Treść
Wstęp tłumacza (na jęz. rosyjski). Wstęp. Wprowadzenie (ze słów starca)
Bóg wskaże wyjście. „Przeklęty kto wykonuje dzieło Pańskie niedbale”. Pomagajmy ludziom duchowo.
Część pierwsza. Odpowiedzialność miłości
1. Obojętne pokolenie
Dzisiaj ludzie kręcą się wokół samych siebie. Jesteśmy odpowiedzialni. Ja widzę, co nas oczekuje, i dlatego ubolewam. Usprawiedliwienia dla niewiedzy nie ma.
2. Sama obecność chrześcijanina jest już wyznaniem wiary.
Przykład mówi sam za siebie. Bóg znosi nas. Obrona sprawiedliwego. Przeciwstawienie się haniebnej mowie.
3. „Czystym – wszystko czyste”
Duchowy człowiek – „ogień trawiący”. Nie stwarzajmy pokus sami. Jak lubią niektórzy stwarzać pokusy. Poddawanie grzechów rozgłosowi.
4. Trzeba postępować z rozwagą i miłością
Praca nad sobą. Dobro należy czynić po-dobremu. Postępowanie z rozsądkiem. Duchowa szczerość wyróżnia się miłością. „Litera prawa zabija”. Cokolwiek człowiek by robił, powinien robić to ze względu na Boga. Musimy zdobyć organ duchowego czucia. Boskie oświecenie – jest wszystkim.
Część druga. O trudzie ascetycznym, pobożności i czcigodności
1. „Trud dobry”
Walka o uświęcenie duszy. Co pomaga osiągnąć sukces duchowy. Duchowe czytanie. „Prawdziwi czciciele…” Zbawienie naszej duszy.
2. Podstępy (intrygi, knowania) diabła
Diabeł stara się wyprowadzić ascetę ze stroju. Diabeł daje nam znieczulający zastrzyk. Diabeł robi wszystko, aby człowiek nie otrzymywał korzyści. Skrzydło (ludzkiej) woli.
3. Korzyść z dobrych kontaktów
Braterskie relacje. O duchowym pokrewieństwie. Ostrożność w kontaktach. Macierzyńska miłość.
4. Przez czcigodność (pobożność) Bóg doprowadzany jest do czułości
Czym jest czcigodność. O tym, że czcigodność jest przekazywana. O czcigodności zewnętrznej. „Nie dawajcie świętego psom”. Czcigodność we wszystkim. Czcigodność dla ikon. W ofiarę Bogu trzeba oddawać najczystsze.
5. Ofiarowanie zawiera w sobie boski „tlen”
Ludzie zapominają o tych, którzy cierpią. Kryterium miłości. Dający przyjmuje boską radość. Chciwy na pieniądze zbiera dla innych. Dobre usposobienie – jest wszystkim. Jałmużna pomaga zmarłym. Jałmużna „w tajemnicy”. „Postępując tak wy zbieracie na głowę jego ogniste węgle”.
Część trzecia. O duchowej odwadze
1. O znakach czasów.
Antychryst. Ziemski Car Żydów. Pieczęć 666. Nowe dowody osobiste. Podstępna metoda wprowadzania pieczęci. Pieczęć równa wyrzeczeniu się. Interpretacja proroctw.
2. Ofiara przynosi człowiekowi radość
W naszych czasach ofiarność jest rzadkością. W jakim stopniu my zapominamy o sobie, w takim Bóg pamięta o nas. Ci, którzy umierają bohatersko, nie umierają. Ten kto nie bierze pod uwagę siebie, przyjmuje boską moc. Całe życie mnicha jest ofiarą.
3. Odwaga zradza się od zaufania Bogu
W odwadze nie ma barbarzyństwa. Jaka odwaga była w dawnych czasach. Naturalny strach jest hamulcem. Śmierć boi się tego, kto nie boi się śmierci. Znaczenie śmiałości jest wielkie. Dyscyplina. Bóg patrzy na usposobienie człowieka i pomaga mu. Przeciwstawiajmy się niebezpieczeństwom duchowo.
4. Dla człowieka wierzącego męczeństwo jest triumfem
Ten, kto decyduje się na śmierć, niczego się nie boi. Odstępstwo od wiary zmywane jest przez męczeństwo. Męczeństwo i pokora. Jaka odwaga była u świętych. Wszyscy święci z miłości do Chrystusa podjęli trud ascetyczny. Mnich i męczeństwo.
Część czwarta. Zależność od Nieba
1. Bóg troszczy się o człowieka
„Szukajcie najpierw Carstwa Bożego”. Człowiek często próbuje urządzić wszystko bez Boga. Błogosławieństwa cudownej boskiej opatrzności. Powierzenie siebie boskiej opatrzności. Bóg wykorzystuje wszystko ku dobremu. Boże dobrodziejstwa przebijają otwór w sercu. Wdzięczność Bogu za małe i wielkie.
2. O wierze w Boga i zaufaniu Mu
Trzeba luboczestnie* uwierzyć w Boga. „Przyłóż nam wiarę”. Wszystko powinno wprowadzać nas do Boga. Siła wiary. Matką zaufania Bogu jest wiara. Wiara i miłość. „Beze Mnie nie możecie czynić nic”. Nadejdzie czas, kiedy uwierzą wszyscy.
*Luboczestije – okazywanie czci, chwały; darzyć czcią, wysławiać; gorliwość, ambicja.
3. Bóg pomaga tam, gdzie brakuje sił ludzkich
Bóg pomaga w tym, czego nie można zrobić po ludzku. Bóg troszczy się o wszystko dla naszego dobra. „Proście i będzie wam dane”. Wiedzcie, że naszymi bywają tylko namiętności* i grzechy. Łaska Boża przyciągana jest przez pokorę. Pomoc na początku duchowej walki. Boskie siły są wszechmocne. Dobre usposobienie.
*Namiętności – w cerkiewnosłowiańskim słowo „strasti” ma następujące znaczenia: mocne pragnienie rzeczy zakazanej; cierpienie, męka; choroba; wielki czyn; niedola, rozpaczliwy stan; pasja, namiętność. Ja będę używał słowa „namiętność”.
Część piąta. Broń duchowa
1. Modlitwa – mocna broń
Koniecznie trzeba dużo modlitwy. Prośby w modlitwie. Pomoc, okazywana poprzez modlitwę. „I przymuszali Go”. Modlitwa z bólem. Boskie pocieszenie. Niebezpieczeństwo niewrażliwości. Stan bojowej gotowości.
2. Monastery – „twierdze” Cerkwi
Mnich jest latarnią morską, osadzoną na skałach. Ciche kazanie mnicha. Mnich i odrodzenie świata. Nasza duchowa skromność zmienia innych. Monastery mają duchowe przeznaczenie. Duchowy stan – duchowa twierdza. Modlitwa, prawidłowe życie, osobisty przykład. Monastycyzm jest w niebezpieczeństwie. Po sobie powinniśmy zostawić dziedzictwo.
3. Najgłębszy sens życia
Przygotowujmy się do innego życia. My musimy uświadomić sobie dobro za konieczność. Pomóżmy światu w pokajaniu. Pokajanie pomaga zniknięciu zła.
Błażenny (błogosławiony, szczęśliwy) Starec, schimnich Paisij Swiatogorec, urodził się w Kapadocji w 1924 r. Wyrósł w Grecji. Od dzieciństwa prowadził ascetyczne życie. W 1950 r. został mnichem, większość czasu trudząc się na Świętej Górze Atos, a także w monasterze Stomion w Konicy i na Świętej Górze Synaj. Niósł niezwykłe ascetyczne trudy i był szczodrze obdarzony przez Pana różnymi pełnymi łaski darami. Po otrzymaniu boskiego powołania duchowo karmił tysiące ludzi, był jednym z najbardziej błogosławionych i najrozsądniejszych Starców nowego czasu. Spoczął w Panu 29 czerwca 1994 r. Pochowany w założonym przez niego żeńskim monasterze Świętego Apostoła i Ewangelisty Ioanna Teologa w osiedlu Suroti, niedaleko Salonik.
W latach 1998-2003 były wydane w języku greckim pierwsze trzy tomy „Słów” Starca Paisija. Tłumaczenie „Słów” na język rosyjski postanowiono zacząć od 2 tomu, ponieważ jego tematyka jest dziś szczególnie aktualna.
Ostatnie niepokojące wydarzenia w Rosji i na całym świecie jeszcze raz potwierdzają słuszność, ważność i ostrość powiedzianego przez Starca Paisija. Mamy nadzieję, że ta książka pomoże ruskim ludziom otrząsnąć się ze snu obojętności i przygnębienia i będzie dobrą bronią w przeciwstawieniu się podstępnym staraniom ponownego pogrążenia ich w ten grzeszny sen.
W przedmowie do pierwszego tomu Przewielebna Ihumeni Fiłofieja szczegółowo opowiada o tym, jak trwają prace nad wydaniem „Słów” Starca Paisija. Krótko powtórzmy jej wyjaśnienia. Starec sprawował duchowe kierownictwo w monasterze Ioanna-Teologa od 1967 roku aż do swojej błażennej śmierci.
W monasterze został jego duchowy kapitał: listy do mniszek – wszystkich razem i każdej z osobna, magnetofonowe i stenograficzne zapisy ogólnych rozmów z nim, zapisy sióstr, które z błogosławieństwa matuszki-ihumeni zaraz po każdej osobistej rozmowie ze Starcem zapisywały jej treść. To duchowe dziedzictwo zostało usystematyzowane i teraz jest wydawane w formie oddzielnych tomów tematycznych połączonych w serię „Słowa” Starca Paisija Swiatogorca. W razie konieczności zgromadzony materiał może być uzupełniony fragmentami z wcześniej opublikowanych książek, napisanych przez starca Paisija za jego życia (patrz lista na końcu tego tomu).
W ten sposób, w greckim wydaniu każdy kolejny tom nie jest kontynuacją poprzedniego, a może być uważany za oddzielną książkę. Dlatego pierwszeństwo wydania 2 tomu w rosyjskim tłumaczeniu nie stanowi dla czytelnika trudności. Jeśli zaś Bóg zechce, to w najbliższym czasie będą wydane rosyjskie tłumaczenia 1, a następnie 3 tomu „Słów” Starca Paisija, po czym każdy tom rosyjskiego wydania stanie na swoje miejsce.
Język „Słów” Starca Paisija – zadziwiająco żywy, obrazowy, obfitujący w dialektyzmy, zwroty frazeologiczne, przysłowia itp. i w niektórych przypadkach ich stylistyczne adekwatne przetłumaczenie na język rosyjski było niemożliwe. Należy uwzględnić i to, że przy kompletowaniu książki w jeden kontekst często włączały się fragmenty różnych stylów: epistolarnego, hagiologicznego, ustnej rozmowy i innych. Przy pracy nad tłumaczeniem stanowiło to dodatkową zawiłość.
Tłumacz wyraża głęboką wdzięczność wszystkim, którzy potrudzili się nad tym wydaniem i ma nadzieję, że duchowe siemię Starca Paisija znajdzie dobrą ziemię i wyda obfity plon we wrażliwych sercach ruskich czytelników, „którzy słyszą słowo i przyjmują i owocują” (Mk.4,20). Amiń.
Christos Woskriesie! Boistinu Woskriesie!
Hieromnich Dorimiedont, Swiataja Gora
Pascha Christowa, 2001
Poczynając od 1980 roku Starec Paisij mówił nam o nadchodzących trudnych czasach. On często powtarzał, że, być może, i nam przyjdzie się przeżywać wiele z tego, co opisane jest w Apokalipsie. Swoimi pouczeniami on starał się wzbudzić w nas dobry niepokój, abyśmy wzmocniły duchową walkę i przeciwstawiły się duchowi obojętności, który, jak widział Starec, powoli przenika i do wnętrza monastycyzmu. Swoimi rozmowami Starec, starał się pomóc nam uwolnić się od samolubstwa i przezwyciężyć słabości, aby nabrała mocy nasza modlitwa. „Od słabości, – mówił on, – staje się, słabą modlitwa, i potem nie możemy pomóc ani sobie, ani ludziom. Łącznościowcy stają się bezużyteczni. A jeśli nie pracują łącznościowcy, to pozostałych wojowników zagarnia wróg”.
We wstępie do pierwszego tomu „Słów” błażennie zmarłego Starca, zatytułowanego „Z bólem i miłością o współczesnym człowieku”, wyjaśniono, w jaki sposób pojawił się, został skompletowany i usystematyzowany materiał, z którego zaczął układać się zbiór „Słów” Starca Paisija Swiatogorca. Ten drugi tom „Słów”, zatytułowany „Duchowe przebudzenie”, zawiera w sobie słowa Starca na tematy, mające odniesienie do dzisiejszej rzeczywistości. Te słowa wzywają nas do ciągłego czuwania i gotowości, przygotowują do tych nieprostych sytuacji, w których my, być może, znajdziemy się. Przecież nam już zdarzyło się zobaczyć to, o czym Starec często mówił: „My przejdziemy przez burze – jedną po drugiej. Teraz kilka lat tak i będziemy iść: ogólna fermentacja, wzburzenie wszędzie”.
Ten drugi tom podzielony jest na pięć części. W pierwszej części mowa jest o powszechnej obojętności i nieodpowiedzialności, rozpowszechnionych w naszych czasach, i o tym, że w powstałej sytuacji obowiązkiem świadomego chrześcijaństwa jest pomoc innym przez poprawienie samego siebie, roztropne zachowanie się, wyznanie wiary i modlitwę. „Ja nie wzywam do brania plakatów, – mówi Starec, – ale do wzniesienia rąk do Boga”. W drugiej części książki ojciec Paisij, nie ograniczając czytelnika wezwaniem tylko do jednego czynu, rozpala gorliwość do pracy duchowej, po czym każdemu zostaje odpowiednia do jego sił i luboczestija walka, skierowana do tego, aby żyć w ziemskim raju, to znaczy życiem w Chrystusie. W trzeciej części mówi się o niedługotrwałej czasowo dyktaturze Antychrysta, która da chrześcijanom sprzyjającą możliwość jeszcze raz, po Chrzcie Świętym, świadomie wyznać Chrystusa, pójść na wysiłek ascetyczny i jeszcze zawczasu uradować się zwycięstwem Chrystusa nad szatanem. Jak mówił Starec, takiej możliwości pozazdrościliby i święci: „Wielu ze świętych prosiłoby o to, aby żyć w naszych czasach, aby dokonywać wysiłku. Ale przypadło to nam… My jesteśmy niegodni, w skrajnej mierze, przyznajemy to”. Dla tego, abyśmy taki niełatwy czas przeżyli jak należy, musimy szczególnie rozwinąć w sobie odwagę i duch ofiarności. O tym, z jakiego źródła należy czerpać siły dla pokonania wszelkich trudności, jest mowa w czwartej części tego tomu, poświęconej Bożej Opatrzności, wierze, zaufaniu Bogu i udzielanej od Niego pomocy. I, na koniec, w piątej części książki podkreślona jest konieczność i siła serdecznej modlitwy, „która jest bronią mocną” na podeptanie coraz bardziej i bardziej rozprzestrzeniającego się zła. Starec, wzywa mnichów do stanu pełnej gotowości bojowej, podobnej do gotowości żołnierzy w czasie wojny. On pobudza mnichów nieustannie pomagać światu modlitwą i starać się uchronić od zmiany prawdziwego ducha monastycyzmu, zachować zakwaskę dla przyszłych pokoleń. W końcowym rozdziale dane jest określenie najgłębszego sensu życia i podkreślona konieczność pokajania.
Miarą słów i postępków Starca jest, jak i zawsze, miara rozsądku. W kolejnych rozdziałach zobaczymy, że w pewnym przypadku ojciec Paisij nie przerywa modlitwy, bez względu na to jak wiele kołaczą niecierpliwi pielgrzymi w kołatkę przy furtce jego celi, krzycząc: „Kończ modlić się, Geronda, Bóg nie obrazi się!” a w drugim przypadku – wyjeżdża w świat, ponieważ jego nieobecność na narodowej demonstracji protestacyjnej może być źle zrozumiana i zaszkodzić Cerkwi. W jakiejś sytuacji Starec, płonący po Bogu oburzeniem, sprzeciwia się bluźnierstwom, a w innej zaś – on jedynie milcząc modli się za bluźniercę. Dlatego czytelnik nie powinien pochopnie wyciągać wniosków dopóki nie przeczyta uważnie książki do końca. Powinniśmy być szczególnie ostrożni w wykorzystywaniu cytatów z pouczeń Starca, ponieważ, wyrwane z kontekstu, one mogą doprowadzić naszych rozmówców do błędnych wniosków. Należy mieć na uwadze: powodem do tego, co mówił ojciec Paisij, zawsze był jakiś konkretny przypadek czy pytanie, i wypowiedź Starca była skierowana do konkretnego człowieka, zbawienie duszy którego było końcowym celem mówiącego.
Znający Starca Paisija pamiętają tę czułość, która pojawiała się w sercu od jego słów, bez względu na to jak surowe one czasem bywały. Działo się tak dlatego, ponieważ zadaniem starca zawsze było wyleczenie zła, a nie piętnowanie go wstydem. On nie stawiał pod pręgierzem namiętności swego rozmówcy, ale pomagał mu uwolnić od niej duszę. Dlatego jedne i te same słowa Starca mogą mieć inne i, być może, nie leczące działanie, jeśli pozbawić je pierwotnego wzajemnego związku z serdecznym bólem i miłością do współrozmówcy. Zamiast boskiego pocieszenia i uczucia wiarygodności one mogą wnieść w serca wątpliwości i strach czy też doprowadzić do skrajności. Ale nasz Starec, nie był człowiekiem jednostronności i skrajności, zależało mu na tym, aby dobro czynione było po dobremu – tak, aby przynosiło ono pożytek. On, rozumie się, nigdy nie wahał się mówić prawdy, ale mówił ją z rozsądkiem; widząc znieważenie świętości, on mógł być ogarnięty płomieniem boskiego oburzenia; on przepowiadał te groźne zdarzenia, które mają wydarzyć się, ale sposób jego zachowania się nie wywoływał strachu czy trwogi. Przeciwnie, jego mowa przekazywała tobie paschalną nadzieję i radość, jednak była to radość, następująca po ofierze, radość, spokrewniająca człowieka z Chrystusem. „Jeśli zaś jesteś spokrewniony z Chrystusem, jeśli współuczestniczysz w sakramentalnym życiu Cerkwi i przestrzegasz Jego przykazania, to nic już nie jest tobie straszne: „ani diabeł, ani męki”. Jak w swoim zwykłym jasnym i pełnym radości życia tonie mówi sam Starec: „Kiedy ty wyrzucasz z siebie swoje „ja”, rzuca się w ciebie Chrystus”. Zadanie całego duchowego życia polega właśnie na tym, dlatego szczególną uwagę ojciec Paisij zwraca na jedno z czyhających na chrześcijanina niebezpieczeństw: nie rozwinąwszy w sobie ducha ofiarności, nie można stać się współuczestnikiem życia Chrystusowego. Bez ofiary można stać się jedynie formalnym chrześcijaninem, człowiekiem, nie posiadającym życia wewnętrznego.
Kogoś z czytelników, może, zaniepokoi to, że w swoich przemowach Starec często powołuje się na własne życie, że on, jak wydaje się, łatwo i niewymuszenie opowiada o cudownych wydarzeniach, które miał okazję przeżyć. Ale trzeba mieć na uwadze, że, odtwarzając ustne wypowiedzi Starca na papierze, nie można przekazać tego, z jakim trudem on mówił o samym sobie, a także tego ucisku, któremu on z tego powodu poddawał się. Czasem bywało tak, że Starec urywkowo i z różnymi szczegółami mówił o jednym wydarzeniu różnym siostrom, i później, gdy było to możliwe, my bardzo nieśmiało starałyśmy się „wyłowić” z niego informacje, uzupełniające braki w jego opowieściach. W ten sposób, Starec Paisij w ciągu tych dwudziestu ośmiu lat, kiedy on duchowo żywił i sterował monaster, odkrywał nam (dlatego, aby nam pomóc) niektóre z cudownych wydarzeń swego życia. Było to dla nas „duchowym krwiodawstwem”. Dlatego, nie widząc oczekiwanego duchowego sukcesu, on bardzo martwił się, tak że nawet czasem mówił: „Ja użyźniam piasek”.
My dziękujemy wszystkim, którzy z szacunkiem dla słów Starca przeczytali poniższe pouczenia przed ich publikacją i wyrazili w związku z tym swoje uwagi, a także tym, którzy swymi słowami o tym, że nauczanie Starca skierowane jest do całej pełni Cerkwi, pobudzali nas kontynuować rozpoczęte dzieło.
My pragniemy, aby przez modlitwy błażennie zmarłego Starca Paisija, który, według świadectwa wielu, dzień i noc czuwa nad nami i pomaga nam swoją boską miłością, jego słowa, zebrane w tym tomie, wszczepiały w nas dobry niepokój, abyśmy z luboczestijem trudziły się w ascezie, a zło odeszło, i na ziemi zapanował pokój Boży. Amiń.
Zaśnięcie Przenajświętszej Bogarodzicy, 1999
Ihumeni monasteru Świętego Apostoła i Ewangelisty Ioanna Teologa mniszka Fiłofieja z siostrami w Chrystusie.
„Dlatego, aby wejść do Rady Bożej,
trzeba stać się „deputatem” od Boga,
a nie organizatorem ciepłych miejsc
dla siebie samego”
- Geronda (po grecku – starec, albo ojciec duchowy) [1], jak wy patrzycie na to, co się dzieje?
- A wy jak patrzycie?
- Co my możemy powiedzieć, Geronda? To wy nam mówcie.
- Mnie niepokoi panująca beztroska. Coś przygotowuje się. My jeszcze nie zrozumieliśmy, jak należy ani tego, w jakich latach żyjemy, ani tego, że umrzemy. Co z tego wszystkiego wyjdzie, nie wiem, sytuacja bardzo skomplikowana. Los świata zależy od kilu osób, ale Bóg jeszcze trzyma hamulec. Musimy dużo i z bólem modlić się, aby Bóg interweniował w to co się dzieje. Weźmy się za to zapałem i zacznijmy żyć duchowo. Czasy bardzo skomplikowane. Nagromadziło się mnóstwo popiołu, śmieci, obojętności – i dla tego, aby to wszystko odleciało, trzeba, aby mocno powiało. Staruszkowie mówili, że przyjdzie czas, kiedy ludzie zaczną kopać się. (I oto) – niszczą ogrodzenia, nic nie biorą pod uwagę. Strasznie! Nastało babilońskie budowanie wieży! Przeczytajcie modlitwę trzech młodzieńców [2] i zobaczycie, z jaką pokorą oni modlili się. I w 82 Psalmie: „Boże, kto upodobni się do Ciebie, nie przemilcz…” To właśnie jest potrzebne, inaczej, dobrego nie oczekujcie. Konieczna jest Boska interwencja.
Pojawiają się niektóre europejskie choroby i przyjmują coraz bardziej zaawansowaną formę. Pewien głowa rodziny – Cypryjczyk, żyjący w Anglii, – powiedział mi: „My podlegamy duchowemu niebezpieczeństwu. Trzeba uciekać z Anglii z całą rodziną”. Patrzysz – tam ojciec żeni się z córką, tam matka z synem… Takie rzeczy, że wstyd powiedzieć. A my śpimy, jak susełki. Ja nie wzywam brać plakaty, ale zwrócić naszą uwagę na wielkie nadchodzące niebezpieczeństwo i wznieść ręce do Boga. Pomyślmy, jak nam obronić się od zła. Trzeba przytrzymywać hamulec, ponieważ jest dążenie wszystko zgładzić (niwelować). Teraz jest czas modlić się słowami proroka: „Z ich książętami postąp jak z Orebem, jak z Zeebem, z Zebachem i z Salmuną… którzy mówili: odziedziczmy dla siebie świątynię Bożą”[3].
Dzieje się wielki niepokój. Taka breja, głowa u ludzi zamroczona. Ludzie jak pszczoły. Jeśli uderzysz w ul, to pszczoły wylatują na zewnątrz, zaczynają brzęczeć: „Wu-u-u”… i, podniecone krążą wokół ula. Potem one obiorą kierunek zależnie od tego, jaki wiatr powieje. Jeśli północny – powrócą do ula, jeśli południowy – odlecą. Tak i ludzie, którym dmie to „narodowy północny”, to „narodowy południowy”, i u nich, u biedaków, zamroczona głowa. Jednak, nie patrząc na tę fermentację, odczuwam w sobie pewne pocieszenie, pewne przekonanie. Drzewo oliwne, być może i uschło, ale wypuści ono nowe pędy. Jest część chrześcijan, w których przebywa Bóg. Są jeszcze ludzie Boży, ludzie modlitwy, i Dobry Bóg znosi (cierpi) nas i znów doprowadzi wszystko do porządku. Ci ludzie modlitwy zostawią nam nadzieję.
Nie bójcie się. My, jako grupa etniczna, przeżyliśmy tyle burz i nie zgubiliśmy się. Tak więc co, wystraszymy się burzy, która ma się rozpętać? Nie zagubmy się i teraz! Bóg kocha nas. W człowieku jest ukryta na wypadek konieczności siła. Ciężkich lat będzie niewiele. (Tylko) jedna burza.
Ja mówię wam to nie dlatego, aby was wystraszyć, a dlatego, abyście wiedzieli, gdzie jesteśmy. Dla nas to bardzo sprzyjająca możliwość, triumf – trudności, męczeństwo. Bądźcie z Chrystusem, żyjcie zgodnie z Jego przykazaniami i módlcie się, abyście mogli dać trudnościom opór. Zostawcie namiętności, aby przyszła Łaska Boża. I jeśli wstąpi w was dobry niepokój (gdzie my jesteśmy i co nas oczekuje), to nam to bardzo pomoże podjąć niezbędne środki i przygotować się. Życie nasze niech będzie bardziej umiarkowane. Zacznijmy żyć bardziej duchowo, być bardziej przyjacielscy, pomagać tym, u których jest ból, pomagać biednym z miłością, z bólem, z dobrocią. Módlmy się, aby pojawili się dobrzy ludzie.
Bóg wskaże wyjście.
Dobry Bóg wszystko urządzi w najlepszy sposób, ale konieczna jest wielka cierpliwość i uwaga, ponieważ często, spiesząc się rozplątać kłębki, ludzie zaplątują się jeszcze bardziej. Bóg rozplątuje z cierpliwością. To, co dzieje się teraz, potrwa niedługo. Bóg weźmie miotłę! W 1860 roku na Świętej Górze było wiele wojsk tureckich, i dlatego na jakiś czas w monasterze Iwiron nie zostało ani jednego mnicha. Ojcowie odeszli – jedni ze świętymi relikwiami, inni dlatego, aby pomóc Powstaniu. Tylko jeden mnich przychodził z daleka zapalać łampady i zamiatać. I wewnątrz monasteru i na zewnątrz było pełno-pełniutko uzbrojonych Turków, i ten biedaczek, zamiatając, mówił: „Matko Boża! Co to będzie?” Pewnego razu, z bólem modląc się do Matki Bożej, on widzi zbliżającą się do niego Kobietę, jaśniejąca i promieniejącą obliczem. To była Matka Boża. Bierze Ona z jego ręki miotłę i mówi: „Nie umiesz ty dobrze zamiatać, Ja Sama zmiotę”. I zaczęła zamiatać, a potem znikła wewnątrz ołtarza. W ciągu trzech dni odeszli wszyscy Turcy! Matka Boża ich wygnała. To, co nie jest zgodne z prawdą, Bóg wyrzuci precz, jak z oka łzą wyrzuca brudzik. Pracuje diabeł, ale i Bóg pracuje i zło przemienia na pożytek, tak aby z niego wyszło dobro. Rozbiją, na przykład, płytkę ceramiczną, a Bóg robi z jej odłamków przepiękną mozaikę. Dlatego nie martwcie się wcale, bo nad wszystkim i nad wszystkimi jest Bóg, Który panuje nad wszystkim i posadzi każdego na ławę oskarżonych aby odpowiedział za to co zrobił, zgodnie z czym każdy i zapłatę od Niego otrzyma. Będą wynagrodzeni ci, którzy w czymś pomogą dobru, i będzie ukarany tan, kto czyni zło. Bóg, w końcu, poustawia wszystko na swoich miejscach, ale każdy z nas odpowie za to, co zrobił w te trudne lata swoją modlitwą, dobrocią.
Dziś starają się zniszczyć wiarę i, dlatego aby budowla wiary runęła, cichutko wyjmują po kamyczku. Jednak odpowiedzialni za to zniszczenie jesteśmy my wszyscy: nie tylko ci, którzy wyjmują kamienie i niszczą, ale i my, którzy widzimy, jak niszczona jest (wiara), i nie przykładamy wysiłku do tego, aby ją wzmocnić. Popychający bliźniego do zła odpowie przed Bogiem. Ale odpowie i ten, kto w tym czasie jest obok: bo przecież on widział, jak ktoś czynił zło swemu bliźniemu i nie przeciwdziałał temu. Ludzie łatwo wierzą człowiekowi, umiejącemu przekonywać.
- Ludzie, Geronda, jak bestie…
- Ja nie narzekam na bestie. Czy widzisz, zwierzęta nie mogą zrobić wielkiego zła, ponieważ nie mają rozumu, podczas gdy człowiek, który daleko odszedł od Boga, staje się gorszy od największej bestii! Wielkie zło czyni. Mocny ocet powstaje ze skiśniętego wina. Inne, sztuczne rodzaje octu nie są tak mocne… Straszniejsze jest to, kiedy diabeł zawrze sojusz z zdeprawowanym człowiekiem, wtedy robi on innym podwójne zło, jak i cielesny pomysł, kiedy zawrze sojusz z ciałem, czyni ciału wielkie zło. Dlatego aby diabeł współpracował z takim człowiekiem, on powinien liczyć na niego, ten człowiek musi sam woleć zło, mieć je w sobie.
Następnie, ochroń nas Boże, ci demoralizatorzy (umyślnie) stworzą nam trudności, ścisną pozostałych ludzi, monastery. Cerkiew, monastycyzm rozzłoszczą ich, ponieważ one pomieszają ich planom. Obecnej sytuacji można przeciwstawić się tylko duchowo, a nie po świeckiemu. Sztorm wzmocni się jeszcze trochę, wyrzuci na brzeg puszki konserwowe, śmieci, wszystko niepotrzebne, a potem sytuacja rozjaśni się. I zobaczycie, jak w tej sytuacji jedni otrzymają czystą nagrodę, a drudzy spłacą długi. Wyjdzie tak, że przeżywane cierpienia nie będą dla ludzi ponad siły, choć, oczywiście, i „chwała Tobie, Boże” też mówić nie będą.
Jak zaś kocha nas Bóg! Gdyby to, co dzieje się dzisiaj [4], i to, co teraz zamyślają zrobić, działo się dwadzieścia lat temu, kiedy ludzie mieli wielką duchową niewiedzę, to byłoby bardzo ciężko. Teraz ludzie wiedzą: Cerkiew stała się silniejsza. Bóg kocha człowieka – Swoje stworzenie – i zatroszczy się o to, co mu potrzebne, tylko aby sam człowiek wierzył i przestrzegał Jego przykazania.
„Przeklęty kto wykonuje dzieło Pańskie niedbale”. [5]
Dawniej, jeśli ktoś z pobożnych mnichów tracił czas, troszcząc się o stan rzeczy w świecie, to trzeba było zamknąć go w wieży [6]. Teraz przeciwnie: pobożnego mnicha trzeba zamknąć w wieży, jeśli on nie interesuje się i nie dba o te sprawy, które panują w świecie. Ponieważ dawniej ci, którzy rządzili, mieli w sobie Boga, podczas gdy teraz wielu z tych, którzy rządzą, nie wierzą w Niego. Teraz wielu jest takich, którzy dążą rozłożyć wszystko: rodzinę, młodzież, Cerkiew. W naszych czasach interesować się i troszczyć się o stan, w którym przebywa nasz naród – to wyznanie (męczeństwo), bo państwo walczy przeciwko boskiemu prawu. Prawa, które ono przyjmuje, ukierunkowane są przeciwko prawu Boga.
Są i tak obojętni ludzie, że i Cerkwi nie uznają za (boskie) ustanowienie, i do własnego narodu odnoszą się wyniośle, ale dlatego, aby samym polenić się, mówią: „Apostoł Paweł mówił, że nie trzeba interesować się sprawami świata” i pozostają obojętni. Ale apostoł Paweł miał na uwadze coś innego. Wtedy władza była u bałwochwalczych narodów. Niektórzy zrywali z państwem i wierzyli w Chrystusa i apostoł Paweł mówił im: „Nie troszczcie się o sprawy świata tego”, dlatego aby oni odłączyli się od świata, ponieważ cały świat był bałwochwalczy [7]. Jednak od tego czasu, jak objął władzę Konstanty Wielki i zwyciężyło chrześcijaństwo, uformowała się stopniowo wielka chrześcijańska Tradycja z cerkwiami, monasterami, sztuką, regułą nabożeństw itp. I, znaczy, my odpowiadamy za to, aby zachować to wszystko i nie dać wrogom Cerkwi tego rozłożyć (zniszczyć). Miałem okazję słyszeć nawet duchownych, mówiących: „Wy tym nie zajmujcie się!” Gdyby oni mieli wielką świętość i modlitwą dochodzili by do takiego stanu, że nic by ich nie interesowało, to ja i nogi bym im całował. Ale teraz oni są obojętni, ponieważ chcą być dla wszystkich dobrzy i żyć szczęśliwie przyśpiewując.
Obojętność niedozwolona jest nawet świeckim, a już tym bardziej ludziom duchowym. Człowiek uczciwy, duchowy nie powinien robić nic z obojętnością. „Przeklęty kto wykonuje dzieło Pańskie niedbale”, – mówi prorok Jeremiasz.
Pomagajmy ludziom duchowo.
W dawnych czasach sześć osób z dziesięciu było bogobojnych, dwie umiarkowane i dwie obojętne, ale i ci ostatni mieli wewnątrz siebie wiarę. Dzisiaj nie jest tak. Nie wiem, do czego to dojdzie. Postarajmy się teraz, na ile możemy, pomóc ludziom duchowo. Aby – jak wtedy, w czasie potopu, w arce Noego, tak i teraz – zbawili się niektórzy, nie pokaleczyli się duchowo. Trzeba wiele uwagi i rozsądności: rozpatrzeć co się dzieje z różnych stron i pomóc ludziom. Myślicie, że mi się podoba, że zbierają się ludzie, albo że chciałem widzieć tyle narodu? Nie, ale w tej sytuacji, w której się znajdujemy, nieszczęsnym ludziom trzeba trochę pomóc. Ja nie zostałem kapłanem właśnie dlatego, aby nie mieć do czynienia z ludźmi, i w ostatecznym końcu mozolę się z nimi jeszcze bardziej. Ale Bóg zna moje usposobienie i daje mi więcej tego, co on dawałby mi, gdybym robił to, co mi się podoba. Ile razy ja prosiłem Matkę Bożą aby znalazła mi miejsce spokojne, odosobnione, aby nic nie widzieć, nie słyszeć i modlić się za cały świat, ale Ona nie słyszy mnie; a inne, błahe prośby moje – słyszy. Ale oto, patrzysz, i przed tym, zanim przyjdą ludzie, Bóg przywiązuje mnie do łóżka jakąś chorobą, abym odpoczął. On nie daje mi tej słodkości, którą odczuwałem wcześniej w modlitwie, ponieważ nie mógłbym z nią wtedy się rozstać. W tym czasie, jeśli ktoś przychodził do celi, ja zmuszałem siebie wyjść z tego duchowego stanu [8].
Tam, w celi, ja żyję według porządku innych. Czytam w środku Psałterz, na zewnątrz stukają. „Poczekajcie, – mówię, – kwadrans”, a oni krzyczą: „Ej, ojcze, kończ modlić się, Bóg się nie obrazi!” Rozumiesz, do czego dochodzą? I dobrze, gdyby trzeba było oderwać się na krótko, ale przecież, jak wyjdę na zewnątrz – koniec. Co zdążyłem do tego czasu, to tylko zdążyłem. O wpół do siódmej czy o siódmej rano, aby być spokojnym, muszę już i wieczernię (nabożeństwo wieczorne) skończyć. „Światłości poranna świętej chwały!” Kiedy wy kończycie jutrznię, ja już kończę czotki wieczerni. Dobrze jeśli zdążę spożyć rano antidor, potem żadnej herbaty – padam jak trup. Bywało, że i na Paschę, i Jasny Tydzień trzymałem dziewiątą godzinę trzechdniówki [9].Możesz – nie możesz, a musisz móc. Pewnego razu, już nie wiem, co ludziom przeszkodziło przyjechać – może, sztorm był na morzu i nie popłynął statek – ale do celi nie przyszedł nikt. Ach, przeżyłem synajski dzień, jak wtedy w pieczarze świętej Epistimii! [10] Kiedy na morzu sztorm, to u mnie cisza. Kiedy na morzu cisza – u mnie sztorm.
Oczywiście, mam możliwość oddalić się gdzieś na milczenie. Wiecie, ilu ludzi proponowało mi opłacić podróż, abym pojechał do Kalifornii, do Kanady? „Przyjeżdżaj, – mówią, – u nas jest hezychasterion” [11]. Jeśli znajdę się w nieznanym miejscu, to będę czuć się jak w raju. Nikt nie będzie mnie znać, będzie swój porządek, mnisie, jak chcę, życie. Ale, czy widzisz, demobilizacja bywa dopiero po wojnie. A teraz jest wojna, duchowa wojna. Muszę być na pierwszej linii frontu. Tylu marksistów, tylu masonów, tylu satanistów i wszelkich innych! Tylu opętanych, anarchistów, skuszonych przychodzi, abym pobłogosławił ich pokusę, złudzenie. A iluż przysyłają do mnie, nie zmuszając ich do przemyślenia; jedni dlatego, aby uwolnić się od nich, drudzy, żeby samym nie wyciągać węża z nory… Gdybyście wiedzieli, jak mnie cisną i z ilu stron! W moich ustach gorycz od ludzkiego bólu. Ale wewnątrz odczuwam pocieszenie. Jeśli odejdę, to będę uważał, że odszedłem z linii frontu, wycofałem się. Będę uważać to za zdradę. Tak ja to rozumiem. Czyż tego chciałem, kiedy zaczynałem trudzić się ascetycznie, albo być może, monasterom chciałem pomagać? Ja wybierałem się w jedno miejsce, a znalazłem się w drugim, i jak teraz walczę! I nie słyszę, aby (o tym, co dzieje się wokół) mówił ktoś jeszcze. Cerkiew burzą? „To nic”, – powie ktoś. A sam przyjaźni się i z tym i z drugim, aby tylko cieplej urządzić się! A co jest cieplejsze! Jego samego w ostatecznym końcu „urządzi” diabeł. Przecież to hańba! Gdybym ja chciał robić to, co sprawia mi przyjemność, – ach, wiecie, jak to byłoby łatwo! Jednak cel nie jest w tym, aby robić to, co urządza mnie, ale w tym, co pomaga innemu. Gdybym myślał o tym, jak urządzić się samemu, to mógłbym urządzić się w wielu miejscach. Ale dlatego, aby przejść do Rady Bożej, trzeba zostać „deputatem” (delegowanym) od Boga, a nie organizatorem ciepłych miejsc (zakątków) dla siebie samego.
„Cerkiew działa poprzez miłość, a nie tak jak,
prawnicy.
Cerkiew patrzy na wszystko z wielką cierpliwością i stara się pomóc każdemu,
czego by on nie narobił, jakim grzesznikiem by on nie był”.
Obojętność wobec Boga doprowadza do obojętności wobec wszystkiego innego.
- Co to tam za dźwięk taki?
- Samolot, Geronda.
- Zamknij więc okno, aby on jeszcze, być może, tu nie wleciał! Przy tym ogłupieniu, do którego doszedł świat, powoli i do tego może się stoczyć! Rozłożyło się wszystko: rodzina, oświecenie, państwowe służby… A ich to wcale nie obchodzi! Nic nie mają w sobie…
- Geronda, kto jest winien w tym, że doszliśmy do takiego stanu?
- Ja mówię ogólnie: chcę podkreślić, do czego doszła obojętność. Pójdź do jakiejkolwiek szkoły i zobaczysz, na przykład, jeśli okna są otwarte i skrzydła okienne uderzają od wiatru, to wielki problem w tym – aby znalazło się dziecko i zamknęło je, aby szyby się nie pobiły. Będą gapić się, patrzeć, jak okna biją się, chodzić obok, jakby nic się nie działo. Obojętność! Pewien oficer, on był odpowiedzialny za magazyny, opowiadał mi:
„Strasznie męczę się, aby znaleźć normalnego żołnierza do pilnowania magazynu z GSM [12], aby inni go nie podpalili albo on sam nie wrzucił przez nieuwagę jakiegoś niedopałka”.
Duch ciepłochłodności, męstwa nie ma całkiem! My całkiem zepsuliśmy się! Jak Bóg nas jeszcze znosi? A wcześniej jaka była godność, jakie luboczestije! [13] Podczas wojny 1940 roku [14] na granicy włosi czasem kontaktowali się z naszymi strażnikami granicznymi i przychodzili odwiedzić ich w greckich placówkach. I popatrzcie, jakie luboczestije było u greków: pewnego razu, kiedy włosi przyszli do greckiej placówki, grecy zaczęli przygotowywać im kawę. Wtedy pewien grek-oficer wyjmuje przed nimi plik pieniędzy, banknoty po pięćdziesiąt, po sto drachm, a wtedy pieniądze miały wartość, i rzuca je do ognia na rozpałkę, aby pokazać Włochom, że państwo greckie jest bogate. Włosi ze zdziwienia język połknęli. To właśnie była ofiarność!
A dzisiaj i do nas doszedł ten duch, który żył w państwach komunistycznych. W Rosji, pomimo że w tym roku był urodzaj, wiecie, jaki był głód! [15] Nie wyżęli pszenicy w porę – wyszli żąć jesienią. Żną jesienią? Tak, jeśli pszenica nie jest ich własna, to, jakże oni będą o nią troszczyć się i pójdą ją żąć! Ich życie – to sam nieustanny przymus. Oni nie mają zapału do tworzenia czegoś, ponieważ tyle lat oni nie tworzyli. I z tym zdezorganizowanym duchem, który pojawił się, z tą obojętnością całe państwo poszło na dno. Pada deszcz, a wymłócona pszenica suszy się na klepisku. Oni tym się nie przejmują. Przyszła pora odejścia, odchodzą, a deszcz niszczy pszenicę. Następnego dnia przyjdą o określonej porze zbierać to, co zostało! Podczas, gdy twoja własna pszenica leży na klepisku i zaczyna padać deszcz – czyż pozwolisz aby ona się zmarnowała? Spać nie będziesz, aby ją uratować. I wtedy ze zmęczenia będziesz odczuwać radość, triumfowanie.
Obojętność wobec Boga doprowadza do obojętności do wszystkiego pozostałego, doprowadza do rozpadu. Wiara w Boga – wielka sprawa. Człowiek służy Bogu, a wtedy kocha swoich rodziców, swój dom, swoich krewnych, swoją pracę, swoją wieś, swój region, swoje państwo, swoją Ojczyznę. Ten kto nie kocha Boga, swojej rodziny, ten nie kocha niczego. I, naturalnie, że Ojczyzny swojej on nie kocha, ponieważ Ojczyzna – to wielka rodzina. Ja chcę powiedzieć, że wszystko zaczyna się od tego. Człowiek nie wierzy w Boga i nie liczy się potem ani z rodzicami, ani z rodziną, ani ze wsią, ani z Ojczyzną. Właśnie to akurat i chcą teraz rozłożyć, dlatego i wprowadzają ten stan dezorganizacji. Napisał do mnie pewien policjant: „Nie mogę przyjechać, ponieważ zwaliło się wiele pracy. W rejonie zostało nas tylko dwóch, podczas gdy powinno być ośmiu”. Słyszysz, co się dzieje! Nie mogliby dodać choć jeszcze ze dwóch, ale, jednak nie, – oni zostawiają tylko dwóch!
Ale, na szczęście, są i wyjątki. Pewnego razu przyszedł do mnie jeden ojciec i mówi mi: „Pomódl się za Angelusa [16], bo inaczej go zabiją”. Znałem jego syna, gdy był jeszcze małym dzieckiem, a teraz on był już w wojsku na obowiązkowej służbie. „Dlaczego, – pytam, – co się stało?” On mówi: „Pewnego razu on zobaczył, jak inni żołnierze zamiast wypełniać swoje służbowe obowiązki grali w karty. On zwrócił im uwagę, nie posłuchali go. Potem on złożył na nich raport, wtedy jeden z tych, którzy grali, zaczął grozić, że go zabije”. – „Słuchaj, – mówię, – zabić to on go nie zabije. Ale będę modlić się, aby Angelosa nie oddano pod sąd za to, że i on nie grał w karty!”
A, usłyszawszy o innym wydarzeniu, powiedziałem. „Chwała Bogu, są jeszcze Grecy, którzy troszczą się o swoją Ojczyznę”. Pewien lotnik, kiedy tureckie samoloty naruszyły granicę, próbował ich trochę dogonić, aby zrobić zdjęcie na dowód tego, że oni przekroczyli granicę. Drugi pilot krzyczał do niego przez radio:
„Zostaw ty to!” – ale ten nalegał, starał się. Samolot Turka był większy, i leciał szybciej, i prowadził on samolot bardzo nisko, tak że biedny Grek wleciał do morza! A są tacy, że tylko przejażdżkami na samolocie zajmują się! Oto jak bardzo różnią się ludzie od siebie nawzajem!
Człowiek musi wejść w sens dobra, odczuć jego konieczność, inaczej będzie jedna ciągła dezorganizacja, niechlujstwo. Spróbuj, poślij kogoś pod przymusem walczyć! On będzie starać się stamtąd uciec, i stąd się wymknąć. Jednak, zrozumiawszy, jakie zło przyniesie wróg, sam potem pójdzie i zgłosi się na ochotnika.
Dzisiaj ludzie kręcą się wokół samych siebie
Wcześniej w mojej Ojczyźnie, w Farasach, mówili: „Jeśli masz robotę, to nie zostawiaj jej na jutro. Jeśli masz dobre jedzenie, to zostaw je na jutro – może przyjdzie gość”. Teraz myślą tak: „Robotę zostawmy, może jutro przyjdzie ktoś i nam pomoże. A dobre jedzenie dawajcie zjedzmy sami już dziś wieczorem!” Większość ludzi dzisiaj kręci się wokół siebie, myślą tylko o sobie. Załóżmy, zaczął padać ulewny deszcz. Oto zobaczycie: większość z was pomyśli o tym, czy jest u nich rozwieszone pranie, i pobiegnie je zdejmować. Nic złego w tym nie ma, ale dalej od tego oni nie idą. Pościel, jeśli i zmoknie, to znów wyschnie. A co z tymi, którzy w tym czasie młócą na klepisku? Czy ubolewacie z ich powodu, czy modlicie się za nich? Albo w czasie burzy, kiedy błyskają pioruny, pojawia się pytanie, czy znajdzie się pięć-sześć dusz, aby przypomnieć sobie o tych biedakach, którzy pracują w polu, albo o tych, którzy trzymają szklarnie. To znaczy człowiek nie myśli o innym człowieku, nie wychodzi poza swoje „ja”, ale ciągle kręci się wokół siebie samego. Jednak, kręcąc się wokół siebie, on ma za swoje centrum siebie, a nie Chrystusa. On jest poza tą osią (rdzeniem), którą jest Chrystus. Jeśli człowiek chce osiągnąć to, aby myśleć o bliźnim, to jego umysł musi być na początku (utwierdzony) w Chrystusie. Wtedy on myśli o bliźnim, a potem myśli i o zwierzętach, i o całej przyrodzie. Jego „radiostacja” jest włączona, i, jak tylko przychodzi sygnał – on śpieszy z pomocą. Jeśli zaś jego umysł nie jest w Chrystusie, to nie pracuje jego serce, i dlatego on nie kocha ani Chrystusa, ani bliźniego, ani tym bardziej przyrody – zwierząt, drzew, roślin. Jeśli będzie się tak zachowywać, jak teraz, to jak dojdziecie do kontaktów ze zwierzętami, z ptakami?! Jeśli ptak spadnie z dachu, to będziecie go karmić, ale jeśli nie upadnie, to nawet nie pomyślicie o tym. Ja widzę ptaki i mówię: „Trzeba je, biedne, nakarmić!” – sypię okruszki i stawiam wodę, aby się napiły. Widzę na drzewach chore gałęzie, i natychmiast chcę je obciąć, aby nie zaraziły one innych gałęzi. Albo uderzają, trzaskają drzwi, okno – umysł mój idzie tam. O sobie, jeśli jest mi coś potrzebne, zapomnę, ale dopatrzę: aby nie połamały się drzwi, okno, aby nie było jakiejś szkody. O sobie myślę w międzyczasie. Jeśli ktoś myśli i ubolewa o stworzeniach, to o ileż bardziej myśli o ich Stwórcy! Jeśli zaś człowiek nie prowadzi się tak, to jak on dojdzie do porozumienia z Bogiem?
I jeszcze: wychodząc na ulicę, rozejrzyjcie się dookoła. Być może, ktoś przez nieuwagę albo złośliwie (pragnę, aby nikt nie czynił zła) coś rzucił, i zajął się ogień, dlatego popatrzcie. To też odnosi się do sfery duchowej, ponieważ i w tym spojrzeniu jest miłość. Ja, kiedy wychodzę z celi, popatrzę w dół, popatrzę na dach, powącham, czy nie pachnie spalenizną. Inna sprawa, jeśli masz taką wiarę, że, jeśli zacznie się pożar i ty zaczniesz się modlić, to pożar zgaśnie.
Jeśli zaś tego nie ma, to trzeba działać (i po człowieczemu). Albo, kiedy słychać ogłuszające grzmoty, ja wsłuchuję się, co to: armata, trwają manewry, czy coś jest wysadzane? Tam od razu kieruje się mój umysł, i ja zaczynam modlić się o tym co się dzieje. Z tym, kto obojętny jest wobec siebie z miłości do innych, przebywa wielka opieka Boża, i wszyscy ludzie troszczą się o niego.
Ale dzisiejsze pokolenie – to pokolenie obojętności! Większość tylko do parady nadaje się. Jeśli coś wydarzy się, to nie powiedz im: „Brońcie się!” Zresztą, przecież i parad teraz nie chcą! Wcześniej chodzili na parady, słuchali marszów, w ich wnętrzu coś drżało. Dzisiaj wśród nas, greków, jest dezorganizacja, rozpusta. Oczywiście, inne narody mają jeszcze gorzej, ponieważ nie mają one ideałów. Czy widzisz, grecy mają całą masę niedostatków, wad, ale jest i dar od Boga – luboczestije i dziarskość. Wszystko to jest im świętem! U innych narodów nawet słów takich w słownikach nie ma.
Jesteśmy odpowiedzialni. [17]
Przyszedł do mnie do celi pewien ateista do szpiku kości. Naopowiadał różności, a potem oświadcza. „Jestem ikonoburcą”. Oto tak: zaczął od tego, że w nic nie wierzył, a doszedł aż do ikonoburstwa! „Ach ty, mówię, bezbożniku, a skoro ty w nic nie wierzysz, to dlaczego mówisz mi, że jesteś ikonoburcą? W czasie ikonoburstwa [18] niektórzy chrześcijanie z powodu nadmiernej gorliwości wpadli w złudzenie, doszli do drugiej skrajności, i potem Cerkiew ustawiła wszystko na swoje miejsca. Nie było takiego, żeby oni nie wierzyli”. I, między innymi, ten ateista pochwalał cały obecny stan rzeczy. Pokłóciliśmy się z nim. „Tak, dobrze, – mówię, – co to za sprawy? Sędziowie boją się sądzić. Ludzie podają oskarżenia na przestępców, ale potem oskarżycielom grożą, i oni muszą wycofywać oskarżenia. I kto, w ostatecznym końcu, za to wszystko odpowiada? Tobie co, podoba się coś takiego? Pochwalasz ich? Więc sam jesteś przestępcą! Po to tu przyszedłeś? A no, idź stąd!” Wypędziłem go.
- Geronda, wy nie boicie się, że tak mówicie?
- Czego mam się bać? Mogiłę sobie już wykopałem. Gdybym nie wykopał, to niepokoiłoby mnie, że ktoś inny będzie musiał tracić siły i kopać. A teraz trzeba będzie tylko kilka blaszanek ziemi rzucić…
Znam jeszcze jednego bezbożnika, bluźniercę, któremu pozwalają występować w telewizji, nie patrząc na to, że on wypowiedział najbardziej bluźniercze słowa na Chrystusa i na Matkę Bożą. I Cerkiew milczy i nie ekskomunikuje tych bluźnierców. Cerkiew powinna ekskomunikować takich. Ekskomuniki, czy co, szkoda?
- Geronda, a co oni zrozumieją, jeśli zostaną ekskomunikowani, skoro i tak nic nie uznają?
- Przynajmniej, będzie widać, że Cerkiew wyraża swoją opinię.
- Milczenie, Geronda, to wszystko jedno, co takie przyznanie?
- Tak. Jeden napisał coś bluźnierczego o Bożej Matce, i wszyscy milczeli. Mówię jednemu: „Nie widzisz, co pisze taki to?” – „E, – mówi, – co z nim zrobisz? Zababrzesz się, jeśli zwiążesz się z nimi”. Boją się mówić.
- A czego on wystraszył się, Geronda?
- Boi się, aby nic o nim nie napisali, aby nie wystawili go przed wszystkimi, i toleruje bluźnierstwo na Bożą Matkę! Nie czekajmy, aż ktoś inny wyciągnie węża z nory, abyśmy pozostawali w spokoju. To brak miłości. Potem człowiekiem zaczyna kierować wyrachowanie. Dlatego to i rozpowszechniony jest teraz taki duch: „Dawajcie z takim-to będziemy w (dobrych) relacjach, aby on nas chwalił. A z tym-to przyjaźnijmy się, aby on nas nie skompromitował, aby nie uważali nas za głupców, abyśmy nie stali się ofiarami!” A ktoś milczy z obojętności: „Przemilczę, – myśli, – aby o mnie w gazetach nie napisali”. Czyli większość jest absolutnie obojętna. Teraz jeszcze coś troszkę zaczęło się zmieniać, a przecież tyle czasu nikt nic nie pisał. Dawno (wiele) lat temu, nakrzyczałem na pewnego (człowieka) na Świętej Górze. „Patriotyzmu w tobie jest boleśnie dużo”, – powiedział on mi wtedy. A niedawno on przyjechał, znalazł mnie i zaczął: „Wszystko rozłożyli: rodzinę, wychowanie”… Wtedy przyszła moja kolej odpowiedzieć mu jego własnymi słowami. „Patriotyzmu, – mówię, – u ciebie boleśnie dużo!”
Cały ten stan rzeczy doprowadził do czegoś złego i do czegoś dobrego. Złe jest to, że nawet ludzie, mający coś wewnątrz siebie, zaczęli stawać się obojętnymi i mówić: „Czyż ja mogę zmienić sytuację?” A dobre jest to, że wielu zaczęło zastanawiać się i zmieniać się. Niektórzy przyjeżdżają, znajdują mnie i starają się znaleźć usprawiedliwienie dla jakiegoś zła, które popełnili wcześniej. To dlatego, że oni zastanowili się, zaczęli myśleć.
- Czyli, Geronda, my zawsze powinniśmy wyznawać swoją wiarę?
- Niezbędna jest rozważność. Są przypadki, kiedy nie trzeba mówić głośno, i są przypadki, kiedy powinniśmy śmiało wyznawać naszą wiarę, ponieważ jeśli przemilczymy, to poniesiemy odpowiedzialność. W tych trudnych latach każdy z nas powinien robić to, co możliwe jest dla człowieka, a to, co dla człowieka niemożliwe, pozostawić woli Bożej. W ten sposób nasze sumienie będzie spokojne, ponieważ robiliśmy to, co mogliśmy. Jeśli my nie przeciwstawimy się, to powstaną z grobów nasi przodkowie. Oni tyle wycierpieli za Ojczyznę, a co robimy dla niej my? Z prawosławną Helladą jej Tradycją, jej świętymi i jej bohaterami walczą sami grecy, a my milczymy! To jest straszne! Ja powiedziałem jednemu: „Dlaczego wy milczycie? Co dobrego jest w tym, co robi taki-to?” On odpowiada „A co mogę mówić? On przecież wszystko zepsuł”. – „Jeśli on wszystko zepsuł, to dlaczego wy milczycie? Wsypcie mu!” Nic z tego, zostawiają go w spokoju! Pewnemu politykowi urządziłem besztanie. „Powiedz, – mówię, – „Ja się z tym nie zgadzam!” To będzie uczciwie! Czyż ty chcesz tego, aby było wygodnie tobie, a wszystko inne niech niszczą?”
Jeśli chrześcijanie nie staną się wyznawcami, nie sprzeciwią się złu, to (niszczyciele) rozzuchwalą się, staną się bezczelni jeszcze bardziej. Jeśli zaś chrześcijanie przeciwstawią się, to [19] ci jeszcze zastanowią się. Ale i dzisiejsi chrześcijanie nie są wojownikami. Pierwsi chrześcijanie byli twardymi orzechami do zgryzienia: oni przemienili cały świat. I w epoce bizantyjskiej – jeśli z cerkwi zabierali jedną ikonę, to ludzie przeciwstawiali się. Chrystus przecierpiał ukrzyżowanie, abyśmy my zmartwychwstali, a my jesteśmy obojętni! Jeśli Cerkiew milczy, aby nie wstąpić w konflikt z państwem, jeśli metropolici milczą, aby ze wszystkimi być w dobrych relacjach, bo pomagają im z instytucjami humanitarnymi itp., jeśli i mieszkańcy świętej góry milczą, aby nie pozbawiono ich pomocy ekonomicznej, to któż wtedy będzie mówić? Ja powiedziałem jednemu ihumenowi: „Jeśli wam powiedzą, że powstrzymają wypłaty, to wy odpowiedzcie, że ze swojej strony powstrzymacie przyjmowanie gości (odwiedzających) [20], aby oni podrapali się po głowie”. Nauczyciele teologii też siedzą ciszej od wody. „My, – mówią, – urzędnicy państwowi: stracimy pobory i jak potem będziemy żyć?” Monastery, między innymi, jeszcze i emeryturami przyłapali. A dlaczego ja nie chcę brać nawet tej skromnej emerytury OGA [21]? Nawet jeśli mnich jest ubezpieczony u nich w ramach ubezpieczenia OGA, to i tak jest nieuczciwie. Jeśli jest on u nich ubezpieczony, jak niezamożny, – to owszem, to przynosi mu cześć, ale w OGA ubezpieczać go dlaczego? Mnich zostawił wielkie emerytury, odszedł ze świata, przyszedł do monasteru – i znów wypłacają mu emeryturę! I do tego dojdziemy, że ze względu na emeryturę zdradzimy Chrystusa!
- Geronda, a co robić, jeśli, na przykład, mniszka przepracowała tyle lat jako nauczycielka i teraz ma prawo do emerytury?
- To jeszcze nie jest tak źle. Ale oto co ci powiem: jeśli ona i tę emeryturę gdzieś odda, to Chrystus da jej dobrą emeryturę!
Ja widzę, co nas oczekuje, i dlatego ubolewam
Lata mijają, i jakie ciężkie lata! Trudności jeszcze nie skończyły się. Kocioł bulgocze. I jeśli ktoś nie jest wzmocniony, to jak on zachowa się, znalazłszy się w trudnej sytuacji? Bóg nie stworzył ludzi niezdolnych do osiągani sukcesów. Musimy rozwinąć w sobie luboczestije. I jeśli naprawdę, uchroń Boże, zacznie się trzęsienie, czyż wielu wystoi na nogach? Przed wojną czterdziestego roku w Konicy [22], obok mego warsztatu stolarskiego był rynek, na który ze wsi przywozili kukurydzę, pszenicę itp. Kiedy biedni chłopi przywozili sprzedawać kukurydzę na rynek, to niektórzy „bogacze” – a jacy oni byli bogaci, tak, otrzymywali w bankach jakieś procenty – kopali ją nogą i pytali: „Po ile?” Kiedy nadeszła wojna i oni sami musieli wszystko wyprzedać, to jeden uśmiechał się: „Dzień dobry!” – drugi uprzejmie pytał: „A może masz kukurydzę?” Dlatego teraz dziękujcie Bogu za wszystko. Postarajcie się być mężnymi. Podciągnijcie się trochę. Ja widzę, co nas oczekuje, i dlatego ubolewam. A wiecie, co przeżywają chrześcijanie w innych krajach? [23] W Rosji – na katorgach! Takie trudności! Jakie tam duchowe książki! Albanii nawet nie bierzemy pod uwagę! Nie ma co jeść. Nie zostawili ani cerkwi, ani monasterów. Nawet imiona pozmieniali, ponieważ nie chcieli, aby słychać było chrześcijańskie imiona. Nawet w Ameryce: prawosławnych niewielu, oni rozproszeni są po różnych miejscach i, wiecie, jak męczą się? Jeśli nie ma (w pobliżu) prawosławnej wspólnoty, to pociągiem godzinami jadą do jakiegoś odległego miejsca dlatego, aby być na nabożeństwie. Aby poradzić się w jakimś problemie, przyjeżdżają na Świętą Górę! (Dlatego) ten zdezorganizowany duch, który żyje w Grecji, jest wielką niewdzięcznością.
Ilu świętych objawi Bóg w byłych krajach komunistycznych! Męczennicy! Oni zdecydowali się na śmierć. Zajmowali wysokie stanowiska i nie zgadzali się z prawami, gdy te były przeciwne prawu Bożemu. „Ja nie zgadzam się; zabijcie mnie, wsadźcie mnie do więzienia”, – mówili oni, aby nie zdemoralizowali się i inni. A u nas wielu bez przymuszenia okazuje taką obojętność. Gdyby oni wiedzieli, czym jest trudność, wojna czy ciężkie lata, to patrzyliby na sprawy inaczej. Ponieważ teraz jakby nic się nie dzieje. To tak jakby człowiek, powiedzmy, na lato przylatywał by z Austrii do Grecji, a jesienią, kiedy do Austrii przychodzi wiosna, odlatywał z powrotem. Z wiosny do wiosny, a zimy nie widzi. Nawet i nie wie, jaka ona jest, ta zima; ani niepogody, ani nic takiego nie zna.
- Geronda, jak pomóc obojętnemu człowiekowi?
- Trzeba zmusić go aby po dobremu zaniepokoił się, zakłopotać go, aby on sam zachciał sobie pomóc. Dlatego aby dać innemu wody, trzeba, aby on odczuł pragnienie. Spróbuj, zmuś jeść tego, kto nie ma na to ochoty – przecież on zwymiotuje. Jeśli drugi człowiek (czegoś) nie chce, to ja nie mogę pozbawić go wolności, wolnej woli.
Usprawiedliwienia dla niewiedzy nie ma.
- A być może, Geronda, niektórzy obojętni są z niewiedzy?
- Jaka tam jeszcze niewiedza! Opowiem ci o niewiedzy: filozof z Chalkidiki nie wiedział, czym jest Święta Góra [24]! Pewien Niemiec, nauczyciel, opowiedział mu o Świętej Górze, i oni przyjechali razem. Niemiec, choć i był protestantem, wiedział, ile monasterów jest na Świętej Górze, i nawet, gdzie są jakie święte relikwie. Jest usprawiedliwienie takiej niewiedzy? Drugi mieszkaniec Chalkidiki otrzymał radę aby przyjechać do mnie po pomoc od swego znajomego z Ameryki. Z Ameryki! Teraz jeszcze opowiem: przyszedł do mnie do celi jeden z Floriny [25]. „Ty jesteś z samej Floriny?” – pytam. „Tak, – odpowiada on, – z samej”. – „U was tam, – mówię, – metropolita jest dobry”. – „On w jakiej drużynie gra?” – pyta. Myślał, że to piłkarz! On tak był zwariowany na punkcie futbolu, że nawet swego Władyki nie znał. Już Kadiotisa [26] przynajmniej wszyscy znają. Taka niewiedza nie ma usprawiedliwienia.
Nie, teraz w świecie nie ma usprawiedliwienia dla niewiedzy. Brakuje dobrego usposobienia, luboczestija. Ten, u kogo jest dobre usposobienie poznać Chrystusa, pozna Go, nawróci się (do Niego). I niech nawet nie będzie z nim ani teologa, ani mnicha, i on nie usłyszy słowa Bożego, ale, jeśli jest u niego dobre usposobienie, to powodem jego nawrócenia stanie się albo jakiś wąż albo zwierzę, piorun, powódź czy jakieś inne wydarzenie. Bóg pomoże mu. Pewien młodzieniec-anarchista z Grecji pojechał do Niemiec. Tam wsadzili go do poprawczaka, ponieważ związał się z narkotykami itp. Nic mu nie pomogło. Jakoś w poprawczaku dali mu Ewangelię. On przeczytał ją i natychmiast się zmienił. Postanowił: „Pojadę do Grecji, tam Prawosławie”. Wrócił do swojej wsi, rodzina nalegała, aby go ożenić. Ożenili, pojawiło się dziecko. Młody ojciec czytał Ewangelię, chodził do cerkwi, w święta nie pracował. Inni, widząc, że on tak żyje, mówili: „O z powodu czytania Ewangelii odjechał z rozsądkiem, zwariował”. Żona szybko go porzuciła, zabrała ze sobą i dziecko. Kiedy odeszła żona, to on zostawił wszystko, co miał tam, we wsi: użytki, traktor – wszystko, co miał, i odszedł do pieczar trudzić się w ascezie. Jeden z duchownych powiedział mu: „Ty powinieneś najpierw odnaleźć swoją żonę, wszystko z nią uzgodnić, a potem już zdecydować, co robić”. I cóż, pojechał on do Salonik szukać żony. On wierzył, że skoro mu tak powiedział duchowny, to Chrystus mu ją ukaże. W salonikach Chrystus nie ukazał mu żony. Zapoznał się on, przy okazji, z jakimiś Niemcami, nauczył ich wiary, i jeden z nich ochrzcił się. Ci Niemcy kupili mu bilet do Aten, ale i tam żony nie odnalazł. Niemcy znów kupili mu bilet, i on pojechał na Kretę. Urządził się tam do jakiejś pracy i poszedł do jednego ojca duchowego. Ten, usłyszawszy o jego problemie, mówi: „A twoja żona i twoje dziecko, przypadkiem, nie tak to wyglądają? Przyjechała niedawno pewna kobieta i gdzieś tu pracuje”. I opisał przybyszowi dokładnie jego żonę. „To pewnie, ona”, – mówi ten. Duchowny poinformował żonę. Ta, jak tylko zobaczyła męża, zdrętwiała. „Ty mnie, – mówi, – przy pomocy czarów znalazłeś. Jesteś czarownikiem”. Zostawiła go i uciekła, zanim on zdążył cokolwiek powiedzieć, i znów on ją stracił. Dowiedział się on i o mnie i przyszedł do mojej celi. Zapukał jeden raz i czekał, a zanim otworzyłem, odszedł na bok i czynił pokłony. Ubranie na nim było znoszone. Opowiedział mi wszystko. Miałem trochę suszonych fig, dałem mu je. „Ja nie mam zębów”, mówi on. „U mnie, – mówię, – też nie ma”. – „A ty, – pyta on, – odczuwasz ból? Mnie boli. Od bólu zradza się radość Chrystusowa”. – „Może, tobie jakąś koszulkę dać?” – pytam. „U mnie, – mówi on, – są dwie. Jak ociepli się, jedną oddam”. Ja mówię: „Uważaj, dbaj o swoje zdrowie, dopóki wszystkiego nie uporządkujesz i nie dogadasz się ze swoja żoną, ponieważ i za dziecko jesteś odpowiedzialny”. Jakież samopoświęcenie! Jaka wiara! A przecież on nie miał jeszcze nawet dwudziestu siedmiu lat. I gdzie on mógłby dowiedzieć się o monastycznym życiu? On miał kompletną niewiedzę, ale i dobre usposobienie u niego było, Bóg mu pomógł, i on głęboko po Ewangelicznemu odniósł sukces.
Dlatego ja i mówię, że niewiedza dzisiaj nie ma żadnego usprawiedliwienia. Tylko umysłowo niepełnowartościowy człowiek czy małe dziecko mają usprawiedliwienie w swojej niewiedzy. Ale dzisiaj i małe dzieci wszystko chwytają w locie! Tak więc, jeśli człowiek chce, jest dużo możliwości do tego, aby poznać prawdę.
- Geronda, czy jest jakaś korzyść od różnych ruchów protestacyjnych ze strony chrześcijan?
- Sama obecność chrześcijanina – to już wyznanie wiary. Możliwe, że ktoś bardziej pomógłby modlitwą, ale jego milczenie wykorzystają i powiedzą: „Taki-to i taki-to nie wyrazili protestu, a więc, oni są po naszej stronie, oni zgadzają się z nami”. Jeśli ktoś nie zacznie walczyć ze złem – czyli nie zacznie demaskować tych, którzy kuszą wierzących, – to zło stanie się jeszcze większe. A tak trochę ucieszą się (nabiorą odwagi) wierni. I tym, którzy walczą z Cerkwią, będzie trudniej. Cerkiew – to nie ich spacerowy kuter, ona – Okręt Chrystusa. Ci ludzie zasługują na potępienie, osądzenie. Jedyny ich interes – mieć wielką wypłatę, luksusowy samochód, uganiać się za rozrywkami… A potem oni uchwalają ustawy o ślubach cywilnych [27], legalizują aborcje. Oczywiście, Bóg nie dopuści aby triumfowało zło, ale nie o tym teraz jest mowa.
I te bluźniercze filmy oni pokazują, aby wyśmiać Chrystusa. Oni robią to dlatego, aby powiedzieć: „Popatrzcie, oto jaki był Chrystus! Mesjasz przyjdzie teraz!” – i potem objawić swego „mesjasza”. Oni prowadzą sprawę do tego.
- A ludzie, Geronda, wierzą w to i ulegają zepsuciu!
- Psuje się zepsuty. A wierzy on w to dlatego, że chce usprawiedliwić to, co nie ma usprawiedliwienia, i uspokoić swoje myśli. Wszystkimi tymi bluźnierstwami starają się usprawiedliwić moralne skandale. Oni przekroczyli już wszelkie granice. Wierzący złożyli pozew, dlatego że film „Ostatnie kuszenie Chrystusa” [28] obraża wiarę, a prokuratorzy mówią „Nic strasznego!” O takich bluźnierstwach nikt nawet nigdy nie słyszał! Dla nas protest przeciwko temu bluźnierczemu obrazowi był wyznaniem wiary. Ale, oczywiście, i coś dobrego z tych wszystkich bluźnierstw wynika, chwasty oddzielają się od pszenicy, świat przesiewa się jak przez sito.
- Geronda, czy nie powinniśmy w jednych przypadkach bronić się, czy to osobiście czy wspólnie, a w innych nie? Na przykład, wy, kiedy wam powiedzieli, że jesteście heretykiem, odpowiedzieliście, a w odpowiedzi na inne oskarżenia przemilczeliście.
- Tak święci ojcowie mówią, a nie ja. Każde inne oskarżenie pomaga mi w życiu duchowym, podczas gdy oskarżenie o herezję oddziela mnie od Chrystusa [29].
- Geronda, a jak ludzie mogą poprawić się przy tym wszystkim, co dzieje się na świecie?
- Ten, kto chce poprawić się, poprawia się od drobnostek. Na przykład, buja się łampada albo też jego samego wstrząśnie, jak to ma miejsce podczas trzęsienia ziemi, i w ten sposób ten człowiek dochodzi do siebie. A niewierzący, słysząc, że będzie wojna albo jakaś katastrofa, stają się jeszcze gorsi i mówią: „A no dawaj zabawimy się, i tak umrzemy”. I oddają się pełnej hulance. A w dawnych czasach nawet i obojętni ludzie, dowiedziawszy się, że będzie wojna, dochodzili do siebie i zmieniali swoje życie. Teraz takich jest bardzo mało. W przeszłości nasi ludzie żyli duchowo, dlatego Bóg błogosławił ich, i święci w cudowny sposób nam pomagali. I pokonywaliśmy naszych wrogów, którzy zawsze mieli nad nami przewagę liczebną. My mówimy teraz, że jesteśmy prawosławni, jednak, niestety, często nosimy tylko imię „prawosławnych”, ale nie żyjemy prawosławnym życiem.
Ja zapytałem pewnego ojca duchownego, zajmującego się działalnością publiczną z całą gromadą duchowych dzieci: „Czy wiesz cokolwiek o bluźnierczym filmie?” On mi odpowiedział: „Nie wiem nic”. Nie wiedział nic, a przecież sam w dużym mieście służył. Oni usypiają ludzi, pozostawiają takimi, jacy są, aby nie niepokoili się i oddawali się rozrywce. Uważaj, w żadnym wypadku nie powiedz, że będzie wojna albo że będzie Drugie Przyjście i dlatego musimy przygotowywać się, uważaj, aby ludzie w żadnym przypadku nie zaniepokoili się! To tak jak te staruchy, które, jakby nie oczekiwała ich śmierć, lamentują: „Nie mów o śmierci, tylko o świętach i chrzcinach” i doświadczają w ten sposób fałszywej radości. A gdyby one pomyślały o tym, że staruszek, żyjący niedaleko, umarł wczoraj, że drugi jest przy śmierci i też umrze, że pojutrze będzie panichida po kimś, kto był wiele młodszy od nich, to one myślałyby o śmierci i mówiłyby tak: „Muszę się wyspowiadać, muszę przygotowywać się duchowo, ponieważ, być może, i mnie wkrótce powoła Chrystus do innego życia”. W przeciwnym wypadku przychodzi śmierć i zabiera ich nieprzygotowanych. A inni od błędnie rozumianej „dobroci” mówią: „Nie mówcie heretykom, że są w złudzeniu, aby okazać naszą miłość do nich” i tak zrównują, wygładzają wszystko. Gdyby żyli oni w pierwszych latach chrześcijaństwa, nie mielibyśmy ani jednego świętego! Chrześcijanom mówili wtedy: „Tylko rzuć kadzidła do ognia, a Chrystusa nie wyrzekaj się”. Chrześcijanie tego nie przyjmowali. „Udawaj tylko, że rzucasz”. Nie przyjmowali. „Nie mów o Chrystusie i odejdź, dokąd chcesz, jesteś wolny”. Chrześcijanie i tego nie przyjmowali. A dzisiaj widzisz, że ludzie zamieszani są na wodzie. Zakwaska jest nie ta.
- Geronda, apostoł Paweł, mówiąc: „Owocem duchowym jest miłość, radość” [30], miał na myśli to, że radość jest dowodem prawidłowego życia?
- Tak, ponieważ jest światowa radość i jest boska radość. Kiedy coś jest nieduchowne, nieczyste, to w sercu nie może być prawdziwej radości i pokoju. Radość, której doświadcza duchowy człowiek, – to nie ta radość, za którą wielu dzisiaj ugania się. Nie trzeba plątać, mylić różnych rzeczy. Czy mieli święci radość w tej postaci, jakiej szukamy my? Matka Boża miała taką radość? Chrystus – czy On się śmiał? Kto ze świętych przeżył to życie bez bólu? U którego świętego była taka radość, do której dąży wielu chrześcijan naszych czasów, nie chcący nawet słyszeć nic nieprzyjemnego, aby nie zdenerwować się, nie stracić swego spokoju? Jeśli ja unikam niepokoju, dlatego aby być radosnym, dlatego aby nie zakłócać swego spokoju, aby być delikatnym, to jestem obojętny duchowo! Duchowa łagodność – to jedno, a delikatność z powodu obojętności – to co innego. Niektórzy mówią: „Ja jestem chrześcijaninem i dlatego powinienem być radosny i spokojny”. Ale to nie chrześcijanie. Rozumiecie? To obojętność, to radość światowa. Ten, w kim obecne są te światowe początki, zwierzchności, – nie jest duchowym człowiekiem. Duchowy człowiek – cały jest jednolitym bólem, czyli ubolewa z powodu tego, co się dzieje, odczuwa ból z powodu ludzi. Ale za ten ból wynagradzany jest boskim pocieszeniem. On odczuwa ból, ale i odczuwa boskie pocieszenie, ponieważ Bóg z raju rzuca w jego duszę błogosławieństwa, i człowiek raduje się od boskiej miłości. Oto czym jest radość, duchowa radość – niewypowiedziana i zalewająca, wypełniająca serce.
Przykład mówi sam za siebie
- Geronda, czy powinni ludzie, żyjący duchowym życiem w świecie, pokazywać przed niewierzącymi, że oni poszczą?
- Jeśli mowa jest o postach, ustanowionych przez naszą Cerkiew – środzie, piątku, postach wielodniowych, to powinni, ponieważ jest to wyznanie wiary. Jednak inne posty, podejmowane z ascezy ze względu na miłość do Chrystusa czy dlatego, aby była usłyszana nasza modlitwa o jakąś prośbę, należy dokonywać w tajemnicy.
Cel jest w tym, aby prawosławnie żyć, a nie tylko prawosławnie mówić albo pisać. Dlatego i widzisz, że jeśli u kaznodziei nie ma osobistego doświadczenia, to jego kazanie nie dochodzi do serca, nie zmienia ludzi.
- A jeśli, Geronda, słuchający czy czytający ma dobre usposobienie?
- E, wtedy on już ma boską Łaskę i korzyść otrzymuje właśnie dlatego. Jednak ten, u kogo nie ma dobrego usposobienia, zacznie analizować powiedziane przez kaznodzieję i żadnej korzyści nie otrzyma. Prawosławnie myśleć jest łatwo, ale dla tego, aby prawosławnie żyć, konieczny jest trud.
Kiedyś pewien teolog w swoim kazaniu wezwał ludzi aby szli i oddawali krew, ponieważ była taka konieczność. I rzeczywiście: wielu było poruszonych jego kazaniem i oddali wiele krwi. On sam, jednak, nie oddał ani kropli, choć krwi u niego, powiedzmy wprost, było w nadmiarze. Ludzie ulegli pokusie. „Ja, – powiedział im wtedy teolog, – swoim kazaniem pobudziłem ludzi do oddania krwi, i to jest tak samo, jakbym ja oddał krwi więcej od wszystkich!” Tak on uspokajał swoje myśli. Ale lepiej byłoby mu nie kazanie wygłosić, a pójść i bez hałasu oddać trochę krwi samemu!
Godność ma obraz życia, pewien człowiek, całkiem nie mający związku z Cerkwią, powiedział mi: „Ja jestem z prawych”. – „Ale skoro ty siebie krzyżem nie ocieniasz, to jaki sens w tym?” – odpowiedziałem mu. „Jaki pożytek z tego, że ręka uważa się za prawą, jeśli nie czyni ona znaku krzyża? Czym ona różni się od lewej, która nie czyni znaku krzyża, przecież, jakby nie kręcić, ona go też nie czyni. Jeśli ty jesteś z prawych, a znaku krzyża nie czynisz, to czym ty odróżnisz się od lewych? Cel jest w tym, żebyś był człowiekiem duchowym, abyś żył blisko! Chrystusa. Wtedy pomożesz i innym”.
Jeśli człowiek prowadzi właściwe życie, to jego czyny mówią same za siebie. W jednym mieście żył protestant, który osądzał wszystkich: kleryków i władyków. A w monasterze niedaleko trudził się ascetycznie pewien mnich. Pewnego razu jakiś ateista pyta protestanta: „No, dobrze, oto wszystkich władyków, wszystkich popów ty osądzasz. A oto o tym mnichu co powiesz?” – „Z tym mnichem, – mówi, – ja liczę się, bo on nie jest taki, jak oni”. Jak zaś pomaga innym człowiek wierzący, gdzie by on nie był, jeśli sam on żyje właściwie! Pamiętam, pewien mój znajomy policjant służył na granicy (z Jugosławią). (Z drugiej strony) byli serby-komuniści, i to nie prości, a z najbardziej bezbożnych, z najbardziej zaufanych członków partii. Kiedy granicę przechodzili duchowni, ten policjant całował im ręce. Komuniści to zauważyli. „Grek-policjant, a całuje ręce Serbów-popów!” To wywarło na komunistów wielkie wrażenie, i oni zastanowili się nad wiarą.
A jak pomagają innym ci, którzy zajmują jakieś odpowiedzialne stanowisko i przy tym zachowują wiarę chrześcijańskim zasadom! Dlatego i ja, kiedy przyjeżdżają jacyś „wielcy” ludzie, staram się zobaczyć się z nimi, aby pomóc im, ponieważ oni swoim przykładem mogą wpłynąć na innych bardzo dobroczynnie. Oto jeden marszałek, którego znam, – jest wzorcem. Cokolwiek on robi, wszystko pochodzi z wnętrza, z serca, a nie z zewnątrz. Inni, widząc go, zastanawiają i poprawiają się.
A w minionych czasach i ziemska szlachta miała dobre początki, miała wiarę. Wiecie, co w jednym mieście powiedziała pewna szlachetna dama jakiemuś członkowi Parlamentu? Ona ze swoim mężem była na obiedzie. Był post Uspienski (przed Zaśnięciem Bogarodzicy), a podawali mięso, rybę… Szlachetna dama pościła i dlatego nie jadła. Deputat zauważył to i mówi: „Słabi i podróżujący nie poszczą”. – „No oczywiście, – odpowiedziała ona, – i zwłaszcza ci, którzy na kołach podróżują”. Tak i nie dotknęła niepostnego. Na obiedzie między innymi był i jeden duchowny, który zwrócił się do nich z powitalnym przemówieniem: „Dla mnie wielkim zaszczytem jest być z wami” itd., mówił-mówił, nagadał całe mnóstwo pochwał. Wtedy mąż tej damy przerwał mu i mówi” „Nie pokładajcie nadziei na książąt i synów człowieczych, w nich nie ma zbawienia” [31]. Ponieważ ten duchowny chciał przed nimi podlizywać się, schlebiać. A innym razem ta sama dama powiedziała pewnemu uniwersyteckiemu profesorowi teologii: „Nie czepiajcie się drobiazgów i nie oblewajcie batiuszków na egzaminach. Starajcie się, żeby oni je zdawali, ponieważ w diecezjach brakuje duchownych!” Ja chcę powiedzieć, że wcześniej ziemska szlachta ubolewała za Cerkiew, była dla ludzi wzorem.
Dziś pozytywny wpływ na ludzi wykaże nasz własny chrześcijański przykład i nasze chrześcijańskie życie. Chrześcijanie powinni wyróżniać się duchową dziarskością i szlachetnością, ofiarnością. Dlatego ja mówię świeckim: „Kochajcie Chrystusa, miejcie pokorę, wypełniajcie swoje obowiązki – i Chrystus objawi waszą cnotę przed ludźmi”. U cnotliwych dobroczyńców jest zasada: „wyróżniać” człowieka, gdzie by on nie był. Nawet jeśli on schowa się lub przykryje się szaleństwem ze względu na Chrystusa, cnotliwość objawi go, choćby i potem. I zgromadzone przez niego skarby, które ujawnią się wtedy w całej pełni, jeszcze raz pomogą wielu duszom, i, być może, wtedy one pomogą im bardziej.
Bóg znosi nas.
Teraz Bóg znosi (cierpi) to, co się dzieje. Znosi dlatego, aby zły człowiek nie mógł się usprawiedliwić. W niektórych przypadkach Bóg interweniuje Sam i natychmiast, w innych zaś przypadkach On czeka i nie wskazuje wyjścia od razu. On oczekuje od ludzi cierpliwości, modlitwy, zmagań (walki). Jakaż u Boga szlachetność! Innego człowieka wziąć: ilu ludzi wyrżnął na (domowej) wojnie [32], a do tej pory żyje! W drugim życiu Bóg powie mu „Ja dałem tobie żyć dłużej, niż dobrym”. Łagodzących winę okoliczności taki człowiek mieć nie będzie.
- Geronda, a dlaczego czasem tacy ludzie, będąc ciężko chorymi, nie umierają?
- Widocznie, mają ciężkie grzechy, i dlatego nie umierają. Bóg oczekuje, być może, oni pokajają się.
- A co z ludźmi, których oni męczą?
- Ci, którzy nie są winni i cierpią, odkładają na książeczkę oszczędnościową. Ci, którzy są winni, spłacają długi.
- Geronda, co znaczy: „Przewrotni źli ludzie i czarodzieje dojdą i na gorsze, kusząc i sami będąc kuszeni [33]?
- Spójrz: są ludzie z pewnym egoizmem, i Bóg daje im po karku, aby zeszli oni niżej. U innych ludzi egoizmu trochę więcej, i Bóg daje im po karku, aby oni zeszli jeszcze niżej. Jednak tych, u których jest szatańska duma, Bóg nie dotyka. Może wydawać się, że ci ludzie rozkwitają, ale jakie to rozkwitanie? To czarne, ciemne rozkwitanie. I potem oni spadają nie po prostu w dół, ale wprost w bezdenność. Boże zachowaj!
Obrona sprawiedliwego.
- Geronda, w jednej ze sticher śpiewa się: „Wściekłością poruszając się najsprawiedliwszą” [34]. Jaka wściekłość czy gniew są najsprawiedliwsze?
- Krzyczeć i gniewać się z powodu prawdziwego bólu, kiedy krzywdzą innych, – to najsprawiedliwszy gniew”. Jeśli widzisz, że ktoś cierpi z powodu świętości, to oznacza to, że ma on zazdrość, gorliwość według Boga. I szalonego ze względu na Chrystusa można tak rozpoznać. Jeśli wziąć, na przykład, ikonę i postawić ją przed nim do góry nogami, to szalony ze względu na Chrystusa od razu podskoczy! Taki jest test na szaleńców chrystusowych. Tak więc, jest i sprawiedliwe, według Boga, oburzenie, i tylko takie oburzenie usprawiedliwione jest u człowieka. Kiedy Mojżesz zobaczył, jak naród przynosi Ofiarę złotemu cielcowi, on, oburzył się, rzucił na ziemię tablice z przykazaniami, które dał mu Bóg, i one rozbiły się [35]. Finiejes, wnuk arcykapłana Aarona, dokonał dwóch zabójstw, a Bóg nakazał, aby z jego rodu pochodzili kapłani Izraela! Kiedy Finiejes zobaczył, jak izraelita Zamwrij grzeszy z madianitianką Chazwi przed Mojżeszem i wszystkimi izraelitami, to on nie powstrzymał się. Wystąpiwszy z tłumu, on zabił ich, i gniew Boży ustał. A gdyby on nie zabił ich oboje, to gniew Boży padł by na cały naród izraelski [36]. Jakież to straszne! Ja, kiedy czytam w Psałterzu wiersz „I stanął Finiejes i dokonał sądu i plaga ustała” [37], wiele razy całuję jego imię. I Chrystus, kiedy zobaczył, jak w ogrodzeniu Świątyni sprzedają woły, owce, gołębie, zobaczył bankierów, wymieniających pieniądze, wziął bicz i wypędził ich [38].
Kiedy duchowy człowiek, oburzając się, stara się obronić siebie samego w czymś osobistym, to jest całkowicie egoistyczne, to działanie diabła. Taki człowiek z zewnątrz poddaje się diabelskim oddziaływaniom. Jeśli zaś kogoś krzywdzą albo nad kimś znęcają się, to powinni bronić go inni, i ze względu na sprawiedliwość bronić, a nie dla swojej osobistej korzyści. Nie wypada kłócić się za siebie samego. Inna sprawa – sprzeciwić się krzywdzicielom, aby obronić poważne duchowe sprawy, to, co dotyczy naszej wiary, Prawosławia. To twój obowiązek. Myśleć o innych i przeciwdziałać dlatego, aby ich obronić, – to jest czyste, ponieważ dokonywane to jest z miłości.
Kiedy wyjechałem na Synaj, to raz na tydzień lub na dwa schodziłem do monasteru, aby przyjąć Priczastije (Eucharystię). Dikeos [39] był tam bardzo prosty. Któregoś razu on do mnie mówi: „No nie, nie co tydzień. Mnisi powinni przyjmować Priczastije cztery razy w roku”. Wtedy u nich był zwyczaj przyjmować Priczastije rzadko. Ja wkładałem na kamiławkę kukol. „I kukolu też nie noś”, mówi on mi. Oni wkładali kukol tylko w świątecznych przypadkach. „Jak błogosławicie”, – odpowiedziałem mu i nosiłem kukol przerzucony przez ramię jak szalik. Więcej ta sprawa mnie nie zajmowała. Kłócić się z tego powodu, czy co? Ale do Świętego Prczaszczenija każdy raz przygotowywałem się i szedłem do cerkwi. Kiedy kapłan wygłaszał: „Ze strachem Bożym i wiarą przystąpcie”… – ja skłaniałem głowę i mówiłem: „Ty, Chrystusie mój, wiesz, jak bardzo potrzebuję ja Twoich Przeczystych Tajemnic”. I doświadczałem w sobie na tyle (odczuwalną) przemianę, że nie mogę z całą pewnością powiedzieć, czy zdarzyłoby się mi doświadczać jej w przypadku, gdybym nie przyjmował Priczastija. Upłynęło kilka miesięcy, i do monasteru przyszło czerech czy pięciu chłopaków, którzy potrudzili się przyjechać na Synaj ze względu na mnie. Im też powiedzieli nie przystępować do Priczastija. I wtedy ja odezwałem się na ten temat, i sprawa została uporządkowana.
Przeciwstawienie się ludziom haniebnej mowy.
- Geronda, Pismo Święte mówi, że bluźnierstwo na Świętego Ducha nie jest przebaczane [40]. Co to za bluźnierstwo?
- Bluźnierstwo na Świętego Ducha – to w ogóle lekceważenie, pogarda wobec boskiego (rozumie się, kiedy człowiek jest przy zdrowych zmysłach). Wtedy ponosi on winę. Na przykład, kiedy jeden powiedział mi: „A idź ty razem ze swoimi bogami”… – ja go szturchnąłem i wstrząsnąłem jak należy, ponieważ było to bluźnierstwem przeciwko Bogu. Albo, na przykład, przechodzi dwóch obok cerkwi. Jeden żegna się i mówi drugiemu: „Przyjacielu miły, przeżegnaj się i ty”…, a ten buntuje się: „A daj ty mi spokój, też znalazł się nauczyciel, dlaczego mam się żegnać!” Takie wzgardzenie – jest bluźnierstwem. Więc, bluźnierstwa u czcigodnego i bogobojnego człowieka być nie może. I bezwstydność – to też bluźnierstwo. Bezwstydnik dlatego, aby usprawiedliwić swój upadek, wypacza albo depcze jakąś, na przykład, ewangeliczną prawdę. On nie czci prawdy, nie czci rzeczywistości, on świadomie gniecie ją, on wdeptuje świętość w błoto. I stopniowo to staje się już jego stanem. Potem od niego oddala się Łaska Boża, i człowiek przyjmuje biesowskie oddziaływania. I do czegoż to dojdzie, jeśli on nie pokaja się! Boże uchroń! Jeśli ktoś w gniewie bluźni nawet i na Świętego Ducha, to bluźnierstwo to nie jest niewybaczalne, ponieważ człowiek nie wierzył w to przekleństwo, które wypowiedział. On powiedział je dlatego, że w tym momencie, w gniewie, on stracił kontrolę nad sobą. I kaja się on też od razu. Ale bezwstydnik usprawiedliwia kłamstwo dlatego, aby usprawiedliwić swój upadek. Ten, kto usprawiedliwia swój upadek, usprawiedliwia diabła.
- A jak, Geronda, on usprawiedliwia swój upadek?
- On może przypomnieć sobie coś, powiedziane dziesięć lat temu z innej okazji i przytoczyć to jako przykład dla usprawiedliwienia siebie. W tym momencie nawet diabeł – największy adwokat – nie mógłby wymyślić czegoś podobnego.
- A co odczuwa taki człowiek?
- Co odczuwa? Nigdy nie ma on spokoju. Tutaj nawet jeśli człowiek jest prawy i stara się usprawiedliwić sam siebie, on nie ma spokoju. Tym bardziej, jeśli nie jest on prawy i usprawiedliwia siebie w najbardziej bezwstydny sposób. Dlatego też, na ile można, bójmy się bezwstydności i pogardy nie tylko wobec boskiego, ale wobec naszego bliźniego, ponieważ nasz bliźni – to obraz Boży. Ludzie bezwstydni są w pierwszym etapie bluźnierstwa na Świętego Ducha. W drugim etapie są ci, którzy lekceważą, gardzą boskim. Na trzecim etapie jest diabeł.
- Geronda, co trzeba robić, kiedy mówią coś przeciwko Cerkwi czy przeciwko monastycyzmowi itd.?
- Zacznijmy od tego, że, jeśli ktoś źle mówi, na przykład, o tobie jako o osobie, to nie jest to straszne. Pomyśl: „Chrystusa, Który był Chrystusem, znieważali, i On nie odpowiadał, a czego jestem godzien ja, grzesznik?” Gdyby chcieli znieważyć osobiście mnie, to mnie to wcale by nie niepokoiło. Ale kiedy znieważają mnie jako mnicha, to znieważają i cały instytut monastycyzmu, ponieważ ja, jako mnich, jestem z nim nierozerwalnie związany. W tym przypadku nie mogę milczeć. W takich przypadkach trzeba dać znieważającym trochę wypowiedzieć się, a potem powiedzieć im parę słów. Pewnego razu w autobusie jedna kobieta obgadywała duchownych. Ja pozwoliłem jej wygadać się, a kiedy ona przestała, powiedziałem: „Mamy wiele pretensji do duchownych, ale przecież ich nie z rzucił Bóg z nieba na spadochronach. Oni są ludźmi z człowieczymi słabościami. Ale powiedz mi ot co: taka matka, jak ty, wymalowana i z paznokciami, jak u jastrzębia, jakie dziecko urodzi i jak je wychowa? I jakim duchownym albo mnichem on potem zostanie, jeśli zostanie?” Pamiętam, innym razem, kiedy jechałem autobusem z Aten do Janiny, pewien człowiek całą drogę osądzał metropolitę, który wtedy coś tam narobił. Ja powiedziałem mu jedno-dwa słowa, a potem modliłem się. On kontynuował swoje. Kiedy przyjechaliśmy do Janiny i wyszliśmy, odwołałem go na bok i mówię: „Ty wiesz, kim ja jestem?” – „Nie”, – odpowiada on. „To dlaczego ty w takim razie, – mówię, – siedzisz i mówisz takie rzeczy? Być może, ja wielokrotnie jestem gorszy od tego, kogo ty potępiasz, a może, ja – jestem święty?! Jak więc ty siedzisz przede mną i mówisz takie rzeczy, że ja nawet o świeckich wyobrazić sobie nie mogę tego, żeby oni coś podobnego czynili? Postaraj się wiec poprawić się, bo inaczej możesz otrzymać mocnego klapsa po mózgu o Boga! Dla twego pożytku oczywiście”. Patrzę, zaczął on drżeć. Ale i do innych też dotarło, jak zrozumiałem z tej paniki, jaka się pojawiła.
(Czasami) widzisz, jak obrażają święte, a otaczający milczą. Pewnego razu, wyjeżdżając ze Świętej Góry, spotkałem na statku jednego nieszczęśnika, który uciekł ze szpitala psychiatrycznego na Świętą Górę. On bez przerwy krzyczał i wymyślał wszystkich: silnych świata tego, władze, lekarzy… „Tyle lat, – krzyczał on, – męczyli mnie elektrowstrząsami i tabletkami. A wam dobrze! Wszystko, czego chcesz, u was jest, samochody u was są! A mnie dwunastoletniego mama wysłała na jedną wyspę, i od tego czasu już dwadzieścia pięć lat – z domu wariatów do domu wariatów!” On beształ wszystkie partie, a potem zaczął bluźnić Chrystusa i Bożą Matkę. Ja wstaję i mówię: „Przestań! Czyż tu nie ma ani jednego przedstawiciela władzy?” Widzę: wzburzył się jego współpodróżnik, najprawdopodobniej, policjant, i trochę go uspokoił. Ten nieszczęśnik, krzycząc i bluźniąc, wypowiedział całą swoją biedę. I zacząłem z jego powodu ubolewać. Potem on podszedł, pocałował mi rękę, i ja go też pocałowałem. On był prawy, miał rację. My wszyscy – kto więcej, kto mniej – jesteśmy za to odpowiedzialni. I ja też byłem przyczyną bluźnierstwa tego nieszczęśnika. Gdybym był duchowym, uczyniłbym go zdrowym.
Jakże rozczarowani byli farasjoci [41], kiedy przy wymianie [42] oni płynęli statkiem do Grecji! Dwaj marynarze kłócili się ze sobą i bluźnili Chrystusa i Bożą Matkę. Farasjotom pokazało się to bardzo ciężkim. „Grecy, chrześcijanie – i bluźnią na Chrystusa i Matkę Bożą!” Oni schwycili bluźnierców i rzucili ich do morza. Na szczęście, ci umieli pływać i uratowali się. Nawet jeśli obrażają jakiegoś człowieka, mamy obowiązek go bronić, a tym bardziej Chrystusa! Do mnie do celi przyszedł pewnego razu chłopiec – on utykał, ale twarzyczka jego promieniała. „Tutaj, – myślę, – sprawa nie jest prosta, skoro tak promienieje boska Łaska!” Pytam: „Jak żyjesz?” I on opowiedział, co mu się przydarzyło. Pewien bestia, wzrostem do sufitu, bluźnił na Chrystusa i Matkę Bożą, i ten chłopiec rzucił się na niego, aby go powstrzymać. Bestia powalił go na ziemię, zdeptał, pokaleczył mu nogi, i po tym biedaczek zaczął kuleć. Wyznawca! A co wycierpieli wyznawcy, męczennicy!
- Geronda, w wojsku niektórym pobożnym młodzieńcom trudno jest z tymi, którzy przeklinają. Co mają robić?
- Niezbędna jest rozsądność i cierpliwość. Bóg pomoże. Jeden radiotelegrafista, z którym razem służyliśmy, były lekarz, był niewierzącym i bluźniercą. Każdego dnia on przychodził do Wydziału Zarządzania przemywać mi mózg. Opowiadał mi teorię Darwina i temu podobne bzdury – wszystko na wskroś przesiąknięte bluźnierstwem na Boga. Ale po pewnym przypadku on coś zrozumiał. Byliśmy z nim razem na zadaniu. Jeden wielki muł był u nas obładowany radiostacją i noszami. Na jednym bardzo śliskim zejściu ja trzymałem się za ogon muła, a lekarz ciągnął go za uzdę. I nagle w pewnym momencie, nosze uderzają muła w uszy, i on – raz! – mocno kopie mnie tylnymi kopytami, i ja odlatuję. Wkrótce doszedłem do siebie i uświadomiłem sobie, że idę! Pamiętałem tylko to, że zdążyłem krzyknąć: „Władczynio moja!” I więcej nic. Ślady od podków były na mnie, oto tu – całe piersi były czarne, tak mocno muł mnie uderzył. Lekarz, kiedy zobaczył, że ja idę, wytrzeszczył oczy. Kontynuujemy drogę. Trochę dalej lekarz podkręcił nogę o kamień, upadł i nie mógł wstać. Wtedy zaczął on krzyczeć: „Władczynio moja, Chrystusie mój!” On bał się, aby schwycili go wrogowie: „Teraz mnie wszyscy zostawią, wszystko, koniec, i co ze mną będzie, i któż mi pomoże!” – „Nie przejmuj się, – mówię, – ja z tobą zostanę. Jeśli mnie złapią, to i ciebie złapią”. Potem zmyślił się biedak: „Arsienija [43] muł skopał, i temu nic się nie stało, a ja troszkę potknąłem się i już nie mogę iść!” Wkrótce on wstał, ale utykał, i ja pomagałem mu iść. Pozostali poszli do przodu. On otrzymał lekcję i potem zmądrzał. Wcześniej każdego dnia bluźnił, a w chwili zagrożenia zaczął krzyczeć: „Władczynio moja, Władczynio moja!” od razu o Władczyni przypomniał sobie. A oto drugi motocyklistą był w wojsku, dwa razy nogę złamał i nadal bluźnił.
- Wy mu nic nie mówiliście, Geronda?
- Co miałem mu mówić? Ja i nie mówiłem nic, a on, nie przestając, bluźnił przeciwko Chrystusowi i Bożej Matce – celowo, aby sprawić mi ból. Ja potem to zrozumiałem i tylko modliłem się. I oto tak, jeśli wcześniej i on, i inni używali brzydkich słów bez powodu, to potem, kiedy im coś nie udawało się i chcieli poprzeklinać, to przygryzali sobie języki! Jeśli człowiek bezwstydny przeklina, bluźni, to lepiej udawać, że jesteś czymś zajęty i nie słyszysz go, a samemu modlić się. Ponieważ, jeśli on zrozumie, że go obserwujesz, on może wulgaryzować nie przestając. I ty, w ten sposób, staniesz się przyczyną jego opętania duchem nieczystym. Jednak, jeśli wulgaryzuje nie bezwstydnik, a człowiek, który ma sumienie, i używa brzydkich słów ze złego nawyku, to ty możesz mu coś powiedzieć, ale, jeśli u niego jest nie tylko sumienie, ale dużo egoizmu, to bądź ostrożny. Nie rozmawiaj z nim surowo, ale, na ile możesz pokornie i z bólem. Święty Izaak co mówi: „Zdemaskuj siłą twoich cnót lubiących spierać się z tobą… i zamknij ich usta łagodnością i pokojem swoich ust. Nieokiełznanych zdemaskuj swoim cnotliwym postępowaniem, a zmysłowo bezwstydnych powściągliwością swoich oczu” [44].
Duchowy człowiek – „ogień trawiący”.
- Geronda, jak można dziś żyć w społeczeństwie prawidłowo, po chrześcijańsku, nie dając się skusić przez ludzi, żyjących daleko od Boga?
- A dlaczego kusić się tymi, którzy nie żyją blisko Boga? Jeśli w rodzinie z sześciu czy ośmiu braci i sióstr jednego albo dwoje pociągnął by szatan, czyż takie grzeszne ich życie kusiłoby pozostałych?
- Nie, oni z ich powodu ubolewaliby, ponieważ to ich bracia.
- Tak więc, widzisz, zło jest wewnątrz nas. U nas nie ma miłości, dlatego nie uważamy wszystkich ludzi za swoich braci i kusimy się ich grzesznym życiem. Wszyscy – jesteśmy jedną wielką rodziną i braćmi wobec siebie, ponieważ wszyscy ludzie – to dzieci Boga. Jeśli zaś my rzeczywiście uświadamiamy sobie to, że jesteśmy braćmi ze wszystkimi ludźmi, to będziemy ubolewać za tych, którzy żyją w grzechu. I wtedy ich grzeszne życie nie skusi nas, ale będziemy modlić się za nich.
Tak więc, jeśli ulegamy pokusie, to zło jest nie na zewnątrz, a wewnątrz nas. Powiedzmy sami sobie, kiedy ktoś nas kusi: „A ilu kusisz ty? I w imię Boże nie możesz znieść swego brata? A jak ciebie z tym wszystkim, co ty czynisz, znosi Bóg?” Pomyślcie o Bogu, o Przenajświętszej Bogarodzicy, o Aniołach, którzy widzą wszystkich ludzi na ziemi. Oni jakby są na balkonie i, patrząc w dół na plac, widzą wszystkich ludzi, zgromadzonych tam. Widzą, że jedni kradną, drudzy przeklinają, trzeci grzeszą cieleśnie i tak dalej. Jak więc oni ich znoszą, cierpią? Oni cierpią wszystkie zło i grzech świata, a my nie znosimy naszego brata! To jest straszne!
- Geronda, a co znaczą słowa apostoła Pawła: „Bóg nasz ogniem trawiącym jest” [46]?
- Jeśli do paleniska wrzucisz papier, śmieć, czyż one nie spłoną? Oto tak samo i w duchowym człowieku: wszystko, czym tylko rzuca w niego diabeł, spala się. „Ogień trawiący”! Kiedy rozpali się w człowieku boski płomień – spala się wszystko. Nie przylepiają się już nieczyste myśli. Czyli diabeł nie przestaje rzucać w niego nieczystych myśli, ale człowiek duchowy „ogniem jest” i spala je. I dlatego diabeł męczy się i przestaje (walczyć, znęcać się). Dlatego i mówi apostoł Paweł: „Wszystko czyste czystym”. U czystych wszystko jest czyste, nic nie ma nieczystego. Czystych jeśli i w błoto wrzucić, oni zostają czystymi, jak promienie słoneczne, które, na co by nie padły, pozostają jasne i czyste.
Człowiek duchowy od kontaktu ze świętym zmienia się w dobrym sensie tego słowa, a od cielesnego człowieka nie rozpala się. On widzi go, cierpi z jego powodu, ale sam nie uszkadza się. Człowiek będący w średnim stanie duchowym, od człowieka duchowego zmienia się ku dobremu, od człowieka cielesnego też zmienia się, ale ku złemu. Człowiek cielesny świętego nie rozumie i od człowieka cielesnego rozpala się. I, jeśli opętany widzi świętego i ucieka, to cielesny człowiek idzie do świętego, aby go skusić i uwieść. Ten, kto osiągnął stan sodomitów, ulega pokusie nawet od Aniołów [47]. Człowiek pokorny, nawet jeśli jest niedoświadczony duchowo, odróżnia Anioła Bożego od biesa, posiadając duchową czystość i będąc spokrewnionym z Aniołem. A człowiek egoistyczny i cielesny, mało tego że łatwo daje się uwieść przewrotnemu diabłu, ale jeszcze i sam przekazuje przewrotność i wznieca ją w innych swoją cielesnością i zaraża słabe dusze swymi duchowymi mikrobami.
- Geronda, jak osiągnąć ten stan, w którym wszystko widzi się czystym?
- Musi oczyścić się serce, aby przebywała w nim Łaska Boża. „Serce czyste stwórz we mnie Boże” [48], – czyż nie tak powiedziane jest w psalmie? Kiedy serce mężczyzny czy kobiety oczyści się, w nim mieszka Chrystus. I wtedy ludzie nie kuszą i nie ulegają pokusie, ale przekazują innym Łaskę, pobożność i czcigodność. Człowiek uważny i chroniący swoją duchową czystość, zachowuje i Bożą Łaskę i nie tylko widzi wszystko czystym, ale i nieczyste wykorzystuje dla dobra. Nawet nieczyste przemienia się w coś pożytecznego na jego dobrym duchowym przedsiębiorstwie. Niepotrzebne papiery on przerabia na czyste serwetki, na klej, na zeszyty; obłamki brązu – na podświeczniki i tak dalej. I odwrotnie: człowiek, akceptujący obłudę i obłudnie myślący, nawet dobro przemienia w zło, jak fabryka produkująca amunicję – nawet ze złota on wyprodukuje kule i łuski do pocisków, ponieważ w tej fabryce tak urządzone są maszyny.
Jeśli ktoś zaczyna ulegać grzechowi, to on czernieje od wewnątrz, mętnieją oczy jego duszy, i widzi on mętnie. Potem on (już) jest zanieczyszczony grzechem, i grzech przeraża go. Nawet czyste on może spostrzec jako nieczyste. Są ludzie, którzy, na przykład, nie mogą uwierzyć w to, że bywają młodzieńcy i panienki żyjący cnotliwym, czystym życiem. „Dzisiaj, – mówią oni, – to nie jest możliwe”. Nieszczęśnicy na tyle pogrążyli się w grzechu, że wszystko widzą grzesznym. Ci, którzy zadają się z rogatymi gębami [49], nie mogą i wyobrazić sobie tego, że są inni, ci, którzy przyjaźnią się z Aniołami Bożymi. Ale nie trzeba wymagać od świń okazywania czcigodności liliom. Przecież i Chrystus powiedział: „Nie rzucajcie pereł waszych przed świnie aby nie podeptały ich” [50]. Dlatego ten, kto żyje duchowo, czysto, powinien być bardzo ostrożny i nigdy nie dopuszczać swobody w obcowaniu z ludźmi światowymi, ale i im nie pozwalać wtrącać się w duchowe, aby nie zepsuć się samemu i nie zaszkodzić im, ponieważ światowi mają inny statut, innego kanonarchę [51], i świętej mirry od perfum nie mogą oni odróżnić.
- Czy mogą, Geronda zewnętrzne pokusy przeszkodzić temu, kto chce żyć blisko Chrystusa?
- Nie. Od Chrystusa może oddzielić nas tylko nasze nie duchowe życie. Rogata gęba tym i zajmuje się – zradza pokusy i sieje złośliwość, walczy z ludźmi to okrutnie, to przebiegle, podstępnie.
Chrystus kocha nas, i, kiedy żyjemy zgodnie z Jego wolą, On jest blisko nas. Dlatego, kiedy widzicie, że rodzą się pokusy, nie bójcie się i nie ulegajcie panice. Jeśli człowiek nie odniesie się duchowo do tego, co się dzieje, on nie będzie mieć radości ani jednego dnia, ponieważ diabeł będzie bić go w czuły punkt i stale zradzać pokusy, aby go rozstroić – dziś jednym, jutro drugim, pojutrze trzecim.
Nie stwarzajmy pokus sami.
Bądźmy, na ile to możliwe, uważni i nie dawajmy powodu do tego, aby stwarzały się kuszące dla ludzi sytuacje. Nie otwórzmy przed przewrotnym szczelin, bo dusze z zepsutą myślą jeszcze bardziej psują się i potem szukają powodu do tego, aby siebie usprawiedliwić. I w tym przypadku, z jednej strony, my będziemy budować, a z drugiej – burzyć.
Pewnego razu do mnie do celi przyszło kilku młodzieńców, współczesnych dzieci. Porozmawialiśmy z nimi. Tego samego dnia powinienem był wyjechać ze Świętej Góry. Oni, dowiedziawszy się o tym, też zabrali się odjeżdżać. Na statku podeszli do mnie i usiedli obok. Z wielkim zainteresowaniem zadawali mi różne duchowe pytania. Jednak niektórzy nasi współpodróżnicy błędnie zinterpretowali to co się działo i patrzyli na nas z wielką podejrzliwością. Gdybym mógł przewidzieć to, że nasza rozmowa będzie źle zrozumiana, to zadbałbym o to, aby przyjąć odpowiednie miary.
Świat jest przewrotny. Trzeba starać się nie stwarzać pokus. My nie odpowiadamy za to, w czym nie możemy przyjąć odpowiednich miar i środków, czy za to, w czym nie mamy doświadczenia. Ale nie oczekujmy od Boga nagrody, jeśli stwarzamy problemy przez nieuwagę. Nagrodę otrzymamy wtedy, kiedy jesteśmy uważni, a problemy stwarza wróg. Na przykład, ktoś mówi, że jestem w stanie oczarowani, złudzenie. Najpierw ja popatrzę, czy jestem oczarowany czy nie. „Skoro on tak mówi, znaczy, on coś zobaczył. Nie mógł on tego powiedzieć bez powodu. Coś on źle zrozumiał”, – tak ja myślę i staram się znaleźć, co we mnie może być nieprawidłowo zrozumiane, aby to poprawić. Jeśli mówią, że jestem w stanie urojenia, że jestem czarownikiem, – jest mi to na rękę, ponieważ nie będą zbierać się ludzie i moje życie stanie po monastycznemu spokojne. Ale nieszczęsny jest ten, kto rozpuścił pogłoski, będzie w piekle, ponieważ czyni zło Cerkwi. Czyż nie żal (go)? I winien będę ja, ponieważ byłem nieuważny. Na przykład, niektórzy świeccy podchodzą pocałować mi rękę, i ja ich leciutko uderzam w głowę. Koś zobaczy to i powie: „Prosty mnich, a błogosławi, on co – kapłan? I on nie będzie winien, to ja nie powinienem tak więcej robić.
- Geronda, kiedy człowiek przez nieuwagę stwarza jakąś pokusę, to niektórzy mówią: „Zostaw ty go on jest niepoczytalny”. Jak do tego odnosić się?
- Niepoczytalny jest ten, kto nie może pomyśleć, a nie ten, kto jest nieuważny. Człowiek nieuważny rozpala ognisko i nie myśli o tym, że tam, gdzie on je rozpalił, będzie pożar. Kiedy tacy ludzie rozpalają ognisko i opalają dusze innych, my powinniśmy modlić się i wylać na ogień choćby wiadro wody. A są i inni ludzie, jak wicher: i czcigodność i bogobojność u nich jest, ale z głową u nich nie wszystko w porządku, i jeśli oni słyszą coś, z czym się nie zgadzają, to, nie zastanawiając się słuszne to czy nie, rozwalają wszystko na kawałki. Wtedy musimy delikatnie ich przyhamować, a kiedy oni się zatrzymają, znów delikatnie podłożyć im pod koło jakiś kamień, ponieważ mogą oni potoczyć się do tyłu i porwać ze sobą innych.
Jak lubią niektórzy stwarzać pokusy.
Nie wierzcie łatwo temu, co słyszycie, ponieważ niektórzy mówią z tą miarą, z jaką sami rozumieją. Pewnego razu przyszedł jeden człowiek do Chadżiefiendi [52] i mówi mu: „Pobłogosław Chadżiefiendi. Tam na górze sto węży się spełzło!” – „Sto węży!? Skąd?” – zdziwił się święty Arsienij. „E, sto nie sto, ale pięćdziesiąt to już na pewno!” – „Pięćdziesiąt wężów?” – „No już dwadzieścia pięć to było!” – „Ty kiedykolwiek słyszałeś, żeby dwadzieścia pięć węży spełzło się razem?” – pyta święty. Ten mu potem mówi, że dziesięć było na pewno. „No dobrze, – mówi mu święty, – czyż u nich tam zebranie było, że jednocześnie dziesięć węży przypełzło? Przestań, to niemożliwe!” – „Pięć było”, – nie poddaje się ten. „Pięć?” – „No dobrze, dwa było”. Potem święty go pyta: „Ty ich widziałeś?” – „Nie, – mówi, – ale słyszałem, jak one w gałęziach syczały: sz-sz-sz!” Czyli, być może, to w ogóle jakaś jaszczurka była! Ja z tego, co słyszę, nigdy nie wyciągam wniosków bez przeanalizowania. Jeden może mówić coś, aby osądzić, drugi mówi po prostu tak, a trzeci w jakimś szczególnym celu.
Jak zaś lubią niektórzy stwarzać pokusy! W Konicy było dwóch przyjaciół, bardzo bliskich. W święta i w niedziele oni nie wałęsali się po mieście, a przychodzili do monasteru, do Stomionu [53] i nawet śpiewali na chórze, a potem wspinali się na górę do „Wielbłąda” [54]. Pewnego razu jeden zepsuty typ urządził im pokusę. Podchodzi do jednego z przyjaciół i mówi: „A wiesz, co powiedział o tobie twój przyjaciel? To-to i to-to”. Potem idzie on do drugiego przyjaciela i mówi mu: „Czy wiesz, co powiedział o tobie ten, z kim się przyjaźnisz? To-to i to-to”. Oni obaj natychmiast oszaleli i wprost w monasterze wszczęli skandal. Tymczasem ten, kto podpalił lont, ulotnił się, a oni kłócą się! Ten, który młodszy, był ponadto trochę nerwowy i zaczął obrażać starszego. Ja myślę: „Co robić? Patrz no, co wróg robi!” Idę i mówię starszemu: „Słuchaj, on przecież młody i w dodatku nerwowy trochę, tak że ty już nie obrażaj się na niego, poproś go o przebaczenie”. – „Ojcze, – mówi on, – o jakie tam przebaczenie prosić, czy nie widzisz jak on mnie obraża? A ja o tym, w czym on mnie oskarża, pierwszy raz słyszę”. Wtedy idę do młodszego i mówię mu: „Słuchaj, on jest starszy, i sprawy mają się nie tak, jak ty myślisz, pójdź, poproś go o przebaczenie”. Ten wzniósł się, zaczął krzyczeć: „My i z tobą, ojcze, pokłócimy się!” – „No cóż, – mówię, – dawaj, Pantielis, pokłócimy się, tylko pozwól ja trochę się przygotuję”. Powiedziałem tak i odszedłem. Za monasterem, ze czterysta metrów, miałem przygotowane potężne żerdzie do ogrodzenia sadu. Poszedłem tam, wziąłem jedną żerdź około pięciometrowej długości i pociągnąłem ją do monasteru. Ledwie-ledwie ciągnąłem, aby zmusić go zaśmiać się. On usłyszał, że ja coś ciągnę, ale czy domyślisz się, co chciałem zrobić? Zaciągnąłem ją na podwórko i zatrzymałem się naprzeciwko wejścia do cerkwi. „Hej, – mówię, – Pantielis, przestań, bo pokłócimy się”. Rozchichotali się obaj, kiedy zrozumieli, do czego mi potrzebna była ta żerdź. Koniec! Pęknął lód. Pęknął diabeł. „Czy wy głowę, – mówię, – macie?! Cóż wy wyrabiacie?” I oni znów zostali przyjaciółmi.
- Oszczerstwo miało miejsce tego samego dnia?
- Tak, i kłócili się oni bardzo brzydko! Widzisz, co robi diabeł? Ten, trzeci, prawdopodobnie, zazdrościł im, że byli tak przyjaźni, jak bracia. Nagadał jednemu na drugiego i uciekł. Obmowa – jest bardzo wstrętna. Dlatego wróg i nazywa się diabłem [55]. On obmawia, oczernia, jednemu mówi jedno, drugiemu drugie. I stwarza pokusy. A ci biedacy uwierzyli i walczyli.
- On to zrobił celowo?
- Tak, aby ich rozdzielić. On, oczywiście, zrobił to „z miłości” czyli z zazdrości.
Poddawanie grzechów rozgłosowi.
Kiedy widzimy coś złego, przykryjmy to i nie rozpowszechniajmy o tym. Źle jest, gdy upadki moralne stają się znane (wszystkim). Załóżmy, że na drodze leżą nieczystości. Człowiek mądry, przechodząc obok, weźmie i czymś je przysypie, aby nie budziły one wstrętu u ludzi. Nierozumny odwrotnie, zamiast tego aby przykryć, rozgrzebie je i tylko nasili smród. Tak i my, bez rozumowania poddając rozgłosowi grzechy innych, wywołujemy jeszcze większe zło.
Ewangeliczne powiedzenie „powiedz Cerkwi” [56] nie oznacza, że wszystko powinno stawać się znane, bo dziś Cerkiew – to nie wszystko. Cerkiew – to wierzący, żyjący tak, jak chce Chrystus, a nie ci, którzy walczą przeciwko Cerkwi. Na początku chrześcijaństwa, kiedy spowiedź odbywała się przed wszystkimi członkami Cerkwi, słowa Pana „powiedz Cerkwi” miały dosłowny sens. W naszych czasach, kiedy stało się rzadkością, aby cała rodzina spowiadała się u jednego kapłana, nie dajmy wrogowi zaplątać nas tym „powiedz Cerkwi”. Ponieważ, poddając rozgłosowi jakieś, na przykład, moralne zgrzeszenie, my powiadamiamy o nim wrogów Cerkwi i dajemy im powód do rozpoczęcia przeciwko niej wojny. I w ten sposób w słabych duszach chwieje się wiara.
Jeśli jakaś matka ma córkę nierządnicę, to ona nie oczernia i nie upokarza jej przed innymi, ale robi wszystko co możliwe dlatego, aby przywrócić jej opinię. Ona sprzeda wszystko do ostatniego, ona weźmie córkę i wyjedzie do innego miast, postara się wydać ją za mąż i w ten sposób naprawi jej poprzednie życie. Dokładnie w taki sposób działa i Cerkiew. Dobry Bóg z miłością znosi nas i nikogo nie wystawia na pośmiewisko, choć Jemu, Znawcy serc, znana jest nasza niegodziwość. I święci nigdy nie znieważali grzesznego człowieka przed (całym) światem, ale z miłością, duchową czułością i w tajemniczy sposób pomagali naprawieniu zła. A my sami, będąc grzesznikami, postępujemy odwrotnie – jak obłudnicy. Musimy być uważni, aby nie stawać się łatwymi ofiarami nieporozumień i nie uważać za zło tego, co robią inni.
- Geronda, poruszyliście kwestię ujawnienia moralnych grzechów. A czy trzeba informować innych o grzechach czy niezdrowych stanach innego rodzaju?
- Patrz: z niektórymi swoimi znajomymi ja tak postępuję. Na przykład, widzę, jak ktoś awanturuje się, zachowuje się niegodnie i kusi innych. Ja radzę mu poprawić się: jeden raz, pięć, dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści, ale on nie poprawia się. Jednak po wielokrotnych upomnieniach on nie ma prawa dalej zachowywać się niegodnie, ponieważ dają się uwieść inni i naśladują go. Czy widzisz, ludzie sposobni są łatwo naśladować złe, ale nie dobre. I dlatego nadchodzi czas, kiedy zmuszony jestem powiedzieć o tym innym, widzącym tą niegodziwość, aby ochronić ich.
Inaczej mówiąc, kiedy ja mówię: „To, co robi taki-to, nie podoba mi się”, mówię to nie w celu potępienia, ponieważ ja już pięćset razy mówiłem o tym mu samemu, ale dlatego, że inni, widzący jego słabość, ulegają wpływowi, naśladują go i dodatkowo mówią: „Skoro Starec Paisij nic mu nie mówi, znaczy, w jego zachowaniu nie ma nic strasznego”. I, jeśli ja nie wyrażę swojej myśli, że mi to nie podoba się, to powstanie wrażenie, że ja to błogosławię, że mi też to się podoba. I w ten sposób całość ulega zniszczeniu, ponieważ ktoś może uznać, że taktyka niegodziwca jest słuszna, i zacząć stosować ją sam. A co z tego wyjdzie? I myślą, między innymi, że ja mu nie mówiłem, ponieważ nie wiedzą, jak on mnie wymęczył przez ten cały czas. A jeszcze diabeł jest obok i mówi: „Nic strasznego, że ty to robisz. Widzisz, i drugi robi to samo, i Starec Paisij nic mu nie mówi”. Dlatego, kiedy widzę, że ktoś kontynuuje życie według swego typikonu [57], nieczcigodnie, skandalicznie, podczas gdy radziłem mu poprawić się, to w rozmowie z tym, kto zna tego człowieka, mówię: „To, co robi tamten, nie podoba mi się”, aby uchronić go od zepsucia. To nie jest potępienie, osądzenie, nie trzeba mylić różnych rzeczy. A potem przychodzą niektórzy i zaczynają wypominać: „Ty dlaczego opowiedziałeś o ty innemu? To przecież była tajemnica”. – „Jaka jeszcze, – mówię, – tajemnica? Ja ci tysiąc razy mówiłem, a ty nie poprawiłeś się. Ty nie masz prawa psuć innych, myślących, że ja zgadzam się z tym, co ty czynisz!” Jeszcze brakowało abym milczał, a on będzie psuć innych! Zwłaszcza kiedy przychodzi dziecko z rodziny którą znam, ja mówię mu: „Słuchaj, jeśli ty nie poprawisz się, to powiem o tym twojej matce. Nikt nie dawał ci prawa przychodzić do mnie, opowiadać to wszystko, a potem kontynuować dęcie w swoją trąbkę. Ja powiem twojej matce dlatego, aby uchronić waszą rodzinę”. Jeśli u niego jest pokajanie, to inna sprawa. Ale jeśli kontynuuje swoją taktykę, to ja muszę powiedzieć o tym jego matce, bo ponoszę za to odpowiedzialność.
Praca nad sobą.
Jeśli ty chcesz pomóc Cerkwi, to staraj się najlepiej poprawić siebie samego, a nie innych. Jeśli poprawisz siebie samego, to od razu poprawi się cząstka Cerkwi. I zrozumiałe, że gdyby tak postępowali wszyscy, to Cerkiew byłaby doprowadzona do pełnego porządku. Ale ludzie dzisiaj zajmują się wszystkim, czym chcą, tylko nie sobą, ponieważ zajmować się innymi jest łatwo, a do tego, żeby zajmować się sobą, potrzebny jest trud.
Jeśli zajmiemy się samopoprawą i, polegając głównie na boską pomoc, zwrócimy się bardziej ku wewnętrznej działalności, niż ku zewnętrznej, to pomożemy innym więcej i skuteczniej. Oprócz tego, zdołamy osiągnąć i wewnętrzny spokój, który będzie cicho, powoli pomagać tym duszom, z którymi spotkamy się, ponieważ wewnętrzny duchowy stan emituje cnotę duszy i zmienia dusze innych. Kiedy ktoś oddaje się zewnętrznej działalności, nie osiągnąwszy jeszcze oczyszczonego wewnętrznego stanu duchowego, to on może prowadzić jakąś duchową walkę, ale mieć przy tym i zaburzenia, męczarnie, będzie brakować mu zaufania Bogu, i on często będzie tracić spokój. Jeśli on nie czyni dobrym samego siebie, to nie może powiedzieć i tego, że jego zainteresowanie ogólnym dobrem jest czyste. Uwolniwszy się od swego starego, ulegającego rozkładowi człowieka i od wszystkiego światowego, on będzie mieć już Bożą Łaskę. Tak że i u niego samego będzie spokój w duszy, i będzie on w stanie pomóc każdemu człowiekowi. Ale jeśli nie ma on Łaski Bożej, to nie może ani radzić sobie z samym sobą, ani pomóc innym tak, aby efekt był przyjemny Bogu. Najpierw sam on powinien zanurzyć się w Łaskę, i dopiero potem jego siły, już uświęcone, mogą być wykorzystane do zbawienia innych.
Dobro należy czynić po-dobremu.
- Geronda, o czym wy myślicie, kiedy spotykacie się z jakimś problemem?
- Myślę, co można i czego nie można zrobić po człowieczemu. Ja rozpatruję sprawę ze wszystkich stron: „Ja zrobię tak-to: a jak to odbije się tam i jak tam? Co złego może z tego wyniknąć i co dobrego?” Zawsze staram się rozpatrzyć problem z wielu stron, tak, aby podjęta przeze mnie decyzja była, na ile to możliwe, najbardziej słuszna. Ponieważ przez nieuwagę można popełnić wiele błędów. I jeśli dopiero potem zrozumiesz, co trzeba było robić, to korzyści z tego nie ma – koniec, ptaszek, jak mówią, odleciał! Powiedzmy, ktoś przez nieuwagę spalił dom. Niech będzie, co robić, nie poddać go przecież karze śmierci. Ale – zły uczynek już dokonany…
(Pewnego razu) w pewnej organizacji pojawił się jakiś problem. Przyszedł do mnie tamtejszy szef i mówi. „No, wszystko załatwione. Ja poszedłem tam-to, znalazłem takiego-to i takiego-to, powiedziałem to-to i to-to, i problem został rozwiązany”. – „Problem, – mówię, – dopiero teraz się zaczął. To, co było wcześniej, nie było problemem. Na początku było kilka węgielków, one by same z siebie i zgasły, a oto teraz płomień zaczął szaleć”. On myślał, że swoimi działaniami wszystko załatwił, a jeszcze chciał, żebyśmy go pochwalili. A w rzeczywistości swoim działaniem narobił wiele szumu, i problem stał się bardziej skomplikowany.
Niezbędna jest wielka uwaga, rozsądek i rozważność, aby dobro czynione było po dobremu i przynosiło pożytek, ponieważ inaczej zamiast pożytku ono będzie biesić innego. I oto co jeszcze: lepiej dać dojrzeć temu, co zamierzasz zrobić. Bo jeśli „zerwać” sprawę niedojrzałą, czyli podjąć decyzję pośpiesznie, to potem można zderzyć się z trudnościami i cierpieć. Kiedy poważne sprawy troszkę się opóźniają, to potem są one załatwiane szybko i właściwie. Można mieć łeb rozmiarem i siedmiu piędzi, ale mieć przy tym umiłowanie próżnej sławy z egoizmem, które będą poprzedzać twoje działania, a ty możesz nie zwracać (na to) uwagi. Na przykład, na polowaniu, jeśli pies i nie jest rasowy, ale szuka z uwagą, to znajduje ślad zająca. A drugi pies, najbardziej rasowy, ze wszystkimi najlepszymi psimi cechami, ale kiedy on śpieszy się, to biega na prawo-lewo bez sensu. Działanie przed myślą jest pychą. Dlatego trzeba nie śpieszyć się działać, ale wcześniej wszystko przemyślać i modlić się. Kiedy poprzedza modlitwa, to pracuje nie umysłowa piana, nie lekkomyślność, a uświęcony rozum.
My, duchowi ludzie, często zachowujemy się tak, jakby nie było Boga – nie pozwalamy Mu działać. A Bóg zna Swoją robotę. Ja mam na myśli, że my chcemy działać w sposób światowy, podczas, gdy są duchowe środki do tego, żeby załatwiać problemy po duchowemu. Kiedy byłem na Synaju, jeden hodża [58] każdego piątku przychodził do monasteru, wchodził do środka, wspinał się na minaret meczetu, który tam był, i zaczynał krzyczeć! I jakiż miał on głosisko! Nawet na górę dochodziło, do pieczary świętej Jepistimii. Potem monaster znalazł „wyjście”: w piątki, kiedy przychodził hodża, drzwi monasteru zaczęto zamykać, aby on nie mógł wejść. Ja o tym nie wiedziałem. Schodzę raz na dół i widzę hodżę rozwścieczonego. „Teraz, – mówi, – ja im pokażę, jak zamykać drzwi przed moim nosem!” Ja mówię: „Przecież je zamknęli, żeby wielbłądy nie wchodziły. Nie myślę, aby zamknęli je dlatego, żebyś ty nie mógł wejść”. Potem powiedziałem o tym ojcom monasteru. Jeden sekretarz mówi. „Ja mu pokażę, temu hodży! Ja mu przypiszę tabletkę. Ja napisze do rządu, że hodża nas uciska!” – „Słuchaj, – mówię mu, – Prawosławie przecież to nie pigułka. Dawajcie odsłużymy czuwanie do priepodobnych ojców Synaju i do świętej Katarzyny i zostawimy słowo Bogu. Pójdę i ja na górę i będę modlić się”. Niektórym z braci też powiedziałem, aby oni się modlili, i otrzymał jednak hodża swoje! Zabrał się, wyjechał, zniknął! A gdyby drzwi dalej zamykali, to rząd i tak by wyjaśnił, że nieprawda, jakoby hodża nas uciska, i zacząłby się skandal. Hodża mówiłby, że drzwi zamykali dlatego, że on przychodził każdego piątku, i zaszkodziłby monasterowi. A jeszcze wcześniej pewien (bogacz) zobaczył (Synajską) górę i zechciał wybudować sobie daczę na szczycie świętej Katarzyny. Zachorował na coś i umarł. I nie tak dawno ktoś też chciał coś tam urządzić – i on też umarł. Dlatego lepiej nie polegać wyłącznie na naszych własnych ludzkich staraniach, ale modlić się i dawać działać Bogu.
Postępowanie z rozsądkiem.
- Geronda, kiedy widzimy, że ktoś zachowuje się źle, czy trzeba mu coś mówić?
- Zależy to od tego, co to za człowiek. W naszych czasach niezbędny jest wielki rozsądek i boskie oświecenie. Odpowiedzieć na wasze pytanie nie jest łatwo. Ja zauważyłem, że w każdym indywidualnym przypadku bywa po pięćset „podprzypadków”. Niektórzy ludzie są w stanie poprawić się, inni nie poprawiają się i na naszą uwagę mogą zareagować negatywnie. Szczególnie źle reaguje ten, kto posiada egoizm, jeśli go zaczepić. Nawet rozumiejąc często swoją niesłuszność, taki człowiek nie ustępuje z powodu egoizmu. I kiedy nasze pobudzające przyczyny nie są nieskazitelne, innymi słowy, kiedy, oprócz troski o innego, jest w nas i duma, kiedy nasza miłość nie jest czysta, wtedy on sprzeciwia się bardzo silnie.
Jeśli demaskujemy, upominamy kogoś z miłości, z bólem, to niezależnie od tego, rozumie on naszą miłość czy nie, w jego sercu zachodzi zmiana, ponieważ porusza nami czysta miłość. A upominanie bez miłości, z namiętnością czyni upominanego zwierzęciem, ponieważ nasza złośliwość, uderzając w jego egoizm, wykrzesuje iskry, jak stal w zapalniczce wykrzesuje iskry z krzemienia. Jeśli znosimy naszego brata z miłości, to on to rozumie. I naszą złośliwość on też rozumie, nawet jeśli jest ona wewnętrzna i w żaden sposób nie jest wyrażana zewnętrznie, ponieważ nasza złośliwość wywołuje w nim niepokój. Tak i diabeł, nawet pojawiając się w postaci anioła światłości, przynosi niepokój, podczas gdy prawdziwy anioł przynosi czułą niewypowiedzianą radość.
- Czyli, Geronda, jeśli my coś mówimy i pojawia się negatywna reakcja, to znaczy, punktem wyjściowym naszych działań jest egoizm?
- Bywa taż i wiele nieporozumień. Jeden rozumie (sprawę) tak, drugi inaczej. Ale trzeba zawsze testować siebie:
„Dlaczego ja chcę powiedzieć to? Jakie mam motywy? Czy ubolewam za bliźniego, czy też chcę powiedzieć to dlatego, aby pokazać się dobrym, popisać się?” Jeśli człowiek oczyścił się, to, nawet jeśli on gniewa się, krzyczy, czyni komuś wymówki, pobudzające go motywy będą czyste. I potem wszystko idzie dobrze, ponieważ on postępuje z rozsądkiem. Rozsądek – to oczyszczenie, to boskie oświecenie, duchowa jasność, i dlatego, jak tam, wewnątrz, z nią może zżyć się egoizm? I kiedy pobudzające motywy są czyste, serce człowieka przebywa w spokoju. W ten to sposób wy możecie zrozumieć każde wasze działanie – czy jest ono dobre.
Wy często nie rozumiecie tego, że rozmawiacie z innym w dyrektorskim tonie: „To trzeba zrobić tak-to i tak-to”. Włącza się egoizm, i nastawiacie bliźniego przeciwko sobie. Jeśli pobudzające motywy są czyste i jest pokora, to zwrócenie uwagi pomaga drugiemu. W przeciwnym zaś razie włącza się egoizm i prowadzi do przeciwnego rezultatu. Pobudzające motywy waszych działań będą we wszystkim czyste, jeśli oczyścić je ze swego „ja”, ze swego egoizmu. Od nierozsądnego postępowania często pochodzi zło większe, niż od postępowania szaleńców, którzy są niepoczytalni i rozbijają (swoje i cudze) głowy. Ponieważ nierozsądni ludzie swymi ostrymi słowami ranią wrażliwe dusze i często doprowadzają je do rozpaczy, zadając śmiertelne rany. A niektórzy zachowują się jednakowo wobec wszystkich. Ale nie można przecież do naparstka wlać tyle samo, co do beczki, albo naładować na woła tyle samo bagażu, ile na konia. Wół – jest do orki, nie nadaje się do tego, aby ładować na niego siodło i ładunek. Również i koń – nie nadaje się do zaprzęgania go do pługa, ponieważ jest przeznaczony do tego, aby wozić na nim ładunki. Jeden – do jednej roboty, drugi – do drugiej. Nie trzeba starać się podrównać cały świat pod swój grzebień. Każdy ma coś swego. I jeśli nie ma szkody, to na niektóre rzeczy można i przymknąć oczy. Gdyby wszyscy ludzie mogli już w tym życiu wejść do (przynależnej im) rangi, to ustałyby wszystkie nieprzyzwoitości, i na ziemi też byłby raj. Ta więc, nie okazujmy wobec innych nadmiernych wymagań, pretensji.
Duchowa szczerość wyróżnia się miłością.
Złe są dzisiaj sprawy świata, ponieważ wszyscy mówią prawdy „wielkie”, jednak nie odpowiadające rzeczywistości. Słodkie słowa i wielkie prawdy mają wartość wtedy, kiedy wychodzą z prawdomównych ust. One znajdują glebę tylko w ludziach, mających dobrą wolę i czysty umysł.
- Geronda, czy szczerość bywa światowa i duchowa?
- Tak, oczywiście. W światowej szczerości jest obecna nierozsądność.
- To kiedy człowiek mówi do rzeczy, i nie?
- Nie tylko to. Prawda jest prawdą, ale jeśli powiesz prawdę bez rozsądności, to już nie prawda. Na przykład, to, że u jakiegoś człowieka nie wszystko w porządku jest z głową – prawda. Ale jeśli ty starasz się wyrazić tę prawdę, to pożytku to nie przynosi. Drugi mówi: „Dla tego, aby być szczerym, pójdź na plac i zgrzesz tam przed wszystkimi ludźmi”. To nie jest szczerość. Ten, kto ma wielki rozsądek, ma wielkoduszną miłość, ofiarność i pokorę. Nawet gorzką prawdę taki człowiek mówi z wielką prostotą i swoją dobrocią osładza ją. W rezultacie ze słodkimi słowami ona przynosi więcej pożytku, podobnie jak gorzkie lekarstwa przynoszą więcej pożytku, jeśli są przyjmowane ze słodkimi syropami.
Prawda wykorzystywana bez rozsądku, może popełnić przestępstwo. Niektórzy popełniają przestępstwo, działając w imię prawdy. Ten, kto ma szczerość bez rozsądności, może wyrządzić podwójne zło: najpierw sobie a potem innym. Ponieważ w takiej szczerości nie ma współczucia. Ten, kto chce być prawdziwie szczery, nich zacznie od tego, aby być szczerym przede wszystkim z samym sobą, ponieważ duchowa szczerość zaczyna się właśnie od tego. Jeśli koś nie jest szczery z samym sobą, to on pozbawia (dobrego) tylko siebie i szydzi tylko z siebie. Ale, zachowując się nieszczerze wobec innych, on śmiertelnie grzeszy, ponieważ szydzi z innych.
- Geronda, a czy można być takim z prostoty?
- Jaka jeszcze prostota! Gdzie widziałaś w takim człowieku prostotę! Jeśli to dziecko, to u niego będzie prostota. Jeśli to święty, u niego będzie prostota. Jeśli zaś tak zachowuje się dorosły i nie umysłowo upośledzony, to jest to diabeł!
- A co on odczuwa?
- Istne piekło. Jedna pokusa zmienia się drugą. Pokusy bez końca.
- Jednak, Geronda, czy nie trzeba zachowywać się z prostotą.
- Prostota w tym rodzaju, jak (rozumieją i) wykorzystują ją wielu, ma w sobie ducha legalizmu (formalistyczności). Mówią: „Ja jestem człowiekiem prostym, „głoszę kazania na dachach” [59], – i wystawiają innych na pośmiewisko. Ale w końcu końców pośmiewiskiem stają się sami.
„Litera prawa zabija”. [60]
Pewnego razu zapytałem jednego człowieka: „Kim jesteś? Wojownikiem Chrystusa czy wojownikiem złego? Czy wiesz, że zły też ma wojowników?” Chrześcijanin nie powinien być fanatykiem, on powinien mieć miłość do wszystkich ludzi. Kto nierozsądnie rzuca się słowami, nawet jeśli i są słuszne, to czyni zło. Znałem pewnego pisarza. Był bardzo pobożnym człowiekiem, jednak z ludźmi świata rozmawiał językiem grubym, dochodzącym do głębi duszy i wstrząsającym ich. Pewnego razu on mówił mi: „Na pewnym spotkaniu powiedziałem pewnej pani to i owo”. Jednak on powiedział jej to tak, że zranił ją. Obraził ją przed wszystkimi. „Słuchaj, – powiedziałem mu, – ty rzucasz ludziom złote korony z diamentami, jednak, rzucając je w ten sposób, ty rozbijasz im głowy, i nie tylko słabiutkie, ale i mocne”. Dawajcie nie będziemy „po chrześcijańsku” (w cudzysłowie) bić ludzi kamieniami. Kto przed innymi demaskuje, potępia grzesznika z namiętnością, stronniczo mówi o jakimś człowieku, ten poruszany jest duchem nie Bożym, ale innym. Cerkiew działa poprzez miłość, a nie tak, jak zakonnicy (nauczyciela prawa mojżeszowego). Cerkiew patrzy na wszystko z wielką cierpliwością i stara się pomóc każdemu, bez względu na to, czego by on nie naczynił, jakim grzesznikiem by nie był.
Ja widzę, że niektórzy mają dziwną logikę. Ich czcigodność i bogobojność – to dobre, ich usposobienie ku dobremu – to też dobre, ale konieczna jest jeszcze duchowa rozsądność i szerokość, aby towarzyszką czcigodności i bogobojności nie stała się ciasnota umysłu, aby głowa nie stała się tak twarda i uparta, że choćby kołki na niej ciosać. Cała podstawa w tym, żeby mieć duchowy stan, do tego aby człowiek miał duchowe rozważanie. Inaczej on stoi na „literze prawa”, a „litera prawa zabija”. Ten, u kogo jest pokora, nigdy nie czyni z siebie nauczyciela, on wysłuchuje (drugiego), a, kiedy zapytają o jego opinię, mówi pokornie. On nigdy nie powie „ja”, ale „myśl mi mówi” i „ojcowie powiedzieli”. Czyli on mówi, jak uczeń. Ten, kto uważa, że jest sposobny poprawiać innych, ma wiele egoizmu.
- Geronda, kiedy ktoś, zaczynając coś robić, ma dobre usposobienie, ale (potem) odchyla się w skrajności, czy to znaczy, że brakuje mu rozsądności?
- W tym jego działaniu jest egoizm. I taki człowiek, nie znając siebie samego, nie rozumie tego, dlatego i rzuca się w skrajności. Często niektórzy zaczynają od czcigodności i bogobojności, i do czegoż tylko nie dochodzą potem! Jak, na przykład, ikonobożcy (ikonodule) i ikonoburcy (ikonoklaści). I jedno skrajność, i drugie skrajność. Jedni doszli do tego, że skrobali ikonę Chrystusa i, aby „ulepszyć” Boskie Priczastije, sypali ten pył do Świętej Czaszy! Drudzy palili ikony, deptali je… Dlatego Cerkiew i była zmuszona umieścić ikony wysoko, a kiedy niezgoda ucichła, ona opuściła je niżej, abyśmy kłaniali się im i oddawali cześć tym, którzy są na nich przedstawieni.
Cokolwiek człowiek by robił, powinien robić to ze względu na Boga.
- Geronda, mną zazwyczaj kieruje strach przed sprawieniem nieprzyjemności innym albo upadku w ich oczach; o tym, aby nie sprawić nieprzyjemności Bogu, ja nie myślę. Jak wzrasta strach Boży?
- Niezbędne jest czuwanie. Cokolwiek człowiek by robił, powinien robić to ze względu na Boga. My zapominamy o Bogu, i dlatego podłącza się myśl, że robimy coś ważnego. Podłącza się i chęć przypodobania się ludziom, i my staramy się nie upaść w ich oczach. Jeśli ktoś działa z myślą, że Bóg widzi go, obserwuje go, to niezawodne jest wszystko, co by on nie robił. W przeciwnym przypadku, robiąc coś dlatego, aby pokazać ludziom siebie dobrym, on wszystko traci, wszystko trwoni na próżno. Człowiek powinien zapytywać siebie o każde swoje działanie: „Dobrze, niech podoba mi się to, co robię, ale czy podoba się to Bogu?” I rozważać, czy przyjemne jest to Bogu. Jeśli on zapomina to robić, to zapomina potem i o Bogu. Dlatego wcześniej i mówili „Boha radi (Ze względu na Boga)” albo „ach, bezbożnik on, nie boi się Boga”. Albo mówili: „jeśli Bóg chce”, „jeżeli Bóg da”. Starzy ludzie odczuwali obecność Boga wszędzie, oni zawsze mieli przed sobą Boga i byli uważni. Oni doświadczali tego stanu, o którym mówi się w Piśmie: „Przewiduję Pana przede mną (stawiam sobie Pana przed oczy) zawsze… abym nie zachwiał się” [61]. Oni dlatego i (nie załamywali się), pozostawali stabilni. A teraz widzisz, jak powoli, cichutko wchodzi w modę europejska zasada i wielu zachowuje się dobrze tylko przez świeckie wychowanie. Cokolwiek człowiek by robił, on powinien robić to czysto (wyłącznie) dla Chrystusa, zdając sobie sprawę, że Chrystus widzi go, obserwuje go. Wewnątrz nie może być żadnego ludzkiego zalążka. Rdzeniem każdego ruchu człowieka powinien być Chrystus. Jeśli my robimy coś w celu przypodobania się ludziom, to nie przynosi na to żadnego pożytku. Wymagana jest wielka uwaga. Koniecznie trzeba stale badać, jakie przyczyny pobudzają nas do działań? Jak tylko uświadomię sobie, że pobudzam się do czegoś chęcią przypodobania się ludziom, powinienem natychmiast to rozbijać, ponieważ, jeśli chcę zrobić coś dobrego i przy tym miesza się w to przypodobanie się ludziom – e, wtedy czerpię ze studni wodę dziurawym wiadrem.
Większość pokus często stwarza nasze „ja”, kiedy, współdziałając z innymi ludźmi, mamy wewnątrz siebie egoizm, czyli kiedy nami porusza osobiste wyrachowanie, kiedy chcemy wywyższyć siebie i dobijamy się swego zadowolenia. Na niebo wchodzą nie światowym wznoszeniem się, ale duchowym opuszczaniem się. Ten, kto idzie nisko, zawsze idzie pewnie i nigdy nie upada. Dlatego będziemy, na ile to możliwe, wypleniać z siebie światowe nadymanie się i światowe sukcesy, które są porażką duchową. Brzydźmy się ukrytym i jawnym egoizmem i dogadzaniem ludziom, aby szczerze pokochać Chrystusa. Nasza epoka wyróżnia się nie milczeniem i spokojem, ale sensacyjnością, próżnym szumem. A duchowe życie nie jest głośne. Będzie dobrze, jeśli zaczniemy robić to, co jest według naszych sił, jak należy: niegłośno, nie dążąc do tych celów, które przekraczają nasze możliwości, bo inaczej wszystko pójdzie na szkodę naszej duszy i ciału, a często i na szkodę Cerkwi.
W prawdziwym służeniu bliźniemu (zawsze) zawiera się i służenie Chrystusowi. Oto na co trzeba zwrócić uwagę: jak uczynić służenie bliźniemu czystym, to znaczy, jak usunąć z niego przypodobanie się ludziom dlatego, aby i ta ofiara (to znaczy usłużenie bliźniemu) poszła do Chrystusa. Jeśli ktoś stara się niby po prawosławnemu uporządkować cerkiewne problemy, ale prawdziwy cel jego w tym, aby lepiej „uporządkować się” samemu – to znaczy ma on na uwadze swoje osobiste korzyści – to jak taki człowiek zostanie pobłogosławiony przez Boga? Trzeba, na ile to możliwe, uczynić swoje życie takim, aby przybliżyć się do Boga. Trzeba zawsze demaskować siebie i starać się wypełniać wolę Bożą. Wypełniając Bożą wolę, człowiek ma pokrewieństwo z Bogiem i wtedy, nie prosząc u Boga, on przyjmuje, nieustannie bierze wodę ze źródła.
Musimy zdobyć organ duchowego czucia.
Święty Duch nie bywa w jednym miejscu takim, a w drugim – innym, On jest Jeden i ma mnóstwo darów. On nie jest duchem zamieszania, ale Duchem miłości, pokoju. Kiedy ludzie duchowi atakują jeden drugiego, to znaczy, że oni są pod wpływem wielu innych duchów, nie mających nic wspólnego z Duchem Świętym. Wcześniej Święty Duch oświecał, podpowiadał. Wielka sprawa! Dzisiaj On nie znajduje przesłanek do tego, aby zstąpić. Starotestamentowe budowanie wieży babilońskiej było niewinną zabawą. Ty prosiłeś, na przykład, o glinę, a nieśli tobie słomę. Teraz u nas babilońskie budowanie wieży z namiętnościami. Ty prosisz o glinę, a tobie wrzucają do głowy cegłę. Ale jeśli człowiek usuwa swoje „ja” z każdego swego działania i odcina swoją wolę, to on działa prawidłowo. Taki człowiek bezwzględnie będzie mieć boskie oświecenie, i wzajemne zrozumienie z bliźnim też u niego będzie. Bo, kiedy człowiek usuwa z siebie swoją własną ideę, przychodzą do niego idee boskie.
Dlatego, aby mieć boskie oświecenie, trzeba zdobyć organ duchowego czucia. To jest to podstawowe, co powinno być uczynione, aby ludzie coś zrozumieli, zwłaszcza w naszej epoce. Do tego po prostu zmuszają okoliczności. Patrzcie: w Azji Mniejszej wtedy, w te trudne lata, okoliczności zmuszały Greków poruszać mózgami. Dwóch Greków mogło rozumieć się nawzajem, będąc wśród Ormian, Turków, a ci nie rozumieli nic. I oto co jeszcze: dzisiaj, widząc, do czego doszło nasze życie, ludzie duchowi muszą znaleźć między sobą wzajemne zrozumienie. Nadejdą trudne czasy. Trzeba ruszać mózgami. Jeśli człowiek nie rusza mózgami i boskiego oświecenie (u niego) też nie ma, to w każdym oddzielnym przypadku on musi prosić o wskazówki, jak postępować. Nie oczekujcie, że będą mówić wam wszyscy wszystko. Coś powinniście zrozumieć i sami, nie oczekując, aby wam o tym mówili. Pamiętam, pewnego razu w Konicy, zanim poszedłem do wojska, dowiedzieliśmy się, że idą buntownicy [62]. Było nas czterech: ja i trzech muzułmanów. Wbiegliśmy do jednego tureckiego domu na skraju miasta. Jeden pięcioletni turczek wszystko zrozumiał i zabełkotał: „Chodź-chodź tutaj, tu twoja ucieczka przez moja kuchnia!” Przeszliśmy przez kuchnię, wyszliśmy z tyłu domu i zdążyliśmy ukryć się w jakichś spiżarniach na dole. Kiedy przyszli buntownicy, maluch wyszedł z domu, powiedział im, że w środku nikogo nie ma, i uciekł. Dziecko pięcioletnie, oto takusieńkie maleństwo, mówić jeszcze sensownie nie umiało, a, patrzcie, jak mądrze się zachowało. No cóż, w locie wszystko zrozumiało! Patrz: ono wszystko rozumiało, ono kochało, a drugi, dorosły człowiek mógłby przez pochopność uczynić zło. Więc my, ochrzczeni, namaszczeni świętą mirrą, wykształceni, oczytani, nie przebywajmy w stanie niedorozwoju, dziecinności! Bądźmy uskrzydleni! Wiecie, kim są „uskrzydleni”? Sześcioskrzydli Serafini! Oni mają sześć skrzydeł i machają nimi, śpiewając „Święty, Święty, Święty!” Tak też lećcie, miejcie sześć skrzydeł!
Boskie oświecenie – jest wszystkim.
Często mówię niektórym: „Zrób tak, jak Bóg cię oświeci”. Mówiąc „jak Bóg cię oświeci”, chcę, aby człowiek zobaczył rzeczy przez boskie oświecenie, a nie ludzką logikę. Nie należy myśleć, że niby to, co tobie się podoba, i jest oświeceniem od Boga.
- Geronda, jak przychodzi boskie oświecenie?
- Jeśli oczyścić przewody z rdzy, to stary (ulegający rozkładowi) człowiek staje się dobrym przewodnikiem. Wtedy on przewodzi przez siebie Łaskę Bożą i przyjmuje boskie błogosławione pełne łaski światło. W przeciwnym zaś przypadku następują zwarcia i Łaska nie działa. Cała podstawa jest w tym, człowiek powinien zwrócić uwagę na to, aby nie opuściła go Łaska Boża, i wtedy on będzie mieć boskie oświecenie. Ponieważ jeśli nie ma boskiego oświecenia to cała spraw do niczego się nie nadaje.
Do czasu, kiedy Łaska ocieniła uczniów, jakże namęczył się z nimi Chrystus, bo byli oni z prochu! Przed Pięćdziesiątnicą uczniom była dana władza od Boga pomagać światu. Jednak oni nie mieli jeszcze boskiego oświecenia, które otrzymali w Pięćdziesiątnicę. W tym czasie, kiedy Chrystus mówił im, że On pójdzie do Jerozolimy, że Syn Człowieczy będzie ukrzyżowany i temu podobne, oni myśleli, że, Kiedy On pójdzie do Jerozolimy, to uczynią Go carem. Oni myśleli po człowieczemu. Dlatego ich i interesowało to, kto idzie po prawej i kto po lewej stronie Chrystusa. Matka synów Zebedeusza poszła prosić Go, aby w Carstwie Swoim On posadził jednego z jej dzieci po Swojej prawej stronie, a drugiego po lewej! Jednak od dnia Pięćdziesiątnicy, kiedy Chrystus posłał im Pocieszyciela Ducha Świętego, apostołowie mieli boską Łaskę już nieustannie. Wcześniej oni mieli boskie oświecenie tylko czasami, jakby ich akumulator był ładowany i znów tracił swój ładunek. Trzeba było znów podładowywać go z gniazdka. Ponownie rozładowywał się – znów do gniazdka! Kiedy On zesłał im Pocieszyciela, to „gniazdko” stało się już niepotrzebne. Ja nie mówię tego, że my teraz jesteśmy w lepszej sytuacji, niż oni. Ale my żyjemy w czasach Łaski i dlatego nie mamy łagodzących winę okoliczności. My jesteśmy ochrzczeni, mamy Pocieszyciela, mamy wszystko. Wtedy Chrystus nie był jeszcze ukrzyżowany, i diabeł w pewien sposób posiadał władzę i łatwo uwodził ludzi. Po Ukrzyżowaniu Chrystus dał wszystkim ludziom możliwość mieć boskie oświecenie. Chrystus przyniósł Siebie w ofierze i uwolnił nas. Zostaliśmy ochrzczeni w Jego imię. On podłączył nas do „gniazdka” już na stałe. Teraz przyczyną niedrożności prądu boskiej Łaski stajemy się już my sami, ponieważ zostawiamy swoje przewody zardzewiałymi.
- Geronda, jakie przesłanki konieczne są do tego, aby w człowieku mieszkał Święty Duch?
- Niezbędny jest duch ascetyczny, pokora, luboczestije, wielkoduszność, ofiarność. Jeśli nie będzie łaski Świętego Ducha, to człowiek jest do niczego niezdatny. Duch Święty jest Światłem, boskim Światłem. W tym cała podstawa. Jeśli człowiek nie widzi, to on może uderzyć się w szkło, spaść z urwiska, wpaść do jamy, w nieczystości i nawet w przepaść. On nie widzi, dokąd idzie, bo pozbawiony jest światła. Jednak jeśli on choć trochę widzi, to jest ostrożny. Jeśli widzi więcej, to unika wszystkich tych niebezpieczeństw i bezpiecznie idzie swoją drogą. Dlatego, żeby przyszło Światło, trzeba chcieć wyjść z ciemności. Jeśli ludzie będą widzieć, niech i trochę mętnie, oni już nie będą upadać, i Bóg nie będzie smucić się. Jeśli jakiś (ziemski) ojciec smuci się, kiedy jego dzieci padają w błoto, w ciernie, z urwiska, to o ileż bardziej smuci się Bóg!
Całe zło na świecie pochodzi od tego, że nie ma boskiego oświecenia. Kiedy nie ma boskiego oświecenia, człowiek jest w ciemności. Wtedy jeden mówi: „Chodźmy tutaj”, drugi mówi: „Nie, ja dobrze wiem, lepiej pójdźmy tu”, trzeci: „Tam”, czwarty: „Tutaj”. Każdy myśli, że słusznie jest iść tam, gdzie on uważa. Innymi słowy, wszyscy chcą dobrego, ale są w zmętnieniu i nie mogą dojść do wzajemnego porozumienia. Gdyby zmętnienia nie było, to oni by się nie kłócili: wyraźnie widzieliby, która doga jest lepsza, i razem by szli do niej. Ja chcę powiedzieć, że wszyscy mogą działać z dobrym nastawieniem, ale z powodu zmętnienia powstaje wiele problemów i w społeczeństwie, i w Cerkwi. Przynajmniej, w Cerkwi większość nie ma złych zamiarów, ale brakuje boskiego oświecenia. Walczą o dobro, ale czym w ostateczności kończą? Dlatego prośmy Boga, aby On dał nam choć trochę boskiego oświecenia, bo inaczej będziemy potykać się, jak ślepi. Podczas Boskiej Liturgii, kiedy kapłan głosi „Twoje od Twoich”, ja błagam Boga aby oświecił świat, żeby on widział. Niech oświeci On choć troszkę, aby rozproszyła się ciemność, aby ludzie nie kaleczyli się duchowo! I, czytając drugi psalm, który czytał święty Arsienij Kapadocki, „aby Bóg oświecił idących na zebrania”, ja mówię: „Niech oświeci Bóg wszystkich przywódców, potem niech oświeci On hierarchię duchowną i wszystkich ojców Cerkwi, aby przyjęli oni Ducha Świętego, żeby pomagać światu”. Jeśli Bóg jednego troszkę oświeci, a innych uczyni wrażliwymi, to wiecie, ile dobrego może z tego wyniknąć? Wystarczy że władca tylko słowo powie i wszystko się zmienia. Ludzie konieczną potrzebę boskiego oświecenia.
Dobry Bóg daje Swoje boskie oświecenie tym, którzy mają dobrą wolę. Pewien sędzia opowiadał mi o przypadku, z którym on sam musiał się zmierzyć. Monaster posłał jednego mnicha z pięciuset złotymi lirami, aby kupił działkę ziemi. Mnich zwrócił się do jakiegoś kupca, a ten mówi mu: „Zostaw ty je u mnie, dlaczego masz je z sobą nosić”. Mnich zostawił mu pieniądze i z dobrocią pomyślał: „Jakiż dobry człowiek, ulżył moje brzemię!” Kiedy on wrócił, kupiec nie tylko nie oddał mu pięciuset lirów, ale jeszcze i mówił, że mnich winien mu jest osiem milionów! Nieszczęsny mnich zamyślił się: jak ma wrócić do monasteru?! Oddał pięćset złotych monet, nic nie kupił, i ponadto żądali od niego jeszcze ośmiu milionów! Doszło do sądu. Sędzia według natchnienia zadał szereg pytań, i było udowodnione, że kupiec nie tylko nic nie dawał mnichowi w pożyczkę, ale jeszcze i liry u niego wziął. Ja rozpoznałem w tym sędzi stan, jaki miał prorok Daniel [63]. On miał strach Boży, i dlatego Bóg oświecił go, i jego działania były słuszne.
Podstawa wszystkiego – to boskie oświecenie. Jeśli ono przyjdzie, to człowiek pociesza otaczających go i sam rozwija się duchowo. Dlatego ja i mówię, że lampy i żyrandole – wynalazek (ludzkiego) rozumu – rzecz dobra, ale (nieporównywalnie) wyższym od nich jest oświecające człowieka boskie światło Łaski Bożej. Człowiek, mający boskie oświecenie, widzi rzeczy bardzo czysto, jest informowany bez wątpliwości i nie tylko nie męczy się sam, ale i innym pomaga bardzo skutecznie.
„Ten, kto uważnie i gorąco bierze się za zbawienie swojej duszy, trudzi się ascetycznie, odnosi sukcesy, wydaje owoce, żywi duchowo i raduje się anielsko”
Walka o uświęcenie duszy.
- Jest mi bardzo radośnie, kiedy widzę w świecie, który napełnił się tangałaszkami, dusze uważne i trudzące się ascetycznie. Bóg, będąc dobrym i sprawiedliwym, wszystkim nam dał odpowiednie dary: na przykład, męstwo mężczyznom i miłość kobietom. On dał je nam dlatego, abyśmy się trudzili w ascezie, z pomocą boskiej Łaski wznosili się po duchowej drabinie i coraz bardziej przybliżali się do Tego, Kto jest naszym Stwórcą. Nigdy nie można zapominać, że, oprócz ludzi, którzy mogą pomóc nam duchowo, mamy blisko siebie i Samego pomagającego nam Chrystusa, Przenajświętszą Bogarodzicę, Cherubinów, Serafinów i wszystkich świętych. A więc, odwagi! Chrystus jest bardzo silny, Chrystus wszechmocny, On da nam Swoją boską siłę, abyśmy „połamali rogi” złego. On stale niewidzialnie obserwuje nas, On będzie wzmacniać nas, jeśli będziemy mieć dobrą wolę i dokonywać małego, według sił naszych, trudu ascetycznego.
Zacznijmy, na ile możliwe, unikać przyczyn do grzechu. Bądźmy uważni wobec naszych uczuć, bo wszystko zaczyna się od tego. A jeśli czasem jest to nam trudne, to dawajcie, przynajmniej, unikać ciekawości, aby nasze oczy nie oglądały grzesznych obrazów i biesy potem nie urządzały nam seansów kinowych. Jeśli wziąć płonący węgielek i turlać go w dłoni, to on ją, naturalnie, opali. Ale jeśli będziemy taczać go w dłoni, oczywiście, nie za długo – to on nie zrobi nam krzywdy. Tak i obrzydliwe obrazy: kiedy one migają szybko, oczy ich nie utrzymują, a tylko lekko dotykają, i te obrazy nie palą potem duszy.
Ci ludzie, którzy byli nieuważni i w życiu światowym nabyli złe nawyki, niech po swoim nawróceniu pokornie znoszą ataki od wroga, nie uprawiając, jednak, złych pożądliwości. Jeśli oni zaczną w ten sposób trudzić się ascetycznie, to oczyszczą się i osiągną stan ludzi cnotliwych, którzy nie poznali wielkich grzechów, nie nabyli złych nawyków, ale nie cierpią też wielkiej walki i ataków. Wielkie sukcesy odnoszą ci, którzy wykorzystują swoje poprzednie upadki jako doświadczenie. Idąc przez pole minowe, nie znając terenu, człowiek zmuszony jest poruszać się do przodu bardzo powoli i ostrożnie, inaczej wyleci w powietrze. A jeśli zna teren, to mając doświadczenie można, i będąc rannym, poruszać się do przodu pewnie i szybko. Ten, kto zajął się nieuprawnionym polem swojej duszy, wypiele z niej wszystkie ciernie namiętności i zasadzi na ich miejscu cnoty. Jednak to bardzo trudne działanie, wymagające wielkiej siły i cierpliwości.
- Geronda, nie moglibyście opowiedzieć nam o praktycznej stronie tego działania?
- Trzeba starać się każdego dnia umieszczać w siebie coś duchowego, przeciwdziałającego czemuś świeckiemu i grzesznemu i tak, stopniowo, powolutku zdjąć z siebie starego ulegającego rozkładowi człowieka i następnie już swobodnie poruszać się w duchowej przestrzeni. Zastępować grzeszne obrazy, znajdujące się w pamięci, świętymi wizerunkami, świeckie pieśni – cerkiewnymi śpiewami, światowe czasopisma – duchowymi książkami. Jeśli człowiek nie odzwyczai się od wszystkiego światowego, grzesznego, nie będzie mieć związku z Chrystusem, z Bożą Matką, ze świętymi, z triumfująca Cerkwią i nie odda się całkowicie w ręce Boga – nie będzie mógł osiągnąć duchowego zdrowia.
- Geronda, czym jest duchowe zdrowie?
- Duchowe zdrowie równe jest czystym myślom, oświeconemu umysłowi i oczyszczonemu sercu, stale mającemu w sobie Chrystusa i Przenajświętszą Bogarodzicę. Wielka uwaga, samoobserwacja i modlitwa bardzo pomagają zdobyć zdrowie duszy. Modlitwa niezbędna jest dla oczyszczenia duszy, i rozsądek – dla zachowania dobrego duchowego stanu.
Oczywiście, życie to nie dom odpoczynku: ono ma radości, ale ma i smutki. Zmartwychwstanie poprzedza Ukrzyżowanie. Uderzenia wypróbowań konieczne są dla zbawienia naszej duszy, bo one ją oczyszczają. Jak i z ubraniem: im bardziej my je pocieramy, kiedy pierzemy, tym czyściejsze ono się staje. Tak samo i ośmiornica, im bardziej ją bijemy, tym czyściejsza i miększa się staje. I ryba wydaje się przepiękną, kiedy jest żywa i pływa w morzu i nawet kiedy leży na bazarze – w łuskach i nie wypatroszona. Ale do spożycia ona nadaje się, tylko kiedy oczyści się – z wyglądu stanie się brzydką i potem upiecze się. Tak i człowiek: kiedy on zrzuci z siebie wszystko światowe, to przy pozornej zewnętrznej utracie życia, światowej żywości – łuski, on wyskrobuje z siebie wszystko niepotrzebne, „wypieka się” i wtedy już staje się przydatnym do użycia.
Co pomaga osiągnąć sukces duchowy.
Tym ludziom, którym Bóg dopuścił (albo dlatego, aby ich powstrzymać, albo z zazdrości złego) być pobitymi przez chłód północnych wiatrów – doświadczeń, trzeba potem dużo słonecznego ciepła i duchowej świeżości, aby oni rozkwitli i wydali owoc. Tak i drzewom, które ufnie otworzyły swoje pączki na spotkanie zwodniczego ciepła zimowej odwilży i bezlitośnie pobitym później przez lodowaty północny wiatr, trzeba potem dużo wiosennego słonecznego ciepła i deszczu, żeby zaczęły krążyć ich soki i te drzewa wydały kwiaty i owoce.
- Geronda, co jest niezbędne do duchowego nawrócenia?
- Luboczestny trud ascetyczny z nadzieją i ufnością Bogu.
Prostota z luboczestnym trudem ascetycznym przynosi wewnętrzny pokój i pewność, i wtedy dusza napełnia się nadzieją i radością. Dlatego, aby walczący został ukoronowany, konieczna jest cierpliwość, luboczestije i duchowa odwaga. Odwaga wylewa się z luboczestnego serca, a jeśli od serca robić coś dla Chrystusa, to nie jest to męczące i bolesne, bo ból dla Chrystusa jest duchową ucztą. Przy niewielkim luboczestiju wytrwałości i samoobserwacji można rozwinąć się duchowo w bardzo krótkim czasie. Wtedy dusza będzie otrzymywać pomoc od Chrystusa, Przenajświętszej Bogarodzicy, aniołów i świętych. Bardzo pomaga też czytanie, modlitwy, zwrócenie się do wnętrza siebie. I trochę pomilczeć też pomaga.
Chrystus nasz daje siłę tym, kto trudzi się „trudem dobrym” [64], który dokonali wszyscy święci dlatego, aby podporządkować ciało duchowi. Nawet jeśli otrzymamy rany, nie trzeba tracić opanowania, ale prosić o pomoc Boga i z męstwem kontynuować walkę. Pasterz Dobry usłyszy i natychmiast pośpieszy (na pomoc), jak biegnie na pomoc pastuch, usłyszawszy, jak żałośnie beczy jagniątko z powodu otrzymanej rany, ugryzień wilka czy psa. Do tych, którzy (wcześniej) żyli życiem, które było godne płaczu, i (teraz) trudzi się ascetycznie, ja żywię więcej miłości, niż do tych, którzy nie są dręczeni namiętnościami. Tak i pasterz z powodu jagnięcia zranionego czy niedożywionego bardziej ubolewa, niż z powodu innych, i opiekuje się nim szczególnie, dopóki i ono nie stanie się zdrowe.
A czasami powodem tego, że my, trudząc się właściwie, nie widzimy żadnego sukcesu bywa oto co: bies, ponieważ wypowiedzieliśmy mu wojnę, poprosił szatana o wsparcie, o posiłki. I jeśli rok temu walczyliśmy z jednym biesem, to teraz walczymy z pięćdziesięcioma, a za rok będzie ich jeszcze więcej i tak dalej. Bóg nie dopuszcza nam tego widzieć, abyśmy nie wywyższali się. My nie rozumiemy tego, a Bóg, widząc (w nas) dobre usposobienie, pracuje nad naszą duszą.
- Geronda, w czym jest przyczyna, jeśli ktoś trudzi się ascetycznie i naprawdę nie odnosi sukcesu?
- Być może, on trudzi się hardo, dumnie. Ale powiedzieć wam, na czym wypalają się niektórzy i nie odnoszą sukcesów? Mając przesłanki (dla duchowego rozwoju), oni trwonią je na drobiazgi, byle głupstwa, i dlatego nie mają sił, odpowiadających duchowemu wysiłkowi. Przypuśćmy, zaczynamy atak na wroga i, zebrawszy wszystko niezbędne, przygotowujemy się do bitwy, jednak wróg, bojąc się porażki, stara się dywersjami i atakami w innych miejscach frontu nas rozdzielić i odwrócić naszą uwagę. My kierujemy tam naszą uwagę, wysyłamy wojska na lewo i na prawo. Czas ucieka, amunicja i żywność się kończy, wydajemy oddziałom stare mundury. Wśród żołnierzy zaczyna się szemranie. W rezultacie wyczerpią się wszystkie nasze siły i my nie będziemy w stanie walczyć z wrogiem. I w duchowej walce niektórzy zachowują się tak samo.
- Geronda, a czy nie pomaga duchowym sukcesom i otaczające środowisko?
- Tak, pomaga, ale czasem można żyć wśród świętych i nie odnosić sukcesów. Czy były większe przesłanki, niż u Judasza, który stale był z Chrystusem? Judasz nie miał pokory i dobrego usposobienia. Po swojej zdradzie on znów nie upokorzył się, z gniewem i egoizmem rzucił srebrniki i z chytrością polazł w pętlę. A faryzeusze postąpili po diabelsku. Potem, jak ich dzieło było dokonane, powiedzieli Judaszowi: „Ty zobaczysz” [65]. Bóg działa odpowiednio do stanu człowieka. Nic nie przeszkadza Duchowi Świętemu. I oto co zrozumiałem: gdziekolwiek człowiek by się nie znalazł, jeśli będzie on trudzić się w ascezie luboczestnie, może osiągnąć upragnionego, czyli zbawienia swojej duszy. Lot ogólnie żył w Sodomie i Gomorze, a w jakim duchowym stanie był! [66] Teraz zaś, chcemy tego czy nie, powinniśmy się trudzić w ascezie, aby stać się lepszymi i działała w nas boska Łaska. To co się dzieje przymusza nas i będzie przymuszać jeszcze bardziej zbliżyć się do Boga, aby mieć boską siłę i prawidłowo działać w każdej sytuacji. I, oczywiście, dobry Bóg nie opuści, On okaże nam swoją opiekę.
Trzeba wiedzieć i to, że, poprawiając swój duchowy stan, my i sami czujemy się lepiej i Chrystusa radujemy. Kto może wyobrazić sobie tę wielką radość, której doświadcza Chrystus, kiedy Jego dzieci odnoszą sukcesy? Życzę wszystkim ludziom duchowych sukcesów i zjednoczenia się z Chrystusem, Który jest Alfą i Omegą. Kiedy całe nasze życie jest zależne od Alfy i Omegi, to wszystko jest uświęcone.
Duchowe czytanie.
- Geronda, czytanie jakich książek może pomóc ludziom, w których budzi się dobry niepokój?
- Nich oni najpierw czytają Ewangelię, aby zrozumieć, co znaczy „Chrystus”. (Po tym, jak oni) dojdą trochę do skruchy, niech czytają Stary Testament. Wiesz, jak bywa trudno, kiedy proszą ciebie o pomoc ludzie, którzy nic nie czytali? To tak jakby uczeń szkoły podstawowej poszedł do profesora uniwersytetu i mówił mu: „Pomóż mi”. I co wtedy ma mówić profesor? Że „jeden plus jeden równa się dwa”?
A bywa jeszcze, że przychodzą ludzie, nie mający w sobie dobrego niepokoju i mówią: „U mnie, ojcze, problemów nie ma, wszystko wspaniale, przyszedłem tak po prostu popatrzeć na ciebie”. Ale człowiek nigdy nie może powiedzieć, że nie ma u niego żadnych problemów. Coś-tam (mimo wszystko) jest. Walka o życie duchowe nie kończy się nigdy. Albo jak niektórzy mi mówią: „Powiedz nam coś duchowego”. To tak jakby przyjść do właściciela sklepu spożywczego i powiedzieć: „Daj nam towary”. Tu i sklepikarz będzie zdezorientowany. Nie proszą o coś konkretnego: tyle ryżu, tyle cukru itd., a mówią „Daj nam towary”. Albo tak jak gdyby zajść do aptekarza i powiedzieć: „Daj nam lekarstwo”, nie wyjaśniwszy na co chorują, czy chodzili do lekarza i co lekarz im powiedział. Spróbuj tu się zorientować! A ten, kto ma duchowy niepokój, rozumie, czego mu brakuje, szuka tego i otrzymuje korzyść. Ja kiedy byłem początkującym i czytałem jakąś książkę – przepisywałem ją, żeby nie zapomnieć, i starałem się zastosować przeczytane w praktyce. Czytałem nie dlatego, aby przyjemnie spędzać czas. We mnie był dobry niepokój, i kiedy czegoś nie rozumiałem, to pytałem, aby dowiedzieć się (właściwego znaczenia). Ja mało czytałem i dużo sprawdzałem, testowałem siebie przeczytanym. „Gdzie ja się znajduję? Co robię?” – sadzałem siebie na ławę oskarżonych, nie dawałem czytaniu bezcłowych praw (na wejście w jedno ucho i wyjście drugim).
Dzisiaj ludzie od mnóstwa czytania dochodzą do tego, że stają się (podobni) do magnetofonów i napełniają swoje kasety niepotrzebnymi rzeczami. Jednak, według świętego Izaaka, „nauka bez działania jest gwarancją wstydu” [67]. Dokładnie tak samo wielu interesujących się sportem, siedząc na kanapie, bezczynnie czytają sportowe czasopisma i gazety – sami mogą być przy tym jak cielęta, a sportowcami zachwycają się. „Uch – mówią, – to zdumiewający sportowiec, świetny facet”, a sami przy tym nie pocą się i swego ciężaru ani o kilogram nie zmniejszą. Czytają-czytają o sporcie, przy tym leżą na kanapie i otrzymują nie korzyść, a samą tylko przyjemność z czytania. Z ludzi świata jedni czytają gazety, drudzy przygodowe romanse, trzeci patrzą, jak grają na stadionach, i tak (wszyscy) ci ludzie spędzają swój czas. To samo robią niektórzy z czytających książki duchowe. Oni mogą nie spać nocami, czytać te książki z pragnieniem i otrzymywać przyjemność. Biorą duchową książkę, rozsiadają się jak najwygodniej i czytają. „Otrzymałem korzyść”, – powie ktoś z nich. Powiedz lepiej, że otrzymałeś przyjemność, że przyjemnie spędziłeś czas. Ponieważ nie jest to korzyść. Otrzymujesz korzyść tylko wtedy, kiedy rozumiesz, o czym jest mowa w książce, sprawdzasz siebie i przymuszasz siebie stosować przeczytane wobec siebie samego. „O czym mówi to, co czytam? Gdzie ja jestem duchowo? Co powinienem robić?” I potem im więcej ktoś się dowie, tym większą ponosi on odpowiedzialność. Ja nie mówię, że nie trzeba czytać, aby nie wiedzieć dużo i nie być (za to) odpowiedzialnym. Takie podejście do czytania byłoby cwaniactwem, oszukańczą podstępnością. Ja mam na myśli to, że nie należy czytać tylko dlatego, aby otrzymać przyjemność. Źle, jeśli czytający ma mocną pamięć, i dużo on zapamięta. Mówić on też może wiele i oszukiwać siebie, uważając, że stosuje przeczytane w swoim życiu. W ten sposób i w sobie i w innych on wywołuje fałszywe uczucia. Dlatego nie uspakajajcie swoich myśli dużo czytając. Weźcie się za stosowanie (przeczytanego). Dużo czytania daje wykształcenie encyklopedyczne – czyż nie tak mówią?
- Tak, Geronda.
- A zadanie polega na tym, aby kształcić się bogocentrycznie (skupionym na Bogu). Ja nie zamierzam zostać uniwersyteckim profesorem i muszę wiele wiedzieć. Zdobywając zaś bogocentryczne wykształcenie, ja w razie konieczności będę mógł łatwo dowiedzieć się coś z innej dziedziny. Jasne?
- Czy pożytecznym jest w przypadku roztargnienia skoncentrować się na czytaniu?
- Tak, trzeba trochę poczytać coś bardzo mocnego, dlatego aby ogrzała się dusza. Zmartwienia i troski przykryte zostaną przeczytanym, i umysł przeniesie się dziedzinę boskości. Inaczej umysł odchodzi w te sprawy, którymi on zajmuje się większość czasu.
- Geronda, a kiedy ktoś jest zmęczony czy zdenerwowany i chce poczytać coś lekkiego: jakieś opowiadanie, opowieść i temu podobne?
- Czyż nie ma żadnej duchowej książki, przydatnej w takim przypadku? Cel nie jest w tym, aby człowiek zapomniał o swoim zdenerwowaniu, a w tym, aby się go pozbył. Artystyczna literatura zbawienia nie daje. Ani romanse, ani gazety, ani telewizor nie pomagają w życiu duchowym. Nawet czasopisma duchowe często przynoszą szkodę, wzbudzając głupią zazdrość i wywołując zamieszanie, niepokój. Bądźcie uważni: nie czytajcie w wolnym czasie za dużo, niepotrzebnego. Czytać książki określonego rodzaju – to jest to samo co napychanie swego żołądka rzadziutką polewką z dyni, to tak jakby grzebać się w stogu słomy w poszukiwaniu jednego ziarenka pszenicy. „Tak, – mówią niektórzy, – ale od takiego czytania ja odpoczywam”. A jakżeż ty odpoczywasz, gołąbeczku, kiedy u ciebie od tego „czytadła” zamroczona jest głowa i bolą oczy?
Lepiej już (wtedy) pospać, aby odpocząć. Z tego, co człowiek czyta, można rozpoznać jego stan duchowy. Człowiek bardzo światowy będzie czytać niemoralne czasopisma. Nie bardzo światowy będzie czytać czasopisma nie tak brudne albo gazety. Ten, kto chodzi do cerkwi, – duchowe publikacje, współczesne duchowe książki albo świętych ojców i tak dalej.
- Geronda, jakie duchowe książki pomagają najbardziej?
- Bardzo wielka korzyść jest od różnych ksiąg patrystycznych, które w naszych czasach wydawane są, dzięki Bogu, w tysiącach. W tych książkach można znaleźć to, do czego dążysz, w czym masz potrzebę. One – prawdziwy duchowy pokarm, one bezpiecznie prowadzą duchową drogą. Jednak do tego, aby one pomogły, trzeba je czytać z pokorą i modlitwą. Patrystyczne książki są jak tomografia [68]: podobnie jak na tomografii rejestrowany jest cielesny stan człowieka, tak w duchowych książkach – jego duchowy stan. W każdym zdaniu patrystycznych tekstów kryje się nie jeden, a mnóstwo sensów, które każdy rozumie odpowiednio do swego stanu duchowego. Dobrze byłoby czytać same oryginalne teksy [69], a nie tłumaczenia, ponieważ tłumacz interpretuje oryginał odpowiednio do swojej duchowości. Ale w każdym razie dlatego, aby zrozumieć świętych ojców, trzeba ścisnąć, sprężyć siebie, skoncentrować umysł i żyć duchowo, ponieważ patrystyczny duch przyjmowany jest tylko duchem. Szczególnie mocno pomagają ascetyczne słowa abby Izaaka Syryjczyka, ale czytać je trzeba po troszkę, aby pokarm był przyswajany. „Evergetinos” [70] – to wielkie dobrodziejstwo, ponieważ (przez nie) można poznać całego ducha świętych ojców. Ta książka pomaga dlatego, ponieważ opisuje ona walkę świętych ojców ze wszystkimi namiętnościami po kolei, dusza poznaje to, jak trudzili się ojcowie, i otrzymuje korzyść. Również i żywoty świętych: to uświęcona historia, i dlatego one bardzo pomagają, zwłaszcza dzieciom. Ale nie należy czytać ich jak bajki.
Dlatego aby zdobyć czcigodność i bogobojność, niekoniecznie trzeba mieć dużo wiedzy. Jeśli rozmyślać nad tym małym, co wiemy, to serce zacznie pracować. U niektórych od jednego troparionu wszystko wewnątrz przewraca się, a drugi zna wszystko na pamięć i nic nie odczuwa, ponieważ porusza się poza duchową rzeczywistością. Tak więc, czytajcie ojców, choćby jedną-dwie linijki dziennie. To są witaminy, bardzo wzmacniające.
„Prawdziwi czciciele…” [71]
„W tej maleńkiej i wzruszającej cerkiewce, – mówią niektórzy, – ja przeżywam Boską Liturgię, a w dużej świątyni – nie. Jeśli cerkiew jest otynkowana i pobielona, to ja nie odczuwam nic, w rozpisanej zaś, z pięknym ikonostasem itp. ja przeżywam Boską Liturgię”. To (jest to samo), co człowiekowi, nie chcącemu jeść, posolić i popieprzyć pokarm dlatego, aby pojawił się u niego apetyt.
- To znaczy, Geronada, to o czym mówiliście nie ma żadnego znaczenia? Nie pomaga?
- Ja tego nie mówię. Pomaga, ale nie trzeba grzęznąc w tym. W przeciwnym przypadku człowiek będzie dążyć odczuć Chrystusa magicznym sposobem, będzie szukać ciemnej celi, mętnej łampadki, sprzyjającej wzruszeniom cerkwi i bez tego nie będzie mógł modlić się. Ale w każdym miejscu (należy czuć się) jednakowo: czy to w pociągu, w pieczarze, w drodze. Bóg stworzył każdego człowieka małą cerkiewką, i można wszędzie ją nosić z sobą. Wszyscy poszukują pokoju, ale pokój przychodzi do nas z wnętrza. I ci biedaczkowie, którzy pielgrzymują od jednej świętości do drugiej, chcą znaleźć Chrystusa, w tym czasie jak Chrystus jest obok nich. Mając możliwość znaleźć Go bez trudu, oni męczą się i w ostatecznym efekcie nie znajdują Go. Człowiek prawdziwie duchowy nie otrzymuje spokoju od włóczenia się i zachwycania się różnymi cudownościami. One są dla tych, którzy cierpią, ponieważ pomagają im trochę zapomnieć o swoim rozstroju. Człowiek duchowy, mający boskie pocieszenie, nie potrzebuje podobnych rzeczy. Jeśli zaś on nie ma w sobie boskiego pocieszenia, to niczym nie różni się od świeckich, światowych. Jego dążenia i zainteresowania też będą nie duchowe, a światowe. Taki człowiek będzie dążyć osiągnąć pokój z pomocą czegoś światowego. Wielu przyjeżdża na Świętą Górę, odwiedzają różnych ojców, inspirują się tym, co słyszą od każdego, po swojemu interpretują i plączą sens powiedzianego i jeszcze dodatkowo mówią: „Bardzo dobrze spędziliśmy czas!” Ale gdyby oni odwiedzili jakiegoś jednego ojca, radzili by się go i starali się wypełnić to, co on im powiedział, to otrzymaliby prawdziwą pomoc. To, czym oni zajmują się teraz, nazywa się „duchową turystyką”. Oni tracą czas, bez celu męczą się i nie otrzymują pożytku. A jak byłoby łatwo, gdyby oni trzymali się jednego ojca i gdyby wypełniali to, co słyszeli! Ponieważ wtedy oni odczuwaliby, że wewnętrznie odchodzą od zmęczenia, podczas gdy teraz oni włóczą się z jednego miejsca do drugiego i, jak ludzie świata tego, odpoczywają, zachwycając się zielenią świętogórskich pejzaży. Są i tacy, którzy mówią: „Pojadę do jednej Matki Bożej, do drugiej Matki Bożej!” Matka Boża jest jedna. Oni zaś zajmują się tym nie z czcigodności i pobożności, a z pragnienia pojeździć, zabawić się, rozerwać się. Z tego widać, że ich dusze są niespokojne. Tego, u kogo nie ma czcigodności i bogobojności, pokory, choć do samej Kuwuklii Najświętszego Grobu Pańskiego posadź – nic nie zobaczy. Jeśli zaś jest czcigodność i bogobojność, to można zobaczyć Błahodatny (Pełen Łaski) Ogień przy Golgocie. Pewnego razu jeden nowicjusz z Ławry Świętego Sawwy przyszedł w Wielką Sobotę do Grobu Pańskiego po Błahodatny Ogień dla swego monasteru. Zwykle okoliczne monastery posyłają braci po Błahodatny Ogień. Nowicjusz poszedł na chytrość: będąc ubranym w sutannę, on odepchnął świeckich i wylazł do przodu. Ale potem, kiedy przyszli kapłani, jego samego odepchnęli do tyłu, ponieważ zawczasu było ustalone, kto gdzie ma stać. Wtedy nowicjusz zaczął siebie strofować: „Ach ty grzeszniku godny pożałowania, ach ty duszo zagubiona, jeszcze i do przodu polazłeś ze wszystkimi swymi brudami! A no wiej stąd, spadaj! Ty i w świątyni być nie jesteś godzien!” I on wierzył w to, co mówił sobie. Wyszedł ze świątyni i zaczął prosić Chrystusa: „Chrystusie mój, proszę Ciebie, nie pogardź mną pozwól pójść do jakiejś innej świętości”. Potem on wspiął się ku Golgocie i tam znów poniżał siebie: „Pomyśl tylko, jaką niegodziwość uczyniłeś! Nosisz, niegodziwcze, sutannę i dlatego odpychałeś innych, lepszych od siebie.”… I w pewnej chwili, kiedy on tak siebie potępiał, z Świętej Golgoty wyszło silne Światło, przeniknęło całą jego istotę. „Błahodatny Ogień zstąpił!” – powiedział wtedy biedak, poszedł, wziął z Golgoty Błahodatnego Ognia do swojej lampy i odszedł.
- To znaczy, Geronda, pielgrzymki, na przykład na Świętą Ziemię, nie przynoszą korzyści?
- Patrz: w naszych czasach, podróżując dlatego, aby uzyskać jakąś korzyść, ty w pociągach, samolotach, hotelach otrzymasz (raczej) wielką szkodę. Wszystko stało się świeckie. Jaką korzyść można otrzymać, udając się w duchowe miejsce i widząc tam wielką nieprzyzwoitość? Dlatego, aby to wszystko przyniosło korzyść, trzeba być bardzo silnym człowiekiem. I ten przewodnik, który opowiada i wyjaśnia, gdy podróżują w grupach, lepiej by było gdyby czasem przemilczał! Ponieważ opowiada on nie czcigodnie i pobożnie, na przykład: „Tu Getsemanija, tu – Najświętszy Grób Pański”, a zaczyna trajkotać: „To jest to, to jest tamto, teraz idziemy do Betlejem, tam przyszli mędrcy z Persji” i powoli „odwozi” pielgrzymów… (omal nie) do Kuwejtu! Temu, kto czyta Pismo Święte i wie, że tu Grób Pański, a tu Gertsemanija, ten przewodnik nie pozwala skupić się i pomodlić się. Te opowiadania potrzebne są tylko temu, kto nie czytał Pisma Świętego, ale ci, którzy jadą na pielgrzymkę na Świętą Ziemię, czytali je. I ludzie, zamiast tego aby otrzymać korzyść, zostają z zamroczoną głową. I jeszcze uciekają od razu od jednej świętości i pędzą do drugiej – usłyszane nie utrzymuje się w nich. Inna sprawa, kiedy współpodróżnicy i przewodnicy pielgrzymki – są ludźmi duchowymi, kiedy zawczasu było zrobione odpowiednie przygotowanie.
Pewna emigrantka z Faras, która osiedliła się w Janicy, mówiła: „A to co, hadżi? [72] Za pół godziny lecą do Jeruzalem, za pół godziny wracają. Czyż to hadżi?” dawniej biedacy pielgrzymi zatrzymywali się przy świętościach i odprawiali tam czuwania dlatego, aby otrzymać duchową korzyść, a jeszcze i dlatego, aby nie wydawać pieniędzy na hotel i rozdawać jałmużnę. Jeśli zaś ktoś po powrocie z pielgrzymki nie zmieniał się w niczym duchowo, to mu mówili: „I poszedłeś ty jak czosnek, i wróciłeś jak cebula”. Święty Arsienij Kapadocki co dziesięć lat odbywał pielgrzymkę do Jerozolimy i pięć dni szedł pieszo do Mersiny, aby wsiąść tam na statek. Dziś coś takiego spotkasz nieczęsto. Pamiętam, jak przyszedł do mnie do celi pewien Rosjanin z Władywostoku. To naprzeciwko Japonii. On obiecał pójść pieszo na Świętą Ziemię. Kiedy przyszedł do Władyki po błogosławieństwo, ten powiedział mu: „Nienormalny, no dokąd ty pójdziesz pieszo?” Dlatego najpierw on poszedł do Zagorska, koło Moskwy, do monasteru i wziął błogosławieństwo od jednego starca. Na Paschę on wyszedł pieszo z Zagorska i w październiku przyszedł do Jerozolimy. Maszerował po siedemdziesiąt kilometrów dziennie. Potem z Jerozolimy on pieszo przyszedł na Świętą Górę i przygotował się znów iść do Jerozolimy. W nim była prawdziwa boska gorliwość [73], on żył w innym świecie. On znał trochę greckiego i rozumieliśmy się. „Ja myślałem, – powiedział mi, – że spotkam tam antychrysta i zostanę męczennikiem, że on głowę mi zetnie! Ale nie było go tam! Teraz znów pójdę do Jerozolimy i za ciebie pokłonię się przed Grobem Pańskim, a ty moje imię wspominaj”. Podskoczył on i pokłonił się do ziemi, aby pokazać mi, jak to zrobi, i jak uderzy się głową o kamień! Widać było w nim płomień. A tak, jak podróżują na Świętą Ziemię inni – dla turystyki i bez czcigodności i pobożności – lepiej tam nie jeździć.
Jak też odczuwalna jest na Świętej Ziemi obecność Chrystusa! Na przykład, w drodze na Golgotę odczuwasz, jak coś się zmienia. Nawet nie wiedząc, dokąd prowadzi ta droga, idąc nią, bardzo przeżywasz. Tam jest i tabliczka, na której po łacinie napisano „via Dolorosa” [74]. A przy Grobie Pańskim – przeróżni ludzie. Duchowni, świeccy, jedni ubrani przyzwoicie, drudzy nieprzyzwoicie, kto w długim ubraniu, kto w krótkim, niektórzy prawie całkiem bez ubrania, jedni wystrzyżeni, drudzy z długimi włosami. Różny naród, różni ludzie, różne plemiona. I wyznań różnych: ten rzymski katolik, ten Ormianin. Ale wszyscy przychodzą tam i kłaniają się świętości. To wywarło na mnie wrażenie. To wzrusza. Ale wszystko wyżej wymienione trzeba rozpatrywać z dobrym nastawieniem dlatego, aby ono wzruszało i wznosiło duchowo.
- Geronda, a jeśli nie ma chęci pielgrzymowania, to znaczy to, że nie ma czcigodności, pobożności?
- Nie. Ja oto nie byłem we wszystkich monasterach Świętej Góry, nie byłem u wielu świętości. Na przykład, do świętego Ioanna Ruskiego ja nie jeździłem, ale to nie znaczy, że ja nie czczę tego świętego. Dobrze jest mieć szacunek dla takiego świętego (którego relikwie znajdują się) w jakimś świętym miejscu, ale nie trzeba uganiać się za tym, aby tam pojechać. Pojedziemy, kiedy nadarzy się nam sprzyjająca możliwość albo będzie jakiś powód. Ważne jest to, co powiedział Chrystus Samarytance: „Prawdziwi czciciele pokłonią się, oddadzą cześć Ojcu w duchu i prawdzie”.
Zbawienie naszej duszy.
- Geronda, jedni odczuwają pewność w tym, że się zbawią, a drudzy wątpia w to. Jakie usposobienie jest bardziej prawidłowe?
- Cel jest w tym, aby człowiek przestrzegał przykazania Boże. Duchowy człowiek powinien osiągnąć taki stan, że nawet gdyby Bóg i nie wpuścił go do raju, to nie niepokoiłoby go to. Trzeba dobrze zrozumieć, że dziś my żyjemy, a jutro możemy odejść, i starać się przyjść do Chrystusa. Ci, którzy osiągnęli dzięki Łasce Bożej poznanie marności tego życia otrzymali największy dar. Oni nie muszą osiągać daru przenikliwości i przewidywać przyszłość, ponieważ wystarczy przewidzieć, zadbać o zbawienie swojej duszy i przyjąć maksymalnie możliwe środki do tego, aby się zbawić. Oto i Chrystus powiedział: „Ile warta jest jedna dusza, nie wart cały świat” [75]. Jakaż, więc jest, godność duszy! Dlatego zbawienie duszy – to wielka sprawa.
- To znaczy, Geronda, nie trzeba mieć nadzieję na zbawienie i strach męczarni?
- Jeśli jest nadzieja na zbawienie, to nie ma strachu męczarni. Skoro człowiek ma nadzieję zbawienia, to jest on mniej-więcej w porządku. Bóg nie opuści człowieka, trudzącego się ascetycznie, na ile on może, z luboczestijem, nie skłonnego do nieczcigodności i czasem zwyciężanego, czasem zwyciężającego w walce swojej. Kto choć trochę skłonny jest do tego, aby nie zmartwić Boga, pójdzie do raju „w kaloszach”. Dobry ze Swojej natury Bóg „wepchnie” go do raju, On da mu o wiele więcej, niż człowiek zasłużył, On urządzi wszystko tak, aby wziąć jego duszę w tej godzinie, kiedy jest on w pokajaniu. On może bić się całe swoje życie, ale Bóg nie opuści go, zabierze go w najwłaściwszym momencie.
Bóg jest dobry, On chce, abyśmy wszyscy byli zbawieni. Gdyby zbawienie było tylko dla nielicznych, to dlaczego poddałby się ukrzyżowaniu Chrystus? Rajskie wrota nie są ciasne [76], one otwarte są wszystkim ludziom, pokornie pochylającym się i nie rozdętym pychą. Aby tylko oni pokajali się, to znaczy oddali brzemię swoich grzechów Chrystusowi, i wtedy oni swobodnie przejdą przez te drzwi. Po za tym mamy łagodzącą okoliczność: jesteśmy z ziemi, nie jesteśmy tylko duchem, jak Aniołowie. Jednak nie mamy usprawiedliwienia, jeśli nie kajamy się i nie przybliżamy się pokornie do naszego Zbawiciela. Rozbójnik na krzyżu powiedział tylko jedno słowo „przebacz” i zbawił się [77]. Zbawienie człowieka zależy nie od minuty, a od sekundy. Pokorną myślą człowiek zbawia się, przyjmując zaś myśl hardą, on traci wszystko.
Nam wypada zbawić się od luboczestija i od niczego innego. Dla Boga nie ma większego bólu, niż widzieć człowieka w męczarniach. Myślę, że samej tylko wdzięczności Bogu za liczne Jego błogosławieństwa i pokornego, z miłością, stosunku do Jego obrazów – naszych bliźnich w połączeniu z niewielkim luboczestnym trudem ascetycznym wystarczy dla tego, aby nasza dusza zaznała spokoju i w tym i w przyszłym życiu [78].
Diabeł stara się wyprowadzić ascetę ze stroju.
- Geronda, czasem pokusy zwalają się jedna za drugą, i sił ja nie mam…
- Ja nauczę ciebie, jak unikać pokus. Czy przyjmiesz to, co tobie powiem?
- Tak.
- Jedyny sposób uniknąć pokus – to zostać… sojusznikiem diabła! Czemu się śmiejesz? Nie podoba się tobie ten sposób? No, to posłuchaj.
Dopóki człowiek walczy, będzie miał pokusy i trudności. I im bardziej on stara się uniknąć pokus, tym bardziej powstaje na niego diabeł. Czasem nasze życie jest przeciwne życiu ewangelicznemu, i dlatego przez pokusy, jeśli mądrze wykorzystamy je, dawana jest nam możliwość doprowadzić nasze życie do zgodności z Ewangelią.
- A ja, Geronda, grzęznę w drobiazgach, i potem nie mam nastawienia trudzić się ascetycznie dla czegoś wyższego.
- To wszystko jest jak miny, które stawia wróg dlatego, aby wyprowadzić wojsko ze stroju. Tangałaszka stara się wyprowadzić ascetę ze stroju przy pomocy drobnostek, kiedy widzi, że nie może zaszkodzić mu inaczej. Ale wiedz, że bywają i maleńkie tangałaszki, które wyrządzają, jednak, niemałą krzywdę. Kiedyś zapytali jednego maleńkiego tangałaszkę „No, a co możesz mi zrobić ty?” – „Co mogę zrobić ja? – zapytał ten ponownie. – Ja chodzę do krawcowych, do szewców – plączę im nicie i doprowadzam ich do szaleństwa!” Największe pokusy pochodzą od drobiazgów i nie tylko między nami, ale czasem i między państwami. W ludziach duchowych nie ma poważnych powodów do pokus, i wtedy diabeł jako powodów wykorzystuje drobiazgi. On łamie dusze człowieka głupstwami, dziecinadą, diabeł czyni serce człowieka takim, jak on chce, a człowiek potem staje się nieczułym i stoi w miejscu – jak pień.
- Geronda, a dlaczego, ustaliwszy porządek, rytuał swego duchowego życia i mając początkowo nastawienie do trudu ascetycznego, ja szybko tracę kontrolę nad sobą i powracam do starego?
- A ty sama nie wiesz? Tangałaszka, będąc powiadomiony o tym, że my pracujemy duchowo, „przełącza” nasz „program” na inny. Ustanowiwszy dla siebie jakiś porządek, zacząwszy poruszać się jednym torem, znajdujemy się na innym. I przy braku uwagi pojmujemy to dopiero po upływie dni. Oto dlaczego asceta powinien we wszystkim iść na przekór diabłu (z rozsądkiem, oczywiście), i (ponadto), powinien obserwować go doświadczony ojciec duchowy.
- A czy prowadzi szatan walkę z człowiekiem, nie dokonującym takiej subtelnej pracy nad samym sobą?
- Szatan nie idzie do ludzi przeciętnych, on idzie do trudzącego się ascetycznie: skusić i wyprowadzić go ze stroju. Wróg nie będzie tracić czasu i zajmować się subtelną pracą z tym, kto sam nie dokonuje subtelnej pracy nad sobą. Do tego, kto szyje cygańską igłą, on pośle biesa z cygańską igłą. Do tego, kto zajmuje się subtelnym rękodziełem, pośle biesa, który zajmuje się subtelnym rękodziełem. Do najbardziej subtelnego hafciarza – biesa (specjalistę) w bardzo subtelnych robotach, do tych, którzy pracują nad sobą grubo – grubego biesa. Do początkujących on posyła początkującego biesa.
Ludzi o subtelnej duszy, z wielkim luboczestijem i wrażliwi muszą być uważni, ponieważ diabeł kręci swoim ogonem i czyni ich jeszcze bardziej wrażliwymi, tak że mogą oni dojść do przygnębienia, albo nawet, Boże uchroń, do samobójstwa. Diabeł choć i podjudza nas, ludzi, iść na przekór swemu bliźniemu i kłócić się, sam nigdy nie idzie na przekór. Niedbałego on czyni jeszcze bardziej niedbałym, on uspokaja go taką myślą: „Boli ci głowa, źle się czujesz, to nic strasznego, jeśli nie wstaniesz na modlitwę”. Czcigodnego, pobożnego człowieka diabeł czyni jeszcze bardziej czcigodnym i pobożnym, aby strącić, doprowadzić go do pychy, albo podjudza go na przekraczający jego siły trud ascetyczny, aby gorliwy wcześniej asceta stracił siły, odłożył w efekcie całą swoją broń i poddał się. Okrutnego diabeł czyni bardziej okrutnym, człowieka wrażliwego on czyni nadwrażliwym.
Iluż ludzi, jedni od wrażliwości, drudzy od swoich rozszarpanych nerwów męczą się z bezsenności, łykają tabletki albo bez pożytku męczą się w szpitalach! Dzisiaj rzadko zobaczysz człowieka zrównoważonego. Ludzie stali się akumulatorami, większość jest jakby naelektryzowana. A ci, którzy nie spowiadają się, przyjmują dodatkowo i biesowskie oddziaływanie, mają pewien biesowski magnetyzm, ponieważ diabeł ma nad nimi władzę. Niewielu ma pokojowe nastawienie, czy to młodzi mężczyźni, panienki czy starsi ludzie. Opętanie! Wiesz, czym jest opętanie? To kiedy nie można dojść do wzajemnego porozumienia z ludźmi.
Diabeł daje nam znieczulający zastrzyk.
- Pewnym lekarzom, dyskutującym na temat znieczulenia podczas operacji chirurgicznych, powiedziałem: „Znieczulenie złego pociąga za sobą ciężkie konsekwencje dla człowieka, to zaś, które wy czynicie, pomaga mu”. Znieczulenie diabła – to jak jad, którym żmija paraliżuje ptaki czy zające, aby pożreć je bez sprzeciwu. Kiedy diabeł chce pokonać człowieka, on posyła przed sobą biesiątko-„anestezjologa”, aby ten najpierw zrobił człowieka nieczułym. Potem już diabeł przychodzi sam i strzępi człowieka, robi z nim, co chce. Zaczyna się, jednak, od „anestezjologa”, który daje nam znieczulający zastrzyk, i tracimy przytomność, zapominamy o sobie. Na przykład, jako mnisi, my ślubujemy „znosić przykrości i wyrzuty”, dajemy duszy święte ślubowania, a potem bywa, że diabeł zaplątuje nas, i my czynimy przeciwstawne temu, co ślubowaliśmy. Zaczynamy od jednego, a kończymy drugim, wybieramy się do jednego miejsca, a przychodzimy do drugiego. Jesteśmy nieuważni. Czyż nie przytaczałem wam takich przykładów?
Wcześniej w Konicy nie było banku. Kiedy ludzie chcieli wziąć pożyczkę, szli do Janiny. Kilka osób z okolicznych wiosek zbierało się i szli siedemdziesiąt dwa kilometry pieszo, aby pożyczyć pieniądze i kupić, na przykład, konia. W tym czasie, mając konia, można było utrzymać rodzinę: zaprzęgali swego konia do pary z jeszcze czyimś koniem i orali. Tak oto, pewnego razu wybrał się jeden chłop do Janiny pożyczyć pieniądze, żeby kupić konia, orać nim ziemię i nie męczyć się z motyką. Otrzymał w banku pożyczkę, a potem poszedł porozglądać się po żydowskich sklepach. Pewien żyd zobaczył go i wciągnął do środka. „A no, wujku, wejdź, jaka piękność, popatrz!” Wszedł chłop do sklepu, żyd zaczął zdejmować z półek rulony tkanin, brał jeden, brał drugi: „Bierz, – mówił, – dobry materiał, a dla dzieci twoich sprzedam i taniej!” Wyrwał się prostak z jednego sklepu i poszedł do drugiego. „A no, wujku, – mówi mu drugi żyd, – zachodź do środka, dla ciebie to ja już sprzedam taniej!” Zdejmował przed nim rulony, otwierał, rozwijał… Na koniec zakręciło się naszemu biedakowi w głowie. Miał on w dodatku i trochę luboczestija.
„No cóż robić, – mówi, – skoro już on i pozdejmował rulony z półki, i porozwijał je… i rzekomo odstępuje je dzieciom taniej”. Oddał on żydowi te pieniądze, które wziął w banku, i kupił rulon tkaniny, ale i ona okazała się zepsutą! A i poco było kupować cały rulon materiału? Rulonów tkaniny nawet bogaci nie kupowali, brali, ile było trzeba. Wrócił on w końcu do domu z rulonem zgnitej tkaniny. „A gdzie koń?” – pytają go. „Ja, – mówi on, – materiału dla dzieci przyniosłem!” Ale co oni mieli zrobić z taką ilością tkaniny? I w banku on zadłużył się, i konia nie kupił – niczego, poza rulonem zjedzonej tkaniny! No i dawaj znów za swoje: motyczyć ziemię, męczyć się, odpracowywać dług! A gdyby kupił on konia, to wróciłby wierzchem, dokupił by i do domu coś jeszcze i już nie zabijałby się na polu z motyką. Ale widzicie, do czego on doszedł przez swoje gapienie się po żydowskich sklepach? Tak samo postępuje i diabeł. Jak chytry handlarz, on ciągnie ciebie to z jednej strony, to z drugiej, on stawia tobie podnóżki, dobijając się w końcu tego, że ty idziesz tam, dokąd on chce. I jeśli nie jesteś uważny, to, wybierając się w jedno miejsce, kończysz swoją drogę w innym. Diabeł oszukuje ciebie, i tracisz swoje najlepsze lata.
Diabeł robi wszystko dla tego, aby człowiek nie otrzymywał korzyści.
- Diabeł – mistrz. Na przykład, jeśli duchowemu człowiekowi przynieść podczas Boskiej Liturgii złą myśl, to on zrozumie to, otrząśnie się i odpędzi ją. Dlatego diabeł przynosi mu myśl duchową. „W takiej-to, – mówi on, – książce o Boskiej Liturgii napisane jest to-to”. Potem on odwraca uwagę, na przykład, na żyrandol, i człowiek myśli o tym, kto go zrobił. Albo też zły przypomina o tym, że trzeba odwiedzić takiego-to chorego. „I oto tak! – powie człowiek. – Oświecenie przyszło podczas Boskiej Liturgii!” – podczas gdy do wnętrza wkrada się już diabeł. Człowiek zaczyna rozmawiać ze swoją myślą i, tylko usłyszawszy jak kapłan ogłasza: „Ze strachem Bożym i wiarą przystąpcie!” – rozumie, że Boska Liturgia skończyła się, a on sam wcale nie uczestniczył w niej. Tak więc i tu, w świątyni, kiedy mniszka idzie zapalać świece na żyrandolu, ja zauważam, że nawet ludziom niemłodym kusiciel przełącza tam uwagę, i oni gapią się na to, jak siostra zapala świece. To przecież kompletne dzieciństwo! Takie rzeczy są tylko dzieciom do radości. „Zapaliła!” – mówią one. Małym dzieciom jest w tym usprawiedliwienie, ale ludziom dorosłym? Albo, wtedy jak podczas Boskiej Liturgii należy unikać ruchów, kusiciel może popchnąć którąś z sióstr przekartkowywać w świętym momencie księgę na anałoju (pulpicie cerkiewnym), czynić szum i rozpraszać innych modlących się, którzy słyszą szelest i pytają „Co to takiego?” Ich umysł odchodzi od Boga, a tangałaszka raduje się. Dlatego powinniśmy być uważni, aby podczas nabożeństwa z naszego powodu nie była rozpraszana uwaga innych. My szkodzimy ludziom i nie rozumiemy tego. Albo prześledźcie za jakimś czytaniem w świątyni: jak tylko czytający dojdzie do najświętszego momentu, od którego ludzie otrzymają korzyść, to od razu (coś się wydarzy) albo wiatr mocno trzaśnie drzwiami, albo koś zakaszle…Uwaga ludzi oderwie się, i pożytku od czytanych świętych słów nie otrzymają. Tak wykonuje swoje dzieło tangałaszka.
O, gdybyście widzieli, jak działa diabeł! Wy nie widzieliście go, dlatego i nie rozumiecie niektórych rzeczy. On robi wszystko dla tego, aby człowiek nie otrzymał korzyści. Ja zauważam to u siebie w celi, kiedy rozmawiam z ludźmi. Gdy tylko dochodzę do potrzebnego mi, aby pomóc słuchającym, do kulminacyjnego momentu rozmowy, to od razu albo dzieje się jakiś hałas, albo ktoś przychodzi, i przerywa mi. Diabeł zawczasu wpaja im albo rozpraszać się i gapić się, patrząc na pustelnię naprzeciwko [79], albo pomaga im zobaczyć coś interesującego i dobiera czas tak, aby przyszli oni w najważniejszym momencie rozmowy, ja zmieniłem temat, a moi współrozmówcy nie otrzymali korzyści. Dlatego że diabeł, wiedząc na początku rozmowy, czym ona zakończy się, i widząc, że on przecierpi uszczerbek, w najważniejszym momencie przysyła kogoś, aby mi przerwać. „Hej, – krzyczy znów przybysz, – ojcze, gdzie tu wejście?” – „Weź, – odpowiadam, – ciasta i wody i wejdź stamtąd”, a w tej samej chwili zachodzą inni i przerywają mi, ponieważ muszę wstać i przywitać się z nimi. Po krótkim czasie przychodzą trzeci, znów muszę wstawać, a oni i rozmowę zaczynają: „Skąd jesteś?” i tak dalej, tak że znów jestem zmuszony zaczynać wszystko od początku – na przykład, powtarzać to porównanie, które już przytaczałem. Tylko rozwinę rozmowę, z dołu jeszcze koś krzyczy: „Hej, Ojcze Paisij! Ty gdzie mieszkasz? Drzwi tu?” Znów muszę wstawać. A żeby ciebie, pokuso! Jednego dnia diabeł sześć-siedem razy urządzał mi coś takiego, i ja nawet byłem zmuszony… wystawić wartowników! „Ty siadaj tam i patrz, żeby nikt stamtąd nie przyszedł. A ty siadaj tu, dopóki ja nie skończę swego zajęcia”. Tak można sześć-siedem razy zaczynać opowiadać całą historię, doprowadzać opowiadanie do momentu, w którym ludzie mogą otrzymać korzyść, a tangałaszki znów będą urządzać tobie widowiska.
Ależ pokusa, co też wyrabia wróg! On ciągle przełącza nasze nastrojenie na inną częstotliwość. Gdy tylko trudzący się ascetycznie gotów jest dojść od czegoś do wzruszenia, on „pstryk!” – przełącza mu nastrojenie na coś, co może oderwać i rozproszyć człowieka. Znów wspomina coś duchowego? „Pstryk!” – przywodzi mu do pamięci coś innego. (Tak) wróg nieustannie wybija chrześcijanina z rozumu. Jeśli człowiek zrozumie, jak działa diabeł, to uwolni się od wielu rzeczy.
- Geronda, a jak to zrozumieć?
- Obserwować. Obserwując, uczysz się. Kto jest najlepszymi meteorologami? Pasterze. (Dlaczego?) Dlatego że oni obserwują obłoki, śledzą wiatr.
Skrzydło (ludzkiej) woli.
- Ludzie łatwo wpadają jak pod dobry, tak i pod zły wpływ. Złemu wpływowi ulec jest łatwiej, ponieważ dyrygentem, kanonistą jest tam diabeł. Powiedz, na przykład, komuś aby rzucił palić, bo jest to szkodliwe. Jak tylko zdecyduje on rzucić, do niego od razu podejdzie diabeł i powie „Oto w tych papierosach jest mniej nikotyny, a w tych – filtr oczyszczający, więc pal te, szkody nie będzie”. Czyli diabeł znajdzie dla tego człowieka usprawiedliwienie, aby nie rzucać palenia, znajdzie dla niego „wyjście”! Przecież diabeł może znaleźć nam całą masę usprawiedliwień. A te papierosy, które on poleca, mogą wyrządzać jeszcze większą szkodę. Dlatego musimy mieć siłę woli. I jeśli nie pokonasz swoich wad, pókiś jeszcze młody, to potem trudno będzie je pokonać, bo im starszy staje się człowiek, tym słabsza jego wola.
Jeśli człowiek nie ma silnej woli, to on nic nie może zrobić. Święty Ioann Złotousty mówi: „ W „chcieć” i „nie chcieć” zawiera się wszystko” [80]. To znaczy wszystko zależy od tego, chce człowiek czy nie chce. Wielka sprawa! Bóg z natury jest dobry i zawsze chce dla nas dobra. Jednak trzeba, abyśmy chcieli i my. Ponieważ człowiek duchowo leci przy pomocy dwóch skrzydeł: woli Bożej i woli własnej. Jedno skrzydło – Swoją wolę – Bóg na zawsze przykleił do jednego z naszych ramion. Ale dlatego, aby lecieć duchowo, musimy również przykleić do drugiego ramienia swoje własne skrzydło – wolę ludzką. Jeśli człowiek ma silną wolę, to jest u niego ludzkie skrzydło, o takim samym działaniu jak skrzydło boskie, i on leci. Jeśli zaś wola człowieka nie jest rozwinięta, to on chce wznieść się, a (zamiast tego) leci na oślep, do góry nogami. Próbuje, stara się ponownie – i znów to samo!
- Geronda, a czy można wypracować, rozwinąć siłę woli?
- Czyż nie mówiliśmy o tym, że można rozwinąć wszystko? Wszyscy ludzie mają siłę woli – jedni mniejszą, drudzy większą. Kiedy człowiek skłonny jest do ascezy, kiedy on modli się i prosi Boga o wzmocnienie w nim siły woli, Bóg pomaga mu. Człowiek musi wiedzieć, że jeśli on nie odnosi sukcesów, to (znaczy to, że) on albo całkiem nie przykłada woli, albo przykłada ją niedostatecznie, i (do tego) jest ona osłabiona, tak że pożytku z tego znów jednak nie ma. Załóżmy, że jakiś ptak ma jedno skrzydło mocne, a drugie on zaniedbuje. Z tego skrzydła zaczynają wypadać pióra, i w efekcie ptak nie może latać prawidłowo. Jedno jego skrzydło działa dobrze, ale drugie – jak połamany grzebień. Ptak porusza tym skrzydłem, ale wiatr przewiewa je na wskroś, i ptak nie może wzbić się. Trochę podskakuje i leci do góry nogami. Do tego, aby wzbić się, drugie skrzydło również musi być całe.
Ja chcę powiedzieć, że również i człowiekowi, jeśli on chce zawsze lecieć prawidłowo, duchowo, trzeba być uważnym i nie pozostawiać bez opieki ludzkiej woli. Tangałaszka co robi? Pocichutku podkrada cię i wyrywa z ludzkiego skrzydła najpierw jakieś malutkie piórko, następnie większe pióro, a potem, jeśli człowiek jest nieuważny, wyciąga i wielkie pióro, tak że człowiek chce wznieść się i nie może. I jeśli wróg wyrwał kilka piór, to człowiek, starając się wzbić się, leci do góry nogami, ponieważ przez oskubane skrzydło jego woli pełną parą hula wiatr. Skrzydło boże stale jest pełne piór, ono jest „skompletowane”, diabeł nie może oskubać tego boskiego skrzydła. Uwaga człowieka powinna być ukierunkowana do tego, aby nie zaniedbać i nie dać diabłu wyrwać pióra ze swego (człowieczego) skrzydła. Kiedy człowiek powoli zaczyna gdzieś leniuchować, gdzieś być obojętnym, to jego wola traci siłę. A jeśli (sam) człowiek nie chce (trudzić się duchowo), to co zrobi Bóg? Bóg nie chce wtrącać się, bo szanuje On ludzką wolność. W ten oto sposób i Boże skrzydło człowiek czyni bezużytecznym. Jednak, kiedy u człowieka jest siła woli, to znaczy, kiedy nieuszkodzone jest i jego własne skrzydło, wtedy chce Bóg – chce i człowiek. I wtedy człowiek leci.
- Gronda, czym jednak mimo wszystko jest ten lot? Macie ma myśli pragnienie duchowego sukcesu, pragnienie zbawienia?
- No oczywiście, bracie ty mój! Kiedy ja mówię „lot”, to mam na myśli duchowe wznoszenie się, nie mam na myśli tego, aby zalecieć na jakiś cyprys!
- Geronda, wcześniej mówiliście, że można zaorać i obsiać siemię, zrobić wszystko, co trzeba, i w efekcie nie zebrać ani jednego ziarenka.
- Tak, to prawda. Trudy człowieka nieuważnego rozkrada diabeł. Ale ten, kto jest uważny i gorąco bierze się za zbawienie swojej duszy, – trudzi się ascetycznie, odnosi sukcesy, wydaje owoce, karmi się duchowo i raduje się anielsko.
Braterskie relacje.
- Geronda, ja niepokoję się, kiedy mówicie, że oczekują nas trudne lata.
- Bądźcie między sobą przyjacielscy i zgodni, bądźcie duchowo przygotowani i odważni, bądźcie jednym ciałem i niczego się nie bójcie. Pomaga i Bóg. Pielęgnujcie duchową miłość, miejcie ją taką, jaką żywi matka do swego dziecka. Niech relacje między wami będą braterskie, niech żyje między wami ofiarność. A trudne dni pomału przeżyjemy.
My, mnisi, to zrozumiałe, odchodzimy ze świata i zostawiamy znajomych i krewnych ze względu na to, aby wejść do wielkiej rodziny Adama i Boga. Ale świeccy powinni utrzymywać relacje z żyjącymi duchowo krewnymi i znajomymi. Dlatego, aby pomagać sobie wzajemnie. Jeśli chrześcijanin, trudzący się wśród świata, podtrzymuje związek z ludźmi duchowymi, to ma na kim się oprzeć. Jakbyś duchowo ty nie żył, dobry krąg kontaktów (zwłaszcza w naszych czasach) jest niezbędny. Związek z ludźmi duchowymi bardzo (nawet bardziej niż duchowe czytanie) pomaga chrześcijaninowi, ponieważ ta radość duchowego związku pobudza w nim silną gorliwość do duchowych wysiłków. Dobrze jest też, jeśli i w pracy, na służbie duchowi ludzie znają się ze sobą dlatego, aby mogli sobie nawzajem pomagać. Na przykład, wśród współpracowników może pojawić się jakiś problem, i potrzebne będzie wzajemne wsparcie. Jeśli ludzie duchowi nie znają się, to oni mogą i nie zdecydować się porozmawiać między sobą.
- Geronda, przypuśćmy że ktoś (kiedyś) odmówił pomóc nam w czymś-tam, i teraz my nie decydujemy się znów poprosić go o pomoc. Czy to jest dobrze?
- Nie-nie. Być może, wcześniej on nie miał możliwości pomóc. To tak, jak ty prosisz mnie o krzyżyk, i ja tobie go daję. Innym razem poprosisz, a ja nie mam, i (zrozumiałe, że) ja tobie go nie dam. Potem ja kupię krzyżyki, aby było co rozdawać, a ty podchodzisz i nie prosisz, podczas gdy ja czekam okazji, aby je rozdać.
Dzisiaj ludzie żyją w jednym bloku i nie znają się. A wcześniej istniało sąsiedztwo, pomagające ludziom poznać się, i przy potrzebie jeden drugiego podtrzymywał. Jechał, na przykład, ktoś dokądś bryczką, spotykał na drodze znajomego, pytał: „Skąd idziesz, dokąd zmierzasz? Ja też tam jadę. Siadaj, pojedziemy razem”. Albo jeśli człowiek chciał gdzieś pojechać konno, szedł do sąsiada i pytał go: „Wybierasz się dokądś? Jeśli możesz poczekać, ja za trzy godziny jadę konno i mogę wziąć cię z sobą”. Albo mówił: „Jutro jadę tam-to. Przyjdź, przenocujesz u nas, aby wcześniej razem wyjechać”. Ludzie myśleli o bliźnim i, kiedy mogli w czymś pomóc, nie uchylali się od tego. Ludzie mieli dobre zainteresowanie, i pytali oni na wszelki wypadek, aby pomóc. Nawet i w innych wioskach mieli dobrych znajomych.
- Geronda, jaka korzyść z tego, że ludzie są duchowo związani miedzy sobą?
- W naszych czasach, jeśli nawet duchowi ludzie i nie chcą być związani między sobą, przymusza ich do tego związku diabeł. Dzisiaj diabeł wielkim swoim złem czyni ludziom największe dobro. Jeśli, na przykład, wierzący ojciec chce znaleźć dla swoich dzieci domowego nauczyciela, to on zmuszony będzie znaleźć nauczyciela dobrego i wierzącego, ponieważ zamierza wprowadzić go do swego domu. Z drugiej strony, wierzący nauczyciel, który nie otrzymał jeszcze posady i chce udzielać dzieciom prywatnych lekcji, będzie szukać dobrej rodziny, aby czuć się bezpiecznie. Albo jakiś majster, żyjący duchowym życiem, czy to malarz czy elektryk, zacznie szukać pracy w dobrej rodzinie, aby czuć się swobodnie, ponieważ w domu świeckim on dorobi się sobie nieprzyjemności. Gospodarz-chrześcijanin też będzie szukać do pracy w swoim domu dobrego majstra i wierzącego człowieka. Jak jeden, tak i drugi będą szukać człowieka duchowego, z którym można współpracować. I tak, stopniowo, duchowi ludzie wszystkich rzemiosł i wszystkich nauk poznają się z sobą.
W ostatecznym efekcie diabeł, nie chcąc tego, czyni swoim złem dobro: oddziela owce od kóz. Owcy oddzielą się od kóz i zaczną żyć jedną trzodą i z Jednym Pasterzem [81]. Wcześniej we wsiach chłopi dawali owce i kozy pastuchowi – kto pięć, kto dziesięć, i owce pasły się razem z kozami, ponieważ kozy w tych czasach były mądre i nie bodły owiec swymi rogami. Teraz kozy stwardniały i boleśnie bodą owiec Chrystusowych. Owce oczekują dobrego pasterza i pragną sobie stada, składającego się z samych owiec. Bo to, w co przemienił się świat, nadaje się tylko dla żyjących w grzechu. Dlatego ludzie rozdzielą się. I owce, i kozy będą zdane na siebie. Pragnący żyć duchowym życiem stopniowo nie będą w stanie żyć w tym świecie, oni postarają się znaleźć podobnych sobie ludzi Bożych, znaleźć ojca duchowego i jeszcze bardziej oddalić się od grzechu. Właśnie to dobro i czyni teraz diabeł, sam tego nie chcąc. I teraz nie tylko w miastach, ale i we wsiach widzisz, że jedni śpieszą do centrów rozrywki i żyją obojętnie, drudzy zaś śpieszą na czuwania, na molebny, na duchowe spotkania, i ci ludzie są zespoleni między sobą.
Bardzo silne braterskie relacje rodzą się w trudnych latach. Na wojnie my, żołnierze jednego półbatalionu, dwa lata przeżyliśmy razem i byliśmy zespoleni między sobą bardziej, niż bracia, ponieważ trudności i niebezpieczeństwa przeżywaliśmy razem. Byliśmy tak zespoleni, że nazywaliśmy jeden drugiego „brat”. Świeckimi byliśmy ludźmi, ze świeckim sposobem myślenia, ani Ewangelii nie czytaliśmy, ani duchowych książek, a tym niemniej jeden z drugim nie chciał się rozstawać. Ludzie mieli zwykłe świeckie, w dobrym sensie tego słowa, wykształcenie, ale oni mieli to, co jest ponad wszystkim – miłość, braterstwo. Niedawno zmarł jeden z naszych towarzyszy, i pozostali koledzy z pułku przyjechali na jego pogrzeb ze wszystkich krańców kraju. I tu kilka dni temu przyjechał zobaczyć się ze mną jeden mój kolega z pułku. Jakże on mnie ścisnął w swoich objęciach! Nie mogłem się z nich wyrwać!
Teraz my walczymy z diabłem. Dlatego postarajcie się jeszcze bardziej spokrewnić się z sobą nawzajem, jeszcze bardziej stać się sobie braćmi. Tak wszyscy razem będziemy iść po wybranej przez nas drodze, razem wspinać się po stromej ścieżce na słodką Golgotę.
O duchowym pokrewieństwie.
- Geronda, wczoraj powiedzieliście nam, że odczuwaliście wszystkich ludzi, z którymi spotykaliście się w minione dni, jako swoich braci. Czym jest duchowe pokrewieństwo?
- Ze wszystkimi ludźmi jesteśmy braćmi w ciele. Wszyscy jesteśmy braćmi, i wszyscy jesteśmy niewolnikami (sługami) Boga. My zaś, wierzący, oprócz tego i według Łaski dzieci Boże, odkupieni boską Krwią naszego Chrystusa. W życiu duchowym my cieleśnie jesteśmy krewnymi według Adama i duchowo – krewnymi według Chrystusa. Ludzie, żyjący duchowo, odczuwają między sobą to duchowe pokrewieństwo. Oni myślą o jednym, oni dążą do jednego, oni gonią do jednego celu. A gdyby, na przykład, była u ciebie siostra według ciała, żyjąca, jak jej się spodoba, po świeckiemu, to żadnego duchowego pokrewieństwa z nią ty byś nie odczuwała.
- A czy może rozpaść się duchowe pokrewieństwo?
- Kiedy jeden z ludzi przestaje żyć duchowo, to i jego pokrewieństwo z drugim, żyjącym duchowo, urywa się. Nie drugi, duchowo żyjący, oddala się, a przerywający duchowo żyć oddala siebie od niego; tak samo jak na ile człowiek żyje według Boga, na tyle on do Boga i przybliża się, na ile zaś oddala się on od życia według Boga, na tyle dalej od Niego odchodzi. I jak Boska Łaska jest siłą działająca na odległość i przekazywaną ludziom, tak i zła energia diabła jest działającą na odległość i przekazywaną siłą. Jeśli, na przykład, dwie dusze znajdują się w stanie duchowym i jedna z nich myśli o drugiej, to między nimi jest duchowe zjednoczenie i jedna dusza przekazuje boską siłę drugiej. Tak samo i dwie dusze, żyjące grzesznie i mające z sobą pewien kontakt: jedna z nich na odległość przyjmuje od drugiej biesowskie oddziaływanie, od jednej idzie telegram do drugiej.
- Geronda, a kiedy jedna z dwóch osób, mających między sobą taki biesowski związek, zmienia się w dobrą stronę, to czy pomaga to drugiemu?
- Tak. On nie otrzymuje odpowiedzi, ponieważ ten, kto zmieniał się na lepsze, jakby nie podnosi „słuchawki” (swego duchowego) „telefonu”. Przerywa się linia, i połączenia już nie ma. W ten sposób, jest prawdopodobieństwo, że człowiek, pozostający bez odpowiedzi, zastanowi się, i, jeśli on zechce, to może mu to pomóc.
- Kiedy my kontaktujemy się z człowiekiem, mającym namiętności, i te namiętności nie mają na nas szkodliwego wpływu, to (czy znaczy to, że) my wpływamy na jego charakter?
- Jeśli my mamy duchowy stan, świętość, to wywieramy na niego wielki wpływ, bo (wtedy) na niego wpływa Łaska Boża, i w ten sposób nasz bliźni otrzymuje korzyść. Kiedy my z miłości znosimy naszego brata, to on to rozumie. Tak samo i zło: jeśli ono w nas jest, to on też rozumie, nawet jeśli nie jest ono przejawiane zewnętrznie. Co dusza posiada, to ona i przekazuje (drugiej duszy). Namiętność przekazuje namiętność, rozdrażnienie przekazuje rozdrażnienie, gniew przekazuje gniew. Pełen łaski zaś dar obdarzonej łaską duszy przekaże bliźniemu pełen łaski dar.
- Pomaga, znaczy więc, kontakt z ludźmi cnotliwymi?
- Oczywiście pomaga. Jeśli pójść do celi, gdzie stale kadzą ładanem (kadzidłem), to, wyszedłszy z niej, ty i sam będziesz pachnąć ładanem. Pójdziesz do chlewu – zaczniesz pachnąć zapachem chlewu. Po świeckim domu będziesz pachnąć świeckim aromatem. (Pamiętam), podczas okupacji posadziliśmy pięć hektarów dyń różnych gatunków: amerykański gatunek ze szkoły rolniczej – białe dynie o-o takie wielkie i bardzo słodkie, także „agrskie” dynie lokalnej odmiany i inne. Jeśli zdarzyło się, że obok amerykańskich dyń rosły kabaczki, to słodkość z dyni przechodziła do kabaczków. Kabaczek stawał się słodszy, a dynia mniej smaczna. Dzieje się tak od zapylania, od pszczół, które przelatują z kwiatka na kwiatek. Jeśli zobaczysz dynię z wielkim „pępkiem”, to wiedz, że ona wyrosła obok kabaczków!
Jeśli „agrska” dynia będzie rosnąć obok dobrej dyni, to ona zabierze od dobrej słodycz. Dobra dynia straci słodycz, ale, przynajmniej, w tym przypadku ona też pójdzie do dyni. Ale jeśli obok dobrej dyni znajdzie się kabaczek, to on stanie się słodszy, i potem przy jego przyrządzaniu potrzebna będzie cała garść soli. I dynia traci, i kabaczkowi to nie na korzyść. Jeśli zaś dynia obok dyni, to dobra traci, ale druga staje się słodsza. Ja chcę powiedzieć, że jeśli chrześcijanin, który nie osiągnął wielkich sukcesów duchowych, będzie przebywać przy człowieku który osiągnął sukcesy duchowe, to ostatni może zmęczyć się, może trochę zepsuć się, ale za to pierwszy otrzyma pożytek. Jeśli zaś obok człowieka duchowego będzie człowiek świecki, niewierzący, to i trud i czas pierwszego będą stracone na próżno. Jeśli człowieka świeckiego poruszy coś powiedziane przez drugiego, to będzie to największym z tego, co jest możliwe. Ale zinterpretuje on powiedziane w pojęciach (swojej) świeckiej filozofii, to znaczy przyjmie to duchem świeckim, i korzyści nie otrzyma. To znaczy pozostanie on kabaczkiem, choć i stanie się słodszy w smaku.
Ostrożność w kontaktach.
W wojsku, w oddziałach łączności, mieliśmy tablicę rozpoznawczą, wskazującą niektóre konkretne znaki, po których można było rozpoznać, która radiostacja jest nasza, a która cudza; swoje radiostacje znaliśmy. Przez jakiś czas na specjalnych zajęciach z techniki odbioru radiowego nastawialiśmy radiostację pośrednią i staraliśmy się rozpoznać przynależność cudzej stacji – pytaliśmy: „Co to?” albo mówiliśmy: „Raz!” i słuchaliśmy, jaka będzie odpowiedź, aby przyłapać ich na tym. Innymi słowy, jeśli nie mogliśmy z pewnością zidentyfikować radiostacji, to niedowierzaliśmy jej i staraliśmy się ją rozpoznać. Tak i w życiu duchowym: widząc, że jakaś „radiostacja” nie jest nasza, powinniśmy powiedzieć sami sobie: „Po co mi z tą stacją pracować? Jeszcze czego!” Kiedy radiooperator, rozumiejąc, że radiostacja jest cudza, chce z nią pracować – to jest to poważne przestępstwo. Ale o ileż poważniejsza jest jego wina, kiedy on wiedząc, że radiostacje nie tylko jest cudza, ale wręcz wroga – i chce pracować z wrogiem! Ja chcę powiedzieć, że w sprawach, dotyczących naszych relacji z innymi ludźmi, niezbędny jest rozsądek, ostrożność i rozwaga. A rzecz najpewniejsza – to każdy powinien radzić się swego ojca duchowego.
W rozmowach też trzeba być uważnym, ponieważ często zaczyna się od tematu duchowego, a kończy się plotkami, obgadywaniem. Człowiek nie tylko traci czas, ale i duszę swoją zabija osądzaniem, ponieważ nie mamy prawa nikogo osądzać, potępiać. My nie mamy prawa nawet osądzać tego, co dzieje się na świecie. Jeśli możemy, to, z bólem porozmawiawszy o czymś, postarajmy się pomóc w naprawieniu złego stanu rzeczy. I zmarłych też nie należy osądzać, bo, na szczęście, dusze wszystkich ludzi są w rękach Bożych.
Ja widzę, że często u wielu ludzi myśli są uszkadzane od jednego nieuważnego słowa. Wiecie, jakimi bylibyśmy uważnymi, gdyby z wypowiadanych przez nas słów brali podatek? Gdyby nam mówili: „Tyle-to słów powiesz, tyle-to zapłacisz”, to liczylibyśmy swoje słowa. Przez telefon to my myślimy, co mówić i ile mówić, ponieważ płacimy za rozmowy. Wiele czasu tracimy teraz na słowa.
- Geronda, w Drabinie (Filokaliach) jest napisane, że osądzanie jest zrodzone prze nienawiść. A proste obgadywanie czy plotki mogą mieć w sobie miłość?
- Tak. Bardzo kochając jakąś osobę i widząc, że inni zazdroszczą jej, można powiedzieć coś na jej konto, aby inni jej nie zazdrościli. Wszystko trzeba wypróbować. Jednak człowiek niepełnowartościowy albo uszkodzony, uważający, że postępują z nim niesprawiedliwie, z tego powodu zmartwiony czy rozdrażniony i wyrażający z jakiegokolwiek powodu swoje zaniepokojenie, może przynieść innym osobom taką szkodę, której nie jest w stanie uczynić nawet diabeł. Judasz oburzył się utratą wylanego przez mironosicę mirra i powiedział, że to mirro można było sprzedać, a pieniądze rozdać biedakom. Pod wpływ Judasza wpadli i inni apostołowie, posiadający Łaskę [82]. Oni zobaczyli zewnętrzną słuszność tego, co powiedział Judasz, i wpadli pod jego wpływ, bo nie widzieli jego kochającego pieniądze serca. A Chrystus nawet skrzynkę z pieniędzmi powierzył Judaszowi, aby nasycić jego namiętność, i ten „wrzucane nosił” [83].
- Geronda, kiedy dwie osoby nie zgadzają się z sobą i pytają o zdanie trzeciego, to jaką pozycję powinien on zająć?
- Jeśli on ma sprawę z ludźmi, których niezgoda dotyczy czegoś osobistego, to lepiej mu powiedzieć swoje zdanie w obecności obu. Inaczej każdy wykorzysta jego słowa tak, jak mu wygodniej. Jeśli zaś słowo człowieka, którego zapytali o jego zdanie, ma autorytet, to przeciwnicy będą wykorzystywać powiedziane przez niego jak ciężką artylerię i zaczną bezlitośnie ostrzeliwać jeden drugiego. I te pociski trafią w samego mówiącego, a on nie będzie tego oczekiwać. Dlatego powinien on, na ile to możliwe, unikać takich ludzi, aby zachować w sobie spokój i być sposobnym modlić się o pokój między tymi ludźmi – i w ogóle o pokój (całego) świata. Jeśli on nie może całkiem uniknąć takich miłośników stwarzania pokus, to niech, przynajmniej, unika wielu słów, aby mieć mniej pokus. To, że u niektórych nie ma złości, ale jest po prostu powierzchowność, nie ma znaczenia, przecież pokusy to oni swoją powierzchownością też stwarzają.
Macierzyńska miłość.
- Geronda, a jeśli człowiek wyróżnia się i miłością i zapobiegawczymi manierami, czy to znaczy, że ma on czystość duszy?
- Bywa różnie. Często bywa to świecką uprzejmością. Tak, u wielu ludzi jest dobroć, są uprzejmi, ale to nie znaczy, że mają oni duchową szlachetność, ofiarność. Dobre zadatki u nich są, ale mowa teraz jest nie o tym. Ten, kto ma świecką uprzejmość i jest obłudny, może narobić wiele zła. Ponieważ drugi człowiek daje się oszukać, otwiera (przed nim) swoje serce i w ostatecznym wyniku trwoni swoją czcigodność na człowieka świeckiego, nie wiedzącego, co znaczy czcigodność. To jest równe temu, jakby dawać złote liry tym, którzy znają jedynie brązowe monety. Nie należy też bezcelowo tracić swój czas i duchowo pouczać ludzi, którzy znajdują przyjemność w świeckich rozmowach i w egoistycznym wypowiadaniu swoich zdań.
- Geonda, a jeśli u kogoś jest jakiś problem, on przychodzi i bez końca mówi o nim, przy czym do tego czasu problem już w jakimś stopniu jest uporządkowany, to jak trzeba postępować?
- Kiedy on przychodzi pierwszy raz, ma usprawiedliwienie: on powinien wygadać się i ma prawo zabrać ci dużo czasu. W tym przypadku powinieneś go wysłuchać. Jeśli nie wysłuchasz, to człowiek zacznie myśleć, że on tobie sprzykrzył się albo że ty go nie rozumiesz. Jednak, jeśli po tym on kontynuuje powtarzać cały czas jedno i to samo, powiedz mu: „Sprawa nie w tym, że ja nie mogę ciebie słuchać, a w tym, że tobie to nie przynosi pożytku. Ty i z lata robisz zimę. Ale teraz to już sprawy idą lepiej, teraz jest wiosna. Wkrótce i lato nadejdzie. A ty latem myślisz o zimowych chłodach i marzniesz (od własnych myśli)”. Jednak czasem nawet w relacjach między ludźmi duchowymi zauważa się następujące: jeden idzie opowiedzieć o swoim bólu drugiemu, a ten nie chce go słuchać, aby nie stracić swojej radości. On może udawać że dokądś się śpieszy albo zmienić temat rozmowy dlatego, aby pozostawać w spokoju. To zupełnie po szatańsku. Tak jakby ktoś obok mnie umierał, a ja odchodzę trochę dalej i wyśpiewuję piosenki. A jak zaś „płaczcie z płaczącymi”? [84] Tym bardziej kiedy mowa jest o poważnych cerkiewnych sprawach. Jeśli chrześcijanin (i wtedy) nie współczuje czyjejś trwodze, to on nie jest częścią, uczestnikiem (i) Ciała Cerkwi.
- A jeśli ja nie znajduję dla innych ludzi usprawiedliwienia w jakimś ich występku, czy to znaczy, że nie mam litości?
- Nie znajdujesz usprawiedliwienia innych, ale znajdujesz sobie samej? Wtedy przejdzie całkiem niewiele czasu, i Chrystus nie znajdzie usprawiedliwienia dla ciebie. Jeśli człowiek jest nieuważny, to jego serce może w jednej chwili stać się twardym, jak kamień. I w jednej chwili on może (znów) stać się czułym. Zdobądź macierzyńskie serce. Wiesz, jak odczuwa matka: ona wszystko wybacza i czasem udaje, że jakichś psot nie zauważa. Cierp i usprawiedliwiaj, miej wyrozumiałość, tolerancję wobec innych, aby i Chrystus traktował z wyrozumiałością ciebie.
- Geronda, a jak rozszerza się serce?
- Ono rozszerza się, kiedy ty cały czas usprawiedliwiasz nieporządki, niedoskonałości, niedopatrzenia innych i przyglądasz się w nich, jak w lustro. Oczywiście, przewrotny diabeł czasem może przynosić myśli o innych, tym bardziej kiedy istnieje jakaś rzeczywista przyczyna. Jednak przyjęcie albo odrzucenie tych myśli zależy od nas. Postawiwszy się na miejsce drugiego człowieka, odniesiemy się do niego ze współczuciem i usprawiedliwimy go. Oprócz tego, jeśli coś czynione jest nie ze złości, a z lekkomyślności, to jest to zrozumiałe i negatywnej reakcji (w nas) nie wywołuje. To, że istnieją ludzkie słabości, jest naturalne i właściwe wszystkim ludziom. Złem jest występowanie w ludziach złego usposobienia.
- Jeśli ktoś znajduje się w złym stanie, a ja w dobrym, to czy mogę okazywać na niego wpływ?
- A jeśli to kusiciel przedstawia ci sprawę w ten sposób? Skąd ty wiesz, że jesteś w lepszym stanie? Od tej chwili, jak zaczynam wierzyć, że jestem lepszy od drugiego, i żałować go, powinienem żałować już nie jego, a samego siebie. Nawet kiedy (chrześcijanin) widzi, że jego bliźni rzeczywiście nie jest w porządku, on usprawiedliwia go i znajduje dla niego łagodzące winę okoliczności. On nie szuka łagodzących okoliczności tylko dla siebie samego, on uważa siebie za gorszego od innych, on ubolewa z powodu swoich nieczystości. On uważa, że za wszystko, dane mu przez Boga, on odpłacił niczym, i mówi „Boże mój, nie licz się ze mną, odrzuć mnie na bok. Ja nie zrobiłem nic. Pomóż innemu”. Ci, kto rzeczywiście odnosi sukcesy, nie odczuwają swego wielkiego poruszania się do przodu, a jedynie tylko wielką skruchę, pokorę i boską miłość z niewypowiedzianą radością.
Czym jest błahohowienije*.
*Błahohowienije (głęboki szacunek, bojaźń Boża, pobożność, bogobojność, czcigodność)
- Geronda, czym jest błahohowienije)?
- Błahohowienije – to bojaźń Boża, wewnętrzna skromność, duchowa wrażliwość. Człowiek błahohowiejny może krępować się, ale to skrępowanie wylewa miód w jego serce, ono wprowadza w jego życie nie mękę, ale radość. Ruchy człowieka błahohowiejnego są czułe i akuratne. On wyraźnie odczuwa obecność Boga, Aniołów i świętych, on odczuwa blisko siebie obecność strzegącego go Anioła-Stróża. W swoim umyśle on stale ma (myśl o tym), że jego ciało jest świątynią Świętego Ducha [85]. I żyje on prosto, czysto i uświęcenie. Człowiek błahohowiejny wszędzie zachowuje się z uwagą i skromnością, on żywo odczuwa każdą świętość. Na przykład, jest uważny do tego, aby nie stanąć plecami do ikon; tam, gdzie siedzą, na przykład na tapczan czy krzesło, on nie położy Ewangelii, duchowej książki czy jakiejś świętości; jeśli on widzi ikonę, to jego serce wypełnia się radością, jego oczy zaciągają się łzami. Nawet po prostu zobaczywszy napisane gdzieś imię Chrystusa, on błahohowiejnie całuje je, i jego dusza wewnętrznie przyjemnie osładza się. Nawet zauważywszy rzucony na ziemię kawałek gazety, gdzie wydrukowane jest, na przykład, imię Chrystusa albo też słowa „Święty chram Świętej Trójcy”, on nachyla się, bierze ten strzęp, błahohowiejnie całuje go i smuci się, że był on rzucony na ziemię.
- Czyli, Geronda, błahoczestije – to jedno, a błahohowienije – drugie?
- Błahoczestije [86] – to perfumy, a błahohowienije – to kadzidło. Dla mnie błahohowienije jest największą cnotą, ponieważ człowiek błahohowiejny przyciąga do siebie Łaskę Bożą, staje się odbiorcą Łaski, i ona oczywiście przebywa z nim. Potem, kiedy Łaska go „wydaje”, wszyscy błahohowieją przed nim i są nastawieni przychylnie do niego, podczas gdy człowiek-bezwstydnik wzbudza wstręt i w dorosłych, i w dzieciach.
Wy, kobiety, powinnyście mieć błahohowienije większe, niż mężczyźni. Kobieta z natury swojej powinna mieć błahohowienije. Jeśli u mężczyzn nie ma błahohowienija, to są oni po prostu obojętni. Jeśli zaś kobiety tracą błahohowienije, to dochodzą one do ciężkich przestępstw. Pewien człowiek opowiadał mi: „Byliśmy z żoną na pielgrzymce po Świętych miejscach i pojechaliśmy na Jordan. W tym czasie, jak ja wszedłem w jego wody i myłem się w nich, ona siedziała na brzegu i bełtała nogami w wodach Jordanu! „Ej, – mówię, – ty! Ty co tam robisz? Na Jordan-rzekę przyjechałaś nogi myć?” Zdenerwowałem się, obstawiłem ją”. Widocznie, jego żona była kompletnie obojętnym człowiekiem, nie rozumiała (elementarnego), zaś sam ten biedak był bardzo błahohowiejny.
O tym, że błahohowienije jest przekazywane.
- Geronda, jak osiągnąć błahohowienije?
- Ojcowie mówią, że dla osiągnięcia błahohowienija trzeba żyć albo utrzymywać kontakty z ludźmi je mającymi i obserwować jak oni postępują. Paisij Wielki, będąc zapytany przez kogoś, jak można osiągnąć bojaźń Bożą, odpowiedział: „Miej kontakt z ludźmi, którzy kochają Boga i mają bojaźń Bożą, abyś i ty osiągnął Boski strach” [87]. To, oczywiście, nie znaczy, że trzeba doglądać tego, co oni robią i zewnętrznie powtarzać to, nie odczuwając sensu działań wewnętrznie, ponieważ w takim przypadku to będzie nie błahohowienije, a pozorne fałszywe błahohowienije. Fałszywe odpycha. Błahohowienije – to Łaska od Boga wewnątrz człowieka. Błahohowiejny czyni to, co on czyni, ponieważ tak on to odczuwa w sobie. Jest w nas, oczywiście, błahohowienije z natury, ale jeśli my nie uprawiamy go, to tangałaszka, wszczepiając zapominalstwo, obala nas w nieczułość i niebłahohowienije. Jednak błahohowienije przebudza się znów od obserwacji tego, jak postępuje człowiek błahohowiejny.
- A dlaczego, Geronda, święci ojcowie tylko o jednym błahohowieniju mówią, że jeśli chcesz je osiągnąć, to trzeba obcować z człowiekiem, posiadającym je? Dlaczego oni nie mówią tego samego i o innych cnotach?
Dlatego że błahohowienie jest przekazywane. Ruchy, postępowanie człowieka błahohowiejnego, jak aromat, przekazywane jest innemu; oczywiście, jeśli w nim samym jest dobre usposobienie i pokora. Powiem tobie, że jeśli człowiek nie ma błahohowienija, to on nie ma nic. Błahohowiejny zaś człowiek, jeśli nawet jest i nie wykształcony, wszelką świętość widzi czysto i dokładnie, widzi ją taką, jaka jest ona w rzeczywistości. On nie myli się w niczym, co związane jest z boskimi sensami. Błahohowiejny człowiek – jak dzieciak, nie mający złej myśli o swoich ojcu i matce, ponieważ kocha on swoich rodziców, szanuje i widzi wszystko, co oni robią, dobrym i czystym. O ile zaś więcej (należy być błahohowiejnym) przed Bogiem, Który z niczym nie jest porównywalny i we wszystkim doskonały! Ten, u kogo nie ma Błahohowienija, popełnia błędy, odchyla się w zbłądzenia względem dogmatów. Ja widzę, jakie błędy popełniają ci, którzy nie mają błahohowienija i piszą interpretacje albo komentarze do Pisma Świętego i dzieł patrystycznych.
We wszystkim duchowym konieczne jest błahohowienije i serce. Wszystko, co pochodzi od błahohowienija, jest uświęcone. Zwłaszcza do tego, aby napisać nabożeństwo do jakiegoś świętego, trzeba kochać tego świętego, mieć błahohowienije przed nim, wtedy i nabożeństwo zredagowane będzie od serca i będzie wydzielać aromat błahohowienija. A jeśli osiągnąć stan boskiej miłości, boskiego obłędu, to wiersze będą same wylewać się z wnętrza.
- Geronda, a co jeszcze pomaga człowiekowi w osiągnięciu błahohowienija?
- Pomoże w tym rozpatrywanie umysłem wszystkiego świętego i zagłębienie się w nie, a także wykorzystanie tych sprzyjających możliwości, które są nam dawane. Wszystko to powoli pobudza w człowieku błahohowienije. Na przykład, jeśli dana mi jest sprzyjająca możliwość wejść nie na długo do jakiejś świątyni i pomodlić się, a ja jej nie wykorzystam, to pozbawiam siebie Łaski. Ale kiedy ja chcę wejść, i nie robię tego, zderzywszy się z jakąś przeszkodą, to nie pozbawiam siebie Łaski, ponieważ Bóg widzi mój dobry zamiar. W osiągnięciu błahohowienija bardzo pomaga również znajomość ze świętymi naszego kraju, naszej Ojczyzny, miłość do nich i połączenie się z nimi. Bóg raduje się, kiedy postępujemy błahohowiejnie przed świętymi i kochamy ich. A kiedy będzie u nas błahohowienije wobec świętych, o ileż większe będzie u nas błahohowienije wobec Boga!
- Geronda, a w jaki sposób pomaga nam błahohowiejne zachowanie się w cerkwi?
- Kiedy idziesz do świątyni, to mów w swoich myślach: „Dokąd ja idę? Teraz wchodzę w dom Boży. Co ja robię? Kłaniam się ikonom, Bogu”. Ze swojej celi czy z miejsca wypełniania posłuszeństwa idziesz do świątyni. Tak więc idź ze świątyni na niebo i jeszcze dalej – do Boga.
- A jak to się dzieje?
- Cerkiew – to dom Boży. I nasz prawdziwy dom jest w raju. Tu śpiewają siostry. Tam – aniołowie, święci… Jeśli przychodząc do jakiegoś świeckiego domu, pukamy do drzwi, wycieramy nogi i skromnie przysiadamy, to jak powinniśmy zachowywać się w domu Bożym, gdzie składany w ofierze jest Chrystus? Jedną kroplą Boskiej Krwi On wykupił nas od grzechu i potem On oddaje dla naszego wyleczenia rzeki (Swojej Drogocennej) Krwi i karmi nas Swoim Najświętszym Ciałem. Tak więc, wszystkie te straszne i boskie wydarzenia, kiedy my odświeżamy je w pamięci, pomagają nam zachowywać się w świątyni z błahohowienijem. Ale podczas Boskiej Liturgii ja zauważam, że nawet w tym momencie kiedy kapłan ogłasza: „Ku gurze miejmy serca”, i my odpowiadamy: „Mamy ku Panu”, tych ludzi, czyj umysł rzeczywiście skierowany jest ku Panu, tak mało! Dlatego lepiej nam w umyśle mówić: „Abyśmy mieli nasze serca ku Panu”, ponieważ nasz umysł i serce cały czas pełznie w dół. My i kłamiemy w dodatku, mówiąc „mamy”, ale nie mając tam (ku górze) swego umysłu. Zrozumiałe jest, że jeśli będziemy mieć swoje serce skierowane „ku górze”, to i wszystko (pozostałe) będzie skierowane „ku górze”.
- Geronda, a jeśli ktoś czule śpiewa w cerkwi, to jaka od tego korzyść?
- (Śpiewający) powinien trzymać swój umysł w boskich sensach i mieć błahohowienije. Oprócz tego, nie trzeba odnosić się do troparionów i sticher jak do literackiego utworu, ale przyjmować ich boski sens sercem. Błahohowienije – to jedno, a sztuka, nauka cerkiewnego śpiewu – to drugie. Sztuka bez błahohowienija – to (zewnętrzna warstwa) farby. Kiedy chórzysta wypełnia swoje posłuszeństwo z błahohowienijem, psałmopienije (śpiewanie psalmów) wylewa się z jego serca i śpiewa on z czułością. Wszystko idzie dobrze, kiedy wewnętrznie człowiek znajduje się dobrym duchowym stanie. Dlatego w tym celu, aby śpiewać z czułością, trzeba być uporządkowanym wewnętrznie i śpiewać z sercem, z błahohowienijem. Jeśli u chórzysty jest myśl „ z lewej”, to jakie będzie psałmopienije? On nie będzie mógł wtedy śpiewać sercem. Przecież Pismo Święte mówi: „Jest ktoś dobroduszny? Nich śpiewa” [88]. Kiedy pewnego razu święty Ioann Kukuzielis pasł kozy i zaśpiewał, kozy podniosły się i stanęły na nogi. Stąd (obserwujący go) zrozumieli, że to był Kukuzielis, śpiewak imperatorskiego dworu. Tak więc róbcie wszyscy, co robicie, z sercem, dla Chrystusa. I w wyszywanie wasze wkładajcie błahohowienije, bo nimi będą przykrywane świętości, nawet w te pokrowce, które wyszywacie dla kacji [89]. Kiedy człowiek ma błahohowienije, piękno jego duszy przejawia się we wszystkim, co on robi: i w czytaniu, i śpiewaniu, i nawet w błędach.
- I w błędach?
- Tak. Widzisz, że błahohowienije, skromność obecne są nawet w jego błędach.
O czcigodności, błahohowieniu zewnętrznym.
Ten, w kim jest wielka wiara i prawdziwe błahohowienije, odżywia się wyższym, duchowym, tym, czego nie da się opisać. Jednak są i tacy, którzy mają jedynie suche zewnętrzne błahohowienije. Tacy ludzie oschle mówią sami w sobie: „Tak, teraz ja wchodzę do cerkwi, znaczy, trzeba akuratnie usiąść, poruszać się nie należy, głowę trzeba skłonić, a znakiem krzyża ocienić się oto tak!” Bywają i tacy, że odnośnie wiary mogą chwiać się, a całe czuwanie wystoją na nogach.
- Oni co, Geronda, zaniepokojeni są czymś, poszukują czegoś? Dlaczego oni tak się zachowują?
- Coś jest w nich [90]. (Wszystko) to jest dobrze, ale odczuwać to trzeba wewnątrz. Te postępowania nie powinny być czynione tylko zewnętrznie. Zdejmować skufię, wchodząc do cerkwi, z błahohowienija – to jedno, i zdejmować ją, aby odświeżyć głowę – to drugie. Błahohowienije widać w tym, jak przyjmujemy Priczastije, jak bierzemy antidor i temu podobne.
- Geronda, a czy może jeden człowiek skusić się tym, jak przejawia błahohowienije drugi?
- Oto co ci powiem: jeśli ocieniać siebie szerokim znakiem krzyża, ale czynić to prosto, pokornie, to innych nie zaczepi. Ale jeśli człowiek myśli o tym, czy widzą go inni i bez końca żegna się, to zaczną się z niego śmiać. I jeśli on przechodzi obok świątyni i patrzy, czy są (w pobliżu) ludzie, albo może nawet troszkę „pocierpieć”, aby ludzi zebrało się więcej, i dopiero wtedy zaczyna żegnać się i czynić pokłony po to, aby go zobaczyli, wtedy inni mają rację, naśmiewając się nad nim. Widzisz, że świecki duch nie jest przyjmowany. Kiedy jest prawdziwe błahohowienije, widać je. A bez prawdziwego błahohowienija „przyzwoite” przekształca się w „nieprzyzwoite”.
„Nie dawajcie świętego psom”. [91]
Kiedy ludzie dają wam odzież chorych, aby przyłożyć ją w celu oświęcenia do świętych relikwii, to patrzcie uważnie, aby to były tylko podkoszulki, a nie inna dolna bielizna. Drugie cokolwiek nie nadaje się – to nie pobożna czcigodność. Zrozumiałe, że słońca nie pobrudzisz i Boga też nie pobrudzisz. Chodzi o to, że właśnie samych nas od takiej nieczcigodności opanowuje nieczysty duch.
Wcześniej ludzie, zachorowawszy, brali olejek ze swojej łampadki, pomazywali się nim i zdrowieli. Teraz łapady palą się po prostu jako formalność, tylko dla podświetlenia, a olej, kiedy myją łampadę, wylewają do zlewu. Jakoś byłem w pewnym domu i zobaczyłem, jak gospodyni myje w zlewie łampadkę. „Woda dokąd spływa?” – pytam ją. „Do kanalizacji”, – odpowiada. „Zrozumiałe, – mówię, – że ty bierzesz z łampady olejek i znakiem krzyża pomazujesz swoje dziecko, kiedy ono choruje, a ten wszystek olej z pojemniczka lejesz do kanalizacji? Jakież znajdujesz do tego usprawiedliwienie? I jak przyjdzie na twój dom błogosławieństwo Boże?”
W teraźniejszych domach nie ma dokąd wyrzucić jakąś świętą rzecz, na przykład, papierek, w który zawinięty był antidor. A ja pamiętam, że u nas w domu nie szła do kanalizacji nawet woda, którą myliśmy talerze. Ona była zlewana w inne miejsce, ponieważ nawet okruchy są uświęcane, skoro modlimy się przed i po jedzeniu. Wszystko to dziś odeszło, dlatego odeszła i Łaska Boża, i ludzie stają się opętani przez biesów.
Bądźmy, na ile to możliwe, uważni wobec wszystkiego. Dobrze będzie po przyjęciu Boskiego Priczastija czy antidoru i Soborowanija (Pomazania Olejem) przetrzeć ręce zmoczoną w spirytusie watką, a potem ją spalić. Kiedy czyścimy ołtarz, to wszystko, zebrane po sprzątaniu, trzeba wyrzucić do morza albo spalić w czystym miejscu, ponieważ na podłogę mogła upaść cząsteczka antidoru albo Świętego Ciała. Oczywiście, jeśli upadnie na podłogę mała cząstka Świętego Ciała, to Chrystus nie zostanie podeptany, ale od nas samych odchodzi Boska Łaska.
Za granicą w świątyniach nie ma nawet specjalnych zlewów. Woda z Proskomidii wylewana jest razem z deszczówką. „Nam, – mówią (zagraniczni duchowni), – zabraniają robić specjalne zlewy, aby nie rozmnażać mikrobów”. Wszystkich ludzi opanowały mikroby – i fizyczne i duchowe, a oni, jeśli kropla mirra trafi im na głowę, mówią: „Mikroby będą rozmnażać się!” Jak więc przyjdzie Łaska Boża? Opętanie w świecie zaczyna się stąd. Na szczęście, są jeszcze pobożne kobiety, młode i starsze, i ze względu na nich Bóg chroni ten świat.
- Geronda, pewna pani poprosiła nas napisać jej ikonę świętego Arsienija, aby powiesić ją u siebie w salonie.
- U niej tam będą same ikony? Nie będzie innych obrazków, fotografii? I potem palić papierosów nie będą w tym salonie? Niech ona lepiej umieści tę ikonę w innym pokoju w ikonostasie razem z pozostałymi obrazami i modli się tam. W pewnym domu, gdzie zdarzyło się mi jakoś przebywać, ikonostas urządzili pod schodami, choć miejsca mieli pod dostatkiem. A w innym domu gospodyni urządziła sobie ikonostas przed rurą kanalizacyjną. „Dobrze, – zapytałem ją¸ – jakże to ty domyśliłaś się w takim miejscu zrobić ikonostas?” – „A mi, – mówi ona, – tu podoba się”. I nie to, żeby na wschód było to miejsce, nie – na północ! To jak zaś po tym przyjdzie Łaska? „Bowiem temu kto ma, – mówi Pismo Święte, – dane mu będzie i obfitować będzie mu, a temu kto nie ma i to co ma, zabrane będzie od niego” [92]. My myślimy, że mamy, ale nawet i to, co mamy, będzie od nas zabrane.
Błahohowienije stopniowo traci się, i zło, które widzimy, pochodzi od tego. Od nieuwagi można nawet opętanym stać się. Była pewna kobieta – niech Bóg jej wybaczy, ona już umarła, – dlatego stała się opętana, ponieważ wylała do muszli świętą wodę. U niej w buteleczce zostawało troszkę świętej wody. „A, – powiedziała ona, – ta święta woda jest nieświeża, trzeba ją wylać, a i flakonik jest mi potrzebny”. Wylała ona świętą wodę, jeszcze i umyła buteleczkę, ponieważ wewnątrz były resztki bazylii, a potem zaczęła biesić się. Odeszła Łaska, ponieważ Łaska nie może przebywać w człowieku niebłahohowiejnym.
- A jeśli, Geronda, ktoś wyleje świętą wodę przez pomyłkę?
- Jeśli on sam postawił butelkę ze świętą wodą, na przykład, do szafki, a po upływie czasu nie zwrócił uwagi na to, że to święta woda, to na nim pół grzechu. Jeśli zaś postawił ją tam ktoś inny, a ten co wylał nie wiedział, że to święta woda, to nie ponosi winy.
Jak boska łaska zbliży się człowieka, jeśli on nie zachowuje się błahohowiejnie przed świętością? Łaska pójdzie do tych, którzy ją czczą. „Nie dawajcie świętości psom”, – mówi Pismo Święte. Osiągnięcie sukcesu nie jest możliwe, jeśli nie ma duchowej wrażliwości. Pewien (mnich-celiota) na Świętej Górze wyciągnął stasydie (krzesła cerkiewne) z jakiejś świątyni i postawił je w swojej. Drugi pozdejmował z dachu nad ołtarzem kamienne płytki i odniósł je do swojej celi, aby przykryć werandę. Zaczęły się deszcze, woda pociekła do ołtarza i lała się wprost na Święty Tron! Zaszedłem jakoś do środka i cóż widzę: cerkiew była poświecona wielkim czynem, i w centrum Tronu były święte relikwie – krąg kręgosłupa. Wziąłem te relikwie, przemyłem je w szczególnym miejscu. „Cóż wy tam narobiliście! – powiedziałem potem tym, którzy to uczynili. – Świątynia poświęcona, a wy pozdejmowaliście kamienie z dachu i woda leje się na Święty Tron!” Potem oni znaleźli majstra, poszli i trochę doprowadzili dach do porządku.
A jeszcze w jednym miejscu wzięli deski z ołtarza, aby wykorzystać je do budowy nabrzeża. I deski te, i cement porwał w morze sztorm który się zerwał. Ci, którzy tak robią, nawet i nie rozumieją, ile w tym wszystkim jest niebłahohowienija. Pamiętam, w Konicy był pewien dziadek, który ganiał dzieci za to, że one drapały ścianę cerkwi: on uważał to za niebłahohowienije. A do czego my doszliśmy teraz!
Błahohowienieje we wszystkim.
I oto jeszcze w czym bądźcie uważni: u was na tapczanie było pościelone coś z krzyżami, ale siadać na krzyże i na nie następować nie można. Żydzi robią obuwie z krzyżami, przedstawionymi często nie tylko na podeszwie z zewnątrz, ale i wewnątrz – pod obcasami i podeszwami. I pieniążki płać i krzyże depcz! Oni też wcześniej robili grzechotki, na których z jednej strony był Chrystus i Boża Matka, a z drugiej – pietruszka (poliszynel, cyrk). Oni jakby mówili przez to: „A jaka różnica: co cyrk, co Chrystus!” A nieszczęśni ludzie widzieli Chrystusa i Bogarodzicę i kupowali te grzechotki swoim dzieciom. Maleństwa rzucały grzechotki na podłogę, następowały na nie, brudziły je… A teraz, opowiadali mi, gdzieś koło Chin katoliccy misjonarzy wkładają na siebie takie medaliony, na których wewnątrz przedstawiony jest Chrystus, a na zewnątrz Budda. Albo przedstawcie jednego tylko Chrystusa wewnątrz, albo wyznawajcie Go jawnie! Inaczej przecież nie przyjdzie Łaska Boża! I tu, w Grecji, znaleźli się tacy, że, nie pomyślawszy, przedstawili Przenajświętszą Bogarodzicę – ku nieszczęściu! – na znaczkach pocztowych, które rzucają i depczą.
- Geronda, czy może człowiek w czymś mieć błahohowienieje, a w czymś nie?
- Nie. Jeśli błahohowienije jest prawdziwe, to człowiek ma je we wszystkim. Pewnego razu w monasterze Stawronikita gościł pewien kapłan. Podczas sześciopslmu [93] on opuścił siedzisko stasydii i siedział. „Ojcze, – mówię mu, – sześciopsalm czytają”. – „A ja, – odpowiada on, – tak lepiej go odbieram!” Pomyśl tylko, a! Po upływie wielu lat on przyjechał znów i znalazł mnie. W rozmowie on wspomniał o tym, że naklejał papierowe ikony na drewniane deseczki i rozdawał je jako błogosławieństwo. „A jak ty je kleisz?” – pytam. „Smaruję, – mówi, – drewno klejem, kładę na niego ikonę, a kiedy narobię ich więcej, kładę jedną ikonę na drugą, a z góry siadam sam, aby klej dobrze schwycił. Wezmę i książkę jakąś, poczytam trochę”. U mnie, kiedy to usłyszałem, włosy na głowie stanęły dęba! „Ty co też, – mówię¸ – robisz! Siadasz na ikony, aby one się przykleiły?!” – ”A co, – pyta on, – nie można?”
Widzisz, do czego powoli dochodzą? Złe jest to, że niebłahohowienije nie stoi w miejscu, rozwija się ku gorszemu. Człowiek rozwija się albo w dobrym, albo w złym. I ten kapłan, popatrz: od czego zaczął i do czego doszedł! Najpierw: „Tak ja lepiej odbieram sześciopsalm”, a potem doszedł i do tego, że mówił: „Tak i ikony przykleją się, i ja poczytam”. Wtedy w Stawronikicie wydało mu się dziwnym, co powiedziałem mu o sześciopsalmie. A przecież byli tam i inni starzy mnisi. Troszkę opierali się o stasydię i wcale się nie ruszali. Jedna sprawa – kiedy jesteś zmęczony, chory, nogi drżą, i dlatego siadasz; więc nie karze za to ciebie Chrystus. Ale inna sprawa – uważać, że tak, jak ty robisz, – jest lepiej i mówić: „Siedząc ja lepiej odbieram”. Jakie usprawiedliwienie temu? Duchowe życie – to nie przyjemne spędzanie czasu. Jeśli tobie boli – usiądź. Chrystus nie jest tyranem. I abba Izaak mówi: „Jeśli nie możesz stać – usiądź” [94]. Ale nie mówi przecież on: „Jeśli możesz – usiądź!”
- Geronda, a dlaczego my nie siadamy podczas sześciopsalmu?
- Ponieważ symbolizuje on Straszny Sąd. Dlatego dobrze, jeśli podczas czytania sześciopsalmu umysł kieruje się ku godzinie Strasznego Sądu. Sześciopsalm zajmuje sześć-siedem minut. Po pierwszym artykule nawet nie żegnamy się, ponieważ Chrystus przyjdzie teraz nie dlatego, aby ukrzyżować się, ale objawi się (światu) jako Sędzia.
O tym jakie Błahohowienije było wcześniej.
- Dlaczego to, Geronda, błahohowienije tak nieczęsto spotykane jest w naszych czasach?
- Ponieważ ludzie przestali żyć duchowo. Oni interpretują wszystko świecką logiką i odpędzają boską Łaskę. A wcześniej jakież było błahohowienije! W Akarnanii i Etolii [95] były babcie, bardzo proste i błahohowiejne, które padały na ziemię przed mułami monasteru Prussu i kłaniały się im, kiedy (mnisi) zjeżdżali na mułach w interesach. „To przecież, – mówiły babcie, – Bożej Matki mułeczki!” – i dawaj czynić im pokłony! Jeśli one przejawiały tyle błahohowinija przed mułami monasteru Przenajświętszej Bogarodzicy, to wyobraź sobie, ile błahohowienija one żywiły do Niej Samej!
- Geronda, a błahohowienije, które było u farasjotów, rozwinął u nich święty Arsienij?
- U nich i wcześniej było błahohowienije, a święty jeszcze bardziej je w nich rozwinął. U farasjotów było błahohowienije według tradycji. U staruszka Prodromosa Karcinogłu, chórzysty świętego Arsienija, było wielkie błahohowienije. On i w Konicy, (po przeprowadzce tam) był chórzystą w świątyni. Ten staruszek, który miał ponad osiemdziesiąt lat, każdego poranka wczesnym rankiem około półgodziny schodził pieszo do Dolnej Konicy dlatego, aby śpiewać w cerkwi. „Ja, – mówił on, – jestem psem Chrystusa”. Zimą, w przymrozki, zejścia były bardzo niebezpieczne. Droga pokrywała się lodem, i trzeba było szukać, gdzie stąpić, aby nie poślizgnąć się. A on na to wszystko nie zwracał uwagi. Oto jakie błahohowienije.
Rodzice opowiadali mi, że farasjoci (kiedy jeszcze oni byli) u siebie w ojczyźnie, zebrali pieniądze, aby wybudować tam, w farasach, cerkiew. Jednak potem święty Arsienij chciał rozdać te pieniądze biedakom, ponieważ świątynia w farasach już była. Sam święty poszedł do biednych rodzin rozdawać pieniądze, ale nieszczęśnicy ich nie brali. Jak zabrać pieniądze od cerkwi? I ponieważ pieniędzy nie brali, priepodobny był zmuszony wysłać starostę [96] wiejskiej wspólnoty z tymi pieniędzmi do Władyki do Cezarei. „Weź, – powiedział mu święty, – współpodróżnika na drogę”. – „Wystarczy mi, – odpowiedział starosta, – twego błogosławieństwa”. Kiedy on przywiózł pieniądze do Władyki, ten zapytał go: „Dobrze, a co Chadżifiendi kazał wam z nimi zrobić?” – „Rozdać biednym rodzinom”, – odpowiedział starosta. „Dlaczego wiec nie posłuchaliście go?” – „Nie biorą ludzie tych pieniędzy, ponieważ są one cerkiewne”. W ostatecznym końcu i Władyka zwrócił te pieniądze staroście. Farasjoci, wyjeżdżając z Faras według wymiany, powiedzieli świętemu Arsienijowi, że wezmą te pieniądze z sobą, aby zbudować cerkiew w Grecji. Wtedy święty Arsienij zapłakał i powiedział im: „W Grecji znajdziecie wiele cerkwi, ale tej wiary, która jest tu, wy tam nie znajdziecie”.
Błahohowienieje dla ikon.
A jakie błahohowienieje powinniśmy żywić do ikon! Pewien mnich przygotował komuś jako błogosławieństwo ikonę Swiatitiela Nikołaja: owinął ją w dobry papier i na jakiś czas położył do szafy. Ale przez nieuwagę on postawił ikonę do góry nogami. Wkrótce w pokoju dało się słyszeć jakieś stukanie. Mnich zaczął rozglądać się tu i tam, aby pojąć, skąd to stukanie pochodzi. Ale czyż się domyślisz, że pochodzi ono z szafy! Stukanie trwało dość długo: „Tuk-tuk-tuk!” i nie dawało mnichowi spokoju. W końcu, podszedłszy do szafy, mnich zrozumiał, że stukanie rozlegało się wewnątrz. Otworzył on szafę i zobaczył, że stukanie pochodzi z zawiniątka z ikoną. „Co to takiego z ikoną? – zdziwił się mnich. – Dawaj popatrzę”. Rozwinąwszy ikonę, zobaczył, że stała do góry nogami. Wtedy postawił on ją jak należy, i hałas natychmiast ustał.
Człowiek błahohowiejny w szczególności okazuje błahohowienije przed ikonami. Mówiąc „okazuje błahohowienije przed ikonami”, mamy na myśli, że on okazuje błahohowienije tym, którzy na nich są przedstawieni. Jeśli człowiek, mając fotografię swego ojca, matki, dziadka, babci czy brata nie może porwać jej czy nadepnąć na nią, to czyż nie w znaczniej większej mierze odnosi się to do ikony! U świadków jehowych nie ma ikon, i cześć, którą my oddajemy ikonom, oni uważają za bałwochwalstwo.
Kiedyś pewnego razu zapytałem jednego jehowitę: „Wy co, nie macie w domach fotografii?” – „Mamy”, – odpowiedział on. „Dobrze, – mówię, – czyż matka, kiedy jej dziecko jest w dalekim oddaleniu, nie całuje jego fotografii?” – „Całuje”, mówi jehowita. „A co ona całuje: papier czy swoje dziecko?” – „Swoje dziecko”, – odpowiada on. „Więc tak oto, – mówię, – jak ona, całując fotografię swego dziecka, całuje samo dziecko, a nie papier, tak i my całujemy Chrystusa, a nie papier czy deskę”.
- Geronda, a jeśli na jakiejś desce wcześniej była ikona Chrystusa, Bożej Matki czy jakiegoś świętego i farby z czasem starły się, to czy powinniśmy ją mimo wszystko całować?
- Tak, oczywiście! Kiedy człowiek z błahohowienijem i gorącą miłością całuje święte ikony, on jakby przyjmuje, wchłania (w siebie) farby tych ikon, i w nim samym, wewnątrz, odzwierciedlają się ci święci. Święci radują się, „odrywając się” od papierów i desek i utrwalając się w człowieczych sercach. Kiedy chrześcijanin błahohowiejnie całuje święte obrazy i prosi o pomoc Chrystusa, Matkę Bożą, świętych, to on dokonuje całowanie swoim sercem, które wchłania w siebie nie tylko samą Łaskę Chrystusa, Matki Bożej czy świętych, ale całego Chrystusa czy Przenajświętszą Bogarodzicę czy świętych, którzy stają w ikonostasie jego (wewnętrznej) świątyni. „Człowiek jest świątynią Świętego Ducha” [97]. Patrz, przecież i każde nabożeństwo zaczyna się i kończy się całowaniem ikon. Gdyby ludzie rozumieli to, to ileż radości odczuwaliby oni, ileż siły by oni przyjmowali!
- Geronda, dlaczego w modlitewnym kanonie Przenajświętszej Bogarodzicy w jednej z modlitw do Bogarodzicy mówi się: „Nieme są usta niegodziwych, nie kłaniających się obrazowi Twemu czcigodnemu”?
- Jeśli u kogoś nie ma błahohowienija i on przykłada się do ikon (całuje ikony), to czyż jego usta nie są nieme, nie są bezdźwięczne? I czyż nie są mile dźwięczące usta człowieka błahohowiejnego, kiedy on całuje święte obrazy? Niektórzy, przykładając się do ikony, nawet nie dotykają jej. Inni, przykładając się do ikony, tylko dotykają jej ustami. Tak to jest [98]. Słyszeliście cokolwiek?
- Nie.
- No więc, znaczy, usta „nieme” bezdźwięczne. A jeśli ikonę całuje człowiek błahohowiejny, jego całowanie słychać. I wtedy usta są mile dźwięczne. Kiedy o ustach mówi się „nieme”, to nie znaczy, że one bluźnią. Ale (fakt jest faktem) jedne usta są bezdźwięczne, a drugie – mile dźwięczne. Kiedy widzimy święte ikony, nasze serce powinno przepełniać się i wylewać się od miłości do Boga i świętych, i powinniśmy padać przed nimi, kłaniać się im całować je z wielkim błahohowienijem. Gdybyście widzieli pewnego błahohowiejnego stareńkiego mnicha z monasteru Fiłofiej – ojca Sawwę: z jakimż błahohowienijem, z jakim rozczuleniem i miłością przykładał się on do ikony Przenajświętszej Bogarodzicy „Słodkie Całowanie”! Na tej ikonie Bożej Matki utworzyła się nawet wypukłość, ponieważ ojciec całował ją w jedno i to samo miejsce.
Ten obraz, który pisany (malowany) jest z błahohowienijem, wchłania od błahohowiejnego ikonopisca Łaskę Bożą i przekazuje ludziom wieczne pocieszenie. Ikonopisiec „przerysowuje” przenosi siebie na tę ikonę, którą on pisze, dlatego jego stan duszy ma wielkie znaczenie. Batiuszka Tichon [99] mówił mi: „Ja, synku, kiedy rysuję płaszczanice (okrycia płócienne z wizerunkiem Chrystusa złożonego do grobu), śpiewam „Błahoobraznyj Iosif, s drewa sniem…” (Zacny Józef, z drzewa zdjął). On, nie przestając, śpiewał i płakał, i jego łzy kapały na ikonę. Tka ikona dokonuje na świecie wieczne kazanie. Ikony głoszą i głoszą przez wieki. I kiedy ktoś, na przykład człowiek, który cierpi, rzuca spojrzenie na ikonę Chrystusa czy Bożej Matki, to otrzymuje pocieszenie.
Cała podstawa jest w błahohowieniju. Ktoś tylko dotyka się do ściany, o którą oparta była ikona, i już przyjmuje Łaskę, a ktoś może mieć najlepszą ikonę, ale nie otrzymuje pożytku, ponieważ nie ma u niego błahohowienija. Jeden może otrzymać pożytek od zwykłego krzyża, a drugi, nie mając błahohowienija, nie otrzyma pożytku od samego Życiotwórczego Drzewa.
W ofiarę Bogu trzeba oddawać najczystsze.
Pewnego razu, w waszej świątyni, zakłopotałem się: zobaczyłem, że wy zapalacie na świętym prestole (tronie Pańskim) oto taka maleńką świeczuszkę. Ja u siebie w cerkwi takich maleńkich świeczek nie stawiam nawet na podświeczniku przed ikonostasem – uważam to za lekceważenie.
- Jednak, Geronda, mówią, że świeca powinna dopalać się do samego dołu.
- Tak, niech dopala się do dołu, ale ma znaczenie to, gdzie ona dopala się. Jedna sprawa, jeśli ona spala się do dołu na tych podświecznikach, gdzie stawiają świece ludzie, i inna sprawa – na świętym tronie czy żertwienniku (stole ofiarnym, ofiarniku). Nie należy zapalać w ołtarzu pół-świeczki, to lekceważenie, pogarda. I w żyrandolu nawet jeśli świece i dociągną do końca nabożeństwa, to i tak, jeśli są bardzo małe, wymieniajcie je. A na wejściach Boskiej Liturgii – małym i wielkim – zawsze wykorzystujcie wielką świecę, ponieważ symbolizuje ona Czcigodnego Poprzednika. W niektórych miejscach dla oszczędności nawet łampady gaszą, nie rozumiejąc tego, że jeśli mieć błahohowienije przed Bogiem, On pośle wielkie błogosławieństwa. I na panichidach będzie lekceważeniem stosować cieniutkie świece, tak jakby zanurzone w wosku nitki. Takie świece i dawać ludziom jest wstydem.
- Geronda, a siostry w swoich celach niech palą świece, ile chcą?
- Niech palą, aby i diabeł się spalił. Tu oto cały świat płonie. Tylko świeca, którą one zapalają, powinna mieć sensowne znaczenie, to znaczy powinna towarzyszyć jej modlitwa.
Wielka sprawa oddać siebie Bogu! My jemy słodkie owoce, a żywicę drzew w kadzidle składamy w ofierze Bogu. Jemy miód, a w ofierze Bogu przynosimy wosk, ale przecież i ten często mieszamy z parafiną! Jedną tylko woskową świecę przynosimy Bogu z wdzięczności za Jego szczodre, hojne błogosławieństwa, więc cóż – oszukujemy i z nią? A jeśli by Bóg chciał, abyśmy przynosili Mu miód? Wyobrażam sobie, co byśmy wtedy robili! Przynosilibyśmy Mu w ofiarę albo miodowy syropek, albo trochę wody z cukrem. Niech nie przyjmie nas Bóg na poważnie! Oszczędzać można na wszystkim, tylko nie na służeniu Bogu. Bogu trzeba przynosić najczystsze, najlepsze.
- A ludzie, Geronda, nie bardzo to rozumieją, dlaczego palić parafinowe świece – to niebłahohowienije.
- A wy im powiedzcie: „Palić parafinowe świece w świątyniach jest szkodliwe dla waszego zdrowia”. Wtedy oni trochę się zastanowią. A jeśli świątynia jest jeszcze i maleńka, to (z takimi nienaturalnymi świecami) można udusić się! Lepiej zapalić jedną maleńką świecę, ale z czystego wosku, niż wielką świecę z parafiny. Właśnie od tego wielu źle czuje się w świątyniach i zapada w omdlenie. Maleńka cerkiewka – i płonie cała ta parafina! Ale gdyby tylko to… Olejami nienadającymi się do spożycia, chcą napełniać łampadki. Do czegoż doszli ludzie! W Starym Testamencie mówi się, że olej, który wykorzystywano w świątyni, należało przygotowywać z oliwek, zerwanych z drzewa, a nie z tych, które spadły na ziemię. Co, Bóg bardzo potrzebuje oleju i ładanu (kadzidła)? Nie, ale (od tego) On wzrusza się, ponieważ jest to ofiara, przez którą wyrażana jest wdzięczność i miłość człowieka do Niego. Na Synaju wywarło na mnie wrażenie oto co: Beduini nie mają, nieszczęśnicy, nic do złożenia w ofierze (Bogu). I co też oni robią: wybierają kamyk, który troszkę wyróżnia się od innych – o-o-oto taki malutki albo, jeśli znajdą gdzieś w rozpadlinie dwa-trzy listki kładą to na ten kamień, w który Mojżesz uderzył laską, i pociekła woda, i zostawiają swoją ofiarę tam. A matki, karmiące piersią, idą tam i wyciskają (na ten kamień) kilka kropli mleka, myśląc: „Niech da mi Bóg mleko do karmienia moich dzieci”. Popatrz tylko, jaka u nich wdzięczność (Bogu)! To przecież nie błaha sprawa. A co czynimy my? Ci ludzie będą sądzić nas. Oni zostawiają tam, na kamieniu, drewienka, listki, kamyczki… Co, Bogu wszystko to jest potrzebne! Nie, nie potrzebne, ale Bóg pomaga, widząc dobre serce, dobrą wolę.
- Geronda, zapalając świecę, trzeba mówić, że stawiana jest ona w jakimś celu?
- Ty zapalasz świecę – dokąd ją posyłasz? Czyż nie posyłasz jej gdzieś? Świecą my o coś prosimy Boga. Kiedy zapalasz ją i mówisz: „Za tych, którzy cierpią ciałem i duszą, i za tych, którzy najbardziej tego potrzebują”, – to wśród tych ludzi są i żywi i umarli. Wiesz, jaki spokój odczuwają umarli, kiedy stawiamy za nich świecę? Tak jesteśmy w duchowym związku z żywymi i umarłymi. Jednym słowem, świeca – to „antena”, przy pomocy której nawiązujemy kontakt z Bogiem, z chorymi, ze zmarłymi i tak dalej.
- Geronda, a dlaczego my kadzimy ładanem?
- My zapalamy go aby oddać chwałę Bogu. Jego wychwalamy i dziękujemy za Jego wielkie dobrodziejstwa w całym świecie. Ładan –to też ofiara. I po tym, jak my, okadziwszy ikony w świątyni, przynosimy go w ofierze Bogu i świętym, kadzimy i ludzi – żywe ikony Boga.
Czy w prośbie, czy w dziękczynieniu – przykładajcie serca. „Boże mój, całym sercem proszę, abyś Ty okazał mi tę łaskę”, – tak ja „mówię” świecą. A ładanem wzywam tak: „Dziękuję Tobie, Boże mój, całym sercem moim za wszystkie Twoje dary. Dziękuję Tobie za to, że Ty przebaczasz liczne moje grzechy, i całego świata niewdzięczność, i własną moją niewdzięczność wielką”.
Na ile możecie, uprawiajcie i pielęgnujcie (w sobie) błahohowienije, skromność. To pomoże wam przyjąć Łaskę Bożą. Ponieważ, mając błahohowienije, duchową skromność, człowiek, jeśli jest on jeszcze i pokorny, przyjmuje Bożą Łaskę. Jeśli zaś nie ma w nim błahohowienija i pokory, to Łaska Boża nie przybliża się do niego. W Piśmie Świętym napisano: „Na kogo spojrzę, tylko na pokornego i milczącego i drżącego od słów moich” [100].
Ludzie zapominają o tych, którzy cierpią.
Geronda, wcześniej mówiliście o tym, że na ile unikasz pocieszenia ludzkiego, na tyle przyjmujesz boskie. Tak więc dlaczego, kiedy jesteś głodny, to lepiej odczuwasz modlitwę?
- Tak, ale, oprócz tego, i jeden głodny rozumie drugiego. Syty głodnego nie rozumie. Ja słyszałem, że w pewnym mieście wyrzucają pokarm, a nieco dalej żyją przesiedleńcy z Rosji, którzy nie mają co jeść. Ci nieszczęśnicy tłoczą się w jakichś cieplarniach, w szopach z blachy. Załóżmy, że ci, którzy wyrzucają pokarm, nie wiedzą o tym, że obok nich są ludzie w potrzebie. Ale dlaczego oni nie pytają, żeby dowiedzieć się? Wyrzucają pokarm! My nie dajemy nawet tego niepotrzebnego, co mamy. Kiedy jeden człowiek nie może kupić niezbędnego mu, a drugi ma rzeczy, których sam nie wykorzystuje, i nie daje ich temu, kto jest w potrzebie, to jest to grzech. Dla mnie to największa męka. Chrystus powie nam na Strasznym Sądzie: „Zgłodniałem i nie dajecie Mi jeść” [101].
Niektórzy mają wszystko i mówią: „Dzisiaj nie ma biedy”. O bliźnim oni nie myślą. Oni nie stawiają siebie na miejsce innego, aby nie zatrwożyć się i nie stracić swego spokoju. Ale z takim wewnętrznym usposobieniem jak oni mogą znaleźć biedaka? Jeśli człowiek myśli o drugim, to znajduje on biedaka i znajduje to, w czym on ma potrzebę. A ileż jest sierot, których nie ma komu pogłaskać po główce! Ludzie zapominają o tych, którzy cierpią. Ich umysł zajęty jest tymi, którzy żyją przyśpiewując, i z nimi, a nie z tymi, którzy cierpią, oni porównują się. A gdyby oni pomyśleli, na przykład, o tych nieszczęsnych mieszkańcach Północnego Epiru (Albanii), którzy za to że ocieniali siebie krzyżem, po dwadzieścia lat siedzą w więzieniu, w ciasnej celi, jeden na drugim! Wtedy ludzie patrzyliby na sprawy inaczej. Straszne! My nawet pomyśleć o tym nie możemy. Wiecie, co znaczy jeden na drugim? I nie siedząc, i nie leżąc, i nie stojąc… I jakie tam okno, dobrze jeszcze, jeśli jest jakaś dziura w ścianie [102].
- To znaczy w mogiłach, Geronda!
- W mogile masz choć nogi wyciągnięte. Jakież męczarnie! Na świecie teraz dużo jest biedy, ponieważ amunicję produkują, a ludzi porzucili na wolę losu. W Afryce widziałem, jak ludzie jedzą wielbłądzie łajno. Ludzkie ciała tam nie wyglądają jak ciała. Jak żaby. Klatka piersiowa jak koszyczek z pręcików. Dlaczego mi boleśnie? U nas jest wszystko, i dlatego nie bolejemy z powodu innych. A jeszcze do raju chcemy trafić…
Kiedy ja w 1958 roku przyjechałem do monasteru Stomion, to w Konicy był jeden protestant, który dzięki ekonomicznemu wsparciu z Ameryki uwiódł w protestantyzm osiemdziesiąt rodzin. On nawet potrafił wybudować im modlitewny dom dla spotkań. Nieszczęśni ludzie byli w wielkiej potrzebie, wielka nędza zmuszała ich stawać się protestantami, ponieważ ci ostatni pomagali im materialnie. Pewnego razu jeden z tych nieszczęśników powiedział mi: „Tak ja nie tylko protestantem, ale i żydem stać się jestem gotów, ponieważ jestem w wielkiej potrzebie”. Usłyszawszy to, powiedziałem: „Trzeba coś przedsięwziąć”. Zwołałem ludzi, którzy, mając pewien materialny dostatek, mogli pomóc innym, i porozmawiałem z nimi. Oni, biedacy, byli wtedy ludźmi całkowicie świeckimi, ale mieli dobre usposobienie. W szczególności, jeden z tych ludzi, nie patrząc na to, że prowadził całkiem świecki styl życia, miał szerokie serce. Ja, kiedy po raz pierwszy zobaczyłem go, powiedziałem: „Z zewnątrz wygląda jak zgniłka, ale wewnątrz jest dobrym łuczywem”. I tak, postanowiliśmy zebrać jakieś pieniądze i rozdać je biednym rodzinom. Poradziłem mającym dobrobyt aby sami szli do biedaków i rozdawali im pieniądze, dlatego aby i sami oni doszli do wzruszenia i otrzymali pożytek. Tak ich serce, nawet gdyby było skamieniałe, miękło, stawało się ludzkim. Tak otwierały się im rajskie drzwi. W krótkim czasie wszyscy ci dobroczyńcy zmienili się, ponieważ widzieli tę biedę, która żyła (obok nich), i nie ciągnęło ich już do rozrywek w klubach i potańcówkach. „Ty, – mówili oni, – nas rozbroiłeś. Jak pójdziemy teraz na rozrywki?” Oni i do cerkwi zbliżyli się, a o jednym z nich dowiedziałem się potem, że został nawet chórzystą. Ale i te osiemdziesiąt rodzin według Łaski Bożej jedna po drugiej wróciły do Prawosławia. Kiedy potem przyjechali amerykańscy protestanci, aby popatrzeć, co osiągnął protestant-kaznodzieja, to poddali go pod sąd, ponieważ nie maił on już zwolenników!
- Geronda, jedni, będąc w potrzebie, nie krępują się prosić o pomoc, drudzy zaś nic nie mówią.
- Wielu wstydzi się i nie chce psuć swojej reputacji. Tacy ludzie potrzebują pomocy bardziej, niż inni. I słuszniej jest pomagać (w pierwszej kolejności) im. Znam dwóch lekarzy, u których, gdy zdarzyło się jakieś nieszczęście, nie było pieniędzy nawet na aspirynę. Człowiek, mający miłość, nie zadawala się jedynie tym, aby dawać temu, kto poprosi go o jałmużnę, ale i sam szuka ludzi, będących w potrzebie, aby podtrzymać ich. Moja matka bardzo starała się to robić.
Kryterium miłości.
Jeśli człowiek ma (dostatek) i daje jałmużnę, to nie można zrozumieć, czy ma on miłość czy nie, ponieważ może on dawać nie z miłości, a dlatego, aby pozbyć się jakichś rzeczy. Miłość widać, kiedy człowiek daje, sam będąc w niedostatku. Załóżmy, ja uważam, że mam miłość. Bóg dlatego, aby sprawdzić moją miłość, posyła mi biedaka. Jeśli mam, na przykład, dwa zegarki – jeden dobry, a drugi trochę zepsuty – i oddam biedakowi zepsuty, to znaczy to, że miłość moja jest drugiego gatunku. Jeśli mam prawdziwą miłość, to oddaję biedakowi dobry zegarek. Jednak wplątuje się ujemna logika, i my mówimy tak: „Dobre, czy co, oddawać? Przecież dla niego, skoro nie ma żadnego zegarka, dobrym będzie i stary”. I oddaję mu stary zegarek. Ale kiedy dajesz stare, to żyje w tobie jeszcze stary zniszczony człowiek, jeśli zaś dajesz nowe, to jesteś człowiekiem odrodzonym. Stan zaś, kiedy zostawiasz u siebie i stare i nowe i nie dajesz niczego, jest piekielny.
- Geronda, jak wyjść z tego stanu?
- Trzeba myśleć tak: „Gdyby na miejscu biedaka był Sam Chrystus, to co ja bym Mu dał? Niewątpliwie, to co najlepsze”. Tak człowiek pojmuje, czym jest prawdziwa miłość, podejmuje twardą decyzję (postępować zgodnie z jej zasadami) i następnym razem oddaje najlepsze. Na początku może mieć on trochę trudności, ale, trudząc się w ten sposób, on osiąga taki stan, że, pomagając innym, oddaje i stare i nowe. Sam on choć będzie całkiem bez zegarka, za to z Chrystusem wewnątrz i będzie słyszeć słodkie bicie swego serca, igrającego od boskiej radości. Jeśli u ciebie „zabierają szatę”, a ty oddajesz i tę koszulkę, którą masz [103], to potem odzieje ciebie Chrystus. Jeśli ty ubolewasz z powodu jakiegoś nieszczęśnika i pomagasz mu, to pomyśl, jaką poniósłbyś ofiarę, gdyby Sam Chrystus był na jego miejscu. Tak człowiek zdaje egzaminy. W osobie swego bliźniego wierzący widzi Chrystusa. A sam Chrystus mówi, że, czyniąc coś jednemu z nieszczęśliwych, tym samym czynicie to Mnie [104]. Oczywiście, każdemu należy się oddawać należną mu cześć, ale miłość powinna być taka sama dla wszystkich. Minister i żebrak, generał i żołnierz zajmują w sercu wierzącego człowieka jednakowe miejsce.
- Geronda, dlaczego czasem bywa tak, że człowiek otrzymujący pomoc bez szacunku zachowuje się wobec tego, kto mu pomaga?
- Wtrąca się diabeł i podjudza tego, komu my pomagamy, źle zachowywać się wobec nas, abyśmy się rozgniewali. (Uczynione przez nas) dobro my przy tym tracimy. Człowiek nie jest winien, jego podburza diabeł dlatego, aby pozbawić nas wszystkiego. Czyniąc dobre uczynki, zawsze miejcie zawsze takie poczucie, że macie obowiązek je czynić, i bądźcie przygotowani napotkać pokusę, aby nie stracić uczynionego dobra, i aby cały zysk z tego dobra był wasz. Na przykład, człowiek ofiarowuje jakieś pieniądze, nie chcąc wystawiać tego na pokaz. Ale interweniuje kusiciel i namawia innych, by mu powiedzieli: „Ależ ty jesteś wielbicielem pieniędzy: nic nie ofiarowałeś, a ten-to zrobił to, tamten – co innego”. Tak diabeł przymusza tego człowieka „pokornie” odpowiedzieć: „Tak przecież i ja uczyniłem pewną drobnostkę. Założyłem… szpital”. Albo też wróg pobudza go rozgniewać się i wyjawić: „Kto, ja?! Ja jestem człowiekiem, który uczynił i to i sio?!” I tak on traci… wszystko. Albo diabeł pobudza tego, komu człowiek okazał dobrodziejstwo, aby powiedział mu: „Skąpiec! Wyzyskiwacz!”, aby dobroczyńca odpowiedział: „Kto, ja, czyż, jestem wyzyskiwaczem? Ja, jestem człowiekiem, który uczynił ci dobro, okazał dobie takie dobrodziejstwo?” – „Ach, on jest niewdzięcznikiem, – powie on potem, – przecież ja, oczywiście, nie chciałem, aby on mówił mi „dziękuję”, ale już przynajmniej mógłby przyznać (to, że jestem jego dobroczyńcą)!” Jednak jeśli człowiek oczekuje uznania swoich zasług, to traci on wszystko. Jeśli zaś ten, kto wyświadczył dobrodziejstwo w dobrej myśli powie tak: „Nawet dobrze, że on zapomniał o dobru, które ja mu uczyniłem” albo tak: „Być może, on był zdenerwowany albo zmęczony i dlatego rozmawiał w takim tonie”, to on usprawiedliwia bliźniego i nie traci sam. Kiedy nie oczekujemy odpłaty, to mamy czystą nagrodę. Chrystus uczynił dla nas wszystko, a my Go ukrzyżowaliśmy. Jak śpiewamy w cerkwi? „Za mannę żółć” [105]. Tak więc, zawsze starajmy się czynić dobro, nie oczekując za nie zapłaty.
Dający przyjmuje boską radość.
U człowiek są dwie radości: jedna – kiedy on przyjmuje, i druga – kiedy daje. Radość, której doświadczają, oddając, nieporównywalna jest z tą, której doświadczają, coś przyjmując. Człowiekowi, dlatego aby zrozumieć, czy słusznie odnosi sukcesy w sprawach duchowych, trzeba przede wszystkim sprawdzić siebie, czy raduje się on, oddając, a nie przyjmując. Czy denerwuje się, kiedy coś mu dają, i czy przeżywa radość, kiedy daje sam? I potem, jeśli on właściwie trudzi się w duchowym sensie, to, czyniąc jakieś dobro, on nigdy go nie zapamiętuje, ale nigdy nie zapomina nawet najmniejszego dobra, uczynionego jemu. On nie może zamykać oczu nawet na najdrobniejsze dobrodziejstwo innych w stosunku do niego. On sam, być może, podarował komuś całą winnicę i zapomniał o tym. Ale jednego grona winogron, danego mu z podarowanej przez niego winnicy, on nie może zapomnieć nigdy. Albo, być może, on dał komuś wiele rzeźbionych drewnianych ikon i tego nie pamięta. Jeśli, jednak, ten „ktoś” podaruje mu jedną ikonkę, zatopioną w folię, to on dojdzie do wzruszenia od tej ikonki, pomimo małej jej wartości, i z wdzięcznością będzie potem myśleć, jak za to odpłacić. On może zbudować całą cerkiew, ofiarować ziemię pod budowę i zapomnieć o tym. To jest taka prawidłowa duchowa droga: zapominać dobro, uczynione przez ciebie, i pamiętać dobro, uczynione tobie przez innych. Kto doszedł do takiego stanu staje się człowiekiem, Bożym człowiekiem. Jeśli zaś ktoś cały czas zapomina dobre uczynki, uczynione mu przez innych, i pamięta dobre uczynki, uczynione przez siebie, to takie działanie jest przeciwne temu, którego chce Chrystus. Ale i porachunki w rodzaju: „Ty mi dałeś tyle-to, a ja tobie tyle-to” – to drobiazgowy bazar. Ja staram się dać temu, kto jest w wielkiej potrzebie. Ja nie zajmuję się drobiazgami typu bazarowego: „Taki-to dał mi te książki, teraz jestem mu tyle-to winien, trzeba oddawać, aby się rozliczyć”. Albo: „Jeśli drugi nie dał mi nic, to i ode mnie nic on nie otrzyma”. To jest prawda człowiecza.
Ten, kto coś bierze, przyjmuje radość człowieczą. Ten, kto daje, przyjmuje boską radość. Przyjmujemy boską radość poprzez dawanie. Na przykład, ktoś daje mi książkę i w tym momencie raduje się on duchowo, bosko, ja zaś, wziąwszy książkę, raduję się po człowieczemu. Oddawszy tę książkę innemu, ja też uraduję się bosko, a ten, kto ją ode mnie otrzyma, uraduje się po człowieczemu. Oddawszy ją, z kolei, drugiemu, doświadcza boską radość i on, a człowieczą radość odczuwa ten, następny, kto ją przyjmie. Ale i on, jeśli odda ją komuś, uraduje się bosko i tak dalej. Widzicie, jak od jednej rzeczy wielu ludzi może doświadczać radość i boską i człowieczą?
Trzeba nauczyć się radować, dając. Człowiek zajmuje prawidłową pozycję, jeśli raduje się on, dając. On „podłączony” jest wtedy do Chrystusowej „sieci” i ma boską radość. Radość, której on doświadcza, rozdając coś albo pomagając w czymś, zawiera w sobie boski „tlen”. Ale kiedy człowiek raduje się z tego, co on przyjmuje, albo z tego, że inni poświęcają się dla niego, to w jego radości jest fetor, duszność. Ludzie, którzy, nie biorąc pod uwagę swego „ja”, oddają siebie innym, będą bardzo szybko sądzić nas. Jakiejż to radości doświadczają oni! Opiekuje się nimi Chrystus. Ale większość ludzi raduje się, przyjmując. Oni pozbawiają siebie boskiej radości i dlatego doznają męki. Chrystus wzrusza się, kiedy my kochamy naszego bliźniego bardziej, niż siebie, i napełnia nas boską wesołością. Patrz, On nie ograniczył się przykazaniem „pokochasz bliźniego swego, jak siebie samego” [106], ale złożył Siebie w ofierze za człowieka.
Chciwy na pieniądze zbiera dla innych.
- Oto, Geronda, dwóch małych braciszków: młodszy rozdaje, a starszy nie.
- Niech rodzice nauczą i starszego znajdować słodycz w dawaniu. I jeśli starszy potrudzi się nad tym, to on otrzyma nagrodę większą, niż młodszy, dający ze swojej natury, stanie się lepszy od niego.
- Geronda, jak uwolnić się od ucisku w sercu, który przeszkadza nam dawać coś innym?
- Ty co też, jesteś skąpcem?! Oto ja ciebie! Wygonię! I na posłuszeństwie na przykład, jeśli trudzisz się w archondariku [107], to od razu weź sobie błogosławieństwo rozdawać w przyszłości (aby nie prosić za każdym razem ponownie). Widzisz, jak bez zawiści Bóg daje wszystkim Swoje błogosławieństwa? A jeśli nie przyzwyczaić się dawać, to potem przyuczasz się do skąpstwa i dać cokolwiek innemu jest już niełatwo.
Miłujący pieniądze – to skarbonka, on zbiera dla innych. W ten sposób on traci i radość dawania, i nagrodę boską. „Dlaczego ty je gromadzisz? – zapytałem pewnego razu jednego bogacza. – Zobowiązań nie masz. Co będziesz z nimi robić?” – „Kiedy umrę, – odpowiada on, – tu zostaną”. – „A ja, – mówię mu, – daję ci błogosławieństwo wziąć wszystko, co zgromadzisz, z sobą na tamten świat”. – „Tu, – mówi on, – tu zostaną. Jeśli umrę, to niech inni je rozbiorą”. – „Tutaj-to, mówię, one zostaną. Ale zadanie w tym, abyś ty rozdał je swoimi rękami teraz, póki żyjesz!” Nie ma człowieka głupszego, niż wielki chciwy dorobkiewicz. On ciągle gromadzi, ciągle żyje oszczędnie i w ostateczności za wszystkie swoje zgromadzone bogactwa kupuje sobie wieczną mękę. Wielki dorobkiewicz doszedł do ostatniego stopnia głupoty, ponieważ nie daje innym dóbr materialnych, tonie w nich i traci Chrystusa.
Ze skąpca śmieją się ludzie. Był pewien właściciel ziemski bardzo bogaty i pola miał w jednym regionie, i apartamenty w Atenach, ale był tak bardzo skąpy. Pewnego razu ugotował dla robotników, którzy pracowali na jego polach, garnek fasolowej polewki, rzadkiej-przerzadkiej. A w tych czasach nieszczęśni robotnicy zaczynali pracować z rana, od wschodu słońca, i kończyli po zachodzie. W południe, kiedy oni przysiedli odpocząć, gospodarz wylał polewkę do wielkiej brytfanny i wezwał ich na obiad. Biedacy-robotnicy rozsiedli się dookoła, zaczęli jeść: to jakąś fasolkę wezmą do łyżki, to samą rzadkość! A jeden z tych robotników umiał nieźle podpuścić. Odkłada on łyżkę, odchodzi na bok, zdejmuje buty, skarpety i udaje, że chce dostać się z nogami do brytfanny z polewką. „Ty co robisz?” – pytają go pozostali. „A oto, – mówi, – chcę wejść do środka, poszukać, być może, znajdę jakąś fasolkę!” Takim oto skąpcem był ten nieszczęsny właściciel ziemski! Dlatego tysiąc razy jest lepiej, jeśli człowieka opanuje rozrzutność, niż skąpstwo.
- Skąpstwo, Geronda, to choroba.
- Bardzo straszna choroba! Nie ma choroby straszniejszej, jak skąpstwo, które opanowało człowieka. Oszczędność – to dobra rzecz, ale trzeba być uważnym, aby diabeł po cichu nie zapanował nad tobą przy pomocy skąpstwa.
- A niektórzy, Geronda, ze skąpstwa pozostają głodni.
- Czy jedynie tylko głodni? Był pewien bogaty handlarz, miał wielki sklep, a sam rozcinał scyzorykiem zapałki na trzy części. A u drugiej wielkiej bogaczki była siarka, więc ona stale utrzymywała palące się węgle i, żeby rozpalić ogień, zapalała siarkę od węgli, aby nie stracić nawet zapałki. A sama miał domy, ziemie, bogate majątki.
Ja nie mówię, że trzeba być rozrzutnym marnotrawcą. Ale rozrzutny, jeśli go o coś poprosisz, to przynajmniej, da ci to łatwo. Skąpiec zaś pożałuje dać ci cokolwiek. Pewnego razu dwie sąsiadki, gospodynie domowe, zaczęły rozmowę o sałatkach, o occie, i w rozmowie jedna z nich mówi: „Mam bardzo dobry ocet”. Minął jakiś czas, i drugiej biedaczce trzeba było trochę octu. Poszła ona z prośbą do sąsiadki, a ta mówi jej w odpowiedzi: „Posłuchaj no, miła, przecież gdybym ja swój ocet rozdawała, to nawet i siedem lat bym go nie miała!”
Dobrze jest jednocześnie być oszczędnym i rozdawać. Oszczędny nie znaczy skąpiec. Mój ojciec pieniędzy nie przetrzymywał. W Farasach nie było hotelu, zamiast niego był nasz dom. Kto przychodził do wsi, szedł na nocleg do starosty. Gościa karmili, myli mu nogi i jeszcze czyste skarpety dawali mu.
Teraz widzę, jak nawet w niektórych świątyniach, gdzie bywają pielgrzymi, całe spiżarnie zapchane są łampadami, ale mimo wszystko nie mówią „U nas są”, aby ludzie przestali je przynosić. Ani wykorzystać tych łampad nie mogą, ani sprzedać, ale i nie rozdają ich. Zacząwszy zbierać, człowiek tym związuje się i oddawać już nie może. Ale jeśli człowiek zacznie nie gromadzić rzeczy, a rozdawać je, wtedy jego serce – on i nie zrozumie jak – skupi się w Chrystusie. U jakiejś wdowy nie ma pieniędzy, aby kupić arszyn (ok. 71 cm.) materiału na ubranie swoim dzieciom, a ja będę gromadzić? A jak ja to zniosę? U mnie w celi nie ma ani talerzy, ani garnków, są blaszane puszki. Zamiast kupować coś sobie, ja wolę dać pięćset drachm jakiemuś studentowi, aby on mógł pojechać z jednego monasteru do drugiego. Nie gromadząc, ty masz błogosławieństwo od Boga. Kiedy ty dajesz błogosławieństwo drugiemu, to przyjmujesz błogosławieństwo sam. Błogosławieństwo rodzi błogosławieństwo.
Dobre usposobienie – jest wszystkim.
- A jeśli, Geronda, proszą mnie o pomoc, ale ja nie mam co dać?
- Kiedy ja chcę dać jałmużnę i nie mam co dać, daję jałmużnę z krwi. Ten, kto coś ma i okazuje innym materialną pomoc, doznaje radości, podczas gdy człowiek, który nie ma co dać innym, ciągle cierpi i w pokorze mówi sobie: „Ja nie okazałem jałmużny swemu bliźniemu”. Dobre usposobienie – jest wszystkim. U innego bogacza jest co dać, ale on nie daje. A jakiś biedak chce dać, ale nie daje, ponieważ nie ma co dać. Jedno różni się od drugiego. Bogaty, dawszy jałmużnę, odczuwa satysfakcję. A biedak ubolewa, on chce uczynić dobro, ale nie ma co dać bliźniemu. On cierpi duszą, podczas jak, gdyby miał cokolwiek, on oddawałby to i nie męczyłby się. Dobre usposobienie widać po uczynkach. Jeśli ktoś prosi o jałmużnę biedaka i ten, sam doznając niedoli, da mu, to niezależnie od tego, czy przepije te pieniądze człowiek, który otrzymał jałmużnę, biedak, który ofiarował ją, otrzyma radość duszy, a Bóg, oświeciwszy jeszcze kogoś, pomoże i miłosiernemu biedakowi. A czasem, wiecie, jaka zdarza się niesprawiedliwość? Człowiek, aby pomóc bliźniemu, oddaje mu to, co ma sam, a drugi interpretuje to w swoim umyśle, jak mu się podoba.
- Co macie na myśli, Geronda?
- Przypuśćmy, że u jakiegoś nieszczęśnika jest zaledwie pięć tysięcy drachm [108] w kieszeni. Spotyka on na drodze biedaka, wsuwa mu je do ręki i ucieka. Biedak widzi, że to pięć tysięcy, i raduje się. Przechodzi w tym czasie obok jakiś bogacz i, widząc, że inny ofiarował pięć tysięcy jałmużny, mówi w swoim umyśle: „Skoro on tak piątaki rozdaje, to kto go wie, ile on ma pieniędzy? Milionerem, jest pewnie!” I ofiarowuje ten bogacz biedakowi pięćset drachm, uspokajając myśli tym, że spełnił swój obowiązek. Tymczasem wszystko, co miał ten nieszczęsny, to był ten piątak. I jak tylko zobaczył on biedaka, jego serce podskoczyło, i on go oddał. A gdyby i bogacz troszkę duchowo pracował (nad sobą), to miałby dobrą myśl i powiedziałby: „Popatrz no, oddał ostatnie” albo: „Sam miał tylko wszystkiego z dziesięć tysięcy, a pięć oddał biedakowi”. Ale jak przyjdzie mu dobra myśl, jeśli on duchowo nie pracuje (nad sobą)? Oto on i komentuje: „Skoro on tak pieniądze rozrzuca, znaczy łopatą je zgarnia”.
A niektórzy ludzie ofiarowują pięćset czy tysiąc drachm biedakowi, ale z biednym robotnikiem, pracującym u nich, z powodu pięciu czy dziesięciu drachm urządzają całe żydowskie targi. Ja nie mogę zrozumieć: no dobrze, ty dajesz pięćset czy tysiąc drach temu, kogo nie znasz, a przy tym zostawiasz głodnym tego, kto obok ciebie i pomaga tobie? A przecież to jego masz obowiązek pokochać i jemu pomóc przede wszystkim. Ale, widocznie, jałmużna tych ludzi czyniona jest dlatego, aby ich pochwalili. A jakiegoś robotnika tacy ludzie, kierujący się światową logiką, mogą jeszcze i do sądu zaciągnąć niby dlatego, aby nie być pośmiewiskiem w oczach innych. Pewna kobieta, chodząca do cerkwi, opowiedziała mi [109], że pewnego razu ona chciała kupić drewna na opał u jednej babci, która je trzy godziny wiozła na mułach z lasu do wsi. A tego dnia ta babcia przeszła jeszcze półgodziny dłużej, czyli w sumie trzy i pół godziny, ponieważ omijała posterunki strażnicze, aby nie złapali jej leśniczy. „I po ile to?” – pyta ją pani. „Piętnaście drachm”, – odpowiada staruszka. „Nie, – mówi pani, – to dużo. Ja płacę tobie za nie jedenaście drachm”. „Tak-to oto, – powiedział mi ona potem, – to dlatego aby nas, ludzi duchowych, nie uważali za durniów”. Ja ją potem wytrzepałem! Babcia utrzymywała dwa muły i straciła dwa dni, aby zdobyć dwadzieścia dwie drachmy. Dlaczego by nie dać jej dwadzieścia drachm więcej?! Ale jednak nie, zamiast tego trzeba było urządzić prawdziwy żydowski targ.
Jałmużna pomaga zmarłym.
Bogactwo, nie będąc rozdawanym biednym za zdrowie i zbawienie naszej duszy czy za spokój dusz naszych zmarłych bliskich, przynosi człowiekowi zgubę. Jałmużna, ofiarowana chorym, wdowom, sierotom, innym nieszczęśnikom, bardzo pomaga i zmarłym. Ponieważ, kiedy dawana jest jałmużna za zmarłego, przyjmujący ją mówią: „Bóg mu wybaczy. Niech będą błogosławione jego prochy”. Jeśli ktoś będzie cierpiał z powodu choroby, nie będzie mógł pracować, będzie w długach i ty w tak trudnej sytuacji pomożesz mu i powiesz: „Weź te pieniądze za pokój duszy takiego-to”, to ten człowiek powie: „Bóg mu wybaczy. Niech będą błogosławione jego prochy”. Biorący jałmużnę czynią serdeczną modlitwę za zmarłych, i to bardzo im pomaga.
- Jeśli u jakiejś kobiety mąż umrze, nie przyjąwszy priczastija, nie wyspowiadawszy się, albo jeśli rozbije się jej dziecko, to co jeszcze może ona zrobić, aby pomóc ich duszom?
- Niech ona sama, na ile może, stanie się lepszą. Oczywiście, tym ona pomoże sobie samej, ale i mężowi swemu też, ponieważ skoro są oni ślubni, to umarły też ma swój udział (w jej duchowym sukcesie). To ważniejsze jest od wszystkiego: samej stać się lepszą. Inaczej ona może uczynić coś dobrego, ale przy tym nie zmieni się ku lepszemu. „Swój obowiązek, – powie ona, – ja wypełniłam. Czego jeszcze ty ode mnie chcesz?” I pozostanie niepoprawiona albo nawet stanie się jeszcze gorsza.
Jałmużna „w tajemnicy”.[110]
- Geronda, niektórzy uważają za faryzeuszostwo, jeśli człowiek chodzi do cerkwi, ale odstaje w miłości i ofiarności.
- Ech, skąd oni to wiedzą? Oni są tego pewni?
- Tak oni sądzą.
- Chrystus co powiedział? „Nie sądźcie” [111]. Jakiś człowiek może nie dać jałmużny cyganowi, ponieważ zna kogoś chorego, będącego w wielkiej potrzebie, i pomóc temu ostatniemu. Cygana spotka przechodzeń i ofiaruje mu, a kto ofiaruje choremu? Jak więc można, nie wiedząc, wyciągać takie wnioski? Faryzeuszostwo – to kiedy ktoś daje ofiarę jawnie dlatego, aby go pochwalili.
Pamiętam, kiedy ja w 1957 r. byłem w jednym samotniczym (idiorytmicznym) monasterze [112], za każde posłuszeństwo w zależności od jego złożoności dawali braciom pieniężne wynagrodzenie. Ponieważ w tych czasach w monasterach brakowało ludzi, niektórzy z braci, którzy mieli siły, brali na siebie wiele posłuszeństw i otrzymywali większe wynagrodzenie, ale rozdawali otrzymane biednym. Był tam pewien mnich, którego nazywali Chciwcem, ponieważ on nie rozdawał pieniędzy. Kiedy ten mnich zmarł, to na pogrzebie opłakiwać go zebrali się biedni chłopi stąd, z Chałkidiki – z Wielkiej Panagii, z Paleochori, Neochori [113]. Ci chłopi trzymali wołów i przewozili las, drewniane bale; wtedy wszystko wożona na wołach, nie tak, jak teraz – na wywrotkach, na ciężarówkach do przewozu drewna. Tak oto, ten mnich co robił: zbierał-zbierał pieniądze, które mu dawano za te posłuszeństwa, które wypełniał, a kiedy widział, że u jakiegoś gospodarza, głowy rodziny, był tylko jeden wół albo że on zdychał, to mnich kupował mu woła. Kupić woła w tych czasach było sprawą nieprostą, on kosztował pięć tysięcy drachm, a pieniądze wtedy były twarde. Inni mnisi ofiarowywali pięć drachm jednemu biedakowi, dziesięć – drugiemu, dwadzieścia – trzeciemu, i ich dobrodziejstwa były widoczne. A zmarły był całkiem niezauważalny, ponieważ on nie dawał jałmużny podobnie jak inni, a zbierał pieniądze i pomagał ludziom po swojemu. Tak oto i przezwali go Skąpcem, Chciwcem. A w ostatecznym końcu, kiedy on umarł, zebrali się biedacy i płakali: „On mnie uratował!” – mówił jeden, „On mnie uratował!” – mówił drugi. W te lata, mając woła, można było przewozić drzewo z lasu i utrzymywać rodzinę. Bracia monasteru byli porażeni. Dlatego ja i mówię: „Gdzie nam wiedzieć o innych, co oni robią?”
- Geronda, czasem człowiek daje jałmużnę, ale odczuwa i jakąś pustkę. W czym przyczyna?
- Niech przyjrzy się sobie, być może, kieruje nim chęć przypodobania się innym. Kiedy pobudzające motywy są czyste, człowiek odczuwa radość. Wiecie, co urządzili kiedyś w pewnym mieście? Opowiadał mi o tym jeden mój znajomy, pobożny człowiek, z zawodu adwokat. Zbliżało się Boże Narodzenie, i niektórzy chrześcijanie postanowili zebrać różne rzeczy, przygotować paczki, różne prezenty i rozdać je biednym na miejskim placu. Wtedy, po okupacji [114], ludzie żyli w biedzie. Ten adwokat powiedział: „Skoro wiemy, kto jest biedny (a kto nie), dawajcie lepiej rozdawać te prezenty bez szumu”. – „Nie, – odpowiedzieli mu, – rozdamy je na placu na chwałę Bożą, żeby ludzie widzieli, że nie jesteśmy obojętni”. – „A po co to potrzebne? – znów sprzeciwił się mój znajomy. – W jakiej księdze wy widzieliście, aby tak rozdawano jałmużnę?” Ci swoje: „Na chwałę Bożą”. W żaden sposób nie mógł on ich przekonać i, kiedy uświadomił to sobie i wybił się z sił, zostawił ich robić tak, jak chcieli. No i cóż: zwieźli oni podarki na wielki plac miejski i ogłosili, że będą je tam rozdawać. Wszyscy się o tym dowiedzieli, i natychmiast zbiegł się najbardziej zapalczywy narodek, i jak goryle: chwytali, chwytali i pozostałym nic nie zostawili. Dary dostały się tym, kto był barbarzyńcą i nie miał przymuszonej potrzeby, a nieszczęśni biedacy zostali z pustymi rękami. A kiedy odpowiedzialni za to przedsięwzięcie spróbowali zaprowadzić tam porządek, to oni jeszcze i po szyi porządnie dostali – „na chwałę Bożą”! Widzicie, jak działają duchowe zakony (prawa)? Człowiek światowy ma usprawiedliwienie w tym, żeby się poszczycić, pochwalić się, ale jakie jest w tym usprawiedliwienie dla człowieka duchowego?
- A bywają, Geronda, ludzie niewierzący, ale współczujący i czyniący dobro…
- Kiedy człowiek świecki daje jałmużnę z dobrego usposobienia, a nie dla przypodobania się innym, Bóg nie opuści go i w jakimś momencie przemówi do jego serca. Pewien mój znajomy, żyjący w Szwajcarii, opowiadał o pewnej bogatej damie, ateistce, która, będąc niezwykle współczującą, doszła do tego, że rozdała cały swój majątek biednym i nieszczęśliwym i w końcu końców została całkowitą biedaczką bez środków do życia. Wtedy ci, którym ona wcześniej pomagała, postarali się urządzić ją w najlepszym domu starców. Jednak, pomimo wszystkich dobrych uczynków, które uczyniła ta kobieta, pozostawała ona ateistką. Kiedy próbowali porozmawiać z nią o Chrystusie, unikała rozmowy, mówiła, że Chrystus był jedynie dobrym człowiekiem, działaczem społecznym, przedstawiała i inne podobne teorie. Możliwe też i to, że chrześcijanie, którzy z nią rozmawiali, nie pomogli jej, ona nie zobaczyła w ich życiu nic szczególnego. „Pomódl się za tę duszę”, – mówił mi mój przyjaciel, i sam dużo modlił się o jej nawrócenie. Po upływie jakiegoś czasu on opowiedział mi, że, zaszedłszy jakoś do domu starców, on zobaczył ją całkiem przemienioną. „Ja wierzę, – wykrzykiwała ona, – wierzę!” Z nią wydarzyło się jedno cudowne wydarzenie, które ją przemieniło, i po tym ona zechciała się ochrzcić.
„Postępując tak wy zbieracie na głowę jego ogniste węgle”. [115]
- Geronda, jeśli człowiek nie ma wymuszonej potrzeby, ale tylko udaje takiego, to czy trzeba mu pomagać?
- Chrystus powiedział, że trzeba, nie wypróbowując, dawać tym, którzy nas proszą [116]. I nawet jeśli proszący nie ma wymuszonej potrzeby, ty i tak powinieneś mu dać. Raduj się, że (że masz możliwość) dać jałmużnę. Bóg „posyła deszcz na prawych i na nieprawych [117], więc dlaczego też i my mamy nie pomóc swemu bliźniemu? A czyż my sami jesteśmy godni tych wszystkich darów, które daje nam Bóg? On „nie według bezprawia naszego uczynił nam, ani według grzechów naszych odpłacił nam” [118]. Jakiś biedak prosi ciebie o pomoc. Nawet jeśli masz wątpliwości wobec niego, wszystko jedno, z rozsądkiem, pomóż mu, aby potem nie doświadczała ciebie myśl. Pamiętasz, co pisał abba Izaak: „Nawet jeśli człowiek siedzi wierzchem na koniu i prosi ciebie – daj mu” [119]. Ty nie znasz prawdziwego stanu rzeczy. Twoja sprawa – wierzyć w to, co mówi tobie proszący, i ofiarowywać odpowiednio do tego, ile on u ciebie prosi.
Jeśli, na przykład, mamy tylko tysiąc drachm i my, oddając je żebrakowi, przeżywamy, że nie możemy dać więcej, to, oprócz ofiarowywanego przez nas błogosławieństwa (czyli tych pieniędzy), wkładamy w sumienie tego żebraka Chrystusa i dobre zaniepokojenie. To, co zrobiliśmy, zatrwoży go, ponieważ jego umysł będzie stale powracać do tego miłosiernego człowieka, który waz z „chiliarikiem” [120] oddał mu swoje przepełnione ubolewaniem serce. Ten nieszczęśnik dojdzie do tego, że anonimowo wyśle swemu dobroczyńcy wszystkie wzięte od niego pieniądze, albo nawet jeszcze więcej. Ze mną kiedyś wydarzyło się coś podobnego. Pewnego razu, kiedy byłem w Salonikach, zatrzymała mnie pewna kobieta, z wyglądu cyganka, i poprosiła pieniędzy dla swoich dzieci, ponieważ jej mąż był chory. Miałem tylko pięćset drachm, oddałem je jej i powiedziałem: „Wybacz, ale nie mam więcej dać tobie. Jeśli chcesz, weź mój adres i napisz mi o zdrowiu twego męża. Postaram się przysłać tobie ze Świętej Góry więcej”. Wkrótce otrzymałem list, w którym było pięćset drachm i dopisek: „Dziękuję tobie za twoją dobroć. Zwracam tobie pieniądze, które mi dałeś”. Jeśli ofiarowywać z bólem, to przyjmujący ofiarę będzie opalać się miłością, Chrystusem, i sam zacznie rozdawać, a nie zbierać. A jeśli proszący o jałmużnę okaże się człowiekiem zatwardziałym i bezlitosnym i będzie gromadzić zbierane pieniądze, to radości mu one nie przyniosą. Bóg urządzi tak, że zgromadzone przez niego pieniądze pójdą tam, gdzie będą potrzebne. A na dolę zatwardziałego natrętnego żebraka dostanie się tylko zmęczenie i znużenie od tej „zbiórki ofiar” (nazwijmy to tak), którą on (sam tego nie wiedząc) organizował dla innych.
- To znaczy, Geronda, ile trzeba dawać?
- Tyle, aby potem nie gryzło ciebie sumienie. Niezbędny jest rozsądek. Nie trzeba dawać sto, a potem denerwować się, że nie dałaś pięciuset. Potrzebna jest szczególna uwaga, jeśli człowiek ma miłość z wielkim natchnieniem, entuzjazmem. W takim przypadku trzeba troszkę przyhamowywać swoją miłość i entuzjazm, aby potem nie żałować tego, że, rzekomo, dużo daliśmy temu nieszczęsnemu, a trzeba było dać mniej, i oto sami teraz musimy siedzieć z pustymi rękami. Powolutku taki człowiek zdobywa doświadczenie i będzie dawać jałmużnę zgodnie z tą bezinteresownością i ofiarnością jaką posiada.
- Geronda, a kiedy roszczenia proszącego są nadmierne, czy trzeba je zaspokajać?
- Tu potrzebny jest rozsądek i jeszcze raz rozsądek. Kiedy człowiek prosi ciebie o cokolwiek dlatego, aby pochwalić się otrzymanym przed innymi, daj mu. Patrz, przecież Chrystus nie powiedział Judaszowi: „Jaki z ciebie apostoł? Połóż kres swojej miłości do pieniędzy!” – ale powierzył mu i skrzynkę na pieniądze. Jednak jeśli ktoś prosi ciebie, na przykład, o słoik dżemu, i ty go masz, ale wiesz, że i u samego proszącego jest cała beczka, a ktoś jeszcze nie ma dżemu w ogóle, to powiedz temu, kto ma i prosi jeszcze: „Bracie, jeśli chcesz, daj i ty trochę z tego, co masz, takiemu to”. Ale jeśli takiego potrzebującego nie ma, to daj proszącemu, skoro on prosi ciebie o to, i nic mu nie mów. Jeśli jest w nim wrażliwa strunka, to od tego ofiarowania on może dojść do wzruszenia i poprawić się.
I tak, w podobnych przypadkach dzieje się to, o czym pisze święty apostoł Paweł: „Jeśli wróg twój czyni tobie zło, a ty czynisz mu dobro, to ty zbierasz na jego głowę płonące węgle„. Nie w tym sensie, że ty spalasz swego wroga, ale w tym, że, kiedy czynisz mu dobro, w nim zaczyna działać miłość. Miłość to Chrystus, i w człowieku zaczyna działać Boża Łaska. A potem człowiek zmienia się, ponieważ demaskuje go sumienie, to znaczy bywa on wtedy palony przez własne sumienie. Jednak czynić dobro ze względu na to, aby ktoś był demaskowany przez sumienie i wracał na właściwą drogę, jest niewłaściwe, ponieważ i tym dobro pozbawiane jest mocy. Czyń dobro z miłością. Kiedy ty „mścisz się” na swoim wrogu dobrem, to on w dobrym sensie zmienia się i poprawia się.
W Konicy był pewien pijak, mający rodzinę. Ja dawałem mu jakieś pieniądze. Niektórzy dowiedzieli się, że pomagałem temu nieszczęśnikowi (on sam im o tym opowiedział), i powiedzieli mi: „Nie trzeba dawać mu pieniędzy, on pije”. Sam on mówił mi: „Daj mi dla moich dzieci”, i ja, kiedy dawałem mu jałmużnę, mówiłem: „Weź to dla twoich dzieci”. Wiedziałem, że on pije, ale wiedziałem i to, że moje słowa troszkę mu pomogą: on będzie kontynuować popijać, ale i o dzieciach swoich będzie troszkę myśleć. Gdybym nie dawał mu pieniędzy, to on męczyłby swoją żonę, ponieważ zabierałby wtedy te pieniądze, które ona zarabiała (a ona, biedna, chodziła harowała po cudzych domach), przepijałby je, a dzieci cierpiałyby jeszcze bardziej. Jednak, kiedy mówiłem mu: „Weź to dla twoich dzieci”, on przypominał troszkę o swoich dzieciach. Rozumiesz? Ubolewałem z jego powodu, on widział to, i rozpoczynała się w nim wewnętrzna praca. Wielu naprawiło się w podobny sposób. A niektórzy, demaskowani potem przez sumienie, zwracali i pieniądze.
Poprzez swoją logikę my nie pozwalamy działać Chrystusowi. Jeśli wy chcecie być ewangelistami (ale, oczywiście, nie protestantami), to uczcie się prawdziwej Ewangelii już teraz.
„Najwyższa radość pochodzi od ofiary. Tylko ofiarowując, człowiek przebywa w radości z Chrystusem, ponieważ Chrystus jest Ofiarą”
Antychryst.
- Geronda, powiedzcie nam coś o antychryście.
- Dawajcie porozmawiamy teraz o Chrystusie… Bądźmy jak można bliżej Chrystusa. A jeśli jesteśmy z Chrystusem, to dlaczego mielibyśmy bać się antychrysta? Albo, być może, nie ma teraz ducha antychrysta? Tak czy inaczej, zło czyni duch antychrysta. I jeśli potwór-antychryst zrodzi się i narobi różnych szalonych rzeczy, to w końcu on (wszystko jedno) okaże się pośmiewiskiem. Jednak wydarzy się wiele wydarzeń. Możliwe, że i wam przyjdzie się przeżyć wiele z tego, o czym mówi się w Apokalipsie. Powolutku wiele wychodzi na jaw. I ja, nieszczęsny, zacząłem krzyczeć jeszcze ile lat temu! Sytuacja jest straszna, szalona! Szaleństwo przekroczyło (wszelkie) granice. Nadeszła apostazja [122], i teraz pozostało tylko przyjść „synowi pohybla (zatracenia)” [123]. (Świat) przemieni się w dom wariatów. Zapanuje istny chaos, wśród którego każde państwo zacznie robić, co mu przyjdzie do głowy. Daj Boże, aby interesy tych, którzy tworzą wielką politykę, były nam na rękę. Co jakiś czas będziemy słyszeć coś nowiutkiego. Będziemy widzieć, jak dzieją się najbardziej nieprawdopodobne, najbardziej szalone wydarzenia. (Dobrze jedynie), że te wydarzenia będą zmieniać jedno drugie bardzo szybko.
Ekumenizm, wspólny rynek, jedne wielkie państwo, jedna religia, zszyta według ich potrzeb. Takie są plany u tych diabłów. Syjoniści już przygotowują kogoś na mesjasza. Dla nich mesjasz będzie carem, to znaczy on będzie panować tu, na ziemi. Jehowi też oczekują ziemskiego króla. Syjoniści przedstawią swego cara, i jehowi przyjmą go. Wszyscy oni uznają go za cara, powiedzą: „Tak, to on”. Nastanie wielki niepokój, zamieszanie. W tym zamieszaniu wszyscy będą chcieli cara, który mógłby ich uratować. I wtedy oni wybiorą człowieka, który powie: „Ja – jestem imam, ja – piąty Budda, ja – Chrystus, Którego oczekują chrześcijanie, ja jestem tym, którego oczekują jehowi, ja – mesjasz żydów”. U niego będzie pięć „ja”.
Ewangelista Jan mówi w swoim Pierwszym Liście: „Dzieci… antychryst idzie i teraz jest wielu antychrystów” [124]. On ma na myśli nie to, że oczekiwany antychryst będzie jak prześladowcy Maksymilian i Dioklecjan, ale że oczekiwany antychryst będzie, jeśli można tak się wyrazić, wcieleniem diabła. On stanie przed izraelskim narodem jako mesjasz i skusi świat. Nadchodzą ciężkie czasy, oczekują nas wielkie próby. Chrześcijanie zniosą wielkie prześladowanie. Tymczasem wyraźnie widać, że ludzie nawet nie rozumieją tego, że my już przeżywamy znaki (ostatecznych) czasów, że pieczęć antychrysta staje się realnością. Jakby nic się nie dzieje. Dlatego Pismo Święte mówi, że pokusie (oczarowaniu, uwiedzeniu) ulegną nawet wybrani [125]. Ci, w kim nie będzie dobrego usposobienia, nie otrzymają oświecenia od Boga i ulegną pokusie w lata apostazji. Ponieważ ten, w kim nie ma Bożej Łaski, nie ma duchowej jasności, jak nie ma jej i diabeł.
- A syjoniści, Geronda, czy wierzą w antychrysta i w to, co z nim związane?
- Oni chcą rządzić światem. Dlatego aby osiągnąć swój cel, oni używają czarów i satanizmu. Na kult szatana oni patrzą jak na moc, która pomoże w zrealizowaniu ich planów. Więc, oni chcą rządzić światem przy pomocy szatańskiej mocy. Z Bogiem oni się nie liczą. Jednak czy błogosławi ich przy tym Bóg? Ze wszystkiego tego Bóg wyprowadzi wiele dobrego. Poprzednie satanistyczne teorie panowały siedemdziesiąt lat, a te nie utrzymają się nawet siedmiu.
- Geronda, słysząc o antychryście, ja odczuwam w sobie strach.
- Czego się boisz? Czy on straszniejszy od diabła, będzie? On jest człowiekiem. Oto święta Marina wytłukła, pokonała diabła, a święta Iustina iluż biesów poraziła! Ale (trzeba pamiętać) najważniejsze: my przyszliśmy na ten świat nie dla tego, aby wygodniej urządzić się.
Ziemski car żydów.
- Znakiem tego, że zbliża się spełnienie proroctw, będzie zniszczenie meczetu Omara w Jerozolimie. Zburzą go, aby odbudować świątynię Salomona, która, jak mówią, znajdowała się na jego miejscu. W odbudowanej świątyni syjoniści w ostatecznym końcu ogłoszą antychrysta Mesjaszem. Ja słyszałem, że żydzi już przygotowują się do wzniesienia świątyni Salomona.
- Geronda, dlaczego więc żydzi, czytając Stary Testament, nie wierzą w Chrystusa?
- Dlaczego ty nie pójdziesz i nie powiesz im tego? Żydzi zawsze mieli fanatyzm. Rozumieć to oni rozumieją, ale oślepia ich egoizm. Gdyby byli oni trochę bardziej uważni, nikt z nich nie pozostałby judejczykiem.
- A jak oni interpretowali przeczytane?
- Jak oni to interpretowali i jak wyjaśniają? Duchowe znaczenia oni przekształcają w materialne. (Pójdź), na przykład, popatrz, jak oni zinterpretowali słowa proroka Izajasza „zakwitnie pustynia Jordanu” [126]. Dla tego, aby pokazać, że pustynia „zakwitła”, oni zmienili bieg jakiejś rzeki, założyli tarasy, sady, nasadzili bananów, pomarańczy, cytryn, wszystko zazielenili, tak że teraz mówią: „Zakwitła pustynia!” I wszystko oni wyjaśniają w podobny sposób. Tymczasem te słowa proroka odnoszą się do odrodzenia świata poprzez Święty Chrzest – „kąpiel odrodzenia, nowego życia”.
- Teraz oni oczekują ziemskiego cara?
- Tak, antychrysta. Rabini wiedzą, że Mesjasz przyszedł i Go ukrzyżowali. Dowiedziałem się od jednego człowieka, że, kiedy żyd leży przy śmierci, idą do niego rabini i mówią na ucho: „Mesjasz przyszedł”. Widzisz, ich demaskuje sumienie, oni odczuwają swoją winę, ale nie okazują pokory.
- A jaka korzyść jest od tego, że te słowa mówione są umierającemu?
- Żadna, Oni mówią to po prostu dlatego, że doświadcza ich sumienie. Myślą, skoro te słowa powiedziane, to wszystko w porządku.
- A inni tych słów nie słyszą?
- Nie, to jest mówione na ucho. I żydowska młodzież powstała przeciwko rabinom. „Mesjasz, – mówią oni, – przyszedł, jakiego mesjasza szukacie wy?” W Ameryce pewna grupa młodzieży, studiująca Pismo Święte z punktu widzenia historii, wydaje czasopismo, w którym napisano: „Mesjasz przyszedł. Temu, kto nie wierzy w to, że przyszedł Mesjasz, my bezpłatnie wyślemy prawdziwe czasopismo, aby on uwierzył. Jeśli zaś on uwierzy, to niech podpisze się na czasopiśmie, abyśmy posyłali je innym i oni też stawali się wierzącymi.”
- Oni są żydami?
- Tak, żydami.
- I zostali chrześcijanami?
- E, teraz choćby to, że oni uwierzyli, już coś znaczy.
- A czy mogą rabini być tajnymi chrześcijanami?
- Rabin i tajny chrześcijanin? Czy pozostanie człowiek rabinem, gdy stanie się chrześcijaninem? To wtedy co, on będzie uczyć żydów, że Mesjasz jeszcze nie przychodził, a, kiedy oni będą umierać, zacznie mówić im o tym, że On przyszedł?
Pieczęć 666.
- Geronda, jak szybko nastąpią te wszystkie wydarzenia?
- One powstrzymywane są ze względu na ciebie i ze względu na mnie dla tego, abyśmy osiągnęli dobry stan duchowy. Bóg cierpi nas, ponieważ, gdyby to wszystko wydarzyło się teraz, my z tobą byśmy przepadli. W nauczaniu Chrystusa nigdzie nie wspomina się konkretny czas [127], jednak Pismo Święte mówi, że przyjście tych wydarzeń będzie zapowiedziane znakami czasu [128]. Bądźmy stale przygotowani, a kiedy ten czas przybliży się, – zobaczymy. Wtedy będziemy bardziej pewni. Święty Andrzej Kiesaryjski (z Cezarei) mówi: „Zachowującym wstrzemięźliwość odkryje to czas i doświadczenie” [129].
Trafiła mi w ręce jedna książka, na okładce której były trzy wielkie szóstki. Oto są bezwstydnicy! Oni robią to dlatego, aby zaprezentować cyfrę sześć jako piękną i przyzwyczaić do niej ludzi. Tak powolutku przyjdzie i pieczęć.
- Geronda, i guziki-zatrzaski do ubrania sprzedają na takich kartonikach, gdzie jest liczba 666.
- No, żeby ciebie, diable! Na kartach kredytowych od dawna już postawione są trzy szóstki, a teraz jeszcze i na zapinkach! Wielu stawia „666” jako znak firmowy, aby preferowali ich towary. Jeden podtrzymuje drugiego. Więc „666” (to jak hasło, ono) przyjmuje „666”. Napisane jest, że kiedy rozpowszechni się symbol z wężem, pożerającym własny ogon, to będzie znaczyć, że żydzi zniewolili cały świat. Teraz ten symbol umieszczono na niektórych banknotach. Liczba 666 rozpowszechniła się już i w Chinach, i w Indiach.
- Geronda, a skąd oni znają tę liczbę, aby umieszczać ją na przedmiotach?
- Ewangelista Jan wiedział, co zrobi diabeł, tak jak i prorocy przepowiedzieli, że Chrystusa sprzedadzą za „trzydzieści srebrników” [130], że napoją Go octem[131], że rozdzielą Jego szaty [132]. Dwa tysiące lat temu w Apokalipsie było napisane, że ludzie będą opieczętowani liczbą 666. „Kto ma rozum, niech rozważy, obliczy liczbę bestii: liczba bowiem człowiecza jest, i liczba jego sześćset sześćdziesiąt sześć” [133]. 666 jest dla żydów symbolem ekonomiki. Jak mówi Pismo Święte, żydzi obłożyli podbite przez nich w różnych wojnach narody konkretnym podatkiem. Roczny podatek wynosił 666 talentów złota [134]. Teraz dla tego, aby ujarzmić cały świat, oni znów wprowadzają swoją starą podatkową liczbę, która związana jest z ich chwalebną przeszłością. Dlatego oni nie chcą zamienić tej liczby inną. Czyli 666 jest symbolem mamony [135]. Wzięli ją z miar złota. Tego, o czym mówi święty Jan Teolog, oni nie wiedzieli, ale mamona przy tym pozostaje mamoną. „Nie możecie Bogu służyć i mamonie” [136].
Wszystko idzie zgodnie ze swoim planem. W Ameryce opieczętowali psy. Przez nadajnik one emitują fale radiowe, i znajdują je, wiedzą, gdzie jest każdy pies. Bezdomne psy, nie mające kodów, zabijają promieniami lasera. A potem zaczną zabijać i ludzi. Opieczętowali całe tony ryb i z satelity obserwują, w jakim morzu one są. A teraz pojawiła się jeszcze jedna choroba, przeciwko której znaleziono już szczepionkę. Ona będzie obowiązkowa, i, kiedy człowiek będzie przyjmować szczepionkę, również otrzyma pieczęć. Ileż już ludzi w Ameryce jest opieczętowanych laserowymi promieniami: jedni na czole, drudzy na ręce. A w efekcie ten, kto nie będzie opieczętowany liczbą 666, nie będzie mógł ani sprzedawać, ani kupować, ani brać ziemi, ani znaleźć pracy. Myśl mówi mi, że tym systemem antychryst chce podporządkować sobie cały świat. Ludzie – czy to czerwoni, czarni czy biali – będąc poza tym systemem, nie będą mogli pracować, będą społecznymi wyrzutkami. W ten sposób (antychryst) będzie narzucony przy pomocy systemu, kontrolującego wszechświatową ekonomikę, i tylko ci, którzy przyjmą pieczęć – znak z liczbą 666, będą mogli wstąpić w relacje handlowe.
Jak, jednakże, będą cierpieć ludzie, którzy przyjmą pieczęć! Jeden specjalista opowiadał mi, że promienie laserowe są bardzo szkodliwe dla człowieka. Ludzie którzy przyjęli pieczęć, będą „wchłaniać” w siebie słoneczne promienie i doznają takich szkód, że z bólu będą przygryzać języki [137]. Tym, którzy nie przyjmą pieczęci, będzie lepiej od innych, ponieważ pomoże im Chrystus. A to nie jest błahostka…
- Ja On im pomoże, Geronda. Potem?
- Nie, właśnie wtedy.
- Geronda, ale jakże im będzie lepiej od innych, skoro oni nie będą mogli ani sprzedawać, ani kupować?
- Zobaczysz. Bóg wie, jak. I ja też wiem. Tak to jest… Ta sprawa bardzo mnie interesowała, i Bóg przysłał mi… telegraficzną wiadomość. Jak też troszczy się o nas Bóg! O!
- Dlaczego, Geronda, pieczęć nazywa się i „nakreśleniem, oznakowaniem” [138]?
- Ponieważ ona nie będzie powierzchowna. „Oznakować, nakreślić” – co to znaczy? Przeprowadzić proste głębokie linie, czyż nie tak? Pieczęć będzie nakreśleniem, które najpierw postawią na wszystkie towary, a potem ludzi przymuszą do tego, aby stawiać ją im na czole czy na ręce. Dwa lata temu opowiedziałem o pieczęci jednemu lekarzowi z Toronto, a teraz on poinformował mnie, że przeczytał w gazecie, jak zamiast karty kredytowej już żądają odcisku dłoni. Oni idą do przodu, ale nie można powiedzieć, że wydarzy się to czy inne. W niektórych telewizorach, przywiezionych niedawno do Grecji, jest szczególne urządzenie, obserwujące tego, kto ogląda telewizję. Wkrótce mający telewizor będą go oglądać, a inni w tym samym czasie będą oglądać ich! Ludzie będą i obserwować i podlegać obserwacji. Całe ich życie, wszystko, co oni mówią, co robią – wszystko będzie kontrolowane poprzez komputer. Widzisz, jaką dyktaturę zamyślił diabeł? W Brukseli nad (centralnym) komputerem wybudowany jest cały pałac z trzema szóstkami. Ten komputer może kontrolować miliardy ludzi. Sześć miliardów – to prawie cały świat. Spowiedź przez naciśniecie przycisku! Niektórzy europejczycy wyrazili protest, ponieważ oni boją się ogólnoświatowej dyktatury. A my, prawosławni, przeciwdziałamy temu dlatego, że nie chcemy antychrysta i dyktatury, oczywiście, też nie chcemy. Nas oczekują (poważne) wydarzenia, ale długo one nie utrzymają się. Jak Prawosławie jakoby „zniknęło” przy komunizmie, tak ono „zniknie” i teraz.
Nowe dowody osobiste. (potwierdzenia osobowości)
- Geronda, pewien człowiek powiedział: „A co z banknotem pięciotysięcznym drachm? Ma on na sobie trzy szóstki, i my go używamy? To samo będzie i na dowodach osobistych”…
- Pięć tysięcy drachm – to pieniężny banknot. Na angielskim funcie też narysowana jest królowa Wiktoria, ale mnie to nie niepokoi. „Cezarowi cezarowe”. Jednak (inna sprawa), kiedy mowa jest o dowodach osobistych. To nie pieniądze, a coś osobistego. Słowo „tawtotita” [139] ma dosłowny sens, to znaczy człowiek jest utożsamiany z tym, co on deklaruje. Oni, znaczy, narzucają diabła, a ja podpisuję się w tym, że go przyjmuję? Ale jak mogę się na to zgodzić?
- Geronda, a jaki jest związek między nowym dowodem i pieczęcią?
- Nowy dowód tożsamości – to nie pieczęć. To wprowadzenie pieczęci.
- Ludzie, Geronda, pytają, co mają robić w związku z narzucaniem nowych dokumentów tożsamości.
- Jeśli pytają, to wy lepiej radźcie im aby radzili się swoich ojców duchowych i byli cierpliwi, aby zobaczyć jak postąpi Cerkiew [140], ponieważ wielu zadaje pytania, ale niewielu rozumie odpowiedzi. W broszurze „Znaki czasów” [141] ja piszę o wszystkim z największą jasnością. Każdy zaś niech postępuje zgodnie ze swoim sumieniem. Oczywiście, są i tacy, którzy mówią „Ach, to opinia jednego mnicha. To nie jest stanowisko Cerkwi.” Jednak opinia, którą ja wyraziłem, nie była moją własną. Ja jedynie przedstawiłem słowa Chrystusa, słowa Ewangelii, ponieważ własną opinię powinniśmy podporządkować woli Bożej, która wyrażona jest w Ewangelii. A drudzy mówią przeciwstawne moim słowom (i, przykrywając się moja opinią), twierdzą, że powiedział to ojciec Paisij. A teraz, słuchając to, nie biorą pod uwagę tego, że te zagadnienia są niezwykle poważne, nie pytają, czy mówiłem coś takiego rzeczywiście, ale przyjmują to na wiarę. Ja nie boje się, mówię bez skrępowania. Przychodzą jacyś ludzie do mnie do celi, wrzucają do skrzynki szóstki. To jeszcze zgoda, niech będzie. Ale pewnego razu wrzucili jeden kartonik za bramkę. Ja myślałem, że ktoś przychodził, nie zastał mnie w domu i napisał dla innych „Jego nie ma”. Potem czytam i widzę coś takiego! Takie ohydne przekleństwo, że nawet i świecki nie powinien tego usłyszeć! Nadejdzie, nadejdzie oczyszczenie dla całego tego brudu, ale my przejdziemy przez burzę. Ludzie już powstali do walki. Trzeba z wielką modlitwą powstawać i nam.
Jedni przejmują się problemem dowodów osobistych, a drudzy wykorzystują to i stwarzają trudności. Cerkiew powinna zająć właściwe stanowisko, ona powinna mówić, wyjaśniać wierzącym, aby ci zrozumieli, że przyjęcie przez nich nowego dowodu będzie upadkiem. I jednocześnie Cerkiew powinna dobijać się od państwa tego, aby nowe dowody tożsamości, w skrajnej mierze nie były obowiązkowe. Jeśli stanowisko, zajęte przez Cerkiew, będzie poważne, jeśli do wolności wiernych będzie przejawiony szacunek i kto zechce – weźmie nowe dowody, kto nie zechce – zostanie ze starymi, to tylko nieliczni ludzie o twardych przekonaniach nie przyjmą trzech szóstek. Oczekują ich wypróbowania, ponieważ pozostali pójdą przeciwko nim. Większość ludzi przyjmie dowody z liczbą bestii. Ci, którzy zechcą spokoju i komfortu, przyjmą nowe dowody, a nieszczęśni, czcigodni i bogobojni ludzie zostaną ze starymi dowodami, i dlatego będą ich męczyć.
Teraz i obietnica ministra o tym, że 666 nie będzie stać na dowodach ani jawnie, ani skrycie, też coś znaczy. Wykażmy cierpliwość, czas pokaże. Ich słowa o tym, że trzech szóstek nie będzie, to już coś. Oni zaczęli wycofywać się sami. Zobaczymy, co postawią na dowodach w końcowym efekcie. A do tego czasu, zanim zaczną być rozpowszechniane nowe dowody tożsamości, może wybuchnąć i gniew Boży. I dlatego, przecież nie w ciągu dwudziestu czterech godzin wszyscy otrzymają nowe dowody. Pojawią się pierwsze karteczki, będą obejrzane, i jeśli minister okaże się kłamcą, to walka będzie sprawiedliwa. A jeśli my teraz przedłużymy protesty, to ci, którzy wszystkim tym zarządzają, powiedzą: „Oto, popatrzcie, prawosławni urządzają zamieszanie. Jeszcze i sprawa się nie pojawiła, a oni wydzierają się i protestują”. Dobry stróżujący pies szczeka, kiedy przychodzi złodziej. Kiedy złodziej ucieka, on przestaje szczekać. Jeśli zaś pies szczeka nieustannie, to dobrym stróżem go nie nazwiesz.
- A jeszcze, Geronda, było powiedziane, że skoro mamy tolerancję religijną, to w nowych dowodach nie będzie wskazane wyznanie [142].
- Tak, ich to nie interesuje, jednak interesuje to mnie, ponieważ jest to dowód mojej osobowości. Tam jest napisane, skąd ja pochodzę i jakim jestem człowiekiem. Jeśli nie będzie napisane wyznanie, to pojawią się problemy. Na przykład, ktoś przyjdzie do kancelarii ślubnej. Jeśli w jego dowodzie jest napisane „prawosławny”, nie ma znaczenia, o jakim doświadczeniu, to wszystko w porządku. Jeśli zaś wyznanie nie wskazane, to jak dadzą mu zezwolenie na ślub? Cerkwi od tego będzie zamęt. Ale jeśli wyznanie zaczną wpisywać na życzenie, to będzie to jak wyznanie wiary. Europa – to Europa. U nas jest inny układ.
Perfidny, podstępny sposób wprowadzenia pieczęci.
Stopniowo, po wprowadzeniu karteczek i dowodów osobistych, czyli skompletowaniu akt osobowych, oni w podstępny sposób przystąpią do nanoszenia pieczęci. Przy pomocy przeróżnych sztuczek zaczną przymuszać ludzi do przyjmowania pieczęci na czoło albo na rękę. Stworzą ludziom utrudnienia i powiedzą: „Korzystajcie tylko z kart kredytowych, pieniądze zostaną zlikwidowane. Dla tego, aby coś kupić, człowiek będzie dawać w sklepie kartę dla sprzedawcy, a właściciel sklepu będzie otrzymywać pieniądze z jego konta w banku. Ten, u kogo nie będzie karteczki nie będzie mógł ani sprzedawać, ani kupować. A, z drugiej strony, oni zaczną reklamować „doskonały system”: niewidoczne dla oczu nakreślenie 666 na czole i ręce. Jednocześnie w telewizji zaczną pokazywać, jak ktoś wziął cudzą kartę i otrzymał na nią pieniądze w banku. Będą bez przerwy mówić: „Pieczęć laserowymi promieniami na czole czy ręce – to bardziej pewne, ponieważ numer pieczęci zna tylko jej właściciel. Pieczęć – to najdoskonalszy system: złodziej ani głowy, ani ręki u was nie ukradnie, ani numeru podejrzeć nie będzie mógł.” Dlatego bandytom, złodziejom i dają teraz możliwość swobodnie działać. Na Atosie wokół Karijesa okradli piętnaście cel, a jednego mnicha zabili podczas rabunku.
W taki to sposób każdy otrzyma możliwość przywłaszczać cudze i kraść wszystko, co zechce. Przypuśćmy, że ktoś zamyśli oszustwem zdobyć ziemskie użytki. On powie, że one niby należą do jego dziadka albo że on sam kiedyś dzierżawił tę ziemię pod pastwisko. Spróbuj zrozumieć! A potem przedstawiciele władzy powiedzą: „Niestety, kontrolować ich my nie możemy. Kontrola może być realizowana tylko przy pomocy komputera.” I oni przystąpią do zapieczętowania. W komputerze będzie wyświetlone, czy ty jesteś opieczętowany, i w zależności od tego zaczną albo nie zaczną ciebie obsługiwać.
Trzy i pół roku będą ciężkie [143]. Tym, którzy nie zgodzą się z tym systemem, będzie nielekko. Będą starać się wsadzić ich do więzienia, ciągle znajdując do tego jakiś nowy powód. Minie rok, i powiozą ich na przesłuchanie do innego miasta, aby sprawa był rozpatrzona w innym sądzie, z tego miasta powiozą do trzeciego. A potem powiedzą: „Wybacz, jesteś niewinny. Gdybyś był opieczętowany, to sprawdzilibyśmy ciebie w ciągu jednej minuty. A teraz nie byliśmy w stanie dokonać kontroli.”
- Geronda, a czy nie będą mogli oni stawiać pieczęci na siłę?
- Do tego nie dojdą oni z powodu uczciwości. Przecież oni będą uprzejmi, jak i przystoi europejczykom. Oni wykażą wyższą szlachetność! Męczyć ludzi nie będą, jednak, nie mając pieczęci, człowiek nie będzie mógł żyć. „Wy cierpicie bez pieczęci, – powiedzą oni, – a gdybyście ją przyjęli, to trudności byście nie mieli.” Nawet gdyby miał człowiek złote monety czy dolary, wykorzystać ich on nie będzie mógł. Dlatego, przyuczywszy się już teraz do życia prostego, umiarkowanego, można będzie przeżyć te lata. Mieć trochę ziemi, uprawić niewiele pszeniczki, kartofli, posadzić kilka drzew oliwkowych, i wtedy, trzymając jakieś bydełko, kózkę, kilka kurek, (chrześcijanin) będzie mógł wyżywić swoją rodzinę. Ponieważ z zapasów korzyści też niewiele: produkty długo nie leżą, szybko psują się. Ale i, oczywiście, przeciągną się te uciski niedługo: ze trzy, trzy i pół roku. Ze względu na wybranych dni skrócą się [144], oni nawet i nie zauważą, jak przeminą te lata. Bóg nie zostawi człowieka bez pomocy.
- Geronda, czy zainterweniuje Chrystus w tym, co będzie dziać się w te nielekkie lata?
- Tak. Ty oto widzisz, jak do człowieka z dobrym usposobieniem, ale krzywdzonego, często zjawiają się święci, Przenajświętsza Bogarodzica, Chrystus dlatego, aby go uratować, zbawić. O ileż więcej pomoże Pan teraz, kiedy nieszczęśni ludzie są w tak trudnej sytuacji. Teraz rozpęta się jedna burza, nastanie krótkotrwała dyktatura antychrysta-szatana. A potem Chrystus interweniuje, zada dobre trzepanie całemu temu antychrystycznemu systemowi, zło będzie podeptane prze Niego, i On w ostatecznym końcu przemieni je w dobro.
Pieczęć równa wyrzeczeniu się.
- Przy tym, choć święty ewangelista Jan Teolog bardzo jasno pisze w Apokalipsie o nakreśleniu (oznakowaniu) [145], niektórzy tego nie rozumieją. I co ty im powiesz? Ku nieszczęściu, można usłyszeć strasznie dużo „głupot od rozumu” niektórych współczesnych „gnostyków”. „Ja przyjmę dowód z trzema szóstkami i narysuję na nim krzyż”, – mówi jeden. Drugi przytakuje: „A ja przyjmę pieczęć na czoło i ocienię swoje czoło znakiem krzyża.” I powtarzają całą masę podobnych głupot. Oni myślą, że uświęcą się w ten sposób, podczas gdy takie zdania są złudzeniem. Pewien Władyka powiedział mi: „Ja w dokumencie, tam, gdzie będę podpisywać się, narysuję krzyżyk. Od Chrystusa nie wyrzekam się: ja jestem jedynie użytkownikiem obsługującego mnie systemu”. – „No dobrze, – mówię mu, – oto ty jesteś Władyka, i stawiasz, ze względu na swoją szczególną pozycję, krzyżyk przed swoim imieniem. Drugi – archimandryta, jego pozycja też jest szczególna, i on też stawia krzyżyk przed swoim imieniem. A ludziom co rozkażesz robić?” Brud nie uświęca się. Czysta woda przyjmuje Łaskę i staje się woda świętą. Ale mocz świętą wodą stać się nie może. Kamień w cudowny sposób przemienia się w chleb. Ale nieczystości uświęcenia nie przyjmują. Więc, diabeł, antychryst, będąc w postaci swego symbolu w naszym dokumencie, na naszym czole czy ręce, nie uświęca się, nawet jeśli my stawiamy tam krzyżyk. Moc Czcigodnego Krzyża – tego Świętego Symbolu, Bożą Łaskę Chrystusa my mamy tylko wtedy, kiedy zachowujemy Łaskę Świętego Chrztu, w którym wyrzekamy się szatana, jednoczymy się z Chrystusem i przyjmujemy święte opieczętowanie – „pieczęć daru Ducha Świętego”. A oni, czy widzisz, objaśniają wszystko (taką prostą) logiką! Postawią obok krzyżyk – i wszystko w porządku! A przecież my widzimy, że święty apostoł Piotr wyrzekł się Chrystusa zewnętrznie, ale i to było wyrzeczeniem się [146]. Oni, przyjmując pieczęć antychrysta, wyrzekają się od pieczęci Chrystusowej, danej im w Świętym Chrzcie, i jeszcze mówią, że mają w sobie Chrystusa!
- A jeśli, Geronda, ktoś przyjmie pieczęć z niewiedzy?
- Powiedz lepiej, z obojętności. Jaka tam niewiedza, kiedy wszystko jest jasne do granic? A jeśli i nie wie człowiek, powinien zainteresować się i dowiedzieć się. Przypuśćmy, że nie wiedzieliśmy i dlatego przyjęliśmy pieczęć. Ale wtedy Chrystus powie nam: „Obłudnicy, oblicze bowiem nieba umiecie rozpoznawać, znamion zaś czasów nie możecie zbadać?” [147]. Przyjąwszy pieczęć, niech nawet i z niewiedzy, człowiek traci Bożą Łaskę i przyjmuje biesowskie oddziaływanie. Oto kiedy kapłan podczas Chrztu pogrąża dziecko w świętej chrzcielnicy, ono, i nie rozumiejąc tego, przyjmuje Świętego Ducha, i potem mieszka w nim Boża Łaska.
Interpretacja, wyjaśnienia proroctw.
- Geronda, niektórzy mówią: „Co od Boga sądzone być, to i będzie. Co nam do tego!” jak do tego się odnosić?
- Tak, dziecinko moja, mówią-to oni mówią, ale w rzeczywistości to nie jest tak! Ja też czasem słyszę od niektórych: „Żydzi nie tacy durnie, aby demaskować siebie trzema szóstkami, skoro pisze o tym w Apokalipsie ewangelista Jan. Gdyby to było tak, to oni urządziliby wszystko bardziej mądrze i tajemnie”. Dobrze, więc cóż, uczeni w piśmie i faryzeusze czyż nie znali Starego Testamentu? Czyż Annasz i Kajfasz nie wiedzieli lepiej od wszystkich innych napisanego o tym, że Chrystus będzie sprzedany za „trzydzieści srebrników” [148]? Dlaczego więc oni (dali Judaszowi) nie trzydzieści jeden czy dwadzieścia dziewięć srebrników, a trzydzieści? Ale oni byli zaślepieni. Bóg wiedział, że wszystko wydarzy się właśnie tak. Bóg wie zawczasu, ale nie ustala z góry. To tylko Turcy wierzą w los, w kiszmiet [149]. Bóg wie, że wydarzenia potoczą się w taki-to sposób, a człowiek robi według swojej głupoty to, o czym zawczasu wiedział Bóg. Nie dlatego, że Bóg wydał rozporządzenie o czymś; nie. On widzi, do czego dojdzie ludzka złośliwość, i wie, że swego zdania oni nie zmienią. Nie znaczy to, że Bóg z góry ustala wydarzenia.
A inni zajęci są proroctwami, na które dają własne wyjaśnienia. Nie tłumaczą się, przynajmniej: „Tak mi mówi myśl, – ale przekonują. – To jest tak!” I przytaczają całą masę własnych opinii. Są i tacy, że interpretują proroctwa, jak chcą, dla tego aby usprawiedliwić swoje namiętności. Tak, na przykład, o słowach świętego Cyryla: „Lepiej, żeby w naszych czasach nie wydarzyły się znamiona antychrysta” [150] – człowiek pragnący usprawiedliwić siebie, swoją tchórzliwość, powie: „A oto widzisz? Święty Cyryl bał się, że on wyrzeknie się! A ja cóż, czyż jestem wyżej od świętego Cyryla? Więc, jeśli nawet ja i wyrzeknę się Chrystusa, to w tym nie ma nic strasznego!” A tymczasem swiatitiel mówi: „Lepiej, żeby to się nie stało”, żeby jego oczy nie zobaczyły antychrysta, a nie dlatego, że on jakoby się bał. Widzisz, co robi diabeł?
Niestety, i niektórzy współcześni „gnostycy” owijają w pieluchy swoje duchowe dzieci, jak niemowlęta, niby dlatego, aby te nie niepokoiły się. „To nieważne, – mówią oni, – nic strasznego, abyście tylko mieli wiarę wewnątrz siebie”. Albo lamentują: „Nie mówcie wy na ten temat – o dowodach, o pieczęciach, aby ludzie nie niepokoili się!” Podczas gdyby powiedzieli oni ludziom: „Dawajcie postaramy się żyć bardziej duchowo, być blisko Chrystusa i niczego nie bać się, bo co najważniejsze – my zostaniemy męczennikami”, oni by choć jakkolwiek przygotowywaliby ich do nadchodzących trudności. Poznawszy prawdę, człowiek zastanowi się i otrząśnie z siebie sen. Będzie ubolewać z powodu tego co się dzieje, on będzie modlić się i wystrzegać się, aby nie wpaść w pułapkę.
Co zaś dzieje się teraz? Mało tego, że tacy „interpretatorzy (tłumacze)” komentują proroctwa po swojemu, tak oni jeszcze i sami tchórzą, jak ludzie świeccy. A im należałoby okazywać duchowy niepokój, troskę i pomagać chrześcijanom, zaszczepiając w nich dobre zaniepokojenie ze względu na to, aby ci wzmacniali się w wierze i doznali boskiego pocieszenia. Ja dziwię się: czyż wszystko to, co się dzieje, nie zmusza ich do myślenia? I dlaczego po interpretacjach, danych im od swego umysłu, oni nie stawiają choćby znaku zapytania? A jeśli oni pomogą antychrystowi z jego pieczęcią i pociągną do zguby i inne dusze?! Mówiąc w Ewangelii „aby zwieść o ile można i wybranych” [151], Pan ma na myśli to, że zwiedzeni będą ci, którzy interpretują Pismo według rozumu.
Tak więc, za „doskonałym systemem kart kredytowych”, za komputerowym bezpieczeństwem kryje się wszechświatowa dyktatura, kryje się jarzmo antychrysta. „…I da im znamię na prawej ręce ich albo na czole ich, aby nikt nie mógł ani kupić, ani sprzedać, tylko którzy mają znamię, albo imię bestii albo liczbę jego imienia. Tu jest mądrość. Kto ma rozum, niech rozważy liczbę bestii: liczba bowiem ludzka jest, i liczba jego sześćset sześćdziesiąt sześć” [152].
W naszych czasach ofiarność jest rzadkością.
- „Dzieci – to zwarta ciemność, prawdziwy problem”, – powiedziała mi pewna kobieta, która miała wszystko. Dzieci byłej dla niej ciężarem! Jeśli matka myśli w podobny sposób, to do niczego ona nie nadaje się, ponieważ dla matki naturalnym jest posiadać miłość. Jakiejś dziewczyny przed zamążpójściem matka może nie budzić do godziny dziesiątej rano. Jednak od tego czasu, jak ona sama stanie się matką i będzie musiała karmić swoje dziecko, myć je, troszczyć się o nie, ona i w nocy spać nie będzie, ponieważ silniczek już ruszył. Mając ofiarność, człowiek nie pochlipuje i nie odczuwa ciężaru, a raduje się. Cała podstawa w tym: powinien być duch ofiarności, poświecenia. I ta kobieta, gdyby ona mówiła: „Boże mój, jak mogę Tobie dziękować? Nie tylko dzieci Ty mi dałeś, ale i mnóstwo dóbr. Iluż ludzi nie ma niczego, u mnie zaś i kilka domów, i dziedzictwo od ojca, i u męża wielkie pobory, i za wynajem płacą mi w dwóch miejscach! Ja nie doświadczam trudności. Jak mam dziękować Tobie, Boże mój? Wszystkiego tego ja nie byłam godna”, gdyby ona myślała tak, to z pochwałą zniknęłoby i odczucie nieszczęścia. Czyli, gdyby ona tylko dziękowała Bogu w dzień i w nocy, to tego by już wystarczyło.
- Ofiara, Geronda, przynosi radość.
- Och, cóż to za radość! Smak tej ofiarnej radości nieznany jest współczesnym ludziom, i dlatego są oni tak wymęczeni. Oni nie mają w sobie ideałów, ciąży im to, że żyją. Odwaga, samowyrzeczenie, bezinteresowność są w człowieku siłą napędową. Jeśli zaś tej siły nie ma, to człowiek męczy się. W dawnych czasach we wsiach ludzie nocami, bez hałasu, starając się, aby nikt ich nie zobaczył, wykładali jakąś drogę dlatego, aby po śmierci inni wspominali ich. Teraz ten duch ofiarności spotyka się rzadko. Pewnego razu na Atosie podczas krestnego chodu obserwowałem, jak mnisi, idąc ścieżką, czepiali się swoimi szatami za gałązkę krzaka, ale nikt nie obłamał jej, aby ułatwić drogę idącym z tyłu; wszyscy schylali się, aby się nie zaczepić. To tak jakby krzakowi się kłaniali! Gdyby to choć Krzew Niespalającysię był, wtedy jeszcze zgoda! Ale każdy myślał: „Niech ktoś inny to robi, a mi aby przejść tylko samemu”. Ale dlaczego nie miałbyś zrobić tego, jeśli jako pierwszy zobaczyłeś tę gałąź? Przecież tak zachowują się ludzie świeccy, nie wierzący w Boga. Po co mi takie życie, umrzeć wtedy tysiąckrotnie lepiej. Cel w tym, aby myśleć o innym człowieku, o jego bólu.
Świat stracił już kontrolę nad sobą. Od ludzi odeszło luboczestije, ofiarność. Ja kiedyś opowiadałem wam o tym, w jakim stanie byłem, kiedy w celi Świętej Góry, dopadła mnie przepuklina. Kiedy ktoś stukał w klepadło przy bramie, ja i w śnieg (i w chód) wychodziłem otwierać. Jeśli człowiek miał poważne problemy, to nawet i nie odczuwałem swego bólu, choć (dosłownie) przed tym byłem przytłoczony do łóżka. Częstowałem przychodzącego czymkolwiek: jedną ręką częstowałem, a drugą trzymałem przepuklinę. Cały czas, póki rozmawialiśmy, ja, pomimo silnego bólu o nic się nie opierałem, aby on nie domyślił się, że coś mi boli. A kiedy odwiedzający odchodził, ja znów zginałem się od bólu. Rzecz była nie w tym, że ból ustępował, albo w tym, że w cudowny sposób zdrowiałem, nie. Ja widziałem, że drugi cierpi, i zapominałem o swoim własnym bólu. Cud dzieje się, kiedy ty współuczestniczysz w bólu drugiego. Najważniejsze w tym abyś odczuł człowieka za brata i zaczął za niego ubolewać. Ten ból wzrusza Boga, i następuje cud. Ponieważ nie ma nic innego tak wzruszającego Boga, jak szlachetna wielkoduszność, czyli ofiarność. Ale w naszych czasach wielkoduszność jest rzadkością, ponieważ przyszło samolubstwo, chciwość. Rzadkością jest człowiek, który powie: „Ja ustępuję swoją kolejkę drugiemu, a sam poczekam”. Jakże mało jest takich błogosławionych dusz, które myślą o innych! Nawet i w ludziach duchownych jest ten wstrętny duch, duch obojętności.
Dobro jest dobrem tylko w tym przypadku, jeśli czyniący je ofiarowuje, poświęca coś swego: sen, spokój, odpoczynek i temu podobne. Dlatego i powiedział Chrystus: „…od pozbycia się swego…”. Kiedy ja czynię dobro, odpocząwszy, ono niewiele jest warte. Jednak jeśli jestem zmęczony i, na przykład, wychodzę pokazać drogę komuś proszącemu o to, to ma to wielką wartość. Kiedy ja, wcześniej wyspawszy się, spędzam noc bez snu tam, gdzie potrzebują mojej pomocy, to wartość tego niewielka. Jeśli zaś przy tym i rozmowa jest mi miła, to ja i całkiem mogę zrobić to dlatego, aby poradować się ze spotkania i rozerwać się. Podczas gdy, zmęczywszy się i idąc się poświecić, aby pomóc drugiemu, ja doświadczam rajskiej radości. Wtedy zachłystuję się w Bożym błogosławieństwie.
A jeśli człowiek czuje się obciążonym nie tylko tym, aby pomagać drugiemu, ale nawet i tym, aby zrobić coś dla siebie samego, to on męczy się i samych odpoczywaniem. Ten zaś, kto pomaga bliźniemu, odpoczywa i od zmęczenia. Jeśli w człowieku jest duch ofiarności, to, to zobaczywszy kogoś, na przykład, fizycznie wyczerpanego, pracującego i zmęczonego, on powie mu: „Siądź, odpocznij troszkę” i wykona jego pracę sam. Ten, kto stracił siły, odpocznie ciałem, a ten, kto mu pomógł, odczuje duchowy odpoczynek. Jaką by pracę człowiek wykonywał, powinien robić to z serca, w przeciwnym zaś przypadku pracujący nie zmienia się duchowo. To, co robione jest od serca, nie męczy. Serce – jest jak samoładujące się urządzenie: im więcej ono pracuje, tym więcej i doładowuje się. Oto piła benzynowa, kiedy trafi na spróchniały pień, furkocze: „fr-r-r”… i gaśnie. Ale, trafiając na twarde drewno, ona zapiera się w pracy, doładowuje się i piłuje. I nie tylko w dawaniu, ale i w przypadku, kiedy trzeba wziąć coś, nie powinniśmy myśleć o sobie, ale zawsze dążyć do tego, co przynosi pokój duszy drugiego. W nas nie powinno być chciwości. Nie powinniśmy myśleć o tym, że mamy prawo wziąć ile chcemy, a drugiemu niech nic nie zostanie.
- Znów, Geronda, wszystko powraca do ducha ofiarności.
- Bo przecież to i jest podstawa całego duchowego życia! I wiesz, jaką radość odczuwa człowiek, przynosząc siebie w ofierze? On nie może wyrazić przeżywanej radości. Najwyższa radość pochodzi od ofiary. Tylko ofiarowując, człowiek przebywa w radości z Chrystusem, ponieważ Chrystus jest Ofiarą. Jeszcze tu człowiek zaczyna przeżywać raj albo piekło. Człowiek czyniący dobro, raduje się, ponieważ nagradzany on zostaje za to boskim pocieszeniem. Czyniący zaś zło przeżywa mękę.
Mój własny spokój zradza się od dostarczania spokoju drugiemu.
- A jak, Geronda, człowiek może pójść na ofiarę, jeśli on nie zna jeszcze smaku ofiarnej radości?
- Jeśli postawi siebie na miejscu drugiego. Kiedy byłem w wojsku, nasz schron bojowy często zalewało wodą. Przy radiostacji trzeba było zmieniać akumulatory, a było to rzeczą bardzo niełatwą, ponieważ linia była obciążona. Ja byłem mokry do pasa, i szynel trzeba było w porę wyciskać. Jednak, aby nie męczyli się inni, wolałem wykonywać tę pracę sam i, wykonując ją, radowałem się. Dowódca mówił mi: „Kiedy ty wypełniasz tę pracę, to ja jestem spokojny i nie przejmuję się o tym, ale żal mi ciebie. Powiedz, aby robił to ktoś inny”. – „Nie, panie dowódco, – odpowiadałem mu, – ja (od tego) raduję się”. W naszym półbatalionie był jeszcze jeden radiooperator, ale, kiedy wyruszaliśmy na operacje, aby nie narażać go na niebezpieczeństwo, nie pozwalałem mu nieść ani akumulatora, ani radiostacji, choć było mi i ciężko. on prosił mnie o to (obrażał się): „Dlaczego ty mi ich nie dajesz?” – „U ciebie, – odpowiadałem mu, – jest żona i dzieci. Jeśli ciebie zabiją, ja będę odpowiadać za to przed Bogiem”. I tak Bóg ochronił nas obu: ani jemu, ani dla mnie On nie dopuścił być zabitym.
Człowieka wrażliwy woli być raz zabity sam, chroniąc drugiego z uczucia miłości, niż okazać niedbałość czy tchórzliwość i przez całe dalsze życie przeżywać stałe wyrzuty sumienia. Pewnego razu podczas wojny domowej manewr buntowników odciął nas od reszty sił za pewną wsią. Żołnierze zamierzali rzucać los o tym, kto pójdzie do wsi po prowiant. „Ja pójdę”, – powiedziałem. Gdyby poszedł ktoś niedoświadczony i nieuważny, mogliby go zabić, i mnie męczyłoby potem sumienie. „Lepiej będzie, – myślałem, – jeśli zabiją mnie, niż kogoś drugiego, a mnie potem całe życie będzie zabijać sumienie. Jak ja to zniosę?” – „Ty mógłbyś go uratować, – będzie mówić mi moje sumienie, – dlaczego wiec ty nie uratowałeś go?” Poza tym ja pościłem i byłem z pustym żołądkiem… Ogólnie, dobrze. No i dowódca mi mówi: „I ja wolałbym abyś ty poszedł, ty przecież i z wody suchym wyjdziesz, tylko pojedz, abyś miał siłę”. Wziąłem automat i ruszyłem. Buntownicy uznali mnie za swego i pozwolili przejść. Przyszedłem do wsi, zaszedłem do jakiegoś piętrowego domu. Tam była jedna staruszka, ona dała mi jedzenia, i wróciłem do swoich.
Największą radość przeżyłem zimą (w górach), wśród śniegów. Pamiętam, przebudziłem się pewnej nocy. Wszyscy spali, a nasze namioty zawalił śnieg. Ja wylazłem z namiotu, schwyciłem radiostację i zacząłem wytrząsać z niej śnieg. Patrzę: działa. Pobiegłem do dowódcy i opowiedziałem o tym, co się dzieje. Tej nocy ja motyką odkopałem ze śniegu dwudziestu sześciu odmrożonych.
Dla Chrystusa ja nie zrobiłem nic. Gdybym zrobił dla Chrystusa 10 procent tego, co robiłem na wojnie, to teraz czyniłbym cuda! Oto dlaczego potem, w życiu mnisim, ja mówiłem: „W wojsku ja przecierpiałem takie męki za Ojczyznę, a co ja robię dla Chrystusa?” Innymi słowy, w porównaniu z tymi mękami, które przeżyłem w wojsku, w mnisim życiu czułem się jak syn cara, tu już nie miało znaczenia, był u mnie jakiś sucharek czy nie. Ponieważ tam, podczas operacji, wiesz, jaki post utrzymywaliśmy? Jedliśmy śnieg! Inni choć szperali dookoła, znajdowali coś jadalnego, a ja byłem przywiązany do radiostacji – nie mogłem od niej odejść. Pewnego razu zostaliśmy bez jedzenia na trzynaście dni: dali nam tylko po jednym żołnierskim chlebie i po pół śledzia. Wodę piłem ze śladów kopyt, i to nie czystą deszczówkę, a zmieszaną z błotem. A pewnego razu udało się spróbować i „lemoniady”! Wtedy ze spragnienia doszedłem do granicy i tu zobaczyłem ślad po kopycie, pełen wody – żółtej! Już ja ją piłem-piłem! I dlatego potem, w życiu mnisim, woda, nawet jeśli była ona pełna wszelkiego robactwa, wydawała mi się wielkim błogosławieństwem. Ona, przynajmniej, była podobna do wody.
A pewnego razu wieczorem przerwała się linia łączności kablowej. Był grudzień 1946 roku. Śniegu wokół – zaspy. O godzinie czwartej po południ dają nam rozkaz: iść do wsi – to dwie godziny marszu, naprawić linię i wracać z powrotem. Za dwie godziny – ciemność. Żołnierze byli jak martwi ze zmęczenia i nie znajdywali w sobie męstwa aby iść. I gdzie tam jeszcze znajdziesz kabel w takich zaspach!
- Wy co, Geronda, nie znaliście drogi i tego, jak był położony kabel?
- E, drogę to ja mniej więcej znalem, ale i tak noc zastałby nas w drodze. Krócej mówiąc, dali mi kilka osób, i poszliśmy. Na początku my, będąc jeszcze na obszarze naszego oddziału, łopatami oczyściliśmy drogę ze śniegu, aby uspokoić dowódcę, i trochę przeszliśmy do przodu. Potem ja im mówię: „Chodźmy-chodźmy, przecież musimy jeszcze wracać! Poszedłem pierwszy, ponieważ pozostali cały czas narzekali. „Hellada-to, –mówili mi oni, – zginąć nie może, a oto my giniemy!” Jak w kółko oni powtarzali jedno i to samo bez końca! Tak posuwaliśmy się do przodu: ja zawalałem się w śnieg, oni mnie wyciągali, znów zawalałem się, znów wyciągali… Miałem szablę, i co jakiś czas przeczyszczałem nią śnieg przed sobą, aby znaleźć, gdzie można stąpić. Trzeba było stale sprawdzać. Ja posuwałem się pierwszy i mówiłem im: „Chodźmy-chodźmy, tu bydło nie chodzi i kabla porwać nie może. Dojdziemy do jakiegoś parowu, gdzie kabel wisi nad ziemią, i tylko tam sprawdzimy”. Doszliśmy, w końcu, do jednej wioski, przed którą były tarasy, ukryte przed oczyma pod śnieżnymi zaspami, i upadłem z jednego tarasu w dół, w śnieg. Pozostali przestraszyli się iść dalej i wydostawać mnie. W końcu zeszliśmy na dół, przedostając się z jednego tarasu na drugi, – jak, lepiej nie pytaj – i późnym wieczorem weszliśmy do wsi. W jakichś parowach w jednym-dwóch miejscach znalazłem przerwanie, złączyliśmy kabel i połączyliśmy się z dowódcą. „Wracajcie z powrotem”, – mówi nam dowódca. Ale jak tu wracać? Mało tego, że nastała noc, to jeszcze trzeba w jakiś sposób leźć go góry, na tarasy! Schodziliśmy-to my koziołkując! I jak znajdziesz drogę? „Ale jak my wrócimy? – pytam dowódcę. – Zejść-to my jeszcze jakoś zeszliśmy, ale jak teraz wspiąć się? Dawajcie lepiej my wrócimy jutro rano: wyjdziemy z drugiego końca wsi i zrobimy koło”. – „Żadnych „dawajcie”, – mówi dowódca, – wracajcie dziś!” Na nasze szczęście, tę rozmowę usłyszał adiutant dowódcy i uprosił go aby pozwolił nam pozostać na noc we wsi. Tak więc i zostaliśmy. W jednym domu dali nam kilka grubych wełnianych przykryć. Zacząłem się trząść: przecież szedłem z przodu, przeczyszczałem drogę i cały byłem mokry. Towarzysze pożałowali mnie, ponieważ mi, tak powiedzieć, dostało się więcej od innych, i położyli mnie w środku. Zjedliśmy wtedy kolację z jednej kromki żołnierskiego chleba. Nie pamiętam, abym kiedykolwiek jeszcze w swoim życiu przeżywał większą radość, niż wtedy.
Byłem zmuszony przytoczyć wam te przykłady, abyście zrozumieli, czym jest ofiarność, poświęcenie. Opowiedziałem wam to wszytko nie dlatego, abyście poklaskali mi w dłonie, ale dlatego, abyście pojęli, skąd pochodzi prawdziwa radość.
A potem, w oddziale łączności, okłamywali mnie współsłużący. „Do mnie ojciec przyjeżdża, muszę pójść zobaczyć się z nim, posiedź za mnie, proszę”, – mówił jeden. „A do mnie siostra przyjechała”, – kłamał drugi. Żadną siostrą mu ona nie była. Koś jeszcze z jakiegoś powodu chciał odejść, i ja poświęcałem się: cały czas siedziałem na dyżurze to za jednego, to za drugiego. Po dyżurze zamiatałem, zaprowadzałem porządek. Do pomieszczeń plutonu łączności inni mieli zakaz wstępu, nawet oficerowie innych oddziałów, w dodatku był czas wojenny. Tak że sprzątaczki wziąć nie mogliśmy. Brałem miotłę i zamiatałem wszystkie pomieszczenia. Tam i nauczyłem się zamiatać. „Tu, – mówiłem, – służbowe pomieszczenie, miejsce w pewnym sensie święte, niesprzątniętym go zostawić nie można”. Ja nie miałem obowiązku zamiatać, a i robić tego nie umiałem: u siebie w domu ani razu miotły do rąk nie brałem. A nawet gdybym i zechciał ją wziąć, mnie natychmiast by moja siostra tą miotła wytrzepała! „Sprzątaczka”, drażnili mnie koledzy, – „wieczna ofiara”. Ja nie zwracałem na to uwagi. I robiłem to nie dlatego, aby usłyszeć „dziękuję”, ale dlatego, że czułem to za konieczność i radowałem się.
- U was, Geronda, wcale nie było myśli „z lewej”? Na przykład nie myśleliście: „Taki-to imprezuje, a nie z siostrą swoją się spotyka”?
- Nie, takich myśli u mnie nie było. Od tego momentu, jak ktoś mówił mi: „Proszę cię, możesz trochę za mnie posiedzieć?” – koniec, sprawa była zamknięta. A jeszcze jeden prosił mnie o pieniądze jakoby dla swoich dzieci, jednak sam nie tylko nie wysyłał ich dzieciom, ale jeszcze i u żony swojej prosił o pieniądze, aby tracić je na siebie samego. Rozumiesz? I ja robiłem to nie dlatego, aby powiedzieli mi „zuch”, ja odczuwałem to za konieczność. Z terenu oddziału ja nie wychodziłem, inni korzystali z tego i zwalili całą robotę na mnie. Musiałem wykonywać robotę całego plutonu. Cała masa sygnałów wywoławczych, przekaźniki terkoczą bez przerwy… Przekształciłem się wtedy w ruderę. Przez jakiś czas miałem temperaturę trzydzieści dziewięć i pół, i nikomu o tym nie mówiłem. Ale potem od przeciążenia zwaliłem się, straciłem przytomność. Rzucili mnie na nosze, i słyszałem głosy kolegów: „No co, Benedykcie [153], jedziemy do kapitalnego remontu, teraz odniesiemy ciebie na noszach tam, gdzie naprawiają stare samochody”. I odnieśli mnie do szpitala. Tam byłem bez opieki – kto miał mnie doglądać, wszyscy zajmowali się rannymi, – ale odczuwałem radość. Tę radość, która pochodzi od ofiarności, ponieważ mój własny spokój zradza się od tego, że ja przynoszę spokój innemu.
W jakim stopniu my zapominamy o sobie, w takim Bóg pamięta o nas.
- Ten, w kim jest ofiarność i wiara w Boga, siebie nie bierze pod uwagę. Jeśli człowiek nie wypielęgnuje w sobie ofiarnego ducha, to on myśli tylko o sobie i chce, aby i inni poświęcali się dla niego. Ale ten, kto myśli tylko o sobie, popada w izolację i od ludzi, i od Boga – w podwójną izolację – Bożej Łaski nie przyjmuje. Taki człowiek do niczego nie zdatny. I popatrzcie: przecież tego, kto stale myśli tylko o sobie, o swoich trudnościach itp., w minutę potrzeby nikt nie podtrzyma nawet po ludzku. To, że on nie otrzyma wsparcia boskiego, – to jasne i tak, ale przecież i wsparcia ludzkiego on też nie otrzyma! Potem ten człowiek będzie poszukiwać pomocy to tu, to tam, czyli będzie on męczyć się, aby znaleźć pomoc od ludzi, ale nie będzie mógł jej naleźć. I odwrotnie: o tym, kto nie myśli osobie, ale stale, w dobrym sensie tego słowa, myśli o innych – o takim człowieku cały czas myśli Bóg. I dlatego inni ludzie też myślą o nim. Im bardziej człowiek zapomina o sobie, tym bardziej pamięta o nim Bóg. Oto, na przykład, we wspólnotowym monasterze ten, w kim jest luboczestije, przynosi siebie w ofierze, oddaje siebie innym. Myślicie, inni tego nie dostrzegają? I czyż mogą oni nie pomyśleć o tej duszy, która całkowicie oddaje siebie innym, a o samej sobie nie myśli? I czyż może nie pomyśleć o tej duszy Bóg?” Wielka sprawa! W tym widać Boże błogosławieństwo, widać obraz boskiego działania.
Popadając w trudną sytuację, człowiek zdaje egzaminy. Prawdziwa miłość, ofiarność przejawia się w takich chwilach. Kiedy my mówimy, że u kogoś jest ofiarność, mamy na uwadze to, że w czasie zagrożenia on nie bierze pod uwagę siebie i myśli o innych. Przecież i przysłowie mówi: „Przyjaciela poznajemy w biedzie”. Gdyby, nie daj Boże, teraz, na przykład, zaczęły padać bomby, to stałoby się jasnym, kto myśli o innych i kto – o samym sobie. Ale ten, kto nauczył się myśleć tylko o sobie, w trudnej chwili też będzie myśleć o sobie, i Bóg o tym człowieku myśleć nie będzie. Jeśli zaś ktoś zawczasu uczy się myśleć nie o sobie, a o innych, to i w czasie zagrożenia on też pomyśli o innych. Wtedy będzie widać, w kim jest prawdziwa ofiarność, a w kim – samolubstwo.
Jeśli chrześcijanin nie zacznie już teraz czegoś ofiarowywać, poświęcać: jakiejś swojej żądzy, egoizmu, to jak on osiągnie to, aby w trudnej minucie poświecić swoje życie? I jeśli teraz on boi się trudu i troszczy się o to, aby nie przepracować więcej od innego, to jak on osiągnie taki stan, że pobiegnie oddawać za innego swoje życie? Jeśli teraz jest on zatroskany drobiazgami, to jak on pomyśli o innym w tym czasie, kiedy jego życie będzie narażone na niebezpieczeństwo? Wtedy będzie trudniej. Jeśli nastaną niełatwe lata i taki człowiek zobaczy swego sąsiada, który w gorączce upadł na drodze, to zostawi go leżeć tam, odejdzie i powie: „Pójdę wiec lepiej i ja położę się, abym i ja nie upadł”.
A na wojnie idzie walka życiem, twoim i czyimś jeszcze. Odwaga zawiera się w tym, aby śpieszyć na pomoc innemu człowiekowi, ale jeśli nie ma ofiarności, to każdy stara się uratować samego siebie. Ale co zauważono: na wojnie pociski albo mina znajdują tego, kto stara się wymknąć się. Taki człowiek jakby chce uniknąć niebezpieczeństwa, ale przez to szybciej skręca sobie kark. Dlatego nie trzeba starać się ulatniać się od zagrożenia i zwłaszcza kosztem innych. Pamiętam jeden przypadek, zaistniały na albańskiej wojnie [154]. Pewien żołnierz miał kamienną płytę i ukrywał za nią głowę prze kulami i odłamkami. Kiedy trzeba mu było odejść po coś w bok, on postawił płytę na dno okopu, oparłszy o ściankę. Zobaczywszy to, jego sąsiad natychmiast schwycił tę płytę i zabrał ją. „Teraz, – pomyślał on, – nadarzyła się dobra okazja wziąć ją sobie”. Jednak w tym samym momencie dorwała go mina, i nie zostało nawet mokrego miejsca. Widząc jak dookoła wybuchają pociski nieszczęśnik wziął tę płytę, ale o tym, że jej właściciel wróci, on nie pomyślał. On pomyślał tylko o sobie i swemu postępkowi znalazł usprawiedliwienie: „Skoro on odszedł, to ja mogę wziąć tę płytę sobie”. Tak, pójść to on poszedł, ale płyta przecież pozostawała jego własnością. A jeszcze jeden wymigiwał się od służby cały czas, póki trwała wojna. Nie myślał o nikim. Inni oddawali za Ojczyznę swoje życie – on zaś siedział w domu. Do ostatniej godziny, kiedy sytuacja się skomplikowała, on starał się uniknąć niebezpieczeństwa. Potem, kiedy przyszli Anglicy, on postarał się dostać się na miejsce stacjonowania ich wojsk, przedstawił się Zerwie [155] i, ponieważ miał również i amerykańskie obywatelstwo, skorzystał z okazji i uciekł do Ameryki. Tylko do niej dojechał – natychmiast umarł! Jego żona, biedaczka, mówiła: „Od Boga chciał zwiać!” I tak, on umarł, w tym czasie gdy inni, będący na wojnie, pozostali żywi.
Ci, którzy umierają bohatersko, nie umierają.
- Pamiętam, że w wojsku wszyscy mieliśmy jeden wspólny cel. Starałem się i ja, ale ofiarność posiadali i inni niezależnie od tego, wierzyli oni w inne życie czy nie. „Dlaczego ma umierać ten człowiek, jest on przecież głową rodziny”, – mówili oni i sami szli na niebezpieczne zadanie. Ta ofiara, na jaką szli ci ludzie, miała wartość większą, niż ta, na którą szedł człowiek wierzący. Wierzący wierzył w boską prawdę, w boską odpłatę, podczas gdy niewierzący nie wiedzieli o tym, że ta ofiara, na którą się zdecydowali, nie jest próżna, że otrzymają nagrodę za nią w innym życiu.
Podczas okupacji, przy Dawakisie [156], włosi aresztowali młodych oficerów, załadowali ich na statek, a potem odprawili go na dno. A potem zaczęli łapać cywilów; tych, których schwytali pierwszych, torturowali, aby zmusić ich do podania imion innych mieszkańców, mających w domu broń. Popatrzylibyście wtedy na to, jaką ofiarność przejawiali ludzie świeccy! W Konicy obok naszego domu, tam, gdzie teraz wybudowano świątynię świętego Kosmy Etolijskiego, wcześniej był meczet. Aresztowanych zamknęli w meczecie i całą noc bili batogami z kolcami albo ogołoconymi kablami: wypuszczali na zewnątrz drut, przywiązywali na końcu kawałki ołowiu i bili tymi kablami ludzi. Stalowe druty zrywały skórę. A żeby nie było słychać krzyków, włosi śpiewali albo grali czy puszczali muzykę. Stąd i pojawiło się wyrażenie „rzeźnia z muzyką”. Oprócz tego, nieszczęśników wieszali za nogi głowami w dół, i u nich z ust płynęła krew. Ale oni milczeli, ponieważ myśleli: „Jeśli przyznamy się (a przecież oni wiedzieli, kto miał karabiny), to potem będą też bić tak samo wszystkich pozostałych, aby zmusić przyznać się i ich”. Dlatego ci, których wzięto pierwszymi, zdecydowali: „Lepiej my umrzemy, aby udowodnić, że inni nie mają broni”. A drudzy za jedną czy pięć ok [157] mąki mówili wrogom, kto miał schowaną broń. Był głód i ludzie stawali się zdrajcami. Niektórzy italiańcy z batalionu zwerbowanego z nieślubnych dzieci, byli prawdziwymi barbarzyńcami ze wszystkimi barbarzyńskimi kompleksami. Swoją złość oni wyładowywali na innych. Oni brali maleńkie dzieci, rozbierali ich, nieszczęsnych, sadzali na rozżarzone do czerwoności żelazne szczypce i ściskali nogi, aby paliło się ich ciało. Oni torturowali dzieci, dlatego, aby rodzice przyznawali się, u kogą są strzelby. „U mnie nie ma, u mnie nie ma!” – krzyczeli dorośli, a oprawcy palili ich dzieci. Ja chcę powiedzieć, że wielu wolało umrzeć, choć i byli ludźmi świeckimi, dlatego, aby nie męczyli albo nie zabijali innych. Przez to uratowali oni wielu. I tak dzięki kilku bohaterom my przeżyliśmy jako naród.
Ci którzy umierają bohatersko, nie umierają. A jeśli nie ma bohaterstwa, to nic dobrego nie oczekuj. Wiedzcie też, że człowiek wierzący będzie też i odważny! Makrijanni [158], nieszczęśnik, cóż przeżył on! I w jakie lata!
- On jakoś powiedział, Geronda: „Zakopciły się oczy moje”.
- Tak, jego oczy zakopciły się. Od napięcia i trwogi, które on przeżywał, jego oczy dosłownie dymiły. Żyjąc w niełatwych czasach, on od bólu i miłości nieustannie poświęcał się. O sobie on nie myślał, nigdy nie brał siebie pod uwagę. Walcząc za Ojczyznę, on nie bał się śmierci. Makrijannis przeżywał duchowe stany. Gdyby on został mnichem, to, myślę, niewiele różniłby się od Antoniego Wielkiego. Nie patrząc na swoje rany i okaleczenia, on robił po trzy tysiące pokłonów (dziennie). Kiedy robił pokłony, jego rany otwierały się, wnętrzności wywalały się na zewnątrz, i on sam nastawiał je na miejsce. Trzy pokłony moje są warte jednego pokłonu jego. Podłoga przed nim była mokra od łez. A gdybyśmy my byli na jego miejscu? To pobieglibyśmy do szpitala, aby udzielono nam pomocy medycznej! Ludzie świeccy będą sądzić nas!
Ten kto nie bierze pod uwagę siebie, przyjmuje boską moc.
- A na wojnie, Geronda, były sytuacje, że narażaliście się na niebezpieczeństwo?
- O! A czyż tylko raz czy dwa? To teraz rozmyślam o tym, ja pomagał (mi) Bóg, i bardzo przejmuję się. A wtedy ja o tym nie myślałem, zwłaszcza o śmierci. O niej nie myślałem wcale. Kiedy zdecydowałeś się na śmierć, nic nie jest ci straszne. Zdecydowanie na śmierć równe jest swoją siłą tysiącowi ochroniarzy. Śmierć – to bezpieczeństwo. Na wojnie symbolem oddziału świętych ochotników jest czaszka. To znaczy: oni zdecydowali się umrzeć. Ten, kto ze względu na dobro innego człowieka albo ze względu na dobro społeczeństwa zapomina o samym sobie, przyjmuje boską moc. I popatrzcie, jeśli człowieka popycha ofiarność, to Bóg osłania go. Pamiętam, jak jednego razu okopaliśmy się za pewnym urwiskiem. Ja wykopałem niewielki okopczyk i trochę ukryłem się w nim. Czołga się jeden: „Puść i mnie”, czołga się drugi: „I mnie też”. Pozwoliłem im wleźć do okopu, ponieważ prosili mnie o to, a sam zostałem na zewnątrz. W nocy, kiedy zaczął się siny ostrzał artyleryjski, jeden odłamek drasnął mnie po głowie. Hełmu nie miałem, tylko kaptur. „Chłopcy, – krzyczę, – odłamek we mnie trafił!” Macam ręką głowę – krwi nie odczuwam, znów macam – nic! Odłamek ciut-ciut drasnął po głowie i tylko zgolił włosy od czoło po czubek głowy: zostawił na mojej głowie czysty pasek o szerokości około sześciu centymetrów.
Wy nie żyliście w trudnych latach, w okupację, nie widzieliście wojny, wrogów, biedy. Życzę wam nie widzieć tego wszystkiego, ale dlatego wy i nie rozumiecie, co to takiego. Jednak nasze lata są jak wrzący i gwiżdżący kocioł. Niezbędny jest hart ducha, odwaga i męstwo. Jeśli coś się wydarzy, to uważajcie, nie okażcie się kompletnie nieprzygotowanymi. Przygotowujcie się już teraz, abyście mogli dać opór trudnościom. I Chrystus jak powiedział: „Bądźcie gotowi” [159], – czyż nie tak? Dzisiaj, żyjąc w tak skomplikowanych latach, musimy być nie po prostu gotowymi, a trzykrotnie gotowymi, aby nie powiedzieć więcej! Być może przyjdzie się nam spotkać nie tylko nagłą śmierć, ale i inne niebezpieczeństwa. Tak więc, odgońmy od siebie dążenie do wygodnego urządzenia się! Niech pracuje w nas luboczestije i niech obecny będzie duch ofiarności.
Teraz ja widzę, jak coś przygotowuje się, ot-ot ma się wydarzyć i stale odkłada się. Cały czas drobne odłożenia. Kto przekłada te terminy? Czy Bóg je odkłada? A no, jeszcze miesiąc, no, jeszcze dwa! Tak to wszystko się układa [160]. Ale skoro nie wiemy co nas oczekuje, to rozwijajcie do siebie, na ile możecie, miłość. To jest najważniejsze: żeby była między wami nie fałszywa, a prawdziwa, braterska miłość.
Jeśli jest dobre zainteresowanie, ból, miłość, człowiek zawsze działa właściwie. Dobroć, miłość – to siła, moc. Zachowujcie, na ile możecie, tajemnice i nie puszczajcie się na otwartości: przecież jeśli tajemnicę będą znać „tylko ty, i ja, i on, i dzwonnik Symeon”, to co z tego wyjdzie? Nawet i przez prostą głupotę możecie wyrządzić zło, a potem bić się głową o ścianę. Popatrzylibyście, jak zachowują tajemnicę w wojsku! Jeśli rozumiałeś, że możesz trafić do niewoli, to w pierwszej kolejności trzeba było zniszczyć znaki wywoławcze: pociąć zapis na kawałeczki i połknąć. Pewnego razu, znalazłszy się w niebezpiecznej sytuacji, ja tak i zrobiłem, ponieważ gdyby znaki wywoławcze znalazły się w rękach buntowników, to oni dowiedzieli by się, że w takim-to miejscu (znajdują się nasze) wojska, że nie mają one żywności i temu podobne. I wtedy oni wysłaliby radiogram do (naszego) centrum, aby przyleciało (nasze) lotnictwo i zrzuciło im zaopatrzenie, a na nasze głowy – bomby. Rozumiecie? (Znając znaki wywoławcze), oni by połączyli się z centralą w imieniu armii rządowej. Jeśli ty byłeś radiotelegrafistą i trafiałeś do niewoli, to tobie, żebyś zdradził znaki wywoławcze, kleszczami wyrywali paznokcie. I ty wolałbyś być z oderwanymi paznokciami, ale nie być zdrajcą. Jednemu (radiooperatorowi) dla tego, aby on opowiedział treść radiogramu, przypalali ogniem pachy, i on nie przyznał się, jakby oniemiał. On nie powiedział wrogom tajemnicy i dlatego został wyznawcą. A kobiety przewoziły dokumenty dla armii w siodłach mułów i były gotowe na śmierć.
Śmierć na wojnie może bardzo ułaskawić Boga, ponieważ człowiek, który padł bohaterską śmiercią, ofiarowuje siebie, aby obronić innych. Ci, którzy z czystej miłości ofiarowują swoje życie ze względu na to, aby ochronić współczłowieka, swego bliźniego, naśladują Chrystusa. Ci ludzie – najwięksi bohaterowie, ich boi się, drży przed nimi i sama śmierć, ponieważ ze względu miłości oni gardzą śmiercią i w ten sposób osiągają nieśmiertelność, znajdując pod mogilną płytą klucz od wieczności i bez trudu wchodząc w wieczną szczęśliwość.
Całe życie mnicha jest ofiarą.
- Całe życie mnicha w naturalny sposób pomaga mu mieć miłość, ofiarność. On wyruszył w drogę dlatego, aby umrzeć za Chrystusa. To znaczy, on wyszedł w drogę w imię ofiarności, poświęcenia. U mnicha nie ma (świeckich, światowych) obowiązków, dlatego musi on rozwijać w sobie duch ofiarności. Człowiek świecki umierać za Chrystusa nie zamierza, i dlatego ma on obowiązki świeckie: on troszczy się o swoją rodzinę, o swoje dzieci, dlatego wymagania wobec niego nie są takie surowe, on ma usprawiedliwienie. Na przykład, na wojnie człowiek mający rodzinę stara się uniknąć zagrożenia, aby jego dzieci nie zostały na ulicy. O tym, że jeśli uniknie niebezpieczeństwa on, to mogą zabić kogoś innego, u kogo też są dzieci, ten człowiek nie myśli. No, z tym jeszcze można się zgodzić, w skrajnej mierze, jest tu troska o swoją rodzinę. „U mnie, – powie taki człowiek, – dzieci na ulicy zostaną”. On może, całkiem nie wierząc w inne życie, starać się uratować to życie.
- To znaczy, Geronada, mnich powinien stale poświęcać siebie?
- Przecież my już powiedzieliśmy, że całe życie mnicha to ofiara. A w przeciwnym razie, po co zostajemy mnichami? Jeśli mnich w tym odniesieniu kuleje, on nie jest mnichem. O jakiej duchowej walce można potem mówić? Jeśli nie ma ofiarności, to nie ma miejsca dla duchowej walki. A jeśli nie ma poświęcenia, to, ile by się starał mnich żyć duchowo, wszystko będzie bez sensu. Na Świętej Górze mówią, że takie duchowe życie jest jak strach na wróble w ogrodzie: mnich, prowadzący takie duchowe życie, nie to że biesów przegonić nie może, jemu i wrony przegonić, i to jest osiągnięciem. Kiedy człowiek gorąco bierze się za wysiłek, oczekujący go w tym życiu, to boski płomień też w nim płonie. Jeśli tego boskiego płomienia nie ma, to on do niczego nie jest zdatny. Ten płomień daje mu radość, daje mu odwagę, daje mu luboczestije. To jest to, o czym powiedział Pan: „Ognia przyszedłem wrzucić” [161]. Kiedy jest ten boski ogień, to i śpiewanie psalmów, i modlitwa mnicha, czy jest ona za siebie czy za innych, ma rezultat. Zwłaszcza żeńskie serce, kiedy oczyści się, posiada wielką siłę i odnosi wielkie sukcesy w modlitwie, staje się „radarem”. A ten, u kogo nie ma luboczestija, ofiarności, będzie mieć albo świecką radość, albo świeckie zamieszanie; radości zaś duchowej taki człowiek doznawać nie może.
Dlatego ja i mówię wam: pielęgnujcie ofiarność, braterską miłość. Niech każda z was osiągnie stan duchowy, aby, znalazłszy się w trudnej sytuacji, ona mogła sama z niej wydostać się. Nie będąc w duchowym stanie, człowiek tchórzy, ponieważ kocha sam siebie. On może i wyrzec się Chrystusa, może zdradzić Go. Wy powinniście zdecydować się na śmierć. Tu oto ludzie świeccy, którzy nawet w raj nie wierzą, poświęcają siebie. A my wierzymy w to, że nic nie przemija darmo, że w naszej ofiarności jest sens. Świeccy ludzie, będąc w kompletniej niewiedzy, będą poświęcać się, narażać swoje życie na niebezpieczeństwo ze względu na to, aby obronić innego, a mnisi nie będą składać siebie w ofierze? My wybieramy się w drogę dlatego, aby umrzeć ze względu na miłość Chrystusową. Obowiązków świeckich my nie mamy, i jeśli nie mamy jeszcze i ofiarności, to co my w ogóle w tedy robimy? Bo nawet mrówki zaczną z nas się wyśmiewać! Widziałaś jak mrówki wyśmiewają się z ludzi. Wyśmiewają się z leni!
- Geronda, a czy możliwe jest coś takiego: u mnie jest gotowość pomóc innym, ale pobudzające do tego motywy są nieczyste?
- To zawsze widać. Kiedy pobudzające motywy są nieczyste, duch nie znajduje spokoju, rozumie to i stara się je oczyścić. Wywarła na mnie silne wrażenie dusza pewnej kobiety, która w ostatnich dniach przyszła. Dowiedziawszy się, że ktoś jest chory i cierpi, ona nie może zasnąć: męczy się i płacze. A sama żyje w świecie. Ona podzieliła się z kimś tym, co z nią się dzieje, i w odpowiedzi otrzymała: „Być może, to pokusa wroga”. Ale czy może coś takiego dziać się z powody pokusy? Diabeł może oszukać człowieka tylko w tym przypadku, jeśli on robi takie rzeczy na pokaz, i wtedy przeżycia będą fałszywe.
Usuwajcie ze swoich działań samych siebie. Człowiek, wychodząc z siebie, wychodzi z ziemi, porusza się w innej atmosferze. Póki człowiek pozostaje w samym sobie, on nie może stać się człowiekiem niebiańskim. Duchowego życia nie może być bez ofiary. Czy pamiętacie choć troszkę o tym, że istnieje śmierć. I skoro i tak mamy umrzeć, nie troszczmy się zbytnio o siebie. Nie tak, żeby nie troszczyć się o siebie ze szkodą dla zdrowia, ale i nie tak, aby klękać przed spokojem. Ja nie wzywam rzucać się w niebezpieczne wydarzenia, ale trzeba przecież, bracie ty mój, mieć i troszkę bohaterstwa! Z jaką odwagą spotykali bohaterowie śmierć w czasie wojny! Pewien mnich, który był razem z Kondilisem [162] (Kondilis był patriotą, bohaterem), opowiadał mi, kiedy podczas małoazjatyckiej wojny Grecy wysadzali morski desant przy Konstantynopolu, Kondilis był na okręcie i, gdy tylko zobaczył Konstantynopol z daleka, zaczął zachowywać się jak zwariowany. „A no, chłopcy, – krzyczał, – umierać to umierać! Czy dziś, czy jutro! Umierać – tak zuchom, hej, chłopaki! Umrzemy jako bohaterowie za Ojczyznę!” On nawet nie mógł doczekać się, póki okręt dopłynie do lądu. Od napięcia, od silnego pragnienia on nie zauważył, że okręt jeszcze nie dotarł do brzegu, – skoczył i wpadł do morza. Tak w nim wszystko płonęło! Pływać on nie umiał: inni pobiegli, wyciągnęli go z wody.
- Geronda, powiedzieliście, że trzeba postarać się uwolnić od swego „ja” każde swoje działanie. Jak to zrobić?
- Wam dawaj wszystko gotowe. Co znaczy usuwać swoje „ja”? Kiedy ja usuwam swoje „ja”? Jak możemy wypędzić swoje „ja” z naszej miłości? Jak możemy oczyścić swoją miłość? Na ile ja nie biorę siebie pod uwagę, na tyle wyganiam swoje „ja”. I, odcinając naszą wolę, naszą słabość, nasz spokój, my też usuwamy swoje „ja”. Dzięki posłuszeństwu i milczeniu z naszej egoistycznej osobowości znika wiele. Kidy nasza miłość jest bezinteresowna, też wypędzamy swoje „ja”, ale w naszej miłości powinna byś i ofiarność. Rozumiecie to? Na przykład, jakaś mniszka chce pójść do matuszki-ihumeni i widzi, że druga siostra też chce do niej zajść. Jeśli pierwsza od razu ustępuje siostrze swoją kolejkę, nawet wiedząc, że szczególnych problemów siostra nie ma, to jest u niej posłuszeństwo, ofiarność i temu podobne. I kiedy ona z całego serca ustępuje swoje miejsce drugiej i z matuszką nie porozmawia, to będzie rozmawiać z nią Sam Chrystus. Jednak ona musi być świadoma tego, że jest to konieczne, powinna zrobić to dlatego, że tak podpowiada jej serce, a nie po prostu dlatego, że „tak mówią święci ojcowie”. Tak ona przyjmie podwójną Łaskę Bożą. I w tym przypadku jedna siostra otrzymuje duchową pomoc po-czlowieczemu, druga zaś otrzymuje pomoc w sposób boski, bezpośrednio od Chrystusa.
Poobserwujcie i tych świeckich ludzi, którzy przejawiają taką ofiarność, jakiej nie ma u mnichów. Ja zauważam, że w świecie, pomimo tego, że ludzie mogą nie wierzyć, mieć słabości i namiętności, oni – Bóg tak urządził – mają miękkie serce. Oni widzą potrzebującego i, nawet jeśli jest im nieznajomy, okazują mu pomoc. Wielu ludzi, nie wierzących nawet w to, że jest raj, zobaczywszy jakieś niebezpieczeństwo, biegną wyprzedzić zło, śpieszą zginąć sami, aby inni zostali przy życiu, śpieszą się rozdać innym swój majątek. Wiele lat temu w jednej fabryce robotnika zaczepiło i zaczęło wciągać do obrabiarki. Nie patrząc na to, że wokół było mnóstwo mężczyzn, ratować go rzuciła się kobieta. Mężczyźni, „odważni” tacy, stali, patrzyli. A ona wyciągnęła go z maszyny, ale ją samą zaczepiło za suknię, wciągnęło do maszyny, i ona zginęła. Męczennica! To wielka sprawa!
O sobie tacy ludzie nie myślą, oni wyrzucają z siebie swoje „ja”. I, kiedy oni wyrzucają je precz, w nich rzuca się Chrystus.
W odwadze nie ma barbarzyństwa.
- Czynów bohaterskich dokonują nie ci, którzy są wielcy wzrostem, a ci, w kim jest odwaga, szerokie serce i zdecydowanie poświęcić się. I na wojnie ci, w kim jest odwaga, mają i dobroć i nie zabijają innych, ponieważ w odwadze nie ma barbarzyństwa. Tacy ludzie strzelają nie we wroga, lecz wokół niego i zmuszają go poddać się. Dobry woli zostać zabitym, niż zabijać. Człowiek, nastrojony w ten sposób, przyjmuje boskie siły. Ludzie zaś źli są tchórzliwi i małoduszni, swój strach oni przykrywają bezczelnością, boją się i samych siebie, i innych i dlatego ze strachu strzelają bez przerwy. Kiedy odbywałem służbę wojskową podczas wojny domowej, pewnego razu zaszliśmy do jednej wioski. „Tu nikogo z bandytów nie ma, – powiedzieli nam mieszkańcy wsi, – wszyscy odeszli. Została tylko jedna obłąkana”. Jeden z naszych z daleka zobaczył tę kobietę i z ręcznego karabinu maszynowego wypuścił do niej dwie serie. „Co ja wam zrobiłam?” – wykrzyknęła nieszczęsna i upadła na ziemię.
- On ze strachu to zrobił?
- Tak, ze strachu. Ludzie takiego typu szukają dla siebie łatwych rozwiązań. „Wroga lepiej wykończyć”, – mówią oni, aby nie mieć już wątpliwości. Człowiek mniej tchórzliwy będzie i mniej zły. On będzie starać się wyprowadzić wroga z walki, na przykład, uszkodzić mu rękę czy nogę, ale zabijać go nie będzie.
Męstwo, odwaga – to jedno, a złośliwość, przestępczość – całkiem co innego. Brać wrogów do niewoli po to, aby poderżnąć im gardło, – to nie jest męstwo. Prawdziwym męstwem będzie schwycić wroga, złamać mu karabin i wypuścić na wolność. Mój ojciec tak robił. Kiedy on łapał czetów [163], dokonujących napadów na Farasów, on zabierał im karabiny, łamał je i mówił: „Wy baby, a nie mężczyźni”. Potem wypuszczał ich na wolność. A pewnego razu on przebrał się za bogatą Turczynkę, przyszedł do ich obozu i zapytał o przywódcę. Wcześniej on dogadał się ze swoimi chłopcami, aby ci zaczęli atak od razu, jak tylko usłyszą umówiony sygnał. Kiedy czeci zaprowadzili go do przywódcy, ojciec powiedział mu: „Niech twoi mężczyźni wyjdą i zostawią nas we dwoje”. Jak tylko zostali oni sam na sam, mój ojciec wyrwał u przywódcy karabin, przełamał go i powiedział rozbójnikowi: „Teraz ty jesteś baba, a ja – Ezniepidis!” [164]. I dał on umówiony sygnał, nalecieli jego junacy i wypędzili czetów ze wsi.
Dlatego aby odnieść sukces, trzeba mieć szaloną, w dobrym sensie tego słowa, żyłkę. W zależności od tego, jak człowiek wykorzystuję tę szaloną żyłkę, on staje się albo świętym, albo bohaterem. Jednak, jeśli taki człowiek zbije się z drogi i da wciągnąć się złu, on może stać się przestępcą. Ten, w kim nie ma szalonej żyłki, ani świętym, ani bohaterem stać się nie może. A dlatego musi zadziałać nasz wewnętrzny motorek, musi zacząć pracować serce, odwaga. Serce powinno stać się nierozsądnym. Ja znam wielu oficerów, którzy odeszli ze służby i z powodu rozstroju nie znajdują sobie miejsca. Niektórzy z nich chcą, aby zaczęła się wojna, aby mieć zajęcie, – tak wszystko w nich płonie. A ktoś, tylko otrzyma wezwanie do wojska, od razu cały drży, a jeszcze ktoś udaje wariata, aby nie trafić do wojska. Ilu weteranów czy rezerwistów mówiło mi, że chcą pojechać do Bośni i powalczyć! Nie wykorzystawszy swojej odwagi w życiu duchowym, oni, słysząc o wojnie, radują się z możliwości powojowania. Wiesz, jakie czyny bohaterskie, jaką duchową walkę podjęliby ci mocni ludzie, gdyby poznali oni życie duchowe? Przecież oni zostaliby świętymi.
Jaka odwaga była w dawnych czasach.
- Geronda, kiedyś opowiadaliście nam coś o swojej babci…
- Moja babcia była bardzo odważnym człowiekiem. Na wszelki wypadek dla bezpieczeństwa ona zawsze miała przy sobie jatagan [165]. Oto tobie, proszę, kobieta wdowa, dwoje dzieci, dookoła Turcy, ale żyć przecież trzeba było… Ciężkie były lata… Wszyscy jej się bali. Chwatem była! Pewnego razu jeden rozbójnik wlazł do winnicy, która była przy cmentarzu. Aby go wystraszyli się, on włożył długą, do pięt, białą koszulę. Potem, wyszedłszy z winnicy, on, jak był w białej koszuli, zaszedł na cmentarz i dawaj tam szwendać się. Zdarzyło się w tym czasie przechodzić przez cmentarz mojej babci. Rozbójnik, kiedy zobaczył ją, rozciągnął się na ziemi i udawał martwego, aby ona wzięła go za upiora i wystraszyła się. Jednak babcia podeszła do niego i powiedziała: „Ciebie, gdybyś był porządnym człowiekiem, dawno by już ziemia zabrała!” I powiedziawszy to, zaczęła bić złoczyńcę tępą stroną jatagana! Pokaleczyła go. Kim on był, ona nawet nie wiedziała. Już potem, we wsi, usłyszała, że, jak powiadali, takiego to skaleczyła, i tak dowiedziała się, kto to był.
W naszych czasach odwaga jest rzadkością. Ludzie rozmieszani są z wodą. Dlatego, jeśli, nie daj Boże, zacznie się wojna, jedni umrą ze strachu, a u innych nawet od niewielkiego wypróbowania opadną ręce, ponieważ przyzwyczaili się oni do dobrego życia. A w dawnych czasach jaka była odwaga! We Fławianowskim monasterze Małej Azji Turcy schwycili i zabili jednego chrześcijanina. Potem oni powiedzieli jego żonie: „Albo ty wyrzekniesz się od Chrystusa, albo twoje dzieci my też zarżniemy”. – „Mego męża, – odpowiedziała ona, – zabrał Chrystus, dzieci moje powierzam Chrystusowi i sama Chrystusa nie wyrzeknę się!” Jaka odwaga! Jeśli w człowieku nie będzie żyć Chrystus, to jak będzie żyć w nim odwaga? A dzisiaj ludzie bez Chrystusa budują całe swoje życie na śmieciach.
W tamtych latach zuchami były matki, zuchami były i dzieci. Pamiętam, jak w Konicy nasza sąsiadka, będąc w ciąży, sama poszła na pole okopywać kukurydzę, trzeba było iść pieszo półtorej godziny. Tam urodziła ona maleństwo, położyła je w połę i wróciła do wsi „A ja ma dziecko!” – pochwaliła się, przechodząc przy naszych drzwiach. Była okupacja, ciężkie lata. A teraz są kobiety, które dlatego aby urodzić jedno dziecko, ze strachu po sześć-siedem miesięcy spędzają w łóżku. Mowa (rozumie się), jest nie o tych, które postępują tak z powodu choroby.
Naturalny strach jest hamulcem.
- Geronda, ja jestem bardzo bojaźliwa. Nie wiem, co będę robić, jeśli znajdę się w trudnej sytuacji. Skąd pojawia się ten strach?
- Z kimś, być może, zdarzyło się coś w dzieciństwie, i od tego on się boi. Często strach może być naturalnym, ale to może być i strach z braku wiary, z braku zaufania Bogu. Jednak strach jest (niezbędnym) hamulcem, ponieważ pomaga on człowiekowi przybiegać do Boga. W strachu, w poszukiwaniach, za co mógłby się on uchwycić, człowiek bywa zmuszony uchwycić się za Boga. Oto w gorących krajach, gdzie żyją dzikusy, tam żyją i dzikie zwierzęta, wielkie bestie, węże dusiciele i tak dalej. To dla tego, żeby ludzie byli zmuszeni poszukiwać pomocy u Boga, uciekać się do Boga, aby znaleźć swoją właściwą drogę. Gdyby tego nie było, to co mogłoby choć trochę powstrzymywać tych ludzi? We wszystkim, co urządził Bóg, jest jakiś sens.
- A ci, którzy nie znając prawdziwego Boga, proszą o pomoc ze strachu, czy otrzymują ją?
- Popatrz: oni wznoszą głowę do góry, i to już coś znaczy. I dla małych dzieci hamulcem jest strach. Bywają takie dzieci, które, jeśli ich trochę nie nastraszyć, nikogo nie słuchają: ani matki, ani ojca. I dla mnie, kiedy byłem mały, mówili: „Zaraz bumbul przyjdzie!” To normalne, że maluchy się boją. Ale, w miarę tego jak dzieciątko dorasta, dojrzewa i jego umysł – i strach odstępuje. Naturalny strach pomaga tylko w dziecięcym wieku. Jeśli człowiek, stawszy się dorosłym, boi się pustego miejsca, to zasługuje na współczucie. Przychodzą do mnie do celi niektórzy duchowi ludzie i mówią: „Oto, obok nas ktoś umarł, i od tego my ciągle odczuwamy strach”. I proszą mnie pomodlić się o to, aby ten strach od nich odszedł. „Akurat tu, – odpowiadam, – ludzie starają się mieć pamięć o śmierci, a obok ciebie ktoś umarł, i ty chcesz ten strach odpędzić?!”
U kobiet naturalnego strachu jest trochę więcej. Kobiet, które nie boją się, jest mało. Jednak takie kobiety mogą stworzyć w rodzinie problemy, ponieważ one nie podporządkowują się. Również i mężczyzna może stać się bezczelnym, jeśli on z natury nie jest tchórzliwy i ma w sercu odwagę. A niektóre kobiety są strasznymi tchórzami. Wielka sprawa, jeśli mająca naturalną bojaźń kobieta zacznie trudzić się i osiąga męstwo. Kobieta ma w swojej naturze ofiarność i dlatego zdolna jest do wielkiego samopoświęcenia, którego u mężczyzny, pomimo całego jego naturalnego męstwa, nie ma.
Śmierć boi się tego, kto nie boi się śmierci.
- Geronda, czym wypędza się strach?
- Odwagą. Im bardziej człowiek boi się, tym bardziej kusi go wróg. Ten, w kim jest tchórzliwość, powinien postarać się ją wypędzić. Ja, kiedy byłem maleńki, bałem się chodzić koło cmentarza w Konicy. Dlatego spałem na cmentarzu trzy noce, i strach odszedł. Ocieniałem siebie znakiem krzyża i zachodziłem tam, nawet latarki nie zapalałem, aby nikogo nie straszyć. Jeśli człowiek nie będzie trudzić się dlatego, aby stać się mężnym, i nie zdobędzie prawdziwej miłości, to, kiedy pojawi się jakaś skomplikowana sytuacja, opłakiwać go będą nawet kury.
- To znaczy, Geronda, można podjąć trud i uwolnić się od strachu?
- Trzeba radować się z tego, że umierasz ty ze względu na to, aby nie umierali inni. Jeśli tak się nastawisz, to nic nie będzie straszne. Od wielkiej dobroci, miłości i samoofiarności rodzi się odwaga.
Ale dzisiaj ludzie nawet słyszeć nie chcą o śmierci. Dowiedziałem się, że ci, którzy zajmują się pogrzebami, piszą na szyldach swoich zakładów nie „Biuro pogrzebowe”, a „Usługi rytualne”, aby nie przypominać ludziom o śmierci. Jednak jeśli ludzie nie pamiętają o śmierci, to żyją oni poza realną rzeczywistością. Ci, którzy boją się śmierci i kochają próżne życie, boją się nawet mikrobów, oni stale pokonywani są przez strach, który trzyma ich w duchowym zastoju. Zaś ludzie odważni nigdy nie boją się śmierci i dlatego trudzą się bohatersko z luboczestijem i samowyrzeczeniem, bezinteresownością. Stawiając przed sobą śmierć i codziennie myśląc o niej, oni i przygotowują się do niej bardziej duchowo, i trudzą się z większą odwagą. Tak oni pokonują próżność i już tu zaczynają żyć w wieczności rajskiej radości. I niech ten, kto walczy na wojnie za swoje ideały, za Wiarę i Ojczyznę, ocieni siebie krzyżem i nie boi się, przecież on ma za pomocnika Boga! Jeśli człowiek ocieni siebie krzyżem i powierzy swoje życie w ręce Boże, to Bóg i będzie potem sądzić, żyć czy umrzeć trzeba było temu człowiekowi.
- A czy może człowiek nie doświadczać strachu z powodu nieuwagi, nieoględności?
- To jest o wiele gorsze, ponieważ w jakiejś niebezpiecznej sytuacji taki człowiek może trafić w poważne tarapaty i zapłacić za całą swoją lekkomyślność i nieoględność w całości. Dlatego ten, kto trochę boi się, jest uważny i nie polezie nierozsądnie na ostrze (na ostry pal). Trzeba przymuszać siebie do dobrego [166], ale mieć zaufanie Bogu, a nie samemu sobie.
Znaczenie śmiałości* jest wielkie.
- W ekstremalnej sytuacji największa szkoda pochodzi od zaczynającej się paniki. W niebezpieczeństwie najważniejsze jest nie gubić się. Oto jak kura wdaje się w starcie z orłem i atakuje go! A jak ściera się z psem kotka, broniąc kociąt! Ona zadziera ogon jak trąbę i zaczyna groźnie syczeć! Zwierzę idzie va-bank (działa odważnie, zdecydowanie, ryzykując wszystkim), a człowiek okazuje się tchórzem!
Nie wpadajcie w panikę. Zwłaszcza łatwo poddają się panice kobiety. Pamiętam, jak w czasie okupacji zdarzyło się nam pójść w jedno miejsce, oddalone o dwie godziny marszu od Konicy. Chłopaki poszli (trochę) do przodu, znaleźli tam greckie żołnierskie hełmy i mundury, włożyli je i poszli do kaplicy świętego Konstantina. Ja też tam poszedłem, aby przyłożyć się do ikon. Miałem wtedy piętnaście lat. Jak tylko matki z daleka zobaczyły dzieci w wojskowych mundurach, zaczęły krzyczeć: „Włosi idą!” – i przygotowały się do ucieczki. One nawet nie spojrzały, kto to był! Łobuziaki włożyli greckie hełmy, a wystraszone mamusie, wziąwszy ich za Włochów, uciekały od własnych dzieci!
Znaczenie śmiałości jest wielkie. Jeśli człowiekowi fizycznie zdrowemu, ale tchórzliwemu powiedzieć: „Oj jakiś ty żółty! Co to z tobą?” – to on pójdzie do lekarza, podczas gdy żółtym on może być od tego, że nie wyspał się, albo też od tego, że bolał mu ząb lub z czegoś podobnego. Grek albo rzuci się do przodu albo zacznie panikować. Tchórze nie nadają się do niczego. Na wojnie tchórze nikomu nie są potrzebni, nie można im ufać. Nie biorą ich na zadania, na przednią linię frontu, aby nie stwarzali oni problemów. Jeden tchórzliwy żołnierz, jeśli nie zna on planu działań bojowych, może wywołać taką panikę, że rozłoży całą dywizję! Strach rozpala wyobraźnię tchórza i on może rozkrzyczeć się: „Oto oni! Oj, podchodzą, oni już tu, rżną nas! Ach dokąd to nam uciekać?! Wrogów takie mnóstwo! Przecież oni pożrą nas!” Taki człowiek wyrządzi wiele zła, ponieważ ludzie łatwo ulegają pod cudze wpływy. Zaś człowiek odważny, zobaczywszy wrogów, tylko splunie: „Tfu, czyż to są ludzie? Mrówki jakieś!” – i pozostali (od tych słów) też ze śmiałością pobiegną do ataku. Dlatego w wojsku mówią, że trudne zadanie lepiej z opanowaniem wykona pięciu śmiałych, niż dwudziestu tchórzów.
- To znaczy, Geronda, w trudnej sytuacji niebezpieczeństwa zewnętrzne nie są tak straszne, jak niebezpieczeństwa wewnętrzne.
- Rzeczywiście, tak to i jest. I Suli [167] Turcy nie zdobyli by, gdyby nie zdradził go Pilij Jus, który sam był z Suli. On przeprowadził Turków po tajnej ścieżce. Oto jak: pięć wioseczek było zaprzyjaźnionych i, zjednoczywszy się, radziły sobie z samym Ali-Paszą [168], który był tak silny, że nawet występował przeciwko sułtanowi [169]. Sulioci byli u Ali-Paszy pod bokiem, ale gorączkę mu stwarzali mocną. A jak odważne i zjednoczone były tamte kobiety! Brały karabiny i one.
* Śmiałość (ros. „dierznowienije”) to jedno z mocnych słów Nowego Testamentu. Oznacza ono odwagę, męstwo, energię, gotowość trudzić się i poświęcać siebie dla czegoś ważnego.
Dyscyplina.
- Geronda, jeśli w kolektywie typowym stanem jest niezdyscyplinowanie, to czy jego członkowie będą w stanie przejawić zdyscyplinowanie w momencie, kiedy pojawi się trudna sytuacja?
- Podczas pożaru każdy robi nie to, co wdrapie się mu do głowy, przeciwnie, wszyscy działają według rozkazu. Ten, kto ponosi odpowiedzialność, obserwuje sytuację i mówi innym, co trzeba robić. W przeciwnym wypadku ludzie mogą wywołać panikę i zamiast tego, aby ugasić pożar, rozdmuchają go jeszcze bardziej. Pewnego razu wracałem na Świętą Górę. Kiedy nasz statek znajdował się miedzy monasterami Watopedskim i Pantokratorskim, powiał północno-wschodni wiatr i zaczął się sztorm. Marynarz skierował stateczek naprzeciwko falom, ponieważ inaczej poszlibyśmy na dno. Jeden tchórz z Ierissosu [170], który nie miał pojęcia ani o statkach, ani o żeglarstwie, – on muły trzymał – zaczął krzyczeć: „Ty cóż to wyprawiasz, ha? Potopisz nas! Wy co, nie widzicie? On przecież nas tak do Kawały [171] zawiezie!” Tu zerwali się wszyscy pasażerowie i otoczyli marynarza, a on, biedak, tylko mówił: „Zostawcie mnie w spokoju, ja znam się na swojej robocie!” Na szczęście, jeden z pasażerów był marynarzem i uspokoił pozostałych: „Zostawcie go w spokoju, on wie co robi! Trzeba płynąć tak, aby przeciąć falę”. Gdyby nie było tam tego marynarza, statek poszedłby na dno, ponieważ pasażerowie nie pozwoliliby kapitanowi robić swojej roboty. Widzisz jak: jeden okazał się tchórzem, pojawiła się panika, wszyscy, którzy tam byli, zerwali się i mogliby odprawić statek na dno. A wtedy dla takich przypadków zawsze jest drugi mechanik, który przejmie ster, jeśli kapitan (rzeczywiście) nie jest w stanie sterować statkiem. Grecy w ogóle niełatwo się podporządkowują. Rzymscy katolicy wierzą w papieską bezgrzeszność (nieomylność), a my, grecy, wierzymy we własne myśli i, wychodzi, my wszyscy posiadamy… bezgrzeszność! Dlaczego uważa się, że Turcy prowadzą dobrą politykę? Dlatego że wśród Turków mądrych ludzi jest niewielu, większość z nich – ludzie niezbyt bystrzy. Dlatego na przywódców u Turków wychodzą ci nieliczni, którzy są inteligentni, a pozostali podporządkowują się im w naturalny sposób. Grecy zaś, będąc bardzo inteligentnymi w przeważającej swojej większości, wszyscy co do jednego chcą kierować i rozporządzać, a podporządkowują się z trudem. I włosi mówili: „Z dziesięciu greków pięciu chce być dowódcami!”
Przypuśćmy, że zbieramy się gdzieś pójść. Jeden może znać krótszą ścieżkę, drugi – inną, z przeciwnej strony, trzeci jeszcze tam jakąś… „Nie, chodźmy tędy, tak lepiej”, będzie nalegać jeden. „Nie, chodźmy tędy”, zacznie sprzeciwiać się drugi. W końcowym efekcie, jeśli ktoś jeden nie wyda polecenia, to mogą upłynąć godziny i nawet dni, a podróżnicy tak i nie wyruszą w drogę i będą przebywać w tym samym miejscu. Jednak jeśli, znając drogę, rozporządza ktoś jeden, to, nawet jeśli zaproponowana przez niego droga będzie troszkę dłuższa, kiedyś osiągną oni cel. Oczywiście, najlepiej, jeśli ten, kto dowodzi, zna najkrótszą drogę. Ale nawet jeśli droga, którą on znam jest najdłuższa, to i tak, podporządkowując się poleceniu, podróżni jednak osiągną cel.
Bóg patrzy na usposobienie człowieka i pomaga mu.
- Jeśli czas postawi nas przed poważnymi trudnościami, a duchowego nastroju nie ma, to czy będziemy mogli wytrwać, mając tylko dobre usposobienie?
- Jak że nie będziemy mogli? Bóg patrzy na usposobienie człowieka i pomaga mu. A, oprócz tego, często w trudnych momentach przejawiają wielką odwagę nawet ci ludzie, w których, jak na początku wydaje się, jej nie ma. Pamiętam, u nas w wojsku był jeden poruczniczek, który nigdy nie przejawiał ani ofiarności, ani odwagi. Ale pewnego razu, kiedy buntownicy mogli wziąć nas do niewoli, on ukrył się za kaplicą i z jednym automatem powstrzymywał ich, dopóki my nie wycofaliśmy się. W ten sposób uratowaliśmy się. On strzelał stamtąd seriami – do góry-na dół, wlewo-wprawo – i nie pozwalał buntownikom pójść do przodu. A potem uciekł, abyśmy go nie zobaczyli. I potem on nawet nie powiedział: „Ja ich zatrzymałem, i dlatego wy mogliście się uratować…”, aby pochwalić się swoim bohaterstwem. My wszyscy wtedy mówiliśmy: „Jeden automat nas uratował”! I on powtarzał: „Jeden automat nas uratował”. Jak wszyscy mówili, tak i on. Ale potem my go wyśledziliśmy: zaczęliśmy przypominać, że ten-to był razem ze wszystkimi, ten-to też, i zrozumieliśmy, że tylko tego porucznika nie było. Tak wyjaśniliśmy, że to był on. A wiesz, co by z nim było, gdyby trafił do niewoli do buntowników? Oni nie zlitowaliby się nad nim, wyładowaliby na nim całą swoją złość, powiedzieliby: „Ty narobiłeś nam tyle szkody, a-no, chodź tu, my powyrywamy tobie paznokcie szczypcami!” Świecki człowiek, a idzie na taką samoofiarność! On poszedł na ofiarę, ponieważ poddał siebie większemu niebezpieczeństwu, niż my wszyscy. A czy wy gotowi jesteście pójść na taką ofiarę? Ten porucznik ani świętych ojców nie czytał, ani duchowego życia nie znał. Ja znałem go, w nim była prostota, uczciwość. A byli i inni: tacy, że zlazłszy zabitego buntownika, odcinali mu głowę i nosili ją po wsi, przedstawiając siebie jako zuchów! Dlatego samej odwagi nie wystarcza, w człowieku powinien być i duch ofiarności, dlatego aby odwaga miała w duszy zaufane uzasadnienie, solidny fundament.
Przeciwstawiajmy się niebezpieczeństwom duchowo.
- Zawsze w krytycznych momentach niezbędna jest bystrość i odwaga. Podczas okupacji włosi brali pięć-sześć mułów, przychodzili na nasze pole i obładowywali swoich mułów melonami. Pewnego razu powiedziałem im: „Te melony my zostawiliśmy na pestki, weźcie lepiej oto te”. Wtedy jeden Włoch podniósł swój bat i zapytał mnie: „Widzisz to?” Ja pociągałem bat ręką, popatrzyłem na niego i powiedziałem: „Bone!” – że niby, „dobry bat!” Jakoby on pokazywał mi go, abym zobaczył, jaka to piękna rzecz! U Włocha gniew natychmiast zniknął, on zaśmiał się i odszedł. Pamiętam jeszcze jeden przypadek z czasów wojny domowej. Dwóch (naszych) żołnierzy przyszli na plantację poprosić u gospodyni melonika, pomidorków. Swoje karabiny zostawili z boku, a sami poszli w głąb ogrodu. Gospodarz, jak tylko zauważył ich z tyłu, schwycił broń i dawaj w nich celować. Wtedy jeden żołnierz schwycił czerwonego pomidora i krzyczy: „Rzuć broń, bo zaraz granatem w ciebie rzucę!” Ten rzucił broń, podskoczył i uciekł.
- Jakaż bystrość i odwaga!
- A drugi żołnierz powiesił swoją burkę na dzikiej gruszy. Wkrótce z gór zszedł buntownik i chciał pojmać tego żołnierza. Wtedy żołnierz obrócił się w tą stronę, gdzie w pewnej odległości wisiała burka, i krzyknął: „Dowódco, co mam z nim robić?” A potem jakby otrzymawszy od dowódcy znak krzyknął do rozbójnika: „Oddaj broń!” wyrwał u bandyty karabin i rozbroił go.
- Dowódcą, Geronda, była burka?
- Tak, burka! Widzisz jak: żołnierz był jeden i miał tylko burkę, a człowiekowi uzbrojonemu zabrał karabin! On w ten sposób odebrał od buntowników całą kupę karabinów. Odwaga jest potrzebna! Pamiętam i jednego ruskiego mnicha-kieliota na Świętej Górze. Pewnego razu przyszli bandyci ograbić go. Kiedy oni przełazili przez ścianę, on wyskoczył na nich z góry i zakrzyczał: „No co, z kolta wam wlepić czy z nagana?!” U tych tylko pięty zabłyskały. A drugi mnich, kiedy do jego celi przyszli rabusie wziął patelnię i udawał, że dzwoni dokądś niby przez telefon: „Halo, na mnie napadli rabusie!” i temu podobne. Ci pomyśleli, że on dzwoni na policję, i uciekli. A oto jeszcze był przypadek: potężny buhaj, prawdziwy gigant, schwycił za gardło jednego pastucha, aby go udusić. Biedny pastuch ze strachu wytrzeszczył oczy tak, że ten buhaj nawet zapytał: „Co ty na mnie tak dziko wytrzeszczyłeś się?” – „Patrzę, na jakie drzewo ciebie zarzucić”, – wychrypiał pastuch. Złoczyńca wystraszył się i puścił go!
Dlatego i ja mówię, że nie trzeba tracić głowy. Trzeba zachowywać opanowanie i pracować mózgiem. Ponieważ jeśli nie pracuje mózg, to po prostu z głupoty można dopuścić się zdrady. Co by się nie działo, trzeba modlić się myśleć i działać. Najlepsze – to zawsze starać się duchowo przeciwstawić się trudnej sytuacji. Jednak dzisiaj brakuje odwagi w obu jej formach. Nie ma ani duchowej odwagi, która rodzi się od świętości i śmiałości do Boga i pomaga pokonywać trudności duchowo, ani odwagi naturalnej, która jest potrzebna, aby nie stchórzyć w niebezpiecznej sytuacji. Dla tego, aby powstrzymać jakieś wielkie zło, trzeba mieć wielką świętość, w przeciwnym zaś wypadku dla pokonania zła nie znajdzie się podstaw. Jeśli w monasterze u kogoś z braci jest duchowa odwaga, to oto zobaczysz, jak ten mnich przygwoździ do muru tego, kto przyszedł w złym celu: jedną nogą na dziedzińcu monasteru, a drugą – za jego ogrodzeniem! [172] On „wystrzeli” w głowę mającego złe myśli napastnika po-duchowemu: nie z pistoletu, a z czotek (odpowiednik różańca); on troszkę pomodli się, i złoczyńca pozostanie nieruchomy. Zastygnie jak wartownik. Jeśli w bractwie jest ktoś w stanie duchowym, to on i zło zahamuje, i ludziom pomoże, i dla monasteru będzie ochroną. Mirrę niosące kobiety nie liczyły się z niczym, ponieważ były w duchowym stanie i zawierzyły Chrystusowi. Przecież gdyby one nie były w duchowym stanie, to czyż zawierzyły by Mu i czy uczyniły to, co uczyniły?
W duchowym życiu największy tchórz może osiągnąć wielkie męstwo, jeśli powierzy siebie Chrystusowi, boskiej pomocy. On będzie mógł pójść na pierwszą linię frontu, będzie w stanie walczyć z wrogiem i zwyciężyć. A co dotyczy tych nieszczęsnych ludzi, którzy chcą uczynić zło, to oni boją się, nawet jeśli mają odwagę. Ponieważ oni odczuwają swoją winę i polegają wyłącznie na własnym barbarzyństwie. Człowiek zaś Boży ma boskie siły, i sprawiedliwość też jest po jego stronie. Oto maleńki piesek troszkę poszczeka, a wilk już ucieka, ponieważ czuje swoją winę. Bóg urządził tak, że nawet wilk boi się małego pieska, ponieważ w gospodarczym domu prawda jest po jego stronie. Tym bardziej boi się człowiek, chcący zrobić zło temu, kto ma w sobie Chrystusa! Bójmy się więc tylko jednego Boga, a nie ludzi, jak źli by oni nie byli. Strach Boży nawet największego tchórza czyni zuchem. Na ile człowiek jednoczy się z Bogiem na tyle niczego on się nie boi. Bóg pomoże w trudnościach. Ale dlatego, żeby Bóg dał boską siłę, trzeba, aby i człowiek dał to małe, co on może dać.
Dla tego, aby sytuacja poprawiła się, niektórym trzeba będzie zginąć w bitwie.
- Ciężkie lata! Oczekuje nas wstrząs. Wiecie, czym jest wstrząs? Jeśli nie jesteście choć trochę w duchowym stanie, to nie przetrwacie. Zachowaj nas, Panie, ale my dojdziemy jeszcze i do tego, że zaczną wyrzekać się wiary. Postarajcie się po bratersku zespolić się, zacząć żyć duchowo, zjednoczyć się z Chrystusem. Jeśli zjednoczycie się z Chrystusem, to nie będziecie bać się ani diabłów, ani męczarni. W świecie ludzie są zewsząd ściśnięci, ograniczeni i zastraszeni. Ale czego bać się, kiedy jesteś blisko Chrystusa? Pamiętacie świętego Kirika? [173] On miał trzy lata od urodzenia, a tyranowi, który chciał go „oświecić” dał kopniaka. Czytajcie żywoty świętych, one bardzo pomagają duszy, ponieważ, czytając je, człowiek związuje się ze świętymi, i rozpala się w nim czcigodność, pobożność i usposobienie do ofiarności.
To życie nie jest dla tego, aby urządzić się cieplej. Umierać i tak musimy – dawajcie więc, w skrajnej mierze, umrzyjmy jak należy! Skoro my i tak nic innego nie robimy, to, jeśli Bóg zaszczyci nas męczeństwem, czyż to będzie źle? Pewnego razu do mnie do celi przyszedł jeden poganiacz mułów, cały we łzach, i powiedział mi: „Dzisiaj w nocy sam nie zostawaj. Planują ciebie zabić”. – „Kto?” – pytam. „Ich, – mówi, – pięć- sześć osób”. On towarzyszył pięciu czy sześciu bezbożnikom. Kto ich wie, jaki oni mieli program przebywania na Świętej Górze. Oni wzięli go za głupka i prowadzili przy nim swoje rozmowy, a on, tylko usłyszawszy o tym, przyszedł i ostrzegł mnie. Wieczorem, tylko się położyłem, jak słyszę psi dzwoneczek [174]. Patrzę w okno i widzę trzech facetów. „A no, – krzyczą, – dziadku, otwieraj!” Ja mówię: „Chłopcy, czego wy chcecie? Dlaczego wy o takiej porze szwendacie się, u was co, mózgów nie ma? Na was przecież podejrzenie padnie! Innych to już pozamykali do więzienia. A ochoty do rozmowy ja nie mam”. – „Więc my, – pytają, – jutro przyjdziemy? Powiedz, o której przyjść?” – „Wy przyjdźcie jutro o której chcecie, a ja, jeśli będę mógł, zobaczę się z wami”. Przepędziłem ich. Patrzę światło latarki nie oddala się. Oni zatrzymali się trochę wyżej [175]. Ja wstałem, ubrałem się, oblekłem się w mniszą schimę (szatę) i zacząłem ich oczekiwać. Wewnątrz mnie był spokój. Na drugi dzień przyszło trzy grupy po trzy osoby, ale z tych, nocnych, nikt nie pojawił się. I oni, oczywiście, wiedzą, że pieniędzy u mnie nie znajdą, ponieważ u mnie ich nie ma. Oni powstają przeciwko mnie jedynie tylko z przyczyn duchowych.
A innym razem przyszedł do mnie do celi jeden chłop zdrowy, jak goryl, i usiadł z boku. A ja w tym czasie akurat rozmawiałem z pewna grupą i mówiłem im: „A wy tylko do parad nadajecie się, a nie do walki! Chrystus przyniósł Siebie w Ofierze! U nas jest Prawosławie! Święci poszli na męki i też nam pomagają. A gdyby nie polegli oni, kto wie, co stałoby się z nami”. Wszystkie te słowa doprowadziły przybysza do wściekłości. Ludzie przychodzili, odchodzili, a on zamyślił coś i ciągle siedział na jednym miejscu. Wiało od niego chłodem. W końcu odeszli i ostatni. „No, dawaj, – mówię mu, – już ściemniło się, ty dokąd zamierzasz iść?” – „To pytanie, – odpowiada on, – mnie nie interesuje”. – „Ono, – mówię, – mnie interesuje. No chodź!” Wtedy on rzucił się na mnie i schwycił za gardło. „No co, – zasyczał, – ty ze swymi bogami!” To „ze swymi bogami” dotknęło mnie tak, jak gdyby on nabluźnił na Boga. Ja kim jestem, bałwochwalcą? „Z jakimi jeszcze, – mówię, – „bogami”, bezbożnik? Ja służę Bogu Jedynemu w Trójcy! A no spadaj stąd!” Popchnąłem go, on upadł na ziemię i zwinął się. A jak on znalazł się za drzwiami, ja nawet nie zrozumiałem. „Jeśli mnie powieszą nogami do góry, – pomyślałem wtedy, – to choć przepuklina[176] wróci na swoje miejsce”. Ten bezbożnik został do końca i, widocznie, chciał ze mną rozprawić się, skoro tak schwycił on mnie za gardło i zaczął dusić.
Ten, kto zdecydował się na śmierć, niczego się nie boi.
- Dzisiaj dla tego, aby dać odpór trudnościom, człowiek powinien mieć w sobie Chrystusa. Od Chrystusa on będzie otrzymywać boskie pocieszenie dla tego, aby mieć samowyrzeczenie. Jeśli zaś tego nie będzie, to co stanie się w trudnym momencie? Ja czytałem gdzieś, że Abdul-Pasza [177] zabrał ze Świętej Góry pięciuset młodzieńców. Jedni z nich byli nowicjuszami, a drudzy ukrywali się na Świętej Górze przed Turkami. Widocznie, wtedy, w lata greckiego powstania, młodzieńcy przyjeżdżali na Świętą Górę, aby uratować się, ponieważ Turcy zabierali młodych chłopców i robili z nich janczarów [178]. Jeśli młodzieńcy nie wyrzekli się Chrystusa, to Abdul-Pasza wieszał ich w wieży w Uranipolisie. Tylu młodych ludzi pochwycił on na Świętej Górze, i zaledwie tylko pięciu z nich poszło na męczeństwo! Pozostali wyrzekli się Chrystusa i zostali janczarami. Niezbędna jest odwaga: to nie żarty. Jeśli człowiek czuje się niesprawiedliwie skrzywdzonym, jeśli w nim jest samolubstwo, to on nie ma w sobie boskiej siły. Jak taki człowiek zachowa się, znalazłszy się w podobnej tak trudnej sytuacji!
Wielkie wrażenie wywarła na mnie opowieść jednego biskupa z Patriarchatu. Na początku ja mówiłem mu: „No cóż to za sprawy? Z jednej strony nadciąga ekumenizm, z drugiej – syjonizm, satanizm. Niedługo zamiast dwugłowemu orłowi będziemy oddawać cześć dwugłowemu diabłu!” – „Dzisiaj, – odpowiedział on mi, – niełatwo jest znaleźć takiego biskupa, jakim był Paisij II, biskup Cezarei” [179]. Co zaś robił Paisij II? Kiedy on chodził z prośbami do sułtana, to przepasywał się powrozem, to znaczy on zawczasu decydował się na to, że Turcy go powieszą. On dosłownie mówił sułtanowi „Nie szukaj powrozu i nie trać czasu. Jeśli chcesz mnie powiesić, powróz gotowy”. Wysyłali go do sułtana w trudnych sprawach, i często w trudnych sytuacjach on ratował Patriarchat. Kiedy on postarzał się, a trzeba było znów jechać do sułtana, przez siodło konia przerzucali dwa duże kosze związane ze sobą. Jeden czymś naładowywali, a do drugiej sadzali jego, i tak on podróżował do Konstantynopola. Pewnego razu Turcy wydali firman [180] o poborze Greków do tureckiej armii. Chrześcijanom było trudno służyć razem z Turkami, ponieważ nie mogli oni zaspokajać niezbędnych im potrzeb religijnych. W dodatku też i Rosja niedługo przed tym zażądała od Turków, aby oni nie przeszkadzali Grekom w odprawianiu chrześcijańskich obowiązków. Wtedy Patriarcha zaprosił metropolitę Paisija i wysłał go do sułtana. Metropolita, przepasany sznurem, znów stanął przed sułtanem. Sułtan powiedział mu: „Grecy powinni iść do wojska, aby służyć ojczyźnie”. – „Tak, – odpowiedział mu Władyka Paisij, – ja też z tym się zgadzam, żeby grecy służyli w wojsku, bowiem te ziemie od dawna należą do Greków. Jednak u nas różna wiara, dlatego oddzielne wojsko greków powinno stacjonować w oddzielnym obozie wojskowym, mieć swoich oficerów i temu podobne. To konieczne jest dla tego, aby swoje religijne obowiązki grecy też mogli wypełniać. Oni nie mogą modlić się razem z wami: u was ramazan [181], a u nas Objawienie Pańskie”. – „Dać chrześcijanom broń! – pomyślał sułtan, – To niebezpieczne!” „Nie-nie, odpowiedział on metropolicie, – lepiej żeby nie szli oni do wojska”. Innym razem Ormianie złożyli do sułtana prośbę o to, aby oddał im Bałukli [182], i dobili się pozytywnej odpowiedzi. Potem omawiać tę sprawę z sułtanem poszedł metropolita Paisij. „Bałukli, – powiedział mu sułtan, – powinni zabrać Ormianie, ponieważ to miejsce jest własnością ich dziadków”. – „Tak, – odpowiedział mu Paisij, oni powinni zabrać ją, bo, wiedząc, że jakieś miejsce jest własnością naszych dziadków, my powinniśmy zabrać je sobie. Dajcie mi dokument o przekazaniu Bałukli, i ja też go podpiszę, ponieważ przyszedłem tu jako przedstawiciel Patriarchatu”. On podpisał dokument, a potem wyjął złoty konstantyński dukat [183] i powiedział: Tak więc, niech Ormianie zabiorą Bałukli, ale wtedy my powinniśmy zabrać sobie Świętą Sofię, ponieważ ona jest nasza. Ona należała do naszych dziadków, i wy powinniście ją nam zwrócić”. Powiedziawszy to, on pokazał sułtanowi złotą monetę ze świętym Konstantynem. Na spotkanie z sułtanem metropolita w charakterze świadka wziął jednego z ruskich oficerów, którzy przybyli wtedy na statku do Konstantynopola. W ten sposób sułtan znalazł się w trudnej sytuacji i zmienił swoją decyzję w sprawie Bałukli. „Nie-nie, – powiedział mu sułtan, – Bałukli zostanie u was”. Ponieważ musiał albo zmienić swoją decyzję, albo oddać grekom Świętą Sofię. Widzicie jak? Metropolita Paisij kręcił Turkami, jak chciał! To dlatego, że on zdecydował się na śmierć. A jeśli nie zdecydować się na śmierć, to niczego się nie dobijesz. Wszystko zaczyna się od tego.
Odstępstwo od wiary zmywane jest przez męczeństwo.
- Dzisiaj większość chce, aby węża z dziury wyciągali inni. Jeśli oni nie wyciągają go sami, to niech, przynajmniej, ostrzegą innych: „Ostrożnie! Czy nie ma tam węża?” – aby ci się zastanowili. Jednak oni nie robią nawet tego. Gdybyśmy żyli my w czasach męczenników, to z naszym racjonalizmem mówilibyśmy tak: „Ja wyrzekam się od Boga zewnętrznie, ale nie wewnętrznie. W ten sposób otrzymam powołanie na takie to stanowisko i zacznę pomagać jakiemuś biedakowi”. A w czasach męczenników Cerkiew nie udzielała Priczastija tym, kto wrzucił ładan (kadzidło) w bałwochwalczy ogień, tacy ludzie należeli do stanu płaczących [184]. Ci, którzy wyrzekli się Chrystusa, musieli zmyć swoje odstępstwo męczeństwem. A w czasach ikonoklazmu zmuszano chrześcijan palić albo rzucać na ziemię ikony, i oni woleli nie rzucać ich, a stawać się męczennikami. A my, gdyby nam powiedzieli rzucić ikonę, powiedzielibyśmy: „No i rzucę ją, ona napisana jest w stylu renesansowym. Potem zamówię sobie drugą, bizantyjską”.
- Geronda, a jak odnosi się Cerkiew do tajnych chrześcijan? Oni nie wyrzekli się Chrystusa?
- Prawdziwi tajni chrześcijanie wiary nie wyrzekli się. Na przykład, kiedy Turcy spalili dwadzieścia siedem osiedli w Kapadocji, należących do Farasów, to niektórzy mieszkańcy uciekli stamtąd daleko do innych krain, gdzie miejscowi ludzie nawet nie wiedzieli, że są oni chrześcijanami. Uważano ich za muzułmanów. I ani razu nie pojawiła się ani jedna sytuacja, kiedy kogoś z nich wprost zapytano: „Czy ty chrześcijanin?” aby trzeba było odpowiedzieć: „Tak, ja jestem chrześcijaninem” albo „Nie, ja jestem muzułmaninem”. Ci ludzie – tajni chrześcijanie. Jednak od tego momentu, jak kogoś schwycą i powiedzą mu: „My dowiedzieliśmy się, że ty jesteś chrześcijaninem”, on powinien powiedzieć: „Tak, ja jestem chrześcijaninem”. To znaczy jemu nigdy nie można mówić, że jest muzułmaninem. I w epokę dawnej Cerkwi byli wierzący, którzy tajemnie przyjęli Chrzest, o których inni myśleli, że oni są niechrześcijanie. I jednak, kiedy było trzeba, ci tajni chrześcijanie otwarcie wyznawali swoją wiarę. Na przykład, święty Siewastian był dowódcą wojskowym i tajemnie przyjął chrześcijański Chrzest. Inni uważali go za bałwochwalcę, ale on był chrześcijaninem. Potajemnie okazywał chrześcijanom wielką pomoc. Jednak, kiedy stało się jawnym, że jest on chrześcijaninem, on wyznał wiarę i poszedł na męczeństwo.
W pewnej tureckiej wsi było wielu tajnych chrześcijan, a starosta był kapłanem. Jego imię było ojciec Georgij, ale ludzie nazywali go Chasanem. Pewnego razu przyszli do niego Turcy i donieśli o tym, że w określonym miejscu, w katakumbach, ukrywają się chrześcijanie. „Nie trwóżcie się, – powiedział on, – ja pójdę sprawdzę”. Wziął on swoich ludzi, poszli do tych katakumb i zastali tam wszystkich chrześcijan, zgromadzonych razem. Wtedy on idzie do carskich wrót, zdejmuje z haka epitrachelion, wkłada go i odprawia im wieczernię! „Przyjmijcie należne miary, – powiedział im potem, a Turków uspokoił: – Nikogo tam nie ma, to fałszywe słuchy”. Tacy ludzie nie są odstępcami. Jednak od tej chwili, jak chrześcijanina zaczną podejrzewać i powiedzą mu: „Widzieliśmy jak ty się żegnasz! Ty jesteś chrześcijaninem!” a on odpowie „Nie, ja jestem muzułmaninem”, on staje się odstępcą.
Męczeństwo i pokora.
- Ten, kto dostępuje zaszczytu zostać męczennikiem, powinien mieć wielką pokorę i bardzo kochać Chrystusa. Jeśli człowiek idzie na męczeństwo egoistycznie, to łaska opuszcza go. Pamiętacie Saprikija [185], który już osiągnął miejsce kaźni i, jednakże, wyparł się Chrystusa? „Dlaczego przyprowadziliście mnie tu?” – pytał dręczycieli. „A co, – zapytali go oni, – czyż nie jesteś chrześcijaninem?” – ”Nie”, – odpowiedział on. A był kapłanem! Pomysł mówi mi, że on poszedł na męczeństwo nie pokornie, a egoistycznie. On dążył do męczeństwa nie ze względu na wiarę, nie ze względu na miłość do Chrystusa, i dlatego Łaska opuściła go. Przecież jeśli człowiek zachowuje się egoistycznie, on nie przyjmuje Łaski Bożej. Naturalne, że w chwili trudności on wyrzeknie się Chrystusa.
- Geronda, my często powtarzamy, że w trudnym momencie doświadczeń Bóg da siłę…
- Bóg da siłę człowiekowi pokornemu, mającemu czyste serce i dobre usposobienie. Jeśli Bóg zobaczy rzeczywiście dobre usposobienie, pokorę, to On da wielką siłę. Tak więc, od usposobienia samego człowieka zależy, czy da mu Bóg siłę.
- Geronda, wy powiedzieliście, że człowiek powinien mieć pokorę i dobre usposobienie. Czy to znaczy, że można mieć dumę i dobre usposobienie?
- Mówiąc o pokorze, teraz mamy na myśli to, że człowiek powinien mieć ją, przynajmniej, w odniesieniu do męczeństwa. Można mieć dumę, ale w decydującym momencie powiedzieć: „Boże mój, jestem dumny; jednak daj mi teraz trochę siły, abym ja w męczarniach zaświadczył o miłości do Ciebie i odkupił moje grzechy”. I wtedy, jeśli człowiek usposobiony jest pokornie i idzie na męki z pokajaniem, Bóg dale mu wielką Łaskę. Nie można iść na męczeństwo z usposobieniem dumnym, z myślą, że zostaniesz męczennikiem, że będzie napisany twój żywot, nabożeństwo i ikona z nimbem. Jeden człowiek poprosił mnie: „Pomódl się, ojcze, abym ja osiągnął piąte niebo”. – ”Dobrze, – powiedziałem mu, – apostoł Paweł osiągnął trzecie niebo [186], a ty chcesz osiągnąć piąte?” – „No a co też, – odpowiedział on, – czyż nie napisane, abyśmy poszukiwali „większych?” 187] Ty tylko posłuchaj, a! W takim razie, jeśli człowiek idzie na męczeństwo dlatego, aby mieć sławę w raju, to lepiej mu nie myśleć o męczeństwie. Oryginalny, prawdziwy chrześcijanin, nawet gdyby wiedział, że w raju on znów będzie cierpieć i męczyć się, wszystko jedno pragnął by do niego wejść. Nie trzeba myśleć o tym, że jeśli my znosimy jakieś cierpienia tu, na ziemi, to tam, na niebie, będzie nam lepiej. Trzeba zostawić te bazarne kalkulacje. My chcemy Chrystusa. Niech będzie męczeństwo, niech idziemy na nie każdego dnia, niech biją nas codziennie, i dwukrotnie i trzykrotnie dziennie – to nie nasza sprawa. Zależy nam tylko na jednym: być z Chrystusem.
- A czy może, Geronda, człowiek żyć w lenistwie, a kiedy zajdzie potrzeba, ze śmiałością wyznawać Chrystusa?
- Dla tego, aby taki człowiek poszedł na to, w jego sercu powinna być dobroć, ofiarność. Dlatego ja i powiedziałem wam, że trzeba uprawiać w sobie szlachetność, ducha ofiarności. Jeden powinien ofiarowywać siebie ze względu na drugiego. Pamiętasz świętego Wonifatija i świętą Agłajdę [188]? Tam, w Rzymie, oni prowadzili nieczyste życie, ale kiedy siadali do obiadu, ich umysł kierował się ku biednym. Najpierw on śpieszyli nakarmić głodnych, a dopiero potem jedli sami. Nie patrząc na to, że byli oni zniewoleni namiętnościami, w nich była dobroć i boleść o biednych ludziach. W nich była ofiarność, i dlatego Bóg pomógł im. Agłajda, pomimo swego grzesznego życia, kochała świętych męczenników i troszczyła się o ich święte relikwie. Ona kazała Wonifatijowi razem z innymi służącymi z jej domu udać się do Małej Azji po to, aby wykupić tam, odebrać i przywieźć do Rzymu święte relikwie męczenników. A przyszły męczennik, uśmiechając się, powiedział jej: „Jeśli przywiozą tobie moje relikwie, czy ty przyjmiesz je?” – „Nie żartuj z tym”, – odpowiedziała mu Agłajda. W końcu święty Wonifatij dotarł do Tarsu i, chcąc wykupić relikwie męczenników, udał się do amfiteatru. Tam, obserwując męczarnie chrześcijan, był wstrząśnięty ich wytrzymałością. Podbiegł do nich i całując ich więzy i rany, Wonifatij prosił ich pomodlić się, aby Chrystus dał mu siłę publicznie wyznać siebie chrześcijaninem. I tak on męczeństwem poświadczył swoją wiarę, jego współtowarzysze wykupili jego szczątki i przywieźli je do Rzymu, gdzie Anioł Pański poinformował już Agłajdę o tym, co się wydarzyło. Tak i spełniło się to, o czym, żartując, prorokował Wonifatij przed swoim wyjazdem z Rzymu. Po tym Agłajda, rozdawszy swój majątek, przeżyła jeszcze piętnaście lat w trudzie ascetycznym i ubóstwie i osiągnęła świętość [189]. Widzicie, ich życie ułożyło się tak, że na początku oni zapalali się namiętnościami i zbłądzili z właściwej drogi. Jednak był w nich duch ofiarności, i Bóg nie opuścił ich.
Jaka odwaga była u świętych.
- Myślę, Geronda, że gdybym ja zobaczyła koło świętej Katarzyny, to umarłabym ze strachu!
- Gdybyś umarła jeszcze przed tym, jak zaczęliby ciebie męczyć kołem, to byłoby to dobre, byłoby to błogosławieństwem Bożym. Męczarnia byłyby, gdyby zaczęli cię łamać kołem, a ty nie mogłabyś tego wytrzymać. Męczennicy mieli dobre usposobienie, Chrystus pomagał im, i dlatego oni znosili ból.
Jakąż miłość do Chrystusa mieli świeci męczennicy, jakąż odwagę! Święta Sołomonija ze swoimi siedmioma dziećmi [190] – jedno po drugim zamęczeni byli wszyscy. Święty Łongin [191] urządził ucztę dla żołnierzy, którzy przyszli go schwytać, i przyjął ich w swoim domu. Przybysze ponaglali go pokazać im Łongina, aby mogli odciąć mu głowę, a on mówił im: „Ja pokaże wam go!” Kiedy on powiedział im, że Łongin to on, to oni zawahali się, ale święty przekonał ich do wykonania rozkazu. I oni odcięli mu głowę. A jaka wytrzymałość była u świętego Gedeona Karakalskiego [192]. „Rżnijcie rękę, – powiedział on oprawcom, odetnijcie i nogę, odetnijcie i nos! Aby nie dużo złapać, rżnijcie wszystko!” Porażające! Ale dla tego, aby osiągnąć ten poziom, człowiek musi nie kochać samego siebie a kochać Boga. Matka ratując swoje dziecko, idzie w ogień. Ona nie odczuwa bólu, ponieważ jej miłość jest silniejsza niż palenie płomieni. Jej miłość do dziecka przezwycięża ból. O ileż silniejsza od bólu powinna być miłość do Chrystusa!
Dla świętego, idącego na męki, jego miłość do Chrystusa przewyższa ból i neutralizuje go. Nóż kata był dla męczenników delikatniejszy od skrzypcowego smyczka. Kiedy rozpala się miłość do Chrystusa, męczeństwo staje się triumfem: w tym momencie ogień ochładza duszę lepiej, niż kąpiel, ponieważ jego palenie ginie w płomieniach boskiej miłości. Zdzieranie skóry odczuwane jest, jak pieszczota. Boska gorliwość ogarnia serce, ogarnia głowę, i człowiek traci rozum: on nie odczuwa bólu, ani nic innego, ponieważ jego umysł jest w Chrystusie i jego serce przepełnia się radością. A iluż świętych szli na męczeństwo i przeżywali taką radość, jakby szli na uroczystość! Święty Ignatij [193] biegł na miejsce męczeństwa i krzyczał: „Dajcie mi przecierpieć męczeństwo, dajcie mi być zjedzonym przez zwierzęta!” Takiej radość, którą odczuwał on, nie przeżywa nawet zakochany młodzieniec, który mówi: „Ja chcę ożenić się z nią, i nie obchodzi mnie ani matka, ani ojciec!” „Szaleństwo” świętego Ignatija było większe niż szaleństwo zakochanego młodzieńca.
Wszyscy święci z miłości do Chrystusa podjęli trud ascetyczny.
- Święci męczennicy przelali swoją krew. Priepodobni* ojcowie przelali pot i łzy i, jak dobrzy znawcy ziół leczniczych, przeprowadzili duchowe eksperymenty na samych sobie, z miłości do Boga i człowieka – ikony Boga – oni wymęczyli siebie, aby zostawić nam swoje duchowe recepty. Z ich pomocą my zapobiegamy złu albo leczymy swoją duchową chorobę i stajemy się zdrowi. A jeśli my jeszcze i postaramy się z luboczestijem naśladować ich w trudach ascetycznych, to możemy nawet osiągnąć świętość.
Ale, oczywiście, wszystkie trudy priepodobnych, posty, czuwania i temu podobne, i nawet cierpienia wszystkich świętych męczenników nieporównywalne są z cierpieniami Pana naszego, ponieważ Chrystus w boski sposób pomagał wszystkim cierpiącym ze względu na Niego, i ból każdego z nich był uprzyjemniany przez Jego wielką miłość. Jednak w odniesieniu do Siebie Samego Chrystus w ogóle nie wykorzystał Swojej boskiej siły i ze względu na wielką miłość do Swego stworzenia wycierpiał Swoim wrażliwym Ciałem wielki ból. Stać się prawdziwie człowiekiem (nie tylko zewnętrznie, ale) i wewnętrznie można, jedynie doświadczając tej miłości Chrystusa do człowieka. Inaczej ty będziesz nawet bardziej niewrażliwy, niż stworzenia Boże, ponieważ, poczuwszy cierpienia Pana, pociemniało słońce, nie mając sił na to patrzeć. I ziemia, zobaczywszy to, przeraziła się, a kamienie rozpadły się na części. I groby zatrzęsły się tak mocno, że zbudziły ze snu wielu dawno umarłych i wypuściły ich na zewnątrz wyrazić swoją niezgodność z tym, jak niewdzięcznie odnieśli się ludzie do Boga – swego Dobroczyńcy i Zbawiciela.
*Priepodobny – dosł. przepodobni, (jak np. przepiękni) bardzo podobny (do Boga); święty, sprawiedliwy. Nazwa określająca rodzaj świętości oraz oznaczająca człowieka, który trwając a dziewictwie, w odosobnieniu od doczesnego świata, prowadząc surowe życie mnisie osiągnął świętość. Określenie to dawane jest najczęściej mnichom, którzy osiągnęli stan świętości.
Mnich i męczeństwo.
- Geronda, jeśli człowiek nie zajmuje się duchowym działaniem jak powinien, to w czasie trudności czy będzie miał dostatecznie wiary w to, że Bóg pomoże mu do tego, aby wezwać Go na pomoc? Czy też my uspokajamy siebie myślami, że w czasie wypróbowań Bóg pomoże nam tylko dlatego, aby uniknąć trudu przygotowań?
- Trzeba przygotowywać się. Jeśli ty nie siejesz, to jak Bóg pobłogosławi twoje zboża urodzajem? Człowiek powinien siać, a Bóg da mu odpowiednio do tego, co on sieje. I w wojsku mówią: „Bądź w gotowości!”
- Geronda, a jak mamy się przygotowywać?
- Kiedy uważa się, że człowiek przygotował się do czegoś? Jeśli wojska są w stanie gotowości bojowej, to żołnierze stale są gotowi: oni już w butach, z karabinami, amunicją i czekają na rozkaz.
- A ile może przeciągnąć się ten stan bojowej gotowości?
- Różnie. Mnich powinien być gotowy zawsze, i wtedy on niczego się nie boi. Czego ma się bać? Śmierci? Ale ona otworzy mu rajskie drzwi, ponieważ pod mogilną płytą ukryty jest klucz do wieczności. Oprócz tego, mnich, kiedy by on nie umarł, przebywa w pokajaniu. Jego ucieczka ze świata i jego schima (obraz anielskiego życia) świadczą o tym. Mnich kaja się i potem przechodzi do subtelnego duchowego działania. Na ile wzrasta miłość mnicha do Boga i bliźniego, na tyle zmniejsza się jego miłość do samego siebie. I wtedy zaczyna działać to, o czym pisze apostoł Paweł: „Nic nie może oddzielić nas od miłości Chrystusowej” [194].
Ludzi świeckich myśl o mękach zmusza ze strachu uciekać się do Boga i wołać: „Chrystusie mój, Przenajświętsza Bogarodzico!” – podczas gdy mnich chce zawsze być z Bogiem, ponieważ on kocha Go. Wielu ze świeckich czynią dobro, ponieważ boją się wpaść w wieczną mękę. Mnich zaś czyni dobro z wdzięczności, aby odwdzięczyć się Bogu, swemu Dobroczyńcy.
- Geronda, jak mam uświadomić sobie, czym jest męczeństwo, trud ascetyczny?
- Dla tego, aby choć trochę zrozumieć, czym jest męczeństwo, przynajmniej przyjmuj z radością pogardę innych. A jeśli chcesz trochę uświadomić sobie, czym jest trud ascetyczny, to, jeśli nie możesz pościć czterdziestu dni, jak Chrystus, pość przynajmniej w środę, w którą Go sprzedali, i w piątek, w który Go ukrzyżowali [195]. Ci, którzy chcą męczeństwem zaświadczyć swoją miłość do Chrystusa, mogą przy braku męczeństwa przejawić tę miłość, od której oni spalają się, poprzez cielesny trud ascetyczny za płonące dusze zmarłych, aby ci zyskali trochę uspokojenia. Trud ascetyczny – to taki sam triumf, jak i męczeństwo, ponieważ (i w tym i drugim przypadku) człowiek unika wszelkiego człowieczego pocieszenia i zdobywa pocieszenie boskie.
Święci męczennicy odczuwali wielką radość od tego, że dawana im była sprzyjająca możliwość przecierpieć męczeństwa. Od męczeństwa w duchowym życiu zaczęła się asceza. Kiedy doszedł do władzy Konstanty Wielki, on uwolnił chrześcijan z lochów, gdzie oni (niektórzy z nich byli pokaleczeni) oczekiwali śmierci. Męczeństwa skończyły się. Ale uwolnieni bardzo zasmucili się, ponieważ, będąc w lochach, oni oczekiwali swojej kolejki na męczeństwo, a teraz święty Konstanty Wielki wszystko im zepsuł. Oni z radością oczekiwali męczeństwa, a doczekali się wolności. I wtedy – z miłości do Boga i palącego się w nich płomiennego pragnienia pocierpieć za Chrystusa – oni odeszli ze świata (do monastycyzmu). I tym mękom, którym poddałby ich Dioklecjan i Maksymilian, oni w ascetyzmie poddawali sami siebie. Jeden szedł i wieszał siebie za ręce powrozami na drzewie: on modlił się z bólem, ale bosko radował się. Drugi ze względu na miłość do Chrystusa związywał siebie. „Tak, – mówił, – związałby mnie Dioklecjan”. I torturując siebie w ten sposób, oni doświadczali wielkiej radości. Z tego boskiego szaleństwa, z tego boskiego wariackiego usposobienia zaczęli pierwsi i dla miłości do Chrystusa poświęcili siebie czynom ascetycznym. Potem ich czyny ascetyczne zaczęli naśladować inni. Tak w naszą wiarę wszedł ascetyzm. A teraz, sami „wariacko usposobieni”, mówili: „My jesteśmy owcami Chrystusa!” – i odżywiali się tylko trawą z ziemi. To byli tak zwani „woski”[196]. Oni tak silnie odczuwali dobrodziejstwa Boże i własną nicość, że mówili: „Ja, niewdzięczne zwierzę, całe życie będę odżywiać się trawą”. Ale potem było to zabronione przez Cerkiew, ponieważ myśliwi, biorąc tych pustelników za dzikie zwierzęta, zabijali wielu z nich.
Dzisiaj ludzie nie mogą zrozumieć tego, uważają to za obłęd „Dlaczego odżywiać się trawą, jak zwierzęta? – mówią oni. – Jaki sens w tym, aby w taki sposób zawisnąć na linach i torturować swoje ciało?” Ale pamiętasz, co mówił abba Izaak: „O, gdyby Bóg uczynił nas godnymi dokonywać takie nieprzyzwoitości” [197]. Daj też Boże osiągnąć tę duchową „nieprzyzwoitość” i nam.
„Boskiej pomocy nie mogą przeszkodzić ani ludzie, ani
biesy.
Ani dla Boga, ani dla świętego człowieka nie ma nic trudnego.
Przeszkodą jest tylko nasza człowiecza małowierność.
Swoją małowiernością my przeszkadzamy wielkim boskim siłom przybliżyć się do
nas”
„Szukajcie najpierw Carstwa Bożego”.[198]
- Geronda, abba Makarij mówi, że Bóg da nam niebiańskie skarby [199], i my wierzymy w to. Czy należy wierzyć i w to, że On da nam i skarby ziemskie, które nie są tak istotne?
- Jakie ziemskie skarby?
- To, czego my potrzebujemy.
- Oto słusznie ty to powiedziałaś. Bóg kocha Swoje stworzenie, Swój obraz i troszczy się o to, co jest mu niezbędne.
- Trzeba w to wierzyć i nie niepokoić się?
- Jeśli człowiek w to nie wierzy i sam tłucze się nad tym, aby te skarby osiągnąć, to on będzie cierpieć. Ale człowiek, żyjący duchowo, nie rozstroi się nawet w tym przypadku, jeśli Bóg nie da mu ziemskiego i materialnego. Jeśli my poszukujemy najpierw Carstwa Bożego, jeśli poszukiwanie tego Carstwa jest naszą jedyną troską, to dane nam będzie i wszystko pozostałe. Czyż Bóg pozostawi Swoje stworzenie na pastwę losu? Jeśli izraelici zostawiali na następny dzień mannę, którą dawał im Bóg na pustyni, to ona zaczynała gnić [200]. Bóg urządził tak dlatego, aby oni zdawali się na boską opatrzność.
Nawet słów „szukajcie najpierw Carstwa Bożego” my jeszcze nie zrozumieliśmy. Albo my wierzymy (i zawierzamy się Bogu) albo nie wierzymy (i dlatego sami musimy troszczyć się o niezbędne). Kiedy pojechałem żyć na Synaj, nic z sobą nie miałem. Jednak wcale nie myślałem o tym, co będzie ze mną na pustyni wśród nieznajomych ludzi, co będę jeść i jak żyć. Cela świętej Jepistimii, gdzie miałem osiedlić się, dawno już była porzucona, opuszczona przez ludzi. Ja o nic ni prosiłem w monasterze, nie chciałem go obciążać. Jakoś przynieśli mi z monasteru chleb, i zwróciłem go z powrotem. Dlaczego miałem niepokoić się, jeśli Chrystus powiedział: „Szukajcie najpierw Carstwa Bożego” [201]. Nawet wody była tylko odrobinka. Rękodzieła żadnego ja nie znałem. Oto i zapytaj teraz, jak żyłem i jak zarabiałem na chleb. Jedynym narzędziem jakie miałem, były nożyce. Rozdzieliłem je na dwie połówki, zaostrzyłem o kamień, wziąłem deseczkę i zacząłem rzeźbić ikonki. Pracowałem i czyniłem modlitwę Jezusową. Szybko wyuczyłem się rzeźbić, rzeźbiłem cały czas jeden i ten sam wzór i pięciodniową pracę kończyłem o godzinie jedenastej. Nie tylko nie cierpiałem strat, ale jeszcze i Beduinom pomagałem. Przez jakiś czas zajmowałem się tym wiele godzin dziennie, a potem doszedłem do takiego stanu, że nie chciałem zajmować się rękodziełem, ale jednocześnie widziałem i to, jaką wymuszona potrzebę cierpią Beduini. Dla nich było wielkim błogosławieństwem otrzymać w prezencie czapeczkę i parę sandałów. I pojawiła się u mnie myśl: „Ja przyszedłem tu, aby pomagać Beduinom czy też dla tego, żeby modlić się za cały świat?” Dlatego zdecydowałem zredukować rękodzieło, aby mniej rozpraszać się i więcej modlić się. Myślisz, oczekiwałem, że ktoś będzie mi pomagać? Skąd? Beduini sami nie mieli co jeść. Monaster był daleko, a z drugiej strony zaczynały się bezludne tereny. Ale oto tego samego dnia, kiedy ograniczyłem robotę dlatego, aby więcej czasu oddawać modlitwie, przyszedł do mnie pewien człowiek. Byłem wtedy przy celi, on zobaczył mnie i powiedział: „Oto weź te sto złote monety. Będziesz i beduinczykom pomagać, i porządku swego będziesz przestrzegać, i modlić się”. Ja nie powstrzymałem się, na kwadrans zostawiłem go samego i odszedłem do celi. Opatrzność i miłość Boże doprowadziły mnie do takiego stanu, że nie mogłem powstrzymać łez. Widzisz, jak urządza wszystko Bóg, kiedy w człowieku jest dobre usposobienie? Bo ileż mogłem dać tym nieszczęśnikom ja? Ja dawałem jednemu, zaraz przychodził drugi: „Mi ojciec nie dał!” – potem trzeci: „Mi ojciec nie dał!”
- Geronda, a dlaczego my, wielokrotnie odczuwszy wszechmoc Bożą, nie widzimy Jego opatrzności o nas?
- To diabelska pułapka. Diabeł rzuca popiół w oczy człowieka dlatego, aby nie widział on opatrzności Bożej. Przecież jeśli człowiek zobaczy opatrzność Bożą, to jego granitowe serce zmięknie, stanie się wrażliwe i przeleje się w wychwalaniu Boga. A to diabłu nie na rękę.
Człowiek często próbuje urządzić wszystko bez Boga.
Pewien człowiek zaczął zajmować się hodowlą ryb i całymi dniami mówił: „Chwała Tobie, Boże!” – ponieważ ciągle widział boską opatrzność. On opowiadał mi, że u rybki od momentu jej zapłodnienia, kiedy jest ona jeszcze maluśka, jak główka szpilki, jest woreczek z płynem, którym ona żywi się do tej pory, póki urośnie i stanie się zdolną samodzielnie zjadać wodne mikroorganizmy. Czyli rybka otrzymuje od Boga „suchy przydział!” Jeśli zaś Bóg troszczy się nawet o rybki, to o ile więcej On troszczy się o człowieka! Ale często człowiek wszystko urządza i decyduje bez Boga. „U mnie, – mówi, – będzie dwoje dzieci (i wystarczy)”. Z Bogiem on nie liczy się. Dlatego i dzieje się tyle nieszczęśliwych wypadków i ginie tyle dzieci. W większości rodzin rodzi się dwoje dzieci. Ale jedno dziecko zabija samochód, drugie zachoruje i umiera, i rodzice zostają bezdzietni.
Kiedy rodzicom, współtwórcom Boga, trudno jest zapewnić byt swoim dzieciom, pomimo wkładanych wysiłków, oni powinni, wznieść ręce ku niebu, pokornie szukać pomocy Wielkiego Stwórcy. Wtedy radują się i pomagający Bóg, i przyjmujący Jego pomoc człowiek. Będąc w monasterze Stomion, zapoznałem się z jednym wielodzietnym ojcem. On był stróżem polowym w jednej wsi Epiru, a jego rodzina żyła w Konicy – pieszo iść cztery i pół godziny. On miał dziewięcioro dzieci. Droga do tej wsi prowadziła przez monaster. Idąc do pracy i wracając do domu, stróż zachodził do przybytku. Zachodząc w drodze powrotnej, on prosił u mnie pozwolenia aby sam mógł zapalić łampady. Nie patrząc na to, że, zapalając je, on rozlewał olej na podłogę, pozwalałem mu na to, wolałem potem wycierać podłogę, ale nie sprawiać mu nieprzyjemności. Każdy raz, wychodząc z monasteru i odszedłszy około trzystu metrów, oddawał ze swego karabinu jeden wystrzał. Nie znajdując temu wyjaśnienia, postanowiłem następnym razem poobserwować go od tego momentu, jak on wejdzie do świątyni, i do tej pory, póki wyjdzie na Konicką drogę. Tak dowiedziałem się, że najpierw on zapalał łampady w cerkwi, potem wychodził do narteksu [202] i zapalał łampadę przed ikoną Bożej Matki nad wejściem. Potem brał na palec oleju z łampady, stawał na kolana, wyciągał ręce do ikony i mówił: „Matko Boża, u mnie dziewięcioro dzieci. Poślij im troszkę mięska!” Powiedziawszy to, on mazał olejem, który na jego palcu, muszkę na lufie karabinu i wychodził. Trzysta metrów od monasteru, przy jednej morwie, oczekiwała go dzika kózka. Jak już powiedziałem, on strzelał, zabijał ją, odnosił do pieczary, znajdującej się nieco dalej, tam oprawiał i niósł swoim dzieciom mięso. To działo się każdy raz, kiedy on wracał do domu. Byłem zachwycony wiarą polnego stróża i opatrznością Bożej Matki. Po upływie dwudziestu pięciu lat, on przyjechał na Świętą Górę i odnalazł mnie. Podczas rozmowy ja odruchowo zapytałem go: „Jak twoje dzieci? Gdzie one?” W odpowiedzi on najpierw wskazał ręką na północ i powiedział: „Jedni w Niemczech”, a potem wyciągnąwszy rękę na południe, dodał: „A drudzy w Australii. Dzięki Bogu, zdrowi”. Ten człowiek strzegł w czystości od bezbożnych ideologii i swoją wiarę, i siebie samego, dlatego Bóg nie opuścił go.
Błogosławieństwa cudownej boskiej opatrzności.
- Czasami, Geronda, bywa u mnie jakieś pragnienie, i Bóg spełnia je bez mojej prośby do Niego. Jak to się dzieje?
- Bóg troszczy się o nas. On widzi nasze potrzeby, nasze pragnienia i, kiedy coś służy naszemu dobru, On daje nam to. Jeśli człowiekowi jest w czymś niezbędna pomoc, to Chrystus i Przenajświętsza Bogarodzica pomagają mu. Kiedy starca Fiłareta [203] pytali: „Czym tobie pomóc, Geronda? Czego potrzebujesz?” – on odpowiadał: „To, czego ja potrzebuję, pośle mi Matka Boża”. I tak się działo. Kiedy my powierzamy siebie Panu, On, nasz Dobry Bóg, obserwuje nas i troszczy się o nas. Jak dobry Zarządca On daje każdemu z nas to, co potrzebne. On wnika nawet w szczegóły naszych materialnych potrzeb. I dla tego, abyśmy pojęli Jego troskę, Jego opatrzność, On daje nam dokładnie tyle, ile nam trzeba. Nie oczekuj, jednak, tego, aby najpierw Bóg dał ci coś, nie, najpierw sam oddaj Bogu całego siebie. Ponieważ jeśli ty stale prosisz o coś u Boga, a sam z ufnością nie oddajesz Mu siebie, to z tego widać, że ty masz swój własny dom, i jesteś obcy wiecznym niebiańskim przybytkom. Ci ludzie, którzy wszystko oddają Bogu i sami całkowicie oddają się Jemu, okryci są wielką Bożą kopułą i chronieni Jego boską opatrznością. Zaufanie Bogu jest niekończącą się tajemną modlitwą, w nieodzownym momencie bezgłośnie przyciągającą Boskie siły tam, gdzie są one potrzebne. I wtedy Jego luboczestne dzieci nieskończenie, z wielką wdzięcznością wysławiają Go.
Kiedy batiuszka Tichon osiedlił się celi Czestnego Krzyża, nie było w niej cerkwi, której on potrzebował. Nawet pieniędzy na budowę on nie miał – nic, poza wielką wiarą w Boga. Pewnego razu, pomodliwszy się, on wybrał się do Karijes z wiarą w to, że Bóg pomoże mu zdobyć pieniądze, niezbędne do budowy cerkwi. W drodze do Karijes z daleka zawołał go proboszcz Ilinskiego Skitu. Kiedy batiuszka Tichon zbliżył się do niego, ten powiedział: „pewien dobry chrześcijanin z Ameryki przysłał te dolary, abym dał je jakiemuś ascecie, u którego nie ma cerkwi. U ciebie akurat świątyni nie ma, weź więc te pieniądze i zbuduj”. Ojciec Tichon rozpłakał się ze wzruszenia i wdzięczności Bogu, Znawcy serc, Który zatroszczył się o cerkiew jeszcze do tego, zanim ojciec Tichon Go o to prosił – tak że, kiedy on pomodlił się o to, pieniądze były już gotowe.
Jeśli człowiek ufa Bogu, to Bóg nie opuszcza go. I rzeczywiście: jeśli jutro o godzinie dziesiątej czegoś będziesz potrzebował, to (jeśli ta potrzeba nie przekracza granic rozsądku i rzecz jest rzeczywiście niezbędna) to za piętnaście dziesiąta albo wpół do dziesiątej Bóg będzie miał to gotowe do tego, aby tobie dać. Na przykład, jutro o dziewiątej niezbędny będzie ci kubek. Za pięć dziewiąta on już będzie u ciebie. Potrzebujesz pięciuset drachm. O godzinie, kiedy są one konieczne, pojawia się dokładnie pięćset drachm, przy czym nie pięćset dziesięć i nie czterysta dziewięćdziesiąt. Ja zauważyłem, że jeśli mi, na przykład, konieczne jest coś jutro, to Bóg zatroszczy się o to już dziś. To znaczy jeszcze przed tym, jak ja pomyślę o tym, pomyślał o tym Bóg, On zatroszczył się o niezbędnym zawczasu i daje to o tej godzinie, kiedy jest to koniecznie potrzebne. Ja zrozumiałem to, widząc, ile czasu trzeba dla tego, aby jakaś rzecz przyszła do mnie skądś dokładnie o tej porze, kiedy jest mi ona koniecznie potrzebna. Więc, Bóg troszczy się o to zawczasu.
Kiedy my z luboczestija radujemy Boga swoim życiem, to On podaje obfite błogosławieństwa Swoim luboczestnym dzieciom w tym czasie, kiedy są one im potrzebne. Potem całe życie przechodzi w błogosławieństwach boskiej opatrzności. Mogę godzinami podawać wam przykłady cudownej Bożej opatrzności.
Kiedy byłem na wojnie, uczestniczyłem w bojowych operacjach, miałem Ewangelię, i oddałem ją komuś, Potem mówiłem: „Ach, gdyby była u mnie Ewangelia, to jakby ona mi pomogła!” Na Boże Narodzenie do naszego oddziału, będącego wtedy w górach, przysłano dwieście paczek z Miesołongi [204]. Z dwustu paczek Ewangelia była tylko w tej, którą otrzymałem ja! To była Ewangelia starego wydania, z mapą Palestyny. W paczce była i notatka: „Jeśli potrzebujesz i innych książek, to napisz, i my tobie je przyślemy”. Innym razem, kiedy byłem już w monasterze Stomion, potrzebna mi była łampada do cerkwi. Pewnego ranka, o świcie, zszedłem do Konicy. Przechodząc obok jednego domu, usłyszałem, jak dziewczyna mówi do swego ojca: „Tato, mnich idzie!” Ten wyszedł mi na spotkanie i powiedział: „Ojcze, ja obiecałem ofiarować Matce Bożej łampadę. Weź te pieniądze i kup ją sam”. I on dał mi pięćset drachm – dokładnie tyle, ile kosztowała łampada w 1958 roku.
Nawet i teraz, kiedy pojawia się u mnie jakaś potrzeba, Bóg natychmiast ją zaspokaja. Na przykład, jeśli chcę naciąć drewna na opał i nie mogę, to drwa natychmiast przychodzą same. Przed tym, jak przyjechałem do was, otrzymałem przesyłkę, było w niej pięćdziesiąt tysięcy drachm – dokładnie tyle, ile potrzebowałem. Jeszcze przykład: dałem komuś jako błogosławieństwo ikonę „Dostojno jest’”. Na drugi dzień przynieśli mi „Iwierską”! A tego lata [205], dopóki nie spadł deszcz, całkiem nie miałem wody. Teraz pokropiło troszkę, i w dzień zbieram (na siłę) półtorej bańki wody. W cysternie została woda z ubiegłego roku, ale ona zepsuła się. Jak jednak urządza wszystko Bóg! Mam beczkę z wodą. Każdego dnia przychodzi tyle ludzi – piją, myją się, przecież przychodzą oni przepoceni, a poziom wody obniża się tylko na cztery-pięć palców! Jedna beczka na sto pięćdziesiąt-dwieście osób – i nie opróżnia się! Przy tym jedni czasem zbytnio otwierają kran, drudzy zapominają go zakręcić, i woda wypływa, ale przy tym nie kończy się!
Powierzenie siebie boskiej opatrzności.
Człowiek który dostrzega Boże dobrodziejstwa, uczy się stawiać siebie w zależności od boskiej opatrzności. I potem on już czuje się, jak maleństwo w kołysce, które, gdy tylko zostawi je matka, zaczyna płakać i nie przestaje, póki ona znów nie przybiegnie do niego. Wielka rzecz – powierzyć siebie Bogu! Kiedy ja tylko przyszedłem do monasteru Stomion, nie miałem gdzie mieszkać. Cały monaster zawalony był budowlanymi śmieciami. Przy ogrodzeniu znalazłem jeden kąt, troszkę przykryłem go z góry i spędzałem tam noce siedząc, ponieważ leżąc bym się tam nie zmieścił. Pewnego razu przyszedł do mnie jeden znajomy hieromnich i zapytał: „Słuchaj, a jak ty tu żyjesz?” – „A co, – zapytałem go w odpowiedzi, – ludzie świeccy mieli więcej niż my? Kiedy Kanaris poprosił o pożyczkę, jemu powiedzieli: „Ty nie masz Ojczyzny”, to on odpowiedział: „Ojczyznę my odbijemy”. Jeśli taka wiara była u człowieka świeckiego, to czyż my nie powinniśmy ufać Bogu? Skoro Matka Boża przyprowadziła mnie tu, to czyż, kiedy nadejdzie pora, Ona nie zatroszczy się o Swój przybytek?” I, rzeczywiście, pomału, jak przecież wszystko urządziła Przenajświętsza Bogarodzica! Pamiętam, kiedy majstrowie zalewali betonem stropy w spalonych celach, skończył się cement. Zostawało zabetonować jeszcze trzecią część stropów. Podchodzą do mnie majstrowie i mówią: „Cement się kończy. Trzeba dawać do betony więcej piasku i mniej cementu dlatego, aby zabetonować wszystko”. – ”Nie, powiedziałem im, – nie rozrzedzajcie go, kontynuujcie jak zaczęliście”. Przywieźć jeszcze cementu nie było można, bo wszystkie muły były na polu. Majstrowie musieliby iść dwie godziny do Konicy, potem jeszcze dwie godziny na pole, szukać tam na pastwiskach mułów. Ileż czasu by oni stracili… A potem ludzie mieli i swoje własne sprawy, przyjść następnego dnia oni by nie mogli. Patrzę: zaleli dwie trzecie pokrycia. Ja wszedłem do cerkiewki i powiedziałem: „Władczynio moja, cóż teraz?! Proszę Ciebie, pomóż nam!” Potem wyszedłem ze świątyni…
- I co potem, Geronda?
- I stropy skończyli, i nadmiar cementu został!
- A majstrowie to zrozumieli?
- Jak mogli nie zrozumieć! Jak też wielka jest czasem pomoc Boga i Przenajświętszej Bogarodzicy!
Bóg wykorzystuje wszystko ku dobremu.
- Geronda, czasem zaczynamy coś robić, i pojawia się mnóstwo przeszkód. Jak zrozumieć, czy od Boga są one?
- Rozpatrzmy, czy nie ma w tym naszej winy. Jeśli nie jesteśmy winni, to przeszkoda od Boga i służy naszemu dobru. Dlatego nie trzeba martwić się, że praca niewykonana albo się opóźnia z zakończeniem. Pewnego razu, śpiesząc się w jakiejś pilnej sprawie, schodziłem z monasteru Stomion w Konicy. Na jednym trudnym odcinku drogi (ja nazywałem to miejsce Golgotą) spotkałem jednego monasterskiego znajomego, wujaszka Anastasija, z trzema objuczonymi mułami. Na stromym wznoszeniu się objuczone siodła zsunęły się na bok, i jedno zwierzę było na samej krawędzi urwiska – ot-ot zwali się w dół. „Bóg ciebie posłał, ojcze!” – uradował się wujaszek Anastasij. Pomogłem mu przepakować muły, potem wyprowadziliśmy je na drogę. Tam zostawiłem go i poszedłem dalej. Przeszedłem już spory odcinek drogi, jak ścieżka utknęła w osuwisko. Tylko co zwaliło się wielkie, trzysta metrowej długości, osuwisko, które zawaliło ścieżkę. Drzewa, kamienie – wszystko zwaliło w dół, do rzeki. Gdybym nie zatrzymał się z mułami, to znalazłbym się w tym miejscu akurat w czasie zwalania się. „Wujaszku Anastasij, – powiedziałem, – ty uratowałeś mnie, Bóg ciebie posłał”.
Chrystus widzi z wysokości, jak działa każdy z nas, wie, kiedy i jak Sam On będzie działać dla naszego dobra. On wie, jak i dokąd nas poprowadzić, abyśmy tylko poprosili Go o pomoc, otwierali przed Nim swoje pragnienia i dawali Mu wszystko urządzić Samemu. Kiedy byłem w atoskim Fiłofiejewskim monasterze, to chciałem odejść na pustynię. Myślałem oddalić się na jedną pustynną wyspę i już domówiłem się z łodziarzem, aby przypłynął i zabrali mnie, ale, w ostatecznym końcu, on nie pojawił się. Tak urządził Bóg, ponieważ byłem jeszcze niedoświadczony i na pustynnej wyspie poważnie bym sobie zaszkodził, zostałbym tam ofiarą biesów. Wtedy, przecierpiawszy niepowodzenie z wyspą, zapłonąłem pragnieniem odejść na Katunaki. Podobała mi się Katunacka pustelnia, modliłem się o to, aby znaleźć się tam i przygotowywałem się do tego. Chciałem osiedlić się i trudzić się ascetycznie razem ze starcem Piotrem – mężem wysokiego duchowego życia. Jednak wydarzyło się zdarzenie, które zmusiło mnie pojechać nie na Katunaki, a do Konicy. Pewnego razu wieczorem po wieczornym nabożeństwie, odszedłem do swojej celi i do późna modliłem się. Około godziny jedenastej położyłem się odpocząć. O wpół do drugiej w nocy zbudziło mnie stukanie w monasterskie klepadło, zwołujące braci do świątyni na północne nabożeństwo. Spróbowałem wstać, ale nie byłem w stanie. Niewidzialna siła skuła mnie, i nie miałem sił ruszyć się. Zrozumiałem, że dzieje się coś szczególnego. Do południa pozostawałem przykutym do łóżka. Mogłem modlić się, myśleć, ale całkiem nie mogłem się poruszyć. Będąc w takim stanie, ja, jak w telewizorze, zobaczyłem z jednej strony Katunaki, a z drugiej – monaster Stomion w Konicy. Z silnym pragnieniem skierowałem oczy w stronę Katunaki, i wtedy jakiś głos wyraźnie mi powiedział: „Ty pójdziesz nie na Katunaki, a do monasteru Stomion”. To był głos Przenajświętszej Bogarodzicy. „Matko Boża, – powiedziałem, – ja prosiłem Ciebie o pustynię, a Ty posyłasz mnie w świat?” I znów usłyszałem ten sam głos, surowo mówiący mi: „Pójdziesz i spotkasz takiego-to człowieka. On bardzo tobie pomoże”. Ja od razu uwolniłem się od tych niewidzialnych więzów, i serce moje wypełniło się Boską Łaską. Potem poszedłem i opowiedziałem o tym co się zdarzyło ojcu duchowemu. „To wola Boża, – powiedział mi ojciec duchowy. – Jednak – nie mów nikomu o tym. Powiedz, że ze względów zdrowotnych (a miałem wtedy krwotoki) musisz opuścić Atos, i wyjeżdżaj”.
Ja chciałem jedno, ale Bóg miał Swój plan. Myślałem wtedy, że wola Boża była w tym, abym odrodził monaster w Konicy. Tak wypełniałem i obietnicę, daną przeze mnie Bożej Matce, kiedy byłem na wojnie. „Matko Boża, – prosiłem Ją wtedy, – pomóż mi zostać mnichem, a ja będę trzy lata pracować i doprowadzę do porządku Twój spalony przybytek”. Ale, jak stało się jasnym później, główną przyczyną tego, że Przenajświętsza Bogarodzica posłała mnie tam, była konieczność pomóc osiemdziesięciu siedmiu rodzinom, które zostały uwiedzione na protestantyzm, powrócić do Prawosławia.
Bóg często dopuszcza aby wydarzyło się coś dla pożytku wielu ludzi. On nigdy nie czyni tylko jednego dobra, ale po trzy-cztery dobra razem. I złu on nigdy nie pozwala zdarzyć się, jeśli nie wyniknie z niego wiele dobra. Wszystko: i błędy, i niebezpieczeństwa On wykorzystuje dla naszego pożytku. Dobro i zło są ze sobą przemieszane. Dobrze byłoby, gdyby były one osobno, ale wmieszają się osobiste ludzkie interesy i przeplatają je z sobą. Jednak Bóg wyciąga pożytek nawet z tej plątaniny. Dlatego trzeba wierzyć, że Bóg dopuszcza wydarzyć się tylko temu, z czego może wyjść dobro, ponieważ On kocha swoje stworzenie. Na przykład, On może dopuścić jakąś małą pokusę dlatego, aby ochronić nas od pokusy większej. Pewnego razu jeden świecki był na parafialnym święcie w jakimś świętogórskim monasterze. Tam on wypił i upił się. Wracając z monasteru on upadł na drodze. Zaczął padać śnieg, zawiało go, ale od winnego oddechu w zaspie nad nim utworzył się otwór. Szedł obok tego miejsca pewien przechodzeń. Zobaczywszy otwór w śniegu, on ze zdziwieniem powiedział: „A cóż to tu takiego? Czyż nie źródło?” i uderzył po otworze pałką. „Och! – zakrzyczał pijany. Tak Bóg nie dał mu zginąć.
Boże dobrodziejstwa przebijają otwór w sercu.
- Geronda, czego chce od nas Bóg?
- Bóg chce naszej wolnej woli, naszego dobrego usposobienia, przejawianego, nawet jeśli i niewiele, ale luboczestnym wysiłkiem ascetycznym. Chce On również, abyśmy uświadamiali swoją grzeszność. Wszystko pozostałe daje On. W duchowym życiu nie są potrzebne bicepsy. Pokornie trudźmy się w ascezie, prośmy o miłosierdzie Boże i za wszystko Mu dziękujmy. Nad człowiekiem, który bez wszelkiego własnego planu oddaje siebie w ręce Boże, spełnia się plan Boży. Na ile zaś człowiek przypiął się do swego „ja”, na tyle on pozostaje w tyle. On nie odnosi sukcesów duchowych, ponieważ przeszkadza Bożej łasce. Dlatego aby odnieść sukces, potrzebne jest wielkie zaufanie Bogu.
W każdej chwili Bóg Swoją miłością pieści serca wszystkich ludzi, ale my nie odczuwamy tego, ponieważ nasze serca pokryła szumowina. Oczyściwszy swoje serce, człowiek rozczula się, topnieje, traci rozum, widząc dobrodziejstwa i dobroć Boga, jednakowo kochającego wszystkich ludzi. Za tych, którzy męczą się, taki człowiek ubolewa, za tych, którzy prowadzą życie duchowe, on doznaje radości. Jeśli luboczestna dusza rozmyśla o jednych tylko dobrodziejstwach Bożych, to one mogą wznosić ją do góry, a co mówić, jeśli ona rozmyśla o mnóstwie swoich grzechów i o wielkiej czułej serdeczności Bożej! Jeśli oczy duszy człowieka oczyściły się, to on, widząc Bożą troskę (o siebie i innych), odczuwa i przeżywa całą boską opatrzność swoim czułym obnażonym sercem, on topnieje od wdzięczności, on staje się szalonym w dobrym sensie tego słowa. Ponieważ Boże dary, kiedy człowiek odczuwa je, przebijają otwór w sercu, rozrywają je. I potem, kiedy, pieszcząc luboczestne serce, Boża ręka dotyka tego otworu, człowiek wewnętrznie wznosi się, a jego wdzięczność Bogu staje się większa. Ci, którzy trudzą się ascetycznie, odczuwając jak własną grzeszność, tak i dobrodziejstwa Boże, i powierzają siebie Jego wielkiej serdeczności, wznoszą swoje dusze do raju z większą pewnością i mniejszym trudem fizycznym.
Wdzięczność Bogu za małe i wielkie.
- „Ja wierzę, że Bóg pomoże mi”, mówią niektórzy, ale przy tym starają się uzbierać pieniędzy dla tego, aby nie doświadczać żadnych pozbawień. Tacy ludzie naśmiewają się nad Bogiem, ponieważ powierzają siebie nie Jemu, a pieniądzom. Jeśli oni nie przestaną kochać pieniędzy i pokładać na nie swojej nadziei, to nie będą mogli pokładać swojej nadziei na Boga. Ja nie mówię, że ludzie nie powinni mieć jakichś oszczędności na trudne czasy, nie. Ale nie należy pokładać swojej nadziei na pieniądze, nie trzeba oddawać pieniądzom swego serca, ponieważ, postępując tak, ludzie zapominają o Bogu. Człowiek, który, nie dowierzając Bogu, buduje własne plany, a potem mówi, że tak chce Bóg, „błogosławi” swoje dzieło po diabelsku i nieustannie męczy się. My nie uświadomiliśmy sobie tego, jak silny i dobry jest Bóg. My nie pozwalamy Mu być gospodarzem, nie dajemy Mu kierować nami i dlatego cierpimy.
Na Synaju, w celi świętej Epistymii, gdzie żyłem, wody było całkiem ciut-ciut. W jednej pieczarze, około dwudziestu metrów od celi, ze szczeliny w skale po kropelce sączyła się woda. Zrobiłem pojemniczek i zbierałem po trzy litry wody na dobę. Przychodząc po wodę, podstawiałem żelazną bańkę i, póki ona napełniła się, czytałem akafist Przenajświętszej Bogarodzicy. Troszkę zwilżałem głowę, tylko czoło, to pomagało mi, tak poradził jeden lekarz, brałem trochę wody do picia, do oddzielnej banieczki brałem trochę wodiczki dla myszek i ptaszków, żyjących przy mojej celi. Do prania i innych koniecznych potrzeb wykorzystywałem tę samą wodę z pieczary. Jakąż radość, jaką wdzięczność doświadczałem za tę odrobinę wody, którą miałem! Ja wychwalałem Boga za to, że była u mnie woda.
Potem, kiedy przyjechałem na Świętą Górę i na niedługo osiedliłem się w Iwierskiej pustelni, tam, ponieważ strona była słoneczna, wody nie brakowało. Tam była jedna cysterna, z której woda przelewała się przez wierzch. U! Ja myłem i głowę i nogi, ale… stare zapomniałem. Na Synaju na moje oczy, od wdzięczności za małą wodę, napływały zły, a tu, w pustelni, od obfitości wody wpadłem w zapominalstwo. Dlatego odszedłem z tej celi i osiedliłem się dalej, około osiemdziesięciu metrów, gdzie była maleńka cysterna. Jak się gubi, jak wpada w zapomnienie człowiek od obfitości!
My powinniśmy całkowicie, bezwarunkowo, zawierzyć siebie boskiej opatrzności, Bożej woli, i Bóg zatroszczy się o nas. Pewien mnich poszedł jakoś wieczorem na szczyt góry, aby odsłużyć tam wieczernię. Po drodze on znalazł borowika i podziękował Bogu za to rzadkie znalezisko. W drodze powrotnej on chciał ściąć tego grzyba i przygotować go sobie na kolację. „Jeśli świeccy zaczną pytać mnie, czy jem mięso, – rozważał w swoich myślach mnich, – to mogę powiedzieć im, że jem każdej jesieni!” Wracając do pustelni, mnich zobaczył, że, póki on służył wieczernię, na grzyba nastąpiło jakieś zwierzę, i całą została tylko połowa. „Widocznie, – powiedział mnich, – tyle trzeba mi zjeść”. On zebrał to, co zostało, i podziękował Bogu za Jego opatrzność, za połóweczkę grzyba. Trochę niżej on znalazł jeszcze pół grzyba, schylił się, aby ściąć i uzupełnić niedobór na kolację, ale zobaczył, że grzyb struchlały (możliwe, że był on trujący). Mnich zostawił go i znów podziękował Bogu za to, że On ochronił go od zatrucia. Wróciwszy do celi, mnich zjadł na kolację pół grzyba. Następnego dnia, kiedy on wyszedł z domu, jego oczom ukazał się cudowny widok. Wszędzie wokół celi wyrosły przepiękne grzyby, i, zobaczywszy je, mnich znów podziękował Bogu. Widzicie, on podziękował Bogu za całego grzyba i za połóweczkę, za dobrego i za złego, za jednego i za wiele. On był wdzięczny za wszystko.
Dobry Bóg daje nam szczodre błogosławieństwa, i Jego działania skierowane są ku naszemu pożytkowi. Wszystkie posiadane przez nas dobra – to Boże dary. On wszystko postawił na służbę Swemu stworzeniu – człowiekowi, On uczynił tak, aby wszystko: i zwierzęta, i ptaki, i małe, i wielkie, nawet rośliny – ofiarowywały siebie ze względu na niego. I Sam Bóg przyniósł Siebie w ofierze dlatego, aby zbawić człowieka. Nie bądźmy więc obojętni wobec tego wszystkiego, nie rańmy Go swoją wielką niewdzięcznością i nieczułością, ale zacznijmy dziękować i wychwalać Go.
Trzeba luboczestnie uwierzyć w Boga.
- Geronda, ja denerwuję się z powodu nachodzących na mnie myśli niewiary.
- To, że ty się denerwujesz i nie przyjmujesz ich, znaczy, że te myśli są od złego. Czasem Bóg dopuszcza nam mieć myśli wątpliwości lub niewiary, aby zobaczyć nasze usposobienie i luboczestije. Ale nasz Bóg – to nie baśń, podobna do baśni o Zeusie, Apollonie i temu podobnych „bogach”. Nasza „wiara” – prawdziwa i żywa. U nas jest „obłok świętych”, jak pisze apostoł Paweł [206]. Ci ludzie poznali Chrystusa, mieli osobiste doświadczenie kontaktów z Nim i ze względu na Niego poświęcili siebie. I w naszych czasach są ludzie, którzy poświecili siebie Bogu i przeżywający niebiańskie stany. Oni utrzymują związek z aniołami, świętymi, nawet z Chrystusem i Matką Bożą. Opowiem ci coś i o sobie, aby tobie pomóc. Oto widzisz, ja też „oddaję krew”, opowiadam o niektórych wydarzeniach dlatego, aby pomóc innym. Widząc, jak zgromadzona przez człowieka wiedza wyciska z niego wiarę, ja, pragnąc ją wzmocnić, opowiadam niektóre wydarzenia z dziedziny wiary.
Kiedy byłem dzieckiem, żyliśmy w Konicy. Czytając wiele żywotów świętych, dawałem czytać je i innym dzieciom albo też zbierałem dzieci, i czytaliśmy razem. Zachwycałem się wielkim trudem ascetycznym świętych, postami, których oni przestrzegali, i starałem się ich naśladować. Od poszczenia moja szyja stała się cieniutka, jak łodyżka wisienki. Dzieci drażniły mnie: „Tobie głowa odpadnie!” Co ja wtedy przeżyłem! No, to dobrze. Oprócz tego, mój starszy brat, widząc, że od poszczenia ja choruję, i obawiając się, że nie skończę szkoły, zabierał ode mnie broszurki z żywotami, które czytałem. Potem chowałem je w lesie, w kaplicy świętej Warwary, potajemnie przychodziłem tam i czytałem. Pewnego razu jeden nasz sąsiad, o imieniu Kostas, powiedział memu bratu: „Ja wstawię mu mózg, zrobię tak, że on wyrzuci ksiązki, które czyta, i posty z modlitwami też zostawi”. Cóż, odnalazł mnie, a miałem wtedy około piętnastu lat, i zaczął opowiadać mi teorię Darwina. On mówił, mówił, póki nie zamroczył mi głowy. Jak byłem z zamroczoną głową, natychmiast wybrałem się do lasu, do kaplicy świętej Warwary. Wszedłszy do środka, zacząłem prosić Chrystusa: „Chrystusie mój, jeśli Ty jesteś, objaw się mi!” Długo powtarzałem to i bez przerwy robiłem pokłony. Było lato. Pot popłynął ze mnie strumieniem, cały zmokłem, w końcu wybiłem się z sił. Ale nic nie zobaczyłem i nie usłyszałem. Cóż, wychodzi że Bóg nie pomógł mi choćby jakimś małym znakiem choćby stuknięciem jakimś, jakimś cieniem – ja przecież w ostatecznym końcu byłem dzieckiem. Rozpatrując dziejące się po ludzku czy z pomocą logiki, ktoś mógłby wykrzyknąć: „Boże mój, przecież żal go, nieszczęśnika! Od jedenastego roku życia on wspinał się na skały, on tak trudził się w ascezie, a teraz przeżywa kryzys. Zamroczyli mu głowę głupimi teoriami, w domu przeszkadzał mu brat, on uciekł do lasu, aby poprosić u Ciebie pomocy!” Ale żadnej odpowiedzi: nic, nic, nic!!! Wyczerpawszy się z sił od mnóstwa pokłonów, przysiadłem. „No dobrze, – pomyślałem wtedy, – a co odpowiedział mi Kostas, kiedy zapytałem go, jakiego zdania o Chrystusie trzyma się on?” – „To był najlepszy, najsprawiedliwszy Człowiek, – odpowiedział on mi. – Swoją nauką o sprawiedliwości On dotknął interesów faryzeuszy, i z zawiści oni ukrzyżowali Go”. I wtedy ja zdecydowałem: „Skoro Chrystus był takim dobrym i sprawiedliwym Człowiekiem, skoro drugiego podobnego do Niego nie było, skoro źli ludzie z zawiści i złośliwości uśmiercili Go, to ze względu na tego Człowieka należy zrobić więcej, niż zrobiłem ja. Ze względu na Niego warto nawet umrzeć”. Tylko tak zdecydowałem, jak zjawił się Chrystus. On zjawił się wśród wielkiego światła, kapliczka zajaśniała, i powiedział mi: „Ja jestem zmartwychwstanie i Życie. Wierzący we Mnie, jeśli i umrze, ożyje” [207]. W jednej ręce On trzymał otwartą Ewangelię, w której przeczytałem te same słowa. Ze mną zaszła taka wewnętrzna przemiana, że bez przerwy powtarzałem: „A no, Kostas, przyjdź-no tu teraz, dawaj teraz porozmawiamy, jest Bóg czy Go nie ma!” Widzisz, Chrystus, dla tego aby objawić się mi, oczekiwał mojej własnej luboczestnej decyzji. Jeśli zaś On chce luboczestnej decyzji od dziecka, to o ile bardziej On chce jej od dorosłego?
- Niektórzy, Geronda, poddają wątpliwości całą boską opatrzność.
- A jak też można przyjąć całą tę historię z Chrystusem za bajkę? A czyż to, co napisali o Chrystusie prorocy, żyjący siedemset lat przed Nim i mówiący o Nim z takimi szczegółami, nie zmusza tych ludzi zastanowić się? W Starym Testamencie z dokładnością mówi się nawet o tym, za jaką sumę będzie zdradzony Chrystus [208], i o tym, że żydzi nie włożą tych pieniędzy do skarbca świątyni, ponieważ będą one ceną krwi, ale kupią za nie działkę ziemi dla pochówku wędrowców cudzoziemców [209]. Spełniło się to, o czym prorokował Zachariasz i inni prorocy. Wszystko jest tak jasne! Szczegóły do takiej drobnostki! W Piśmie Świętym mówi się nawet o tym, co zrobią z szatami Chrystusa („Rozdzielili szaty moje sobie, i o ubraniu moim rzucali los” (Ps.21,19)). I wszystko to było powiedziane na wiele lat przed Jego Narodzeniem. I jak więc (po tym wszystkim) ja przyjmę pomysł niewiary? A potem widzimy apostoła Pawła. On był prześladowcą chrześcijan i do Damaszku wybrał się w tym celu. W drodze ukazał się mu Pan i powiedział: „Szawle, Szawle, dlaczego mnie prześladujesz?” [211] – „Kim jesteś Panie?” – zapytał Szaweł. „Ja Chrystus, Którego ty prześladujesz”, – odpowiedział mu Pan. Potem Chrystus zawiadomił Ananiasza, i ten ochrzcił byłego prześladowcę! A ile biedy łyknął potem apostoł Paweł, jak wielki trud podjął on, głosząc we wszystkich narodach. Potem byli męczennicy. Jedenaście milionów męczenników! Co, u nich u wszystkich było nie w porządku z głową? Jak zaś można zapominać o tym wszystkim? Czyż może nie uwierzyć człowiek, który choć troszeczkę przeczytał Ewangelię? Gdyby w Ewangelii były jeszcze jakieś szczegóły, to bardzo pomogłoby to uwierzyć wielu ludziom. Ale Bóg celowo nie dopuścił tego, aby ludzie zostali przesiani, żeby stało się jasne, kto kocha Go, kto poświęca się dla Niego, nie oczekując cudów czy czegoś podobnego. Ja myślę, że jakie by bluźnierstwa nie usłyszał człowiek luboczestny, one nie dotykają go, nie mają na niego wpływu.
Trzeba uwierzyć w Boga luboczestnie, a nie domagać się w tym celu cudu. Wiesz, jak ja denerwuję się, kiedy przychodzą dorośli ludzie i mówią mi, że chcą zobaczyć jakiś cud, aby uwierzyć? Gdyby oni byli dziećmi, to mieliby jakieś usprawiedliwienie ze względu na swój wiek. Ale mówić: „dla tego, żeby uwierzyć, trzeba coś zobaczyć”, samemu nic nie zrobiwszy dla Chrystusa, – to przecież tak tandeta! A gdyby i zobaczyli oni cud, czy pójdzie on im na pożytek? Oni wytłumaczą to magią albo jeszcze czymś w tym rodzaju.
„Przyłóż nam wiarę”. [212]
- Geronda, dlaczego niektórzy święci, starożytni i współcześni, wiedzieli, kiedy nadejdzie ich ostatnia godzina i kiedy nastąpi jakieś wydarzenie?
- Ich odróżniało wielkie luboczestije, wielka prostota, pokora i wiara. Oni nie wplątywali do swego życia logiki, która rozszarpuje wiarę. Wielka rzecz – wiara! Widzicie, i apostoł Piotr wiarą szedł po falach [213], ale, jak tylko wmieszała się logika, zaczął tonąć. Czy opowiadałem wam o ojcu Charałampiu [214], który nie tak dawno żył w Kutłumuszskim monasterze? On był bardzo prostym, pracowitym i duchowym mnichem. Kiedy zestarzał się, przykuła go do łóżka ciężka grypa. Lekarz kazał braciom monasteru nie odchodzić od niego, ponieważ zostało mu bardzo mało życia. Ojciec Charałampij, usłyszawszy to spod kołdry, odpowiedział: „Co ty tam takiego gadasz? Przecież ja, póki nie nadejdzie Pascha, i nie powiem „Christos Woskriesie”, nie umrę”. I prawda, upłynęło prawie dwa miesiące, nadeszła Pascha, on powiedział „Christos Woskriesie”, przyjął priczastije i umarł. Ten prosty luboczestny starzec został prawdziwym Bożym dzieckiem i wraz z Bogiem wyznaczył dzień swojej śmierci!
- Geronda, jak wzmacnia się wiara?
- Wiara wzmacnia się modlitwą. Człowiek, który nie wypielęgnował w sobie wiary od młodości, ale ułożony do tego, może wypielęgnować ją modlitwą, prosząc Chrystusa o dodanie mu wiary i pomnożenie jej. O co prosili Chrystusa apostołowie? „Przyłóż nam wiarę”. Jeśli ty mówisz „przyłóż”, to znaczy, że powierzasz siebie Bogu. Przecież jeśli człowiek nie powierzy siebie Bogu, to co On przyłoży temu człowiekowi? My prosimy u Boga powiększyć nam wiarę nie dla tego, aby czynić cuda, ale dla tego, aby bardziej Go pokochać.
Pomnożeniu wiary w Boga sprzyja wszystko: i kwiaty, i szarańcza, i gwiazdy, i błyskawice. My wszystko to widzimy, ale pożytku to nikomu nie przynosi, ponieważ przyjmujemy „telegramy”, pomysły przynoszone nam przez wroga. Na przykład, gdyby nie było soli, to morze stęchło by. Jednak jeśli człowiek bez wiary poddaje morską wodę analizie w swoim laboratorium, to on nie otrzyma od tego pożytku, ponieważ on nie oczyścił od wszelkich soli swego własnego serca. Jeśli zaś człowiek potrudzi się z luboczestijem, z dobrą myślą, to nawet największe absurdy on zobaczy innym wzrokiem, z pomocą boskiego oświecenia. I odda chwałę Bogu.
Wszystko powinno wprowadzać, wznosić nas do Boga.
- Geronad, wy mówiliście nam o tym, że wszystko powinno prowadzić nas do góry, do Boga. Jak my możemy to osiągnąć?
- Osiągniecie to wyciągając pożytek ze wszystkiego, co was spotyka (na drodze życia). Wiecie, jaki duchowy pożytek i duchowe doświadczenie zdobywa człowiek, wyciągając ze wszystkiego duchowy sens? Na przykład, pracując z cementem, możesz znaleźć Boga, dotykając cegły, możesz dotknąć się do Boga. Ty bierzesz jedno, drugie, trzecie i dotykasz Boga! Tak, dotykaj Boga we wszystkim! Jeśli człowiek nie pracuje w podobny sposób, jeśli nie widzi on Boga we wszystkim, to i w cerkwi, jeśli zaprowadzić go tam, on pozostanie daleko od Niego. Postaw go śpiewać na chórze, on pozostanie daleko od Boga. Daj mu czytać duchową księgę, on znów zostanie od Niego daleko. Jakąkolwiek sprawę duchową mu powierzysz, ona nie będzie prowadzić, wznosić go do Boga.
Każdy człowiek ze wszystkiego, czego by on nie widział, czego by nie robił – czy szył czy haftował – powinien wyciągać duchową korzyść. Kwiaty zobaczył? Zobaczył Boga! Zobaczył świnie? Tak, bracie ty mój, znów zobaczył Boga! Ty zapytasz: „Więc co to, znaczy, że mogę zobaczyć Boga i przez świnię?” Tak, przez świnię. Popatrz, jaką stworzył ją Bóg! On dał jej ryj kopać ziemię i na dotyk znajdować w niej cebulki roślin. U niej taki nos, że nic mu nie znaczą ostre odłamki żelaza, szkła, kolce i temu podobne. Nie tylko widząc przepiękny i aromatyczny kwiatek, trzeba mówić: „Jakże przemądrze stworzył to Bóg!” Widząc świnię, też trzeba widzieć Boga! A jeszcze lepiej pomyśleć o tym, że Bóg mógł stworzyć mnie świnią, a stworzył człowiekiem! Wydaje się wam to dziwne? Co, czyż Bóg nie mógł stworzyć nas świniami? Myśliwi ranią dzikich kabanów i często nie znajdują poranionych. Potem przychodzą drapieżne zwierzęta i zjadają nieszczęsnego kabana żywcem. Nie mając lekarskiej pomocy, kaban męczy się, pomimo tego, że Stwórcy swego on niczym nie obraził. Podczas gdy człowiek i ranił, i kontynuuje ranić swego stwórcę, i często zachowuje się niewdzięcznie. Dlatego ja mówię, żebyście mieli prawidłowe duchowe działanie. Jakże dobrze wszystko urządził Bóg! I popatrzcie na zwierzęta: jaką siłę On im daje! Lekarze mówią, że dlatego aby mieć silne mięśnie, trzeba jeść mięso. A popatrzcie na byki: jedzą, biedaczyska, trawę, a jakie potężne mają mięśnie! Czyż ty nie widzisz w tym Boga? To znaczy, Bóg daje im siłę przez samą tylko trawę, którą one jedzą. O ileż więcej daje On człowiekowi! Czy rozumiecie to?
Jeśli człowiek w podobny sposób pracuje nad sobą, to on osiąga taki stan, że otrzymuje pożytek nie tylko od świętych, ale i od grzeszników. Święty umacnia nas swoim świętym przykładem. Grzesznik powstrzymuje, kiełzna i przyhamowuje nas przykładem swego upadku, i (my unikamy grzechu), ale nie dla tego, aby uniknąć upadku w oczach innych, a dlatego, aby nie zmartwić Boga.
Siła wiary.
- Geronda, czym jest pieczęć Baranka?
- Baranek to Kto?
- Chrystus.
-No a czym więc jest pieczęć u Chrystusa? Podczas Chrztu kapłan w kształcie krzyża pomazuje czoło chrześcijanina świętym mirem, mówiąc: „Pieczęć daru Ducha Świętego”. Potem każdy raz, kiedy chrześcijanin ocienia siebie znakiem krzyża, on kłania się (oddaje cześć) zbawczej Męce Pańskiej i przywołuje moc krzyża, która jest siłą krzyżowej śmierci naszego Chrystusa. Mówiąc: „Krzyżu Chrystusowy, zbaw nas siłą twoją”, my przywołujemy siłę krzyżowej ofiary Pana. Dlatego krzyż posiada wielką moc. Na przykład, zaczęła się burza. Błyskają pioruny, i w wielki żelazny krzyż na dzwonnicy też może uderzyć piorun. Jednak, jeśli stojący pod tym żelaznym krzyżem chrześcijanin ma na sobie taki oto maleńki krzyżyk i mówi: „Krzyżu Chrystusowy, zbaw mnie mocą twoją”, to piorun nie wyrządzi mu krzywdy. W pierwszym przypadku działają prawa natury: piorun trafia w krzyż i powala go na ziemię. W drugim przypadku taki oto malutki krzyżyk chroni wierzącego człowieka, który wezwał na pomoc siłę Krzyża.
- Geronda, dlaczego, pomimo tego, że proszę o coś z wiarą, Bóg nie daje mi tego?
- Ty wierzysz i prosisz, ale jeśli nie ma u ciebie pokory albo też jest skłonność do dumy, to Bóg nie daje tego o co prosisz. Można mieć wiarę nie tylko jak „ziarno gorczycy” [215], ale jak i kilogram gorczycy, ale jeśli nie ma odpowiedniej do wiary pokory, to Bóg nie zacznie działać, ponieważ nie przyniesie to człowiekowi pożytku. Jeśli jest pycha i duma, to wiara nie działa.
Jeśli człowiek idzie przez życie z wiarą, bez wątpliwości i prosi o pomoc Bożą, to z nim stopniowo zaczynają się dziać (cudowne) wydarzenia: najpierw maleńkie, potem większe, i on staje się bardziej wierzącym. Doświadczając na sobie boskich tajemnic, człowiek staje się teologiem, ponieważ on nie dotyka ich umysłem, a przeżywa w rzeczywistości. Jego wiara stale powiększa się, ponieważ on porusza się w innej przestrzeni, w krainie boskich wydarzeń. Jednak dla tego, aby doświadczalnie przeżyć tajemnice Boże, trzeba zdjąć z siebie starego (ulegającego rozkładowi) człowieka i w jakiś sposób powrócić do stanu sprzed upadku w grzech. Trzeba mieć niezłośliwość, łagodność i prostotę dla tego, aby twoja wiara była niezachwiana. Trzeba, bezwarunkowo, wierzyć w to, że nie ma nic takiego, czego nie mógłby uczynić Bóg. I wiesz, jak ty będziesz wtedy cierpieć, słysząc, że ktoś nie wierzy albo wątpi w coś, mającego związek z pomocą Bożą?
- Geronda, jeśli człowiek wierzy, to czy może on modlitwą zmienić bieg jakichś wydarzeń?
- Jeśli ma wielką wiarę, to może zmienić wiele. Nawet jeśli wybudować dom na środku łożyska górskiej rzeki i z góry na niego naleci burzliwy potok, to ten potok zawróci wstecz, jeśli u człowieka jest wielka wiara i on gorąco poprosi o to Boga. Jednak on musi mieć taką wiarę, że, usłyszawszy o jakimś cudzie (że, na przykład, morze wyschło, orzą je traktorami, a ryby wywożą ciężarówkami), on by w to uwierzył. Patrzeć, czy tak jest naprawdę, on nawet nie pójdzie. Nawet żyjąc sto metrów od morza i nie widząc z domu, co się dzieje, on nie pójdzie sprawdzić, czy to prawda, ponieważ on nie wątpi. On wie, że dla Boga wszystko jest możliwe, że boska siła nie ogranicza się niczym, i dlatego nic ponadto go nie interesuje. Taka u niego wiara. Tylko prawdziwie wierzący człowiek prawdziwie żyje i jest rzeczywiście człowiekiem Bożym.
Matką zaufania Bogu jest wiara.
- Geronda, ja nie czuję się bezpiecznie, niepokoję się.
- Zapewnij sobie bezpieczeństwo w Bogu, dziecinko moja. Czy ty tylko samochodowy pas bezpieczeństwa znasz? Bezpieczeństwa Bożego ty nie znasz? Przeżegnaj się i przed tym, jak cokolwiek masz robić, powiedz: Chrystusie mój, Władczynio moja Przenajświętsza Bogarodzico, pomóżcie mi”. Czyż istnieje większe bezpieczeństwo, niż zaufanie Bogu? Powierzywszy siebie Bogu, człowiek stale dotankowywuje siebie od Niego benzyną marki „super”, i jego duchowy samochód nigdy nie zatrzymuje się: pędzi i pędzi. Bądź, na ile możliwe, uważna, módl się, powierzaj siebie Bogu, i w każdej trudności On pomoże tobie. Aby uwolnić się od trwogi i niepokoju, uprość swoje życie bezwarunkowym zaufaniem Bogu.
- Geronda, ja zawsze ze strachem i wahaniem zaczynam robić to, co mi mówią, i ze strachu mogę zrobić to nie tak, jak trzeba.
- Ocieniaj siebie znakiem krzyża, dobre moje dziecko, i rób to, co ci mówią. Jeśli ty powiesz: „Modlitwami świętych ojców naszych…”, – to czyż ani jeden z tylu świętych tobie nie pomoże? Nigdy nie trać zaufania Bogu. Nie ograniczaj się, nie duś siebie okrojoną ludzką logiką: bo tak ty i sama się męczysz, i boskiej pomocy przeszkadzasz. Jeśli po swoich rozsądnych ludzkich działaniach ty będziesz powierzać Bogu i siebie samą, i wszystko, co robisz, to bardzo pomoże to nie tylko tobie, ale i innym. Wielka rzecz – zaufanie Bogu. kiedyś pobierały u mnie krew cztery kobiety-lekarki. Przyszła pierwsza – wymęczyła mnie, ale żyły znaleźć nie mogła. Druga – dokładnie to samo. Przychodzi trzecia – specjalistka w tej dziedzinie – bez rezultatu. W tym czasie obok przechodziła czwarta: zobaczywszy, jak one mnie męczą, postanowiła spróbować i ona. Ocieniwszy siebie najpierw znakiem krzyża, ona od razu znalazła żyłę, dlatego że poprosiła pomocy Bożej. Pozostałe zaś w jakiś sposób polegały tylko na sobie.
Wielka rzecz – powierzyć siebie w ręce Boże. Ludzie stawiają przed sobą cele i starają się je osiągnąć, nie wsłuchując się w to, w czym wola Boża, i nie starając się dostosować do niej swoich działań. Trzeba powierzyć Bogu kierownictwo biegom spraw, a samym z luboczestijem wypełniać swój obowiązek. Człowiek będzie męczyć się, jeśli on nie zaufa Bogu do takiego stopnia, że całkowicie odda siebie w Jego ręce. Zazwyczaj na początku ludzie zwracają się do pocieszenia ludzkiego, a do Boga zwracają się dopiero po tym, jak rozczarują się ludźmi. Jednak jeśli nie chcemy męczyć się, to prośmy o pocieszenie Boskie, ponieważ ono i jest jedynym prawdziwym pocieszeniem. Wiary w Boga nie wystarczy [216]: niezbędne jest i zaufanie Mu. Zaufanie Bogu przyciąga Jego pomoc. Chrześcijanin wierzy i powierza siebie Bogu do śmierci. I wtedy on wyraźnie widzi Bożą rękę, ratującą go. Apostoł Paweł mówi, że wiara – to znaczy wierzyć w niewidzialne, a nie tylko w widzialne [217]. Pokładając swoją przyszłość na Boga, my zobowiązujemy Go do pomocy nam. Matką bezwarunkowego zaufania Bogu jest wiara. Mając taką wiarę i potajemnie modląc się, człowiek zbiera owoce nadziei. Zaufanie Bogu – to nieustanna modlitwa, i w potrzebnym czasie ona doprowadza do boskich rezultatów. I wtedy naturalnie, że człowiek żyje życiem anielskim i w obfitości wylewa się w pochwalaniu: „Święty, Święty, Święty Pan Zastępów” [218]. Ponieważ, mając zaufanie Bogu, człowiek może uczynić swoje życie rajskim. On wysławia Go za wszystko i, jak od dobrego ojca, przyjmuje Jego kierownictwo. W przeciwnym razie człowiek przemienia swoje życie w piekielną mękę. Wielka rzecz – jeszcze w tym życiu częściowo odczuwać rajską radość.
- Geronda, a odnośnie zdrowia ciała czy duszy do jakiego stopnia trzeba oddawać się w ręce Boże?
- Najpierw trzeba zaufać Bogu, a po Bogu – mogącemu pomóc nam człowiekowi.
Wiara i miłość.
- Geronda, a jaki jest związek między wiarą i miłością?
- Najpierw jest wiara, a potem przychodzi miłość. Dla tego, aby kochać, trzeba wierzyć. Człowiek nie może pokochać tego, w co nie wierzy. Więc dla tego, aby pokochać Boga, trzeba w Niego uwierzyć. Odpowiednio do posiadanej wiary będzie nadzieja, miłość i ofiarność ze względu na Boga i bliźniego. Gorąca wiara w Boga zradza gorącą miłość do Niego i do jego obrazu – naszego współczłowieka. I nawet nieszczęsne zwierzęta napełniają się od przelewu naszej miłości, miłości, która nie mieści się w sercu i przelewa się przez wierzch. Dużo wierząc, i kochać będziemy dużo. Jeśli nasza wiara jest ciepłochłodna, to letnią będzie i nasza miłość. Jeśli zaś wiara gorąca, to i miłość nasza też będzie gorąca.
W naszej wierze powinno być luboczestije. Luboczestny trud ascetyczny zaczyna się od tego. Im bardziej człowiek luboczestnie trudzi się, tym bardziej pomnaża się jego wiara i miłość. W luboczestnym trudzie ascetycznym człowiekowi bardzo pomagają rozmyślania o dobrodziejstwach Bożych. Wierząc w Boga, człowiek nie myśli o tym, jest raj czy też go nie ma. On trudzi się ascetycznie dlatego, że wierzy w Boga i kocha Go. Człowiek bez luboczestija zaczyna myśleć: „A po co trudzić się ascetycznie? Jeszcze pytanie, czy istnieje raj i czy będzie Straszny Sąd?” Jeśli człowiek jest niewdzięczny, to, co byś mu nie robił, niewdzięcznym on i pozostanie. Człowiek luboczestny wychwala Boga nawet w pokusach i powolutku dochodzi do tego, że nieustannie dziękuje Bogu, tak że do jego duszy przychodzi boska przemiana, i on nieustannie raduje się i weseli się. A u kogoś to i pokus może nie być – same błogosławieństwa, a on nigdy nie jest zadowolony.
Po miłości do Boga przychodzi ofiarność. A kiedy jest bezinteresowna ofiarność, wtedy z człowiekiem zaczynają dziać się boskie wydarzenia, cuda. Iść na ofiarę trzeba nie ze względu na coś innego, ale tylko ze względu na Boga, Stworzyciela tego Wszechświata i podającego nam tyle błogosławieństw. Oto bałwochwalcy: oni ubóstwiali przyrodę, czcili słońce, rzeki i dochodzili do tego, że ze względu na swoją wiarę składali w ofierze siebie. I jeśli oni składali siebie w ofierze dla stworzenia, to o ileż bardziej my powinniśmy ofiarowywać siebie ze względu na Stwórcę!
Ludzie nie wierzą, dlatego i nie ofiarowują siebie (nie ma w nich ofiarności). Cała obojętność zaczyna się od tego. Jeden bluźni, drugi na pół wierzy i męczy się. Dla tego aby prawdziwie radować się, trzeba wierzyć i kochać.
„Beze Mnie nie możecie czynić nic”. [219]
Jeśli człowiek chce żyć, nie dręcząc się, to powinien on uwierzyć w to, co powiedział Chrystus: Beze Mnie nie możecie czynić nic”. Czyli trzeba w pozytywnym sensie tego słowa zwątpić w siebie samego i uwierzyć w siłę Bożą. Zwątpiwszy, w dobrym sensie tego słowa, w siebie samego, człowiek znajduje Boga. „Całą ufność moją na Ciebie pokładam” [220]. Nawet najbardziej duchowi ludzie nie mogą być pewni swego życia, dlatego oni nigdy nie wychodzą za granice swego przekonania w Boga. Oni pokładają całą nadzieję na Boga i wątpią jedynie w swoje „ja”, ponieważ „ja” przynosi człowiekowi wszelkie duchowe nieszczęścia.
Pewność w siebie samego – to nasz największy i najzłośliwszy wróg, ponieważ, kiedy tego nie oczekujemy, ona bezlitośnie doszczętnie rozbija to, co my budowaliśmy, i zostawia nas, nieszczęsnych, pod odkrytym niebem. Mając pewność siebie, człowiek związuje się i nie może nic zrobić albo też walczy samotnie. Po tym jest naturalne, że pokonuje go wróg albo że znosi niepowodzenia i burzy swoje „ja”. Często dobry Bóg bardzo mądrze daje nam zobaczyć i Swoją Boską interwencję, i to niepowodzenie, które przecierpieliśmy od pewności w siebie. Obserwując i przeżywając każde wydarzenie, które dzieje się z nami w życiu, zdobywamy doświadczenie, bywamy uważni i w ten sposób odnosimy sukcesy.
Chrystus najpierw szukał wiary w siłę Bożą i potem dokonywał cudu. „Jeśli ty wierzysz w siłę Bożą, – mówił On, – to będziesz uzdrowiony” [221]. Nie tak, jak błędnie twierdzą dziś niektórzy: „U człowieka są siły, i, wierząc w nie, on może zrobić wszystko. Czyż w Ewangelii nie jest napisane to samo: „Wierz”? Więc, nasze słowa zgodne są z Ewangelią”. Tak, Chrystus pytał: Czy ty wierzysz?” – ale, pytając o to, On miał na myśli następujące: „Czy wierzysz ty w Boga? Czy wierzysz, że Bóg może uczynić to?” On chciał, aby człowiek potwierdził to, że on wierzy w Boga, i wtedy pomagał mu. Niegdzie w Ewangelii nie jest napisane, że trzeba wierzyć w swój egoizm. Ewangelia wzywa wierzyć w Boga, w to, że Bóg może pomóc mi, może mnie uzdrowić. Ale ci ludzie wypaczają sens ewangelicznych słów i mówią: „U człowieka jest siła, i on powinien wierzyć w siebie”. Ale jeśli ktoś wierzy w siebie, to w tym jest albo egoizm, albo opętanie przez biesów.
- Ci ludzie, Geronda, jeśli dzieje się cudo, mówią, że człowiek wierzył w to, że ono się wydarzy, i dlatego tak się i stało.
- Za takim egoistycznym przedstawieniem zagadnienia kryje się działanie diabła. Oni plączą powiedziane przez Chrystusa „Czy wierzysz?” ze swoim własnym „Wierzę”. Stąd zaczyna się i całe to opętanie, dziejące się na świecie. A potem tobie mówią: „Nie trzeba szanować ani wielkiego, ani małego, po to aby zostać osobowością”. Dlatego i słyszysz takie wezwania: „Gnieć ich, niszcz ich, aby osiągnąć cel!” Uważa się, że szacunek przeżył swój wiek, i diabeł triumfuje. A tymczasem nawet jeśli dziecko ośmiela się trochę bezwstydnie porozmawiać z rodzicami czy starszymi, to opuszcza je Łaska Boża, i ono przyjmuje biesowskie oddziaływania! A co wtedy mówić, jeśli człowiek czyni bezczelność swoim stylem postępowania!
- A jeśli, Geronda, jakiś człowiek, twierdząc, że wierzy on w Boga, nie wierzy w to, że Bóg nas chroni?
- Wtedy on czyni bogiem samego siebie. Jak zaś on wierzy w Boga?
- Każdego ranka ocienia siebie znakiem krzyża itp.
- On mówi tak: „Ja wierzę w Boga, ale Bóg dał nam rozum dla tego, abyśmy mogli robić to, co chcemy”. Albo tak: „Ja jestem bogiem. Czyż w Piśmie nie jest powiedziane: „Bogami jesteście i synami Najwyższego wszyscy” [222]?” Ale dla tego, aby być bogiem według łaski, trzeba mieć Łaskę Bożą, a o tym taki człowiek nie myśli. On sam swoim umysłem czyni siebie bogiem. Mieć Łaskę Bożą i stać się bogiem z łaski – to jedno, a samemu robić siebie bogiem – całkiem co innego. Plątanina w tym: człowiek robi siebie bogiem, a, w ostatecznym końcu, dochodzi do tego, że przemienia się w bezbożnika.
Nadejdzie czas, kiedy uwierzą wszyscy.
- Geronda, jak to się dzieje, że ludzie wierzący dochodzą do bezbożności?
- Możliwe są dwa warianty. W pierwszym przypadku, człowiek mógł być bardzo wierzącym, Boska siła wielokrotnie działała w jego życiu, i on przeżywał wiele najoczywistszych cudownych wydarzeń, ale potem doszedł do tego, że uległ zaćmieniu w wierze. Tak dzieje się, jeśli, na przykład, człowiek nierozważnie pogrąża się w egoistyczny ascetyzm, to znaczy odnosi się do duchowego życia z suchością i mówi: „Jak trudził się w ascezie taki-to święty? I ja będę tak samo”. I zaczyna on swój nierozsądny wysiłek ascetyczny. Ale stopniowo – on nawet nie odczuwa tego – w nim zaczyna rozwijać się fałszywe odczucie tego, że jeśli on i nie osiągnął poziomu takiego-to świętego, to, w każdym razie, powinien już znajdować się gdzieś niedaleko od niego. I on kontynuuje wysilać się w ascezie. Ale jeśli do tej myśli Łaska pomagała mu, to odtąd ona zacznie go opuszczać. Bowiem co wspólnego ma Łaska Boża z dumą? Dlatego człowiek nie może już trudzić się ascetycznie, jak wcześniej, i zaczyna się przymuszać. Jednak to przymuszanie zradza w nim niepokój. Nadchodzi i mgła pychy, doprowadzając go do zamroczenia. I, nie patrząc na to, że on tyle uczynił, pomimo działania Bożej Łaski i cudownych wydarzeń, u niego powoli zaczynają pojawiać się myśli niewiary, i on wątpi w istnienie Boga.
Drugi wariant – to kiedy ktoś niegramotny zamyśli zająć się dogmatyką. E, tak u niego nie w porządku z głową! Ja mówię nie o tym, żeby krótko zapoznać się z jakimś dogmatem. Ale jeśli nawet i wykształcony chce zając się czymś z dziedziny dogmatyki z dumą, to jego z powodu dumy opuści Łaska Boża, i u niego zaczną się wątpliwości. Oczywiście, ja mówię nie o tych, w kim jest pobożność. Człowiek pobożny może i nie być wykształconym, jednak z rozsądkiem, niewiele, na ile to dostępne dla jego zrozumienia, zapoznawszy się z jakimś dogmatem, on może go zrozumieć. Ale jeśli w dziedzinę dogmatyki wchodzi człowiek, nie wierzący w życie duchowe, to on, jeśli nawet i miał wcześniej trochę wiary, potem nie będzie mieć jej wcale.
- Geronda, niewiara nadzwyczajnie rozprzestrzeniła się w naszych czasach.
- Tak, ale często widać, że nawet w tych, kto mówi, że nie wierzy w Boga, istnieje ukryta mała wiara. Pewnego razu jeden chłopiec powiedział mi: „Ja nie wierzę w to, że jest Bóg”. – „Podejdź no bliżej, – powiedziałem mu w odpowiedzi. – Słyszysz, jak śpiewa słowik? Od kogo otrzymał on ten dar?” Nieszczęsny młodzieniec od razu doszedł do wzruszenia. Okrucieństwo niewiary znikło, i jego twarz zmieniła się. Innym razem do mojej celi przyszło dwóch odwiedzających. Mieli po około czterdzieści pięć lat, i życie jakie prowadzili, było bardzo świeckie. Jak my, mnisi, mówimy, że „skoro to życie jest marną krzątaniną, to my wyrzekamy się wszystkiego”, tak i ci dwaj, będąc jeszcze młodymi, postanowili coś wprost przeciwnego: że „innego życia nie ma”. I dlatego oni porzucili naukę i pogrążyli się w świeckim życiu świata.
Oni doszli do tego, że przekształcili się w ruiny i duszy, i ciała. Ojciec jednego z nich umarł z nieszczęścia. Drugi puścił na wiatr majątek matki i doprowadził ją do choroby serca. Po tym, jak z nimi porozmawialiśmy, oni spojrzeli na sprawy inaczej i ubolewali: „My staliśmy się nic nie warci”. Jednemu z nich dałem ikonę dla jego matki. Chciałem dać ikonę i drugiemu, ale on jej nie brał. „Daj mi, – mówił on, – jedną z tych deseczek, które ty piłujesz. W Boga ja nie wierzę, ale wierzę w świętych”. Wtedy odpowiedziałem mu: „Nawet gdyby człowiek był lustrem albo pokrywką od konserwowej puszki, jeśli nie padną na niego promienie słońca, to on nie będzie błyszczeć. Święci zajaśnieli od promieni Łaski Bożej, podobnie jak ciała niebieskie odbijają światło słoneczne”.
Nieszczęsną młodzież odurzają przeróżne teorie. Przyjmując odwiedzających w swojej celi, zauważyłem, że zwykle kilku marksistów około pięćdziesięcioletnich przyłącza się do grup młodych ludzi i odurza ich. Marksiści nie wierzą, i jeśli chcesz udowodnić im istnienie Boga, to oni zaczynają osądzać Go i sypią pytaniami: „Dlaczego to tak, a to siak?” Prorok Izajasz mówi, że ci, którzy nie chcą się zbawić, nie rozumieją [223]. Pewnego razu powiedziałem im: „Widzicie ciała niebieskie? One przecież nie są przykręcone do szczytu nakrętkami, ktoś utrzymuje je na niebiańskim firmamencie. To, co przepowiedzieli o Chrystusie prorocy, spełniło się. My mamy tylu świętych, którzy byli wcześniej strasznymi niewierzącymi, katami, gnębicielami, bałwochwalcami, ale potem uwierzyli w Chrystusa i zaświadczyli swoją wiarę męczeństwem. Niektórym z nich dla tego, aby nie mówili oni o Chrystusie, obcięto języki, ale z odciętym językiem oni mówili jeszcze lepiej! Każdego dnia Cerkiew wspomina tylu świętych! Ich obecność jest żywa. I nawet jeśli nie odnajdujemy ich my, oni odnajdują nas sami. Wielu ascetów w pustelni, nie mając kalendarza liturgicznego i nie wiedząc, jakiego świętego wspomina Cerkiew, mówi w modlitwie: „Święci dnia, błagajcie Boga o nas”. I Święci ukazują się im i objawiają im swoje imiona, do tego zaś i imiona tych świętych są trudne. Potem asceci patrzą w kalendarz i przekonują się, że tego dnia świętowano objawiających się im świętych [224]. Jak wy to wytłumaczycie?” Po tym oni mnie zapytali: „Dlaczego więc święci idą do mnichów, a nie pomagają ludziom doświadczającym wymuszonej potrzeby?” – „Chłopcy, – zapytałem ich w odpowiedzi, – wy tu co, samolotem przylecieliście?” – „Nie, – mówią, – samochodem przyjechaliśmy”. – „Dobrze, a wy po drodze tu, kiedy jechaliście, ile kaplic widzieliście? [225] One przecież nie wyrosły same z siebie, jak grzyby po deszczu. Święci pomogli ludziom i z pobożności oni zbudowali te kapliczki, zapalają w nich łampadki. Duchowi ludzie wznoszą się do góry na tyle, na ile odrzucają materialne. Materialiści też nie pozostają bez zysku, przynajmniej niektórzy: zrobią, na przykład, tyle-to filiżanek, otrzymają tyle-to pieniędzy, jeśli zrobią więcej, to otrzymają więcej. Wy zaś zajmujecie się samą tylko propagandą i zatrzymujecie się na tym: nijakiego zysku nie możecie z nikąd oczekiwać. Jesteście najnieszczęśliwsi ze wszystkich, ponieważ jeśli dobijecie się tego, czego chcecie, to cały wasz ideał zamknie się w męce marksistowskiego niewolnictwa”. W końcu oni powiedzieli mi: „Ty jesteś bardzo dobrym człowiekiem, mądrym, sprawiedliwym”…
W każdym razie, chcą tego ludzie czy nie, przyjdzie czas, kiedy wszyscy oni uwierzą, ponieważ dojdą do ślepego zaułka. I wtedy wkroczy Chrystus.
Bóg pomaga w tym, czego nie można zrobić po ludzku.
- Co to tam za dym?
- Spalamy niepotrzebne, Geronda.
- Wy co też, rozpaliliście ognisko przy takim wietrze?
- Geronda, rano deszcz padał…
- I gdyby padał deszcz, i była powódź: jeśli potem zaczyna się wiatr, to wszystko wyschnie, jak proch! Też mi się znalazła: „Deszcz popadał”! A jak wcześniej z powodu waszej głupoty zaczął się pożar tam na dole, już zapomniałyście? Jeśli ktoś raz siadł do kałuży, to potem powinien być bardzo uważny. Bóg pomaga tam, gdzie niezbędna jest Jego pomoc, tam, gdzie ludzie nie mogą nic zrobić po ludzku. Ale naszej głupocie On pomagać nie będzie. Tak my wystawiamy na pośmiewisko światu nawet świętych.
- Geronda, a czy zawsze jest zrozumiałe, do jakich granic trzeba działać po ludzku?
- Zacznijmy od tego, że to widać. Ale nawet jeśli człowiek miał usposobienie zrobić to, co on mógł, i nie zrobił tego, ponieważ coś mu przeszkodziło, to w trudnym momencie Bóg pomoże mu. Jednak, jeśli były u niego siły, ale nie było usposobienia, Bóg nie zacznie mu pomagać. Na przykład, tobie każą zamykać na noc drzwi na zasuwkę, a ty lenisz się, nie zamykasz i mówisz, że Bóg ciebie ochroni. Ty nie zamykasz nie dlatego, że zdajesz się na Boga, a dlatego że lenisz się. Ale jak też wtedy pomoże ci Bóg? Czyż On zacznie pomagać leniowi? Przecież jeśli komuś powiedziano zamykać się na zasuwkę, a on tego nie robi, to za samo tylko nieposłuszeństwo trzeba go ukarać.
Trzeba zrobić to, co można zrobić po ludzku, i zostawić Bogu to, czego po ludzku zrobić nie można. A jeśli zrobić trochę więcej od tego, co możesz, ale nie z powodu egoizmu, a z luboczestija, uważając, że nie wyczerpałeś jeszcze wszystkich swoich ludzkich sił, to Bóg zobaczy to. Takie luboczestije będzie Mu miłe, i On pośpieszy z pomocą. Bóg dla tego, aby nam pomóc, chce i naszego własnego starania. Oto jak Noe: sto lat męczył się, budując arkę. Drewno piłowano drewnianymi piłami: znajdywali drzewa twardsze od innych robili z nich piły. Cóż, czyż Bóg nie mógł uczynić czegoś i przyśpieszyć budowę arki? (Mógł – ale), powiedziawszy Noemu i tym, którzy z nim byli, jak budować arkę, On potem dawał im na to siły [226]. Dlatego róbmy to, co my możemy, aby to, czego nie możemy my, uczynił Bóg.
Pewnego razu przyszedł do mnie do celi jeden człowiek i zadał pytanie: „Dlaczego mnisi siedzą tu, a nie idą w świat, aby pomóc ludziom?” – „Gdyby oni szli w świat i pomagali ludziom, – odpowiedziałem mu, – wtedy pytałbyś, dlaczego mnisi szwendają się po świecie. Teraz oni nie idą w świat, i ty pytasz, dlaczego nie idą”. Potem on mówi mi: „Dlaczego mnisi zwracają się do lekarzy? Dlaczego ich nie uzdrawia ich Chrystus i ich Bogarodzica?” – „Takie samo pytanie, – odpowiedziałem, – zadał mi pewien lekarz-żyd”. – „On nie jest żydem”, wstawił się za mego rozmówcę jeden z tych, którzy z nim przyszli. „Nieważne, że nie jest żydem, – odpowiedziałem, – samo pytanie jest czysto żydowskie. I ja powtórzę wam odpowiedź, której udzieliłem temu żydowi, ponieważ sytuacje są podobne”. „Ty, powiedziałem mu wtedy, – będąc żydem, powinieneś znać Stary Testament na pamięć. U proroka Izajasza mówi się o tym, jak carowi Ezechiaszowi, który był bardzo dobry, Bóg darował jeszcze piętnaście lat życia. Bóg posłał do cara proroka Izajasza, który powiedział mu: „Bóg daruje tobie jeszcze piętnaście lat życia za to, że zniszczyłeś bałwochwalcze zagajniki. A o twoim wrzodzie (u cara był wrzód) Bóg mówi, abyś przyłożył do niego wiązkę suszonych fig, i będziesz zdrowy!” Skoro Bóg darował mu piętnaście lat życia, to czyż nie mógł On wyleczyć i tego wrzodu? (Oczywiście, mógł), ale ten wrzód mógł być wyleczony i wiązką fig” [227]. Nie prośmy więc Boga o to, co może być uczynione przez ludzi. Ukorzmy się przed ludźmi i prośmy ich o pomoc.
Człowiek powinien działać po człowieczemu do pewnych granic, a potem zostawiać wszystko na Boga. Starać się pomóc w tym, co nie może być zrobione po ludzku, jest egoistyczne. Często widzę, że taki upór dzieje się pod działaniem diabła dla tego, aby wyprowadzić tego człowieka ze stroju. Ja mniej więcej rozumiem, do jakich granic można pomagać po ludzku i od jakiego momentu trzeba pokładać wszystko na Boga. Dlatego, widząc, że po ludzku pomóc sytuacji nie można, ja wznoszę ręce do góry, zapalam kilka świec, powierzam trudność Bogu, i ona natychmiast jest rozwiązywana. Bóg wie, że ja robię to nie dlatego, że lenię się działać po ludzku.
Dlatego, kiedy proszą nas o pomoc, powinniśmy postępować rozsądnie i pomagać, na ile możemy. A o to, czego nie możemy, módlmy się choćby jedną modlitewką albo też powierzeniem wszystkiego tylko na Boga, co też jest pewną tajemną modlitwą.
Bóg troszczy się o wszystko dla naszego dobra.
Bóg z natury jest dobry, i On troszczy się o wszystko dla naszego dobra. Jeśli my o coś poprosimy Go, to On da nam to, jeśli służy ono naszemu dobru. Bóg szczodrze daje nam niezbędne dla zbawienia naszej duszy i podtrzymania cielesnego zdrowia, i Jego błogosławieństwo będzie z nami. A jeśli On czegoś nam nie daje – albo dlatego aby wypróbować nas, albo też dlatego, aby nas uchronić, – to nie tylko przyjmujmy to z radością, ale i rozmyślajmy nad tym, aby otrzymać od tego pożytek. On wie, kiedy i jak pomóc Swemu stworzeniu, On pomaga znanym Mu sposobem we właściwym dla tego czasie. Jednak często Jego bezsilnemu stworzeniu nie wystarcza cierpliwości, ono chce otrzymać to o co prosi natychmiast, jak małe dziecko, które prosi matkę o niedopieczonego obwarzanka i nie może cierpliwie poczekać, aż będzie on gotowy. Nasza sprawa prosić i cierpliwie czekać, a dobra nasza Matka, Przenajświętsza Bogarodzica, da nam proszone, kiedy będzie ono gotowe.
- Geronda, a w jakich przypadkach pomagają święci?
- Oni pomagają, kiedy jest w tym rzeczywista wymuszona potrzeba, a nie kiedy my tylko myślimy, że ona jest. To znaczy oni pomagają, kiedy nam to na pożytek. Zrozumiałe? Na przykład, dziecko prosi ojca o motorower, ale ojciec nie kupuje. „Potrzebny mi motorower, – jęczy dziecko, – ja męczę się chodząc pieszo, morduję się”. Jednak ojciec nie kupuje mu motoroweru, ponieważ boi się, że syn rozbije się. „Ja ci potem samochód kupię”, – mówi on do syna, składa pieniądze w banku, a kiedy uzbiera się ich wystarczająco, kupuje samochód. Tak i święci; oni wiedzą, kiedy trzeba nam pomóc.
- Geronda, jak my odczuwamy miłosierdzie Boże?
- Miłosierdzie Boże – to boskie pocieszenie, które my odczuwamy wewnątrz siebie. Bóg urządza tak dlatego, abyśmy nie znajdywali uspokojenia w ludzkim pocieszeniu i uciekali się do pocieszenia boskiego. Tak, na przykład, australijscy Grecy, okazawszy się całkowicie osamotnieni, zbliżyli się do Boga bardziej, niż ci, którzy wyjechali do innych krajów, powiedzmy, do Niemiec, gdzie Grecy są i bliżej ojczyzny, i w otoczeniu rodaków. Tym którzy wyjechali do Australii trudności bardzo pomogły uchwycić się za Boga. Wszyscy oni wyjechali z jedną walizką, znaleźli się daleko od Ojczyzny, daleko od rodzin, a trzeba było znaleźć pracę, nauczyciela dla dzieci i dużo innych rzeczy. Nie było skąd oczekiwać pomocy. Dlatego oni zwrócili się do Boga i utrzymali wiarę. A w Europie Grecy nie przeżywali takich trudności i dlatego nie trzymali się tak mocno i Boga.
„Proście i będzie wam dane”. [228]
- Geronda, dlaczego my powinniśmy prosić Boga o pomoc, skoro On zna nasze potrzeby?
- Ponieważ istnieje wolność. I, oprócz tego, kiedy my ubolewamy z powodu bliźniego i prosimy Boga aby mu pomógł, to doprowadza Go do silnego wzruszenia, ponieważ wtedy On interweniuje, nie naruszając wolności człowieczej woli. Bóg całkowicie skłonny jest pomóc ludziom, którzy cierpią. Jednak dla tego, aby On pomógł im, ktoś powinien Go o to poprosić. Ponieważ jeśli Bóg pomoże komuś, nawet jeśli nikt nie będzie Go o to prosić, to diabeł wyrazi protest i powie: „Dlaczego Ty pomagasz mu i łamiesz wolność ludzkiej woli? On jest grzesznikiem i, znaczy to, należy do mnie”. Z tego widać i wielką duchową szlachetność Boga, Który nawet diabłu nie daje prawa wyrażać sprzeciwu. Więc dla tego, aby interweniować, On chce, abyśmy poprosili Go o to. On i chce przyjść nam z pomocą natychmiast, jeśli idzie to nam ku dobremu. On chce pomagać Swoim stworzeniom zgodnie z ich potrzebami. Odnośnie każdego człowieka On działa odrębnie – tak, jak przynosi to większy pożytek każdemu.
Tak więc, dla tego aby pomógł i Bóg, i święci, tego powinien chcieć i prosić sam człowiek. W przeciwnym zaś wypadku pomagać oni nie będą. „Czy chcesz być zdrowy?” [229] – zapytał paralityka Chrystus. Jeśli człowiek nie chce, to Bóg to szanuje. I jeśli ktoś nie chce do raju, to Bóg nie bierze go tam siłą, oprócz tych przypadków, kiedy człowiek, będący w (duchowej) niewiedzy, został niesprawiedliwie skrzywdzony, wtedy ma on prawo do boskiej pomocy. W innych zaś przypadkach Bóg nie chce ingerować. Człowiek prosi o pomoc? Bóg i święci mu ją dają. Ledwie zdążysz okiem mrugnąć, jak oni już pomogli. A czasem to i mrugnąć nie zdążasz, tak szybko Bóg okazuje się przy tobie.
„Proście i będzie dane”, – mówi Święte Pismo. Nie prosząc Boga o pomoc, cierpimy pełne niepowodzenie, porażkę. Jeśli zaś prosimy o boską pomoc, to Chrystus sznureczkiem związuje nas ze Swoją Łaską i utrzymuje nas. Wiatr dmie to z jednej strony, to z drugiej, ale my jesteśmy przywiązani i jesteśmy poza niebezpieczeństwem. Ale kiedy człowiek nie rozumie, kto go utrzymuje, to rozwiązuje sznurek, oddziela się od Chrystusa, ze wszystkich stron zaczynają go targać wiatry, i on cierpi.
Wiedzcie, że naszymi bywają tylko namiętności i grzechy.
Cokolwiek dobrego byśmy nie uczynili – ono od Boga, jakich byśmy głupot nie popełnili, one – są naszą własnością. Ledwie troszkę opuści nas Boża Łaska, jak koniec – już nic nie możemy zrobić. W życiu naturalnym, jak tylko Bóg pozbawia nas tlenu, my od razu umieramy. Tak i w życiu duchowym: gdy tylko On troszkę odejmie od nas Bożą Łaskę, jak koniec – przepadliśmy. Pewnego razu podczas modlitwy odczułem radość. Stałem na nogach kilka godzin i ani trochę nie odczuwałem zmęczenia. Cały czas, póki modliłem się, odczuwałem pewien słodki odpoczynek, coś nie do opisania słowami. Ale oto po jakimś czasie pojawiła się u mnie ludzka myśl: „Brakuje u mnie dwóch żeber, i ja szybko przeziębiam się. Aby nie tracić tego stanu i przeżywać go, ile on będzie trwać, trzeba pójść, wziąć ciepłą chustę i otulić się, inaczej mogę przeziębić się”. Gdy tylko przyjąłem tę myśl, jak zwaliłem się na podłogę. Przeleżałem na podłodze około półgodziny, potem mogłem podnieść się, pójść do celi i położyć się. Przed tym wgłębiając się w modlitwę, odczuwałem jakby jakąś powietrzność, lekkość, radość, niewypowiedziane słowami. Ale gdy tylko przyjąłem tę myśl, jak upadłem na podłogę. Gdybym przyjął myśl dumną i, na przykład, pomyślałbym: „Oto pytanie: czy są jeszcze choć dwie-trzy osoby w takim stanie, jak ja?” – to bardzo bym zaszkodził swemu zdrowiu. Moja myśl nie była od biesa. Ja pomyślałem jak człowiek, jak kulawy myśli o tym, aby wziąć swoje szczudła. Ta myśl była naturalna, ale, widzisz, co ze mną zdarzyło się nawet i od niej!
Jedyne, co jest u człowieka – to usposobienie, i Bóg pomaga mu odpowiednio do tego usposobienia. Dlatego mówię, że wszystkie dobra, które mamy – to Boże dary. Nasze dzieła – są niczym, i nasze cnoty są jednym ciągłym szeregiem zer. Starajmy się więc stale dodawać zera do zer i prosić Chrystusa aby postawił na początku tego szeregu jedynkę. Tak staniemy się bogatymi. Jeśli zaś Chrystus nie postawi jedynki na początku, to wszystkie nasze trudy przepadną.
Łaska Boża przyciągana jest przez pokorę.
- Geronda, trudząc się ascetycznie, ja doświadczam trudności.
- A czy prosisz ty o pomoc Chrystusa, czy też walczysz sama? Czy powiedziałaś o swojej słabości Chrystusowi? Ty nie upokarzasz się, nie prosisz u Chrystusa pomocy, a potem mówisz: „Trudząc się ascetycznie, ja doświadczam trudności”. Jeśli upokarzać się i prosić u Chrystusa trochę pomocy, to On pomaga. Często staranie, jakie przykłada człowiek, jest egoistyczne, dlatego nie pomaga i Chrystus. Wyrzuć swoje „ja”, nie bierz go pod uwagę, i wprowadzi się w ciebie Łaska Boża. My chcemy osiągnąć świętość magicznymi sposobami (bez wysiłku), jednak Bóg nie pomaga człowiekowi, będącemu w (duchowo) nieprawidłowym stanie. Jeśli choć trochę wmiesza się chciwość (interesowność), to przeszkadza to boskiej pomocy.
- Ale, jeśli ja usposobiona jestem poprawić się, czy Bóg nie pomoże mi uświadomić sobie mojej słabości, której nie widziałam sama?
- Dla tego, aby Bóg pomógł, musi być w tobie usposobienie do wysiłku ascetycznego. Mówiąc „usposobienie do ascezy”, mamy na myśli to, aby człowiek przyłożył małe staranie pokonać swoją słabość. Zobaczywszy trochę czystego usposobienia, Bóg szczodrze pomaga człowiekowi, szczodrze posyła mu Swoją Łaskę. Człowiek wchodzi w Boski nurt.
- Geronda, do jakich granic pomaga nam Bóg w duchowej walce?
- Do takich, póki my sami pomagamy Mu nam pomóc.
Kiedy o coś prosicie Boga przez długi czas i On nie daje wam pomocy, wiedzcie, że przyczyna tego – wasza hardość. Jeśli są u nas namiętności, na przykład, obżarstwo, lubieżność, niepowstrzymanie języka, gniew, zawiść itp. i jednocześnie z tym i hardość, pycha, to Bóg nie pomaga nam uwolnić się od nich, ponieważ my przeszkadzamy Bożej Łasce. I nawet jeśli jest w nas tylko skłonność do hardości i pychy, to my i tak przeszkadzamy Bogu nam pomóc, nawet jeśli trudzimy się w ascezie i modlimy się więcej, niż trzeba. Nie jest możliwe, aby Bóg nam nie pomógł, jeśli nie ma obawy, że człowiek przypisze to sobie. Jak tylko zniknie skłonność do hardości i człowiek stanie się duchowo zdrowym, jak Bóg od razu wybawi tego człowieka od męczącej go namiętności i wynagrodzi za ten trud, który on „ponad normę” czynił. Więc dla tego, aby otrzymać pomoc, musimy pomóc Bogu swoją pokorną mądrością. Powiedzmy tak: „Boże mój, jestem tak nikczemnym człowiekiem! Proszę Ciebie, przebacz mi i pomóż mi”. Wtedy Bóg pomaga, ponieważ dusza, dobrym i pokornym usposobieniem powierzywszy siebie w Jego ręce, ma prawo do Bożej pomocy.
Trzeba wierzyć, że Chrystus i Przenajświętsza Bogarodzica zawsze opiekują się i pomagają nam, abyśmy tylko mieli pokorną mądrość. Nasz Bóg nie jest głuchy, żeby nie usłyszeć nas, i nie ślepy, żeby nas nie zobaczyć, On nie taki jak baal [230].
Pomoc na początku duchowej walki.
- Geronda, czy prawda to, że Bóg najbardziej pomaga człowiekowi na początku jego duchowej walki?
- Tak, Bóg bardzo pomaga człowiekowi, kiedy ten stawia pierwsze kroki w swoim duchowym życiu, podobnie jak rodzice bardziej chronią swoje dzieci, kiedy te są jeszcze maleńkie. Kiedy zaś dzieci wyrastają, rodzice troszczą się o nie już nie tak mocno, ponieważ dzieci zaczynają korzystać z własnego rozumu. Na początku duchowej walki człowiek wyraźnie odczuwa Łaskę Bożą, ale potem Bóg oddala się od niego, aby on podjął trud ascetyczny i zmężniał. Pamiętam, posadziłem u siebie w ogrodzi kilka krzaków pomidorów. Na początku podlewałem je każdego dnia, a potem przestałem i podlewałem tylko wtedy, kiedy zaczynały żółknąć ich liście. Bez wody pomidorom było trudno, i dlatego, aby znaleźć wilgoć, były one zmuszone zapuścić swoje korzenie głęboko w ziemię. Zawiązały się i ich owoce. A gdybym podlewał je, nie przestając, to one rosłyby tylko do góry, a ich korzenie pozostawałyby na powierzchni.
- Geronda, powiedzieliście, że na początku swojej duchowej walki człowiek odczuwa Łaskę Bożą, a potem Łaska nieco się oddala od niego.
- Tak. Bóg zabiera Swoją Łaskę, aby człowiek spokorniał i uświadomił Jego pomoc sobie.
- Czy nie jest bolesna taka zmiana?
- Nie, ponieważ Bóg nie opuszcza człowieka całkiem. Kiedy człowiek zaczyna duchowo pracować, Bóg daje mu, no, powiedzmy… czekoladę. Tak powolutku człowiek przyzwyczaja się pracować i jeść czekoladki. Ale jeśli Bóg przestanie dawać człowiekowi słodycze i ten przestaje pracować, a zaczyna lamentować: „Na początku to ja jadłem czekoladki, a teraz – ani jednej! Och, jakaż dopadła mnie bieda!” – to taki człowiek nie odnosi sukcesów. To znaczy człowiek (wręcz przeciwnie) powinien z tego radować się. Nie trzeba chcieć łatwej pomocy od Chrystusa, nie trzeba prosić o względy, ponieważ wtedy zostajemy niesprawdzeni, niewyszkoleni. I w wojsku ci, którzy dobrze się szkolą, zostają żywi. Jeśli człowiek bez końca otrzymuje pomoc, to w ostatecznym bilansie pozostaje bezradny. To, że Chrystus nie pomaga stale, doprowadza mnie do rozczulenia. Czuję się jak uczeń wymagających nauczycieli. Zdać duchowe egzaminy jest trudno: wymaga się ciągłego kontrolowania siebie i przykładania wysiłków, ale w ten sposób człowiek odnosi duchowe sukcesy. Czyż Bogu ciężko jest stale pomagać każdemu człowiekowi? Oczywiście, nie ciężko, ale tylko taka pomoc człowiekowi nie pomoże. Jeśli rodzice bez końca karmią swoje rozpieszczone dziecko czekoladą, i samo dziecko chce, aby je ciągle karmili i karmili, to taki człowiek wyrośnie leniwy, przekorny, żałosny. Tak samo i w życiu duchowym – jeśli ktoś stale przyjmuje Bożą pomoc i nie trudzi się sam, to on nigdy nie osiągnie duchowej dojrzałości. Dlatego Bóg, pomagając człowiekowi na początku duchowego życia, potem stopniowo odchodzi na bok, aby ten zrozumiał, że i sam powinien robić to, co w jego siłach. Oto, kiedy maleństwo uczy się chodzić, rodzice nie trzymają go stale za rączkę, ale dają mu spróbować przejść samemu. A gdy tylko ono ma upaść, oni – raz! – podchwytują je! Potem dziecko rozumie, że jego własnych sił wystarcza tylko do tego, aby przejść się, trzymając się jeszcze za coś. Jeśli zaś dzieciątko chodzi, tylko kiedy trzymają je za rękę, a kiedy zostawią je, nie trzyma się za cokolwiek, aby uczyć się chodzić samemu i powoli nabierać sił, a siada na podłogę, to ono nigdy nie nauczy się chodzić, ponieważ, ono nie uczyniło tego, co mogło.
- A czy czuje człowiek, że najpierw ma boską pomoc, a potem ją traci?
- Jeśli człowiek nie kontroluje siebie, to on nic nie czuje.
Boskie siły wszechmocne.
- Geronda, wielu niepokoi się: „Czym skończą się te czy inne (trudności, pokusy), dziejące się na świecie?”
- Słuchaj no, co ci powiem: teraz Bóg, nawet gdyby i chciał nas opuścić, nie może tego zrobić.
- Co macie na myśli, Geronda?
- A oto co: rodzice, dawszy życie dziecku, im bardziej starają się o to, aby je wychować, tym bardziej kochają je i troszczą się o nie. Tak i Bóg – On dał nam życie, On w jakiś sposób przecierpiał, wychował nas, On, jeśli można tak powiedzieć, zmęczył się, czyniąc z nami wszystko, co On uczynił. I teraz On nie może nas opuścić, nawet gdyby i zechciał, ponieważ ubolewa, cierpi z naszego powodu, abyśmy sami mieli choć odrobinkę luboczestija. Jeśli jest u nas troszkę luboczestija, to nie zostaniemy poza rajem.
- Powiedzieliście, Geronda, że dobry Bóg nie opuści nas.
- Tak. Bóg nigdy nas nie opuszcza, my Go opuszczamy. Jeśli człowiek nie żyje duchowo, to nie ma on prawa do Bożej pomocy. On ma do niej prawo, żyjąc duchowo i będąc blisko Boga. I wtedy, jeśli stanie się coś i umrze taki człowiek, on przygotowany jest do innego życia, tak więc pozostaje on z korzyściami i w tym, i w innym życiu.
Pomocy Bożej nie mogą przeszkodzić ani ludzie, ani biesy. Ani dla Boga, ani dla świętego człowieka nie ma nic trudnego. Przeszkodą jest jedynie nasza ludzka mała wiara. Swoją małą wiarą my przeszkadzamy wielkim boskim siłom przybliżyć się do nas. Obok nas jest tak wielka siła, ale w nas jest w wysokim stopniu człowieczy pierwiastek (początek), i my nie jesteśmy w stanie pojąć pierwiastka boskiego, który przewyższa człowiecze siły całego świata, ponieważ siły boskie są wszechmocne.
My często bez pożytku przesiadujemy całymi godzinami, starając się sami znaleźć wyjście z jakiejś sytuacji i przykładając do tego całe swoje niedoświadczenie. Trzeszczy u nas głowa i rżnie oczy, nie możemy zasnąć, ponieważ zaatakował nas tangałaszka z natrętnymi myślami. I w ostatecznym końcu znajdujemy wyjście, ale potem Bóg znajduje dla nas inne wyjście, lepsze, to, o którym my nawet nie pomyśleliśmy, nam zaś zostaje tylko ból głowy i bezsenne noce. Jeśli przed nami nie ma Boga, to męczy się i boli głowa, jakby prawidłowa nie była nasza myśl. Modlitwa zaś z zaufaniem Bogu przywraca siły człowieka. Dlatego z zaufaniem powierzmy na Boga to, co trudno jest osiągnąć po ludzku. Nie opierajmy się na własnych ludzkich staraniach, a On uczyni to, co jest najbardziej dla nas pożyteczne.
Zawsze, co byście nie zamierzali zrobić, mówcie „jeśli Bogu się podoba”, aby z wami nie wydarzyło się to, co zdarzyło się z jednym pewnym siebie człowiekiem. On zamierzał pójść popracować w winnicy i powiedział swojej żonie: „Jutro wczesnym rankiem pójdę do winnicy”. – „Jeśli Bogu się podoba, pójdziesz”, powiedziała mu ona. „Podoba się Bogu czy nie podoba się, odpowiedział on, – a ja pójdę”. Nazajutrz, gdy było jeszcze ciemno, on wyszedł z domu, ale po drodze zerwała się taka ulewa, że on musiał wrócić. Jeszcze nie zaświtało. On zastukał do drzwi. „Kto tam?” – zapytała żona. „Jeśli Bogu się podoba, – odpowiada on, – to jestem to ja, twój mąż!”
Dobre usposobienie.
- Geronda, co będzie z tymi, u kogo jest dobroć, ale nie ma wiary?
- Ty myślisz, że nie ma u nich wiary? Dobrze, załóżmy, że to prawda. Ale czyż, kiedy byli oni maleńcy, matka nie prowadzała ich do Priczastija? I nawet jeśli nie prowadzała do Priczastija, czyż nie byli ochrzczeni, nie byli pomazani mirem? Czyż rodzili się oni nie od prawosławnych i chrzczonych matek? Oto zobaczysz, jak pomoże Bóg tym mającym dobroć ludziom: wypróbowaniem czy chorobą, katastrofami czy trzęsieniami ziemi, piorunem, błyskawicą, powodzią, jednym tylko słowem czy czym jeszcze się podoba. I, w ostatecznym końcu, On przyprowadzi ich do raju. Często takiemu człowiekowi może ukazać się nawet święty albo anioł, pomimo tego, że tak wielkiego błogosławieństwa on nie zasługuje. Chrystus, wykorzystawszy wcześniej wszystkie pozostałe środki, może uczynić i to. Ale często z tymi ludźmi zdarza się następujące: interweniuje diabeł, oszukuje ich, i wielu z tych nieszczęśników daje się oczarować, skusić, ponieważ diabeł zaczyna mówić im: „A oto widzisz, Bóg pokazał tobie tak wielkie cudo, ponieważ ty możesz zbawić świat!” I nieszczęsny zamiast tego, aby spokornieć, zamiast tego, żeby mówić: „Boże mój, jak mam Tobie dziękować? Ja nie byłem godzien tak wielkiej Łaski”, przyjmuje myśli, które przynosi mu diabeł, i staje się dumny, pyszni się. Potem diabeł przychodzi do niego znów i zaczyna „teletransmisję”: pokazuje aniołów, świętych i mówi mu: „Ty zbawisz wszechświat”. Jeśli zaś taki człowiek opamięta się, to Bóg znów pomoże mu.
W każdym razie nie zapominajmy o tym, że wszyscy mamy dziedzictwo, dar od Boga. Dlatego u wszystkich ludzi w głębi jest dobroć. Jednak wszystko zaraża diabeł. I niektórzy teraz, nawet odszedłszy od Cerkwi, zachowali to dziedzictwo, tę dobroć. Cóż, Bóg pomoże im. Dlatego, spotykając człowieka, wciągniętego w grzeszne życie, ale współczującego – widzącego, na przykład, chorego i cierpiącego sercem, widzącego biedaka i pomagającego mu – wiedzcie, że Bóg nie opuści tego człowieka, pomoże mu. Ale jeśli widzicie, że ten kto odszedł od Boga, jest bezlitosny, niemiłosierny, ma i inne namiętności, to powinniście dniem i nocą modlić się za niego, żeby Bóg wysadził w jego serce „desant” i człowiek ten nawrócił się.
Sądy boże – bezdenność. Ja wiem jedno: ludzie, żyjący życiem świeckim, ci, którym nie nadarzyła się sprzyjająca możliwość poznania Boga, ci, którzy byli porwani przez zło, ci, których podepchnięto ku niemu – wszyscy ci ludzie, jeśli mają przy tym dobre usposobienie, doprowadzają Boga do wzruszenia, i On pomoże im. On wprowadzi w działanie przeróżne sposoby dla tego, aby tacy ludzie znaleźli swoją drogę, On nie opuści ich. On urządzi tak, że nawet i w godzinę śmierci oni będą znajdować się w dobrym stanie.
Jeśli ktoś ubolewa z tego powodu, co panuje teraz na świecie, jeśli ktoś modli się o tym, to ludzie otrzymują pomoc, i przy tym swoboda ich woli pozostaje nienaruszona.
Koniecznie trzeba dużo modlitwy.
- Świecki człowiek w dawnych czasach, planując coś zrobić, przed tym myślał. Jeśli zaś chciał zrobić coś człowiek duchowy, to on i myślał, i modlił się. W naszych czasach nawet „duchowi” ludzie, mało tego że nie modlą się, ale i nie myślą. Sprawa często dotyczy poważnych zagadnień, a oni stawiają eksperymenty, i to na kim – na ludziach! We wszystkich przypadkach, zanim cokolwiek przedsięwziąć, zadawajmy sobie pytanie: „Czy przemyślałem ja to? Czy pomodliłem się o to?” Rozpoczynając coś, nie przemyślawszy i nie pomodliwszy się, człowiek dział po szatańsku. Często wielu chrześcijan swoimi działaniami przeszkadza Bożej interwencji. Oni zakładają, że poradzą z zadaniem sami, i przy tym, że nawet niewierzący mówią: „Z Bożą pomocą”, ci ludzie tak nie mówią. Na przykład, ktoś walczy przeciwko karnawałowi [231], podczas gdy można się pomodlić, i Bóg da taki grad, że wszyscy ludzie rozbiegną się i wszystkie występy odwołają. Albo, przypuśćmy, niektórzy oskarżają o coś jakiegoś biskupa, inni zaskarżają te oskarżenia w Radzie Państwa, ale i na tym nie powstrzymują się: demonstracje, rozgłos, artykuły w gazetach… Niekończące się ludzkie wysiłki – Bogu działać ci ludzie nie pozwalają, nie uciekają się do modlitwy, aby On odpowiedział przez nią. Wszystko nie naprawione i nienaprawialne naprawia się modlitwą.
Dzisiaj żyjemy w czasie Apokalipsy, i nie trzeba być prorokiem dla tego, aby to zrozumieć. Wszystko idzie jedno za drugim. My nie wiemy, co nas oczekuje, widać to z sytuacji, panującej na świecie. Dlatego teraz, jak nigdy, musimy silnie opierać się na modlitwę i zacząć zwalczać zło modlitwą. To jedyne wyjście. Prośmy Boga aby zlitował się nad Swoim stworzeniem, choć i nie jesteśmy warci jego litości. Ludzie nie będą w stanie dojść do wzajemnego porozumienia. Każdy zacznie robić to, co wedrze mu się do głowy. Spełni się to, o czym prorokował święty Kosma Etolijski [232]: „Trzeba będzie długo iść, aby spotkać człowieka, a ci, którzy zostaną przy życiu, będą jeść złotymi łyżkami”. Oczywiście, niektórzy mają pomysł: „Jaki pożytek z modlitwy, skoro proroctwa i tak spełnią się?” Tak, Bóg wie, że wydarzenia rozwiną się właśnie tak, ale modlimy się dlatego, aby było to mniej bolesne i nie otrzymało rozprzestrzenienia się. Dlatego i w Ewangelii mówi się, że ze względu na wybranych dni zostaną skrócone [233]. Na przykład, na wojnie siła modlitwy czyni cudo, więcej ludzi pozostaje przy życiu, a ofiar, przeciwnie, bywa mniej. Od tego wszystkiego ludzie otrzymują duchowy pożytek, stają się wierzącymi i w dobrym sensie zmieniają się.
To nie żarty. Cudem jest to, że do tej pory świat nie wyleciał w powietrze. Niech wyciągnie Bóg swoją rękę – cały świat zależy od trzech-czterech osób, jego los jest w rękach kilku szaleńców. Wprost według przysłowia: „Koń z koniem się biją, a kopytem kury dostają”. I tak właśnie jest. Kiedy zaczyna się konflikt między wielkimi państwami, to niesprawiedliwości sypią się na głowy nieszczęsnych małych. Wierzgają się (kopią się) wielcy, a rozpadają się mali. Koniecznie trzema wiele-mnóstwo modlitwy, aby Bóg oświecił posiadających władzę, ponieważ oni, jeśli zechcą, mogą zniszczyć świat. Ale Bóg bardzo łatwo może trochę oświecić i ich. Jeśli zaś On oświeci kogoś jednego, to wystarczy że wyda on odpowiednie rozporządzenie, i wszystko się zmieni.
Prośby w modlitwie.
- Geronda, czy moglibyście wy, jeśli można, wymienić nam coś z tego, o co trzeba szczególnie się modlić.
- Przede wszystkim prośmy, aby w efekcie naszej modlitwy ci, którzy żyją, i ci, którzy będą żyć, doszli do oddawania czci Bogu. Ja, mówiąc w swojej modlitwie: „Przedłuż łaskę Twoją znającym Ciebie”, dodaję: – „i nie znającym Ciebie”. I nawet tak modlę się: „Panie, zbaw bezbożnych”. (Cerkiew, oczywiście że, prawidłowo ustanowiła zawołanie: „Panie, zbaw pobożnych”, ponieważ inaczej bezbożni mogliby przeklinać, słysząc, jak o nich modlą się.) Potem, kiedy kapłan wygłasza: „O tych którzy przykazali nam, niegodnym, modlić się o nich”, ja dodaję: „I o tych którzy nie przykazali”, ponieważ powinniśmy modlić się i o tych, którzy prosili nas o to, i o tych, którzy nie prosili tego, o tych, kogo my znamy i nie wiemy u ilu tysięcy ludzi jest wymuszona potrzeba o wiele większa i problemy poważniejsze, niż u tych, którzy prosili o naszą modlitwę! Módlmy się i o tych, kogo potraktowano niesprawiedliwie, aby prawda stała się jawna; o to, aby byli ułaskawieni ci, którzy są w więzieniach, a przeżyte przez nich cierpienia poszły im na pożytek, i oni się poprawili.
Dokładając do ognia drewna, ja modlę się: „Ogrzej, Boże mój, tych, którzy pozbawieni są ciepła”. Spalając listy, które mi przysyłają (przeczytawszy listy, ja spalam je, ponieważ one zawierają to, czego nie powinni znać inni, i w szczególności, wyznania grzechów), ja mówię: „Niech spali Bóg wszystkie ich niedociągnięcia. Niech pomoże On im żyć duchowo i niech uświęci ich”. A jeszcze mam przyzwyczajenie prosić świętych aby opiekowali się ludźmi, którzy noszą ich imiona, a wszystkich świętych proszę aby wstawili się za tych, którzy nie mają świętego patrona, opiekuna [234].
- Geronda, jak lepiej: prosić o miłosierdzie Boże ogólnie czy, zgodnie z przykazaniem Zbawiciela „proście i dane wam będzie” [235], prosić w modlitwie i o coś konkretnego?
- Módl się ogólnie i mów: „Hospodi Iisusie Christie, pomiłuj strażduszczych tielesno i duszewno„ („Panie Jezusie Chrystusie, zmiłuj się nad cierpiącymi ciałem i duszą”). Ta modlitwa obejmuje również zmarłych. Jeśli przychodzi ci na myśl ktoś z rodziny, to odmów za niego modlitwę: „… Zmiłuj się nad sługą Twoim (wymień imię)” i od razu przejdź do ogólnej modlitwy za świat cały: „…Zmiłuj się nad całym światem Twoim”. Ty możesz pomyśleć o konkretnym człowieku, doznającego wymuszonej potrzeby, trochę pomodlić się za niego, a potem odmawiać modlitwę „Panie, Jezusie Chrystusie, zmiłuj się nad nami” z bólem za wszystkich, aby… pociąg nie odjechał tylko z jednym pasażerem. Nie trzeba skupiać się na kimś jednym, bo inaczej potem nie będziemy mogli pomóc modlitwą ani samym sobie, ani innym. Kiedy modlisz się, przykładowo, o kogoś, kto choruje na raka, to módl się za wszystkich, u kogo jest rak, i dodawaj modlitewkę za zmarłych. Albo, jeśli widzisz jakiegoś nieszczęśnika, to niech twój umysł od razu idzie do wszystkich nieszczęsnych, i módl się za nich. Pamiętam, jak będąc dzieckiem zobaczyłem jednego żebraka, który zmarł na progu tureckiego domu, dziesięć metrów od naszego. Nazywał się Piotr. Turczynka znalazła go rano leżącego przy ich ganku, i, kiedy zaczęła go szturchać, zrozumiała, że on umarł. Ja go do tej pory pamiętam. A ileż w świecie jest takich „Piotrów”! Modlącemu się korzystnie jest prosić o coś konkretnego i myśleć o tym, że nasi bliźni cierpią, ponieważ od tego jego serce ranione jest bólem. A potem z bólem w sercu człowiek wraca w modlitwie od konkretnego do ogólnego i serdeczną modlitwą bardziej pomaga ludziom.
Mnichowi dobrze jest dzielić swoją modlitwę na trzy części: za siebie, za cały świat i za zmarłych. Ale nawet i przy takim podziale, pomimo tego, że wydaje się on równym, największa troska mnicha jest o samym sobie, ponieważ jego dusza jest jedna, podczas gdy żywych i umarłych – miliardy.
- Geronda, a ja na posłuszeństwie zwykle modlę się tylko za siebie.
- To nieprawidłowo. Jeśli modlić się tylko za siebie w celi, modlić się tylko za siebie na posłuszeństwie, to jak serce zrani się bólem? Kiedy u kogoś pojawia się miłość, ubolewanie, ofiarność, to pojawia się jakieś wyższe współczucie wobec innych, a serce od tego nasładza się (raduje się). W ten sposób, człowiek nie zapomina modlić się podczas pracy. Wtedy ludzie otrzymują prawdziwą pomoc, ale pomoc otrzymuje i sam modlący się i przeżywający duchową radość. Wypełniaj swoje posłuszeństwo i módl się: „Panie Jezusie Chrystusie, zmiłuj się nad nami”, aby twoja modlitwa pomogła wszystkim ludziom. To „zmiłuj się nad nami” obejmuje wszystkich ludzi, nawet i tych pięciu-sześciu – ilu ich tam – „wielkich”, od których zależy los całego świata. Trudź się i módl się za tych, którzy trudzą się. Ta modlitwa pomaga i tym, kto pracuje fizycznie, i tym, kto pracuje duchowo. Ponieważ trudzi się wielu, i w dodatku trudzi się gorliwie. Jedni – dla dobra Cerkwi i państwa. Drudzy – na zło: noce na okrągło przesiadują, wymyślają, jak zniszczyć świat. Trzeci zbierają się na konferencjach i starają się znaleźć sposób, aby przeszkodzić poprzednikom uczynić zło. Czwarci też pracują dzień i noc, nie śpią, starając się znaleźć rozwiązanie ogólnoludzkich problemów. Módl się, aby Bóg oświecił złych i oni robili mniej zła albo żeby Bóg całkowicie usunął zło. Módl się, aby On oświecił dobrych i oni pomagali ludziom. Módl się za tych, kto chce trudzić się, ale, będąc chorym, nie może, módl się i za tych, którzy są zdrowi, ale nie mogą znaleźć pracy, podczas gdy doświadczają wymuszonych potrzeb. Myśl o różnych przypadkach i módl się za nich. Kiedy umysł podąży do tych wszystkich ludzi, serce zrani się bólem, i modlitwa staje się serdeczną. Iluż ludzi w ciągu całego dnia potrzebuje modlitwy! Nie traćcie więc czasu na próżno. Zacząwszy modlić się za tego, kto o to poprosił (nieważne, że on nie mając wielkiej wymuszonej potrzeby w modlitwie, uważa, że ma w niej potrzebę), modlący się idzie dalej i myśli o tych wszystkich, kto doświadcza jeszcze większą potrzebę. A wtedy pomoc otrzymuje i ten, kto sądził, że ma on potrzebę w modlitwie, ponieważ posłużył on jako powód dla czyjejś modlitwy za wielu.
Pomoc, okazywana poprzez modlitwę.
- Geronda, święty apostoł Jakub mówi: „Wiele może modlitwa sprawiedliwego pospieszestwujema (żywa, sprzyjająca) [236]. Co znaczy „pospieszestwujema”?
- Trzeba, aby ten, kto prosi o czyjeś modlitwy, i sam przy tym chciał pomóc sobie, chciał zbawić się. On powinien trudzić się ascetycznie. To znaczy dla tego, aby otrzymać pomoc od modlitwy sprawiedliwego człowieka, trzeba samemu mieć dobre usposobienie. Bóg słyszy modlitwę, czynioną sercem, jednak i ten, za kogo modlą się, powinien chcieć przyjąć pomoc. Jeśli zaś on tego nie chce, to modlący się musi mieć świętość Paisija Wielkiego, aby mógł wyprowadzić jego duszę z piekła [237]. Dlatego najpierw módlcie się za tych, którzy usposobieni są aby się zbawić.
Ja, prosząc Boga o przeróżne wymuszone potrzeby, mówię: „Boże mój, niech Twoja pomoc będzie widoczna, aby ludzi otrzymali od tego i duchową korzyść. Jeśli zaś ona nie będzie dostrzegalna, to nie trzeba nam pomagać”. Wielu nawet i nie rozumie, od jakich burz wybawia nas Bóg, zupełnie nie myślą o tym i nie wychwalają Go. Dlatego prośmy, aby Chrystus, Matka Boża, święci pomagali ludziom, ale niech ich pomoc będzie namacalna, aby szło to ludziom na pożytek. Przypuśćmy, ktoś potyka się na rusztowaniu, ale Bóg urządza tak, że on chwyta się tam, gdzie nie było za co się uchwycić, i zostaje żywy. Albo ktoś pada i nie doznaje skaleczeń, trafia w samochodową katastrofę i zostaje nieuszkodzony. We wszystkich tych przypadkach trzeba pomodlić się, aby człowiek zrozumiał, że został uratowany dlatego, że Bóg pomógł mu i, zrozumiawszy to, otrzymał duchowy pożytek. Jeden mój znajomy upadł z mostu do rzeki i został żywy. „No co, – zapytałem go, – zeskoczyłeś głębokość zmierzyć?” Święci trzymają nas na rękach. Jednemu młodzieńcowi dałem jak błogosławieństwo krzyżyk. On pędził na motocyklu i przeleciał wraz z nim przez taksówkę, przekoziołkował w powietrzu popędził dalej po drodze – nie otrzymawszy nawet zadrapania. Od pewnej zguby zbawia się wielu, ale nie wielu uświadamia to sobie i poprawia się.
- Jeśli ja modlę się za kogoś, ale on sam nie prosi o pomoc, to czy otrzyma on ją?
- To zależy od wielu. Przede wszystkim, jeśli u tego człowieka było dobre usposobienie, ale nie nadarzyła się mu sprzyjająca możliwość realizacji go, to ma on prawo do boskiej pomocy. Niech inni i nie modlą się za niego, przyjdzie pora, i Bóg da mu sprzyjającą możliwość poprawić się. Ale jeśli on poprosi o pomoc na samym początku, to Bóg interweniuje, i on poprawi się wcześniej. W przeciwnym wypadku on poprawi się później. Modlitwą my dajemy Bogu prawo do interwencji. Nie ma wątpliwości: jeśli człowiek od serca prosi o pomoc i pokornie mówi: „Módl się, ojcze, i za mnie”, to on opala twoje serce, i ty nie możesz o nim zapomnieć. Jeśli zaś on mówi zupełnie powierzchownie: „Módl się, módl się, wyciągnij jakiś tobołek, jakby mówił ci: „Witaj!”” – to jak ty go wspomnisz?
Kiedy dokonywana jest serdeczna, z bólem modlitwa za wymuszone potrzeby świata, ludzie, proszący w tym czasie pomocy u Boga, od razu ją otrzymują. Ja mogę przytoczyć niemało najoczywistszych przykładów. Wiele lat temu jeden człowiek, będąc w wielkiej rozpaczy i zamroczywszy się w świadomości, przekroczył granicę i znalazł się w jednym z komunistycznych krajów. Tam uznali go za zwiadowcę, schwycili, bili i wsadzili do więzienia. W więzieniu on modlił się. Pewien mój znajomy mnich dowiedział się o jego nieszczęściu i pomodlił się: „Boże mój. Proszę Ciebie, uwolnij go! Tobie łatwo jest to zrobić”. Z więzienia poprowadzili go na przesłuchanie, a po przesłuchaniu on… znalazł się na terenie Grecji. Kiedy go przesłuchiwali już nasi śledczy, on odpowiadał: „Mnie bili, posadzili do więzienia, żądali przyznania się. A co było potem, ja nie pamiętam. Nawet i nie zrozumiałem jak znalazłem się na greckiej placówce, nie wiem, jak to się stało”. Taka jest siła modlitwy. Modlitwa skłania Boga do łaski.
Dobrze, jeśli nasza „radiostacja” pracuje nie przestając, aby nadążać za wszystkimi, którzy proszą o pomoc. W wojsku, w kompanii łączności, my nie tylko śledziliśmy za obcymi radiostacjami, ale i pomagaliśmy swoim. Włączaliśmy pośrednią radiostację dla tych, którzy byli daleko od centrali i nie mieli wystarczającej mocy; przyjmowaliśmy ich wiadomości i przekazywaliśmy je dalej. Nas zawsze było dwóch, i my na dwie zmiany dyżurowaliśmy przy radiostacji okrągłe doby, ponieważ gdyby radiotelegrafista był tylko jeden, to on by się urywał i wtedy ten, komu potrzebna była pomoc, nie otrzymywał by jej, jego informacje nie osiągały by miejsca przeznaczenia. Jedna taka radiostacja, jeśli pracuje ona stale, może pomagać tym, czyje wiadomości nie dochodzą do centrali. Tak i ten, kto ma śmiałość do Boga i modli się za bliźniego, włącza swoją pośrednią „radiostację” między człowiekiem, proszącym o pomoc, i Bogiem. Ale jeśli jeden będzie prosić o pomoc, a drugi swoją radiostację wyłączy, to co z tego wyjdzie?
Godność ma jakość modlitwy.
- Geronda, kiedy prosimy o coś poważnego, to czy nie powinien modlitwie towarzyszyć post?
- A o tym to i mówić nie ma potrzeby. Post, asceza są przesłankami, koniecznymi warunkami modlitwy. Ale dla tego, aby modlitwa była prawdziwa, trzeba odczuwać ból za ludzi. Przecież dla wielu chrześcijan naszych czasów pragnienie aby nie niepokoić się stało się już regułą, wzorem. Nawet emeryci, przesiadujący całe dnie na okrągło bez zajęcia, nie chcą zbliżyć do siebie jakiegoś porzuconego dziecka, ponieważ sprawi ono im kłopoty. Oni lepiej pojedzą, wypiją kubeczek kawy, pójdą pospacerować, odwiedzić kogoś chorego w szpitalu z pielęgniarkami i opiekunkami, zajdą tam, gdzie wszystko w porządku, bo tak jest łatwiej. Czyli to wszystko będzie im ku przyjemności, a jednocześnie i myśli swoje będą oni uspakajać tym, że wypełnili swój obowiązek. Iluż ja prosiłem pomóc porzuconym dzieciom! Ale wszystko na próżno.
Na Świętej Górze jakoś poszli krestnym chodem (procesją) prosić o deszcz, i zamiast deszczu wybuchł pożar! Na krestny chod nie można chodzić jak na spacer. Musi pojawić się ból. Bo czyż zostanie pokusa czy jakaś trudność nierozwiązanymi, jeśli mnisi pomodlą się od serca? Ale ja widzę, jaki duch panuje w monasterach, pomimo wszystkich tych trudnych lat. „Radujmy się!” Ale świat tu płonie! Nas proszą odsłużyć czuwanie, przypuśćmy, za jakiegoś chorego. My śpiewamy „Otworzyłem Tobie rękę” i radujemy się. Człowiek umiera, a my z przyjemnością spędzamy swój czas i mówimy: „Odsłużyliśmy czuwanie za chorego”. A jakież to czuwanie?! Urządziliście sobie rozrywkę! Tak, to duchowa rozrywka. A czasem my nie modlimy się za tego, kto choruje, nawet kiedy kapłan wygłasza: „Za w niemocy leżących”. Ale nasza pomoc byłaby skuteczniejsza, gdybyśmy pomodlili się trochę i z czotkami (odpowiednik różańca). Ja nie wzywam do zlikwidowania przewidzianych cerkiewnym ustawem świątecznych czuwań, ale w przypadkach, podobnych do tylko co przytoczonego, trzeba znaleźć trochę czasu i dla tego, aby przeciągnąć przynajmniej, jeden-dwa czotki z modlitwą: „Hospodi Iisusie Christie, pomiłuj raba Twojego” (Panie Jezusie Chrystusie, zmiłuj się nad niewolnikiem (sługą) Twoim”).
Cała podstawa jest w charakterze, jakości modlitwy. Modlitwa powinna być serdeczna i pochodzić z bólu. Dla Boga godność ma nie tyle ilość, ile jakość modlitwy. Ilość modlitwy w monasterach jest, ale tego mało, powinna być i jakość. Tylu ludzi modli się i po tyle godzin! A gdyby ta modlitwa była serdeczna, to świat dawno by się zmienił! A dlatego cel jest w tym, aby cerkiewne nabożeństwa odprawiane były od serca.
Serdeczna modlitwa pomaga nie tylko innym, ale i nam samym, ponieważ ona pomaga temu, żeby w nas pojawiła się wewnętrzna dobroć. Kiedy stawiamy siebie na miejsce drugiego, w nas w naturalny sposób pojawiają się miłość, ból, pokora, wdzięczność Bogu z nieustannym wychwalaniem Go. I wtedy, stawszy się miłą Bogu, nasza modlitwa za bliźniego pomaga mu.
„I przymuszali Go”. [238]
- Geronda, podczas modlitwy moje serce pozostaje chłodne.
- To dlatego, że umysł nie wysyła telegramu do serca. A, oprócz tego, w modlitwie trzeba potrudzić się, nie można w mgnieniu oka osiągnąć takiego stanu, aby umysł całkiem nie odchodził. Niezbędna jest cierpliwość. Jak do drzwi pukają? Pukną raz pukną drugi, potem czekają – i drzwi otwierają się. A ty chcesz jeden raz puknąć i od razu wejść. Tak nie bywa. Kiedy zaczynasz modlitwę, to co, nie masz do niej ochoty?
- Ja odczuwam potrzebę pomocy, bo czuję się słabą.
- A, właśnie od tego to i zaczyna się. W modlitwie niezbędna jest wytrwałość. „I przymusili Go”, – mówi Ewangelia o dwóch uczniach, którzy spotkali Pana na drodze do Emaus. Chrystus został z nimi, ponieważ oni, będąc z Nim w (duchowym) pokrewieństwie, mieli do tego prawo. U nich była pokora, prostota, dobroć w pozytywnym sensie tego słowa, śmiałość. U nich były wszystkie przesłanki, żeby Chrystus został z nimi, i dlatego On to uczynił.
O wszystko o co prosimy trzeba modlić się z wiarą, trzeba cierpieć, i Bóg przemówi. Przecież, modląc się z wiarą, człowiek w pewien sposób zobowiązuje Boga do spełnienia prośby ze względu na tę wiarę. Dlatego prosząc o coś Boga, „nie zwątpmy” i będziemy wysłuchani. „Miejcie wiarę i nie wątpcie” [239], – powiedział Pan. Bóg wie, kiedy dać nam to, o co my prosimy, tak, aby to nie przyniosło nam duchowej szkody. Czasem prosimy o coś Boga, ale nie mamy cierpliwości i niepokoimy się. Należałoby się nam niepokoić, gdyby nasz Bóg nie był silny, ale skoro mamy Wszechmocnego Boga, Który ma tak wielkie mnóstwo miłości, że karmi On nas Swoją Krwią, to naszym niepokojom nie ma usprawiedliwień. Czasem my nie powierzamy rozwiązania jakiegoś problemu w ręce Boże, a działamy po ludzku. Kiedy prosimy o coś Boga, ale nasza wiara chwieje się, i my, nie oczekując, kiedy On odpowie na nasze prośby, chcemy po ludzku osiągnąć to, co trudno jest osiągnąć, to podobne jest to do tego, jakbyśmy składali Carowi Bogu prośbę, ale, kiedy On wyciąga Swoją rękę do działania, zabieramy naszą prośbę z powrotem. Potem znów prosimy Go, ale nasza wiara znów chwieje się, znów niepokoimy się i powtarzamy to samo. Tak nasza męka staje się przewlekłą. Czyli zachowujemy się, jak człowiek, który składa prośbę do Ministerstwa, ale szybko, przemyślawszy, wycofuje ją. Potem on znów przemyśliwuje i składa ją z powrotem, upływa jeszcze troczę czasu, i on znów wycofuje ją. Jednak prośba powinna leżeć na miejscu, aby doszła na nią kolej.
Modlitwa z bólem.
- Geronda, a jak wy modlicie się o jakiejś wymuszonej potrzebie?
- Podstawa wszystkiego w tym, żeby zaczęło boleć. Jeśli nie boli, to można czasami ciągnąć czotki, ale modlitwa nie będzie miała żadnego rezultatu. Jeśli człowiek ubolewa za to, o co się modli, to on i samym tylko westchnieniem dokonuje serdeczną modlitwę. Wielu, kiedy ludzie proszą ich o modlitwę, nie mają czasu i modlą się o potrzeby tych ludzi samym tylko westchnieniem. Ja nie mówię, że nie trzeba modlić się, ale jeśli zdarzyło się tak, że nie ma czasu, to wzdychanie o cudzym bólu jest serdeczną modlitwą. To znaczy, według swojej mocy ono równe jest całym godzinom modlitwy. Na przykład, czytasz list, widzisz wymuszoną potrzebę, wzdychasz i potem modlisz się. O, to wielka rzecz! Ty jeszcze nie wziąłeś słuchawki, jeszcze nie wybrałeś numeru, a Bóg już słyszy ciebie! A jak dobrze rozumie to ten, o kim czyniona jest taka modlitwa! Popatrzcie, jak opętani, gdzie by oni nie byli, rozumieją, kiedy ja modlę się za nich, i krzyczą!
Prawdziwa modlitwa – to nie przyjemność, nie „nirwana”, ona zaczyna się z bólu. Co to za ból? Człowiek męczy się w dobrym sensie tego słowa. Jest mu boleśnie, on stęka, cierpi, o co by się nie modlił. Wiecie, co znaczy „cierpieć”? Tak, on cierpi dlatego, że współuczestniczy w ogólnym ludzkim bólu albo też w bólu jakiegoś konkretnego człowieka. Za to współuczestnictwo, za ten ból Bóg wynagradza mu boską radością. Oczywiście, człowiek nie prosi o boską radość, ona przychodzi jako skutek, ponieważ on współuczestniczy w cudzym bólu.
- A od czego trzeba zaczynać?
- Człowiek o czymś dowiaduje się, na przykład, o tym, że zdarzył się nieszczęśliwy wypadek. „Ach!” – wzdycha on, A Bóg natychmiast daje mu pocieszenie za to małe westchnienie. On widzi, jak komuś boli, i natychmiast współczuje mu, pocieszając się boskim pocieszeniem od Boga, i nie pozostaje z tą goryczą bólu. Wtedy bliźni otrzymuje pomoc od jego modlitwy. Albo też on rozmyśla: „Bóg dał nam tyle, a co zrobiłem dla Niego ja?” Pewien człowiek powiedział mi następujące, wywołujące na mnie wrażenie, słowa: „Kiedy dokonywany jest Sakrament Boskiej Eucharystii, to aniołowie zakrywają swoje oblicza, my zaś przyjmujemy Pryczastije Ciała Chrystusowego. A co zrobiłem dla Chrystusa ja?” Tak w dobrym sensie cierpi dusza.
- Geronda, a jak modlący się może zrozumieć, że jego modlitwa pomogła bliźniemu?
- Modlący się dowie się o tym według tego boskiego pocieszenia, które on odczuwa w sobie po dokonanej przez niego serdecznej, wypełnionej bólem modlitwie. Jednak najpierw ból innego człowieka trzeba uczynić swoim bólem, a potem dokonywać i serdeczną modlitwę. Miłość jest boską cechą, ona informuje bliźniego. Tak i w szpitalach jeśli lekarze i pielęgniarki rzeczywiście cierpią za chorych, to jest to najskuteczniejszym lekarstwem ze wszystkich, które oni im dają. Chorzy odczuwają współczucie do nich i czują pewność, bezpieczeństwo, pocieszenie. Temu, kto cierpi, nie są potrzebne ani nasze liczne słowa, ani nasze pouczenia. On rozumie, że ty z jego powodu ubolewasz, i to pomaga mu. Ból – to wszystko. Jeśli ubolewamy z powodu innych, to zapominamy o sobie, o swoich własnych potrzebach.
Boskie pocieszenie.
- Geronda, kiedy ja cierpię z powodu innych, ogarnia mnie trwoga, i nie mogę się modlić.
- Po tej trwodze widać, że żyje w tobie ludzki pierwiastek. Ja im większy ból odczuwam za innych, tym więcej modlę się i duchowo raduję się, ponieważ mówię o wszystkim Chrystusowi, a On doprowadza wszystko do porządku. I ja widzę, że im więcej mija lat, tym bardziej zanika moja fizyczna dziarskość, ale dziarskość duszy wzrasta, ponieważ miłość, ofiarność, ból za bliźniego dają wielką siłę duszy. Oto, spójrz tylko, wczoraj wieczorem, kiedy odprawialiście czuwanie, miałem niewiele dziarskości, ale otrzymywałem siłę od cudzego bólu. Całą noc do Boskiej Liturgii przestałem na nogach, przyjmując ludzi [240]. Potem w cerkwi znów stałem na nogach, ale, pomimo tego, nie odczuwałem zmęczenia, ponieważ ubolewałem za ludzi i ten ból dawał mi siłę. Tak i ty – módl się i raduj się. Bóg wszystko urządzi.
Jeśli człowiek odnosi się do bólu duchowo, to nie ma on smutku. Weźmy choćby tych ludzi, którzy przychodzą do mnie. Jakże boleśnie było mi za nich! Ja nie wysłuchiwałem ich byle jak, półuchem, ja cierpiałem, wzdychałem, ale każdym westchnieniem wkładałem trudność na Boga, i On pocieszał mnie w tym bólu, który przeżywałem za bliźniego. Czyli przy duchowej relacji do cudzego bólu przychodzi boskie pocieszenie, ponieważ jeśli w bólu jest nadzieja na Boga, to w nim jest i boskie pocieszenie. A inaczej jak to wszystko można wytrzymać! Gdyby nie było tego pocieszenia, to jak mógłbym żyć z tym wszystkim, co przypada mi słyszeć? Jest mi boleśnie, ale ja myślę i o boskiej nagrodzie tym, kto cierpi ból.
My jesteśmy w rękach Bożych. Skoro jest boska prawda, boskie wynagrodzenie (odpłata), to nic nie przemija darmo. Ile człowiek męczy się, tyle za to jest mu odpłacane. Bóg, widząc na ziemi tyle bólu, widząc nawet i to, co niedostępne jest naszemu postrzeganiu i pojmowaniu, tym nie mniej nie wpada w rozpacz. „Ty więcej cierpisz? Ja więcej dam tobie w drugim życiu”, – mówi Bóg i od tego raduje się. A w przeciwnym razie jak by On, że tak powiem, mógłby znieść tyle niesprawiedliwości, tyle zła? Jednak, mając na uwadze nagrodę tym, którzy cierpią, On, jeśli można tak się wyrazić, może znieść ten wielki ból. A nam, nie widzącym, jaką sławę otrzyma nasz bliźni, i cierpiącym za niego, Bóg wynagradza boskim pocieszeniem.
- Geronda, czy nie wyczerpuje człowieka to przeżywanie za bliźniego?
- Nie. Jeśli odnosić się do każdego problemu duchowo, to wyczerpania nie będzie. Początkowo, słysząc, jak ktoś cierpi, człowiek doświadcza goryczy, ale potem jako nagroda przychodzi boskie pocieszenie, i jego organizm nie rozsypuje się. Gorycz z powodu światowego zamieszania doprowadza do chorób: krwawieniom żołądka i innych, ale gorycz z powodu bólu za innych zawiera w sobie boski balsam i nie szkodzi organizmowi.
Niebezpieczeństwo niewrażliwości.
- Geronda, czasem świeccy proszą mnie pomodlić się o rozwiązanie ich problemów. Ja modlę się, ale bólu nie odczuwam.
- Mogą być dwie przyczyny tego. W pierwszej jest niebezpieczeństwo, w drugiej – duchowe podejście do problemu. Pierwszy przypadek – to kiedy mnich zapomina o swoich bliskich ale i o innych też nie myśli, to znaczy nie modli się za ludzi. To bardzo źle. To znaczy my, zostawiwszy naszych bliskich, przychodzimy do monasteru i z upływem czasu zapominamy o nich. Ale przecież o pozostałych ludziach zapomnieć przy tym jest o wiele łatwiej. Tak, my rozpoczęliśmy nasze życie duchowe, ale nie zaczęliśmy duchowo współuczestniczyć w bólu innych. Nie rozwijamy się duchowo w tym celu, aby być w stanie poczuć ich potrzeby, i jest niebezpieczeństwo wpaść od tego w nieczułość. Pomaleńku mnich staje się obojętnym, i jego serce przemienia się w kamień. W drugim przypadku modlący się ubolewa za cały świat, ale odczuwa on i pocieszenie, rozumiejąc, że ten, kto cierpi, będzie mieć nagrodę od Boga, będzie męczennikiem. Ta myśl przynosi mu głęboką pewność, on doświadcza wewnętrzną radość. W tym przypadku jego serce nie jest kamienne, ale wypełnione boską miłością.
Jeśli mnisi nie będą uważni, to ich serce może stać się bardzo twardym. Ludzie świeccy widzą biedy, nieszczęścia swoich bliźnich i przeżywają za nich. My tego nie widzimy i możemy dojść do tego, że zaczniemy prosić jedynie tylko dla samych siebie. I jeśli nie zajmujemy się subtelnym, czułym działaniem, aby odczuć nieszczęścia innych ludzi i dokonać za nich serdeczną modlitwę, to staniemy się zatwardziali, bezlitośni. Dojdziemy do tego, że będziemy dążyć do własnej korzyści, i nasze serce od obojętności skamienieje. To przeciwne jest Ewangelii. Mnich powinien przejawiać współczucie, doświadczać bólu i modlić się za wszystkich ludzi. To nie rozprasza go, przeciwnie, modlitwą on pomaga i sobie, i innym.
- Geronda, ja, pomimo tego, że widzę cały swój stan godny pożałowania, więcej modlę się za innych. Być może, lepiej mi modlić się nie za innych, a tylko za samą siebie?
- Z (wielkiej) pokory? Jeśli z pokory, to z wielką pokorą mów Bogu: „Boże mój, Ty taką, jak ja jestem, usłyszeć nie powinieneś. Ale czy nie będzie niesprawiedliwie, jeśli z mego powodu zaczną cierpieć inni? Przecież gdybym ja była w stanie duchowym, miała śmiałość w modlitwie, Ty byś słyszał mnie i pomagał im. W tym, że ktoś cierpi, jest i moja wina. Ale w czym zawinił mój bliźni, dlaczego on miałby cierpieć z mego powodu? Proszę Ciebie, pomóż mu”. To znaczy wszystko zależy od tego, na jakie miejsce w odniesieniu do innych stawiamy siebie. Ty odczuwasz swoją niegodność, ale oto, widząc czyjeś cierpienie, ty niepokoisz się, współczujesz, modlisz się. Ja, widząc, na przykład, ślepego, odczuwam winnym za to siebie, ponieważ gdybym był w duchowym stanie, to mógłbym go uzdrowić. Bóg dał nam możliwość stać się świętymi, czynić cuda, podobnie jak On. I my, uznając swoją wielką czy małą chorobę duchową, pokornie prosimy o cielesne zdrowie naszego bliźniego, naszego współczłowieka, będąc winnymi w jego chorobie. Ponieważ gdybyśmy my byli duchowo zdrowi, to on dawno by wyzdrowiał i nie męczył by się. Przyjmując właściwą wobec innych postawę, uważając siebie winnymi za wszystko, co dzieje się na świecie, modlimy się: „Panie Jezusie Chrystusie, zmiłuj się nad nami”, i cały świat otrzymuje pomoc. I o swoim stanie godnym pożałowania – trzeba poczuć za niego ból i zdobyć miłosierdzie Boże. Ale, oczywiście, jeśli człowiek osiągnął stan duchowy, to dla siebie samego on nie prosi o nic.
Ja widzę, że często my niepoprawnie rozumiemy słowa: „Panie Jezusie Chrystusie, zmiłuj się nade mną”, i z fałszywej pokory nie mówimy: „Zmiłuj się nad nami”, nie modlimy się za innych, ale tylko za samych siebie. Dlatego i ludzie świeccy czasem niepoprawnie rozumieją nas, mnichów, i obrażają się, mówią, że my jesteśmy egoistami i dbamy jedynie o to, aby zbawić się samym. „Zmiłuj się nade mną” – to dla tego, aby nie wpaść w dumę. Jedna modlitwa pokornego człowieka, który wierzy w to, że jest on gorszy od wszystkich, ma większą wartość, niż całe całonocne czuwanie, które odprawiane jest z dumną myślą. Modląc się z dumą, my ośmieszamy sami siebie.
Stan bojowej gotowości.
- Nie zapominajcie o tym, że my przeżywamy trudne czasy, i o tym że konieczni trzeba wiele modlitwy. Pamiętajcie o tej wielkiej wymuszonej potrzebie, której doświadczają teraz ludzie, pamiętajcie o tej wielkiej gorliwości do modlitwy, której wymaga od nas Bóg. Módlcie się o tym powszechnym obłędzie, który ogarnął cały świat, módlcie się o to, aby Chrystus zmiłował się nad Swoim stworzeniem, ponieważ zbliża się ono do katastrofy. Niech On w Boski sposób interweniuje w tej szalonej epoce, którą my przeżywamy, ponieważ świat prowadzą do zamętu, do szaleństwa, w ślepy zaułek.
Bóg wezwał nas modlić się za świat – za świat, w którym tyle problemów! Nieszczęśni ludzie, oni nawet nie potrafią, nie mają czasu aby się przeżegnać! Jeśli nie będziemy modlić się my, mnisi, to komu my to zostawimy? W czasie wojny żołnierz był w stanie bojowej gotowości: on już w butach, on tylko czeka na rozkaz. W takim samym stanie powinien być i mnich. Ech, gdybym ja był Makkawiejem (Machabeuszem) [241]! Odchodziłbym w góry, aby stale modlić się za ludzi.
Modlitwą powinniśmy pomóc całemu światu, aby diabeł nie mógł robić, co zamyśli. Diabeł dobił się teraz pewnych praw. Bóg nie to żeby pozwalał mu robić wszystko, co się zechce, po prostu On nie narusza wolnej wili. Dlatego my powinniśmy pomoc światu modlitwą. Jeśli ktoś ubolewa z tego powodu, co panuje teraz na świecie, jeśli ktoś modli się o tym, to ludzie otrzymują pomoc, i przy tym wolność ich woli pozostaje nienaruszona. Jeśli dzięki Łasce Bożej osiągniecie jeszcze trochę sukcesów, to my podejmiemy coś szczególnego odnośnie modlitwy, ustawimy tę sprawę jak należy. Wy staniecie się „radarem”, przecież i dziejące się wokół zmusza nas do tego. My organizujemy modlitewną brygadę. Wy będziecie walczyć czotkami. Modlitwa powinna być czyniona z bólem. Wiecie, jaką ona wtedy posiada moc?
Mnie bardzo rani, kiedy widzę mnichów, działających nie przez Boga, modlitwą, a po człowieczemu – w tym, co trudno jest osiągnąć po człowieczemu. Bóg może wszystko doprowadzić do porządku. Mając właściwe duchowe działanie, można tylko samą modlitwą budować monastery, zaopatrywać je we wszystko niezbędne i pomagać całemu światu. Nie trzeba nawet pracować: tylko módl się. Mnichowi trzeba starać się nie łamać sobie głowy nad tą czy inna trudnością niezależnie od tego, czy dotyczy ona osobiście jego, bliźniego czy też ogólnego stanu świata. Jemu trzeba uciekać się do modlitwy i przez Boga posyłać w świat liczne boskie moce. Przecież tak czy inaczej, to i jest zadaniem mnicha, i jeśli on tego nie zrozumiał, to życie jego nie ma żadnego sensu. A dlatego mnich powinien wiedzieć, że każdy jego niepokój, popychający go do poszukiwania ludzkich rozwiązań w przeróżnych trudnościach, męczący go i sprawiający mu ból głowy, pochodzi od przewrotnego diabła. Jeśli widzicie, że niepokoją was sprawy, których po ludzku rozwiązać nie można, jeśli nie pokładacie ich na Boga, to wiedzcie, że to – podstęp przewrotnego dla tego, abyście zostawili modlitwę, poprzez którą Bóg może posłać nie po prostu boską siłę, ale wiele boskich sił, i podawana pomoc będzie wtedy nie po prostu boską pomocą, ale Bożym cudem. Od tej chwili, jak zaczynamy niepokoić się, przeszkadzamy interwencji Boga w to, co się dzieje. Oddajemy pierwszeństwo logice, a nie Bogu, nie Bożej woli, wybierając którą, mielibyśmy prawo do boskiej pomocy. Diabeł, sprytnie wykradając miłość mnicha, stara się utrzymać go w świeckiej miłości, w świeckim postrzeganiu i świeckim służeniu bliźniemu, podczas gdy mnich sposobny jest działać w swojej mnisiej przestrzeni, jest on w stanie pracować według swojej specjalności, specjalności „łącznościowca”, ponieważ to i jest tym posłuszeństwem, które włożył na niego Bóg. Wszystko zaś inne, wszystko, czego dokonujemy ludzkimi wysiłkami, odnosi się do niższej kategorii.
Oprócz tego, mnichowi lepiej jest pomagać innym swoją modlitwą, a nie swoimi słowami. Jeśli u niego nie ma sił powstrzymać tego, kto czyni zło, to niech on z daleka pomoże mu modlitwą, ponieważ w przeciwnym przypadku, on może sam odnieść szkodę. Jedna dobra, serdeczna modlitwa posiada moc większą, niż tysiąc słów, kiedy słowa nie docierają do innych. O mnie mówią, że ja pomagam ludziom, którzy do mnie przychodzą. Ale za swoją prawdziwą ofiarę światu ja uważam te półtorej godziny, kiedy czytam Psałterz. Na wszystko pozostałe patrzę jak na rozrywkę: przyjdą, nieszczęśnicy, opowiedzą mi swój ból, no, udzielę im jakiejś rady. Dlatego ja nie uważam pomoc za swoją własna ofiarę: ludziom pomaga modlitwa. Gdybym mógł poświęcać modlitwie cały swój czas, to pomagałbym światu więcej. Załóżmy, w ciągu dnia przyjmę dwieście osób z ich cierpieniami. Ale czyż na świecie cierpi tylko dwieście osób? Nie spotkawszy się z kimś jednym i (w tym czasie) pomodliwszy się za cały świat, ja spotykam się z całym światem. I dlatego ja mówię ludziom: „Ja chcę rozmawiać z Bogiem o was, a nie z wami o Bogu. Tak lepiej jest dla was, ale wy mnie nie rozumiecie”.
Nie odnośmy się w te trudne lata niedbale do modlitwy. Modlitwa – to bezpieczeństwo, modlitwa – to łączność z Bogiem. Pamiętacie, co pisze abba Izaak? „Bóg pociągnie nas do odpowiedzialności nie za to, że nie dokonywaliśmy modlitwy, ale za to, że nie mieliśmy łączności z Chrystusem, i oszukał nas diabeł” [242].
Mnich jest latarnią morską, osadzoną na skałach.
- Geronda, jakie jest zadanie mnicha?
- Zadanie mnicha – stać się naczyniem Świętego Ducha. On powinien uczynić swoje serce tak czułym, jak płatek listkowego złota. Całe działanie mnicha jest miłością, i w swoją drogę on też wychodzi z miłości do Boga, która zawiera w sobie i miłość do bliźniego. Mnich rozmyśla o nieszczęściu ludzkości, jego serce rani się bólem, i on nieustannie serdecznie modli się za świat. Tak mnich kocha świat modlitwą. Są mnisi, pomagający ludziom więcej, niż mógłby pomóc im cały świat. Na przykład, człowiek świecki pomaga biedakowi kilogramem ryżu kilkoma pomarańczami, a i te często daje tylko dlatego, aby zobaczyli go inni, których on sam przy tym jeszcze i osądza za skąpstwo. Ale mnich czyni modlitwę i przez nią, w milczeniu, śle całe tony pomocy swoim bliźnim.
Mnich nie wytycza własnego programy działań, nie układa światowych projektów misjonarskiej pracy, on idzie do przodu bez wszelkiego własnego planu, i dobry Bóg włącza go w Swój boski plan, a jeśli to jest potrzebne, to On w znany Mu sposób może posłać go na apostolski trud. Bóg nie wymaga od mnichów, aby wychodzili oni w świat i prowadzali ludzi za rączkę. On chce, aby mnisi doświadczeniem swojej osobowości dawali ludziom światłość i w ten sposób kierowali, prowadzili ich do życia wiecznego. Czyli służba mnicha nie jest w tym, aby pomagać światu, będąc w świecie. Mnich odchodzi daleko od świata nie dlatego, że nienawidzi on świat, ale dlatego, że on kocha go. Żyjąc daleko od świata, mnich swoją modlitwą pomoże mu w tym, w czym nie można pomóc po człowieczemu, a jedynie tylko przez boską interwencję. Dlatego mnich powinien przebywać w stałej łączności z Bogiem, przyjmować od Niego sygnały i wskazywać ludziom drogę do Niego.
Ja przez długi czas nie mogłem zrozumieć, jak usprawiedliwiają katolicy niektóre rzeczy. Ale oto niedawno do mnie do celi przyszło dwóch katolików-architektów z Rzymu, wątpliwości rozstrzygnęły się. Czym jest Prawosławie, oni nie rozumieli, ale nastawieni byli życzliwie. „Dlaczego, – zapytali oni mnie, – mnisi siedzą tu? Dlaczego nie idą oni w świat na ogólnoludzka służbę?” – „A czyż, – odpowiedziałem, – latarnie morskie nie powinny stać na skałach? Co, rozkażecie im przejechać do miast i podłączyć się pracy ulicznych lamp? Latarnie morskie mają swoją służbę, lamy uliczne swoją”. Mnich – to nie lampka, która wisi nad miejskim chodnikiem i świeci pieszym, aby ci nie potykali się. Mnich jest odległą latarnią morską, osadzoną wysoko na skałach i swoim blaskiem oświetlający morza i oceany w tym celu, aby statki płynęły dobrym kursem i dotarły do Boga – punktu swego przeznaczenia.
Ciche, bezszumne kazanie mnicha.
- …Oto wezmę pomodlę się, abyście wy, trzy nowicjuszki, nie wyrastały! Abyście takimi i zostały na zawsze: w tych niebieskich chustach, takiego małego wzrostu, takiego wieku! Wiecie, jaką spokojną korzyść mają ludzie od tego, że was widzą? Przecież teraz na świecie trudno jest znaleźć przyzwoitą dziewczynę. Większość dziewczyn zachowuje się dziko: w ręce papieros, wydziwiają jak nie wiem kto… A tu ludzie widzą, jak dziewice, które poświęciły siebie Bogu, śpiewają w cerkwi, radują się… „A to cóż takiego?” – dziwią się ludzie. „Jest tu jakaś zakwaska. Powiedzieć, że one durne? Ale nie, tak nie powiesz. Powiedzieć, że czegoś im brakuje? Nie, mają wszystko. Widać, i prawda, że jest coś wyższego!” Tak-tak, rzeczywiście, wiecie, jaka z tego korzyść?
Kiedy świeccy, niech nawet niewierzący, ludzie przychodzą do monasteru i widzą prawdziwych mnichów, to, jeśli jest u nich dobre usposobienie, oni stają się wierzącymi. Wielu bezbożnych uczonych, przyjechawszy na Świętą Górę po prostu na wycieczkę, zmieniło swoje życie. Ludzie w pozytywnym sensie zastanawiają się i poznają duchowe życie. Oni widzą radujących się młodych ludzi, którzy, mając w świecie wszystkie przesłanki do tego, aby odnieść sukcesy, porzucają bogactwo, stanowiska i żyją ascetycznie, z modlitwą i czuwaniem. Widząc to wszystko, ludzie zastanawiają się nad pytaniem: „Tak co też? Przecież jeśli, naprawdę, jest Bóg, jeśli jest inne życie, jeśli jest piekielna męka, to dlaczego ja tak żyję?” I oni zaczynają prowadzić mniej grzeszne życie albo całkiem je naprawiają. Ja znam jeden taki przypadek. Jedna dwudziestoletnia dziewczyna dokonała próby samobójstwa: rozcinała sobie żyły, ale zdążyli ją uratować. Potem jakiś mnich wziął ją i przywiózł do żeńskiego monasteru. Najpierw nieszczęsną wszystko biesiło, ale potem, zapoznawszy się z tamtejszymi mniszkami, ona oprzytomniała i powiedziała: „Tu ja widzę inny świat. A czy mogę zostać z wami?”
Takie jest ciche kazanie mnicha. Wielu głosi kazania, ale niewielu wzbudza u ludzi zaufanie do siebie, ponieważ ich życie nie odpowiada ich słowom. Ale mnich nie wygłasza głośnych kazań, obliczonych na to, aby usłyszeli go inni. On milcząc głosi Chrystusa swoim życiem i pomaga bliźniemu swoją modlitwą. On doświadczeniem żyje dla Ewangelii, i Łaska Boża go objawia. Tak mnich głosi Ewangelię w sposób najbardziej wiarygodny, a to i jest tym, czego pragnie świat, zwłaszcza dzisiejszy. Kiedy mnich mówi, to on wyraża nie po porostu myśl, ale doświadczenie. Jednak i myśl wypowiedziana przez mnicha, też niesie w sobie światło.
- A niektórzy, Geronda, mówią, że chłopcy czy dziewczęta odchodzą do monasteru albo z rozczarowania, albo od tego, że mają jakąś niepełnosprawność cielesną, albo z upośledzenia umysłowego.
- Widocznie, ci ludzie zapamiętali jeden-dwa podobne przypadki, a teraz ze złości czy z zawiści zniesławiają pozostałych mnichów, których jest 90 procent. Jednak, zorientowawszy się i zobaczywszy, że sprawa przedstawia się nie tak, oni powiedzą, że jest coś wyższego, jest Bóg.
A dlatego mnich powinien zawsze być dobrym przykładem dla świata: „Tak niech świeci światłość wasza przed ludźmi” [244]. Prawdziwy mnich – to światłość dla świata. Pamiętacie, co pisze święty Ioann Klimak? „Światło mnichom – aniołowie, a światło świeckim – mnisi” [245]. Pomoc mnicha jest skuteczna, kiedy on różni się od ludzi świeckich. Przecież to, co pomaga świeckim ludziom wymęczonym próżnymi sprawami, jest świętość. Ona swoją prostotą uczy ich pojąć najgłębszy sens życia, aby zniknął od tego ciężki, przygniatający ich serce ładunek.
Mnich i odrodzenie świata.
- Mnisi – to regularne wojsko Chrystusa, dlatego oni i nie otrzymują za swoją służbę pieniędzy. Oto, popatrz, wielu ludzi nie może zapomnieć Świętej Góry Atos. W każdym innym miejscu, dokąd by oni nie pojechali, zażądają od nich pieniędzy itp., a na Świętej Górze trzeba im tylko otrzymać pozwolenie na jej odwiedzenie; potem oni bezpłatnie mogą iść po niej, dokąd zechcą. Pieniędzy ani za jedzenie, ani za nocleg od nich nie wezmą. Ludzie znajdują na Świętej Górze coś całkiem innego i otrzymują od tego pożytek. Pewnego razu, kiedy żyłem w celi Czcigodnego Krzyża [246], przyszedł do mnie jeden człowiek poradzić się w sprawie swoich trudności. Rozmawialiśmy około półtorej godziny. Zbierając się odejść, on wyjął papierek pięciuset drachm. „Co to takiego?” – zapytałem. „Tyle, – odpowiedział on, – my płacimy lekarzowi za jedną prostą wizytę. Wybacz, może, trzeba więcej?”
Po ostatnim pożarze na Świętej Górze przyjechało tam kilku wysokich rangą urzędników z Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej aby zobaczyć, co jest potrzebne, i udzielić pomocy. Byli oni i u mnie w celi. Podczas rozmowy powiedziałem im następujące: „My przyszliśmy tu dawać, a nie brać”. – „Coś takiego słyszymy po raz pierwszy”, – przyznali się oni i natychmiast zapisali usłyszane w notatniku [247]. Czyż my zostaliśmy mnichami dlatego, aby otrzymywać materialne dobra? Zostaliśmy mnichami dlatego, aby dawać duchowe, nie otrzymując (w zamian) materialnego. My musimy być wolni od doczesnego, aby troszczyć się o duchowe. Ze względu na miłość do Chrystusa my uciekliśmy w góry, aby uwolnić się od niewoli namiętności samym i uwolnić od niej innych.
Nasze zadanie jest w tym, aby od naszych modlitw i przykładu ludzie otrzymali pomoc i duchowo odrodzili się. Odchodząc ze świata i wstępując do monasteru, człowiek staje się „ojcem” albo „matką”, to znaczy duchowym ojcem albo duchową matką. Kiedy dziewczyna zostaje mniszką, zostaje zaręczona Chrystusowi, staje się Jego oblubienicą, duchową matką i pomaga duchowemu odrodzeniu ludzi. Swoją modlitwą ona wspomaga, na przykład, temu, że powstają mocne chrześcijańskie rodziny. Ale i, oprócz modlitwy, są przypadki, kiedy ludzie potrzebują człowieczej pomocy. Każda prawdziwa mniszka, oprócz modlitwy za świat, pomaga mu stylem swego zachowania, tym, jak ona odnosi się do różnych problemów, tymi kilkoma słowami, które ona powie w gościnnym lokalu monasterskim jakiemuś pielgrzymowi, aby on mógł zrozumieć najgłębszy sens życia, albo jakiejś matce, aby ją wesprzeć. Ale, oczywiście, jeśli mniszka sama szuka kontaktu z ludźmi świeckimi itp., to jest to całkiem niegodne, ponieważ świeckie podkreślenia i aspiracje ścierają się z duchowymi regułami, a to doprowadza nas, mnichów, do udręk, męczarni. Starajcie się, na ile można, być niedostrzegalnymi dla innych. Niektórzy mnisi starają się uczestniczyć w świętach patronalnych (odpustach), odwiedzać się nawzajem, zdobywać sobie duchowych przyjaciół. A ja oto, będąc zmuszonym pójść dokądś w sprawach duchowych, czuję się tak, jakbym szedł na męczeństwo, uważam to za stratę czasu. Ja porównuję te dwa fakty i odczuwam ból duszy.
- Geronda, jaka jest przyczyna, jeśli niemłoda już mniszka jest duchowo niedojrzała?
- Ona nie dba o siebie i nie zajmuje się odpowiednią, należytą pracą duchową. Zło zaczyna się od tego. Przypuśćmy, że kogoś z was Chrystus nie powołałby do monastycyzmu. Dziewczyna zostałaby w świecie, wyszłaby za mąż i została matką. Wtedy nie ona miałaby wymagania wobec innych, ale inni wobec niej. Ona poświęcała by siebie i przez to wiele oddawałby i wiele otrzymywała. W monasterze zaś ona musi zostać duchową matką, jej powołanie jest wyższe, niż macierzyńskie. Ale co dzieje się teraz? Do monasteru ona przychodzi młodziutka i, nie zajmując się należytym duchowym działaniem, myśli, że ona ciągle jeszcze jest dzieckiem. Jednak powinna ona zrozumieć, że nie jest ona dzieckiem, aby myśleć po dziecinnemu: „Mama u nas jest, dom u nas jest, trosk nie mam żadnych, i nic mnie nie obchodzi”. Ona powinna oddawać, powinna swoim zachowaniem sprzyjać duchowemu odrodzeniu młodszych sióstr. Swoim posłuszeństwem w pomieszczeniach gościnnych, w świątyni ona powinna pomagać przychodzącym do monasteru świeckim. We wszystkim ona powinna poświęcać się i przez to będzie ona otrzymywać, nie prosząc o to. Jeśli mniszka nie ustawiła siebie w ten sposób, to wszystko idzie na marne. Ona pozostaje w stanie niedorozwiniętym i chce tylko brać i od młodszych, i od starszych, nic nie dając sama. Ona rozwija w sobie zepsutego ducha i nie dojrzewa, dlatego że nie ofiarowuje siebie innym.
Ja widzę, że stan niektórych mnichów całkowicie nie różni się od stanu pewnego Beduina, z którym zapoznałem się na Synaju. Miał on sześćdziesiąt pięć lat i mówi: „A u mnie nie ma ojca: ja jestem (kompletną) sierotą!” Ludzie w wieku sześćdziesięciu pięciu lat mają już wnuków. Minęło już dwa-trzy pokolenia, i (jak można) mówić: „U mnie nie ma ojca”, czyli szukać ojcowskiej miłości! I my, mnisi, będąc nieuważnymi, pozostajemy dziećmi – w tym jest zło. Jednak, pomyślawszy o tym, co oni w takim wieku robiliby w świecie, mniszka czy mnich powinni powiedzieć: „Teraz nie powinienem szukać ludzkiego pocieszenia. Ja powinienem złożyć siebie w ofierze, a nie mieć roszczeń wobec innych”.
Większość przychodzi do monasterów w młodym wieku, znajduje tam duchowych rodziców i może tak i pozostać w dziecięcym stanie, z dziecięcymi roszczeniami, podczas gdy, będąc w świecie, oni już byliby rodzicami sami. To znaczy z dzieciństwa oni już nie wychodzą – nie w dobrym sensie, a w dziecinnym, infantylnym. Można zobaczyć i coś takiego: człowiek zestarzał się, ale jeśli nie zaczął on pracować głową, to raduje się z cukierka czy koszulki. „A mi batiuszka bluzeczkę kupił”, – chwalił się jeden stareńki mnich atoski i pokazywał ciepłą kufajkę, którą dał mu jego starec. No całkiem jak maleńki chłopczyk, któremu mama kupiła kurtkę z naramiennikami!
Bądźmy dziećmi wobec złego, ale nie według umysłu [248]. Inaczej jak w nasze życie wejdzie odwaga? Jak przyjdzie do nas męstwo? Mnich, dla tego aby odnieść sukcesy, powinien zmiękczyć tę surowość, która w nim jest, to znaczy on powinien uczynić swoje serce trochę matczynym. Mniszka zaś, dla tego aby odnieść sukcesy, powinna zdobyć sobie trochę męstwa.
Nasza duchowa skromność zmienia innych.
- Geronda, kiedy ktoś wstępuje do monasteru, ale obraz jego myśli jest jeszcze świecki, w głowie jeszcze hula światowy wiatr, to jak om może uwolnić się od tego?
- Wstąpiwszy do monasteru, trzeba zapomnieć o świecie, a potem trzeba nie zapominać, że jesteś w monasterze. W domu, zgoda, tam można nie znaleźć sprzyjającej możliwości, dla tego aby rozpocząć życie duchowe, nie otrzymać właściwego wychowania. Ale teraz trzeba być bardzo uważnym: jakie wychowanie otrzymujesz tu, w monasterze? Monasterskie wychowanie. Monaster – to święte miejsce. Świat – to inna sprawa. Jeśli rozmyślać o tym, że znajdujesz się w świętym miejscu, to skromność przyjdzie sama. Ale jak ona przyjdzie, jeśli człowiek zapomina się i sądzi, że jest on w świecie? Mniszka powinna prowadzić się naturalnie, z prostotą, z pokorą, a nie przedstawiać z siebie wcielenie „nieszczęsnego losu”. To wywołuje obrzydzenie, odpycha.
Ja widzę, że niektóre siostry-nowicjuszki prowadzą się po świecku. Kroczą jak pawie, jak panny na wydaniu w świecie, a nie jak Chrystusowe oblubienice. A oto inne, te chodzą ze skromnością, i widzę, że w nich jest coś świętego. Jakże jedno różni się od drugiego! I od razu jest zrozumiałe, czym jest monastycyzm. Jeśli zwrócicie uwagę na pszeniczne kłosy, to zobaczycie, w wywyższającym się, prosto stojącym kłosie nic nie ma. Kłos zaś, napełniony ziarnem skłania się do dołu.
Mnich, mający czcigodność i bogobojność, zmienia tych, którzy go widzą. Oto dziś przychodził jeden hieromnich, znamy się od dawna. On nie jest ładny, to znaczy nie posiada piękna zewnętrznego, ale, mimo tego, każdy raz, kiedy przyjmuje on Priczastije, widziałem, że jego twarz promieniała. A i kiedy nie przyjmuje Priczastija, widziałem na jego twarzy blask, duchowy blask. Jak asfalt – w istocie to smoła, a popatrzysz na niego latem z daleka: on często błyszczy. Tak i tu: widzisz blask na twarzy nieładnego człowieka. Oczywiście, przykład z asfaltem nie bardzo udany, ale jakie tu jeszcze można znaleźć porównanie? Ja chcę powiedzieć, że duchowy stan, w którym jest człowiek, daje mu i zewnętrzny blask. To duchowe piękno, Łaska, Boża Łaska. Ale jakże zaś odpychają od siebie inni nosiciele świętego tytułu: piękni zewnętrznie, ale mający w sobie świeckiego ducha, chwiani świeckim wiatrem! Widzisz przed sobą całkowicie świeckiego człowieka. Poza świętym tytułem, nic duchowego nie widać! Twarz człowieka odzwierciedla jego stan duchowy. To jest to, o czym powiedział Chrystus: „Światłem ciała jest oko. Jeśli więc oko twoje będzie proste, zdrowe, całe ciało twoje jasne będzie” [249]. Jeśli w człowieku jest prostota, jeśli jest pokora, to jest w nim boskie oświecenie, i on promienieje. Oto tak. To właśnie i powinien osiągnąć mnich.
- Geronda, święty Nił z Kalabrii mówi, że, stając się mnichem, człowiek staje się albo aniołem, albo diabłem. Wychodzi, że pośredniego stanu nie ma?
- Święty chce powiedzieć, że praca mnicha nad sobą powinna być prawidłowa. Dlatego i dopuszcza Bóg ciężkie kary mnichowi-wielkoschimikowi, który wpadnie w śmiertelny grzech, aby odkupił on tym swoją winę. My czasem myślimy, że otrzymamy Łaskę przy pomocy czegoś zewnętrznego, w sposób sztuczny, magiczny. Ale nie przynosi to satysfakcji ani Bogu, ani wewnętrznie samemu człowiekowi, ani innym. Na przykład, niektórzy mnisi szyją sobie szerokie i długie, do ziemi, schimy (szaty mnisie), wyszywają na nich piękne krzyże, róże, purpurowe gałązki, całą masę liter… rozchylają i sutannę, żeby było widać całe to piękno, wprost jak faryzeusze, niektórzy rozszerzyli fałdy, poły swoich szat [250], pragnąc pokazać, jak dużo oni modlą się! A w dawnych czasach szata u mnicha ledwie widziana była spod sutanny, a i to tylko podczas chodzenia. Wielu w ogóle nosiło pod sutanną małą szatę i chodziło z nią, aby całkiem nic nie było zauważalne. A teraz puste kwiaty. Czyż otrzymają oni Łaskę od szaty w ten sposób? Szata brzydzi się nimi, a łaska odchodzi. Zadanie jest w tym, aby mnich stał się wielkoschimnikiem od wewnątrz. A ten, kto staje się wielkoschmnikiem od wewnątrz, swoja szatę (schimę) chowa. Zewnętrzne nie prowadzi do wewnętrznej przemiany. Tak ludzie pozostają powierzchownymi, i w końcowym wyniku usłyszą od Chrystusa: „Nie znam was” [251].
Monastery mają duchowe przeznaczenie.
- Mnich troszczy się o zbawienie własne i zbawienie wszystkich żywych i wszystkich zmarłych. Prawdziwa, boska miłość kryje się dla mnicha w bólu o zbawienie swojej duszy i w bólu o zbawienie całego świata. Poświęcona Bogu dusza mnicha wspomaga zbawieniu nie tylko jego krewnych, ale i krajan. Dlatego w Azji Mniejszej w dobrym zwyczaju było mieć choćby jednego mnicha z każdego rodu, aby wstawiał się za wszystkich. W Farsach, kiedy ktoś zostawał mnichem, organizowali uroczystość na całą wioskę. „On, – mówili ludzie, – teraz i wsi naszej będzie pomagać”.
Oczywiście mnich nigdy nie mówi: „Ja zbawię świat”. On modli się o zbawienie świata równolegle z modlitwą o swoje własne zbawienie. A kiedy dobry Bóg usłyszawszy jego modlitwę, pomaga światu, mnich nie mówi: „Ja zbawiłem świat, – ale: – Bóg zbawił świat”. Mnich powinien osiągnąć taki stan, aby modlić się: „Boże mój, Ty na mnie nie patrz, mnie nie miłuj. Zatroszcz się o świat, zmiłuj się nad nim”. Mnich modli się tak nie dlatego, że sam nie potrzebuje miłosierdzia Bożego, ale dlatego, że ma wielką miłość do świata.
- Geronda, do jakich granic mnich powinien zapominać o sobie, pomagając ludziom?
- Do tych, póki on widzi, że ludzie mają od tego pożytek. Ale jeśli ja całkowicie oddam się w ręce świeckich, to i sam przemienię się w świeckiego człowieka. Kiedy mnich jakoby dla tego, aby pomóc ludziom świeckim, robi to, co mnichom nie przystoi, to ludziom to nie pomaga. Na przykład, jakiś mnich może zostać wspaniałym taksówkarzem. I pieniędzy nawet za przejazd on brać nie będzie, i rozmowy duchowe z pasażerami będzie prowadzić… Ale to nie mnisie zajęcie. Czasem spotykasz u mnichów światowego ducha, a u świeckich – mniszego. A dlatego Chrystus powie w innym życiu: „Ty zdejmuj więc schimę (szatę mnisią), a ty wkładaj”. Człowiek świecki, zapragnąwszy życia mniszego, uświęca się. Ale jeśli mnich zapragnie świeckiego życia, to on idzie na wieczną mękę.
- A jeśli mnich ułożył się niewłaściwie, to czy on to rozumie?
- Nawet gdyby i nie rozumiał: jeśli w czymś dopuścił błąd, to on nie będzie mieć w sobie pełnego pokoju, spokoju. W tym, co nie przystoi monastycyzmowi, dusza mnicha spokoju nie znajdzie. A od tej chwili, jak jego dusza straciła spokój, on powinien szukać i znaleźć tego przyczynę.
Pewien mój znajomy odwiedził monaster, a potem opowiadał: „Przecież tam prawdziwa pracownia! A Matuszka-ihumeni jakże godna jest podziwu! Gdyby handlowała ona guzikami w Monasterakach w Atenach [252], to byłaby na swoim miejscu! Jakiż chwyt ma ona w tych sprawach!” To znaczy monaster – to pracownia. Potem on przemienia się w fabrykę, potem w supermarket, a potem w jarmark! Nieszczęśni świeccy ludzie chcą od nas, mnichów, czegoś wyższego. Ale dla tego, aby osiągnąć wyższe, my powinniśmy unikać wszelkiej ludzkiej pociechy.
Monastery mają duchowe przeznaczenie. W nich nie powinno być pierwiastka świeckiego, a jedynie duchowy, aby one napełniały człowiecze dusze rajskimi rozkoszami. Bo jak my możemy współzawodniczyć ze świeckimi w sprawach świeckich! Przecież jakby nie patrzeć, u nich i tak więcej możliwości niż u nas. Jeśli zaś mnisia wspólnota żyje duchowo, to wiecie, jak ona zmusza świat zastanowić się! Kiedy jest czcigodna bogobojność, strach Boży, kiedy nie ma ani świeckiej logiki, ani handlarskiego ducha, to wzrusza, roztkliwia świeckich. Ale, niestety, handlarski duch powoli przenika w monastycyzm do samego szpiku kości. Do mnie do celi przyszedł raz pewien mnich. Ja wyplatałem czotki. „Ty, – powiedział on mi, – takie czotki o trzydziestu trzech węzełkach rozdajesz jako błogosławieństwo. A ja jedne takie czotki mogę sprzedać nawet za pięćset drachm! I ja z nimi, jak ty, nie zabawiam się: jak tylko skończę węzełki, przycinam końce i trochę związuję je z sobą, aby nie zużywać niepotrzebnie wełny. I jedwabny sznurek, który zostaje od krzyżyków, też wykorzystuję – podszywam i jego. I koralików nie używam. Zysku mam na tym więcej od ciebie!” – „Słuchaj, – odpowiedziałem – jakże ty się nie wstydzisz! Czyż ty nie rozumiesz, że wstąpił w ciebie handlarski duch? Ja od 1950 roku jestem mnichem, ale coś takiego słyszę po raz pierwszy!”
- Geronda, ludzi duchowo dojrzałych, zdolnych pomóc światu, jest mało!
- Tak, ku nieszczęściu, jest ich mało! A jaki po tym będzie świat? Wiesz, ile ja proszę Boga o to, aby on objawił prawdziwych, mogących pomóc światu, ludzi? Nieszczęśnikom wystarczy tego, aby trochę bolała tobie za nich dusza i abyś ty nie wykorzystywał ich dla własnej korzyści – nic więcej oni nie chcą! Na świecie oni są w nieustannej walce i nie czują się bezpieczni. Przychodząc do monasteru, który żyje właściwie, oni otrzymują pomoc, ponieważ odczuwają pewność i nadzieję, a to daje im siłę kontynuować walkę.
W tych trudnych latach ludzie potrzebują nie tyle fizycznego, ile duchowego pokarmu. To znaczy oni potrzebują nie chleba (choć, ku nieszczęściu, wkrótce nie będzie możliwości pomagać ludziom nawet chlebem), a duchowej pomocy. Postarajmy się więc pomóc modlitwą całemu światu. Pomóżmy, na przykład, jakiejś rodzinie powstrzymać się od rozpadu, pomóżmy jakiejś matce w należyty sposób wyhodować swoje nieszczęsne dzieci, trochę utrzymajmy tych, w kim jest czcigodność i pobożność.
Duchowy stan – duchowa twierdza.
- Pora przygotowywać swoje dusze już dziś, ponieważ jeśli wydarzy się coś poważnego, to ja nie wiem, do czego to doprowadzi. O, gdyby Bóg nie dopuszczał nadejścia trudnych dni! Ale jeśli one nadejdą, to od jednego maleńkiego trzęsienia ziemi, od jednego wstrząsu ulegną zniszczeniu całe bractwa, całe monastery, ponieważ każdy będzie starać się ocalić się sam, każdy pobiegnie w swoją stronę.
Aby Bóg nie opuścił nas, musimy być maksymalnie uważni. W duszach powinno być coś duchowego. Jeśli to jest, to czyni wam szacunek. Trząść będzie mocno. Ileż ja wam o tym mówię, jakich tylko ostrych słów ode mnie nie słyszeliście! A gdyby coś podobnego mówili mi samemu, to ja pomyślałbym, ruszyłbym mózgiem: „Dlaczego mi to powiedzieli, czego ode mnie chcieli?” Całą noc bym nie spał, jeśli nie noce. Gdybym nie widział tego, że idą ciężkie lata, to nie brałbym tego tak blisko do serca. Ale ja widzę, że nadejdzie czas, kiedy będzie wam bardzo ciężko. Teraz wy mnie nie rozumiecie, zrozumiecie mnie wtedy.
- Geronda, a jeśli człowiek okaże się w te trudne lata sam, co powinien wtedy robić?
- Teraz stań się przede wszystkim czyniącą posłuszeństwa i zdobywaj rozwagę i rozsądek, a wtedy zobaczymy. Dlatego i mówiliśmy, że, przede wszystkim trzeba odciąć ułomności, niedociągnięcia. Jeśli u mnicha będą ułomności, do dziejące się będzie ponad jego siły. Jeśli on i teraz jest z niczego niezadowolony, jeśli siebie uważa za orła, a wszystkich innych za robaki, to… Dawajcie-no doskonalcie się, doskonalcie się, aby mieć prawo do boskiej pomocy. Jeszcze mocniej utwierdźcie siebie w Bogu. Nadejdą cięższe lata. Owoce zielone, jeszcze niedojrzałe… Wiecie, czym stanie się wasz monaster, kiedy będziecie duchowo dojrzałymi? Twierdzą! I nie tylko o lokalnym znaczeniu, wasza pomoc będzie rozprzestrzeniać się i dalej. W przeciwnym zaś razie, wy same będziecie potrzebować ludzkiej pomocy i opieki. A kiedy monaster z całą gromadą sióstr ma potrzebę w świeckich, wiecie, jak to źle?
Mnich dzisiaj powinien żyć duchowo dlatego, aby być gotowym pokonać trudności. On powinien przygotować się, aby utraty nie podcięły mu skrzydeł, inaczej można dojść i do wyrzeczenia się Chrystusa. Przyjdzie czas, kiedy rzeki wyschną, wszyscy zaczną męczyć się z pragnienia, wszyscy będą cierpieć. Dla nas, mnichów, to nie jest tak straszne. Pomęczyć się od pragnienia? Tak jest nam i dane od niego się pomęczyć, przecież my wyszliśmy w drogę, dążąc do znoszenia ciężkiego cierpienia. „To, czego ja nie uczyniłem dobrowolnie jako mnich, – powiem wtedy, – będę robić teraz mimo woli, aby zrozumieć, czym jest mnich. Dziękuję Tobie, Boże mój!” Ale świat, nieszczęsny świat! O czym mówić, jeśli dochodzi do tego, że wymyślają bomby, które zabijają ludzi, ale nie burzą budynków! Jeśli Chrystus powiedział, że jedna dusza jest warta, tyle co cały świat [253], a dla nich budynki są droższe niż cały świat, to jest to straszne!
- Geronda, ja czuję niepokój, strach z powodu tego, co nas oczekuje.
- Ten strach pomaga nam uchwycić się za Chrystusa. Z tego nie wynika, że trzeba radować się z tego wszystkiego, co nas oczekuje. Radować się trzeba z tego, że oczekuje wysiłek ascetyczny za Chrystusa. To znaczy oczekuje nas nie niewolnictwo jakiemuś Hitlerowi czy Mussoliniemu, my przejdziemy egzamin z wierności Chrystusowi. Dla tego, aby zwyciężyć, u nas nie będzie ani karabinów maszynowych, ani nowocześniejszych bomb atomowych. Teraz walka będzie duchowa. Oczekuje nas starcie z samym diabłem. Ale przecież diabeł nie ma żadnej władzy, jeśli my sami nie damy mu władzy. Czego mamy się bać? Gdyby był Hitler czy Mussolini, to sprawa przedstawiała by się inaczej. Bać się nie powinniśmy. Dawajcie radować się z tego, że bitwa będzie duchowa.
Jeśli wy żyjecie po mnisiemu, patrystycznie, jeśli jesteście uważni, to przy każdym ataku wroga macie prawo do boskiej interwencji. Jeśli są ludzie modlitwy, pokorni ludzie z bólem i miłością, to są to całe duchowe kapitały, duchowe bazy strategiczne. Jeśli w monasterze są dwie-trzy dusze, myślące o cudzym bólu i modlące się, to one stają się duchową twierdzą. Tacy duchowo dojrzali ludzie skuwają i krępują wszystkie siły wroga.
Modlitwa, prawidłowe życie, osobisty przykład.
- Geronda, jakie prawidłowe stanowisko w odniesieniu do dzisiejszej nieprostej sytuacji powinien zająć i wyrazić mnich?
- Na pierwsze miejsce powinny stanąć modlitwa, właściwe życie, osobisty przykład. A kiedy trzeba i gdzie trzeba, niech mówi, wyraża swoje stanowisko.
- To znaczy, kiedy pojawi się jakiś powód, mnich powinien mówić?
- No a jakże! Kto będzie mówić, jeśli nie mnich. Mnich nie ma czego się bać. Pozostali boją się oberwać po głowie. Kto pierwszy pójdzie do boju, jeśli nie my – ludzie, którzy poświęcili siebie Bogu?
Myśl mówi mi, że nie opuści nas Bóg, nie opuści! Sytuacja wyjaśni się. Teraz sprawy podobne są do tego, jak gdyby do wielkiej sieci wpadło wiele ryb. Ale sieć jest zgniła. Jedna rybka rzuca się tu, druga tam, i w ostatecznym końcu sieć przerwie się. Przerwie się nie dlatego, że ryba jest duża, a dlatego, że ona sama już zgniła.
- Ryby, Geronda, to chrześcijanie?
- Tak, chrześcijanie. Wągry, węże – to pozostali. Ale i my odpowiemy przed Bogiem za to, co się dzieje. Ja teraz mówię o tym wszystkim bez niedomówień, nie mogę już się powstrzymać.
- Cóż więc my powinniśmy robić, Geronda?
- Przede wszystkim pracować nad sobą. Przecież przede mną, jako mnichem, stoi następujące zadanie: wytępić swego prywatnego człowieczego ducha, doprowadzić do porządku najpierw samego siebie, aby stać się człowiekiem duchowym, ponieważ w przeciwnym przypadku moje mnisie życie nie ma sensu. Po tym, jeśli pojawi się konieczność, poważnie wyrazimy się, a Bóg pomoże nam doprowadzić sprawę do pomyślnego rozstrzygnięcia.
- Ale niektórzy, Geronda, mówią, że lepsze są milczenie i modlitwa.
- Kiedy wszystko wokół ciebie płonie, ty nie możesz, pozostawać obojętnym! Trzeba ugasić pożar. Bóg nie pozwala tobie milczeć. Oczywiście, najważniejsze – to starać się żyć, na ile można, duchowo. Jeśli zaś w jakiejś poważnej sprawie niezbędne jest wyrazić swój punkt widzenia, to należy mówić to, do czego Bóg cię natchnie.
Żyjcie pokornie, prosto, duchowo – tak, abyście w trudnym momencie nie były zmuszone iść na kompromisy. A oprócz tego, starajcie się przyjmować do monasteru dziewczęta, posiadające przesłanki do stanu mniszego, aby stawały się one prawdziwymi mniszkami. Stawszy się dobrym mnichem, człowiek wie, do jakiego stopnia poświęcać siebie jakiemuś problemowi. Wie, co trzeba robić, a czego nie trzeba, wie, jak postąpić. Jeśli zaś on nie został dobrym mnichem, to wszystko idzie źle. Rozumiecie to? Jeśli wy staniecie się prawdziwymi mniszkami, to będziecie działać z rozsądkiem. A jeśli prawdziwymi mniszkami nie staniecie się, to, posyłając kogoś z was w jakiejś sprawie, trzeba będzie rozgryzać (szczegółowo wyjaśniać): „O tym, uważaj, nie powiedz za dużo i o tym nie wypaplaj”, inaczej ona może napleść głupot. Ale taki stan będzie niedorozwojem. Jak ty po tym poradzisz z tym wszystkim, co nas oczekuje?
Dlatego te, u kogo są przesłanki do stanu mnisiego, powinny potrudzić się, aby stać się prawdziwymi mnichami i wiedzieć, do jakich granic mówić, co mówić i co robić w trudnych momentach. Wtedy one nie będą wychodzić poza granice posłuszania, ponieważ ich duch będzie w zgodzie z duchem matuszki-ihumeni. W razie konieczności, matuszka tylko uczyni im znak, i one ją zrozumieją, ponieważ będą pracować z nią na jednej częstotliwości. A inaczej nie można. Przecież jeśli wy nie nauczycie się tego, to do tej samej częstotliwości może podłączyć się ktoś jeszcze. On będzie mówić wam nie to, co trzeba, wy go nie rozpoznacie, nie rozszyfrujecie, i on wyrządzi wam wielkie zło.
Monastycyzm jest w niebezpieczeństwie.
- Świat dziś płonie, a monastycyzm traci siłę, dochodzi do upadku, traci godność. Jeśli z monastycyzmu odchodzi duchowe, to w nim nic potem nie zostanie. Na Świętej Górze pewien pielgrzym zapytał jakiegoś mnicha: „Słuchaj, przeciez tu, cóż, nie ma ducha trudu ascetycznego?” – „Teraz, – wyjaśnił mu ten, – nowa epoka. Stare przeżyło swój wiek”. No dobrze, załóżmy, że to był niepełny rozumu. Być może, jeszcze u pięciu czy dziesięciu podobnych mu brakuje śrubek w głowie, ale jeśli oni szerzą takie bzdury, to nich ich zamkną w wieży! Oni nie mają prawa mleć swymi językami, bluźnić monastycyzm naszych czasów i uwodzić ludzi! Przecież niektórzy tylko i szukają powodów do tego.
Oto zobaczycie: powolutku w niektórych monasterach, aby nie być demaskowanymi, zlikwidują czytanie świętych ojców. Będą czytać książki socjologicznego charakteru, jakoby dlatego, że w naszą epokę to one przynoszą pożytek. Tak-tak, idziemy do tego! A nieszczęśni świeccy przyjeżdżają do świętych monasterów po pomoc… Jak w świecie człowiek pobożny jest pogardzany, tak wkrótce będzie pogardzany i dobry mnich. I bieda nam, jeśli zlekceważymy niebezpieczeństwo światowego ducha, wtedy bliskiemu przyszłemu młodzieńcowi, przychodzącemu do monasteru i pragnącemu żyć prawidłowo, po mnisiemu, pozostali będą mówić: „Czego ty tu zapomniałeś?” Widząc mnichów, nie odróżniających się od świeckich, ludzie rozczarowują się monastycyzmem. Wielu przychodzi do mnie i opowiada, jak oni kuszeni są prze niektóre monastery. Jak ja teraz naprawię im ich myśli?
Do monastycyzmu głęboko przeniknął świecki duch, i zło nie stoi w miejscu. Misi powinni wykazać siebie mnichami, a nie świeckimi. My utraciliśmy właściwą poprzednim pokoleniom prostotę. Młodymi mnichami kieruje, porusza teraz świecka logika i świeckie wychowanie: oni starają się nie stracić swojej reputacji i często kierują się prawami świeckiego społeczeństwa. A jeszcze całkiem niewiele lat temu w monastycznych wspólnotach można było zobaczyć stan, opisywany w Ławsaiku [254]. Jedni odchodzili do monasteru z boskiej gorliwości, drudzy – z pokajania. Okoliczności, przyprowadzające ich do monasteru, były różne: jeden odchodził do monasteru po śmierci żony, drugi wstępował tam, pokajawszy się w poprzednim, świeckim życiu. I opętanych można było spotkać w monasterach: oni przychodzili tam po pomoc, modlitwami ojców byli uzdrawiani, zostawali tam i przyjmowali postrzyżyny. A jeśli potem popełniali oni jakąś niegodziwość, to w nich znów wstępował nieczysty duch. Dlatego we wspólnotach byli i opętani. Byli i skuszeni, oczarowani, byli i ze względu na Chrystusa szaleńcy, byli mnisi, posiadający dar przenikliwości (jasnowidzenia) i dary uzdrawiania. Była wielka różnorodność! A dzisiaj nie spotkasz ani jasnowidza, ani cudotwórcy, ani opętanych, ani szaleńców ze względu na Chrystusa. U nas jest inne szaleństwo – szaleństwo świata tego. W głowę węgła (za najważniejsze) postawiliśmy własną głowę, i to poszkodziło naszym umysłom. W nas weszło wiele świeckiej logiki, ta wielka logika zniszczyła wszystko. I najgorsze jest to, że my tego nie rozumiemy.
Mnisi niektórych monasterów, wypełniwszy dziś swoje życie mnóstwem przeróżnych wygód, czynią je uciążliwym. Zbytnio odrywają się do rzeczy, w których nie ma potrzeby, a to duchowe, czym powinni zajmować się, zostawiają. Jeśli młodzi, przychodząc do monasteru, zamieniają światowy niespokojność na ducha świeckiej instytucji, to spokoju oni nie znajdą. Potem, dla rozrywki, oni zechcą zajmować się duchową turystyką, jeździć na wycieczki. Znajdą się i tacy, którzy powiedzą: „A ja chcę na urlop”, podczas gdy mnich powinien opuszczać swoją celę z bólem.
Ja wzburzony jestem wieloma sprawami, i dlatego wylewają się ze mnie te gorzkie słowa. Mi boli: przecież wcześniej u biednych mnichów ani duchowych książek nie było, ani pojęcia o tym, czym jest monastycyzm, i, jednak, odnosili oni sukcesy. Trzydzieści procent tych, którzy wstąpili do monasteru było wrodzonymi mnichami, pozostali zaś przychodzili nie obrobionymi: wszystkie jagody z różnych pól, i jednak, odnosili oni sukcesy. Człowiek mógł przyjść do monasteru, nie mając o niczym pojęcia duchowego, żył tam jeden-dwa miesiące, i nawet ihumen nie wiedział, kim on jest. Potem, zdecydowawszy się zostać mnichem, on szedł do ojca duchowego, spowiadał się i zostawał w monasterze. I nikt nie wiedział, co to za człowiek, skąd pochodzi i co przyprowadziło go do przybytku. Ale, pomimo wszystkich trudności, on duchowo rozwijał się, odnosił sukcesy. A niektórzy w ogóle byli niegramotni. Słuchali czytania w refektarzu (jadalni), synaksarionu w cerkwi i nic więcej, a czasem i tego nie rozumieli. I w śpiewie nie orientowali się: podczas nabożeństw czynili Jezusową modlitwę, ale mieli dobre myśli. I przy tym wszystkim dochodzili oni do duchowej dojrzałości. Oni osiągali duchowy stan, podczas gdy teraz są i szkoły niedzielne, i duchowe książki, i tyle dobrych przesłanek, ale wszystkie te surowce idą kotu pod ogon! Okazuje się, że u nierozwiniętych był tak silny duchowy rozwój, a u wykształconych i rozwiniętych nie ma nic! To znaczy jest, powiedzmy, uprawione pole, zasiewają je, ale ani jedno ziarno nie wschodzi! Czyż to nie jest przygnębiającym ciężarem? Jak wam się wydaje?
Tak czy inaczej, jeśli będziemy nieuważni, to monastycyzm nie przetrwa, poleci do góry nogami. Ale przyszłość, oczywiście, jest w rękach Chrystusa i Przenajświętszej Bogarodzicy. Ona, nasza Dobra Gospodyni, weźmie miotłę, wymiecie śmieci ze Swoich świętych przybytków i znów zaprowadzi w nich porządek. My musimy zrozumieć, że wszystko przeminie bez śladu, my zaś, jeśli nie będziemy żyć prawidłowo, po-mnisiemu, staniemy przed Bogiem jako dłużnicy. My stawaliśmy się mnichami dlatego, aby zbawić swoją duszę, a jeszcze dlatego, aby pomóc społeczeństwu modlitwą. Dlatego nie zapominajcie, jakie śluby składaliśmy Chrystusowi i co znoszą w świecie ludzie, którzy nie otrzymali tego przywileju – przywileju powołania do anielskiej rangi.
Po sobie powinniśmy zostawić dziedzictwo.
- Geronda, wielu (teraz) pokłada ufność na monastery. Odpowiedzialność za to leży na mnie ciężkim ładunkiem.
- Tak, wielu mówi, że jedyne wyjście teraz w tym, aby pojawiło się iluś świętych, podobnych do świętego Kosmy Etolijskiego, i żeby rozeszli się oni do różnych krajów dla głoszenia, oświecenia świata. Monastery – to duchowe centra. Gdyby monastery nie pomogły Powstaniu 1821 roku, to i samego Powstania by nie było. I podczas niemieckiej okupacji monastery nie poddały się i wniosły swój wkład w wyzwoleńczą walkę. Dlatego bandyci [255] je i zniszczyli. Większość monasterów nie Niemcy spalili, rozgromili je zaś swoi, greccy bandyci. Niemcy ogłosili: „Jeśli w monasterze będą znalezione amunicja i broń to my go spalimy”. Bandyci zaś chcąc wyglądać czyściutkimi, a winowajcami rozgromu monasterów wystawili faszystów, szli do monasterów, podrzucali kilka starych magazynków, jakiś złamany karabin, a potem też sami donosili okupantom, że w takim-to monasterze jakoby ukrywają się bandyci, faszyści urządzali obławę, znajdywali amunicję i podpalali monaster. I w taki sposób bandytom udało się spalić niemało monasterów, ponieważ oni ich się bali. „Jeśli zostaną monastery, – mówili oni, – to my nic nie osiągniemy, nawet jeśli uda się ustanowić ateistyczny reżim. Dawajcie więc lepiej je spalimy”. Oto i palili.
Dzisiaj świat idzie do monasterów po zakwaskę. Ale jaka tam zakwaska, jeśli w samych monasterach wszystko „szalaj-walaj” (bez wszelkiego sensu)? W nich i zakwaski to nie znajdą. Postarajmy się więc, aby na trudne lata zachowało się trochę zakwaski.
Teraz po pomoc do monasterów przychodzą ci, którzy zwracają się do czarowników i temu podobnemu paskudztwu. Później przyjdą ludzie, zmęczeni grzechem. Na tyle zmęczeni, że jeśli będziesz posyłać ich upijać się albo grzeszyć, to oni nie pójdą. W te trudne lata Bóg wzywa ludzi do monastycyzmu osobistymi zaproszeniami. To pokolenie zaczyna swoją mnisią drogę, mając najlepsze przesłanki, mając ideały, a diabeł cały ten wyjściowy materiał doprowadza do niezdatności. Następne pokolenie będzie inne. Do monasterów będą przychodzić liczni ludzie, nieprzydatni dla monasterów. Oni dojdą do takiego stanu, że będą zmuszeni stawać się mnichami. Oni będą wymęczeni i zranieni przez świat. Małżonkowie będą rozwodzić się (i z błogosławieństwem Cerkwi, i bez) i wstępować do monasterów. Pójdzie do monasterów i przesycona, znudzona świeckim życiem młodzież: jedni – ratować swoją duszę, drudzy – szukać dla niej trochę spokoju. Będą zostawać mnichami i pragnący zawrzeć małżeństwo, ale bojący się wiązać swoje życie z inną osobą. Czyli w nadchodzących latach do monasterów mogą przychodzić i psychicznie chorzy, i ci, którzy po prostu nie mają zdecydowania założyć rodzinę. „Co ja znajdę w małżeństwie? Jak ja będę żyć? – zaczną rozmyślać oni. – Pójdę więc lepiej na mnicha”. To znaczy monaster będą oni traktować jak przyjemne spędzanie czasu. Jaki odniosą oni sukces, to inna rozmowa. Wstępujący do monasteru nie będą kajającymi się, ich będzie zmuszać do zostania mnichami ich stan. Ich pobudzające przyczyny nie będą bez zarzutu. Niebezpieczeństwo jest w tym. Kiedy człowiek porzuca świat ze względu na monastycyzm, rzecz ma się inaczej. Tym nieszczęśnikom konieczna będzie wielka pomoc, oni będą pamiętać smak świeckich przyjemności, i dlatego diabeł rozpocznie przeciwko nim okrutną wojnę. Przeciwko nam on takiej wojny nie prowadzi, on stara się przeszkodzić naszemu duchowemu działaniu i obalić nas w przygnębienie, aby nie znaleźli zakwaski ci, którzy przyjdą po nas.
Przez to wszystko chcę powiedzieć, że my teraz musimy odnieść sukces w rozwoju abyśmy byli w siłach pomóc tym ludziom. Zostawmy im ojcowskie dziedzictwo. „Duchowe radości” u nas są – nie ma radości niebiańskich. My radujemy się z postrzyżyn, święceń kapłańskich, całonocnego czuwania, śpiewu „Rabi Hospoda…” (Niewolnicy Pana…), kołysania się żyrandola… Ale te radości nie są niebiańskie, to cielesne radości serca w pozytywnym sensie tego słowa. Niebiańska radość jest czymś wyższym, czymś niewypowiedzianym. Kiedy człowiek zaczyna troszkę kosztować, doznawać niebiańskiego, jego serce gra, szaleje. Dla tego, aby przekazać niebiańskie radości następnym pokoleniom, musimy przeżyć je sami.
Przygotowujmy się do innego życia.
- Geronda, jeden młodzieniec zginął, zostawiwszy swoim rodzicom zapiskę, że chce popełnić samobójstwo, ponieważ jest nieładny, a winni są w tym oni…
- Ludzie nie pojęli jeszcze najgłębszego sensu życia. Oni nie wierzą w inne życie. Wszystkie ich męki zaczynają się od tego. „Ja jestem niesprawiedliwie skrzywdzony, – mówi człowiek, – inni cieszą się, a ja nie”. Ludzie są niezadowoleni z tego, co mają, wtrąca się egoizm, i oni męczą się. Bóg kocha wszystkich ludzi. Każdemu człowiekowi On dał to, co jest mu pożyteczne: czy wzrost, czy odwagę, piękno albo coś jeszcze. On dał człowiekowi to, co może pomóc mu zbawić się, jeśli wykorzysta on to z pożytkiem. Jednak świat dręczy się: „Dlaczego ja jestem taki, a on taki?” Ale przecież ty masz jedno, a on drugie. Pewien szalony ze względu na Chrystusa Rumun, trudzący się ascetycznie na Świętej Górze, opowiadał komuś z dręczących siebie podobnymi myślami taką historię: „Zobaczyła żaba bawoła i powiedziała: „Ja też chcę zostać bawołem!” Nadymała się, nadymała się i w końcu pękła. Przecież Bóg-to kogo żabą uczynił, a kogo bawołem. A żaba co wymyśliła: zachciała stać się bawołem! No i pękła!” Niech każdy cieszy się z tego, jakim uczynił go Stwórca.
Jak tylko człowiek wykorzysta daną mu sprzyjającą możliwość uwierzyć w Boga i w przyszłe wieczne życie, to znaczy, kiedy on zrozumie najgłębszy sens życia i, pokajawszy się, przebuduje je, to od razu przyjdzie boskie pocieszenie z Łaską Bożą, i Łaska zmieni go, wypędzając i wszystkie jego dziedziczne niedociągnięcia. Wielu grzeszników, którzy pokajali się, pokornie podjęli lubo-czestny trud ascetyczny, przyjęli Łaskę, stali się świętymi, i teraz my z czcigodną pobożnością kłaniamy się im i prosimy o ich modlitwy. A mieli oni niemało namiętności, w tym i dziedzicznych. Na przykład, priepodobny Mojsiej Murin (Mojżesz Etiopczyk). Będąc najbardziej krwiożerczym rozbójnikiem z dziedziczną złośliwością, on, gdy tylko uwierzył w Boga, od razu pokajał się, zaczął trudzić się ascetycznie, wszystkie namiętności go opuściły, a Łaska Boża nawiedziła. On nawet dostąpił zaszczytu przyjęcia proroczego daru, a wrażliwością przewyższył i samego Arsienija Wielkiego [256], który pochodził z wielkopańskiej rzymskiej rodziny, miał dziedziczne cnoty i posiadał wielką wiedzę zewnętrzną.
- To znaczy, Geronda, w czym konkretnie zawiera się sens tego życia?
- W czym? W tym, aby przygotować siebie dla naszej Ojczyzny, dla nieba, dla raju. Istota w tym, aby człowiek uchwycił ten najgłębszy sens życia, którym jest zbawienie duszy. Wierząc w Boga i przyszłe życie, człowiek rozumie, że to tymczasowe życie jest próżną krzątaniną, i przygotowuje zagraniczny paszport do przyszłego życia. My zapominamy o tym, że wszystkich nas oczekuje odejście. Korzeni tu nie zapuścimy. To życie nie jest dla tego, aby przeżyć je przyśpiewując, a dla tego, aby zdać egzamin i przejść do innego życia. Dlatego przed nami powinien być następujący cel: przygotować się tak, aby, kiedy Bóg wezwie nas, odejść ze spokojnym sumieniem, wznieść się do Chrystusa i być z Nim zawsze. Kiedy Chrystus pobłogosławił pięć chlebów i nasycił tyle tysięcy ludzi, ludzie natychmiast powiedzieli: „Car z Niego byłby jak trzeba!” Zjedli pięć chlebów i dwie ryby i zostali natchnieni. Jednak Chrystus powiedział im nie troszczyć się o to jedzenie, ponieważ tu nie zostaniemy. W tym życiu każdy z nas poddawany jest próbom: czy odpowiada on temu, czego wymaga Bóg.
-Geronda, co człowiek powinien zawsze mieć w swoim umyśle dla tego, aby wypełniać wolę Bożą?
- On powinien mieć swój umysł w Bogu, myśleć o tym, dlaczego on wstąpił w to życie. My przyszliśmy tu nie dla tego, aby zajmować się wszystkim na świecie i urządzać się na wygodnych posadach. Przyszliśmy, aby przygotować się do życia innego, wiecznego. Tak więc, nasz umysł powinien nieustannie znajdować się tam, w przyszłym życiu, i w tym, co może pomóc nam je osiągnąć. Z luboczestijem odnosząc się do wszystkiego, luboczestnie i pokornie trudząc się w ascezie, człowiek rozumie sens życia duchowego. Duchowe życie jest niepowstrzymaną odwagą, duchową ucztą. Wiecie, czym jest duchowa uczta? Poznajcie najgłębszy sens monastycyzmu, osiągnijcie duchową szlachetność, patrystyczną wrażliwość. A najgłębszy sens życia (nie mniszego, a w ogóle) mają obowiązek zrozumieć wszyscy ludzie. Gdyby oni to uczynili, to całkiem by znikły drobiazgowe zaczepki, spory, dogryzanie i inne przejawy egoizmu. Skoro jest boska odpłata, to myślmy o tym, jak zarobić troszkę „pieniążków” dla przyszłego życia, a nie o tym, jak w tym życiu trzymać się z godnością i przyjmować ludzką sławę od innych.
Kiedy człowiek porusza się po płaszczyźnie prawdziwego życia, on ze wszystkiego się cieszy. Dlatego, że żyje. Dlatego, że oczekuje go śmierć. Nie dlatego raduje się, że zmęczył się życiem, nie, on raduje się dlatego, że umrze i pójdzie do Chrystusa.
- Geronda, on raduje się z tego, że nie sprzeciwia się temu, co dopuszcza Bóg?
- On raduje się, widząc, że to życie jest przemijające, a inne życie – wieczne. On nie zmęczył się życiem, ale, myśląc: „Co nas oczekuje, czyż my nie odejdziemy?” on przygotowuje się iść tam, rozumiejąc, że w tym jest jego przeznaczenie, sens życia.
Oto, na przykład, wziąć kobiety, pracujące w resorcie opieki społecznej. One mają dobroć: biegają, biedaczki, zamartwiają się ze względu na innych. Z wykształcenia są psychologami, ale bywają przypadki, kiedy ten sposób, w jaki chcą pomagać innym, nie działa. Idzie ona, na przykład, pocieszyć człowieka, któremu odcięli nogę, a on jej mówi: „Ty oto przyszłaś na dwóch nogach i mówisz mi: „Dzień dobry”, – a u mnie to tylko jedna noga”. Co ona może mu odpowiedzieć? Jak pomoże mu psychologią? Jeśli ten człowiek nie uchwyci najgłębszego sensu życia, to nic mu nie może pomóc. On powinien zrozumieć, że za to dopuszczone przez Boga kalectwo on, jeśli nie będzie narzekać, otrzyma w innym życiu nagromadzoną niebiańską nagrodę. Zrozumiawszy to, on powinien radować się. Nawet gdyby i na czterech nogach chodzili inni, on powinien mówić: „Dziękuję Tobie, Boże mój, za to, że ja chodzę na jednej”. Ale, przyjmując życie nie duchowo, te biedaczki idą pocieszać ludzi i nie wiedzą, co im powiedzieć. Idzie taka „społeczna pocieszycielka”, na przykład, złagodzić cierpienia trzydziestopięcioletniej chorej na raka kobiety, która ma troje dzieci. Co ona jej powie? Jeśli ta matka nie uchwyci najgłębszego sensu życia, to będzie rozpaczać, myśląc o tym, co stanie się z jej dziećmi. I sama psycholog, która przyszła ją pocieszać, wpadnie w tą samą rozpacz, jeśli nie zrozumie ona czegoś wyższego, czegoś duchowo bardziej głębszego. Przecież, nie ułożywszy na początku bardziej głęboko samej siebie, ona nie będzie mogła prawidłowo pomóc i bliźniemu tak, aby przyszło do niego boskie pocieszenie. Tak te biedaczki psycholożki nie tylko męczą się fizycznie, ale i rozstrajają się, widząc, że nie mogą one udzielić ludziom poważnej pomocy. Czyli męczą się podwójnie.
My musimy uświadomić sobie dobro za konieczność.
- Człowiek powinien uświadomić sobie (uznać) dobro za konieczność, inaczej będzie on męczyć się. I powiedzieć, że nie wszyscy mogą uznać dobro za konieczność, byłoby nieprawdą. Ja takiego mniemania usprawiedliwić nie mogę. Dobro może uznać za konieczność nawet pięcioletnie dziecko. Powiedzmy, u jakiegoś malucha wzrosła temperatura. Rodzice wzywają lekarza, ten mówi: „Trzymajcie dziecko mocno” i – raz! – robi mu zastrzyk. Po tym maluch, tylko zobaczywszy lekarza, wybucha płaczem i ucieka. Ale jeśli mu najpierw powiedzą: „Posłuchaj-no, jesteś chory, masz temperaturę. Ty nie możesz ani do szkoły pójść, ani bawić się. Inne dzieci oto bawią się. A jeśli pozwolisz lekarzowi ciebie trochę ukłuć, to temperatura spadnie i potem też będziesz mógł pójść bawić się”, to dziecko natychmiast zamknie oczęta i samo wyciągnie lekarzowi swoją rękę do zastrzyku. Ja chcę powiedzieć, że jeśli już dziecko może uświadomić dobro jako konieczność, to o ile bardziej dostępne to jest człowiekowi dorosłemu.
Od tego momentu, jak człowiek zrozumie, co jest słuszne, a co nie, – koniec, sprawa zamknięta. Załóżmy, ja wam mówię: „Ja wyrzucę was przez okno”. Co to znaczy wy rozumiecie. Nawet upośledzony umysłowo rozumie, że jeśli wypadnie z okna na piętrze, to połamie sobie nogi. On rozumie, czym jest urwisko i czym równe miejsce, czym jest dobro i czym zło. Dorosły człowiek, czytający świętych ojców, Ewangelię, wie, co jest prawidłowe i co nie. Od tego momentu trzeba się przełączyć. Ale często, kiedy mówisz niektórym osobom: „Dlaczego ty to robisz? Czyż nie rozumiesz, że to nieprawidłowe?” – oni zaczynają: „Oto, ku nieszczęściu, ja taka jestem. A dlaczego ja taka? Przecież i wcześniej byłam taka”. – „A zostaw ty, jaka ty byłaś wcześniej! Teraz, kiedy ja tobie to mówię, co ty robisz, aby się poprawić?” Jeśli u nich nie rozumie głowa, to jest to inna sprawa, mają wtedy usprawiedliwienie. Ale tylko dziecko chwyci zamiast karmelka węgielek z tego powodu, że jego głowa nie rozumie.
- Geronda, wasza matka była bardzo wrażliwym człowiekiem, kochała was. Jak zaś ona od samych pieluch wychowywała was w surowości?
- Od najmłodszych lat człowiek może pomóc sobie w tym, aby osiągnąć najgłębszy sens życia i radować się prawdziwie. Kiedy ja byłem maleńki i biegałem z dziećmi na wyścigi, to zostawiałem ich z tyłu. Oni nie dawali mi biegać, wyganiali mnie, przezywali „emigrantem”, uchodźcą. Przychodziłem do mamy ze łzami. „Czego ty płaczesz?” – pytała mnie ona. „Dzieci nie dają mi z nimi biegać”, – odpowiadałem jej. „Ty chcesz pobiegać? Oto podwórko, biegaj. Dlaczego chcesz biegać na ulicy? Żeby patrzyli na ciebie i mówili „zuch”? W tym jest pycha”. Innym razem chciałem grać w piłkę, a dzieci znów mnie przepędzili. Ja znów płakałem i szedłem do mamy. „Co się stało, że ty znów płaczesz?” – pytała mnie ona. „Dzieci nie dają mi grać w piłkę!” – mówiłem. „Podwórko u nas wielkie, piłeczkę masz, graj tutaj. Co, chcesz, żeby ciebie oglądali i podziwiali? W tym jest pycha”. I wtedy pomyślałem: mama ma rację. I stopniowo mi odechciało się i biegać i grać w piłeczkę, żeby mnie widzieli, ponieważ zrozumiałem, że w tym jest pycha. „I prawda, – myślałem, – jakaż bzdura to wszystko! Mama ma rację”. I potem, widząc, jak inne dzieci biegają, biją piłkę i chwalą się tym, ja nie bardzo przeżywałem. Śmiałem się i mówiłem: „No cóż oni wyrabiają?” – a sam byłem wtedy mały – do trzeciej klasy szkoły podstawowej chodziłem. Potem żyłem naturalnym życiem. I teraz, jeśli mnie zapytają: „Co wybierzesz: wspiąć się boso po cierniach na szczyt góry Atos czy też pojechać na jakieś święto, gdzie obloką cię w szatę i obsypią honorami?” – to ja mówię, że wolę boso wspiąć się na Atos. Nie z pokory, a dlatego, że mi się to podoba.
Ludzie, mający dumę, w dzieciństwie nie otrzymali pomocy w rodzinie. Świeckie myślenie człowieka męczy. Jeśli ktoś zaniedba siebie w tych relacjach, jeśli rodzice nie pomogą swoim dzieciom, kiedy są jeszcze maleńkie, to potem to stanie się już trwałym stanem. Jedna sprawa – to trochę pochwalić dziecko, aby nie upadało ono duchem, druga – rozdymać, wyolbrzymiać jego egoizm. Powiedzmy, dziecko pomyliło się, czytając wierszyk, i teraz jest przygnębione. Jego matka widząc to, mówi mu: „No koniec, koniec. Dobrze to przeczytałeś”. Jednak jeśli ono przeczytało wiersz dobrze, i matka zaczyna wychwalać je przed innymi: „No jakiż zuch z ciebie! Ty przeczytałeś lepiej od wszystkich dzieci! Moje dziecko jest lepsze od wszystkich!” – to jest to źle. Tak rodzice często wyhodowują w dzieciach pychę, dumę. Albo, na przykład, dziecko narozrabiało w szkole, i za to zganił je nauczyciel. Ono przychodzi do domu i skarży się ojcu: „Nauczyciel niesprawiedliwie mnie zrugał”. Jeśli ojciec i matka stają po stronie dziecka i w dodatku jeszcze przy jego obecności mówią o nauczycielu: „Ja więc mu pokażę! Bo jak on śmiał, tak moje dziecko!” – to dziecko potem uważa swoje rozróby za słuszne, a w wyniku tego cierpi z powodu drobnostek. Podstawa wszystkiego w tym, aby dziecko pewne rzeczy zrozumiało jeszcze w rodzinnym domu. Jeśli człowiek od najmłodszych lat przyswaja najgłębszy sens życia, to potem wszystko układa się jak trzeba. W przeciwnym wypadku on otrzymuje przyjemności od ulegającego rozkładowi (przemijającego), od ludzkich pochwał, które w rzeczywistości nie przynoszą mu spokoju, i pozostaje ulegającym rozkładowi człowiekiem.
Pomóżmy światu w pokajaniu.
- Geronda, co dzisiaj jest w stanie pomóc światu najbardziej?
- Gdyby dziś świat uczono pokajania, to pomóc mogłoby tylko ono. Aby otrzymać pożytek, czytajmy jak można najwięcej żywotów tych świętych, którzy zwracają największą uwagę na pokajanie. Prosić u Boga o pokajanie – to znaczy prosić o oświecenie. Prosząc o pokajanie i mocniej kajając się, my, naturalnie, dojdziemy do większej pokory. A wtedy z konieczności przyjdzie wielka Boża Łaska, oświecenie od Boga. Przebywając w pokajaniu, człowiek zachowuje Łaskę Bożą. Ludzie przecież są dobrzy. Oto większość: nie spowiada się, nie przyjmuje Priczastija, jest w wielkiej niewiedzy, ale, z drugiej strony, przychodzą do mnie i proszą o pomoc. Coś w tym się ukrywa.
- Geronda, być może, powodem do tego, żeby ludzie przybliżyli się do Boga, stają się wypróbowania, doświadczenia?
- Tym, w kim jest dobre usposobienie, wypróbowania pomagają. Ci, w kim takiego usposobienia nie ma, zaczynają obwiniać Boga, bluźnić Go, usprawiedliwiając siebie. Zło jest w tym, że ludzie nie przyznają się: „Zgrzeszyłem”, ale dręczą się. Diabeł ma na świecie wielką władzę. My daliśmy mu wiele praw. W co zaś przemienił się dzisiejszy człowiek! Zło w tym, że on, nie mając pokajania, przeszkadza Bogu interweniować i pomagać mu. Gdyby było pokajanie, to wszystko ułożyłoby się dobrze. Nas oczekują burze, burze! Niech wyciągnie Bóg Swoją rękę! Prośmy o pokajanie całemu światu. Módlmy się i za tych, którzy świadomie czynią zło Cerkwi i nie zamierzają poprawić się, aby Bóg dał im pokajanie, a potem zabrał ich do lepszego świata.
Pomóżmy, na ile to możliwe, światu w pokajaniu, aby przyjąć Boże błogosławieństwa. Pokajanie i spowiedź – oto co dziś jest potrzebne. Moja niezmienna rada ludziom: kajajcie się i spowiadajcie się, aby diabeł był pozbawiony praw, a wy przestali ulegać zewnętrznym biesowskim oddziaływaniom. Aby ludzie zrozumieli i pokajali się, potrzebują wstrząsu. Na przykład, człowiek spowiada się z tego, że popełnił cudzołóstwo. Ojciec duchowy czyta nad nim rozgrzeszającą modlitwę, nakłada na niego epitemię (karę) i na tym poprzestaje. Ale Ojciec duchowy powinien pomóc mu zrozumieć, że to nie ograniczało się tylko w cudzołóstwie. Kajający się powinien uświadomić sobie, że, uczyniwszy to, on został przestępcą, zniszczył dwie rodziny. Ale niektórzy ojcowie duchowi ani sami nie kopia głębiej, ani ludzi nie zmuszają zastanowić się, przemyśleć.
- Geronda, są ludzie dobrzy, jednak rzadko chodzący do świątyni, nie uczestniczący regularnie w cerkiewnych sakramentach…
- Bywają przypadli, kiedy ktoś nieczęsto chodzi do cerkwi, ale ma w sobie czcigodną bogobojność, dobroć, i dlatego Bóg znajduje dla Siebie miejsce i zamieszkuje w nim. Gdyby ci ludzie uczestniczyli w tajemniczym, sakramentalnym życiu Cerkwi, to oni odnosiliby wielkie sukcesy w życiu duchowym. A inni chodzą do świątyni, spowiadają się, przyjmują Priczastije, robią wszystko, co trzeba, i, jednak, Bóg nie znajduje Sobie miejsca, aby wprowadzić się w nich, ponieważ nie ma w nich pokory, dobroci, prawdziwego pokajania. Dla tego, aby dojść do należytego układu, samej spowiedzi przed ojcem duchowym nie wystarczy. Musi być i pokajanie. I każdą modlitwę trzeba zaczynać od spowiedzi przed Bogiem. Nie tak, oczywiście, aby, nie przestając, narzekać: „Ja jestem taki, siaki, owaki!” a potem kontynuować swoją starą pieśń. To nie jest przeżywanie grzechu. Przeżywając, człowiek staje się choć niewiele, ale lepszy.
Pamiętacie, z jaką prostotą modlili się izraelici? „Wstań, dlaczego śpisz, Panie” [257], to znaczy „Przebudź się, Panie, dlaczego Ty śpisz?” I Pan potem „wstał… jako silny i hałaśliwy od wina i poraził wrogów Swoich z powrotem”… [258]. Z jaką prostotą, z jaką pokorą, ale i z jaką śmiałością mówili oni: „Panie, co my powiemy teraz poganom? Ty uratowałeś nas w Czerwonym morzu, a co oczekuje nas teraz? Umierać w pustyni czy też trafić pod miecz innoplemiennych? Nie wystawiaj więc nas na pośmiewisko!” [259]. Ale nie zamyślmy i my otworzyć swoje usta i palnąć podobne: „Dlaczegoż Ty śpisz, Panie, i nie widzisz?” – ponieważ za to my możemy dostać po główce. To będzie bezwstydne. Izraelici rzekli to z pokorą i prostotą. Oni nie przekładali odpowiedzialności na Boga, nie mówili Mu: „Dlaczego Ty tak uczyniłeś? – ale kajali się i prosili: – My zasługujemy na zła o wiele większe, ale co my teraz powiemy poganom?” I widzicie? Oni od razu skłonili Boga do litości. Rozumiecie to? Istniało przyznanie się do błędu, pokajanie, Bóg interweniował i „poraził wrogów”… A jeśli my znajdziemy się w trudnej sytuacji i nie zachowamy się duchowo, to ludzie świata tego powiedzą o nas „No i gdzie też wasza modlitwa? Wy przecież mówicie, że modlicie się. Cóż więc wy, ha?” Tak my stajemy się pośmiewiskiem.
Pokajanie pomaga zniknięciu zła.
Prosząc światu pokajania, będziemy zaliczać do winnych i siebie. W modlitwie nie trzeba mówić: „Pomóż światu, światu, który jest grzeszny”. Trzej biblijni młodzieńcy urodzili się w babilońskiej niewoli, jednak nie mówili: „A w czym jesteśmy winni my? – ale spowiadali się przed Bogiem: – Nam dostało się według uczynków, należało się nam i więcej”. Oni mówili tak, jak gdyby przed babilońskim zniewoleniem byli wśród tych, którzy złamali przykazania Boże, jak gdyby i oni współuczestniczyli w grzechu, chociaż w rzeczywistości nie mieli z nim związku, ponieważ w tamte lata jeszcze nie narodzili się na świat. Ich modlitwa w babilońskim piecu porusza moje serce. „Sprawiedliwy jesteś Panie we wszystkim, co stworzyłeś nam… Bo zgrzeszyliśmy i naruszyliśmy prawo… I teraz nie powinniśmy otworzyć ust… Nie oddaj więc nas całkowicie… I nie zabierz miłosierdzia Twego od nas, przez wzgląd na Abrahama umiłowanego przez ciebie”. To znaczy: „Według uczynków, Panie, Ty karzesz nas, bo my zgrzeszyliśmy. Ale tylko przez wzgląd na Abrahama, którego Ty kochasz za to, że on nie zgrzeszył, nie opuszczaj nas”. Oni zaliczali do grzeszników i siebie i wierzyli w to, co mówili ustami. Dlatego i stał się piec chłodny, podczas gdy pogan, którzy przyszli na niego popatrzeć, opalił płomień [260].
Nie dokonując takiej pracy nad sobą, człowiek zaczyna stale znajdować sobie usprawiedliwienia. „Mnie popchnął do grzechu diabeł”, albo „Winien jest Adam”, albo „Winna jest Ewa, a nie ja winny”. Pewien „teolog-profesjonalista” oświadczył mi pewnego razu: „A dlaczego my teraz mamy cierpieć z powodu Ewy?” – „Miły człowieku, odpowiedziałem mu, – tobie to, co, przeszkadza się zbawić? Czego ty uczepiłeś się do nieszczęśnika Adama i cierpiętnicy Ewy? Za jedno przegrzeszenie – i tyle wieków męczyć się w piekle! A do nas przyszedł Chrystus i zbawił nas” – „Jeśli zgrzeszycie siedemdziesiąt razy siedem, – powiedział On, – i pokajacie się, to Ja wybaczę wam” [261]. My grzeszymy tysiące razy, ale, gdybyśmy tylko kajali się szczerze, Chrystus wybacza nam. A my będziemy mówić, że winni są Adam i Ewa? I patrzcie: przecież nikomu nie dają imienia Ewa. Dawajcie więc my nazwiemy jakąś nowicjuszkę przy postrzyżynach Ewą albo przynajmniej, Zoją [262], jeśli imię Ewa wydaje się ciężkie. Przecież to bardzo niesprawiedliwe tak odnosić się do Ewy! Ona jest rodzicielką nas wszystkich, ona jest matką całego świata, a my nawet jej imienia nie chcemy słyszeć! I przekleństwu Bóg, w istocie, poddał diabła. „Wąż był mądry” [263]. Diabeł wszedł w węża, aby oszukać człowieka. Patrz: przecież jak wszyscy wszystko zwalają na Ewę. Mówią, że to ona nas zgubiła, że gdyby nie jej nieposłuszeństwo, to my teraz żylibyśmy w raju – nie smucilibyśmy się. A oto gdybyśmy i my usłyszeli od Chrystusa: „Jeden raz popełniliście przegrzeszenie – idźcie więc na tyle to wieków do piekła!” Oto wtedy niech by porozmawiali! Jakiż jednak niewdzięczny jest świat!
Tak czy inaczej, pokajanie – to wielka rzecz. My jeszcze nie uświadomiliśmy sobie, że pokajaniem człowiek może zmienić decyzję Boga. To, że u człowieka jest taka siła, – to nie żart. Ty robisz zło? Bóg daje tobie po karku. Mówisz „zgrzeszyłem”? Bóg zmienia gniew na miłosierdzie i daje tobie Swoje błogosławieństwa. To znaczy, kiedy nieposłuszne dziecko dochodzi do rozumu, kaja się i odczuwa wyrzuty sumienia, jego Ojciec z miłością pieści i pociesza je. Izraelici, którzy odstąpili od przykazań Bożych siedemdziesiąt pięć lat przeżyli w babilońskiej niewoli. Ale w ostatecznym końcu, kiedy pokajali się, carem został Kir, o którym można powiedzieć, że on zachował się lepiej, niż synowie Izraela, którzy zbezcześcili ofiarne świętości. Bóg zmienił sposób myślenia Kira i uczynił go wierzącym w Boga Niebiańskiego. I oto, Kir daruje izraelitom wolność, daje im pieniądze, drzewno na budowę świątyni, wznosi im mur dookoła Jerozolimy i przejawia taką dobroć i taką czcigodność, której, niech można będzie powiedzieć, nie okazali nawet (sami) izraelici [264]. I wszystko dlatego, że naród pokajał się i zmienił się [265]. Widzicie jak pokajanie pomaga zniknięciu zła!
Trzeba obowiązkowo czytać wszystkie księgi Machabejskie. To wyjątkowo silne księgi. Jaki był nakaz carski! Rozdeptać Judejczyków słoniami! Wyznaczyli odpowiedzialnych, przygotowali wszystko dla egzekucji, żeby rozwścieczyć pięćset słoni, napoili je mocnym winem z kadzidłem i oczekiwali cara, żeby zacząć egzekucję. Ale car zapomniał wydany im rozkaz. Idzie do niego dowódca słoni i mówi: „Carze, oczekujemy ciebie. Słonie, Judejczycy – wszystko gotowe. I goście naczekali się”. – „A kto wam kazał to wszystko robić?” – odpowiada car. Krzyki, groźby! I to nie jeden raz, a trzykrotnie [266]. Żeby car zapomniał rozkaz, który on sam wydał? To wam nie żarcik. I nie tylko zapomniał, on w ogóle zmienił potem swój stosunek do Judejczyków. W tym podstawa wszystkiego: żeby świat pokajał się.
- Geronda, czy jest korzyść od przeróżnych międzynarodowych zjednoczeń, zajmujących się walką o pokój na całym świecie? Czy pomagają one go zachować?
- To zależy od wielu rzeczy. Są i tacy, którzy zamierzają to wszystko z dobrym usposobieniem. Ale bywa, że zbiera się taki „bukiet”! Są tu i czarownicy, i czciciele ognia, i protestanci – taka mieszanina, oczy oślepia! I walczą „o pokój na całym świecie!” Jakaż od nich korzyść? Niech wybaczy mi Bóg, ale te galimatiasy (miszmasze) pitrasi diabeł. Jeśli samo zjednoczenie jest grzeszne, to jaki to może być pokój na świecie! Jak przyjdzie pokój, jeśli ludzie nie pogodzili się z Bogiem? Tylko kiedy człowiek pogodzi się z Bogiem przychodzi pokój i wewnętrzny i zewnętrzny. Ale dla tego, żeby człowiek pogodził się z Bogiem, on powinien dojść do uczucia, opamiętać się. Trzeba pokajać się i żyć zgodnie z przykazaniami Bożymi. Wtedy w człowieka wstępuje Łaska i pokój Boży. I wtedy on jest w stanie pomóc temu, aby wokół niego też utrzymywał się pokój.
Przypisy
[1] Geronda – pełna szacunku forma zwrotu do osoby duchowej.
[2] Patrz: Dn.2:21, modlitwa Azariasza i pieśń trzech młodzieńców. (Tu i dalej wszystkie odsyłacze do Pisma Świętego wg. Słowiańskiej Biblii).
[3] Ps.82:12-13. Patrz: Sdz.7 i 8.
[4] Powiedziane w czerwcu 1985 r.
[5] Jr.48:10.
[6] Wysoka budowla obronna świętogórskich monasterów, służąca do obrony przed piratami.
[7] Patrz: 2Tm.2:4.
[8] Po napiętym duchowym stanie, przeżytym prze Starca (on czuł, że rozpływa się z miłości do Boga i ludzi, jak świeca, w ciepłym miejscu), on otrzymał z góry zawiadomienie o tym, że nie powinien odmawiać pomocy ludziom. Od tego czasu on oddał dzień do dyspozycji odwiedzających go ludzi, a nocą modlił się o pomoc w przeróżnych problemach świata. Jednak, gdy liczba pielgrzymów niezwykle wzrosła, Starcowi pojawiła się myśl oddalić się w nieznane miejsce, aby poświęcić cały swój czas modlitwie. Wtedy, po raz drugi, on został poinformowany o tym, że powinien zostać w swojej pustelni „Panaguda” i pomagać ludziom.
[9] Powstrzymanie się od jedzenia i wody do godz. 9 w stylu bizantyjskim (3 po południu) albo w ciągu 3 dni.
[10] W latach 1962-64 Starec trudził się ascetycznie w pustynnej celi świętej Jepistimii.
[11] Hezychasterion (z greckiego – milczenie) – monaster szczególnego typu, często podległy monasterowi macierzystemu, a także – oddzielna cela, położona niedaleko monasteru macierzystego.
[12] Paliwa i smary.
[13] Luboczestije. To słowo niejednokrotnie spotykane jest w wypowiedziach Starca Paisija, który podkreśla znaczenie luboczestija w życiu duchowym. We współczesnym rosyjskim języku nie ma odpowiednika tego słowa. Ale dosłownie można przetłumaczyć je jako wielkoduszność, skłonność do ofiarności i poświecenia, pogardę dla spraw materialnych w imię moralnego czy duchowego ideału.
[14] Wojna w latach 1939-40 między Grecją i faszystowską Italią.
[15] Wypowiedziane w 1990 roku.
[16] To znaczy za jego syna, który ma na imię Angelos.
[17] Wypowiedziane w 1992 roku.
[18] Ikonoburstwo (ikonoklazm) – to chrześcijańska herezja, ponad sto lat (726-843) wstrząsające Bizantyjskie imperium na pewien czas przycichła po VII Powszechnym Soborze (787 r.) Drugi etap ikonoburstwa zapoczątkowany przez imperatora Lwa V Ormianina, został przerwany przy świętym Patriarsze Metodym w 843 r. Ikonoburcami nazywani są chrześcijanie, nie oddający czci świętym ikonom.
[19] Starec ma na myśli pomoc ekonomiczną (albo tzw. „wypłatę za metochy”), czyli pewną kwotę, którą Greckie państwo zobowiązało się corocznie wypłacać świętym monasterom świętej Góry Atos od 1924 r. Wtedy świętogórskie monastery oddały swoje metochy, będące dla nich źródłem oliwy, pszenicy wina i innych dochodów uchodźcom-grekom z Małej Azji.
[20] Wspólnotowe monastery Świętej Góry Atos bezpłatnie przyjmują na nocleg pielgrzymów i turystów.
[21] OGA – firma ubezpieczeniowa dla osób zajmujących się działalnością rolniczą.
[22] Konica – miasteczko w północno-zachodniej Grecji, w którym upłynęły dziecięce i młodzieńcze lata Starca.
[23] Wypowiedziane w 1987 roku.
[24] Chalkidikia (półwysep Chalcydycki) – półwysep i administracyjna jednostka w północno-wschodniej Grecji o powierzchni 2995 km2. Jednym z trzech krańców półwyspu jest Święta Góra Atos. Samochodem z jednego krańca na drugi kraniec Chalkidikii można przejechać w ciągu 2 godzin, co oznacza że niewiedzę greckiego filologa można porównać z niewiedzą filologa z obwodu moskiewskiego, nie wiedzącego, co to Troice-Siergijewa Ławra. Niestety, takie przypadki też bywają.
[25] Florina miasto w północno zachodniej Grecji.
[26] Awgustin (Kandiotis) (ur. 1907r.) – metropolita Fłoriny w latach 1967-1999. Imię tego gorliwego arcypasterza, autora wielu duchowych książek i płomiennego kaznodziei, szeroko znane jest w całej Grecji.
[27] Do połowy lat 1980 w Grecji oficjalnie uznawano jedynie ślub Cerkiewny.
[28] Nakręcony przez Martina Skorceze bluźnierczy film „Ostatnie kuszenie Chrystusa” w 1988 r. niedługo wyświetlany był w ateńskich kinach i wywołał burzę protestów ze strony wiernych dzieci Greckiej Cerkwi, którzy żądali zakazu jego wyświetlania. Starec, pomimo bólu, jaki cierpiał on wtedy od przepukliny, przyjechał razem z innymi mnichami Świętej Góry z Atosu do Salonik, gdzie wziął udział w protestacyjnym zgromadzeniu, inspirując wiernych swoją obecnością.
[29] Patrz: Św. Ignatij (Brianczaninow). Dzieła. Tom V. Paterikon. M.: Reguła wiary. Str. 42-43.
[30] Ga.5:22.
[31] Ps.145:3.
[32] Wojna domowa w latach 1946-1949 między rządową armią Grecji i komunistami-buntownikami.
[33] 2Tm.3:13.
[34] Stichery na Pochwałach nabożeństwa świętym ojcom Pierwszego Soboru Powszechnego.
[35] Patrz: Wj.32:1-20.
[36] Patrz: Lb.25:1-15.
[37] Ps.105:30.
[38] Patrz: J.2:14-15.
[39] W monasterze św. Jekatieriny na Synaju dikieosem nazywany jest przewodniczący Świętemu Soborowi starców, zastępujący arcybiskupa podczas jego nieobecności.
[40] Patrz: Mt.12:31.
[41] Mieszkańcy Faras – wielkiego osiedla w Kapadocji (Azja Mniejsza, obecnie na terenie Turcji). Ojcowizna priepodobnego Arsienija Kapadockiego i błażennego Starca Paisija.
[42] Mowa jest o wymianie ludności w 1924 roku, podczas którego grecy z Azji Mniejszej przesiedlili się do Grecji, a żyjący w Grecji turcy powrócili do Turcji.
[43] Świeckie imię Starca.
[44] Abba Izaak z Syrii. Dzieła. Siergijew Posad, 1911. Słowo 56 Str. 281.
[45] Tt.1:15.
[46] Hbr.12:29.
[47] Patrz: Rdz.19:1-5.
[48] Ps.50:12.
[49] W tekście „tangałaszka” – takie przezwisko Starec dał diabłu.
[50] Patrz: Mt.7:6: Nie dawajcie świętego psom, nie rzucajcie pereł waszych przed świnie, aby nie podeptały ich nogami swoimi i obróciwszy się nie rozszarpały was.
[51] Kanonarch – śpiewak, który ogłasza to, co ma śpiewać chór. Tu Starec ma na myśli to, że „kanonrchą” w grzesznych sprawach jest diabeł, który dyktuje człowiekowi, co ten ma robić.
[52] Chadżiefiendi – tak nazywali świętego Arsienija Kapadockiego mieszkańcy Faras.
[53] W latach 1958-60 błażenny Starec Paisij trudził się ascetycznie w monasterze Stomion, położonym niedaleko od Konicy.
[54] Szczyt góry kształtem przypomina sylwetkę wielbłądzicy.
[55] oszczerca, donosić (z greckiego), oczerniać, zniesławiać.
[56] Mt.18:17.
[57] Typikon – (gr): statut, wzór; tu: tryb życia, przyzwyczajenia.
[58] Hodża – duchowy sędzia i nauczyciel u muzułmanów.
[59] Patrz: Łk.12:3.
[60] porównaj: 2Kor.3:6.
[61] Patrz: Ps.15:8.
[62] Czyli: powstańcy-komuniści.
[63] Patrz: Dan.
[64] 1Tm.6:12.
[65] Mt.27:4.
[66] Patrz: Rdz.19:1 i dalej.
[67] „Ale słowo wypływające z działania – skarbnica nadziei; a mądrość, nie usprawiedliwiona (nie potwierdzona) czynem, – zadatek, gwarancja wstydu” (Abba Isaak z Syrii. Dzieła. Siergijew Posad, 1911. Str. 7).
[68] Tomografia – warstwowe rentgenowskie badanie, polegające na otrzymaniu cienistego wizerunku oddzielnych warstw obiektu, leżących na różnych głębokościach (Patrz Encyklopedia Medyczna).
[69] W danym przypadku Starec ma na myśli patrystyczne teksty na starogreckim języku i ich tłumaczenia na nowogrecki. W ruskim duchowym piśmiennictwie w podobnych relacjach są patrystyczne teksty w języku słowiańskim i ich tłumaczenia na współczesny język rosyjski.
[70] „Evergetinos” – systematyzowany zbiór patrystycznych pouczeń w czterech tomach, sporządzony w Bizantyjską epokę przez mnicha konstantynopolitańskiego monasteru „Evergetis” Pawła i po raz pierwszy wydany w końcu XVIII w. przez priepodobnego Nikodima Swiatogorca.
[71] Patrz: J.4:23.
[72] Hadżi – (pielgrzym), na Wschodzie honorowy epitet przed imieniem człowieka, który odbył pielgrzymkę do świętych miejsc.
[73] Grec. Ortodoks.
[74] Droga smutku (łac.).
[75] Patrz: Mt.16:26.
[76] Tymi słowami Starec, oczywiście że, nie próbuje podważyć znanego ewangelicznego stwierdzenia o ciasnocie rajskich wrót (patrz Mt.7:13-14 i Łk.13:24), ale podkreśla to, że możliwość zbawienia jest szeroka i otwarta dla każdego człowieka.
[77] Patrz: Łk.23:40-43.
[78] Rozumie się, mowa Starca skierowana jest do trudzących się ascetycznie i współuczestniczących w sakramentach Cerkwi prawosławnej wiernych.
[79] Chodzi o Kutłumuszską pustelnię wielkomęczennika Pantelejmona, naprzeciwko której położona jest cela „Panaguda”.
[80] „Więc” Wierny jest Bóg i dawszy obietnicę zbawić was, niewątpliwie zbawi, ale – jak obiecał. A jak On obiecał? Jeśli my sami zechcemy, jeśli będziemy posłuszni Mu, a nie po prostu, nie wtedy, kiedy będziemy pozostawać w bezczynności, jak kamienie i drzewa”. Porównaj: Św. Jan Złotousty. Dzieła. T. 11. księga 2. Petersburg, 1905. Str. 607.
[81] J.10:16.
[82] Patrz: Mt.26:6 i dalej. Mk.14:3 i dalej. J.12:3 i dalej.
[83] J.12:6.
[84] Rz.12:15.
[85] Patrz: 1Kor.3:16 i 6:19.
[86] Słowem „Błahoczestije” Starec określa wypełnienie zewnętrznych form czcigodności, nie mających odpowiadającego im stanu wewnętrznego.
[87] Patrz: Paterykon. Abba Pimen. Str. 91.
[88] Jk.5:13.
[89] Kacja – wielka kadzielnica z rączką, którą, w określonych momentach nabożeństwa, kadzi ponomar (zakrystian) (mnich pełniący posłuszeństwo w świątyni), mający na prawym ramieniu haftowany pokrowiec. Nad rączką kacji są pojemniki na węgiel drzewny i ładan (kadzidło), a na jej końcu podwieszone są dzwoneczki, wydające podczas kadzenia rytmiczne dzwonienie.
[90] Rz.13:13. 1Kor.14:40. 1.Tes.4:12.
[91] Mt.7:6.
[92] Mt.13:12.
[93] Sześciopsalm – sześć wybranych psalmów (3, 37, 62, 102, 142) z Psałterza, czytanych na początku jutrzni. Po pierwszych trzech psalmach, stanowiących pierwszy artykuł sześciopsalmu, kiedy wygłaszane są słowa „Sława, i teraz. Alliłuja (3)”, nie wykonuje się znaku krzyża i pokłonów do pasa, jak przywiduje to Cerkiewny regulamin w innych podobnych przypadkach.
[94] „Jeśli zaś, kiedy przebywasz w czuwaniu, długotrwałe stanie przemęcza ciebie swoim długim czasem, i wyczerpujesz się od bezsilności, i powie ci myśl, słuszniej jest powiedzieć, zły chytrus przemówi w myślach, jak w żmii: „Skończ, ponieważ nie możesz stać”, to odpowiadaj mu: „Nie; ale posiedzę jedną katyzmę, i to lepsze jest od spania. I jeśli język mój milczy i nie wymawia psalmu, umysł zaś poucza się z Bogiem w modlitwie i rozmowie z Nim, to czuwanie pożyteczniejsze jest od wszelkiego snu””. (Abba Izaak Syryjczyk. Dzieła. Siergijew Posad, 1911. Słowo 56. Str. 281.)
[95] Sąsiadujące okolice w centralnej Grecji. W tych miejscach Starec odbywał służbę wojskową w czasie wojny.
[96] Starostą wiejskiej wspólnoty Faras był Prodromos Ezniepidis – ojciec Starca Paisija.
[97] Patrz: 1Kor.3:16 i 6:19.
[98] Starec przyłożył się do jakiejś ikony tak, że nic nie było słychać.
[99] Patrz: Starec Paisij. „Ojcowie-świętogorcy i świętogórskie historie” Świato-Troickaja Siergijewa Ławra, 2001.
[100] Iz.66:2.
[101] Mt.25:42.
[102] Powiedziane w maju 1990 r.
[103] Patrz: Łk.6:29.
[104] Mt.25:40.
[105] Z 12-ej antyfony Jutrzni Wielkiego Piątku.
[106] Lew.(Kpł.)19:18. Mt.22:39. Mk.12:31. Łk.10:27.
[107] Archondarik – miejsce do przyjmowania gości w greckich monasterach.
[108] około 15 dolarów USA.
[109] W 1958 roku.
[110] Mt.6:4.
[111] Patrz: Mt.7:1. Łk.6:37. J.7:24.
[112] Przybytek w którym mieszkańcy żyją razem, nie mając wspólnego ihumena i kierując się indywidualnym porządkiem w duchowym życiu i materialnym zaspokajaniu swoich potrzeb.
[113] Miejscowość w Chalkidiki.
[114] Mowa jest o okupacji Grecji w latach 1941-44 przez Niemcy, Włochy i Bułgarię.
[115] Rz.12:20.
[116] Patrz: Mt.5:42. Łk.6:30.
[117] Mt.5:45.
[118] Ps.102:10.
[119] „Jeśli ktoś, siedząc na koniu, wyciągnie do ciebie rękę, żeby przyjąć jałmużnę, nie odmów mu, ponieważ w tym czasie on, niewątpliwie, jest biedny, jak jeden z żebraków” (Abba Izaak z Syrii. Dzieła. Siergijew Posad, 1911. Str. 286).
[120] Tysiąc drachm (potocznie).
[121] Zebrane w tym rozdziale było wypowiedziane lub napisane przez Starca w okresie od 1981 do 1994 r.
[122] Apostazja – odstąpienie, odpadniecie (grec.)
[123] 2Tes.2:3.
[124] J.2:18. Mówiąc „antychryst będzie, jeśli można tak się wyrazić, wcieleniem diabła”, Starec ma na myśli, że antychryst będzie człowiekiem – nosicielem całej diabelskiej energii, posłusznym orężem dla realizacji planów szatana. O tym, że antychryst będzie człowiekiem, zgodnie świadczą święci ojcowie. Powyżej i poniżej Starec Paisij wprost mówi o tym, że antychryst będzie człowiekiem. W ten sposób, jego zdanie w tej sprawie jest w pełni zgodna z naukami patrystycznymi.
[125] Patrz: Mt.24:24. Mk.13:22.
[126] Patrz: Iz.35:1.
[127] Patrz: Mt.24:36. Mk.13:32. Dz.1:7. 1Tes.5:1.
[128] Patrz: Mt.24:29 i dalej. Mk.13:24 i dalej. Łk.21:25 i dalej.
[129] Św. Andrzej z Cezarei. Komentarz do Apokalipsy Rozdział 38. PG 106, Str. 340.
[130] Patrz: Za.11:1-13.
[131] Patrz: Ps.68:22.
[132] Patrz: Ps.21:19.
[133] Ap.13:18’
[124] Patrz: 1Kr.10:14 i 2Krn.9:13 (3 Цар. 10:14 и 2 Парал. 9:13).
[135] Mamona – bogactwo, zyski, dobra doczesne.
[136] Mt.6:24.
[137] Patrz: Ap.16:10.
[138] (od czasownika kreślić, wycinać, rzeźbić)
[139] W Grecji istnieją dwa rodzaje dokumentów, potwierdzających osobowość obywateli: do korzystania w kraju – karteczka-dowód i do wyjazdów za granicę – paszport. Grecka nazwa karteczki-dowodu osobistego: – tożsamość (tż. mat.), tożsamość, identyczność, zgodność 2) paszport, poświadczenie osobowości 3) osobowość” (I. P. Chorikow, M. G. Malew. Nowogrecko-ruski słownik. M. 1980. Str. 743. Zaplanowanie przez Układ z Schengen wprowadzenia nowych dowodów osobistych, mających na sobie kod kreskowy, w podstawie którego umieszczono liczbę bestii, wywołało burzę protestów ze strony Greckiej Cerkwi, Świętej Góry Atos, ogromnej większości greckich obywateli.
[140] Przyjęte już po śmierci Starca Paisija decyzje Świętego Synodu Greckiej Cerkwi mówią o nieakceptowaności dla prawosławnych chrześcijan dokumentów z liczbą antychrysta. Przy omawianiu problemu opinia błogosławienie zmarłego Starca była dla hierarchów, duchownych i świeckich Greckiej Cerkwi jedną z decydujących.
[141] W 1987 r. błażenny Starec Paisij opublikował broszurę, poświęconą danemu tematowi.
[142] W Grecji w dowodzie osobistym rubryka „wyznanie wiary” do ostatnich czasów była obowiązkowa.
[143] Patrz: Dn.9:26-27. Ap.12:6; 13:5. Św. Iriniej Lioński. Pięć ksiąg przeciwko herezjom. Księga 5.
[144] Patrz: Mt.24:22. Mk.13:20.
[145] Patrz: Ap.13:16 i dalej; 14:9 i dalej; 16: i 20:4.
[146] Patrz: Mt.26:69-75. Mk.14:4-72. Łk.22:54-62. J.18:16-18, 25-27.
[147] Mt.16:3.
[148] Patrz: Za.11:1-13.
[149] Kiszmiet, kismet – „obdarzenie” (po arabsku), to, co przeznaczane jest każdemu człowiekowi przez opatrzność.
[150] Swiatitiel Kirył Aleksandryjski. „Katechetyczne pouczenie”. Katechizacja oświecanych 15, rozdział 18.
[151] Mk.13:22.
[152] Ap.13:16-18. W 1997 roku w Grecji ukazała się książka Metropolity Nikopolskiego i Prewezskiego Mielietija „Pieczęć antychrysta w prawosławnej Tradycji”. A w 2001 roku w Moskwie było wydane jej tłumaczenie na ruski język przez Siostry priepodobnomuczennicy Wielkiej księżnej Jelizawiety.
[153] Tak nazywano jednego znanego w tych stronach kapłana-kaznodzieję, i współsłużący, chcąc podrażnić Starca, nazywali go „Benedyktem”.
[154] Albańska wojna (czy albański front) – wojna lat 1939-40 między Grecją i faszystowską Italią.
[155] Napoleon Zerwa (1891-1957) – lider antyfaszystowskiego ruchu „Narodowy Grecki Demokratyczny Związek”, działającego przeciwko nazistom w Epirze i niektórych innych rejonach Grecji.
[156] Dawakis Konstantin (1897-1942) półkownik greckiej armii, utalentowany dowódca, dowodzący Pindskim ugrupowaniem w listopadzie 1940 roku. Odniesione przez K Dawakisa „Pindskie zwycięstwo” nad włoską dywizja strzelców górskich „Dżulia” stało się pierwszą poważną klęską faszystowskiego bloku w Drugiej wojnie światowej.
[157] Oka – miara wagi, równa 1280 gramom.
[158] Ioannis Makarijanis (1797-1864) generał dywizji, narodowy bohater Grecji. Jeden z najofiarniejszych bojowników przeciwko Turkom w lata Greckiej Rewolucji (1821-1830). Autor „Wspomnień” o rewolucji i walki wyzwoleńczej. Życie I. Makarijanisa – jest wspaniałym wzorem ofiarnej chrześcijańskiej miłości do Boga, bliźniego i ojczyzny.
[159] Mt.24:44. Łk.12:40.
[160] Wypowiedziane w listopadzie 1984 r.
[161] Łk.12:49.
[162] Kondilis Gieorgij (1879-1936) – wybitny wojskowy i państwowy działacz Grecji. Aktywny uczestnik działań wojennych w Azji Mniejszej w 1920-ych latach. W kolejnych latach zajmował stanowisko ministra obrony, ministra spraw wewnętrznych, premiera Grecji.
[163] Tureccy rozbójnicy. Patrz także w książce: Starec Paisij Swiatogorec. Priepodobny Arsienij Kapadocki. Swiato-Troickaja Siergijewa Ławra, 1997. Str.22:74.
[164] Nazwisko Starca.
[165] Wielki zakrzywiony kindżał turecki.
[166] Porównaj: Mt.11:12’
[167] Suli – związek kilku wiosek Epiru (region Grecji), posiadający niepodległość w czasie tureckiego panowania i w okresie od 1790 do 1893 r. prowadzący zbrojną walkę przeciwko zaborcom.
[168] Ali Pasza (Tepelenli), 1714-1820 – słynny pasza Janiny syn rozbójniczego atamana Wielisa, prowadzący okrutne wojny przeciwko suliotom, wpadł w konflikt z sułtanem i został zabity w 1820 r.
[169] Sułtan (władca Turcji) – pierwotnie tytuł wodzów Otomańskiego imperium i następnie głów każdego muzułmańskiego państwa.
[170] Ierissos – port na wschodnim wybrzeżu półwyspu Chałkidika, do którego przypisany jest pasażerski kuter, kursujący wzdłuż północno-wschodniego wybrzeża Atosu.
[171] Kawała – miasto i port w Północnej Grecji, w granicach bezpośredniego widoku ze Świętej Góry.
[172] Patrz: Starec Paisij Swiatogorec. Priepodobny Arsienij Kapadocki. Swiato-Troicka Ławra, 1997. Str. 72.
[173] Pamięć 15 lipca.
[174] Dzwoneczek zawieszany na obroży psa myśliwskiego, w celu płoszenia zwierzyny.
[175] Pustelnia Narodzenia Przenajświętszej Bogarodzicy „Panaguda”, w której błażenny Starec Paisij żył w ostatnie lata swego życia znajduje się w oddalonym zalesionym miejscu. Innych pustelni i mieszkań w bezpośredniej bliskości od niej nie ma.
[176] Opisywane zdarzenie wydarzyło się w 1987 r., kiedy Starec cierpiał na przepuklinę.
[177] Mechmet Emin Abdullah Pasza rządził Salonikami w latach 1821-1823.
[178] Janczary – karne wojska w Tureckim imperium, do których zwykle rekrutowano młodzieńców z podbitych przez Turków chrześcijańskich narodów. Po przejściu specjalnego przygotowania i wychowania, janczary wyróżniali się wyjątkowym fanatyzmem i okrucieństwem.
[179] Paisij II – metropolita Cezarei. Urodził się w osadzie Farsa w Kapadocji. Uczył się w duchownej szkole przy Flawianowskim monasterze Czcigodnego Ioanna Poprzednika, a potem w Konstantynopolu, gdzie był wyświęcony na diakona i kapłana. W 1832 r. był wyświęcony na metropolitę Cezarei. Był nieustraszonym bojownikiem o zachowanie hellenizmu w swojej diecezji.
[180] Firman – dekret sułtana.
[181] Ramazan – dziewiąty miesiąc w muzułmańskim kalendarzu, podczas którego muzułmanie przestrzegają ścisły post (pełna wstrzemięźliwość od jedzenia, picia, palenia itd.) codziennie od rana do wieczora, od zachodu do wschodu słońca zakazy ramazanu są zniesione.
[182] Bałukli – miejscowość w Konstantynopolu, gdzie znajduje się monaster „Życiodajne Źródło”.
[183] Złota moneta z wizerunkiem świętych Konstantina i Jeleny, którą noszono jako ozdobę czy talizman.
[184] „Płaczący” stali przed drzwiami świątyni i prosili wchodzących do świątyni wiernych aby modlili się za nich do Pana. Patrz: Reguła 12-a świętego Grigorija z Neocezarei. Księga Reguł. Troice-Siergijewa Ławra. 1992. Str. 294.
[185] O Saprikii patrz; Żywoty świętych. Księga 6. Moskwa, 1905. Str. 180-185.
[186] Patrz: 1Kor.12:2.
[187] Patrz: 1Kor.12:31.
[188] Święty męczennik Wonifatij był niewolnikiem wybitnej rzymianki Agłajdy i pozostawał z nią w grzesznym związku.
[189] Pamięć świętych Wonifatija i Agłajdy obchodzimy 19 grudnia.
[190] Pamięć świętych męczenników Makkabeuszy obchodzimy 1 sirpnia.
[191] Pamięć świętego męczennika Longina setnika obchodzimy 16 października.
[192] Pamięć świętego priepodobnego Gedeona Swiatogorca obchodzimy 30 grudnia.
[193] Pamięć świętego swiaszczennomuczenika Ignatija Bohonosca obchodzimy 20 grudnia.
[194] Patrz: Rz.8:35.
[195] Starec ma na myśli wstrzemięźliwość od pokarmu i wody w ciągu całego dnia.
[196] „Woski” – dosłownie „pasący się”. Archimandryta Chieruwim (Karambiełas) w swojej książce pisze, że oni, „zgodnie ze świętogórską tradycją, są najświętszymi mnichami Góry i żyją w całkowitej samotności, będąc nikomu nieznani… Zgodnie z tą samą tradycją, ostatnia Liturgia na ziemi będzie odprawiana przez tych niewidzialnych dwunastu. Ich liczba zawsze jest stała, ponieważ, jeśli umiera jeden z nich, jego miejsce zajmuje ktoś z najlepszych mnichów Świętej Góry”. Chieruwim (Karambiełas), archimandryta. Z doli Bożej Matki. Kijów, 199 (Str. 164).
[197] Abba Izaak Syryjczyk. Dzieła. Siergijew Posad. 1911. Słowo 73. Str. 370.
[198] Mt.6:33.
[199] Patrz: Priepodobny Makarij z Egiptu. Duchowe rozmowy. Swiato-Toicka Siergijewa Ławra, 1904.
[200] Patrz: Wj.16:19-20.
[201] Porównaj: Mt.6:33.
[202] Narteks – zachodnia część świątyni, schody, przedsionek.
[203] Starec Paisij. Ojcowie-świętogórcy i świętogórskie historie. Swiato-Troickaja Siergijewa Ławra, 2001. Str. 62-65.
[204] Miasto w Centralnej Grecji.
[205] Wypowiedziane latem 1990 r.
[206] Patrz: Hbr.12:1.
[207] J.11:25-26.
[208] Patrz: Za.11:1-13.
[209] „I powiem im: jeśli pasuje wam, to dajcie Mi zapłatę Moją; jeśli zaś nie, – nie dawajcie; i oni odważą w zapłatę Mi trzydzieści srebrników. I powiedział mi Pan: wrzuć je do cerkiewnego skarbca, – wysoka cena, na jaką oni ocenili Mnie! I wziąłem Ja trzydzieści srebrników i wrzuciłem je w domu Pańskim dla garncarza (skarbnika)” (Za.11:12-13).
„Arcykapłan, wziąwszy srebrniki, powiedział: niedozwolone jest położyć je do skarbnicy cerkiewnej, ponieważ to cena krwi jest. Naradziwszy się więc, kupili za nie pole garncarza, na cmentarz dla cudzoziemców…” (Mt.27:6-7).
[210] Patrz” Jr.18:2; 32:9. Mt.27:7-9.
[211] Dz.9:1-18.
[212] Łk.17:5.
[213] Patrz: Mt.14:30.
[214] Patrz: Starec Paisij. Ojcowie-świętogórcy i świętogórskie historie. Swiato-Troickaja Siergijewa Ławra, 2001. Str. 9.
[215] Mt.17:20. Łk.17:6.
[216] W tym przypadku pod pojęciem wiara rozumie się proste przyjęcie bytu Boga, niewystarczające do życia w Chrystusie.
[217] Patrz: Hbr.11:1.
[218] Wj.6:3.
[219] J.15:5.
[220] Hymn - Pochwała Bogarodzicy na Wielkim powieczerzu, ton 6.
[221] Patrz: Mt.9:29. Mk.9:23.
[222] Ps.81:6.
[223] Porównaj: Iz.6:9-10.
[224] 3 czerwca 1979 roku Starec Paisij modlił się z czotkami, mówiąc: „Święci dnia, módlcie się do Boga za nas”. On nie pamiętał pamięć jakiego świętego wspominano tego dnia, i nie mógł znaleźć okularów, aby popatrzeć do kalendarza (zaledwie kilka dni wcześniej Starec przeprowadził się do celi „Panaguda” i jeszcze nie rozpakował swoich rzeczy). Wtedy odwiedził go święty męczennik Łukiłlian, którego pamięć świętuje się 3 czerwca, i trzykrotnie powtórzył mu swoje trudne imię.
[225] Wśród czcigodnych pobożnych chrześcijan Grecji rozpowszechniona jest tradycja stawiania wzdłuż drogi małych kapliczek, zwykle jako wdzięczność Bogu, Przenajświętszej Bogarodzicy czy świętym, albo też ku pamięci bliskich, którzy zginęli w wypadkach samochodowych.
[226] Patrz: Rdz.6:13 i dalej.
[227] Patrz: Iz.38:4 i dalej.
[228] Mt.7:7.
[229] J.5:6.
[230] Patrz: 3.Car.18:26. (1Krl.18:26).
[231] Odnosi się to do niechrześcijańskiej tradycji organizowania w Grecji corocznego karnawału maslenicy, któremu towarzyszą szumne widowiska i ludowe zabawy.
[232] Święty duchowny męczennik równy apostołom Kosma Etolijski (1779; pamięć męczeńskiej śmierci 24 sierpnia). Żył w XVIII wieku. Znaczny czas życia trudził się ascetycznie na Świętej Górze Atos. Po boskim powołaniu wyszedł w świat i z kazaniem obchodził miasta i wsie okupowanej przez Turków Grecji. Uczył Ewangelii, otwierał szkoły, przeciwstawiał się islamizacji Greków. Dokonał mnóstwa cudów i zostawił bardzo dużo proroctw o przyszłości całej ludzkości. Według prawa uważany jest za wielkiego proroka nowożytnych czasów. Kazania i proroctwa świętego Kosmy są bardzo rozpowszechnione i czytane w Grecji, na język rosyjski nie były jeszcze przetłumaczone.
[233] Patrz: Mt.24:22. Mk.13:20.
[234] Chrzest ludzi z niechrześcijańskimi imionami nie jest uznawany w Grecji za niedopuszczalny. Według przyjętego obyczaju tacy ludzie obchodzą dzień swoich imienin w Tygodniu Wszystkich Świętych.
[235] Mt.7:7.
[236] Jk.5:16.
[237] W żywocie priepodobnego Paisija Wielkiego jest opisany następujący przypadek: jeden niedbały nowicjusz wpadł przez nieposłuszeństwo w pewien grzech i, nie zdążywszy pokajać się, umarł. Po wytrwałych modlitwach jego starca Bóg odkrył mu, że dusza nowicjusza będzie przebywać w piekle do dnia Strasznego Sądu, podczas którego otrzyma ona ostateczną, należną jej odpłatę (należność). Wtedy starec zwrócił się do priepodobnego Paisija i poprosił go aby pomodlił się do Boga o zbawienie zmarłego. Po gorącej modlitwie priepodobnego Chrystus uwolnił z piekła duszę nowicjusz który się nie pokajał.
[238] Łk.24:29.
[239] Patrz: Mt.21:21.
[240] Starec ma na myśli czuwanie z 9 na 10listopada 1993 r. On był wymęczony przez nowotwór, ale, pomimo tego, stojąc na nogach i opierając się o krzesło, udzielił błogosławieństwa około trzydziestu tysiącom ludzi, którzy tego dnia przyszli.
[241] Przydomek „Makkawiej (Machabeusz)” (to słowo, najprawdopodobniej, oznacza „miażdżący wrogów”) było dane wodzowi żydowskiego powstania 166 r. przed narodzeniem Chrystusa, Judaszowi i następnie jego następcom. Powstanie było skierowane przeciwko Antiochowi IV Epifanesowi, który stał na czele dynastii Selucydów. Makkawiei byli ofiarnymi bojownikami za ojczystą wiarę i państwową niezależność Izraela. (Patrz księgi Machabejskie).
[242] Abba Izaak Syryjczyk. Dzieła. Siergijew Posad. 1911. Słowo 71. Str. 362.
[243] Przygotowywane są do publikacji oddzielne tomy „Słów” Starca Paisija, poświęcone modlitwie i monastycyzmowi. W niniejszym tomie zebrane jest tylko to, co dotyczy tematu duchowego przebudzenia.
[244] Mt.5:16.
[245] Priepodobny Ioann Lestwicznik. Lestwica. (Drabina). Siergijew Posad, 1908. Słowo 26:31. Str. 181.
[146] W celi Czcigodnego Krzyża Starec Paisij żył od 1969 do 1978 roku.
[247] Powiedziane w maju 1991 r.
[248] Patrz: 1Kor.14:20.
[249] Mt.6:22.
[250] Patrz: Mt.23:5.
[251] Mt.25:12.
[252] Dzielnica Aten.
[253] Patrz: Mt.16:26.
[254] „Ławsaik” – opisy żywotów świętych egipskich i palestyńskich ascetów. Książka była zredagowana, prawdopodobnie, w połowie V wieku przez biskupa Helenopolis w Bitynii Pałładija, który poświęcił ją bizantyjskiemu patrycjuszowi Ławsu. Od imienia jego zaczęto nazywać i samo dzieło.
[255] Pod „bandytami” rozumie się zbrojne formacje komunistycznej partii Grecji w latach faszystowskiej okupacji.
[256] Priepodobny Arsienij Wielki (354-447) pochodził z Rzymu. Był wielki mądrością i cnotą. Otrzymał miano „ojca carów”, ponieważ imperator Fieodosij powierzył mu wychowanie dwójki swoich dzieci. W 394 roku po boskim objawieniu on porzucił świat i oddalił się na egipską pustynię. Nie patrząc na poprzednie życie w pałacach, św. Arsienij wypełniał swój monastyczny obowiązek z wielką surowością i samowyrzeczeniem.
[257] Ps.43:24.
[258] Ps.77:65-66.
[259] Patrz: Wj.32:12. Pwt.9:28. Ps.78:10.
[260] Patrz. Dn.3:1-100.
[261] Porównaj: Mt.18:22.
[262] (grec.) – życie. Porównaj: Rdz.3:20.
[263] Patrz: Rdz.3:1.
[264] Patrz: 2Ezd.1:1 i niżej.
[265] Patrz: 1Ezdr.8:88-92.
[266] Patrz: 3Mch.5:1-35.
Tłumaczenie Eliasz Marczuk