkach. Nie zwlekał, ponieważ podjął decyzję. Ale co było potem, nie wiem. Jedno tylko pamiętam, jak on strasznie krzyczał, jak rozbudził całą wieś. Jego krzyki usłyszano w każdej chacie, bo i jak nie usłyszeć! Często mówią: krew mi, zastygła w żyłach. Tak i było wtedy, tak się: i zdarzyło U mnie też krew stanęła w gardle i przyszło przerażenie. Takiego strachu nigdy jeszcze nie znałem, nie doświadczyłem. I też chcę zakrzyczeć, ale nie mogę. I ten strach uniósł mnie z miejsca i rzucił na ulicę. A tam już - cała wieś... Jakby pożar albo kogoś zabito. Ale wszyscy biegli do Tobołu - na brzegu coś się wydarzyło. I wtedy pobiegliśmy, ale już było za późno... Naprzeciw nam szedł Igor Płotnikow i niósł na rękach naszego Jurę. Igor niósł go ostrożnie, jakby brodził po wodzie, jakby mu bolały nogi. Głowa Jurze kiwała się, cały czas zsuwała się na bok, ale on sam był żywy, żywy... I przez tłum przeszło westchnienie ulgi. A potem kobiety zakrzyczały: «Szybciej, Igor, szybciej! Przecież go zamrozisz!..» I ten natychmiast przyśpieszył kroku, a potem zaczął biec - skąd tyle u Igora siły. Tak na rękach i zaniósł Jurę na pierwsze piętro. I w internacie natychmiast zapaliły się światła i wpadali ludzie. I tylko po godzinie na piętrze wszystko ucichło, ale nie rozchodziliśmy się. Pamiętam, było zimno, a w niebie świecił wyblakły, ledwie dostrzegalny księżyc. Ale szybko go zakryły chmury i sypał deszcz. To było jak ulżenie, jak nadzieja. I wtedy wszyscy poszli do domu. A po drodze moje sąsiadki rozgadały się. Od nich dowiedziałem się, że Igor dogonił swojego przyjaciela już przy samej rzece. Jeszcze moment - i ten, powiadają, rzuciłby się z brzegu, utopiłby się. Ale, widać, poszczęściło się chłopaczkowi. Widać, jest jeszcze szczęście...

Szczęście? Jakie ono? I czy rzeczywiście jest ono na świecie? Przecież za dwa dni chowaliśmy mamę Jury. Mała, biała trumienka pachniała żywicą i świeżym wiórem. Podobnie pachniały sosnowe gałęzie. Rzucaliśmy je sobie pod nogi. Szliśmy za wozem i rzucaliśmy. Koń kroczył cicho i cały czas grzązł w głębokiej koleinie, ale do cmentarza było blisko. Oto i cmentarz, oto i kopczyk ziemi, oto i świeży dołek. Jura po raz ostatni popatrzył na matkę i upadł na trumnę. On nie krzyczał, nie płakał - prawdopodobnie, nie było już łez...

A za kilka miesięcy ich żegnaliśmy. Jeszcze trwała wojna, jeszcze w mojej wsi otrzymywano pisemne zawiadomienie o śmierci żołnierzy, a oni, pamiętam, śmiali się, płakali i krzyczeli. Ale to były już inne łzy i inne krzyki. I oczy u nich świeciły szczęśliwym światłem. Tak, znaczy jest szczęście! Znaczy, mimo wszystko jest! Znaczy, ono jest w tym, żeby pewnego razu po długiej-długiej rozłące wrócić do domu. I dobrze, że on jest, że jest - ten dom! I już zupełnie dobrze, że ten dom nazywa się Leningrad.

***

Oto na tym wielkim słowie ja teraz i skończę. Jak ja całe życie lubiłem to słowo, jak lubię... I niech upływają miesiące, lata, a to słowo ciągle tak samo dla mnie promienieje, jak ta choinka w tym niezapomnianym czterdziestym trzecim... Leningrad, Leningrad... Ty i męstwo, ty i siła, ty i kolor naszego sztandaru, ty i poezja, ty i dzieciństwo moje, Leningrad! A ostatnio u mnie gościł leningradzki poeta Gleb Gorbowskij. Piliśmy z nim herbatę z wielkiego białego samowara i czytaliśmy wiersze. Dokładniej, on czytał, a ja słuchałem. I cała rodzina moja słuchała, ponieważ jego wiersze - nasza miłość... A potem rozmawialiśmy, wspominaliśmy o różnym i przyznałem się: mam przecież dużo cennego związanego z Leningradem. I wojna, i dzieciństwo, i nawet przyjaciele...

- A pamiętasz?.. - Nagle zapytał i zaczął recytować powoli, z przydechem:

Все на колени, все!

Багряный хлынул свет!

И ленинградцы вновь идут сквозь дым рядами -

Живые с мертвыми: для славы мертвых нет.

Wszyscy na kolana, wszyscy!

Purpurowe lunęło światło!

I leningradczycy znów idą przez dym szeregami -

Żywi z martwymi: Dla sławy martwych nie ma.

Tak, ja pamiętałem, dobrze to pamiętałem. I nie zapomnę! Nie, nie zapomnę! I oto teraz znowu wszystko powtórzyło się: Patrzę w okno, a tam - cicha, zupełnie noworoczna noc. I pali się nasza wielka kurgandska choinka, płonie do nieba. Błękitne i zielone światło. I jeszcze czerwone, żółte, brązowe... Patrzę na nie, a sam ciągle widzę, widzę znowu inne ognie... I inne oczy.

To oczy moich dalekich przyjaciół, oczy leningradczyków. Nigdy nie zapomnę. Tak, tak! Proszę nie zapomnijmy ich nigdy, dzieci sławnego Leningradu! Proszę! Zwracam się do was, moi ziomkowie. I do was, moi znajomi, i nieznani uczniowie, i do ciebie, moja dziarska piątoklasistko z oczami lisiątka. Nie zapomnijmy i ponieśmy w przyszłość naszą pamięć.

Wiktor Potanin

Tłumaczenie EM


Do strony głównej