Na podstawie http://proza-pravoslavie.narod.ru/detskie/dragoc_kamni.html Tłumaczenie E. Marczuk
Morze ryczało i buszowało.
Pogoda z godziny na godzinę pogarszała się, ogromne czarne chmury ze wszystkich stron obległy niebo, wiatr rwał żagle, ogromne, gigantyczne fale pokryte siwą pianą wzbijały się dookoła.
Rozpacz objęła ludzi, którzy płynęli niedużym statkiem do Włoch, do Rzymu. Sztorm dopadł ich na pełnym morzu i oto już czternaście dni statek jest noszony po buszujących wodach, według woli fal – sterować im nie ma żadnej możliwości, zbłądzili z drogi. Na pokładzie stało kilku marynarzy, kapitan statku, setnik i około dziesięciu więźniów, których wieziono do Rzymu na sąd. Wszyscy oni byli skuci, oprócz jednego. Był to wysoki starzec, z siwą brodą, gęstymi obwisłymi brwiami, które nadawały jego obliczu surowego wyglądu; w całej postaci starca było coś natchnionego, a oczy – głębokie, surowe, przepiękne świeciły się i płonęły. Ubrany był w długi, ciemny płaszcz.
To był apostoł Paweł.
Wśród ogólnej paniki i rozpaczy on jeden pozostawał spokojny i milczący. Dookoła słychać było krzyki i jęki, ludzie stracili nadzieję na ratunek. Bliskość śmierci była oczywista.
Nagle Paweł, stanąwszy pośrodku, powiedział:
- Mężowie! Należało posłuchać się mnie i nie wypływać z Krety, przez co uniknęlibyście tych problemów i szkód. Teraz zaś przekonuję was, abyście nabrali otuchy, ponieważ ani jedna osoba z was nie zginie, a tylko statek. Bo Anioł Boga, do Którego należę i Któremu służę, zjawił się mi tej nocy i powiedział: nie bój się, Pawle! Tobie należy stanąć przed cesarzem i oto Bóg darował ci wszystkich płynących z tobą. Dlatego odwagi, mężowie, bo wierzę Bogu, że będzie tak, jak mi powiedziane: powinniśmy zostać wyrzuceni – na jakąś wyspę.
Spokojny, pełen wiary głos apostoła, jego prosta, natchniona wypowiedź wywarły mocne wrażenie. Ucichły krzyki i jęki, przebudziła się nadzieja w wymęczonych duszach.
Nastał wieczór.
Mierząc głębokość, żeglarze zauważyli, że ta się zmniejszyła. Po jakimś czasie zmierzyli znów – głębokość zauważalnie zmniejszyła się. Było oczywiste, że blisko ląd.
Ludzie ożywili się.
Statek pędził w poprzednim kierunku, wiatr zaczął słabnąć. W końcu ukazała się ziemia.
Krzyki i jęki zamieniły się w okrzyki radości. Ludzie płakali, obejmując się nawzajem.
Nagle silne uderzenie – i statek zatrzymał się. Okazało się, że trafili na mieliznę.
Dziób statku głęboko wbił się w piasek i buszujące fale zaczęły z siłą uderzać o rufę, rozbijając ją na szczapy.
O pozostawaniu na statku nie można było nawet myśleć: w ciągu kilku godzin statek zostanie rozbity na drobne kawałki.
Do brzegu było niedaleko i setnik natychmiast polecił tym, którzy dobrze pływają, rzucić się do wody i płynąć do lądu, pozostałym zaś – ratować się na deskach lub na czymś innym.
Wkrótce statek opustoszał.
Pod wieczór burza zaczęła cichnąć, chmury rozproszyły się, pokazało się czyste niebo z gwiazdami.
Na samym brzegu, o kilka kroków od kipiących, jeszcze nie uspokojonych fal, jasno płonęło ognisko, a wokół niego siedzieli wyrzuceni na brzeg ludzie. To byli ludzie z rzymskiego statku, na którym wieźli apostoła Pawła do Rzymu. Wszystkim udało się uratować, jak przepowiedział apostoł, nikt nie zginął. Statek wyrzuciło na mieliznę przy wyspie Mielicie.
Apostoł siedział przy ognisku, otoczony przez więźniów-chrześcijan i cicho rozmawiał z nimi.
Setnik, kapitan statku i inni rzymianie siedzieli obok, niedaleko i też rozmawiali.
- Wprost nie wierzę, że uratowaliśmy się! – mówił kapitan. – W życiu swoim nie widziałem i nie przeżywałem takiej burzy.
- I przecież wszyscy, wszyscy co do jednego uratowali się! – mówił setnik. – Dwieście siedemdziesiąt sześć osób.
Ogień dopalał się. Płomień bladł.
Apostoł wstał z ziemi i podszedł do ogniska.
Niedaleko leżała sterta chrustu, przyniesionego z sąsiedniego lasu. Paweł podszedł do sterty i zaczął wyjmować suche gałęzie.
Wysoko wzniósłszy ręce z chrustem, Paweł podchodził do ogniska.
Nagle głośny krzyk ze strony, gdzie siedzieli chrześcijanie, zmusił wszystkich obejrzeć się tam.
Apostoł też się zatrzymał.
- Patrzcie! Patrzcie! – w przerażeniu krzyczał młody więzień, wskazując na Pawła.
Spojrzenia skierowały się na apostoła… i wszyscy oniemieli z przerażenia: wokół ręki apostoła okręciła się jadowita żmija, jedno ukąszenie której było śmiertelne.
Ale apostoł spokojnie podszedł do ogniska i zrzucił żmiję do ognia.
- On umrze, umrze! – było słychać wokoło; na pewno człowiek ten jest wielkim grzesznikiem, że los, tylko co oszczędziwszy jego życie na morzu, znów posyła mu śmierć! Jad żmii działa szybko, już na pewno, zaczęło się zapalenie w miejscu ukąszenia!.. Wszyscy otoczyli apostoła, każdy starał się zobaczyć straszne ukąszenie.
Ale co to? Ludzie w zdumieniu cofnęli się… Na ręce Pawła nie było ani najmniejszego śladu od ukąszenia żmii…
- Oto daję wam władzę – apostoł cicho powtórzył słowa Zbawiciela – nastąpić na żmije i skorpiony i na całą moc wrażą, i nic nie zaszkodzi wam (Łuk. 10: 19).
W Efeskiej świątyni trwało nabożeństwo, Boska Liturgia.
Było święto i cerkiew była pełna modlących się…
Biskup Timofiej (Tymoteusz), uczeń apostoła Pawła, celebrował nabożeństwo.
Chrześcijanie Efezu, gdzie liczba wierzących rosła z każdym dniem, cieszyli się z pełnego pokoju i spokoju. Straszne prześladowania, które trwały z rozkazu Nerona w Rzymie, jeszcze nie dopadły cerkwi Małej Azji, i nie było tu dręczenia chrześcijan.
Po zakończeniu służby biskup Timofiej wszedł na katedrę i zaczął mówić naukę.
W cerkwi panowała kompletna cisza, naruszana jedynie głosem kaznodziei…
Nagle drzwi wejściowe otworzyły się i na progu pojawił się oddział żołnierzy. Rozległ się szczęk zbroi. Nie minęło i kilku minut, jak cała świątynia została otoczona przez żołnierzy.
Oficer gwardii podszedł do biskupa i, sprowadziwszy go z katedry, głośno powiedział, przekazując długi zwitek:
- Imperator Neron przesyła tobie ten ukaz. Przeczytaj!..
Timofiej rozwinął zwój i zaczął głośno czytać. W ukazie Neron rozkazywał biskupowi Efezu Timofiejowi i wszystkim chrześcijanom tego miasta wydać uciekinierów – chrześcijan z Rzymu, ukrywających się przed prześladowaniami imperatora. Neron żądał wypełnienia swego rozkazu i, w wypadku nieposłuszeństwa, groził egzekucjami.
- Nie – spokojnie i twardo powiedział Timofiej, skończywszy czytanie – my nie możemy spełnić jego polecenia. Powiedz imperatorowi, że my szybciej gotowi jesteśmy umrzeć wszyscy co do jednego, niż wydać naszych braci.
I wszyscy obecni głośno odpowiedzieli:
- Amiń!..
Oficer zaczął przekonywać biskupa, aby zmienił swoją decyzję, mówiąc, że obowiązek każdego człowieka, czy jest chrześcijaninem, czy poganinem, podporządkować się prawu – ale Timofiej pozostawał niewzruszony.
- Ja wiem – mówił – że posłuszeństwo i podporządkowanie – nasz obowiązek. Ale powinniśmy przestrzegać tylko zgodnych z prawem wymagań, które nie są sprzeczne z naszym sumieniem i przykazaniami Chrystusa, a imperator żąda od nas postępku niegodziwego, na który nie możemy się zgodzić...
Długo jeszcze próbował oficer nakłonić biskupa, ale wszystkie jego starania pozostawały daremne.
- W takim razie będę musiał uciec się do surowych środków! – wykrzyczał rozdrażniony oficer.
- Czyń, co nakazuje tobie twój obowiązek – spokojnie odpowiedział biskup. I oficer wydał straszny rozkaz… Żołnierze wyciągnęli swoje szable, błysnęła broń i pociekła krew.
Chrześcijanie bez narzekania padali pod ciosami, mężczyźni rzucali się naprzód, starając się obronić kobiety i dzieci... Krzyki, zawodzenie, płacz przepełniły cerkiew.
Biskup stał obok, za nim całkiem blisko znajdowały się niewielkie drzwi, przez które on mógł się uratować… Ale Timofiej przeszedł do przodu, gdzie była największa rzeź… i zwrócił się do oficera, prosząc go, aby na chwilę powstrzymał walkę. Ten, myśląc, że Timofiej chce wypełnić jego żądanie, rozkazał żołnierzom przestać.
Wtedy biskup stanął przed wiernymi i spokojnie powiedział:
- Przedtem, zanim rozpraszać trzodę – poraź pasterza!..
Głęboka cisza panowała dookoła. Spojrzenia wszystkich skierowały się na Timofieja, bezbronnego, stojącego przed rozjuszonymi żołnierzami.
Zmieszanie odbiło się na twarzy oficera; on mimo woli opuścił oczy przed skierowanym na niego łagodnym spojrzeniem Timofieja i, uczyniwszy znak żołnierzom, razem z nimi milcząc wyszedł z cerkwi.
Po wzniesieniu się Zbawiciela na niebo, Jego uczniowie, apostołowie, rozeszli się do różnych krajów, aby głosić świętą Ewangelię.
W Jerozolimie został tylko apostoł Iakow, brat Pański: był on biskupem Jerozolimskiej cerkwi.
Ludzie z wielkim szacunkiem odnosili się do świętego apostoła i nazwali go prawiednym (pobożnym, sprawiedliwym, uczciwym).
Ale uczeni w Piśmie i faryzeusze z niezadowoleniem patrzyli, jak rosła i wzmacniała się w Jerozolimie chrześcijańska wiara pod mądrym kierownictwem apostoła: oni postanowili go zabić.
Nadeszło święto paschy żydowskiej i w Jerozolimie zebrało się mnóstwo ludzi.
W samym dniu święta faryzeusze i uczeni przyszli do apostoła i powiedzieli:
- Prawiednyj, powiedz ludziom kazanie! Oni tobie wierzą, bo wszystkim wiadomo, że jesteś bezstronny i sprawiedliwy.
I wprowadzili Iakowa na dach świątyni.
- Stąd wszyscy będą słyszeć słowo twoje – mówili uczeni i faryzeusze.
Kiedy wokół świątyni zebrało się mnóstwo żydów, faryzeusze głośno zapytali apostoła:
- Prawiednyj! Tobie wszyscy powinni wierzyć! Wytłumacz więc tym ludziom, jakie pojęcie powinni oni mieć o ukrzyżowanym Jezusie? Apostoł głośno odpowiedział:
- Dlaczego pytacie mnie o Jezusa, Syna Bożego, Który dobrowolnie cierpiał i umarł, i został pochowany, i zmartwychwstał trzeciego dnia? On teraz zasiada na niebiosach po prawicy Boga Ojca i znów przyjdzie na obłokach niebieskich sądzić żywych i umarłych…
Wtedy faryzeusze z gniewem zaczęli krzyczeć:
„On wprowadza ludzi w błąd! Śmierć mu!” Z tymi słowami rzucili się do apostoła i zepchnęli go z dachu świątyni. Wzburzeni przez faryzeuszy ludzie zaczęli rzucać w Iakowa kamieniami.
Apostoł mocno potłukł się przy upadku, ale przytomność na krótko wróciła do niego. On zebrał ostatnie siły, stanął na kolana i zawołał:
- Panie! Boże! Wybacz im, bo oni nie wiedzą, co czynią!
W tym momencie jeden z żydów ciężkim żelaznym kołkiem uderzył apostoła po głowie i rozciął mu czaszkę...
Ewangelista Ioann (Jan) tylko co wrócił do Efezu z dalekiej podróży. Dużo wsi i miast obszedł on, głosząc Słowo Boże, nawracając do Chrystusa błądzących w ciemności pogan.
Wieczór zstępował na ziemię, kiedy apostoł przybył do Efezu; natychmiast poszedł on do cerkwi, gdzie trwała wieczorna służba. Sam biskup Efeski był obecny na nabożeństwie.
Wielka była radość chrześcijan, kiedy zobaczyli oni świętego apostoła. Ciasnym tłumem otoczyli apostoła po cerkiewnej służbie. Prosili o błogosławieństwa i modlitwy, o rady i wskazówki, na wyścigi opowiadali o życiu swojej chrześcijańskiej wspólnoty. I zmęczony długą i ciężka podróżą, święty apostoł uważnie wysłuchiwał wszystkich, każdemu dając proszone.
- A gdzież ten młodzieniec, którego tobie powierzyłem? Nagle apostoł zwrócił się do biskupa.
Biskup opuścił głowę i ciężko westchnął. Odjeżdżając do Efezu, apostoł powierzył biskupowi pewnego młodzieńca, jeszcze nie oświeconego chrztem, do którego przygotowywał go sam apostoł. Biskup nauczał młodzieńca i ten szybko stał się godnym przyjęcia chrześcijaństwa. Biskup ochrzcił młodzieńca i, myśląc, że on już w pełni okrzepł w nauczaniu i życiu chrześcijańskim, przestał troskliwie pilnować go. Nadzieje biskupa były daremne. Krewki młodzieniec trafił pod wpływ złych ludzi, przystał do pijaństwa, hulanek, gry w karty; wplątał się w długi, zaczął kraść, uciekł z miasta, stał się rozbójnikiem i szybko nawet atamanem rozbójniczej szajki.
Wszystko to biskup z goryczą opowiedział apostołowi Ioanowi
Zasmuceni wierni współczuli z powodu tego nieszczęścia.
Ciężkie milczenie zapanowało w cerkwi.
- Przyprowadźcie mi konia, pojadę szukać nieszczęśnika – przerwał w końcu ciężkie milczenie apostoł Ioann.
Po godzinie apostoł już wyjeżdżał z miejskiej bramy.
Słońce wzeszło. Jego ożywcze promienie wesoło rozjaśniły ziemię. Wszędzie zawrzało życie. Obudził się i daleki głuchy wąwóz, zagubiony wśród wysokich skalistych gór, około siedemdziesiąt wiorst od Efezu. Tu, w wielkiej jaskini, znajdowało się lokum rozbójników, których rozboje naprowadzały przerażenie na całą okoliczną ludność. Po wąziutkiej ścieżynce, kapryśnie wijącej się po urwisku, jeden za drugim podjeżdżali i podchodzili rozbójnicy, wracający na odpoczynek po nocnych „pracach”. Ataman przyjmował ich, oglądał zdobycz, wydawał zarządzenia w sprawie wziętych do niewoli.
Nagle młoda, spokojna twarz atamana wykrzywiła się męką cierpienia. Jakby użądlony, zadrżał, spojrzawszy na jednego z niewolników, zadrżał, krzyknął i… rzucił się do ucieczki. Staruszek-niewolnik pobiegł za nim.
Niewolnikiem był apostoł Ioann. Prawie tydzień, dzień i noc, wędrował on po górach, w lasach, lekceważąc deszcz, chłód i zmęczenie, poszukując nieszczęsnego atamana rozbójników. W końcu wpadł on w ręce rozbójników i prosił, aby odprowadzili go do atamana. Rozbójnicy wypełnili dziwną prośbę starca.
- Zatrzymaj się – krzyczał apostoł. – Dlaczego uciekasz dziecko moje? Dlaczego zmuszasz biec mnie, staruszka? Zatrzymaj się, nie bój się, jeszcze nie utracona nadzieja na zbawienie. Ja odpowiadam za ciebie przed Bogiem.
Młodzieniec zatrzymał się, zaszlochał i rzucił się do nóg apostoła miłości.
W Trymifuncie był kiedyś arcybiskupem prepodobny Spirydon. Był on bezsrebrnikiem i prowadził życie podobające się Bogu. Do niego często przychodzili ludzie po porady i pomoc, i wszystkim Spirydon znajdował słowo łaski i pocieszenia, wszystkim przychodził z pomocą.
Żył też w Trymifuncie bogaty kupiec, który prowadził szeroki handel. Zdarzało się, że były potrzebne mu pieniądze dla dużych obrotów handlowych i on pożyczał u Spirydona. Kiedy zaś przynosił pieniądze z powrotem, Spirydon nigdy nie przeliczał ich i prosił kupca, aby osobiście położył pieniądze do kasetki, z której on brał. Wiele razy kupiec pożyczał w taki sposób złoto u Spirydona i zawsze sumiennie zwracał mu dług. Sprawy handlowe szły dobrze i kupiec bardzo się wzbogacił.
Ale zdarzyło się raz, że, przyniósłszy dług Spirydonowi, kupiec nie powstrzymał się od pokusy i nie położył złota do kasetki, a ukrył je u siebie, oszukawszy Spirydona. Wkrótce po tym wypadku zaczęły się u kupca niepowodzenia. On szybko utracił swój majątek i nawet wpadł w skrajne ubóstwo.
W wielkiej potrzebie przyszedł kupiec do Spirydona i poprosił go o okazanie mu pomocy.
- Weź ze szkatułki – powiedział Spirydon.
Kupiec skierował się do celi, gdzie stała szkatułka, ale niestety! W szkatułce nie było ani jednej sztuki złota.
Kupiec zmieszany wrócił do Spirydona i poinformował go, że szkatułka jest pusta.
- Oprócz ciebie – spokojnie odpowiedział Spirydon – nikt nie otwierał szkatułki: jeślibyś położył wtedy pieniądze, one teraz tam byłyby i ty mógłbyś je wziąć. Narzekać nie masz na kogo. Sam jesteś winny. Porażony kupiec ze łzami wstydu i pokajania padł do nóg starca i prosił o wybaczenie.
- Idź w pokoju – powiedział mu Spirydon – niestety, ja w niczym nie mogę ci pomóc: nie mam więcej ani jednej monetki. Niech posłuży ci na pożytek ten żałosny przypadek: wystrzegaj się w przyszłości bezcześcić sumienie swoje oszustwem!
Kilka wiorst od Rzymu w lesie stała niewielka chałupinka, w której mieszkali dwaj bracia – Kosma i Damian.
Rodem rzymianie, wychowani w chrześcijaństwie, oni rozdali cały swój majątek ubogim. Poświęciwszy się Bogu, bracia porzucili szumny Rzym i oddalili się w odludne miejsce.
Ale niedługo pozostawali Kosma i Damian w samotności: wkrótce rozeszła się wieść, że oni posiadają dar modlitwy i że według ich modlitwy Pan uzdrawia wszelkie choroby.
I oto, każdego dnia z samego wczesnego ranka zaczęli napływać do ubogiej chałupki chorzy i niedołężni; przychodzili i chrześcijanie, i żydzi, i poganie, i wszyscy według modlitwy Kosmy i Damiana, otrzymywali uzdrowienie.
Był ranek.
Gorące promienie południowego (tropikalnego) słońca nieznośnym skwarem paliły ziemię.
U progu chatki stał człowiek średniego wzrostu, w długim białym ubraniu.
To był brat Damian.
Przed nim na kolanach, stał młody rzymianin; po bogatym ubraniu młodzieńca można było poznać, że należy do znamienitego rodu.
- Uzdrów mnie! – było słychać niespokojny, pełen smutku i rozpaczy głos młodzieńca. Spójrz: jaki jestem młody! Czyż cudowne, jasne słońce zgasło dla mnie na wieki, czyż nigdy więcej nie ujrzę zieleni drzew, lazurowego nieba! Czyż na zawsze oślepłem!
I, wypowiedziawszy to straszne słowo, młodzieniec zaszlochał. Oblicze Damiana było surowe i smutne. – Ja żałuję ciebie, młodzieńcze – odpowiedział – ale nie mogę ciebie uzdrowić. Od ciebie samego zależy otrzymać znów wzrok.
- Jak… ode mnie? – ze zdziwieniem zapytał ślepy.
- Tak – twardo kontynuował Damian – ty wiesz, że ja jestem sługą Chrystusa. Pan pomaga mi we wszystkich moich sprawach, ale uzdrowić ja sam nie mogę. Tylko On jeden jest wszechmocny. Zwróć się do Niego z wiarą, i On uzdrowi twoją niemoc…
- Ale ja Go nie znam…
- Poznasz potem. Uwierz tylko, że On może to uczynić, i z wiarą zwróć się do Niego…
- Ale ja nie umiem…
- Będziemy razem prosić Pana…
I opuściwszy się na kolana, Damian zaczął głośno modlić się, prosząc Chrystusa, aby usłyszał jego i młodzieńca, i posłał nieszczęsnemu uzdrowienie.
Długo modlił się Damian, a za nim i młodzieniec powtarzał święte słowa modlitwy. Coś cichego i radosnego zaczęło pomału schodzić z góry w duszę chorego, i on z coraz większym zapałem modlił się, i modlił się...
- Czy wierzysz, że Chrystus spełni to, o co prosisz? – zapytał go Damian.
- Wierzę! – twardo odpowiedział chory i w tej właśnie chwili przejrzał.
Wiele bied sprawiały Italii najścia dzikich wandalów, dużo promieniejących, mocnych młodzieńców uprowadzali oni w niewolę. Szczególne ciężkie dla Italii było jedno najście – wandale dochodzili do grodu Noly i uprowadzili kilka setek jeńców. Słońce zbliżało się ku zachodowi. Na ganku swojego domku stał biskup Pawlin. To był starszy człowiek o łagodnym, dobrym obliczu. Przed biskupem stała kobieta; po jej wychudzonej twarzy, zapłakanych oczach, ciemnym ubraniu można było domyślić się, że przeżywa wielkie nieszczęście.
- Pomóż, władyko – mówiła ona – syna mego uprowadzili wandale, zostałam sama, ja nie przeżyję tego nieszczęścia!.. Ty wszystkim pomagasz, żaden staruszek nie zostanie bez przytułku, doszedłszy do twego domu: nikt nie wychodzi od ciebie głodny; ty ubierasz biednych, ubogich, wykupujesz niewolników! Pan wynagrodzi tobie za twoje dobre uczynki… Zlituj się nade mną, pomóż!..
Dwie wielkie łzy spływały po policzkach starca… O, jeśliby on mógł! Jeszcze wczoraj on miał kilkaset sztuk złota, ale wszystkie co to sztuki rozdane tym, którzy przyszli wcześniej. Wszyscy znali biskupa Pawlina, każdy śpieszył do niego po pomoc i wszystkich obdarzał kochający starzec. Wdowa przyszła zbyt późno.
- Jak jej pomóc, Panie? Naucz – modlił się starzec.
Nagle oblicze jego zalśniło radosnym uśmiechem.
- Ja uratuję twego syna – wypowiedział w natchnieniu starzec – słuchaj: jestem biedny, nie mam więcej nic oprócz siebie samego: pojedziemy do Afryki, do wandali – wymień mnie na twego syna.
- O władyko mój! – zawołała zrozpaczona wdowa – serce moje pęka z bólu, a ty naśmiewasz się ze mnie!
- Bóg mi świadkiem – pokornie odpowiedział biskup – że się nie naśmiewam z ciebie. Błagam ciebie, zgódź się na moją propozycję, ja z radością wypełnię swój obowiązek, bowiem Pan polecił duszę swoją za bliźnich oddać, a ja oddaję tylko wolność, która nie jest mi potrzebna. Komu jestem potrzebny? A ty bez syna, jak sama mówiłaś, żyć nie możesz. Uspokój moje sumienie, wiecznie będę wdzięczny ci za to, że wskazałaś mi sposób wysławić imię Pana mego, spełnić przykazanie Jego!
Długo błagała wdowa starca, aby zmienił swoją decyzję – nie chciała ona wolności syna za taką cenę – ale biskup pozostawał nieugięty.
Całą noc modlił się biskup Pawlin.
- Boże sprawiedliwy! – mówił on – jak podziękować Tobie! Daj mi tylko sił doprowadzić zaczęte dzieło do końca!
Po kilku dniach on i wdowa wybrali się w drogę. Pokonawszy w końcu wszystkie trudności niebezpiecznej podróży, przybyli oni do królestwa Wandali i odnaleźli syna wdowy. Zdarzyło się, że właściciel jego potrzebował pracownika do winnicy, i on chętnie zamienił młodzieńca-spadkobiercę na biskupa. Matka z synem szczęśliwi wrócili do domu.
Wiele lat przeżył biskup Pawlin w niewoli. Pokorny, posłuszny, zyskał powszechną miłość i szacunek. Dużo nasadził on nasion chrześcijaństwa w dzikim kraju, sam car dowiedział się o nim, zbliżył do siebie i pokochał. Pragnąc odwdzięczyć się biskupowi Pawlinowi za wiele przysług, car darował mu wolność i wypuścił do ojczyzny wszystkich jego rodaków.
Po długich, ciężkich bojach Saraceni opanowali miasto Ramell i zajęli je.
Mieszkańcy uciekli w popłochu, a w mieście pozostała tylko niewielka część mieszkańców...
Saraceni rozlokowali się w domach na zimę.
Pewnego razu kilku Saracenów weszło do świątyni pod wezwaniem Gieorgija Pobiedonosca (Jerzego Zwycięzcy) i z zaciekawieniem zaczęli oglądać wewnętrzny wystrój cerkwi…
Nagle oni zauważyli w jednej części świątyni kapłana, który na kolanach modlił się przed ikoną Gieorgija Zwycięzcy.
Saraceni zaczęli wyśmiewać się z kapłana i jeden z nich, o imieniu Abrek, z drwiną rzekł;
- Patrzcie! Jaki głupiec! Modli się przed deską!..
I napiął on łuk, i wypuścił strzałę w wizerunek Gieorgija Zwycięzcy, ale strzała nie trafiła w cel; ona uderzyła o kamienną ścianę nad ikoną i, odskoczywszy, z siłą wbiła się w rękę młodzieńca, który ją wypuścił.
Saracen wykrzyknął z bólu i razem z towarzyszami pośpiesznie wyszedł z cerkwi. Pod wieczór ręka jego zaczęła boleć jeszcze bardziej i cała opuchła. Poszkodowany doznawał silnych cierpień i nie wiedział, co robić. Towarzysze przychodzili odwiedzać go i wszyscy z żalem zauważali, że położenie chorego stawało się coraz bardziej niebezpieczne.
Gospodyni domu Abreka była chrześcijanką. Ona słyszała, jak chory opowiadał swoim kolegom, o tym jak zachorował.
Kiedy Abrek został sam, ona weszła do niego i powiedziała:
- Nie złość się na mnie! Ja widzę, że ty cierpisz, i chcę tobie pomóc. Wypełnij moją radę: pójdź do kapłana naszej cerkwi, on tobie pomoże…
Abrek ze zdziwieniem słuchał słów chrześcijanki; on gardził chrześcijanami, ale straszny ból nie dawał mu spokoju i postanowił posłuchać rady chrześcijanki.
Kapłan serdecznie powitał młodzieńca.
- Czym mogę ci usłużyć, synu mój? – zapytał.
Abrek opowiedział, dlaczego przyszedł.
- Ja nie wierzę w waszego Boga – powiedział młodzieniec – ale chcę zapytać ciebie, kim jest Gieorgij Zwycięzca, do którego się modliłeś. To wasz Bóg?
- Nie – odpowiedział kapłan – Gieorgij Pobiedonosiec – to gorliwy sługa naszego Boga; swoim pobożnym życiem on zasłużył na miłość Pana i teraz modli się za tych, którzy proszą go o pomoc, i Bóg zawsze spełnia jego prośby.
- Więc on może mnie uzdrowić?
- On może modlić się za ciebie, jeśli poprosisz go o pomoc, i Pan uzdrowi ciebie…
W duszy Abreka zaczęła się ciężka walka. To, co on słyszał, było mu tak obce i nowe, a jednocześnie jakiś głos wewnątrz jakby zachęcał go uczynić tak, jak mówił duchowny.
- A cóż mam uczynić? – w zmieszaniu zapytał chory – ja nie wiem, jak zwrócić się do Gieorgija Zwycięzcy…
- Weź ikonę wielkomęczennika – odpowiedział kapłan – powieś ją nad łóżkiem twoim i zapal łampadę, niech ona pali się całą noc, a rano z modlitwą pomaż chorą ręką olejkiem z łampady – i wyzdrowiejesz, jeśli z wiarą będziesz prosić…
Młodzieniec wziął ikonę i postąpił, jak powiedział mu kapłan.
Następnego ranka, ledwie zaświtało, do domku kapłana ktoś zapukał.
Kapłan otworzył drzwi i zobaczył Abreka.
Młodzieniec upadł do jego nóg.
- O, ojcze mój! – usłyszał on wzruszony głos Abreka – popatrz! Ręka moja wyzdrowiała! Ja przyszedłem błagać ciebie: naucz mnie czcić i poznać twojego Boga, Który jest tak potężny i miłosierny dla Swoich sług. Chcę być chrześcijaninem!
- Modlitwami świętych ojców naszych, Panie Jezu Chryste, Synu Boży, zmiłuj się nad nami – dało się słyszeć za drzwiami celi.
- Amiń – odpowiedziała mniszka Mononija.
Do celi wszedł zgarbiony starzec. To był prepodobny Makarij. W szczególnym celu przyszedł do mniszki. W młodych latach żyła mniszka Mononija w monasterze, prowadziła pobożne życie, oddawała się duchowym trudom, ale stopniowo uformowała się w niej poważna wada: ona pokochała bogactwo i zaczęła gorliwe zbierać je dla swojej siostrzenicy, którą zamierzała wydać za mąż. Prepodobny chciał wyleczyć tę ciężką duchową dolegliwość mniszki.
- Przyszedłem do ciebie ze sprawą – zaczął starec. – Pewien kupiec sprzedaje dwa drogocenne wyjątkowo piękne kamienie szmaragd i rubin. Może chcesz je kupić? One przydadzą się twojej siostrzenicy.
Z radością zgodziła się mniszka na propozycję starca, który w młodości słynął jako kunsztowny szlifierz drogocennych kamieni i przekazała mu pięćset złotych (monet) dla zakupu kamieni.
Starec poprosił mniszkę, aby przyszła do niego za kilka dni po odbiór kamieni.
Minęło kilka dni. Mniszka przyszła do monasteru, gdzie żył prepodobny Makarij.
- Co chcesz zobaczyć wcześniej, rubin czy szmaragd? – zapytał Makary.
- Co chcesz – odpowiedziała staryca.
Prepodobny wprowadził ją do pokoju. Ubodzy kulawi, ślepi, sparaliżowani siedzieli tam za stołem i, spożywając pokarm, błogosławili imię Mononii.
- Oto twój rubin – wskazując na nich, powiedział mniszce prepodobny. – A to twój szmaragd – kontynuował starec i otworzył drzwi do drugiego pokoju, gdzie spożywały obiad kobiety, chore i stare, i też błagały Boga o zdrowie Mononii.
- Jeśli nie podobają się tobie rubin i szmaragd, weź z powrotem swoje pieniądze, a jeśli podobają się, weź je sobie: nie ma nic bardziej drogocennego od tych kamieni.
Mniszka z drżeniem słuchała uważnie słów starca i potem w ciężkiej zadumie wróciła do swojej celi.
- W nocy ciężkie sny męczyły mniszkę. Śniło się jej, że umarła i za grzechy wloką ją na wieczne męki i czyjś głos mówi jej: „Od tych okropności ciebie mogą wybawić rubin i szmaragd, które kupił dla ciebie święty Makarij”…
W przerażeniu zbudziła się mniszka i od tego dnia poprzedniej Mononii nie można było poznać: ona cały swój majątek i wszystkie swoje siły zaczęła wykorzystywać na pomoc chorym i biednym.
We Frygii (dawne państwo w Małej Azji), w miasteczku Chone wybudowano świątynię pod wezwaniem Archistratiha Michaiła (Arcystratega Michała). Świątynia była wybudowana nad źródłem, którego wody działały cudownie na wszystkich, z wiarą i modlitwą przybiegających do Boga. Chorzy otrzymywali tu uzdrowienie, a wielu niewiernych, widząc cuda, zwracało się ku Chrystusowi.
Każdy nowy cud, nowe nawrócenie się do chrześcijaństwa napełniało wściekłością serca pogan i postanowili oni zburzyć świątynię, i zlikwidować źródło.
Nieco wyżej świątyni przepływała rzeka. Poganie zebrali się w ogromnej liczbie i zaczęli ryć rów od cerkwi do rzeki. Oni liczyli, że wody rzeki zburzą cerkiew i zaleją źródło. Dziesięć dni trudzili się poganie i już tylko cienki przesmyk oddziela rzekę od rowu. Dziesięć dni i nocy nieustannie modlił się do Boga święty Archip, kapłan świątyni. On gorąco spodziewał się na pomoc Bożą i błagał Boga, aby nie dał poganom zakpić z Chrystusa, z chrześcijańskiej świątyni.
- Bóg wszystko może, módlcie się do Niego, wierzcie w Jego dobroć i potęgę – mówił święty mąż swojej owczarni, ze strachem i rozpaczą obserwującej pracę pogan.
Nastała noc.
Poganie zgromadzili się przed świątynią, oni patrzyli, jak woda rozmywała wąski przesmyk i czekali, że ot-ot woda przedrze się, i zburzy cerkiew.
Około północy woda przedarła się i ze strasznym szumem fali potoczyła się ku cerkwi.
Święty Archip, modlący się w świątyni, rzucił się do okna… I widzi: groźne fale kipią, i zbliżają się do świątyni. Ale oto, w ognistym słupie, który niespodziewanie spuścił się z nieba, w niebiańskim blasku zjawił się Archanioł Michał.
Znakiem krzyża ogrodził Arcystrateg burzliwy potok i wody zatrzymały się. Mieczem uderzył niebiański żołnierz o kamień, leżący w pobliżu ołtarza. Rozległ się grzmot, ziemia zadrżała, w skale pojawiła się rozpadlina i wody potoku wpadły w otwartą otchłań. Cerkiew została nieuszkodzona, płomienna wiara świętego nie została zhańbiona.
Deszcze lały bez przerwy, nadchodziła wilgotna południowa zima. Drogi zamieniły się w grząskie bagna.
Prepodobny Sierapion, ledwie przestawiając nogi w lepkim błocie, szedł ze swojej pustelni do Aleksandrii. Na spotkanie jemu trafił się żebrak, drżący z zimna. Na próżno prosił o jałmużnę: rozzłoszczeni, wymęczeni podróżni przechodzili mimo, nie zwracając na niego uwagi. Sierapion zatrzymał się przed żebrakiem, zdjął swoją mantię (płaszcz mnisi) okrył nią biedaka i poszedł dalej.
Napotkani pytali mnicha, gdzie podział on swoje ubranie…
- Ta święta księga rozebrała mnie – odpowiadał prepodobny, pokazując Ewangelię, z którą nigdy się nie rozstawał; to był jedyny jego majątek.
Nowe wypróbowanie przygotowywało się świętemu. U samych wrót Aleksandrii zobaczył, jak prowadzili biedaka do więzienia za dług. Nie zastanawiając się, pośpieszył starzec na targ, sprzedał Ewangelię i wykupił nieszczęsnego dłużnika. Kiedy starzec wrócił do swojej celi, uczeń zapytał go:
- Gdzie, ojcze, twoje ubranie?
- Ja odesłałem je tam, gdzie można zamiast niego otrzymać lepsze.
-A gdzie święta Ewangelia?
- Synu mój! Ona nieprzerwanie powtarzała mi: „sprzedaj majątek i oddaj ubogim”, a ty wiesz, że jedynie ona była moim całym majątkiem, dlatego ją sprzedałem i oddałem ubogim.
Już słońce skłoniło się ku zachodowi, kiedy starec Paisij (Paisjusz) wracał z miasta do monasteru. Nagle na drodze spotkał człowieka w skromnym odzieniu, który szedł prosto ku niemu.
- Ojcze mój! – usłyszał starec słowa nieznajomego, kiedy ten podszedł całkiem blisko. – Ja widzę, że jesteś zmęczony; nie odmów mi i okaż mi radość – wejdź do domu mego i skosztuj pokarmu i odpoczynku.
- Chętnie, synu mój – odpowiedział mnich i skierował się za nieznajomym.
Wkrótce oni przyszli pod niewielką chatkę, wszedłszy do której starec zobaczył kilku żebraków i ubogich, siedzących przy stole.
Nieznajomy usadził starca przy stole i znów wyszedł z domu.
- Kim jest ten dobry człowiek? – zapytał mnich swego sąsiada. – I dlaczego on zaprosił nas?
- To Jewłogij, kamieniarz – odpowiedział żebrak – on cały dzień pracuje, a wieczorem zbiera w swojej chatce żebraków i biedaków i karmi ich ze swojej pracy.
Starec podziwiał tak wielką miłość do bliźnich. Odpocząwszy i pokrzepiwszy osłabione siły, Paisij wyszedł z chatki. Spotkawszy Jewłogija, znów prowadzącego do siebie chorą staruszkę, Paisij pobłogosławił go i, podziękowawszy za gościnność, kontynuował swoją podróż.
„Panie! – myślał starec – jeśli Jewłogij, będąc biednym, czyni tyle dobrego, iluż uszczęśliwi on, jeśli będzie bogaty?”
I starec zaczął modlić się o to, żeby Bóg posłał dla Jewłogija bogactwo.
Tejże nocy Paisij zobaczył sen, jakby anioł zjawił się mu i powiedział: „Paisij! Pan spełni prośbę twoją, ale ty musisz oddać duszę swoją, aby zagwarantować to, że Jewłogij na korzyść użyje bogactwa”.
- Z radością poręczam duszą moją za niego – odpowiedział starec – czyż Jewłogij nie udowodnił jeszcze swego dobrego serca?
- Bóg wie lepiej, niż ty, co potrzebne człowiekowi – odpowiedział anioł – ale niech będzie według twojej woli.
I Paisij przebudził się.
Po kilku dniach Paisij znów musiał być w mieście, i on zapytał pewną żebraczkę o Jewłogija.
- Ach! Z nim stało się coś dziwnego! – odpowiedziała staruszka. – Już dwa dni jak on wyjechał do obcego kraju. Mówią, on podczas pracy znalazł w skale złoto.
Paisij ucieszył się, usłyszawszy, że spełnia się to, o co on prosił: jedno tylko go dziwiło, dlaczego Jewłogij wyjechał.
- Pewnie, niedługo on wróci? – zapytał. – Nie – ze smutkiem odpowiedziała żebraczka – mówią, on przyjął służbę u jakiegoś sławnego pana… Bieda nam taka – straciliśmy żywiciela!..
Po jakimś czasie Paisij jeszcze usłyszał o Jewłogiju. Mówiono, że on bardzo się wzbogacił, zajął się handlem, i ku swemu przerażeniu Paisij usłyszał, że Jewłogij zrobił się chciwcem, i całkowicie zapomniał o ubogich.
Za każdym razem coraz smutniejsze i smutniejsze słuchy dochodziły o Jewłogiju. Mówili, że dla interesów Jewłogij nie powstrzymuje się przed niczym i nawet gotowy na niegodziwe postępki.
Paisij wpadł w rozpacz.
- Panie! – modlił się on, oblewając się łzami. – Wybacz mi moje niemądre poręczenie, uwolnij duszę moją od strasznego zastawu! Przecież Ty wiesz, że ja z czystego serca prosiłem Ciebie za Jewłogija, ale jak bardzo się pomyliłem!
W nocy Paisij znów ujrzał we śnie Anioła.
- Ty widzisz sam – powiedział mu niebieski posłaniec – jak niemądrze próbowałeś przerobić to, co stworzył Pan. Miłosierny Zbawiciel wybacza tobie twoją niewiedzę; uważaj na przyszłość, nie potępiaj dzieł Bożych.
Wkrótce usłyszał Paisjusz, że Jewłogij zbankrutował i odszedł od znamienitego wielmoży, który bardzo na niego rozgniewał się i wypędził od siebie.
Minęło kilka dni.
Jakież było zdziwienie Paisija, kiedy pewnego razu, wracając do monasteru, on znów spotkał Jewłogija w skromnym ubraniu kamieniarza.
Starec z radością objął go i zapytał, w jaki sposób on znów tu się znalazł.
- Wróciłem w rodzinne strony w grzesznym celu – szczerze opowiedział mu Jewłogij – mając nadzieję znów znaleźć w skale złoto. Ale ile się trudziłem, starając się znaleźć złoto – moje trudy były daremne. Miłosierny Bóg zlitował się nade mną, i się opamiętałem. Zrozumiałem, jak grzesznie wykorzystałem to dobro, które było mi posłane dla bliźnich; i że Pan karze mnie za mój grzech. Teraz ja – poprzedni Jewłogij i postaram się odkupić swój grzech i wynagrodzić moich biednych i chorych braci za tę nędzę, której oni doznali podczas mojej nieobecności!
I znów każdego wieczoru Jewłogij po ciężkiej całodziennej pracy wychodził na drogę i zapraszał żebraków i biednych.
A Paisij ze łzami pokajania i wdzięczności przypadał do chłodnej podłogi swojej ubogiej celi, prosząc Stwórcę, aby przebaczył mu jego błąd i oddając Bogu chwałę za Jego nieskończoną hojność.
Do Dwojesłowa zapukał żebrak. Mnich, nie odrywając się od pracy, wpuścił żebraka do celi.
- Czym mogę pomóc tobie, mój bracie? – zapytał Grigorij.
- O, ojcze! – zawołał ubogi, padając na kolana. – Wielkie nieszczęście prześladuje mnie: byłem bogatym kupcem i prowadziłem szeroki handel; ale Bogu podobało się ukarać mnie za grzechy: teraz zatonął mój statek z towarami i całkiem zbankrutowałem, i jeszcze mam wielkie długi…
- Módl się do Boga, bracie mój biedaku – ze łzami pocieszał mnich biedaka – On jest miłosierny i pomoże tobie…
Grigorij zawołał służącego i polecił mu dać biedakowi sześć złotych monet. Żebrak serdecznie podziękował mnichowi i odszedł. Ale nie minęło godziny, jak on znów zjawił się u Grigorija.
- Bieda mi! Bieda! Powtarzał, uderzając się w piersi – muszę mieć jeszcze sześć złociaków, bo ci, u których zaciągnąłem dług, wsadzą mnie do więzienia…
Grigorij polecił dać mu zaraz jeszcze sześć monet i, żegnając żebraka dobrymi życzeniami, odpuścił go.
Ale tego samego wieczoru żebrak znów zjawił się w celi mnicha.
On upadł na kolana i z lamentem błagał Grigorija, aby jeszcze mu pomógł…
- Pomóż mi, sługo Chrystusowy – powtarzał – albo ja zginę.
- Wstań, bracie mój – pocieszał go mnich – ja pomogę tobie.
Mnich zawołał sługę i polecił wydać żebrakowi jeszcze sześć złotych monet.
- Ale, ojcze, u nas nie ma już ani jednej monety – odpowiedział sługa.
- Więc daj mu cokolwiek innego z ubrania albo naczyń – odpowiedział Grigorij.
- U nas nic nie ma, oprócz srebrnego półmiska, który przysłała nam twoja matka.
- Więc daj go szybciej żebrakowi, żeby nie wyszedł od nas zasmucony.
Nieznajomy, wziąwszy półmisek, ze łzami dziękował Grigorijowi, wyszedł i więcej nie wracał.
Minęło wiele lat.
Grigorij został rzymskim arcybiskupem. Pewnego razu obchodząc stół, przy którym spożywało obiad dwunastu ubogich, zaproszonych przez Grigorija, on rozpoznał wśród nich tego żebraka, który kiedyś przychodził do niego, prosząc o pomoc.
Grigorij zdziwił się, że skarbnik zaprosił jeszcze jednego ubogiego, i zapytał go, dlaczego on tak uczynił.
- Dlaczego zaprosiłeś trzynaście osób? Ja z radością ugościłbym jeszcze dwa razy więcej osób, ale jest mi przykro, że nie posłuchałeś mnie.
Jakież było zdziwienie Grigorija, kiedy skarbnik odpowiedział, że zaprosił dwanaście osób i że nie widzi trzynastego żebraka.
Bardzo zmieszał się Grigorij, wysłuchawszy słów skarbnika i zaczął obserwować dziwnego gościa.
Kiedy skończył się posiłek, Grigorij podszedł do nieznajomego, wziął go za rękę i przyprowadził do siebie. Tu, bacznie patrząc w twarz żebraka, powiedział: – Mocą Boga Wszechmogącego, powiedz kim ty jesteś? – Ja jestem tym biednym żeglarzem – odpowiedział nieznajomy – któremu ty dałeś kiedyś dwanaście złotych monet i srebrny półmisek. Wiedz, że od tego dnia Pan ogłosił ciebie arcypasterzem Cerkwi ziemskiej. Ja jestem Aniołem Pańskim, posłanym do ciebie, żeby poznać twoje uczucia, czy nie dla próżności dajesz jałmużnę?
Grigorij przerażony padł na ziemię, mówiąc:
- Wybacz mi, sługo Chrystusa, że rozmawiałem z tobą, jak ze śmiertelnikiem!...
- Nie bój się – odpowiedział Anioł – Pan chciał wypróbować ciebie. Wielu daje jałmużnę, nadmieniając imię Chrystusa, ale nie z czystych pobudek serca, a dla próżnej sławy, „bowiem wielu powołanych a niewielu wybranych”. Chrystus Zbawiciel widział pokorną szczerość twoją i polecił mi, abym zawsze z tobą przebywał i przynosił do Niego modlitwy twoje: wszystko o co z nadzieją prosisz, od Tego – przyjmiesz!..
Z tymi słowami niebiański gość stał się niewidoczny.
Grigorij skłonił się do ziemi i, wzniósłszy dziękczynienie Bogu, zawołał:
- Chwała Tobie, miłosierny Chrystusie Boże mój! Wierzę, że miłosierdzie Twoje dla miłosiernych jest niewypowiedziane, kiedy i za małą ofiarę tak polubiłeś mnie, że postawiłeś przy mnie Anioła-Stróża!
Od wczesnego ranka w mieście Myra Licejska panował niezwykły niepokój. Straszna wiadomość obleciała miasto i przekazywana była z ust do ust. Według polecenia władcy miasta trzech mieszkańców schwytano i osądzono na śmierć. Tłumy ludzi zbiegły się na miejsce kaźni.
- W czym winni skazani? – pytali ludzie.
- Za co ich uśmiercają?
Ale nikt nie mógł odpowiedzieć na te pytania i głuche szemranie narastało w ludziach.
- Niewinni! Niewinni! – powtarzano dookoła.
Na placu wszystko było gotowe do wykonania wyroku.
Przyprowadzono skazanych.
Zakuci w kajdany, bladzi, z twarzami pełnymi przerażenia i rozpaczy, szli nieszczęśnicy, otoczeni strażą.
Tłum ucichł i szczelną ścianą otoczył straszne miejsce.
- Zaczynajcie! – krzyknął władca miasta. Ze skazanych zdjęto wierzchnie ubrania.
Pierwszy z nich już stanął na kolana i pochylił głowę.
Kat triumfalnie podniósł miecz nad głową skazanego, jeszcze chwila…
Nagle tłum zafalował, rozstąpił się, i na miejscu kaźni pojawił się biskup Nikołaj.
Spojrzenie starca było groźne.
Twardą ręką schwycił on miecz i rzucił na ziemię.
- Powstrzymaj się! – powiedział do kata. – I podziękuj Panu, że nie dopuścił tobie uczynić nieprawego uczynku!..
W tej samej chwili biskup podszedł do innych skazanych i od jednego dotknięcia starca spadły z nich okowy.
Ludzie, porażeni cudem, z szacunkiem milczeli, patrząc na biskupa. Ale władca miasta podszedł do starca i, skierowawszy na niego spojrzenie, pełne złości i nienawiści przemówił:
- Święty ojcze! Tu nie ty sprawujesz sąd, a ja. W imieniu cara osądziłem tych złoczyńców na śmierć. Jaką władzą uwalniasz ty ich od egzekucji?
- Imieniem prawdy – pokornie odpowiedział starzec – bowiem oni nie są złoczyńcami, ale skazanymi bez winy.
Władca nic nie mógł odpowiedzieć biskupowi i, gniewnie przywoławszy straże, oddalił się, zostawiwszy skazanych.
Wzruszeni, wdzięczni, pełni radości i miłości, ludzie rzucali się do nóg starca i całowali jego odzież.
- Podziękujcie miłosiernemu Chrystusowi – powtarzał Swiatitiel Nikołaj, błogosławiąc naród.
Pomimo tego, że było już ósmego maja, dzień był wilgotny i pochmurny. Ponure chmury zawisły nad Konstantynopolem, od czasu do czasu ciężkimi, zimnymi kroplami spływał z nich deszcz.
Na ulicach wszystko było jakby pokryte mgłą i w środku dnia było mrocznie, jak o zmierzchu.
Omal nie jeszcze bardziej wilgotno, chłodno i mrocznie było w niskiej, ciemnej piwnicy, którą zajmował wraz ze swoją postarzałą żoną rzemieślnik Mikołaj. Niedołęstwo i choroby nadszarpnęły dobrobyt tego niegdyś całkiem pomyślnego człowieka. Wszystko, co można było sprzedać, dawno sprzedane; zostało tylko to, czego nie chcieli kupować nawet najbardziej niewymagający nabywcy, oraz gobelin, z którym było związanych tyle drogich wspomnień.
Zziębnięci, osłabieni od długotrwałego niedożywiania, staruszkowie smutno rozmawiali. Oni już oswoili się ze swoim ciężkim położeniem, oni nie narzekają na swój los, ale jutro... jutro święto Swiatitiela i Cudotwórcy Nikołaja, a u nich... nie ma nawet maleńkiej monetki, żeby kupić w cerkwi świecę… A przecież poprzednie lata wyjątkowo uroczyście obchodzili staruszkowie święto swego niebieskiego opiekuna.
Długo smucili się staruszkowie i nagle żonę rzemieślnika olśniła szczęśliwa myśl.
- Wiesz – powiedziała ona mężowi – że my oboje jesteśmy starzy i bliscy śmierci. Jak więc nam nie uczcić, być może po raz ostatni, pamięci Swiatitiela Nikołaja? Weź kobierzec, sprzedaj go... O szczęśliwych dniach młodości będziemy pamiętać i bez niego, a swoje starcze ciało jakoś ogrzeję i bez kobierca, który już tyle czasu w chłodne noce jest dla mnie jedyną ochroną.
Mikołaj z radością zgodził się na propozycję żony, wziął gobelin i poniósł go na rynek. Na rynku do Mikołaja podszedł jakiś starzec i zapytał, co on sprzedaje.
- Sprzedaję kobierzec – odpowiedział Mikołaj.
- Ileż ty chcesz za niego wziąć?
- Nowy on kosztował osiem złociaków, a teraz wezmę, ile dadzą.
- Chcesz sześć złociaków? – zapytał starzec.
Zdziwiony hojnością starca, który tak drogo zaproponował za zniszczony i wypłowiały kobierzec, Mikołaj chętnie się zgodził.
Starzec zapłacił i, wziąwszy gobelin, odszedł, a Mikołaj pośpieszył do sklepiku cerkiewnego kupić prosfory, wino, świece i kadzidło.
Zmęczony wracał Mikołaj do domu, ale ledwie otworzył drzwi do swego mieszkania, jak żona zaczęła obsypywać go wyrzutami, zaczęła nazywać kłamcą, skąpym, wypominać, że pożałował sprzedać gobelin.
Mikołaj zaskoczony stanął, część zakupów wypadła mu z rąk. Jeszcze bardziej porażoną okazała się żona, kiedy zobaczyła, że Mikołaj zjawił się z zakupami.
- Nie minęło i kwadransa jak ty wyszedłeś – odezwała się żona Mikołaja – rozległo się pukanie do drzwi, i wszedł jakiś starzec. „Jestem starym przyjacielem waszego męża – powiedział – i oto z jego plecenia przyniosłem pani kobierzec…” Więc pomyślałam, że zmieniłeś swój zamiar i nie zdecydowałeś się sprzedać kobierca…
Mikołaj stał zaskoczony, nic nie rozumiejąc…
- …Starzec był wysoki – kontynuowała żona – w jasnym ubraniu… majestatyczny i piękny z twarzy… On podobny do kogoś… tak… tak on – wykapany Swiatitiel Nikołaj, jak rysują go na ikonach!.. To był on!..
Tu przypomniał sobie Mikołaj, z jakim zdziwieniem patrzyli na niego na rynku otaczający, kiedy rozmawiał z kupującym gobelin, a jeden sąsiad nawet powiedział: „E, przecież ty sam z sobą biedaku rozmawiasz…” Wszystko stało się jasne teraz, i zrozumieli małżonkowie, jaki cudowny starzec kupił i przyniósł z powrotem gobelin; z drżeniem upadli na kolana, wysławiając Swiatitiela i Cudotwórcę Nikołaja.
W wielkim mieście, przy handlowym placu, siedział staruszek-mnich. Każdego dnia przychodził tu, ale nie przyciągał go dobry cel.
- Mnóstwo narodu każdego ranka zbiera się na bazar – mówił mnich – dobrze jest ludziom mieć w pobliżu duchowego nauczyciela…
Ale to była nieprawda, starzec bardzo był chciwy i otrzymywał dużo ofiar od przechodniów.
Zdarzyło się pewnego razu, że przechodził obok mnicha jurodiwyj (szaleniec w imię Chrystusa) Andrej, prozorliwyj (obdarzony darem przenikliwości). Zrównawszy się ze starcem, błażennyj zatrzymał się i zaczął uważnie patrzeć na starca.
- Bóg da! – pośpieszył powiedzieć mnich, myśląc, że Andrej zatrzymał się przed nim, żeby prosić o ofiarę.
Ale błażennyj stał nieruchomo, rozpaczliwie patrząc na mnicha.
- Zlituj się nad nim, o Boże Zbawicielu! – zawołał Andrej, padając na kolana, i zaczął modlić się.
Starzec zaskoczony patrzył na niego. Skończywszy modlitwę, Andrej podszedł do mnicha i powiedział:
- Niemądry! Opamiętaj się! Pomyśl o duszy swojej! Dlaczego siebie gubisz? Byłeś czysty i miałeś obraz anielski, dlaczego dopuściłeś wroga, aby opanował twoją duszę? Po co gromadzisz skarby na ziemi, gdzie wszystko jest chwilowe? Jeśli umrzesz tej nocy, po co bogactwa twoje? A duszę swoją zgubisz… Patrz!
I błażenny ukazał w dal. Wtedy otwarły się w dali niebiosa i zobaczył starzec dwóch mężów. Jeden był w jasnym odzieniu ze śnieżnobiałymi skrzydłami, twarz jego była smutna, on opuścił głowę. Drugi był w ciemnym ubraniu, oczy jego płonęły ogniem, on z dziką radością patrzył na starca. Chciał przybliżyć się do starca, ale obecność błażennoho Andreja powstrzymywała go.
- To twój Anioł-Stróż i diabeł walczą o duszę twoją – powiedział błażenny. – Wróg gotów jest rzucić się na twoją duszę i rozszarpać ją. Pokajaj się – i Anioł-Stróż zbliży się do ciebie. W strasznym przerażeniu upadł starzec na ziemię i głośno wypowiedział przysięgę bycia bezsrebrnikiem. Ledwie powiedział słowa przysięgi, błysnęła błyskawica, straszne uderzenie gromu wstrząsnęło niebiosami – czarny mąż zniknął, a śnieżnobiały anioł z triumfującym obliczem zbliżył się do starca.
- Nie mów nikomu o tym, co się zdarzyło – powiedział błażenny Andrej – nie zapomnij przysięgi swojej, a ja będę każdego dnia i nocy wspominać ciebie w swoich modlitwach, żeby Pan skierował drogi twoje ku dobremu.
Starzec natychmiast rozdał całe dobro swoje biednym i od tego dnia został bezsrebrnikiem.
Młody kniaź Igor zabawiał się polowaniem w głuchych lasach, szeroko rozpościerających się wzdłuż brzegów rzeki Wielkiej.
Pozostał w tyle Igor od swojej świty. Sam podszedł on do Wielkiej, szeroko i swobodnie toczącej swoje fale. Szeroka Wielka, ledwie nie wiorsta (wiorsta - w przybliżeniu 1,06 km) będzie do drugiego brzegu, dokąd trzeba dostać się Igorowi. W zdumieniu zatrzymał się kniaź: nie ma nigdzie ani przewoźnika, ani łodzi. A puścić się wpław nie decyduje się Igor, boi się, że nie wystarczy jego młodzieńczych sił przepłynąć szeroką i głęboką rzekę. Nagle, w oddali, zza zakrętu rzeki ukazało się małe czółenko. Igor krzyknął i machnął ręką, żeby siedzący w łodzi pływak skierował łódź do niego.
Długo musiał czekać kniaź. Pływak widocznie był młody, niedoświadczony; z trudem walczył z falami, które odpychały jego łódź. W końcu czółenko zaczęło się przybliżać i Igor ze zdziwieniem zauważył, że łodzią steruje dziewczę, około 14-15 letnie. Umiejętnie władała ona wiosłami, zręcznie kierowała czółno po falach. Igor mimo woli zachwycił się nią.
Czółenko wbiło się w piasek. Kniaź lekko wskoczył do łodzi i chciał usiąść przy wiosłach.
- Nie dotykaj, jeszcze łódź przewrócisz – surowo wykrzyknęła dziewczyna, sprawnie odepchnęła łódź od brzegu, naparła na wiosła i czółenko szybko pomknęło z nurtem, umiejętnie kierując się do drugiego brzegu.
Dziewczyna przewiozła kniazia i, wyskoczywszy z łodzi, skryła się w lesie.
Ale młody kniaź nie mógł zapomnieć dziewczyny, jej widok głęboko zapadł w jego duszę.
Minęło trochę czasu, kniaź Oleg postanowił, że przyszła pora szukać narzeczonej bratankowi Igorowi. Ale Igor dawno już wybrał sobie towarzyszkę życia – tę samą pskowską dziewczynę, która wyrosła i stała się jego żoną. Kniahinią Olgą zaczęli ją nazywać.
Lata mijały za latami. Zmarł Oleg. Po trzydziestoletnim kniaziowaniu umarł Igor, zdradziecko zabity przez Drewlan*.
W ludowych bajkach zachowała się pamięć o surowych, według obyczajów, owego czasu, zemstach poganki Olgi za śmierć męża. Mądrze zaczęła rządzić krajem owdowiała kniahini, troskliwie wychowywała swego syna Światosława, który jako niemowlę został po śmierci ojca.
Kiedy syn podrósł, kniahini Olga przekazała mu władzę w państwie, a sama postanowiła zatroszczyć się o zbawienie duszy. Dawno już zapoznała się mądra kniahini z naukami chrześcijańskimi, ale troski związane z kierowaniem państwem przeszkadzały jej dogłębnie poznać chrześcijańską wiarę, do której ciągnęło ją serce. Uwolniwszy się od trosk państwowych, Olga postanowiła przedsięwziąć podróż do Konstantynopola i tam przyjąć chrzest.
Z wielką świtą, w towarzystwie drużyny, udała się Olga do Konstantynopola.
- Błogosławiona jesteś wśród kobiet ruskich, albowiem ty pokochałaś światło i porzuciłaś ciemność, i błogosławić będą ciebie synowie ruscy! – tak powiedział Konstantynopolski patriarcha kniahini Oldze, w chrzcie świętym nazwanej Jeleną, jakby przepowiadając jej przyszłe wysławienie (zaliczenie w poczet świętych).
Jasny, radosny nastrój kniahini Olgi przyćmiewała jedynie świadomość, że naród jej i syn pozostają w pogaństwie.
- Pomódl się za nich władyko święty – prosiła ona patriarchę – niech oświecą się i oni światłem nauki Chrystusowej.
Starania kniahini Olgi o nawrócenie syna na chrześcijaństwo były daremne.
- Synu mój, ja poznałam Boga i raduję się duchem – mówiła kniahini – jeśli ty go poznasz, i ty radować się będziesz…
- Co powie o mnie drużyna, jeśli zmienię wiarę ojców? – protestował Światosław. – Będą wyśmiewać się ze mnie.
Ciężko było słuchać kniahini tych słów, ale żyła ona nadzieją, że Bóg, jeśli zechce, skieruje ku prawdzie błądzących w ciemności pogaństwa. Dzień i noc modliła się do Boga za syna swego i naród, żeby Pan oświecił ich, a sama, troszcząc się o wychowanie swoich wnuków, Jaropełka, Olega i Władimira, starała się zasiać w ich duszach ziarna chrześcijaństwa…
I te ziarna przyniosły swój plon. Minęło nie więcej niż dwadzieścia lat po śmierci błahowiernej (wyznającej prawdziwą wiarę) kniahini Olgi, i cała Ruska Ziemia oświeciła się chrześcijaństwem. Wnuk Olgi, kniaź Władimir, ochrzcił się sam i ochrzcił ruskich ludzi.
W Kijowie zbudował Dziesięcinną cerkiew i położył w niej nietlennyje moszczi (nie podlegające rozkładowi relikwie) świętej Olgi, „porannej gwiazdy Ziemi Ruskiej”, jak nazywa ją latopis.
*Drewlanie – wschodniosłowiańskie plemię zamieszkujące ukraińskie Polesie (głównie okolice Żytomierza i Kijowa). Ostatecznie weszli w skład Staroruskiego państwa za Panowania Olgi w 946 roku.
W wysokim przestronnym pałacu z kratowymi okienkami, obwieszonym po ścianach ciężkimi pstrymi kobiercami, zwierzęcymi skórami, w kącie, przed dębowym stołem, na pokrytej purpurowym suknem ławie, siedział książę Władimir, naprzeciwko niego stał zgrzybiały staruszek-mnich. Na stole leżały księgi Pisma Świętego, święty Krzyż i nieduży obraz, przedstawiający Straszny Sąd.
Mężne, piękne oblicze kniazia było zamyślone; on w skupieniu patrzył na straszny obraz i z napiętą uwagą słuchał opowiadania starca-mnicha.
- …W tym czasie – mówił mnich – Zbawiciel zwoła wszystkich na sąd; każdy niedobry uczynek, każda zła myśl czy słowo znane są Bogu i ze wszystkiego będziemy musieli dać mu odpowiedź na Strasznym Sądzie.
Mocno zmarszczone brwi kniazia Władimira, niemało niedobrych uczynków dokonał on w swoim życiu, czyż będzie osądzony z grzesznikami na wieczną mąkę... Pytanie to męczy kniazia.
- Czyż zginę ja w ogniu? – pyta on. – Czyż nie ma dla mnie zbawienia?..
- Bóg wszystko może – odpowiada mnich – nie raz mówiłem tobie, kniaziu, o cudach Zbawiciela, o Jego miłosierdziu. Przypomnij, ilu grzesznikom On wybaczał, ile uczynił cudów! Przybiegnij do Niego i proś Go, aby zbawił duszę twoją, wyprowadził ją z ciemności, pokazał jej prawdziwe światło… Czyż ty nie wierzysz, że Pan jest wszechmocny i może oświecić ciebie?..
- Chętnie wierzę tobie – gorąco odpowiedział Władimir – ty wiesz, że ja kocham twego Boga i dążę do Niego, ale dusza moja niespokojna, wątpliwości wkradają się do mego serca, ja jeszcze nie mogę ślepo wierzyć. Opowiadałeś mi o wielu cudach, uczynionych przez Chrystusa, ja chciałbym przekonać się sam, że twój Bóg jest tak wielki i wszechmocny… Niech na moich oczach dokona się cud – i ja uwierzę!..
Twarz mnicha spochmurniała.
- Tak, mało w tobie wiary, kniaziu, skoro tak mówisz, jeszcze nie pojąłeś nauki chrześcijańskiej – powiedział on spokojnie – ale ja wierzę – i głos mnicha zadźwięczał mocniej – że Zbawiciel pragnie twego zbawienia i spełni to, o co prosisz…
- Patrz – szybko przerwał mu Władimir – oto na dworze ludzie grzeją się przy ognisku – pójdźmy, połóż do ognia Ewangelię; jeśli sprawiedliwe są twoje słowa, niech księga zostanie nieuszkodzona… a to…
- Chodźmy – powiedział z natchnieniem mnich – ty zobaczysz potęgę Chrystusa!
Szybko zeszli kniaź i mnich po krętych schodach i znaleźli się na podwórzu.
Podszedłszy do ogniska, kniaź kazał wysoko podłożyć chrustu i drew.
Zatrzeszczał ogień, wysoko podniosły się płomienie.
- Panie Wszechdobry! – głośno wyrzekł mnich – daj temu niewierzącemu zobaczyć chwałę Twoją i poznać Prawdę!
Z tymi słowami położył on Księgę do samego ognia.
Jak gdyby wyżej wystrzeliły kłęby czarnego dymu, złowieszczo zatrzeszczał ogień. Minęło kilka chwil męczącego oczekiwania.
- Zobacz teraz – drżącym z emocji głosem powiedział Władimir.
Mnich podszedł bliżej do ogniska i, wyciągnąwszy rękę do samych płomieni, wyjął stamtąd księgę.
Głośny okrzyk zdziwienia wyrwał się z ust kniazia i obecnych: nie tylko Ewangelia, ale i wstążki, włożone do niej, pozostały całkowicie nieuszkodzone, jakby ogień nie dotykał księgi.
Łzy wzruszenia trysnęły z oczu mnicha.
- Dziękuję Tobie Boże! – drżącym głosem wymówił on, padając na twarz.
- Ja wierzę – powiedział Władimir, kiedy minęły pierwsze minuty zmieszania – teraz ja twardo wierzę w Chrystusa!
- Ty uwierzyłeś, dlatego że zobaczyłeś – odpowiedział mu mnich słowami Zbawiciela – błogosławieni, którzy nie widzieli i uwierzyli!
W kurskim soborze trwa Obiednia (Liturgia). Mnóstwo modlących się wypełnia cerkiew.
Przy jednym z klirosów* klęczy młodzieniec. Wygląda na piętnastolatka, wysoki, ładny. Każdy parafianin dobrze go zna. Nazywa się Fieodosij; jest na wszystkich cerkiewnych służbach, czasem sprzedaje prosfory. Podczas nabożeństw on zawsze stoi na swoim zwykłym miejscu – przy klirosie. Fieodosij – syn bogatej wdowy.
Służba przebiega uroczyście i godnie. Oto wychodzi diakon ze świętą Ewangelią.
„Przyjdźcie do Mnie wszyscy spracowani i obciążeni, i Ja dam wam ukojenie; weźcie na siebie moje jarzmo i nauczcie się ode Mnie, bowiem cichy i pokornego serca, i znajdziecie ukojenie dla dusz waszych…” – rozlega się głos diakona.
Głęboko, głęboko zapadają w duszy Fieodosija wielkie słowa Zbawiciela.
- Panie! Ty przywołujesz mnie – bezdźwięcznie szepczą usta młodzieńca. – Ty wskazujesz mi drogę… Naucz mnie, co robić, jak opuścić dom, jak poświęcić siebie na służenie Tobie, Mój Stwórco i Zbawicielu…
I Fieodosij z błaganiem spogląda na Boskie oblicze Zbawiciela.
Fieodosij dawno postanowił poświęcić się Bogu, ale zrealizować swego zamiaru ciągle mu się nie udawało. Matka Fieodosija nawet słyszeć nie chciała o tym, żeby jej syn został mnichem. Raz jakoś Fieodosij uciekł z domu z pielgrzymami, ale matka odnalazła go, zawróciła do swego domu.
Służba skończona.
Zamyślony Fieodosij przychodzi do domu, słowa Ewangelii nie wychodzą mu z pamięci.
Przyszedłszy do domu, Fieodosij dowiaduje się, że jego matka wyjechała na kilka dni do siostry.
„To wskazówka z góry – przemyka w głowie młodzieńca – Pan pomaga mi. Teraz albo nigdy”.
Pośpiesznie spakowawszy się, Fieodosij przed wieczorem opuszcza rodzinny dom i udaje się w drogę do Kijowa.
Kilka wiorst od Kijowa, w gęstym lesie, stoją dwie niewielkie cele. Dookoła pusto i cicho. W jednej z tych cel żyje samotnik Antonij, a w drugiej – Fieodosij. Udało mu się dotrzeć do Kijowa, pokonawszy wszystkie trudności. Ale w Kijowie żaden monaster nie postrzygł go, i oto, dowiedziawszy się o Antonim, Fieodosij przyszedł do niego i prosił, aby przyjął do siebie. Mądry starec dostrzegł w Fieodosiju wybrańca Bożego i przygarnął go.
Cicho i spokojnie upływało życie dwóch samotników; nic nie naruszało ich pokoju.
I nagle u Antonija zjawiła się matka Fieodosija. Ze łzami błagała ona starca, aby zwrócił jej syna.
- Syn twój – nie mój, on – Boży – odpowiedział jej starec – Bóg przywołał go: on jeszcze młody, ale wysiłki jego wielkie, jest twardy w swoim postanowieniu, on nie wróci do świata.
- Przekonaj go, ojcze, choć zobaczyć się ze mną – błagała matka – albo ja umrę na progu jego celi.
Długo musiał Antonij przekonywać Fieodosija, aby wyszedł do matki. W końcu on się zgodził.
Ujrzawszy wymęczoną ciężką pracą, wyniszczoną twarz syna, matka ze szlochaniem rzuciła się do niego.
- O, synu mój – mówiła – wróć do mnie, uciesz moją starość, ja nie mogę żyć bez ciebie!
- Nie, matulu – pokornie, ale twardo odpowiedział Fieodosij – to niemożliwe, ja poświęciłem się Bogu.
- Dziecko moje, kochany mój, jak ja będę żyć bez ciebie? Pozwól mi choć widywać się z tobą… nie ukrywaj się przede mną.
- Ja nie przed tobą się ukrywam – odpowiedział Fieodosij – ja ukryłem się przed światem i przed wszystkim światowym. Jeśli chcesz być blisko mnie, postrzyż się do monasteru, w pobliżu Kijowa, wtedy będę rozmawiać i widywać się z tobą, jak z siostrą w Chrystusie.
Ani prośby, ani błagania nie mogły skłonić Fieodosija zmienić jego postanowienia. Po krótkim czasie matka jego rozprzedała swój majątek i postrzygła się w sąsiednim monasterze.
*Kliros – miejsce po prawej i lewej stronie przed carskimi wrotami przeznaczone dla chórów i psalmisty (prawy i lewy kliros)
W dopiero co odbudowanym wielkim soborze Kijewo-Pieczerskiej Ławry wrze praca. Zaproszeni z Bizancjum przez ihumena Nikona mnisi-Grecy piszą ikony i rozpisują świętymi obrazami ściany wspaniałego chramu. On cały jeszcze zastawiony rusztowaniami, pachnie wilgocią, wapnem i farbą. Ogromna kopuła, cała rozpisana cherubinami i aniołami, wznosi się wysoko nad chramem i nadaje mu jakiejś tajemniczej uroczystości i nieziemskiego majestatu, skłaniającego do modlitwy… Pomimo tego, że jest duszny, upalny lipcowy dzień, w chramie, pod jego wysokimi sklepieniami, przyjemnie chłodno...
W jednym z kątów chramu, na drabinie, w zniszczonym podraśniku (sutannie), na który narzucony jest zabryzgany farbami fartuch, siedzi staruszek-Grek i sprawnie ręką pisze obraz apostoła Pawła. Obraz nad podziw piękny: ile życia, miłości, natchnienia w każdej linii twarzy apostoła!
Przy drabinie, na podłodze, schylił się chłopczyk około trzynastoletni; rozciera na kamieniu pigmenty. Od czasu do czasu staruszek zwraca się do chłopczyka po ten czy inny pędzelek, pigment.
- Patrz, dziecko – mówi staruszek, wskazując na apostoła – czy widzisz ty tego cudownego starca? To wielki apostoł, sługa Chrystusa, to Paweł. On był synem bogatych rodziców, nie znał Chrystusa, był ślepy duszą… On pierwszy namawiał żydów, aby prześladowali chrześcijan. Ale Pan wezwał go, odkrył mu całą prawdę Swojej Boskiej nauki i poprzedni zaciekły prześladowca chrześcijan zostawił rodziców, bogactwo, wszystko… i stał się pokornym uczniem Zbawiciela. Od niego wielu poznało i przyjęło wiarę Chrystusową, całe swoje życie spędził on na pracy i modlitwach, dalekich podróżach… I u nas, w mojej dalekiej ojczyźnie, w Grecji, on głosił Ewangeliczne nauki. Do końca pozostawał wiernym, kochającym, najpokorniejszym uczniem swego cudownego Nauczyciela, on przyjął śmierć za Jego święte imię…
Opowiadanie staruszka wywiera ogromne wrażenie na chłopczyku; z uwielbieniem patrzy on na ikonę apostoła i wydaje się mu, że i apostoł z miłością patrzy na niego...
Słońce zbliża się ku zachodowi.
W soborze i bez tego trochę mrocznym, robi się ciemno; pracować dłużej nie można. Malarze-mnisi rozchodzą się do swoich cel.
I staruszek z chłopczykiem kierują się po znajomej ścieżynce do ubogiej celi starego mnicha.
Na progu celi siedzi młody chłop. Jego piękna twarz porażała swoją bladością i chudością.
Na widok zbliżającego się mnicha, chłop szybko wstał i nisko się pokłonił.
- A ja do ciebie, ojcze Grigorij, przyszedłem, pomóż… sił już nie mam! Czas roboczy, ręce potrzebne, siła, a ja…
Łzy jak grad polały się z jego oczu.
- Nie rozpaczaj, synu mój, wierz w Pana Jezusa Chrystusa, módl się do Niego i Jego świętych – minie choroba twoja. Wejdź, ja dam ci zioła. Popij ich, zobaczysz, wróci tobie Bóg siły i zdrowie. Mnich z chłopczykiem weszli do celi, wszedł i przybyły. Staruszek wyjął z jakiejś skrzynki pęczek suszonych ziół, przeżegnał je i podał chłopu.
- Idź w pokoju! Bóg miłosierny! – powiedział. Mężczyzna ucałował pomarszczoną starczą rękę, pokłonił się w pas i wyszedł.
- Jakie zioła dałeś mu, ojcze? – z ciekawością zapytał chłopczyk. – Iluż chorych przychodzi do ciebie, i wszystkim ty dajesz albo zioła, albo ziarna, albo jeszcze cokolwiek. Co ty dajesz tym chorym?
Chłopczyk podniósł na starca swoje nie po-dziecięcemu głębokie, wnikliwe pogodne oczy.
„Cudowne dziecko – pomyślał mnich – widać, jemu każe Pan Bóg przekazać tę sztukę, którą pojąłem według Jego świętej woli”.
- Wielki jest Bóg, Który stworzył wszechświat. Chwała Jego cudownej mądrości! – zaczął mnich. – Wszystko, co ty widzisz, Aleksiej, na ziemi, wszystko przez Niego jest stworzone, według Jego Słowa, na pożytek carowi przyrody – człowiekowi. Ani jedna trawka, ani jedna roślinka, ani jeden płatek nie żyją bez pożytku dla człowieka, ale nie wszystkim ludziom odkrywa Pan tajemniczy sens ich stworzenia. Wiele lat poświęciłem ja, dziecko, na poznanie cudownej nauki leczenia. Nieustannie trudziłem się, ucząc się przyrody, i Bóg błogosławił uwieńczyć pracę moją szczęśliwym końcem. Ja osiągnąłem cel. Już dawno leczę chorych i bezsilnych i nawet wielu uratowałem od nieuniknionej śmierci.
- Ojcze – wyszeptał chłopczyk – naucz i mnie tej cudownej nauki!
Minęło kilka la.
Aleksiej z chłopczyka wyrósł na młodzieńca. Przebywając nieprzerwanie w obecności ojca Grigorija, gorliwego, prawdziwego mnicha, widząc jego surowy obraz życia, Aleksiej mało-pomału i sam polubił to życie. Czytając księgi Pisma Świętego, słuchając opowiadań starego mnicha o wysiłkach świętych, chłopiec coraz bardziej i bardziej nasiąkał płomienną wiarą i miłością do Chrystusa i, w końcu, postanowił i sam przyjąć stan mnisi.
W międzyczasie sobór został wykończony i mnisi-Grecy przygotowali się do drogi powrotnej.
Ciężko było Aleksiejowi rozstawać się z gorąco kochającym starcem-nauczycielem, który tyle lat, jak ojciec, troszczył się o niego, wiele go nauczył, rozbudził i ukierunkował na prawdziwą drogę jego młodą duszę…
- Pamiętaj, Aleksiej – mówił mnich Grigorij, żegnając się z młodzieńcem – wszystko, czego nauczyłem ciebie, co ty wiesz – wszystko zawdzięczasz Panu; kochaj i wierz w Niego, ufaj i przybiegaj do Niego w trudnych chwilach, bowiem On wielki i dobroć Jego nie ma granic… Służ Mu i rozsławiaj Jego Święte imię!..
Po trzech miesiącach młodzieniec przyjął postrzyżyny mnisie i z Aleksieja przemienił się w mnicha Alipija.
Od pierwszych też dni swego monastycyzmu on gorliwie wziął się służyć Bogu i pomagać bliźnim. Sława o jego niezwykłym darze ikonopisca szybko rosła. Z radością brał się Alipij za pędzel; on lubił swoją robotę i sam prosił powiadamiać go, jeśli gdzieś ikona starzała się, ulegała zniszczeniu. Za swoją pracę Alipij nigdy nie brał pieniędzy.
Zajmując się pisaniem ikon, Alipij nie zapominał i o innej pracy, której nauczył go ojciec Grigorij – o leczeniu. Mnóstwo chorych przychodziło do niego, i wielu nieszczęsnych on uzdrawiał swoją sztuką i gorącą modlitwą.
Lecząc cielesną niemoc, Alipij troszczył się i o uzdrowienie duszy chorego. Alipij uważał chorobę jako karę za grzechy i zachęcał chorych do pokajania. Gorąca i przekonywująca mowa Alipija znajdowała oddźwięk w duszach chorych i budziła w nich świadomość winy przed Bogiem i pragnienie odtąd nie grzeszyć.
Był chłodny jesienny dzień. Z rana padał drobny deszczyk, silny porywisty wiatr żałośnie wył w kominach.
Alipij gorliwie pracował w swojej ciasnej celi, on śpieszył do wieczora dopisać zamówioną wielką ikonę
Nagle ktoś cicho, niezdecydowanie zapukał do drzwi. Alipij natychmiast wstał, zostawił pracę i skierował się do drzwi.
- Kto by to był? – myślał. – Czyżby chorego zdecydowali się nieść do mnie w taką pogodę?..
Ale ledwie otworzył drzwi, jak zmieszany mimowolnie trochę się cofnął: przed jego drzwiami, na kolanach, stał człowiek, trędowaty. Ropne strupy, jak kora, pokrywały twarz nieszczęśnika, z rozwartych ran sączyła się ciemna krew…
- O, nie uciekaj, nie uciekaj! – w przerażeniu wykrzyknął chory, czepiając się za poły riasy (mniszego odzienia) Alipija. – Tylko ty jeden możesz uratować mnie… albo… jeśli ty odmówisz… ja się zabiję, ja nie mogę dłużej tak żyć… Ja byłem u wszystkich lekarzy, wszystkich znachorów, jacy są u nas w Kijowie, ale żadne ich lekarstwo nie przyniosło mi ulgi… Ja widziałem we śnie, że ty uzdrowiłeś mnie, i oto, jakoś dotarłem do ciebie, kiedy nikt nie mógł mnie widzieć. O, ojcze, ja jestem wielkim grzesznikiem, Bóg sprawiedliwie ukarał mnie, ale jeślibyś ty wiedział ojcze, jak ja z całej duszy kajam się za moje wcześniejsze grzechy, jak błagam o wybaczenie ich, jak odwdzięczyłbym się Panu, jeśliby On przebaczył mi?!. Ja wiem, że nie wart jestem przebaczenia, ale cóż robić, naucz, ojcze, pomódl się za mnie…
Szlochanie przerwało słowa męczennika. Z miłością, czule objął Alipij nieszczęśliwca.
Promienny uśmiech rozjaśnił jego twarz.
- Odwagi, synu mój – powiedział on cicho – Bóg nieskończenie miłosierny dla nieszczęsnych. Ale powiedz mi, czy wierzysz ty, że Pan może migiem uzdrowić ciebie, czy szczerze pokajałeś się?
- O – wykrzyknął chory – całą duszą wierzę ja teraz w moc Bożą, całym sercem przynoszę Panu pokajanie, nigdy nie zapomnę strasznej kary, którą sprawiedliwie zesłał mi Bóg… Jednego pragnę: przebaczenia.
- Wierz i miej nadzieję – powiedział Alipij.
On podszedł do okienka, gdzie leżały jego pędzle i farby, wziął pędzel, umoczył w farbę i z modlitwą zaczął ciągać nim po twarzy chorego. Kiedy farba przykryła wszystkie strupy na twarzy trędowatego, Alipij powiedział mu:
- Teraz umyj się świętą wodą…
I kiedy trędowaty spełnił, co polecił mu Alipij, strupy same po sobie spadły z twarzy, i choroba opuściła go.
Wieść o cudzie uzdrowienia trędowatego szybko rozniosła się po Kijowie. Wiele tysięcy ludzi zaczęło napływać do Alipija, wszyscy dziwili się z jego cudownego daru.
- Czemu dziwicie się? – pokornie mówił Alipij. – Na początku ten człowiek oddał siebie w niewolę grzechowi i zapomniał Boga, dlatego i nie mógł wyzdrowieć. Teraz zaś on przyszedł do Pana, pokajał się za swoje poprzednie grzechy, i Bóg przebaczył mu!
- Modlitwami świętych ojców naszych, Panie Jezusie Chrystusie, Synu Boży, zmiłuj się nad nami! – dało się słyszeć za drzwiami celi Alipija.
- Amiń! – odpowiedział mnich.
Drzwi otworzyły się i do celi wszedł młody nowicjusz. Pokornie skrzyżowawszy ręce, on w pas pokłonił się Alipijowi i powiedział:
- Ojciec-ihumen prosi ciebie, ojcze, do siebie…
Alipij pośpiesznie wstał, wziął pastorał i, przeżegnawszy się, wyszedł.
W celi ihumena Nikołaja był jeszcze jeden nieznajomy Alipijowi człowiek.
- Wzywałeś mnie, ojcze – zwrócił się Alipij do ihumena – co rozkażesz?
- Ten człowiek – zaczął ihumen – przyszedł ze skargą na ciebie, Alipij. On mówi, że dużo pieniędzy dał już tobie, nie szczędził niczego, żeby otrzymać: napisane przez ciebie ikony! Obiecałeś na czas wykonać zamówienie; termin dawno minął, a deski na ikony do tej pory leżą czyste przed drzwiami twojej celi. Nie oczekiwałem tego po tobie, Alipij, i teraz nie mogę wierzyć, że ty rzeczywiście tak nieładnie postąpiłeś! Ze zdziwieniem słuchał Alipij bezlitosnych słów ihumena: wszystkie zamówienia Alipij zrealizował na czas i w tym czasie akurat nie miał pilnej pracy. Czyżby zapomniał powierzone mu? A i pieniędzy nigdy nie brał za swoją pracę, a ten mówi, że je wziął, i jeszcze z góry!
- Nie słyszałem ja, ojcze, o tym zamówieniu: ani pieniędzy, ani desek nie brałem i nie widziałem – odpowiedział – i człowieka tego widzę pierwszy raz!
- To prawda – powiedział nieznajomy – ty nie sam do mnie przychodziłeś, a przysłałeś dwóch nowicjuszy: im ja dawałem i deski, i pieniądze.
- Niech przyjdą ci mnisi – powiedział ihumen – i przyniosą deski. Być może, oni nam wyjaśnią sprawę…
Po kilku minutach do celi weszło dwóch młodych mnichów i przynieśli czyste deski. Na widok Alipija i zamawiającego, mnisi zmieszali się i niespokojni zaczęli przysięgać na Boga, że oni w niczym nie są winni, że Alipij nie chce pisać ikon…
Nagle Alipij spojrzał na przyniesione deski, cała twarz jego zmieniła się od nieskończonej radości: na deskach widniały cudowne ikony!
Kiedy nieznajomy, ihumen i mnisi odwrócili się na krzyk Alipija, wszyscy ze zdziwieniem zobaczyli cud.
Mnisi ze łzami padli na kolana.
- Winni jesteśmy, ojcze – powtarzali oni – winni. Zatailiśmy pieniądze i nie powiedzieliśmy Alipijowi nic o zamówieniu, obawiając się, że on dowie się o pieniądzach i zdemaskuje nas! Deski zaś specjalnie podrzuciliśmy pod drzwi jego celi.
Wszystkim stało się jasne, że Alipij jest niewinny…
- Wybacz mi, ojcze, że ja mogłem zwątpić w ciebie – ze łzami powiedział ihumen. – Widzę, że Pan wybrał ciebie…
A Alipij, cały ogarnięty jasną radością, ze wzruszeniem patrzył na błękitne, jasne niebo i ciągle w duszy dziękował Bogu…
W soborze skończyła się Wieczernia (wieczorne nabożeństwo); mnisi wychodzili z cerkwi i rozchodzili się do cel.
- Ojcze! – usłyszał nagle Alipij za sobą głos przechodząc obok pewnego staruszka. On zatrzymał się.
- Ojcze! Nie odmów!..
- Kim jesteś? Czego ode mnie potrzebujesz! – zapytał Alipij.
- Ja przyszedłem błagać ciebie, ojcze: napisz mi ikonę Uspienija Bohomatieri (Zaśnięcia Matki Boskiej)! Ja wybudowałem cerkiew w imię tego święta, tak prosiła przed śmiercią mnie moja niezapomniana córka. Ona jedna była u mnie, jedyna radość, pociecha… – łzy pojawiły się w oczach starca – ale widać, rozgniewałem ja Boga: okrutna choroba zabrała ją do grobu… Gorzko płakałem przy łóżku mojej umierającej córki „Panie, myślałem, dlaczego zabierasz życie; młodej, pełnej sił i nadziei, istoty, i zostawiasz żyć niepotrzebnego nikomu, zgrzybiałego starca?!.” I nagle, jakby zgadując moją myśl, moja gołąbeczka, mój anioł, podniosła się na pościeli i cichym głosem wyszeptała: „Nie płacz, ojcze, nie gniewaj Boga, a rozsław imię Jego! Wybuduj cerkiew, dając ludziom możliwość wspomnieć ciebie dobrym słowem”…
To były ostatnie jej słowa…
- Z wielką radością pomogę tobie, starcze, zakończyć zaczętą przez ciebie dobrą sprawę…
- Ja chcę wyświęcić cerkiew w dniu święta Uspienija – powiedział staruszek, przezwyciężywszy, w końcu, swoje wzruszenie – czy zrobisz, ojcze, ikonę do tego czasu?
- Dobrze – odpowiedział, pomyślawszy, Alipij – pod święto ikona będzie na miejscu.
Po kilku dniach po spotkaniu ze staruszkiem, który zamówił u niego ikonę Uspienija, Alipij zachorował i wkrótce poczuł zbliżanie się śmierci. Choroba ciągle nasilała się; on nie mógł wstać z łóżka, nie mógł dłużej pracować. Nastała wigilia święta Uspienija.
Blady, chory leżał Alipij na swoim twardym łóżku. Do drzwi celi ktoś wszedł. To był staruszek, który zamówił ikonę Uspienija. Na widok deski, na której była ledwie zaczęta ikona, staruszka ogarnęła rozpacz.
- Ojcze, za co, za co ukarałeś ty mnie? Widzę, jesteś chory, nie masz sił sam pisać… Ale dlaczego nie uprzedziłeś mnie? Mogłem zamówić ikonę u innego ikonopisca… Całe święto teraz dla mnie przepadło! O, ojcze, jakie to okrutne!..
Ze smutkiem patrzył na staruszka Alipij.
- Nie martw się – ledwie słyszalnie przemówił on. – Pan miłościwy.
Staruszek wyszedł z celi i Alipij został sam, z modlitwą na ustach.
Było cicho, cicho. Zmrok spuszczał się na ziemię i nadawał wszystkiemu jakąś tajemniczość…
Alipij zapadł w lekką drzemkę. I nagle, wydało się mu, że drzwi celi bezdźwięcznie otworzyły się, i cały pokój napełnił się jasnym światłem. I widzi Alipij przez sen, że do celi wszedł młodzieniec w oślepiająco białym odzieniu. Jego cudowne oblicze świeciło promiennym światłem, na ustach grał uśmiech, a głębokie zamyślone oczy z miłością, czule patrzyły na Alipija.
Niesłyszalnymi krokami podszedł cudowny gość do deski z zaczętą przez Alipija ikoną, wziął pędzel i szybko zaczął pisać oblicza świętych…
„Kto to – myśli Alipij – chyba staruszek przysłał swego ikonopisca dokończyć moją pracę. Jaki on przepiękny! Ale skądże takie światło, taki blask jego twarzy? Co za niezwykła szybkość i doskonałość jego cudownej roboty!”
I nagle zrozumiał Alipij, że to nie zwykły człowiek, a niebieski wysłannik… Sen odleciał z oczu starca: ze zdumieniem i zachwytem zaczął obserwować Alipij pracę nieziemskiego ikonopisca.
Jeszcze jedno ostatnie pociągnięcie i ikona skończona! Czysta, niepokalana Dziewica – Matka Boska, z niewypowiedzianą niebiańską dobrocią i miłością patrzy z ikony na chorego starca: otoczona gronem aniołów, wznosi się Ona na niebo i jakby błogosławi Alipija… Promienne światło coraz mocniej i mocniej rozjaśnia celę… Przez siłę podniósł się Alipij z łóżka i oświeconą triumfującą duszą przypadł do podnóża ikony…
Światło zgasło. Anioł od razu zniknął, zniknęła i ikona; tylko pozostała pusta podstawka, na której stała ikona, i świeżo rozrobione farby świadczyły Alipijowi, że nie we śnie, a na jawie wszystko się wydarzyło…
Ze smutkiem wrócił staruszek do domu, bolała go dusza: ikona, o której on tak marzył, ku czci której zbudował cerkiew, ikona święta Uspienija Matki Bożej nie została dokończona, nie była na przeznaczonym jej miejscu.
Całą noc staruszek spędził bez snu, w gorzkich rozmyślaniach, jakby pomóc nieszczęściu, i nie widział wyjścia ze swojej smutnej sytuacji. Rano poszedł do cerkwi, żeby uczynić ostatnie przygotowania do wyświecenia chramu, którego odłożyć nie było można. Załamany wszedł staruszek do cerkwi i starał się nie patrzeć na puste miejsce, przygotowane dla ikony… Ale nagle niechcący spojrzał tam, i mimowolne drżenie opanowało go: na przygotowanym miejscu stała cudownie napisana ikona. Z gorącą dziękczynną modlitwą zwrócił się nieskończenie szczęśliwy staruszek do Boga.
„Ale jak, kiedy, kto przyniósł tu tę ikonę – myślał staruszek – jeszcze wczoraj wieczorem przychodziłem tu, i ikony nie było”. On wezwał stróża, robotników, wypytywał ich, ale okazało się, że nikt nie widział, kto i kiedy przyniósł i postawił ikonę.
Skończywszy krzątaninę, staruszek następnego dnia wybrał się do Ławry, żeby podziękować Alipijowi za napisanie ikony. Po drodze on zaszedł do ihumena, ale nie zastał go w domu. Nowicjusz wyjaśnił, że brat Alipij jest umierający i ihumen u niego.
Staruszek pośpieszył do celi Alipija.
Drzwi do celi były otwarte. Kilku mnichów stało u wejścia. Sierpniowe słońce swymi nie palącymi i nie parzącymi, a łagodnymi, miękkimi promieniami rozjaśniało celę.
W kącie, na twardym łóżku, z zamkniętymi oczami leżał Alipij. Jego blada zapadnięta twarz, delikatne, jakby woskowe, bezradnie leżące ręce, urywany, trochę chrapliwy, oddech wyraźnie świadczyły o bliskiej śmierci…
U wezgłowia łóżka, przed kiotem* stał wyczerpany starec-schimnik** i słabym, urywającym się ze starości głosem, czytał wzruszające i majestatyczne modlitwy na odejście duszy. W nogach łóżka Alipija był ihumen. Łzy błyszczały w jego starczych oczach… Mnisi, stłoczeni przy drzwiach, z uwielbieniem i smutkiem patrzyli na umierającego i modlili się.
Staruszek rzucił się do łóżka umierającego. Z płaczem, całując chudą, prawie przezroczystą, bezsilną rękę Alipija, on milcząc dziękował choremu…
- Nie mnie dziękuj, synu mój – nagle dał się słyszeć głos umierającego – Pan nasz posłał Anioła Swego dokończyć moją robotę…
W tym momencie blade oblicze Alipija przemieniło się od jakiegoś cudownego światła… W oczach zabłysły ciche ognie, uśmiech lekko rozchylił sztywniejące usta. On nagle podniósł się na swoim łożu i, wyciągając ręce do kogoś, jemu tylko widzialnego, głośno wyszeptał:
- Oto on, mój niebiański gość! Ja widzę go, on przyszedł po mnie…
Z tymi słowami ikonopisiec bezsilnie opuścił się na łóżko, oczy zgasły, spokojny wyraz cichej triumfującej radości rozjaśnił jego oblicze, i on zmarł.
Z wielkimi honorami pochowali mnisi ciało zmarłego w pieczarze prepodobnego Antonija, gdzie relikwie świętego Alipija znajdują się do dnia dzisiejszego.
*Kiot – ozdobna, rzeźbiona, często stojąca rama-gablota na ikonę
**Schimnik – wyższy stopień monastycyzmu, mnich prowadzący anielski tryb życia
Cicha, ciepła letnia noc spowiła swoim ciemnym pokrowcem ziemię, tylko gwiazdy, te oczy nieba, w zamyśleniu świecą gdzieś wysoko, wysoko. Ucichł Kijewo-Pieczerski monaster. Przemęczeni dziennymi pracami i modlitwami w ciągu długotrwałych cerkiewnych służb mnisi oddali się snowi.
Jeszcze godzina, druga – i dźwięk dzwonu rozbudzi ich, znów zapraszając do cerkwi. Znów zacznie się dzień modlitwy i pracy.
Tylko w niewielu celach, przy mrugającym świetle łampady, stoją jeszcze na modlitwie starcy-mnisi i kładą pokłony do ziemi, i w drewnianym domku, który przytulił się w monasterze u samych wrót, widać jasne światło. To monasterska prosfornia.
Mnisi Spirydon i Nikodim wypełniają tu swoje posłuszanije – pieką prosfory dla monasteru. Ciężka to praca i nie darmo ihumen wyznaczył do niej Spirydona i Nikodima, mnichów prowadzących pobożne życie, pracowitych i akuratnych.
Wcześniej niż zwykle zaczęła się dziś praca w prosforni. Mnich Nikodem jest chory, i ojciec Spirydon musi śpieszyć się, żeby samemu poradzić z podwójną pracą i na czas przygotować prosfory.
Zmordowany mnich wyszedł z celi po drewno; wyszedł i zatrzymał się u progu. Majestatyczne milczenie nocy, miriady gwiazd, wszystko to poraziło duszę mnicha, napełniło ją uwielbieniem Stwórcy wszystkiego – Boga, i słowa pochwalnych psalmów Dawida popłynęły z ust starca.
Chłop z pochodzenia, już niemłody, przyszedł on do monasteru, szukając zbawienia. Dnie i noce spędzał na modlitwie: niegramotny, ze słów innych, nauczył się na pamięć całego Psałterza i każdego dnia powtarzał go. Pimien-postnik, będący wtedy ihumenem, zwrócił uwagę na pobożnego starca i powierzył mu piec prosfory, ofiarowywane na Boską Liturgię.
Starec niedługo pobył na zewnątrz celi. Po kilku minutach wrócił z ciężkim bagażem, ze śpiewem psalmów zaczął robić prosfory, rozmyślając ze strachem Bożym, że praca jego jest przygotowaniem czystej i niepokalanej bezkrwawej ofiary, składanej podczas Liturgii.
Nagle od gorąco rozpalonego pieca zapalił się dach domku.
Starzec nie pogubił się. On schwycił swoją mantiję* i zasłonił nią ujście pieca, potem szybko zrzucił z siebie włosiennicę i, zawiązawszy rękawy, pobiegł z nią do studni po wodę.
Czuwający przy wrotach, zobaczywszy płomienie rzucił się do dzwonnicy. Porywiste bezładne dzwonienie dzwonu rozbudziło brać.
Mnisi pośpiesznie wybiegali ze swoich cel, śpieszyli na pomoc starcu.
I dziwny cud widzieli bracia: nie spłonęła mantija, którą święty starec zakrył otwór pieca, i nie wyciekła z włosiennicy woda, którą on gasił płomienie.
*mantija – długie, szerokie okrycie bez rękawów – część wierzchniego uroczystego stroju biskupów, archimandrytów i mnichów.
Starec Fieodosij, ihumen Kijewo-Pieczerskiej Ławry, po Liturgii wracał z cerkwi do swojej celi. Szedł przez szerokie monasterskie podwórze, oświetlone jasnym wiosennym słońcem.
Tu i tam stali mnisi; dzień był świąteczny, bracia odpoczywali od prac, wykonanych w ciągu tygodnia.
- Jaka łaska, ojcze Paisij! – rzekł Fieodosij, zatrzymując się przed staruszkiem-mnichem. – na widok tego jasnego słońca, kwitnących drzew duszę mimowolnie ogarnia entuzjazm! Chwała Stwórcy!
- A pogoda jaka! Pascha będzie jasna! – odpowiedział ojciec Paisij.
Do ihumena podszedł człowiek, niewysokiego wzrostu, w zniszczonej sutannie, znoszonej kamiławce*:
- Ja do ciebie, ojcze, z wielką prośbą – zwrócił się do ihumena.
- Mów, bracie, czym mogę usłużyć tobie?
- Nie pożyczysz mi, ojcze, wina? Wszystko skończyło się u mnie, jutro Liturgii nie mogę służyć…
- Z radością, z radością – powiedział Fieodosij – ojcze Paisij, przyślij do mnie brata Siergija; pójdźmy do mojej celi – zwrócił się do kapłana.
Ojciec Paisij pośpiesznie skierował się do celi ojca ekonoma.
Ojciec Siergij, wysoki, młody mnich, o surowej, trochę srogiej twarzy, siedział w swojej celi, rozdzielając prosfory tylko co przyniesione z cerkwi.
- Prosi ciebie ihumen – powiedział ojciec Paisij, zwracając się do mnicha.
- Zaraz idę – odpowiedział ojciec Siergij.
Złożył prosfory do głębokiego koszyka i wyszedł. Kiedy ojciec Siergij wszedł do celi ihumena, Fieodosij rozmawiał z kapłanem.
- Bracie Siergij – zwrócił się ihumen do wchodzącego – oto ojciec Wasilij przyszedł prosić u nas wina dla odsłużenia Liturgii, bądź dobry, nalej pełną tykwę i przynieś…
- Z radością spełniłbym twoją prośbę, ojcze – odpowiedział mnich – ale, niestety, nie mogę: u nas samych zostało tak mało wina, że wystarczy ledwie na trzy służby.
- Wszystko jedno, bracie, odlej.
- Ale, ojcze, jakże my sami będziemy służyć jutro Liturgię?
- Nam Pan da, odpowiedział Fieodosij – przypomnij sobie, jak uczył nas Chrystus…
Przypomnij Jego kazanie na górze… „Nie martwcie się o jutrzejszy dzień, bowiem jutrzejszy sam będzie troszczyć się o swoje: dla każdego dnia wystarczy swojej troski”… (Ewangelia Mateusza 6: 34.)
- Niech będzie według twego słowa, ojcze – odpowiedział ojciec Siergij – ale nie ja będę winny, jeśli jutro nie będzie w monasterze Liturgii.
- Nie bój się, bracie, Bóg nam pomoże.
Ojciec Siergij wyszedł i po kilku minutach wrócił z wielką wydłubaną tykwą i naczyniem z winem.
On postawił tykwę na stół i ostrożnie zaczął przelewać wino. Wkrótce tykwa prawie napełniła się, w naczyniu zostawało niewiele wina. Ojciec Siergij powstrzymał się.
- Lej wszystko – powiedział ihumen – już niewiele zostało.
Ojciec Siergij westchnął i wylał wszystko, do kropli.
- Dziękuję – zwrócił się do niego ihumen – nie rozpaczaj; pamiętaj: nam Bóg pomoże.
Ojciec Siergij wyszedł.
Cały dzień dla ojca Siergija minął na troskach i staraniach. Na nim spoczywała odpowiedzialność za całe gospodarcze życie monasteru. Cały dzień myślał ojciec Siergij o tym, że na jutro nie ma ani kropli wina do Liturgii. Posłać do miasta po wino nie było żadnej możliwości – dzień był świąteczny: wszystkie sklepy zamknięte.
- Jutro ciut świt pojadę do sąsiedniej wsi, być może tam dostanę – myślał mnich, ale ta myśl nie pocieszała go.
Dzień skłaniał się ku wieczorowi.
Wrócili z wsienoszcznoj**
W okienkach zamigotały światełka, bracia rozeszli się do swoich cel.
Ojciec Siergij poszedł do monasterskiego magazynu, żeby wydać piekarzom mąkę na jutrzejszy dzień.
- Prosfory dziś ładne były – powiedział do nowicjusza – postaraj się, bracie, i jutro tak upiec. Praca miła Bogu!
Do pokoju pospiesznie wszedł młody mnich.
- Ojcze Siergij! Szukam ciebie po całym monasterze! Chodź szybciej! Od kniazia do monasteru trzy wozy przyjechały. Nie ma komu przyjąć: ojciec ihumen odpoczywa.
- Poczekajcie tu, bracia – zwraca się ojciec Siergij do mnichów-piekarzy – zaraz wrócę.
I pośpiesznie wyszedł z pokoju
Na monasterskim dziedzińcu przy bramie stały trzy wozy, przykryte rogożą.
Kiedy ojciec Siergij zbliżył się do nich, podszedł do niego zarządca kniazia i powiedział:
- Kniaź-ojczulek wam, mnichom, czołem bije i leptę (ofiarę) posyła. Módlcie się za jego zdrowie.
- My kniazia nieustannie w modlitwach wspominamy – odpowiedział ojciec Siergij – przekaż kniaziowi ziemny ukłon od nas. Ojca ihumena nie będę niepokoić – on zmęczony po służbie. Z czym wozy?..
- Kniaziowi – odpowiedział posłaniec – chan z Krymu podarki przysłał, kniaź z wami podzielić się zechciał: śle monasterowi wina do Liturgii.
Ojciec Siergij zadrżał, w oczach pojawiły się łzy. On trzykrotnie przeżegnał się.
„Więc tak oto pomaga Pan pokładającym w Nim nadzieje! Przemknęło w jego głowie. – Boże! Dlaczego ja nie mam takiej wiary, jak ojciec Fieodosij?”
- Dziękuję Tobie, Chryste Boże! – głośno wyrzekł ojciec Siergij. Prowadźcie tu wozy – zwrócił się do posłańców, kierując się w stronę piwnicy.
Późnym wieczorem zaszedł ojciec Siergij do celi ojca Fieodosija. Starec czytał Ewangelię przed zapaloną łampadą.
- Ojcze Siergij – zwrócił się do niego ihumen – ciężko było mi widzieć, jak mało w tobie wiary do Boga. Czyż ty nie wierzysz w słowa Zbawiciela?
Zamiast odpowiedzi mnich opuścił się na kolana przed starcem.
- Wierzę, ojcze – wyrzekł drżącym głosem – Pan zechciał nauczyć mnie twardej wiary w Jego dobroć.
I opowiedział on dla starca, że kniaź całkiem nieoczekiwanie przysłał dla monasteru wina.
W miarę tego, jak ojciec Siergij mówił, oblicze ihumena rozjaśniało się uśmiechem. Kiedy mnich zamilkł, starec objął go i powiedział:
- Chwała wszechmogącemu Bogu! Wierz, że On nigdy nie opuści człowieka, pokładającego na Niego nadzieje i wiarę!
*Kamiławka – rodzaj nakrycia głowy kapłanów
** Wsienoszcznaja (Wsienoszcznoje Bdienije) – Całonocne Czuwanie: nabożeństwo składające się z Wieczerni, Jutrzni i pierwszej Godziny Kanonicznej; odprawiane wieczorem w przeddzień niedzieli i określonych świąt; całonocne czuwanie na modlitwie.
W Kijewo-Pieczerskiej Ławrze żyło dwóch mnichów, którzy gorąco się lubili – Tit i Jewragij. Ale zdarzyło się, że oni się pokłócili i od tej pory z przyjaciół stali się wrogami. Daremnie bracia starali się ich pogodzić, mnisi nie chcieli nikogo słuchać, i złość ich rosła z każdym dniem.
Pewnego razu Tit zachorował.
Zła niemoc silnie poraziła go, i siły mnicha wyraźnie słabły. Bracia już zwątpili, że zobaczą go zdrowego; z godziny na godzinę oczekiwano śmierci Tita.
Pewnego dnia, kiedy Tit czuł się wyjątkowo źle, on powiedział bratu, siedzącemu u jego wezgłowia:
- Bracie! Widzę jak siły mnie opuszczają, ale nie chcę iść do tronu Najwyższego ze złością na brata. Poproś Jewragija, chcę się z nim pogodzić…
Mnich pobiegł do Jewragija i poinformował go o prośbie umierającego.
Ale Jewragij odmówił pójść.
Długo przekonywali mnisi Jewragija, aby poszedł do Tita, on ciągle się zapierał. Wtedy mnisi siłą przyprowadzili go do celi Tita.
Na widok Jewragija, chory, zebrawszy ostatnie siły, wstał z łóżka i, skłoniwszy się na kolana, zaczął błagać Jewragija o przebaczenie mu.
- Przebacz mi grzech mój – mówił chory – nie dopuść, aby dusza moja obciążona złością wzniosła się na Sąd Boży… Zawiniłem wobec ciebie…
Ale twarz Jewragija była surowa i złośliwa. On z gniewem patrzył na Tita i, kiedy ten skończył mówić, groźnie wykrzyknął:
- Nie! Ja tobie nie wybaczę! Nie wybaczę tobie krzywdy, jaką mi uczyniłeś! Ani w tym, ani w przyszłym życiu nie chcę z tobą się pogodzić!..
Jewragij wyrwał się z rąk braci i padł na ziemię. Mnisi rzucili się podnosić go, ale, ledwie dotknąwszy się do niego, w przerażeniu odstąpili. Jewragij był martwy.
Cicho, spokojnie w teremie kniazia Dawida.
Ciężkie zasłony zakrywają wysokie okna, słoneczne światło ledwie przenika do komnaty, panuje tu półmrok,
Na wysokim dębowym łożu, na miękkiej puchowej pierzynie leży młody kniaź – przystojny Dawid. Długie ciemno-blond kędziory otaczają bladą twarz kniazia, głęboko zapadłe ciemne oczy, ostro wyróżnia się gęsta broda. Kniaź Dawid jest ciężko chory, już kilka tygodni leży w łóżku. Gdzie podziała się dziarska siła, młoda wesołość?!.
W rogu, przed obrazami, płonie łampada, w teremie cisza…
Oto skrzypnęły drzwi, chory trochę obrócił głowę do drzwi.
Weszła staruszka w ciemnym sarafanie i wysokiej kice (żeńskie nakrycie głowy typu diadem). To mamka kniazia.
Staruszka cicho podeszła do pościeli chorego, troskliwie poprawiła zgniecioną poduszkę.
- Co, kniaziu, jak się odpoczywało?
- Dziękuję, mamo, nie wiem… jakoś ciężko mi, ni to śpię, ni to nie…
- Może zjesz coś, synuś?
- Nie… nie męcz…
Staruszka cichnie i siada u wezgłowia chorego. Ciężko kniaziowi Dawidowi, jak ołowiane zamykają się powieki – tylko by spał i spał, a snu nie ma.
- A ja do ciebie, kniaziu, w sprawie przyszłam – mówi staruszka Kondratiewna – wymyśliłam ja, jak tobie, ojczulku, w twojej chorobie pomóc… Czy chcesz, abym powiedziała…
- Jest u mnie, sokolik, siostrzenica, pszczelarza córka – Jewfrosinija na imię. I wprost cudowne dziewczę! Pokorna, cicha, a zna takie sprawy, o których inna nawet nie słyszała. Każdą roślinkę umie nazwać, ale to jeszcze nic! – Każdy kwiatuszek, listeczek, wszystko – mówi – człowieka uzdrawia od niemocy; trzeba tylko wiedzieć, kiedy jakie ziółko wypić, albo jakim sokiem natrzeć… I to, wszystko ona wie. Ją pewien staruszek pszczelarz nauczył… mądry był staruszek; bywało, siostra trochę zachoruje, on jej ziółka, albo korzonek jakiś da – patrzysz – zdrowiutka… Tak oto, kniaziu, czy pozwolisz jej ciebie poleczyć?
Z obojętnością słucha kniaź słów staruszki. Na początku, było, przemknęła mu myśl, a co jeśli córka pszczelarza rzeczywiście wyleczy jego chorobę, ale natychmiast ta myśl znikła.
- Gdzież dziewczynie wyleczyć mnie – smutno myśli kniaź – wszyscy znachorzy i znachorki przebywali u mnie, wszystkie specyfiki spróbowałem, a ulgi wciąż nie ma; zdrowie, siły odchodzą. Jeszcze miesiąc, drugi – i śmierć nadejdzie, położą mnie do trumny, w ziemię zakopią.
Przerażenie ogarnęło kniazia przy tej myśli, chce on odpędzić ją od siebie, zapomnieć, ale nie, nie chce wyjść z głowy śmiertelna myśl. – Więc cóż, mój sokoliku, przyprowadzić siostrzenicę-tą? – pyta, w końcu, staruszka, dotykając ramienia kniazia.
Kniaź oderwał się od swojej ciężkiej zadumy.
- Prowadź… tak, przecież, jeśli nie pomoże; wkrótce umrę ja…
- Chrystus z tobą, kniaziu, dlaczego tak myśleć, tylko Boga gniewasz. Módl się do Niego, On wszystko może. On, Zbawiciel nasz…
- No prowadź, prowadź siostrzenicę, mamo – przerwał kniaź Kondratiewej – ciężko mi, a ty swoimi słowami tylko jeszcze ciężej robisz…
- Wybacz mi głupiej – mruczy staruszka i drobnymi starczymi kroczkami pośpiesznie znika z pokoju.
Znów wszystko ciche w teremie. Sam został kniaź Dawid, czarne myśli zawisły nad nim. On przepędza je, stara się nie myśleć o chorobie… o śmierci. Mieszana nadzieja rodzi się w jego duszy.
- A dlaczego nie może mnie wyleczyć dziewczyna? Być może, ona zna jakieś zioło, nieznane innym, da mi je, zacznę się poprawiać, przyjdą siły, wróci zdrowie, znów będę ganiać za dziewczyną, dziewiętnastolatką.
Wróciła mamka, przyprowadziła dziewczynę.
Dwa grube blond warkocze ciężko opadały na jej ramiona, jasne błękitne oczy patrzyły łagodnie i czule; różowe usta półotwarte, za nimi, jak koraliki, widniały perłowe zęby. Zdrowy rumieniec pokrywał smagłe od opalenizny policzki Jewfrosinii, prosty płócienny sarafan pięknie opinał jej zgrabną figurę.
- Pójdź, Jewfrosinija, nie wstydź się – powiedziała staruszka.
Dziewczyna szybko spojrzała na kniazia, intensywny rumieniec jeszcze wyraźniej zagrał na jej smagłych policzkach.
Kniaź Dawid jak we śnie patrzył na gościa i nie mógł się nacieszyć jej pięknem. On nawet uniósł się na łóżku, ale ostry, nie do zniesienia ból w boku przypomniał mu o chorobie, kniaź nie miał sił utrzymać się, jęknął i upadł na poduszki.
- Wylecz mnie, panno – z trudem wymówił kniaź – zbaw mnie od złej niemocy – i… ty moją żoną zostaniesz!..
- Co ty, co ty, kniaziu! - Krzyknęła przerażona Kondratiewna – Pan z tobą! Czy bredzisz? Gdzież jej kniahinią być? Widzisz – bosa.
- Milcz, stara, co ja powiedziałem, to będzie. Nie bój się, ślicznotko, wylecz mnie i będziesz kniahinią.
Od następnego dnia Jewfrosinija zaczęła leczyć młodego kniazia. Każdego dnia przychodziła ona do kniaziowego teremu, poiła kniazia jakimś ziołem, nacierała pachnącą maścią. I siły zaczęły wyraźnie wracać do kniazia Dawida. Ledwie minęły dwa tygodnie, jak on wstał z łóżka i chodził po teremie, jeszcze po tygodniu wyszedł do sadu, a tam na konia wskoczył.
Wyleczyła kniazia Jewfrosinija, a i kniaź wypełnił swoją obietnicę – została ona kniahinią.
Już dwa miesiące kniaziuje po śmierci brata kniaź Dawid w Muromie. We wszystkim jest dobry muromski kniaź, tylko niezadowoleni muromscy bojarzy z młodej kniahini Jewfrosinii. I nie ze szlachetnego rodu ona, a kniahini! Muromscy bojarzy dużo szlachetniejsi od niej rodem, a muszą oddawać jej cześć. Młoda kniahini i nie podobna całkiem na kniahinię: cicha, skromna, bojaźliwa, nigdy surowego słowa nikomu nie powie.
Myśleli, myśleli muromcy i zdecydowali, że nie mogą ich znamienite żony upokarzać się przed kobietą z gminu; postanowili oni prosić kniazia Dawida, aby zamknął ją w monasterze, a sobie wziął drugą żonę ze znamienitego rodu.
Zamyślono, zrobiono.
Przyszli muromscy bojarzy do kniaziowego teremu i powiedzieli kniaziowi Dawidowi:
- Albo odpuść, kniaziu, kniahinię Jewfrosiniję do monasteru, albo opuść Murom, a my sobie innego kniazia szukać będziemy.
Pochmurny chodzi tam i z powrotem kniaź Dawid po swoim wielkim teremie. Jak błyskawice błyskają jego czarne oczy, mocno zmrużyły się jego sobolowe brwi, blady kniaź – widać, ciężką myśl myśli.
Nikt nie odważy się wejść do kniaziowego teremu, wiedzą, że w takim czasie kniaź Dawid straszniejszy niż burza.
Nie jeden raz przeszedł on tam i z powrotem swój terem; co chwila poskrzypują drogie safianowe buty, miękki puszysty zamorski kobierzec tłumi dźwięk niecierpliwych kroków kniazia.
Odejść czy odesłać Jewfrosiniję? – setny raz pyta siebie kniaź Dawid. – Zrzec się Muroma – zrzec się kniaziowania. Kto poprosi mnie kniaziować, wiedząc, że muromcy drogę mi pokazali? A i kniahini żal. Ona taka, czuła… Co robić, jak postąpić, żeby potem nie kajać się? wyjdę ja z Muroma i będę wygnańcem… Z czego będę żyć? Nie będzie u mnie tych teremów, nie będzie czeladzi, koni, zaszczytu – wszystko utracone… i z powodu czego? Żeby została ze mną żona?
A, przecież, prawdę powiedziawszy, jaka z niej kniahini? Każda pani wielkiego rodu może ją obrazić, a ona słowem nie odpowie; aż nadto spokojna!.. Chyba, lepiej odesłać kniahinię… powiem jej, że muromcy żądają ode mnie tego… ona spokojna, nic nie powie, a ja znajdę sobie kniahinię, Jewfrosinija gołąbka, a mi orlicę trzeba!..
I w wyobraźni młodego kniazia już zaczyna się ukazywać jego przyszła żona. Kniaź stara się odpędzać od siebie te myśli, ale na próżno – one coraz silniej i silniej opanowują go. I tak zapomniawszy o teraźniejszym, oddaje się marzeniom.
Do drzwi cicho zapukano.
Niezadowolony, że mu przeszkodzono, kniaź zmarszczył brwi.
- Kto tam? Co trzeba? – krzyknął.
- Pozwól, kniaziu-panie… – doleciał cichy głos młodej kniahini.
„Jewfrosinija! Po co?” – przemknęło w głowie kniazia.
- Wejdź – powiedział on głośno i otworzył drzwi.
Kniahini weszła.
Nikt nie rozpoznałby w niej poprzedniej Jewfosinii. Bogaty książęcy strój dziwnie dobrze pasował jej. Na niej był długi biały atłasowy sarafan, cały wyszyty perłami. Wysoki diadem z długimi zwisającymi na jasne czoło zawieszkami precyzyjnie podkreślał piękno kniahini. Półodkryta, szeroka muślinowa koszula pięknymi fałdami wyrywała się spod sarafanu, bogaty naszyjnik leżał na rzeźbionej, śnieżnobiałej szyi. Lekki rumieniec niepokoju okrywał jej blade policzki.
Kniaź Dawid zatrzymał się ze zdumienia. Rzuciło się mu w oczy piękno żony, jakby po raz pierwszy ją zobaczył.
„Rzeczywiście jakaż ona piękna” – pomyślał on. A kniahini, cała pogodna, jak majowy dzień, cicho podeszła do niego i powiedziała swoim miękkim głosem;
- Nie gniewaj się, kniaziu-panie, że przeszkodziłam ci...
- Po co zawitałaś? – zapytał kniaź Dawid.
- Ja przyszłam… żeby – głos kniahini zadrżał – żeby… prosić ciebie, kniaziu, abyś odpuścił mnie do monasteru!..
Kniaź Dawid stanął jak wryty. To, o czym on marzył, pokazało się teraz strasznym.
- Ciebie, do monasteru?.. Dlaczego?.. zapytał drżącym głosem.
- Tak trzeba… odpuść.
Rzęsy kniazia zadrżały, i wielkie krople palących łez popłynęły po jego policzkach, a w serce kniazia jakby wlewało się szerokim strumieniem uczucie litości i gorącej miłości do swojej czystej, łagodnej kniahini; jakieś nowe, nieznane struny zabrzmiały w jego duszy, on poczuł, zrozumiał, że kocha, szalenie kocha swoją Jewfrosiniję i za żadne skarby na świecie nie opuści jej. Wszystko minione wydało się kniaziowi jakimś potwornym snem, uczucie palącego pokajania ogarnęło kniazia, męcząco boleśnie zrobiło się mu na myśl, że ledwie kilka minut temu on prawie postanowił odesłać swoją żonę do monasteru i wziąć sobie inną.
- Co ty, żoneczko, ciebie do monasteru! – gorąco powiedział kniaź Dawid. – Dlaczego? Czyż tobie źle u mnie, czyż mało rozpieszczam ciebie? Powiedz, dlaczego… Tobie, pewnie, nagadali?..
Siądź, opowiedz, moja gołąbeczko; no, nie płacz… popatrz na mnie, moja radości…
Kniaź przyciągnął ją do siebie i objął.
- Kochana moja, miła, wybacz… Zawiniłem wobec ciebie, wybacz mi, z mego powodu tak ci ciężko, ty tak się męczysz… Wiedz więc teraz, Jewfrosinija – nagle głośno powiedział kniaź i wyprostował się; jego oczy zapłonęły, pokazała się w nich nieprzezwyciężona siła woli – wiedz więc, moja żono w obliczu Boga, że ja sam chciałem odesłać ciebie do monasteru, póki byłem ślepy. Dziękuję Bogu, że On przysłał cię do mnie teraz. Teraz dopiero zrozumiałem, że jesteś mi żoną nie tylko według nazwy, ale jesteś żoną według serca, ukochana... Przebacz, że zgrzeszyłem przed tobą. Teraz moja decyzja niezmienna: Jeśli nie chcą ciebie muromcy, wyjdę z Muroma razem z tobą...
Kniaź Dawid wstał i w porywie energicznie objął kniahinię, a ona ciągle płakała, ale już nie gorzkimi łzami, a łzami cichej radości i miłości.
- Hej, ktokolwiek! – zawołał kniaź Dawid, uderzając w dłonie.
W drzwiach natychmiast ukazał się siwy staruszek – nadworny kniazia.
- Co, Jewgienij, przychodzili bojarzy? – zapytał go kniaź.
- I do tej chwili czekają na ciebie, kniaziu, w wielkiej komnacie…
- Więc oto im moja odpowiedź: Bóg połączył mnie nierozerwalnymi więzami z kniahinią Jewfrosiniją, a co Bóg złączył, nie wypada człowiekowi zrywać. Nie chcą bojarzy kniahini, bez niej i ja nie jestem im kniaziem!
Minęło trzy miesiące. Był lipiec.
Ze trzydzieści wiorst od Muroma, wśród lasu, na niewielkiej polance stał niewysoki domek z kilkoma oknami; strzecha nisko opuszczała się nad okienkami, niewielki ganeczek wychodził do maleńkiego sadku, otaczającego domek. Za palisadą widać było pnie z ulami.
Wysokie słoneczniki dumnie wznosiły się pod oknami. Ich wysokie, barwne główki płonęły w słońcu; kilka grządek, zasadzonych ogórkami i kapustą, widniało w pobliżu.
Był poranek.
Na ganeczku ukazała się młoda kobieta w białym prostym letniku (letniej sukience), w łapciach, na głowie jej była płócienna opaska.
Kobieta trzymała w rękach wielką glinianą miskę. Zszedłszy z ganku, ona skierowała się do pasieki. Czuć tu było aromatyczny zapach miodu. Podszedłszy do pierwszego ula, kobieta sprawnie wyjęła plastry, pszczółki spokojnie patrzyły na jej pracę – one całym rojem latały nad głową kobiety, siadając na jej ręce, szyję, ale nie żądląc jej; widać, nie pierwszy raz ona tu przychodziła. Obszedłszy wszystkie ule zebrawszy miodu pełną miskę, młoda pszczelarka skierowała się do domku.
- Witaj, kniahiniuszka – dało się słyszeć z tyłu. Ona odwróciła się. Kilka kroków za nią stała staruszka Kondratiewna.
- Witaj, kochana – odpowiedziała kniahini – co, wstał kniaź Dawid?
- Oj, matulu, śpi jeszcze kochany, za to ty, jak ptaszek, ze słoneczkiem wstajesz.
One weszły do domku. W kącie przestrzennego pokoju z dwoma oknami wisiała wielka kapliczka z ikonami, wzdłuż ścian stały ławki, przed nimi stół, przykryty czystym białym obrusem.
Trzy miesiące już żyje kniaź Dawid ze swoją młodą żoną w tym niewielkim domku; tu on odszedł, zrzekłszy się kniaziowania. Razem z nim pośpieszyli jego wierni ludzie: Jewsieicz i Kondratiewna.
Trudno było kniaziowi żyć tu, w prostej chacie, po pysznych kniaziowych pałacach. Młoda kniahini z całych sił starała się ulżyć kniaziowi przebywanie w tych nieznanych mu wcześniej warunkach, ale mimo wszystko kniaziowi było ciężko, on często ze smutkiem wspominał o minionym, ale swojej decyzji nie żałował.
Wszedłszy do pokoju, kniahini postawiła na stole miskę z miodem, mleko i czarne jagody; z wielkiej szafki wyjęła chleb, nakroiła go dużymi pajdami.
Drzwi z sąsiedniego pokoju otworzyły się, i na progu stanął kniaź. Głębokie zmarszczki – ślad częstych smutnych myśli – wyraźnie rysowały się miedzy jego brwiami. Kniaź spojrzał na żonę, i jego twarz rozjaśnił uśmiech.
- Dzień dobry, moja ptaszynko – powiedział, całując kniahinię – znów wstałaś ciut świt?!
- Bądź zdrowy, kniaziu, jak się spało-odpoczywało?
- Spałem dobrze, dzięki Bogu – odpowiedział kniaź – a dziwny nad ranem sen widziałem. Widzę to ja, że w Muromie my z tobą, w soborze… święto jakieś, nas kniaziem i kniahinią tytułują. Ja mówię, przecież nas wygoniliście, jaki więc ja wam kniaź, a oni mówią: pełny, kniaź, co było, to minęło… I tu się zbudziłem.
Kniahini w milczeniu słuchała męża. Kniaź często widział takie sny, i ona wiedziała, jak te sny go męczą.
Kniaź Dawid usiadł przy stole i wziął się za jedzenie. Kniahini też przysiadła przy stole.
- Ale wspaniały twój miód, Jewfrosiniuszka – zauważył kniaź – nigdzie nie jadałem takiego, jesteś u mnie mistrzynią w doglądaniu pszczół.
W tym momencie wbiegł do pokoju staruszek Jewsieicz. Bardzo się zasapał i ledwie mógł mówić.
- Kniaź… bojarzy… do nas jadą, już blisko oni… Kniahini szybko wstała. Śmiertelna bladość pokryła jej policzki.
- Bojarzy?!. – z przejęciem zapytał kniaź.
- Jadą, kniaziu, sam widziałem…
W pobliżu dał się słyszeć koński tupot, i do ganku podjechało kilku jeźdźców. Wszyscy byli w bogatych świątecznych kaftanach
Kniaź spojrzał w okienko i rozpoznał muromskich bojarów. Oni już zsiedli z koni i wchodzili na ganek.
Nie zdążył kniaź Dawid uczynić kroku, jak bojarzy weszli do gościnnego pokoju. Po przedzie szedł stary muromski namiestnik kniazia, za nim ze dwunastu najwybitniejszymi bojarów. Wszedłszy do pokoju, rzucili się na kolana.
- My do ciebie, kniaziu – przemówił starzec-namiestnik – nie każ karać śmiercią, każ słowo rzec.
- Mów – powiedział kniaź Dawid – ja i sam chciałem was zapytać, w jakim celu do mnie przybyliście? Czy znów coś niemiłego wam uczyniłem?
Lekką ledwie dostrzegalną kpinę słychać było w słowach księcia. On natychmiast zrozumiał, po co przyjechali bojarzy.
- Zlituj się, kniaziu – odezwali się razem bojarzy – wróć do Muroma kniaziem, bez ciebie nie możemy się dogadać, ciągle u nas nieporozumienia i kłótnie.
- Kniaziem? Żebyście za kilka miesięcy znów wypędzili mnie?.
- Nie gniewaj się, kniaź – odpowiedział staruszek-bojar – przecież z ciebie zawsze zadowoleni byliśmy, a jeśli co było, tak zza kniahini twojej...
- A, skoro tak – powiedział kniaź, groźnie błysnąwszy oczami – to ją i proście, aby wróciła do was. Bez niej ja do was nie wrócę, a czy zechce ona do was wrócić, nie wiem…
Bojarzy zmieszali się. Wiele chciał od nich kniaź... Im, rodowitym bojarom, z ukłonem do prostej kobiety iść?! Ale nie było wyjścia, bez kniazia tego patrzeć tylko i Murom całkiem przepadnie, i tak ile biedy przeżyli oni przez ten czas – nie znaleźli sobie kniazia, a tylko biedy dorobili się. Pomyśleli, poszeptali sobie posłańcy i ukłonili się kniahini.
- Nie pamiętaj krzywd, wróć do nas jako kniahini… Mocno biło serce w piersi kniahini… Lekki rumieniec oblał jej policzki; nieśmiało spojrzała na kniazia. On wesoło się do niej uśmiechał.
- Ja wszędzie pójdę za moim kniaziem – twardo powiedziała kniahini.
Wiele lat kniaziował kniaź Dawid w Muromie; rządy jego były mądre i sprawiedliwe, i we wszystkim pomagała mu radą pokorna kniahini Jewfrosinija.
Wkrótce po powrocie kniazia Dawida do Muroma polubili muromcy młodą kniahinię. Bo i było za co. Dla wszystkich kniahini była matką, ze wszystkimi obchodziła się czule i łagodnie, troszczyła się o sieroty, odwiedzała chorych i ubogich, przyjmowała pielgrzymów. Nikt nigdy nie doznał od niej urazy, nie słyszał niełaskawego słowa.
Do głębokiej starości dożyli kniaź i kniahini Muromscy i niedługo przed śmiercią przyjęli monastycyzm, kniaź – z imieniem Piotra, kniahini – z imieniem Fiewronii.
Umarli oni w Wielkanocnym Tygodniu i zostali pochowani, jak prosili przed śmiercią, w jednej mogile.
Terem (ros. tierem, dosł. poddasze) – w XVII-wiecznych pałacach carskich i dworach bojarskich najwyższa kondygnacja przeznaczona wyłącznie dla kobiet. Kondygnacja ta była zazwyczaj wyodrębniona od reszty budowli malowniczym, wysokim dachem. Budowano ją czasem osobno i była wówczas połączona z główną rezydencją zamkniętym przejściem.
Utrzymywał się mroźny listopadowy wieczór. Zbliżała się noc i ciemność coraz bardziej, i bardziej osnuwała swoim tajemniczym pokrowcem rozrzucony po górach i w parowach Smoleńsk.
Na ulicach, z powodu późnej pory, nie było widać ludzi, tylko czasem migały ciemne postacie i znów robiło się pusto. Ale mieszkańcy Smoleńska nie oddawali się odpoczywaniu po ciężkim roboczym dniu.
Goniec, który rano przyjechał konno do kniazia, przywiózł straszną wiadomość: Tatarzy zdobyli Czernihów i za kilka dni trzeba oczekiwać ich pod Smoleńskiem.
Był 1237 rok. W pamięci ludzi żywe były jeszcze okropności niedawnego najścia Tatarów, dobrze pamiętali Smolanie ich groźną, bezlitosną przemoc, ze strachem myśleli oni o nadchodzących nieszczęściach.
Na murach miasta stały straże. Jeszcze nie wiedziano dokładnie jak daleko jest wróg, ale straszne niebezpieczeństwa zmuszały Smolan na wszelki wypadek przyjąć odpowiednie środki dla obrony i ochrony grodu. Tatarzy mogli nagle zjawić się pod murami: oni dokonywali w dzień ogromnych przemarszów, ich wytrzymałe, stepowe konie nie znały zmęczenia.
Cisza w Smoleńsku…
Jedynie z rzadka głośno i przeciągle nawołują się wartownicy na ścianach grodu. Ciężko i strasznie robi się na duszy od ich smętnego: „słusza-a-a-a-aj...” Daleko, długo dźwięczy w górach ostatni dźwięk, ale oto i on zamarł, i znów wszyscy cicho, cicho...
Stróż soboru Michieicz miarowym starczym krokiem obchodzi dookoła chramu. Stary zrobił się Michieicz; bywało, przedtem kilka razy przez noc obejdzie sobór i nic, a teraz oto ledwie na nogach się trzyma, bolą starcze kości, ciężko staruszkowi.
Ale co to?
Staruszek nagle zatrzymał się i zaczął wpatrywać się w wysokie, ciemne okienko soboru.
Tak, tam jest światło... przed ikoną Matki Bożej... Czyż on, Michieicz, zapomniał zgasić świecę na noc? Czyż już tak stary się zrobił? Jednakże nie, Michieicz dobrze pamięta, że zgasił wszystkie, wychodząc z cerkwi i w dodatku, czy mała woskowa świeca może dawać tyle światła, że i stare słabe oczy Michieicza zobaczyły?
Pośpiesznie nierównymi krokami zaczął wspinać się stróż po stopniach papierti (ganku cerkwi) sięgnął po klucz, wiszący u niego na pasie pod kożuchem, zapalił woskowy ogarek w starej, drewnianej latarni i otworzył drzwi.
W cerkwi panowała tajemnicza cisza. Głucho odbijały się kroki Michieicza pod sklepieniami soboru; ze ścian surowo patrzyły na niego ciemne oblicza świętych; oto skręcił Michieicz za kolumnę i zamarł. Od cudotwórczej ikony Bogarodzicy, stojącej za prawym klirosem, płynęło łagodne, ale jasne światło. Całe oblicze Przenajświętszej Dziewicy było, wydawało się, utkane ze światła. Jej zamyślone oczy czule patrzyły na starca.
Wzruszony i drżący pokłonił się Michieicz przed cudowną ikoną, starczym czołem dotknął chłodnego kamienia, i nagle, jakby z daleka, usłyszał cichy głos:
„Idź do sługi mego Merkurija, co mieszka pod górą naprzeciw monasteru Mego, i powiedz, że Ja wzywam go do wysiłku bohaterskiego, dla którego sprowadziłam go na Ruś. Nie pukaj do bramy, on oczekuje ciebie w podwórzu; podejdź jedynie do furtki, przekaż cicho Moje polecenie. Śpiesz!..”
Jakby we śnie podniósł się Michieicz z podłogi, jakby młodzieńcze siły pojawiły się u niego, i dziarskimi krokami szybko wyszedł z cerkwi i zaczął schodzić do podnóża góry, na której stał sobór.
Oto Michieicz już na dole, oto i domek z zamkniętą bramą. Cicho wezwał staruszek: „Sługo Boży Merkurij, Władczyni wzywa ciebie na wysiłek!..”
I tejże chwili brama otworzyła się i przed zaskoczonym stróżem stanął młodzieniec w wojskowym stroju, z mieczem w ręku.
Przepiękna twarz żołnierza lśniła radością; wysoki, postawny, pełen sił i męstwa, był cudownie przystojny. Dumna postawa i otwarte spojrzenie głębokich jasnych oczu świadczyły o jego wysokim pochodzeniu. Rzymian rodem on wyznawał prawosławną wiarę i oto już kilka lat, jak przyszedł na Ruś i wstąpił na służbę do Smoleńskiego kniazia.
- Chodźmy! – odpowiedział młodzieniec Michieiczowi, i obaj zaczęli wchodzić na górę, w kierunku soboru.
Oto weszli do chramu. Zachwycony Merkury klęknął przed ikoną Matki Bożej i usłyszał cudowny głos:
- Błogosławiony Mój Merkurij! Posyłam ciebie chronić dom Mój; po to i wezwałam ciebie na Ziemię Ruską. Władca hordy potajemnie chce napaść rano na gród Mój z całym swoim wojskiem i silnym olbrzymem, żeby spustoszyć gród. Ale Ja nie zlekceważyłam osiedla Mego i ubłagałam Syna i Boga Mego za dom Mój, aby nie wydał go w ręce barbarzyńców na rozgrabienie. Nikt ze Smolan nie wie, jak blisko są wrogowie, i ty idź, w tajemnicy przed ludźmi, biskupem i kniaziem, na „Długi Most”. Stamtąd przygotowuje się bitwa i tam, siłą Chrystusa Boga, zwyciężysz olbrzyma i rozproszysz wrogów. Sama Ja będę przy tobie, pomogę ci, sługo Mój; Ale tam, razem ze zwycięstwem, czeka na ciebie korona męczeństwa, którą przyjmiesz od Chrystusa Zbawiciela, bowiem krwią przypieczętujesz swoje bohaterstwo.
Ze świętym drżeniem wysłuchiwał z uwagą Merkurij słów Władczyni. Ze wzruszeniem prosił Ją, aby nie opuszczała go, nie pozbawiała wiecznej sławy i szczęśliwości w przyszłym życiu. Następnie rześko wstał i z wielką radością pośpieszył na czyn bohaterski, do którego wzywała go Święta Dziewica.
Miejscowość „Długi Most” znajdowała się około czternaście wiorst od Smoleńska. Tu rozłożyli się obozem Tatarzy, czekając na świt, żeby napaść na Smoleńsk.
Była głucha noc. Ogniska dawno wygasły. Ludzie spokojnie spali w oczekiwaniu bitwy. Spać można było spokojnie, nie obawiając się ataku Smolan, ponieważ w mieście nawet nie podejrzewano o tak bliskim sąsiedzie-wrogu.
Niezauważalnie wyszedł Merkurij z grodu i skierował się do „Długiego Mostu”. Niepostrzeżenie przeszedł on dystans, oddzielający gród od Tatarów. Oto ukazał się tatarski obóz. Wszyscy śpią, nawet straż.
Przy samej drodze, podłożywszy pod siebie niedźwiedzią skórę, śpi tatarski przywódca-olbrzym. Ogromny wzrost i herkulesowa budowa wyróżniają go spośród wszystkich.
Cicho podszedł do niego Merkurij, jednym uderzeniem odciął gigantowi głowę i zaczął razić Tatarów. Obóz zbudził się. Krzyki przerażenia i rozpaczy rozlegały się dookoła. Wkrótce wszyscy byli na nogach. Pozbawieni wodza, Tatarzy w popłochu nie wiedzieli, co robić... Wrogów nie było widać, a mnóstwo zabitych leżało na ziemi. Strach przed niewidocznym wrogiem przeszedł w paniczne przerażenie.
- Bieda nam! Bieda nam! – nagle wykrzykiwali Tatarzy. – Mężowie jak błyskawice, w obecności Jasnej Niewiasty, porażają nas! Uciekajcie, uciekajcie…
I wszyscy zaczęli uciekać.
Merkurij gonił wrogów, ale zmęczenie zaczęło opanowywać go. Z płomienną modlitwą zwrócił się on do Świętej Dziewicy, dziękując Jej za zwycięstwo, za cudowną pomoc, za ocalenie grodu.
Zmęczenie i senność coraz bardziej opanowywały Merkurija, i on cicho skłonił się do ziemi i zasnął.
Tatarzy wreszcie pozbierali się. Zobaczyli, że nikt ich nie goni; Paniczny strach minął. Niewielu Tatarów ocalało, ich rozproszone oddziały zaczęły zbierać się razem.
W tym czasie syn zabitego olbrzyma natknął się na śpiącego Merkurija i z rozmachem odciął mu głowę.
Tatarzy nie zdecydowali się iść na Smoleńsk i pośpiesznie odeszli z jego granic. Tak przy pomocy Matki Bożej, cudownym wysiłkiem bohaterskim Merkurija gród został uratowany przed rozgromem.
Tymczasem nazajutrz, ledwie oddzwonili na Jutrznię, stróż Michieicz pośpieszył do archijereja i opowiedział mu o tym, co zobaczył i usłyszał nocą w soborowej cerkwi. Biskup zawiadomił księcia i ten z drużyną udał się szukać Merkurija albo, przynajmniej, jego ciała. Długo szukała drużyna ciała Merkurija i, wreszcie, znalazła go w polu, wśród mnóstwa ciał zabitych Tatarów.
Z wielkimi honorami wnieśli Smolanie ciało swego wybawcy do grodu i pochowali w soborze, za prawym klirosem.
Wiele wieków minęło od tego czasu, wiele nieszczęść dopadło przez ten czas Smoleńską ziemię. Ile razy wpadała ona w ręce wrogów i nawet na długo odchodziła pod panowanie Polski. Relikwie Swiętego Merkurija w tym czasie zaginęły bez śladu, ale żelazne buty i hełm, w które był obleczony, idąc na swój wyczyn, żołnierz Merkurij, zachowały się i do dziś przechowywane są w Smoleńskim soborze. A w narodzie żyje twarda wiara, że nadejdzie czas i ujawnione zostanie, gdzie ukryte są relikwie świętego obrońcy grodu Smoleńska.
Jasny, radosny wiosenny ranek. Słońce jasno świeci w błękitnej wysokości niebios.
W soborze w Twerze, tylko co skończyła się poranna Obiednia (Liturgia). Przy drzwiach chramu tłoczą cię ludzie. Ludzie oczekują kniahini Anny. Każdy chce spojrzeć na nią, usłyszeć jej cichy czuły głos, zobaczyć jej jasny uśmiech.
- Coś zatrzymało naszą kniahiniuszkę – mówi ubogi staruszek – dawno by pora jej przyjść.
- Widać, znowu pociesza wdowę albo sierotę; nikogo nie zostawi w smutku, każdemu powie dobre słowo – zauważa drugi.
- Poślij jej Boże szczęścia!
- Idzie, idzie! – przeleciało przez tłum.
Na ganku cerkwi, w białym srebrzystym odzieniu ukazała się kniahini Anna. Jeszcze młoda, wysoka, zgrabna, cała oblana słońcem, kniahini, wydawało się, sama cała lśniła jakimś promiennym blaskiem.
Powoli zaczęła schodzić kniahini po stopniach. Za nią szły najbliższe jej bojarzynie.
Przechodząc między dwoma szczelnymi ścianami tłumu, kniahini czasem zatrzymywała się, schylała się do starca-żebraka, dziecka albo ubogiej staruszki, podawała ofiarę, czule uśmiechała się i szła dalej.
Oto doszła kniahini do kniaziowych pałaców, weszła na wysoki ganek, odwróciła się do tłumu, pokłoniła się na wszystkie strony i skryła się w sieni. Jakby nie zauważając, przeszła kniahini długi rząd bogatych pokoi i weszła do swojej świetlicy (jasnego pokoju).
Wszystko tu było skromne, ale jasne, wiosenne słońce nadawało wszystkiemu jakiś wesoły, świąteczny wygląd. Przy ścianach stały ławy, przykryte drogimi zamorskimi kobiercami, w odległym kącie bielało wysokie łóżko, z baldachimem ze wspaniałego muślinu, przy oknie stały wielkie rzeźbione tamborki (ramki do wyszywania) z naciągniętą kanwą, po której kniahini wyszywała złotem „wozduchi” (pokrowce do naczyń liturgicznych) do Twerskiego Soboru. W kącie przed ikonami, płonęła łampada i drżący jej płomień skrzył się, i grał różnokolorowymi ogniami na srebrzystych szatach i drogocennych kamieniach ikon.
Kniahini usiadła do ramek i sprawną ręką zaczęła wyszywać skomplikowany deseń.
Drzwi skrzypnęły i weszła bojarzyna. Ona znała księżną Annę jeszcze od maleństwa, wykarmiła ją i wychowała, a kiedy Anna wyszła za mąż za Twerskiego Kniazia Michaiła, razem z nią przeprowadziła się z Kaszyna do Tweru.
- Co mój jasny ptaszku – odezwała się bojarzyna – może chcesz coś zjeść?.. Rozkaż, a migiem wszystko przygotuję.
- Nie, kochana – odpowiedziała kniahini – dziękuję, nic mi się nie chce… nie do tego.
- Coś ty, coś ty, moja ślicznotko – bo czyż można tak się zadręczać, przecież ty biała jak śmierć. Gdzie twoje purpurowe rumieńce? Jak trup!.. i po co ciągle siedzisz i myślisz: myśli serce gryzą… jeśli dręczyć siebie będziesz tak, kniaź Michaił nie pozna ciebie, jak wróci z Ordy…
- Nie wróci, nie wróci on – przerwała jej kniahini i palące łzy pokapały z jej cudownych oczu. – Czuje moje serce, złe mu się przydarzy, nie wróci on już do nas.
- I-i… kniahiniuszka, po co na próżno łzy przelewać, lepiej pomodliłabyś się za niego.
- Ja modlę się, kochana…
- A modlisz się, więc nie ma czego i rozpaczać. I przydarzyło się kniaziowi coś złego (zachowaj go od tego Panie i Przeczysta Bogarodzico!), tak rozpaczać nie ma co; kniaź Michaił nie zbrodniarz jaki był, nie zbezcześcił duszy swojej ani słowem, ani uczynkiem, a zachował ją czystą i niewinną przed Bogiem... Jak anioł, jasny on! Wierzę, gołąbeczko, że ciężko bez miłego druha, ale Bóg miłosierny, a może nic twemu kniaziowi się nie przydarzyło, zdrowiutki sobie, i czeka, kiedy żoneczkę swoją zobaczy…
- Nie, nie – powtórzyła zamyślona kniahini – nie mów tak, nie dawaj grzesznej duszy mojej spodziewać się tego… daj przywyknąć do myśli, że nie ma już Michaiła wśród żywych.
Znów kniahini sama, znów natrętne myśli oskrzydlają ją; nie może pracować…
Oparłszy się łokciami o parapet okna, długo siedzi ona… I oto, minione pojawia się przed nią. Widzi siebie Anna dziewczęciem, w rodzinnym Kaszynie, ojcowskim domu. Dobrze jej się żyje… ojciec taki czuły, dobry, tak kocha swoją Annuszkę.
- Annuszka – mówi raz kniaź Dmitrij córce – Twerska kniahini Ksienija swatów śle, czy chcesz być żoną jej syna Michaiła?
- Niech będzie według woli twojej, ojczulku – szepcze Anna…
A oto ona już w Twerze, w soborze… Jak radośnie i wesoło jej na duszy! Przyszłe nęci ją, wszystko wydaje się takie jasne…
Po wieńczaniju (koronacji, ślubie cerkiewnym) kniahini Ksienija błogosławi młodą parę… „Kochajcie jedno drugie dzieci” – słyszy Anna cichy czuły głos starej kniahini.
„Odległe, szczęśliwe czasy” – myśli ze smutkiem kniahini Anna.
A myśl mimowolnie znów wraca do przeszłego…
Rok po roku przelatują przed Anną… rzadko który nie przynosił jej biedy… To straszny pożar pustoszy Twer i Anna ledwie zdąża się uratować, to straszna zaraza napada na miasto. Przed oczami Anny pojawiają się straszne obrazy cierpienia i śmieci ludzi… To okropna, ledwie nie śmiertelna, choroba opanowuje kniazia... Długie bezsenne noce spędza Anna przy jego wezgłowiu... A tam kniaź Michaił wyrusza na wojnę z groźnymi wrogami…
- Dużo było bied – myśli Anna – ale żadnej nie porównasz z teraźniejszą… I Anna przenosi się myślą o rok wstecz…
Wesoło, radośnie śpieszy ona z cerkwi do domu… nie zdążyła wejść Anna do sieni, jak na spotkanie jej idzie kniaź Michaił. Na jego twarzy ślady smutku i nieszczęścia. Obejmuje on Annę i mówi:
- Żegnaj, Anno, widać przyszła pora nam się rozstać… Chan wzywa mnie do Ordy i wiem – że już nie wrócę stamtąd.
Palące łzy kapią z jasnych oczu kniahini, ciężko robi się jej na duszy… „A u niego jeszcze ciężej”, myśli Anna, „nie płakać, dodawać odwagi, pocieszać musi”, przemyka jej w głowie…
I nagle czuje Anna w sobie jakąś dziwną moc i mówi czułym ale stanowczym głosem:
- Nie rozpaczaj, kniaziu mój, bez strachu pojedź do Ordy; Bóg nie opuści nas Swoimi łaskami... Przypomnij sobie matkę twoją, kniahinię Ksieniję, ile razy uczyła ona nas czynić wolę Najwyższego, ulegać Mu, mieć nadzieję i ufność w Niego... Widać, On tak chce!
Nadszedł dzień wyjazdu kniazia do Ordy. Idzie on do spowiedzi i przyjmuje Święte Dary. Gorzko Annie po raz ostatni na zawsze żegnać się z drogim, gorąco kochanym mężem, ale ze wszystkich sił stara się powstrzymać swoje cierpienie, żeby nie dodać Michaiłowi nowego żalu… Kniaź błogosławi synów:
- Pamiętajcie, dzieci – słyszy Anna jego głos – moje ostatnie, testamentowe słowo: święcie zachowujcie wiarę Chrystusową, szanujcie matkę, troszczcie się o nią…
Anna odprowadza kniazia do granicy Twerskiego Księstwa…
- I oto już cały rok minął, a o nim ciągle nie ma wiadomości – myśli Anna – jak boleśnie wlecze się czas!
Monotonnie i w przygnębieniu minął ten rok dla kniahini. Tylko w modlitwach znajdowała ona pociechę. Dzień i noc modli się Anna za męża; szczodrą ręką czyni jałmużnę, pociesza smutnych, chorych... A w sercu ciągle tylko tęsknota, jedna myśl w głowie: co z kniaziem?
Siedzi Anna i tak pogrążyła się w swoje niewesołe zadumy, że i nie zauważa, jak nad nią pochyliła się bojarzyna, a po zgrzybiałych policzkach staruszki płyną łzy.
- Kniahiniuszka, gołąbeczko!..
- Kochana?! Ty płaczesz?..
- Rozgniewał się, kochana, Pan Bóg na nas za grzechy nasze, ciężkie, ukarał On nas, nieszczęsnych!..
- Mówże, nie męcz, co się stało?
- Zgasło nasze piękne słoneczko, odleciał od nas jasny anioł, zostałyśmy sierotami nieukojonymi... Zaszydzili wrogowie przeklęci z naszego księcia-sokoła, nie wytrzymał, męczennik Chrystusowy, okrutnych męczarni...
Z przerażeniem zaczyna kniahini pojmować straszny sens tych złowieszczych słów… Widać nie na darmo przeczuwało jej serce coś niedobrego…
Smętnie i żałośnie huczą dzwony, nawołują się... Coś tęsknego słychać w tym pogrzebowym dzwonieniu...
Od rzeki powoli pociągnęła do soboru procesja pogrzebowa. Z przodu idą kniaziowi giermkowie-chórzyści; smutno i przeciągle rozlega się w powietrzu śpiew pogrzebowych modlitw. Za chórzystami idzie duchowieństwo w żałobnych szatach… a oto i trumna z prochami kniazia Michaiła.
Kniaź Moskiewski Jurij wrócił z ordy i przywiózł ciało kniazia Michaiła. Kniahini Anna posyłała do Moskwy posłów z błaganiem o zwrócenie tweranom ich zmarłego kniazia. I oto, ciało Michaiła w Twerze. Już rok, jak zmarł kniaź Michaił; ciało jego nie zostało pochowane; gorące słońce paliło, deszcze padały na ziemię, rozpętywały się burze, trzaskający mróz skuwał wszystko, a ono zostawało nienaruszone. Biskup Twerski postanowił w związku z tym nie oddawać ciała ziemi, a położyć je w pridiele (nawie) soboru.
Za trumną, cała w czerni, z długim żałobnym welonem, idzie kniahini Anna z dziećmi-kniaziętami. Ogromny tłum ludzi, prawie całe miasto, odprowadza ciało ukochanego kniazia. Oto procesja przychodzi do soboru…
Powoli i uroczyście wnoszą trumnę po stopniach na ganek… potem do cerkwi i składają ją na wysokim podwyższeniu.
Zaczyna się otpiewanije (nabożeństwo pogrzebowe)… Gorliwie modlą się tweranie o pokój duszy kniazia-męczennika, gorące modlitwy wznoszą oni do Boga, ale najgorliwiej i najgoręcej ze wszystkich modli się kniahini Anna.
Stojąc na kolanach, ze wzniesionymi ku niebu smutnymi oczami. Anna szepcze słowa modlitw… Ona nie płacze. Jej bieda jest tak wielka, tak głęboko ukryła się w jej duszy, że nie może wyrwać się na zewnątrz... Nie ma w duszy Anny już nadziei na szczęście, ze śmiercią kniazia Michaiła przepadło dla niej wszystko w ziemskim życiu... Pocieszenia oczekuje Anna. A kto może pocieszyć ją? Kniazięta?! One jeszcze dzieci, im niezrozumiałe są bieda i rozpacz matki.
Przypomniała się Annie kniahini Ksienija… Oto kto potrafiłby dodać otuchy, podtrzymać, pocieszyć czułym słowem… Ale ona dawno już umarła… jej dobrze, ona u Boga… A dlaczego by i Annie nie zostawić grzesznego próżnego świata, dlaczego nie poświęcić się Bogu…
Pomału-powoli ta myśl coraz silniej ogarnia Annę.
- Dobrze jest tam, daleko od wszystkiego grzesznego, ziemskiego,– myśli Anna. – Pocieszać smutnych, chorych… modlić się, modlić się bez końca i dzień, i noc, za pokój duszy kniazia Michaiła – oto moje pocieszenie.
Jak we śnie wchodzi kniahini po stopniach podwyższenia, żegna się z kniaziem… za nią całe miasto czyni pożegnalne całowanie.
Powoli przechodzi kniahini drogę od soboru… Oto ona znów u siebie, w swojej świetlicy. Bojarzyna pomaga Annie zmienić ciężki żałobny sarafan i narzuca na nią biały muślinowy letnik.
- Ty byś się położyła kniahiniuszka, pewnie zmęczyłaś się po długiej służbie – mówi bojarzyna i głaska puszyste włosy Anny.
Od dotknięcia tej zgrzybiałej, starczej ręki, Anna nagle wspomina daleką przeszłość! Ileż razy głaskała ona ją w dzieciństwie! I Anna wydaje się sobie tak żałosną, maleńką, nieszczęsną, że łzy duszą ją, podchodząc do gardła, i ona płacze nieukojonymi, gorzkimi łzami…
- Płacz, dziecko – czule mówi staruszka – łzy duszy ulżą; wypłaczesz biedę swoją i lżej będzie tobie…
Długo płacze Anna, przytuliwszy się do bojarzyny, jakby szukając w niej ochrony i wsparcia, płacze, jak dziecko, które nagle uświadomiło sobie, jak wielkie spotkało je nieszczęście.
- Nie zabijaj się tak, Annuszka – mówi staruszka – nie gniewaj Boga; Bóg da, jeszcze nie jedną radość w życiu zobaczysz.
- Nie – szepcze Anna – nie ma dla mnie już szczęścia... Wiesz, droga, nie mogę więcej żyć w tych wspaniałych pałacach... sama... bez Michaiła... Chcę odejść... do monasteru!...
- Co ty, kochana?! Do monasteru jeszcze zdążysz, dość, nie można rozpaczać, grzech!
- A cóż mam robić, kochana? Naucz! Wszystko mi ostygło, wszystko niemiłe się zrobiło! Jedna tylko pociecha: modlić się! Ja chcę posłużyć Bogu, wymodlić dla Michaiła pokój duszy, Carstwo Boże.
Bojarzyna rozumie Annę… I sama dawno odeszłaby do monasteru, ale szkoda było zostawić Annuszkę…
„I prawda – myśli staruszka – jej tam lżej będzie…”
- Pobłogosław mnie – prosi Anna – pobłogosław na nowe życie, przecież jesteś moją drugą matką!
- Chrystus z tobą, Annuszka – uroczyście mówi staruszka, pobożnie żegnając kłaniająca się kniahinię – daj ci Boże sił znieść trudne nowe życie, upodobnić się do Aniołów Bożych!
Noc… Wszystko ciche, ciche. W monasterze wszyscy śpią po długim pracowitym dniu…
Stróż powoli chodzi wokół cel i stuka w żeliwną płytę… Wszystko ciche, wszystko śpi.
W celach płoną łampady przed ikonami, wszędzie ciemno… Tylko w jednym okienku na końcu światło: to pali się świeca w celi siostry Sofii – takie imię otrzymała kniahini Anna podczas mnisich postrzyżyn.
Całymi nocami modli się ona, nie znając snu i odpoczynku.
Uboga ciasna cela, twarda leżanka zamiast łóżka, stół z ławką, ogromny kiot z ikonami – oto całe umeblowanie tego skromnego mieszkania.
Na kolanach na twardej zimnej podłodze, przed obrazami stoi siostra Sofija i szepcze modlitwy. W tej wychudzonej mniszce, odzianej w zgrubną czarną szatę, z zapadniętymi oczyma, bladą, smutną twarzą, chudymi, prawie przezroczystymi, jak wosk rękoma, przebierającymi czotki (odpowiednik różańca), trudno rozpoznać kwitnącą niegdyś zdrowiem piękność, kniahinię Annę… Wiele już lat odżywia się ona tylko wodą i chlebem, śpi mało, nie rozbiera się, dzień i noc modli się za duszę męża, za swoich dwóch synów i wnuka, którzy zginęli w Ordzie…
Nie zadowolili się bisurmani śmiercią kniazia Michaiła. Nie przeszło i dwóch lat od dnia jego śmierci, jak zginął w Ordzie jej syn i to jeszcze jak zginął! Jakich tylko męczarni nie zniósł, jakich cierpień nie doświadczył! Nawet wspomnieć sobie o tym ciężko... A drugi jej syn, Aleksander? Chytrością zwabił go chan do Ordy, naobiecał mu mnóstwo różnych skarbów... I zdradziecko uśmiercił razem z synem jego Fieodorem. Jak kochała kniahini wnuka! Był on pogodnym promieniem w jej smutnym, męczeńskim żywocie. Nie chciała wypuszczać go do Ordy... Niepotrzebnie zgodziła się z synem... Niepotrzebnie pozwoliła obu jechać.
Ileż biedy przeżyła kniahini, trudno wyobrazić sobie, jak jeden człowiek może tak cierpieć… I zawsze, w najtrudniejszych chwilach rozpaczy i nieszczęścia znajdowała ona pocieszenie w modlitwach, w gorącej bezgranicznej wierze w Boga…
Dawno dosłownie umarła Anna ciałem; teraz żyje ona tylko duchem, kontaktem z Bogiem. Miłe są Bogu jej święte modlitwy. Mnóstwo tułaczy i chorych przychodzi do niej, i Pan uzdrawia ich według modlitwy mniszki Sofii.
Ale i tu, daleko od ludzi i świata, męczy się kniahini: boli jej dusza z powodu najmłodszego syna Wasilija… On jeden jej został. Co z nim? Dawno nie miała o nim wiadomości… Czy nie zdarzyło się z nim co (broń Boże!) niedobrego?.. ta myśl przeraża kniahinię; z nowym gorącym błaganiem wznosi ona swoje wychudłe ręce ku niebu… W oczach pojawiają się łzy.
„Panie, niech będzie według woli Twojej – szepcze ona – ale, jeśli można, oszczędź mi nowego wypróbowania… Zachowaj mi Wasilija. Tylko Ty wiesz, jak kocham go”.
Długo modli się monachini Sofija.
Zaczyna świtać, gwiazdy bledną i gasną… Zaczyna się zaranie. Budzi się przyroda, zaczynają szczebiotać ptaki …
Nagle głośne uderzenie dzwonu rozlega się w drzemiącym jeszcze powietrzu i zamiera… Za nim rozlega się drugie i trzecie…
„Na Jutrznię dzwonią” – myśli kniahini i śpieszy do cerkwi.
Na jej drodze stoją chorzy, ubodzy; ludzie wyciągają do niej ręce…
- Pomódl się za nas grzesznych – słychać dookoła.
Cerkiew już pełna ludzi… Na klirosach stoją chórzyści-mniszki, kapłan wychodzi z ołtarza, zaczyna się służba…
Wczesne poranne słoneczko życzliwie patrzy w okna chramu i oświetla modlących się. Budzi ono nadzieję u smutnych, coś radosnego wkrada się do serca… I u kniahini staje się jaśniej na duszy, mroczne myśli odchodzą gdzieś daleko…
- Panie, jak piękny jest Twój świat, jak słodko żyć – szepcze ona…
Modlitewny nastrój ogarnia mniszkę Sofiję; chce się modlić, modlić bez końca, modlić się za wszystkich ludzi. Ona zapomina wszystko, gdzie jest i kim, widzi tylko Boga, Stwórcę świata, Zbawiciela…
Służba skończona…
- Siostro Sofijo, macie gościa – mówi jej młoda nowicjuszka, witając kniahinię na progu celi…
- Gość?!.
Sofija wchodzi do celi… Przy oknie na ławie siedzi przystojny młody kniaź… jego piękna otwarta twarz, jasne głębokie oczy, czuły uśmiech porażają zdumiewającym podobieństwem do kniahini. Obok kniazia siedzi, machając nóżkami, około pięcioletni chłopczyk…
- Wasilij!..
- Matula!..
Kniaź rzucił się do matki. Łzy dławiły kniahinię, ale nie gorzkie łzy rozpaczy, a jasne, radosne łzy szczęścia… – Proś, Michaił, babcię, proś – słyszy głos kniazia.
- Pojedziemy, babciu, ja tobie szablę podaruję… ładną, dużą; tatuś mi ją dał – zaszczebiotał chłopczyk.
- Kochani wy moi – obejmując i całując wnuka, mówiła kniahini, a głos jej drżał – jak mogę oprzeć się waszym prośbom…
Widać Bóg usłyszał moją modlitwę, posłał mi pocieszenie. Pojedziemy, Wasilij, zgadzam się. Chcę zobaczyć rodzinny Kaszyn, pokłonić się jego świętościom, żyć blisko ciebie, w rodzinnych stronach posłużyć Bogu…
- Wielką radość sprawisz nam, matulu – mówi kniaź, całując ją. Więc znaczy z Bogiem w drogę!
Po kilku tygodniach kniahini była już w Kaszynie.
Z wielką radością i triumfem witali ją kaszyńcy.
- Wróciła do nas, nasze piękne słoneczko – mówili ludzie.
Wielu kaszyńców znało kniahinię jako dziewczynkę, przed jej zamążpójściem. Oni pamiętali jej potulny, czuły charakter, jej nieskończoną dobroć, łaskę i troskę o biednych, i nieszczęśliwych; widzieli w niej swoją ochronę i wsparcie.
Niedołężni, siwi staruszkowie, którzy dawno już nie złazili z pieców, nawet ci jakoś dowlekli się do miejskich bram, dokąd cały gród wyszedł powitać kniahinię-mniszkę. Ze łzami spoglądali na nią ludzie, wyciągali do niej ręce, jak do źródła szczęścia i łaski. A ona, głęboko wstrząśnięta tą serdeczną szczerą miłością, całym sercem oddawała chwałę Bogu i dziękowała za wielkie pocieszenie, jakie zesłał jej Pan Bóg.
W wielkich trudach chrześcijańskiej miłości i samowyrzeczenia spędziła kniahini ostatek swego bardzo smutnego męczeńskiego życia: ani jeden biedak nie wyszedł od niej bez jałmużny, ani jeden nieszczęśnik nie oddalił się bez pocieszenia; chorzy przychodzili do niej szukać ulgi i często otrzymywali całkowite uzdrowienie; grzesznicy przychodzili kajać się za swoje grzechy i odchodzili od niej z pojednanym sumieniem i twardym postanowieniem nie grzeszyć więcej. Tu w Kaszynie mniszka Sofija postrzygła się w wielką schimę* z poprzednim imieniem Anna i wkrótce odeszła do Pana.
Szczerze i gorzko opłakali kaszyńcy kniahinię Annę, wznosząc gorące modlitwy o pokój jej wielce przebolałej duszy.
*Jest to postryg w wielką schimę. Przyjęcie wielkiej schimy oznacza wejście w stan, bliski stanowi, w jakim znajdują się aniołowie. Mnich, który przyjął ten stan to: wielki schimnik (cs. wielikij schimnik). Zmienia się mu szaty na tzw. schime, a jego nakrycie głowy stanowi od tej pory, opadający na oczy, kaptur. Takiego mnicha zwalnia się z wszelkich monasterskich obowiązków. Nie opuszcza on też w ogóle terenu monasteru, a treść jego życia stanowią wyłącznie post i modlitwa za cały świat. Śluby mnicha mantijnego i schimnika są bardzo podobne. (na podstawie
www.cerkiew.p).
Wczesny majowy poranek. Ledwie zaczyna świtać, gwiazdy słabo migają i jedna po drugiej znikają na niebie, jakby tonęły we mgle przedświtu. Powiało chłodem i zbudziło chłopczyka śpiącego na skraju brzozowego zagajnika.
Chłopczyk miał na imię Warfołomiej. Był to przyszły wielki orędownik i opiekun Ziemi Ruskiej – święty Siergij. Ojciec posłał chłopca odszukać konie. Konie odeszły gdzieś daleko. Całą noc przechodził chłopiec po łąkach, polach, lasach i zagajnikach, ale koni nie znalazł i nad ranem zasnął.
Warfołomiej zbudził się, otworzył oczy, słodko przeciągnął się, zmrużył oczy i chciał kontynuować przerwany sen, ale nagle przypomniał sobie, gdzie i po co jest, i szybko zerwał się na nogi.
Ze zdumieniem zobaczył chłopiec, że niedaleko od niego, pod gęstym rozłożystym dębem, dumnie stojącym dalej od lasu, stojąc na kolanach modli się starzec mnich.
Warfołomiej zatrzymał się i postanowił poczekać na koniec modlitwy, żeby zapytać starca, czy nie widział zaginionych koni.
Starzec modlił się gorliwie przelewając łzy.
Pewnie to pobożny człowiek i Bóg słucha jego modlitw pomyślał Warfołomiej, i w duszy jego przemknęła myśl, czy nie poprosić starca o modlitwę o pomoc w nieszczęściu, które go spotkało.
A nieszczęście chłopca wielkie. Dwa lata już uczy się Warfołomiej czytać, ale umiejętność czytania nie jest mu dana. Daleko on odstał od swoich rówieśników, z wielkim trudem, po sylabach czyta z czasosłowa* modlitwy, myląc się prawie na każdym słowie. Nauczyciele karzą chłopca, rodzice przekonują, koledzy śmieją się. Chłopczyk stara się z całych sił, ale nic nie wychodzi. Starzec skończył modlitwę i spojrzał na Warfołomieja.
- Czego potrzebujesz, dziecko? – zapytał starzec.
- Ja uczę się czytania, ale nie umiem – ze łzami odpowiedział chłopiec – pomódl się za mnie do Boga, żebym mógł się nauczyć czytania.
Starzec wzniósł ręce ku niebu, klęknął i zaczął się modlić. Potem dał dla Warfołomieja cząstkę prosfory.
- To jest dane tobie na znak łaski Bożej i rozumienia Pisma Świętego – wyrzekł starzec.
Długo potem jeszcze mówił starzec, pouczając chłopca; w końcu pobłogosławił go i chciał iść dalej.
Chłopczyk upadł przed nim na kolana i zaczął prosić, aby zaszedł do domu jego rodziców: moi rodzice „Lubią takich, jak ty, ojcze” – czule wyszczebiotał otrok**.
Starzec spełnił jego prośbę.
Rodzice Warfołomieja z czcią powitali starca i zaproponowali mu poczęstunek, ale starzec chciał najpierw przejść do pokoju modlitw i polecił Warfołomiejowi czytać z książki psalm.
Warfołomiej odmówił, tłumacząc się, że nie umie, ale starzec nalegał.
Z drżeniem otworzył Warfołomiej psałterz i, ku zaskoczeniu rodziców i swego, zaczął czytać jasno i wyraźnie, bez najmniejszych błędów.
Skosztowawszy jedzenia, starzec opuścił dom. Rodzice Warfołomieja odprowadzali starca do bramy, ale tu nagle stał się on niewidzialnym.
*Czasosłow – księga liturgiczna zawierająca porządek czasow (godzin kanonicznych) i innych nabożeństw
** otrok – dziecko ponad siedmioletnie
Tatarzy wdarli się w granice Niżniogrodzkie, spustoszyli okolice Niżniego Nowgorodu, zniszczyli i monaster Żełtowodskij. Część jego mnichów została zabita, inni razem z prepodobnym Makarijem i przypadkowymi pielgrzymami zostali uprowadzeni do niewoli.
Pod ścisłym nadzorem, w podartej odzieży, zakuci w łańcuchy szli więźniowie pod palącymi promieniami słońca. Ani słowa narzekania, ani jęku cierpienia nie wyrywało się z ich ust. Prepodobny Makarij wzmacniał słabe siły jeńców słowami Pisma Świętego, przykładem Chrystusa i męczenników, pocieszał ubolewających, sam podawał przykład odwagi, wiary i nadziei w Bogu.
Podziwiali Tatarzy cierpliwość i brak narzekania jeńców, ale szczególnie dziwili się oni z pokory, łagodności i mądrości Makarija.
Jeńców przyprowadzono do chanowego obozu, sam chan przyszedł popatrzeć na nich.
Strażnicy zwrócili uwagę chana na Makarija i nie znajdowali odpowiednich słów, żeby przedstawić, jak cierpliwie znosił on ciężary męczącej drogi, jak uczył innych cierpliwości, pouczał pokornie znosić zesłaną próbę, ulec wrogom...
Zdumiał się i rozgniewał się chan.
- Jeśli rzeczywiście przyprowadziliście takiego człowieka, to po co go braliście? Czyż nie wiecie, że Bóg gniewa się za znieważenie takich ludzi?
Tak zawołał chan i, padłszy na jedno kolano, prosił mnicha, aby przebaczył nierozumnym, a potem rozkazał puścić więźnia i tych jeńców, którzy z nim byli i rozkazał cały majątek im zwrócić.
Za zgodą chana przepodobny Makarij pogrzebał zabitych przez tatarów i w asyście uwolnionych jeńców ruszył w drogę do granic Ziemi Kostromskiej, gdzie myślał znaleźć schronienie przed tatarami.
- Nie smućcie się, dzieci, z powodu nieszczęścia, które was potkało. Za grzechy nasze Pan posłał nam karę. Na drogę zbawienia chce On, Wszechdobry, nawrócić nas, zbawić nas przez cierpienia.
Ludzie słuchali słów mnicha.
Droga była trudna i niebezpieczna. Groziło ponowne dostanie się w ręce wrogów albo atak dzikich zwierząt. Brakowało też jedzenia.
Na trzy dni przed świętem świętych apostołów Piotra i Pawła wędrowcy całkiem stracili siły z głodu – już ponad dobę nic nie jedli.
Nagle dziki łoś wybiegł z leśnej gęstwiny, zobaczył ludzi, wystraszył się, potknął i upadł. Wędrowcy rzucili się na niego i zdążyli złapać. Podeszli do prepodobnego i prosili, aby pozwolił, bez względu na post, zabić łosia dla zjedzenia.
Prepodobny zabronił naruszać post i obiecał, że Pan pomoże im i wynagrodzi za posłuszeństwo wobec cerkiewnych reguł. Nakazał uwolnić zwierzę, odciąwszy mu tylko część sierści z ucha. Po kilku godzinach wędrowcy spotkali chłopa. On wiózł do miasta chleb i jego część dał głodującym. Nadeszło święto świętych apostołów Piotra i Pawła. Wędrowcy znów cierpieli z powodu braku jedzenia. Prepodobny, oddaliwszy się do lasu, modlił się do Pana o pomoc. Nagle radosne krzyki przerwały jego modlitwę: to podróżnicy złapali wypuszczonego trzy dni temu łosia, poznając go po brakującej na uchu sierści. Makarij pozwolił zabić zwierzę na pokarm, ponieważ dni postu już się skończyły, i zwrócił uwagę wszystkich na to, jak Bóg troszczy się o ludzi!
Uwolnionych niewolników przyprowadził Makarij do miasta Unży, a sam osiadł na pustkowiu, na brzegu jeziora, piętnaście wiorst od miasta.
Sześćdziesiąt pięć lat przeżył tu prepodobny Makarij i zmarł jako prawie stuletni staruszek.
Osiemnaście lat minęło po śmierci prepodobnego i groźna tatarska orda otoczyła Unżę, podpaliła przedmieścia, i szykowała się szturmem zdobyć miasto.
Wojska, żeby odeprzeć wrogów, w Unży nie było. Władze wraz z obywatelami z gorącym błaganiem uciekli się do niebieskiego opiekuna miasta, prepodobnego Makarija.
Nagle zaszumiała ulewa, płomienie pożaru zgasły, a oblegający rzucili się do ucieczki, zabijając się nawzajem.
- Widzieliśmy starca na koniu – opowiadali wzięci do niewoli Tatarzy – był on w mnisim odzieniu, wtargnął w nasze pułki, puszczał w nas strzały.
Póki główne tatarskie siły oblegały Unżę, niewielki ich oddział skierował się do monasteru prepodobnego Makarija.
Tatarzy wdarli się do monasteru, przedostali się do cerkwi, zaczęli zrywać srebrne obicia z grobowca prepodobnego. Ale nagle wszyscy zostali porażeni ślepotą – w drżeniu rzucili się do ucieczki i wielu przy tym utonęło w rzece Unży.
Minęło jeszcze dziesięć lat. Czternaście tysięcy tatarów napadło na miasto Soligalicz. Mieszkańcy nie mieli od kogo oczekiwać pomocy. Za radą duchownego z gorącym błaganiem przybiegli do ikony prepodobnego Makarija, całą noc modlili się ludzie w cerkwi.
O świcie kilku mieszkańców widziało, jak z miejskiej bramy wyjechał mnich, podobny do prepodobnego Makarija, jak on jest przedstawiony na ikonie. Cudowny starzec podjechał do wrogiego obozu i groźnie nakazał wrogom oddalić się.
Popłoch powstał wśród tatarów; oni rzucili broń i ruszyli do ucieczki. Kiedy rozwidniło się, we wrogim obozie nie było już ani jednego człowieka.
Tak jeden święty uratował bezbronny kraj od tysięcy wrogów.
Wydarzyło się to wiele lat temu. Był wczesny letni ranek. Słońce ledwie wzeszło, ale w Moskwie wrzało już życie. Wąskie długie moskiewskie ulice były pełne ludzi. Otwierano sklepy, rynki zapełniały się kupującymi, robotnicy szli do roboty, dorożkarze z małymi jednokonnymi powozikami na złamanie karku pędzili po ulicach. Wszędzie utrzymywał się zgiełk, krzyk, szum.
Ulicą prowadzącą do Czudowego Monasteru, powoli poruszała się procesja. Na saniach (taki był wtedy zwyczaj) wieziono trumienkę trzyletniego dziecka. Przybici nieszczęściem ojciec i matka z opuszczonymi głowami wlekli się za saniami.
W monasterze już trwała Liturgia, kiedy przywieziono tam ciało dziecka. trumienkę wniesiono do cerkwi i postawiono przed grobowcem-relikwiarzem, gdzie spoczywają relikwie swiatitiela (biskupa) Aleksieja.
Służba trwała dalej. Nieszczęsna matka to gorliwie modliła się do Boga, to nagle, ogarnięta świadomością ciężkiej straty, zaczynała szlochać i ze łzami bić się o płyty cerkiewnej podłogi.
Jej syn, jej maleńki Dimitrij umarł! On nie przybiegnie więcej do niej, nie zacznie pieścić się… zła choroba długo męczyła go, śmierć zabrała go matce…
Szlochanie matki zagłusza śpiew cerkiewnego chóru, nieznośne cierpienie rozlega się w zawodzeniu nieszczęśliwej. Ale oto siły opuściły ją i nieszczęsną bez czucia wynoszą z cerkwi.
Liturgia skończyła się. Cerkiew opustoszała. Zaraz zacznie się otpiewanije (nabożeństwo pogrzebowe).
Męczennica-matka oprzytomniała; ledwie przesuwając nogi, z mężem wraca do cerkwi. Na progu cerkwi znowu żywiej przypomina się obraz zmarłego syna i łzy zasnuwają jej oczy.
Ale co to? Wydaje się jej… nie, ona wyraźnie widzi… jej syn siedzi na trumience i bawi się frędzlami, zwisającymi po bokach grobowca świętego.
- Mamusiu, chodź do mnie – słychać głos dziecka.
Oszalała z radości matka rzuciła się do syna, a on dalej gaworzył, pokazując rączyną na grobowiec:
- Starzec podszedł stąd do mnie... w złotej odzieży... On położył mi rękę na głowie… powiedział: „Wstań”... Obudziłem się... i nikogo nie ma...
Natychmiast cały monaster dowiedział się o cudzie i, w miejsce pogrzebowych modlitw, majestatyczne, uroczyste dźwięki religijnych pieśni dziękczynnego molebna rozgłosiły cerkiew.
Nieduża izba po ścianach szczelnie zastawiona obrazami. Światło ledwie przenika przez wąskie okienka; w kącie, przed wielką Włodzimierską ikoną Matki Bożejj, stoi anałoj (analogion, pulpit) z otwartą Ewangelią; woskowa świeca, migocząc, pali się przed ikoną. To kaplica wielkiej kniahini Jewdokii.
Przed ikoną na kolanach stoi kniahini, modli się. Gorącą modlitwę szepczą jej usta. Kniahini jeszcze niestara, zachowała ślady niedawnego piękna. Na niej wspaniały sarafan, wyszywany drogimi kamieniami, wysoka kika (nakrycie głowy w rodzaju diademu), ozdobiona perłami.
Głęboko pogrążyła się kniahini w modlitwie. Modli się za zmarłego męża, kniazia Dmitrija Dońskiego, modli się za syna, wielkiego kniazia Moskiewskiego, za Świętą Ruś, żeby zmiłował się nad nią Pan i uratował od ataków groźnych tatarów, modli się za dzieci swoje, za wszystkich biednych, kalekich, chorych i wziętych do niewoli.
Cała ogarnięta gorącą modlitwą nie zauważa kniahini, że skrzypnęły drzwi pokoju modlitwy i na progu pojawił się syn kniahini – kniaź Gieorgij, z przyjacielem swoim Piotrem.
Zajrzawszy do izby i zobaczywszy matkę modlącą się, kniaź Gieorgij cicho przymknął drzwi.
Długo, długo modli się kniahini, pokłon za pokłonem kładzie. Ale oto ona wstaje, żegna się, przykłada się do ikony (całuje ikonę) i kieruje się do drzwi.
Nagle do jej uszu dolatują słowa syna:
- Smutno i ciężko to widzieć.
- Wybacz, kniaziu Gieorgij – odpowiada inny głos – ale i ja myślę, że matka twoja postępuje, jak faryzeusz, o którym czyta się w Ewangelii. Wszystko na pokaz: i modli się, i jałmużnę daje, a sama w złocie i kamieniach drogocennych chodzi, i pije, i je słodko…
- A nas pokory chrześcijańskiej uczy – znów słychać zatroskany głos kniazia Gieorgija – i nie chcesz osądzać, a osądzisz…
Śmiertelna bladość pokryła policzki kniahini Jewdokii…
- Niech będzie wola Twoja – ledwie słyszalnie wyszeptała ona. Cicho otworzyła drzwi i zawołała syna. – Wejdź – powiedziała – i ty, Piotrze – dodała, zwracając się do drugiego młodzieńca. – Niechcący usłyszałam okrutne słowa wasze. Nie chciałam mówić do końca dni moich o trudach, jakie niosę od śmierci męża, ale, widać, że Pan chce, abyście dowiedzieli się o nich. Nie chcę smucić duszy syna ciężką myślą o obłudzie mojej. Patrzcie więc i sądźcie!
I kniahini drżącą ręką rozpięła kołnierz.
W przerażeniu i zmieszaniu cofnęli się młodzieńcy do tyłu: Ciało kniahini było całkiem wyschnięte i poczerniałe, sterczały kości, ledwie przykryte skórą i ciężkie żelazne łańcuchy głęboko wbiły się w ciało.
Z czcią rzucił się kniaź Gieorgij do nóg matki i, oblewając się łzami, przypadł do brzegu jej odzieży.
W przestrzennej izbie z wysokim kratowanym oknem, na szerokim łóżku z jedwabną zasłoną leży chory bojar Dmitrij.
Oto już trzy miesiące ostra dolegliwość nie opuszcza bojara, wszystkie wysiłki medyków są daremne.
Kniaź Wsiewołod jest w ciężkiej biedzie – bojar Dmitrij, przyjaciel jego dzieciństwa, kolega i pierwszy doradca. Stracić Dmitrija księciu wydaje się biedą nie do zniesienia.
Kniaź używa wszystkich wysiłków, żeby uratować życie ukochanemu przyjacielowi. Niedawno przyjechał do Kijowa słynny lekarz z Armenii, kniaź wezwał go do chorego. Długo trwało badanie chorego i, w końcu, lekarz oznajmił swoją decyzję: bojar musi umrzeć, nic nie może go uratować.
Przygnębienie ogarnęło księcia Wsiewołoda, ciężko było mu rozstawać się z Dmitrijem!
Ale najbardziej cierpiała żona bojara Dmitrija, bojarynia (bojarzyna) Jewpraksija. Dni i noce spędzała ona przy wezgłowiu chorego, nikomu nie powierzała pielęgnowania go, sama troszczyła się o wszystko.
W pokoju cisza.
Zmrok zaczyna gęstnieć. Tylko słabe światło łampady ledwie oświetla krasnyj węgieł (kącik z ikonami) pozostała część izby pogrążona w mroku.
Chory zamroczony. Oto już kilka dni nie przyjmuje pokarmu, tylko pije kilka łyków wody.
Na niziutkiej ławce, u wezgłowia chorego siedzi bojarynia Jewpraksija. Jest młoda, i jej twarz, wychudła i wybladła w ostatnim czasie, po dawnemu przepiękna; zwłaszcza ładne są oczy – zamyślone, ciemne, ukryte pod gęstymi rzęsami.
Bojarynia cicho wstaje i podchodzi do okna:
- Jeszcze nie widać! – szepcze ona. Godziny mijają.
Jewpraksija z niepokojem zauważa, że noc blisko.
- Boże! Czyż on nie przyjdzie? – szepcą jej wargi. – A jutro może być już późno!..
Znów podchodzi bojarzyna do okna, wpatruje się w ciemną dal, ale nie ma! Na próżno! Nikogo nie widać. Cicho opuszcza się bojarynia na ławkę przy pościeli chorego. Chory ucichł, tylko z rzadka słychać jego bezładną mowę przez sen.
Bojarynia skłania się na poduszkę obok chorego i senność zaczyna opanowywać ją.
Drzwi skrzypnęły.
Jewpraksija szybko wstała.
- Kto tam? – zapytała szeptem.
- Matulu-bojarynio – słychać w odpowiedzi starczy głos niani – posłaniec z monasteru wrócił…
- Sam? – szybko przerywa jej bojarynia.
- Nie, starec z nim.
- Prowadź go. Prowadź szybciej, nianiu – ponagliła Jewpraksija – szybciej…
Staruszka wyszła.
Bojarynia podeszła do łóżka chorego.
Bredzenie znów się nasiliło. Pojedyncze słowa wylatywały z jego rozpalonych ust.
Drzwi znów otworzyły się i do izby wszedł wysoki starec z długą brodą. To był ojciec Agapij, mnich Kijewo-Pieczerskiej Ławry.
Jewpraksija rzuciła się ku niemu.
- W końcu jednak! – powiedziała szeptem. – Ojcze! Czekam na ciebie cały dzień.
- Nie mogłem, córko moja – odpowiedział starec – wielu chorych było w monasterze…
- Ojcze, pomóż Dmitrijowi – wyszeptała bojarynia – dziś lekarz powiedział, że ratunku nie ma… Byłam ogarnięta rozpaczą... i nagle przypomniała sobie o tobie. Ty możesz go uratować!
- Czy wierzysz, w to co mówisz? – surowo zapytał starec. – Być może, to puste słowa; być może, ty chcesz wypróbować wszystkich środków, aby tylko uratować bojara?..
- O, nie – twardo odpowiedziała bojarynia – ja wierzę, że ty możesz to uczynić imieniem Pana Jezusa Chrystusa! Sprawdź wiarę moją!
- Dobrze – powiedział starec – niech będzie tobie według wiary twojej! Módl się i proś Pana o uzdrowienie małżonka twego!..
Bojarynia opadła na kolana, przypadła do chłodnej podłogi i gorąca modlitwa popłynęła z jej obolałej duszy.
Starec podszedł do chorego, położył rękę na rozpalonym czole bojara i też zaczął się modlić.
W miarę tego, jak starec wypowiadał święte słowa modlitwy, chory zaczął uspakajać się, a ręka starca jakby ściągała żar z gorącej głowy Dmitrija.
Bojarynia ciągle się modliła. Gorące łzy płynęły po jej bladych policzkach, pokłon za pokłonem kładła ona przed ikoną Matki Bożej, usta szeptały modlitwę…
Nagle chory głęboko westchnął… i otworzył oczy.
Agapit przeżegnał go i podszedł do Jewpraksii.
- Wstań – zwrócił się do niej czule – Pan usłyszał twoją modlitwę!
Starec powoli podprowadził bojarynię do chorego.
Jewpraksija podeszła do łóżka, pochyliła się nad twarzą Dmitrija i znieruchomiała ze zdumienia: bojar leżał z szeroko otwartymi oczami i czule patrzył na nią. Twarz jego była spokojna, nie było czuć od niego żaru gorączki, lekki rumieniec zabarwił blade policzki. Jewpraksija wykrzyknęła i rzuciła się na piersi chorego. Łzy radości trysnęły z jej oczu i ona z entuzjazmem całowała drogie, kochane rysy twarzy męża.
- Wystarczy, córko moja – dał się słyszeć się łagodny głos Agapija – on jeszcze słaby, nie męcz go szumną radością. Dziękuj Bogu za miłosierdzie.
- I tobie, ojcze, dziękuję za cudowną modlitwę twoją, miłą Bogu – powiedziała Jewpraksija, ukłoniła się przed starcem.
- Pan pomaga wierzącym w Niego! – odpowiedział Agapij, błogosławiąc Dmitrija i Jewpraksiję – błogosławione imię Jego na wieki!
Niedaleko od miasta Tweru znajduje się pustelnia Sawwatijewa. Rozsławiona przez wielu ascetów-pustelników. Z ich grona szczególnie wyróżnił się starec Jewfrosin.
Był ranek.
Zbliżała się jesień, drzewa lśniły na słońcu w swoich purpurowych strojach, niebo przezroczyste, bezbarwne jakby było chore i tęskne.
W soborowej cerkwi tylko co skończyła się poranna liturgia. Mnisi rozeszli się do swoich cel, wszędzie zaczęła się codzienna praca.
Monasterskie podwórze opustoszało. Jedynie z rzadka pośpiesznie przejdzie mnich, zachrzęści piasek pod jego nogami i znów kompletna cisza.
Nagle na monasterskim podwórzu przy wrotach rozległ się szum. Kilku mnichów z niespokojnymi twarzami przybiegło do celi ihumena.
Wkrótce wyszedł i sam przełożony – wysoki, dziarski starzec, ubielony siwizną.
Na podwórzu ukazał się tłum sług kniazia, w ciemnych żałobnych ubraniach.
Oni nieśli na wspaniałych noszach przepiękną młodą dziewczynę – córkę kniazia Twerskiego. Kniaziówna, wydawało się, była w głębokim omdleniu. Bezbarwne policzki, zamknięte oczy i mocno zsunięte brwi dodawały jej pięknej twarzyczce wyrazu boleści i cierpienia.
Mnóstwo niań i mamek, z głośnym lamentowaniem, otaczało nosze. Za nimi podążał sam kniaź Twerski Borys Aleksandrowicz.
Kniaź był jeszcze niestary, ale jego mężna wspaniała twarz nosiła ślady ciężkiej biedy. Oto procesja zatrzymała się przed ihumenem.
Starec pobłogosławił kniazia i kniaziównę i zapytał o przyczynę wizyty w pustelni.
- Córka moja zaniemogła – odpowiedział kniaź Borys – słyszałem ja, że w waszej pustelni zbawia się pobożny starec Jewfrosin. Więc przyszedłem błagać go o wstawiennictwo przed Najwyższym za nas, grzesznych. Czy można poprosić starca?
Natychmiast posłano po Jewfrosina.
Wkrótce pojawił się starec; jego surowe oblicze było majestatyczne, nawet trochę twarde.
Kiedy zbliżył się, ihumen zakomunikował mu o przyczynie przyjścia kniazia.
- Pomódl się, święty ojcze, za córkę moją – rzekł kniaź – ona zaręczona kniaziowi Moskiewskiemu, narzeczona; popatrz, jaka ona jest piękna i młoda! Czyż musi odejść z tego świata!
Twarz starca przybrała surowy wyraz.
- Nie nam sądzić o sprawach Bożych – odpowiadał on – we wszystkim wola Jego!
- Ale, ojcze, nie odmów, pomódl się – gorąco odezwał się kniaź – być może, Bóg nie chce jej śmierci, a posłać jej chorobę na wypróbowanie mnie. Jestem gotów przynieść, jaką chcesz, ofiarę, znieść najsurowszą karę, tylko aby uratować córkę! I nieszczęśliwy ojciec w porywie rozpaczy rzucił się do nóg Jewfrosina. Starzec łagodnie podniósł kniazia z ziemi, objął i powiedział:
- Będziemy modlić się razem! Chodźmy do cerkwi, nieście pannę do ikony Matki Bożej. Powoli-powoli podnieśli nosze; kniaź ze starcem, ihumen, wszyscy bracia powoli, w uroczystym milczeniu skierowali się do cerkwi.
Weszli na ganek, otworzyli cerkiewne drzwi, ostrożnie wnieśli chorą do świątyni, opuścili nosze przed ikoną Przenajświętszej Dziewicy.
Zaczęli śpiewać moleben. Głośno dźwięczały głosy pod sklepieniami chramu. Starec na kolanach przed cudotwórczą ikoną, cicho odmawiał modlitwy.
Kniaziówna leżała nieprzytomna.
Powstrzymywane szlochania czasem rozlegały się w tłumie; z czcią wszyscy gorąco modlili się. Ojciec Jewfrosin czyta modlitwę:
- Boże wielki, wszechdobry, człowieka miłujący Panie, Który uczyniłeś mnóstwo cudów, wybaczyłeś grzechy grzesznikom! Błagamy Ciebie, według modlitw Twojej Przeczystej Matki, wysłuchaj błagań naszych i okaż miłosierdzie Swoje na dziewczynie tej! Wierzymy, Wszechdobry, że według jednego słowa Twego podniesie się ona od choroby swojej, jak podniósł się niegdyś paralityk, trzydzieści osiem lat przebywający w chorobie! Przyjdźże, Zbawicielu, na pomoc nam bezsilnym, usłysz nasze grzeszne modlitwy, pokaż moc Swoją!
Nie zdążył skończyć starec modlitwy, jeszcze pozostawała wzniesioną ręka jego, błogosławiąca kniaziównę, jak dziewczyna głęboko westchnęła i otworzyła oczy!..
W porywie nieskończonej radości rzucił się szczęśliwy ojciec do córki.
Starec stał nad dziewczyną, oczy jego były skierowane na ikonę i łzy płynęły po policzkach.
- Pamiętaj, kniaź – cicho wyrzekł on – Pan przebaczył tobie i okazał Swoje miłosierdzie. Nie zapominaj Go! Przybiegać do Niego trzeba i w radości, i w smutku. Idź w pokoju! Pan z tobą i córką twoją!..
Malowniczo rozłożył się Psków, liczne chramy jego wysoko wznoszą się nad miastem, jasno lśnią w słońcu ich złote kopuły. Ale najwyżej stoi sobór ku czci Świętej Trójcy. U samego zbiegu rzeki Wielkiej z Pskową wznosi się stroma, wysoka góra, a na niej dumnie i majestatycznie wznosi się ten starodawny sobór. Wiele wiorst od miasta widać jego złote makówki, a zagrzmią dzwony – ponad dziesięć wiorst niesie się po Wielkiej błahowiest’*
Była połowa lutego1570 roku. Zbliżał się wieczór. Mróz się wzmagał. Na ulicach już na wpół otulonych mrokiem, było pusto, nikomu nie chciało się wychodzić z ciepłego domu na trzaskający mróz. Miasto dosłownie zasnęło… Nagle wśród ciszy rozległo się głośne przeciągłe uderzenie dzwonu z soborowej dzwonnicy – rozległo się i zamarło… Za nim jeszcze uderzenie, drugie, trzecie – i popłynęły, śpiesząc się i zagłuszając jedno drugie, niezgrane, chaotyczne dźwięki nabata (dzwonienia na alarm). Coraz głośniej i głośniej rozlegał się dzwon, dźwięcznie rozbrzmiewały w czystym mroźnym powietrzu złowieszcze uderzenia…
Zaniepokojone twarze pokazały się w okienkach domów, zaskrzypiały drzwi i wrota, ludzie pośpiesznie zaczęli wybiegać na ulicę.
- Nabat… Pożar!.. – słychać było dookoła.
Wszyscy pośpiesznie rozglądali się na boki, ale nigdzie nie było widać ani ognia, ani dymu.
A dzwon dźwięczał coraz głośniej i głośniej, jakby zwoływał ludzi do siebie.
- A może to w soborze się pali – przemykało w głowie każdego i każdy zrywał się biec na kreml.
Po kilku minutach trzy główne ulice, prowadzące na kreml, przepełniły się burzliwym potokiem biegnących.
Na podwórzu soboru szybko zebrało się całe miasto. Ze zdziwieniem pskowianie pytali jedni drugich, co oznacza nabat; ognia nigdzie nie było, znaczy nie na pożar zwoływano ludzi.
Szybko przeszedł, przeciskając się wśród tłumu, kniaź-wojewoda. Na próżno starał się on poznać przyczynę alarmu, kto i po co bije nabat, nikt nie mógł dać odpowiedzi na jego pytania, a dzwon ciągle huczał i huczał, jak gdyby skarga rozlegała się w jego głosie. Nagle nabat zamilkł. Na ganku soboru pojawił się człowiek w porwanym kożuchu. Na jego twarzy były ślady dalekiej podróży, bezsennej nocy i zmęczenia. On podszedł do samych stopni ganku i wśród panującej martwej ciszy rozległ się ochrypły mocny głos.
- Szanowni Państwo Pskowianie!.. To ja wezwałem was tu; ja dopiero co z Nowgorodu. Bieda wielka oczekuje nas, idzie do nas… zginiemy wszyscy. Car Ioann Wasilewicz oto już trzy tygodnie urządza w Nowgorodzie karę. Źli wrogowie podrzucili anonimowy list, jakoby Nowgorod Wielki chce podporządkować się królowi polskiemu i poprosić go o ochronę i pomoc. Zapłonął gniewem car, postanowił cały Nowgorod z powierzchni ziemi zetrzeć. Dzień i noc gwardziści wykonują egzekucje na nowgorodzianach; ni starych, ni małych – nikogo nie szczędzą. Rzeka Wołchwa poczerwieniała od krwi. A teraz car na Psków iść chce, mówi, że Psków – młodszy brat Nowgorodu – zawsze był i jest z nim razem. Psków niby i teraz zdradę knuje. Ciężką rozprawą grozi car Pskowowi. Pomyślcie, bracia, póki niepóźno, co robić?!.. Czy, być może – i głos posłańca zadźwięczał drwiną – wy chcecie zabawić gwardzistów swoimi mękami, swoją krwią zaczerwienić rzekę Wielką i Pskwę?..
Głośne wrzaski i krzyki zagłuszyły słowa gońca. Jak zranione zwierzę zaryczał naród.– Nie poddamy się!. Bronić się!.. – przez hałas słychać było głosy.
- Nie chcemy umierać! Byliśmy wierni carowi Iwanowi, jeśli nie wierzy on nam, to pokażemy, co potrafimy…
Zgiełk i krzyki stawały się coraz głośniejsze i głośniejsze; oddzielnych głosów już nie można było zrozumieć.
- Wojewoda!.. Wojewoda mówić będzie – nagle przeleciało przez tłum.
Na ganek, rzeczywiście, powoli wchodził kniaź Tokmakow, pskowski wojewoda, człowiek już starszy. Gorąco kochali pskowianie kniazia Jurija, nie raz ratował on ich z biedy; mocno wierzyli swemu wojewodzie, byli przekonani, że nie odda on ich.
Przenikliwym spojrzeniem obrzucił kniaź mieszkańców miasta i wyczytał na ich twarzach, że niełatwo będzie z nimi poradzić.
- Pskowianie! Dało się słyszeć głos wojewody i natychmiast zapanowała dookoła cisza, wszyscy ludzie jakby zamarli, w napiętej uwadze oczekując, co powie kniaź. – Pskowianie – kontynuował wojewoda – oto goniec przywiózł nam smutną wiadomość – car Ioann rozgniewał się na nas… trzeba pomyśleć, jak przebłagać go…
Głuche szemranie dało się słyszeć dookoła.
- Przebłagać – powtórzył kniaź – bronić się nie można, car silniejszy od nas, sami to wiecie… Jeśli zamyślimy okazać carowi nieposłuszeństwo – koniec z Pskowem. Czy my możemy walczyć z carską drużyną? Tylko bardziej cara rozgniewamy – i według uczynków ukarze nas car… A teraz nie jesteśmy winni, żadnej zdrady nie znamy… Słyszeliście – car jedzie do Pskowa, powitajmy więc go, jak posłuszni poddani, i być może uwierzy car, że my przeciw niemu żadnej zdrady nie knujemy… zobaczy Monarcha nas pokornie skłonionych przed nim i zmiłuje się...
Posępnie słuchali ludzie wojewody, nie tego oczekiwali od jego mowy… A jednocześnie wszyscy rozumieli, że prawdę powiedział kniaź. Tylko na łaskę można mieć nadzieję...
- Pomyślcie – kontynuował wojewoda – przecież nowgorodzianie, może i sami winni, a my za sobą winy nie znamy, może i nie na egzekucję idzie do nas car, a my jego, jak wroga przywitamy...
Pomału-powoli szemranie zaczęło milknąć.
- Może, i prawda car nie karać nas idzie, a my go od razu rozgniewamy – mówiono w tłumie – a jeśli rozgniewamy, to wszystkim ten sam koniec.
Długo zastanawiali się pskowianie, do późnej nocy siedzieli i radzili, a w końcu zdecydowali – robić według słowa wojewody.
- Teraz – powiedział kniaź-wojewoda – idźcie do domów, módlcie się do świętej Orędowniczki naszej Przenajświętszej Bogarodzicy. Niech ochroni Ona Psków Swoją świętą opieką! W modlitwie i poście będziemy oczekiwać cara; z ikonami, chorągwiami dzwonieniem dzwonów powitamy go. Pokażemy carowi-ojczulkowi, że nie jesteśmy wrogami, a pokornymi poddanymi i wiernymi sługami!..
Smutnie wyglądał Psków następnego poranka. Jak gdyby wymarł gród. Ani zgiełku, ani gwaru, pusto na ulicach, targowy plac bezludny. Jakaś tęsknota i rozpacz panują wszędzie: o wszystkim zapomnieli pskowianie przed groźnym widmem bliskiej biedy. Żyją oni tylko jedną nadzieją na pomocą Bożą. Wypełnione ludźmi miejskie świątynie, od rana do nocy trwa w nich cerkiewna służba. Gorliwie modlą się pskowianie, żeby minęło ich nieszczęście srogie, śpiewają molebny Matce Bożej, niebiańskim orędownikom Pskowa – świętym kniaziom Wsiewołodowi i Gawriiłowi.
Minął dzień, nastała noc. W Pskowie nikt nie spał. Z niecierpliwością oczekiwali pskowianie wieści, gdzie car? Kiedy będzie w Pskowie? Ale wieści nie przychodziły i pskowianie dalej pozostawali w męczącej niepewności. Minął i drugi dzień, prawie tak ponury i bez życia, jak i pierwszy, nastał trzeci. Rozpacz pskowian przed nieuchronną biedą, która zbliżała się do nich, jak gdyby skradając się, żeby przyłapać ich znienacka, nie znała granic.
Dopiero trzeciego dnia pod wieczór przyszła do Pskowa straszna wiadomość: car nocuje w Spaso-Morożskim monasterze, jutro rano będzie w Pskowie.
Pskowianie jakby przebudzili się ze snu. Wszędzie zauważało się niezwykłe ożywienie. Głośne rozmowy było słychać na ulicach, znów zebrali się wszyscy na placu przed soborem, jeszcze raz mówił kniaź-wojewoda, jak powitać cara. Ciemna noc zstąpiła na ziemię. W Pskowie zapomniano o śnie; nikt nie spał. Do samego świtu trwały w chramach cerkiewne służby, całą noc dźwięczały dzwony. Jak gdyby szykując się do śmierci, wielu pskowian spowiadało się i przyjmowało Święte Dary. Ledwie zaświtał ranek, ledwie pokazały się pierwsze promienie słońca, na ulicach Pskowa już tłoczyli się ludzie. Wyciągali z domów stoły, przykrywali kolorowymi obrusami, stawiali chleb-sól. W cerkwiach służono Liturgię.
Ale oto od soboru przejechał wojewoda.
- Nie opuszczaj nas kochany!
- Ojcze! W tobie cała nadzieja!
- Zginiemy, jeśli opuścisz nas! – było słychać na jego drodze.
Kniaź był w drogim ciemnozielonym aksamitnym kaftanie, obszytym futrem, w wysokiej sobolowej czapce. Jechał wierzchem na karym koniu.
Powoli-pomału zaczęły cichnąć okrzyki, oto kniaź dojechał do bramy miasta. Obok niego stoi jego strzemienny (strzemienny – nadworny, znajdujący się przy carskim strzemieniu podczas uroczystych wyjazdów) i trzyma wysoki chleb z rzeźbioną solniczką na ogromnej srebrnej tacy zamorskiej roboty.
Powoli wlókł się czas. Z niemym smutkiem oczekują pskowianie rozstrzygającej minuty. Wszyscy na ulicach, w domach nikt nie został. Wyjrzało słoneczko zza szarych chmur i oświetliło tłum. Na dzwonnicy soboru stoi starzec-dzwonnik. Wiele już lat jest on dzwonnikiem przy soborze, nie raz dzwonił, witając cara, ale nie pamięta on takiego powitania, jak dziś…
Przy murze tłum się ożywił.
- Jedzie…
Migiem ta wieść obleciała gród. Kniaź-wojewoda ociężale zsiada z konia, bierze od strzemiennego chleb-sól i, starając się ukryć swój niepokój, staje przed tłumem.
Oto ukazali się czołowi carscy jeźdźcy. Wysokie purpurowe czapki jaskrawie płoną w słońcu. Dalej widać gwardzistów; u ich siodeł sterczą straszne psie mordy; za nimi jadą dzieci bojarskie, bojarzy, a oto i sam car Ioann Wasiljewicz Groźny. Na nim aksamitny malinowy kaftan, cały wyszyty złotem, wzorzyste safianowe jasnoczerwone buty, na głowie bobrowa czapka, nisko nasunięta na czoło; jedzie on wierzchem na czystej krwi arabskiej ogierze. Porywczy koń przebiera nogami, bojaźliwie zezuje po bokach, gryzie wędzidło, ale jeździec mocno ścisnął cugle i koń, odczuwając moc jeźdźca, posłusznie idzie pod siodłem.
Bojarzy dojechali do bramy. Kniaź-wojewoda upadł na kolana. Car zrównał się z nim. Surowe oblicze Iwana zrobiło się jeszcze bardziej mroczne; nieprzyjaźnie zmarszczone brwi, zły uśmiech wykrzywia jego wargi.
- Carze-ojczulku! – rozległ się dźwięczny lekko drżący głos kniazia Jurija – Psków czołem ci bije, chlebem-solą…
Wojewoda podniósł tacę do Iwana.
- Precz! – gniewnie krzyknął car i uderzył kańczugiem po tacy. Chleb upadł, sól rozsypała się po śniegu.
Nie spojrzawszy na kniazia-wojewodę, car przejechał dalej; oto on w mieście.
- Bądź zdrów, carze Ioanie!
- Witaj, carze-ojczulku!
- Długich lat życia, carze-monarcho – rozlegają się okrzyki stojących na kolanach wzdłuż drogi Ioanna pskowian.
Car nie odpowiadał. On ponuro jechał, nie patrząc na boki. Ludzie w przerażeniu zamilkli i tylko dzwony na soborowej dzwonnicy dźwięcznie i wesoło nawoływały, jak gdyby ciesząc się z przyjazdu cara.
Oto dojechali jeźdźcy do soboru. Car zsiadł z konia i przekazał go strzemiennemu.
Spojrzenie cara zatrzymało się na dzwonnicy. Mimowolnie przypomniał sobie, że ten sam dzwon, kiedy Psków był „wolny”, zwoływał „wiece”, ile razy ten dzwon zbierał pskowian na radę, jak opierać się carowi, nie poddawać się Moskwie… A teraz on jakby drażni Ioanna, mimo że zabrał Ioann swobodę dla Pskowa, to on, dzwon, ciągle jednak dzwoni i dzwoni, i raduje się, i triumfuje…
Skurcz przebiegł po twarzy Ioanna.
- Precz z dzwonem! – rozległ się carski głos.
Głośny jęk, jakby wyrwawszy się z obolałej piersi, przeleciał w tłumie i zamarł.
Kilku gwardzistów pobiegło na dzwonnicę. Oto oni dostali się do wieży, oto rzucają z góry sznur, inni przymocowują jego koniec na dole, do dzwonnicy. Jeszcze kilka minut – wszystko było gotowe, można było spuszczać starodawny dzwon – „monarchę Pskowa”.
Ze smutkiem patrzy stary dzwonnik na to żałosne widowisko, gorące łzy płyną po jego pomarszczonych policzkach.
Nagle tłum bojarów rozstąpił się. Na placu, naprzeciw cara, pojawił się prawie obnażony człowiek, z zapadniętymi bladymi policzkami; wiatr rozwiewał jego długie włosy, obnażone nogi posiniały na śniegu; jak dwa gorące węgle płonęły jego zapadnięte oczy. W jękach jurodiwego** była wielka tyczka, na końcu której był zatknięty kawałek surowego mięsa; krew sączyła się po palcach i padała czerwonymi plamami na śnieg.
To był pskowski jurodiwyj Nikołaj.
On blisko podszedł do Ioana i, zaparcie patrząc na niego swoimi palącymi oczami, ochryple przemówił: – Spróbuj, Iwanku, mięsa… masz…
I wyciągnął do cara krwawy kawałek.
Car zadrżał i cofnął się. Kilka kropli krwi upadło na jego szaty. Wszyscy z przerażeniem patrzyli na błażennego***.
Ledwie powstrzymując duszący go gniew, Ioann odpowiedział:
- Teraz post! Ja jestem chrześcijaninem, w czasie postu mięsa nie jem…
- Ty gorzej robisz – dał się słyszeć w odpowiedzi groźny głos jurodiwego – odżywiasz się mięsem ludzi…
Oczy cara zapłonęły gniewem; jeszcze minuta i on rozkaże torturować tego zuchwałego szaleńca. Ale car powstrzymał się.
- Posłuchaj mnie – znów rozległ się głos błażennego – zostaw Psków, wyjeżdżaj…
Car uczynił znak gwardzistom, żeby szybciej opuszczali dzwon.
- Wyjeżdżaj, wyjeżdżaj – głucho powtórzył Nikołaj.
Ioann udając, że nie słyszy, patrzył, jak powoli, lekko kołysząc się, zaczął opuszczać się olbrzym-dzwon… Oto on coraz niżej, niżej…
- Wyjeżdżaj – nagle rozległ się głośniej niż przedtem głos jurodiwego – wyjeżdżaj, póki jest na czym, bo potem będzie późno… Wyjeżdżaj, wyjeżdżaj, wyjeżdżaj…
Coraz głośniej i głośniej krzyczał jurodiwy; jego krzyki strasznie dźwięczały wśród ogólnej ciszy, coś tajemniczego, złowróżbnego słyszało się w nich.
Jakby silny ból ogarnął Ioanna, skurcz przeleciał po jego bladej twarzy, ale on czyniąc nieprawdopodobny wysiłek zapanował nad sobą i nie zwrócił uwagi na słowa Nikoły.
A dzwon był już w połowie sznura…
Nagle przez tłum gwardzistów przedarł się carski koniuszy; jego przerażony wygląd i śmiertelnie biała twarz mówiły, że wydarzyło się coś niedobrego.
- Monarcho, ojczulku! Nie każ uśmiercić, każ słowo powiedzieć – przemówił on, rzucając się na kolana do nóg Ioanna. – Nie jestem winny, widzi Bóg, niewinny… Zginął koń twój!..
Głuchy szum rozległ się w tłumie; spojrzenia wszystkich skierowały się na Ioanna. On, cały ogarnięty jakimś niezwykłym strachem, wbił się oczami w błażennego; jego ręce drżały, wargi trzęsły się, chciał coś powiedzieć i nie mógł.
W tym momencie rozległo się ogłuszające uderzenie, straszny, dzwoniący dźwięk, jakby jęk, rozszedł się i zamarł w powietrzu. Obłok śnieżnego pyłu wzbił się u podnóża dzwonnicy. Okazało się, że sznur, po którym spuszczano dzwon, oberwał się, i on z rozmachem uderzył o ziemię i rozbił się na części. Przerażenie ogarnęło obecnych, straszny znak zobaczyli wszyscy, w tym co się zdarzyło.
Car opuścił głowę na piersi, jego oczy zamknęły się, chrypliwy oddech wyrwał się z jego piersi. On zachwiał się i omal nie upadł. Gwardziści, którzy podbiegli, ledwie zdążyli podtrzymać cara.
…Następnego dnia car wyjechał z Pskowa. Przed odjazdem Ioann odwiedził jurodiwego i pokornie prosił go o błogosławieństwo.
*Błahowiest' to miarowe uderzenia w jeden wielki dzwon. Dokonuje się on tak: Najpierw wykonuje się trzy rzadkie, powolne przeciągłe uderzenia, a potem następują miarowe uderzenia. Błahowiest', swoją drogą, dzieli się na dwa rodzaje: zwykły, wykonywany największym dzwonem; postny (rzadki), wykonywany najmniejszym dzwonem w siedmicznyje dni (niedziele) Wielkiego Postu.
**Jurodiwyj – szaleniec chrystusowy
***błażennyj – 1.- święty (błogosławiony); 2.- bardzo szczęśliwy; 3.- nie całkiem normalny
W ciasnej celi, na ławce przy wąskim okienku siedzi starec-mnich, ihumen Woskriesieńskiego monasteru, ojciec Stiefan. Przed nim stoi blady, chudy mnich, około dwudziestopięcioletni z wyglądu.
- Widzę w tobie, dziecko – mówi starec – wybrane naczynie Boże: jesteś pokorny duchem i cichy. Trudów pragniesz ty, i oto, przyszedłem do ciebie, żeby pobłogosławić ciebie na wysoki i ciężki trud, którego, z pomocą Bożą, ty dokonasz: jurodstwo dla Chrystusa! (udawanie szaleństwa w imię Chrystusa)
Mnich się skłonił, starec wyciągnął nad nim ręce i błogosławił go.
Od tego dnia mnich Andrej przyjął postać głupca ze względu na Chrystusa. Zimą i latem chodził boso, w podartych ubraniach, cierpiąc z zimna, ale znosząc z radością i triumfem wszystkie dobrowolne niedostatki i ubóstwa. Odżywiał się błażenny tylko niewielkim kawałkiem chleba i wody.
- Nie chlebem tylko syty będzie człowiek, ale wszelkim słowem, które z ust Bożych pochodzi – mówił Andrej, kiedy ludzie ze zdziwieniem pytali go, czym on żyje przy tak skąpym pożywieniu.
Wszyscy w mieście Totmie znali jurodiwego Andreja. On zawsze był przy cerkwi Zmartwychwstania Chrystusa. Wielu dawało mu jałmużnę, ale błażenny natychmiast wszystko rozdawał ubogim, nie zostawiając sobie nic. We dnie Andrej prowadził życie jurodiwego, a noce spędzał na nieustannej modlitwie.
Tak płynęło jego życie.
Wieść o pobożnym trudzie Andreja rozeszła się poza granice Totmy. Było kilka przypadków, że błażenny Andrej zjawiał się we śnie chorym i ci otrzymywali uzdrowienie.
Zdarzyło się raz zimą, Andrej szedł drogą, niedaleko miasta. On szedł na odpust do sąsiedniej wsi. Nagle dogonił go poganin, ataman rozbójników, których mnóstwo żyło w sąsiednich lasach. Dogoniwszy błażennego, Ażbakaj, tak nazywał się poganin, upadł na kolana:
- Pomóż! – zaczął on błagać Andreja. – Ja cierpię na oczy. Mówili mi, że ty uzdrawiasz chorych. Pomóż, weź to oto złoto!..
Ażbakaj wyciągnął worek złotych monet.
Ale Andrej milcząc spojrzał na niego i… uciekł.
Ażbakaj zdziwił się, nagle błysnęła mu myśl: on wziął garść śniegu z tego miejsca, na którym stał bosymi nogami Andrej i przetarł oczy. W tejże chwili choroba go opuściła.
Niedługo przed śmiercią błażenny wrócił do Woskresieńskiego monasteru i tu on zamieszkał na stałe.
W dniu śmierci Andrej prosił ponomara* Ioanna, aby zaprosił kapłana-mnicha Afanasija, który wyspowiadałby go i priczastił Świętymi Darami.
- Bracie! – powiedział Andrej do Ioanna. – Przyszedł czas rozstania duszy z ciałem! Przygotuj wszystko do mego pogrzebu. Ze łzami zaczął błagać Ioann Andreja, aby nie opuszczał ich, smutek jego był głęboki i szczery.
- Wszystko od Boga – mówił błażenny, pocieszając go – idź, zostaw mnie samego…
Ioann wyszedł.
Po kilku godzinach on znów wszedł do celi Andreja.
Błażenny leżał ze złożonymi na wskrzyż na piersi rękoma. On skończył swoją ziemską drogę.
Pochowano Andreja, jak prosił przed śmiercią, pod dzwonnicą chramu Zmartwychwstania Chrystusa.
Dziesięć lat żył jako jurodiwy dla Chrystusa błażenny Andrej Totemski, po śmierci wiele cudów rozsławiło jego imię.
*Ponomar – przysługujący w ołtarzu
Mnóstwo ludzi zgromadziło się przy leśnej celi ojca Sierafima. Starec każdego dnia przychodził tu, szukając samotności, ale w ostatnim czasie dużo ludzi przychodziło tu do niego.
Wśród zebranych było wielu chorych, ślepych i kalekich. Przy samej drodze pod sosną, na trawie siedział paralityk: on nie władał ani nogami, ani rękami i pięciu mężczyzn ledwie doniosło go do celi starca.
Oto pojawił się na drodze ojciec Sierafim. On szedł, opierając się o swoją laskę; na starcu była biała bluza z kapturem, na głowie kamiławka, za plecami torba ze Świętą Ewangelią. Na piersiach ojca Sierafima wisiał wielki krzyż – błogosławieństwo matki, z którym starec nigdy się nie rozstawał. Ledwie tylko zrównał się on z paralitykiem, chory chciał wyciągnąć do niego rękę… i nie mógł.
- Ojczulku, pomóżcie – ledwie wyszeptał. Ojciec Sierafim zatrzymał się.
- Do lekarzy trzeba się zwracać, jeśli chcesz leczyć się od choroby – powiedział.
- Ja dużo się leczyłem – gorąco zaprzeczył chory – ale, widać, nie taka moja choroba, żeby lekarze mogli mnie wyleczyć… Grzeszny jestem, ojcze, grzeszny… i za grzechy pokarał mnie Bóg… Tylko łaska Boża może uzdrowić mnie, ja twardo w to wierzę. Błagam ciebie: pomódl się za mnie! Sam nie mam odwagi zwrócić się do Boga z taką modlitwą, a twoje modlitwy miłe są Bogu, Pan usłyszy twoją świętą modlitwę!
Starec uważnie patrzył na chorego.
- A czy wierzysz ty w Pana Jezusa Chrystusa – zapytał ojciec Sierafim – i w Jego Przeczystą Matkę?
- Wierzę…
- Czy wierzysz – kontynuował starec – że Pan, jak wcześniej natychmiast uzdrawiał proszących Go o pomoc, tak samo natychmiast może uzdrowić i ciebie?..
- Wierzę ,ojcze, wierzę… odpowiedział chory. – Jeślibym nie wierzył, nie przyszedłbym błagać ciebie o pomoc.
- A jeśli wierzysz – z jasnym uśmiechem zwrócił się do niego starec – już jesteś zdrowy. Starec podszedł do chorego, polecił ludziom, podtrzymującym go, odejść, sam postawił chorego na nogi i, trzymając za ramiona, polecił iść… Chory ledwie trzymał się na nogach
- Nie bój się… idź śmielej – zwrócił się do niego starec – o tak.
I chory nagle sam uczynił kilka kroków! Ojciec Sierafim wziął go za rękę i zatrzymał.
- Wystarczy, radości moja – powiedział starec – jesteś wyczerpany przez chorobę, nie męcz się, póki mało sił. Pan wybaczył tobie, posłał uzdrowienie z twojej choroby za wiarę twoją. Nie zapominaj więc o Nim… Pan z tobą! Idź w pokoju.
Upalny lipcowy dzień.
Około czterech wiorst od Sarowa, w lesie, przy swojej celi, ojciec Sierafim rąbał drwa. Pogrążywszy się w pracy i wyśpiewując cerkiewne pieśni, starec nie zauważył, jak podeszło do niego trzech chłopów.
- Dawaj nam pieniądze – powiedział szorstko jeden z nich, biorąc ojca Sierafima za bark.
- Nic nie mam – powiedział zaskoczony ojciec Sierafim.
- My wiemy, jak u ciebie nic nie ma – kontynuował chłop – ty i w pustelni żyjesz, bojąc się, że w monasterze mogą odkryć twoje bogactwo. Dawaj…
- Ja nic nie mam – powtórzył batiuszka Sierafim.
- Nie chcesz po dobremu, to zmusimy – wykrzyknął chłop i rzucił się z tyłu na starca, ale potknął się i upadł.
Ojciec Sierafim był mocnej budowy, wykorzystując moment, mógłby toporem zabić atakujących, ale on opuścił topór i powiedział:
- Róbcie, co uważacie…
Jeden z chłopów wyrwał z rąk ojca Sierafima topór i obuchem uderzył go po głowie. Krew lunęła z ust mnicha.
- Panie, wybacz im, bo nie wiedzą, co czynią – ledwie wyszeptał starzec i, straciwszy przytomność, upadł na ziemię.
Złoczyńcy rzucili się do celi. Wszystko przewrócili w ubogiej chatce samotnika, sprawdzili za ikonami, przeszukali sieni, nawet podnosili chodniki, ale wszystkie poszukiwania okazały się próżne: pieniędzy nigdzie nie było.
Długo przeleżał ojciec Sierafim bez pamięci. W końcu świadomość do niego wróciła. Czyniąc nieprawdopodobne wysiłki, dobrał się starzec do swojej celi i spędził noc w strasznych męczarniach. Rano wybrał się iść do monasteru. Ciężka była dla niego ta droga! Wytężając ostatnie siły, doszedł w końcu ojciec Sierafim do monasteru. Liturgia jeszcze nie skończyła się i batiuszka skierował się do cerkwi.
Przerażenie ogarnęło mnichów na widok ojca Sierafima: na twarzy jego widniała zaschnięta krew, włosy były potargane, zgarbiony, ledwie stał, opierając się o laskę. Wszyscy rzucili się do starca i on opowiedział o tym, co zaszło.
Mocno zmartwiła się monasterska brać, a ihumen zdecydował natychmiast powiadomić władze, żeby odnaleźć winnych. Ale ojciec Sierafim ze łzami prosił, żeby tego nie robić.
- Nie o karę, a o zbawienie dusz ich trzeba zatroszczyć się – mówił on – wybaczyłem im, teraz będziemy modlić się o to, żeby i Pan Bóg zmiłował się nad nimi!
Siły opuszczały starca, na rękach odniesiono go do jednej z monasterskich cel i, zrobiwszy opatrunki ran, położono w łóżku.
Minęło kilka dni. Ojciec Sierafim czuł się lepiej, choć pozostawał jeszcze w łóżku.
Zbliżał się wieczór. W celi było cicho; łampada ledwie oświetlała pokój.
Ktoś zapukał do drzwi i wypowiedział modlitwę.
- Amiń – odpowiedział starec. Wszedł mnich.
- Tam do ciebie, ojcze, chłopi przyszli – powiedział – chcą cię widzieć. Ja mówiłem, że jesteś chory, że nie można ciebie niepokoić, martwią się, płaczą…
- Proś, proś ich – z ożywieniem odpowiedział starec.
Trzech chłopów z drżeniem weszło do celi. Na widok ojca Sierafima upadli na kolana, przez głuche szlochanie donosiła się ich bezładna mowa:
- Wybacz nam, ojcze nasz, zgrzeszyliśmy, zawiniliśmy wobec ciebie i wobec Boga, pokarał nas Pan – spłonęły nasze chaty, tylko nasze, z całej wsi; zrozumieliśmy, że to kara Boża za grzechy nasze… nie ma nam przebaczenia, tylko ty możesz wybawić nas.
Wybacz, ojcze…
- Ja dawno wybaczyłem wam – rozległ się spokojny głos ojca Sierafima – i Pan wam wybaczy… Panie, dziękuję Tobie, że Ty usłyszałeś modlitwę moją – wyszeptał starec i łzy wzruszenia popłynęły po jego zapadłych policzkach.
Był pierwszy dzień Nowego Roku.
Pogoda była jasna, choć zima w tym roku była śnieżna i surowa.
Do Sarowa na święto Bożego Narodzenia zebrało się wielu pielgrzymów.
Ojciec Sierafim wystał liturgię w szpitalnej cerkwi; po zakończeniu służby sam postawił świece przed wszystkimi ikonami, obszedł dookoła prestołu i zaczął żegnać się ze wszystkimi obecnymi mnichami.
Bracia ze zdziwieniem obserwowali ojca Sierafima – wcześniej nigdy on tak nie postępował.
- Odwagi, zbawiajcie się, bracia, czuwajcie – mówił ojciec Sierafim, obejmując i całując mnichów. – Nie smućcie się! Dziś korony nam się szykują!
Pożegnawszy się ze wszystkimi, ojciec Sierafim wrócił do swojej celi.
Cela starca znajdowała się obok celi brata Pawła. Brat Paweł gorąco lubił ojca Sierafima i często przychodził pomagać mu, ponieważ starec nie miał kielejnika (mnicha posługującego).
I tego dnia, zauważywszy, że starec wrócił z cerkwi, brat Paweł zapukał do niego.
- Może trzeba w piecu rozpalić, ojcze? – zapytał. – Mróz silny…
- Jeśli masz chwilkę, bądź dobry, rozpal – odpowiedział ojciec Sierafim. – Ja i sam zbierałem się palić, ale coś się zmęczyłem…
Brat Paweł natychmiast rozpalił w piecu i wyszedł do swojej celi.
Cieniutka ścianka oddzielała celę ojca Sierafima od celi brata Pawła. Często, pracując w swojej celi, brat Paweł słyszał, jak ojciec Sierafim śpiewa święte pieśni. Tak i tego dnia, pracując u siebie, brat Paweł usłyszał głos ojca Sierafima.
„Zmartwychwstanie Chrystusowe widząc” – wyraźnie doleciało do uszu brata Pawła.
„Co to starzec paschalne pieśni śpiewa” – ze zdziwieniem pomyślał mnich.
„Święć się, święć się, Nowy Jeruzalem” – usłyszał po jakimś czasie brat Paweł.
Kiedy śpiew ucichł, brat Paweł usłyszał, że ojciec Sierafim wyszedł ze swojej celi. I przez okno zobaczył go, idącego do tego miejsca, które on dawno wybrał dla swego pochówku. Po jakimś czasie ojciec Sierafim znów wrócił do swojej celi i ponownie zaczął śpiewać paschalne pieśni.
Brat Paweł zauważył, że tego dnia starec trzy razy chodził na swoją przyszłą mogiłę.
Nastała noc.
Wszyscy w monasterze zasnęli.
Paweł pracował jeszcze długo i zasnął koło północy. Błahowiest (dzwon) na Jutrznię zbudził mnicha.
Brat Paweł zaczął się ubierać, gdy nagle poczuł zapach spalenizny.
„Ojciec Sierafim wyszedł z celi, nie zgasiwszy świecy” – przemknęło w jego głowie.
Starec często wychodził do swojej pustelni i nigdy nie gasił świecy przed ikoną w swojej celi. Często brat Paweł ostrzegał go, mówiąc, że niebezpiecznie zostawiać tak ogień, że może wybuchnąć pożar.
- Dopóki ja żyję – mówił ojciec Sierafim – pożaru nie będzie. A moja śmierć objawi się pożarem.
Szybko narzuciwszy sutannę, brat Paweł pobiegł do celi starca.
W sieniach zapach spalenizny wzmagał się. Brat Paweł zawołał starca, ale odpowiedzi nie było.
- Albo wyszedł, albo śpi – zdecydował mnich.
Zawoławszy kilku braci, Paweł popróbował otworzyć drzwi do celi starca.
Ale drzwi były zamknięte. Wtedy pewien nowicjusz o imieniu Nikita silnym uderzeniem zerwał je z wewnętrznego haczyka.
W celi było całkiem ciemno, mocno pachniało spalenizną. Przy drzwiach na ławce mnisi znaleźli płócienne rzeczy, które tliły się, rozprzestrzeniając ostry gryzący zapach.
Mnisi wybiegli na podwórko, przynieśli stamtąd śniegu i zarzucili śniegiem tlące się rzeczy. Samego starca nie zauważyli w ciemnościach i pomyśleli, że on odpoczywa.
Wracając do swojej celi po Jutrzni, brat Paweł pomyślał wstąpić do ojca Sierafima. Brat Paweł i nowicjusz Nikita weszli do jego celi.
Na dworze świtał ranek i przy słabym świetle mnisi ledwie dostrzegli postać starca. Wtedy przynieśli świecę i zobaczyli go.
Ojciec Sierafim stał na kolanach przed ikoną Umilenija Matki Bożej. Na nim był płócienny chałat, krzyż z ukrzyżowaniem wisiał na piersi, ręce były złożone na krzyż. Świeca, płonąca przed ikoną, dawno zgasła. Od niej to, prawdopodobnie, wybuchł pożar…
Oczy starca były zamknięte, spokojna radość promieniała na jego twarzy.
Sądząc, że starzec zasnął, bracia zaczęli ostrożnie budzić go.
Odpowiedzi nie było.
Ojciec Sierafim skończył swoje pełne trudów życie.
Słońce skłaniało się ku zachodowi, monaster pogrążał się w cichy sen. Zamilkły głosy, opustoszał dziedziniec, mnisi rozeszli się do cel. Ściemniało.
Nagle na podwórku dało się słyszeć pośpieszne kroki; ktoś szybko szedł w kierunku celi starca Sisoja.
To był starszy mnich, ojciec rizniczij*. Doszedłszy do drzwi starca, wypowiedział modlitwę i, usłyszawszy za drzwiami „amiń”. Pośpiesznie wszedł do celi.
W kącie przed ikonami przy anałoju (pulpicie), na którym leżała otwarta Ewangelia, stał starec Sisoj. Z wyglądu około siedemdziesięcioletni, długa siwa broda opuszczała się prawie do pasa.
- Wybacz, ojcze, że przeszkodziłem tobie, przerwałem modlitwę – zaczął przybyły – zdarzyło się u nas nieszczęście.
- Mów, bracie, o co chodzi?..
- Dwóch młodych mnichów gorąco sprzeczało się miedzy sobą; brat Fieofił obraził brata Pawła i teraz Paweł zapłonął zemstą. I tylko mówi, tylko powtarza: „Ja zemszczę się na nim! Do tej pory nie uspokoję się, póki nie pomszczę za krzywdę”. Strach na niego patrzeć! Próbowaliśmy go uspokoić, przekonać – nic nie pomaga, powtarza swoje.
- Przyślij go natychmiast tu, do mnie – powiedział starec.
Ojciec rizniczij wyszedł.
Minęło kilka minut i za drzwiami znów rozległa się modlitwa.
- Amiń! – odpowiedział starec. Do celi wszedł młody mnich. Twarz jego była surowa i gniewna, brwi mocno ściągnięte, oczy płonęły niedobrym ogniem, zaciśnięte wargi drżały. Był blady jak płótno.
Starec wnikliwie popatrzył na przybyłego.
- Ty nie wybaczysz bratu? – zapytał.
- Nie!.. – krótko odpowiedział Paweł.
- Dobrze – kontynuował starec – mścij. Ale wszelkie zajęcie trzeba zaczynać z modlitwą. Dawaj pomodlimy się!..
Paweł ze zdziwieniem popatrzył na starca i w ślad za nim stanął na kolana.
- Boże! – zaczął Sisoj. – Już my więcej nie pokładamy na Ciebie nadziei; Ty nie troszcz się o nas, nie mścij za nas, za siebie my sami mścimy…
Głośny płacz przerwał słowa starca.
- Dość! Dość, ojcze! – błagał Paweł, z płaczem padając do nóg starca. – Zrozumiałem głupotę swoją, dziękuje tobie, że nauczyłeś! Wszystko wybaczę bratu, niech i dla mnie wybaczy Pan!
Czule podniósł Sisoj klęczącego młodzieńca i objął go.
- Wierz mi, synu mój – powiedział on – że każdy cierpliwie znoszący obrazy bez wysiłku zbawia się; a kto gniewa się na bliźnich, ten wszystkie swoje cnoty (dobre uczynki) niweczy i staje się sługą szatana.
*Rizniczij – zarządzający diakonikonem, zasobami szat liturgicznych i utensyliów