Do strony głównej


Błogosławieni

Szkic

Błogosławieni którzy nie widzieli i uwierzyli (Ewangelia od Jana)

Na Rusi zawsze lubiano i czczono Błogosławionych. Jakie nadzwyczajne jest już samo słowo - Błogosławiony! Przecież chcemy zbawić się, czyli zyskać błogość w Królestwie Niebiańskim i ludzie Błogosławieni są dla nas jak posłańcy nietutejszego świata, jak jego czyste i ciche tchnienie. Patrząc na nich, zaczynasz lepiej rozumieć najważniejsze przykazanie błogosławieństw: «Błogosławieni ubodzy duchem, albowiem ich jest Królestwo Niebios». Ubodzy duchem - to najwolniejsi ludzie na ziemi. Im, oprócz Boga, niczego nie trzeba, rzeczywiście niczego i to jest zdumiewające. Takiej wolności ducha nie można podrobić, nie można zagrać i prawdziwego błogosławionego poznaje się właśnie według odczuwania jego oczywistego braku przywiązania do czegokolwiek z codziennego życia. Oto komu rzeczywiście właściwa jest, według słowa Mikołaja Bierdiajewa, «absolutna życiowa wolność», tak to Błogosławionym. Błogosławiony, jak kropla świętego olejku w wodzie - uświęca wodę, przebywa w niej, ale przy tym z wodą nie miesza się. Bez takich ludzi cerkiewne życie jest niepełne. Oni są prawie w każdej starej namodlonej świątyni i każdy cerkiewny człowiek ze stażem zna ich i może wiele o nich opowiedzieć. Oto i mi zachciało się w Wielkim Tygodniu opowiedzieć o pewnych naszych Błogosławionych.


Babcia Ola

Babcia Ola bardzo podobna zewnętrznie do prepodobnoho Serafima Sarowskiego. Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem ją około dwudziestu lat temu, to aż zadrżałem od rzeczy nieoczekiwanej. Tak jak prepodobnyj jest ona zgarbiona i opiera się na lasce. Ale najważniejsza jest ta jej twarz, zupełnie niepostarzała, prawie bez zmarszczek i bardzo pogodna. Patrząc na taką twarz, rozumiesz, co znaczy życie nieskalane. Ona jest duchową córką zmarłego archimandryty Jana (Kriest'jankina), który pobłogosławił jej zachować dziewictwo i żyć w świecie (nie iść do monasteru). Kiedyś ona miała zdumiewający głos i śpiewała w jednej z moskiewskich świątyń. Przyjaźniła się ze starcem-metropolitą Janem (Snyczewym). Przyjeżdżając do Moskwy, władyka Jan na pewno odwiedzał babcię Olę w jej dwupokojowym mieszkaniu na Frunzjenskiej nadbrzeżnej ulicy. Ostatnie lata ona dużo chorowała, dlatego już nie mogła być obecna w świątyni codziennie rano i wieczorem, jak przyzwyczaiła się od młodości. Ale w niedzielne i świąteczne dni przyjeżdżała do świątyni, niezależnie od stanu zdrowia. Czasami ją prawie przynoszono na rękach. Bywało idziesz na wcześniejszą liturgię, patrzysz, przy bramie świątyni zatrzymuje się jakiś szykowny jeep albo  mercedes sześćsetka i z niego ogromni bracia-ochroniarze ostrożnie wyprowadzają babcię Olę, a ich gospodarz kładzie do kieszeni jej płaszcza paczkę pieniędzy i ze łzami w oczach prosi, by się pomodliła. Pewnego razu babcia Ola przyjechała rolls-roycem. Zapytałem ją, jak to tak u niej wychodzi. Ona mówi:

- Wyjdę na ulicę z domu, stanę przy krawędzi drogi, pomodlę się i oni natychmiast podjeżdżają, prawdopodobnie Anieli przysyłają.

Tak, chyba, inaczej i nie da się tego objaśnić.

W jej mieszkaniu zawsze mnie zdumiewała jakaś niezwykła, dosłownie sterylna czystość i to przy tym, że ona ledwie mogła chodzić i prawie zupełnie nie mogła się schylać. Stary dębowy parkiet w mieszkaniu przypominał znieruchomiałą morską falę, cały wypiętrzony, a niektóre deszczułki po prostu sterczały prostopadle do góry. Robić remont ona kategorycznie odmawiała, do sprzątania nikogo nie prosiła. Na żadnym słoiczku, których wielkie mnóstwo znajdowało się  w mieszkaniu, nie było ani pyłku. Dlatego zostaje przypuścić tylko jedno - jej rzeczywiście pomagali Anieli.

Ale szczególny cud to «święta bułka» babci Oli. Tak nazywaliśmy jej  o oszałamiającym smaku kulinarny wyrób, przypominający drożdżówkę. Ona starała się wypiekać ją prawie pod każde święto. Zwykle koło północy rozlegał się  dzwonek telefonu i babcia Ola władczo zapraszała:

- Ojcze Aleksandrze! Upiekłam bułkę, jutro po służbie zajdź, jeśli sam nie będziesz mógł, przyślij kogokolwiek z dzieci.

Odmowy nie przyjmowały się, a i do głowy nie przychodziło odmawiać. I takich bułek dla różnych ludzi ona wypiekała do każdego święta po kilka sztuk. Jak jej to się udawało, zrozumieć nie mogę. Pewnego razu, zaszedłszy do niej po «świętą bułkę», zobaczyłem w korytarzu na podłodze, obok łazienki, czajnik. Mówię:

- Babciu Olu, a dlaczego czajnik na podłodze?

- Bo ja jego podnieść-to nie mogę - odpowiada babcia Ola - napełnić-to jakoś w łazience byłam w stanie, a nieść już siły nie mam. Więc ja go kulą i przesuwam do kuchni, żeby na płytę postawić.

Jak ona zamierzała postawić czajnik na płytę i rozpalić gaz, jest kompletnie niezrozumiałe. Zresztą, o jedynym możliwym wytłumaczeniu już mówiłem.

Modliła się ona bezustannie, nie słyszałem od niej ani jednego zbytecznego słowa. Po nocach babcia Ola na pewno wyczytywała z ksiąg liturgicznych  wieczorne i poranne nabożeństwa  (wieczernie i utrieni) i modliła się za wszystkich, kto był zapisany w jej zeszyciku. Wielka jej modlitwa i przenikliwość. Kiedy wydarzyły się znane tragiczne zdarzenia na Dubrowce, w Nord-Oscie wśród schwytanych przez czeczeńskich terrorystów zakładników znalazł się i mój zięć, mąż mojej starszej córki Elżbiety, Anton Kobozjew, który tego fatalnego dnia zastępował chorego flecistę. Anton był wiodącym flecistą w «Nowej Operze», ale pieniędzy tam płacili mało, więc musiał on dorabiać w różnych orkiestrach. Babcia Ola dobrze znała Antona, on jej bardzo się podobał, niejednokrotnie wstępował do niej po «świętą bułkę». Kiedy Antonowi udało się cudem dodzwonić z Nord-Osta do nas,  poprosił, by pomodlić się za niego. Natychmiast zakomunikowałem o tym babci Oli. Następnego dnia ona zadzwoniła i powiedziała:

- Całą noc modliłam się za Antona i coś mi tak ciężko się zrobiło, ale on uratowany będzie.

Pamiętam, ucieszyliśmy się. Ale kiedy Anton zginął, przypomnieliśmy sobie dokładnie słowa babci Oli. Przecież mówiła ona o uratowaniu jego duszy, a słowami «coś mi tak ciężko się zrobiło» przepowiadała jego fizyczną zagładę.

Babcia Ola, dzięki Bogu, jeszcze żyje, ale ze względu na chorobę przewieźli ją do krewnych pod Moskwę. Ona zawsze mówiła, że umrze na Zwiastowanie. Obecne Zwiastowanie już przeminęło, tak więc będziemy mieć nadzieję, że nasza babcia Ola jeszcze pożyje i po Świetlanym Chrystusowym Zmartwychwstaniu odwiedzimy ją.


Pola

Już koło dziesięciu lata, jak ona odeszła do Pana Boga. Wielka potężna rosyjska kobieta, Pelagia, przypominała mi Wasylisę Kożyn, która gnała narodową lagą Francuzów z rosyjskiej ziemi. U niej zawsze był wesoły, nawet łobuzerski, wyraz twarzy i wszyscy trochę się jej bali. Jak prawdziwa Błogosławiona, była Pola doskonale bezstronna i mogła rąbnąć prawdę-matkę każdemu, jeśli uważała że tak trzeba. Jej bał się nawet nasz nadzwyczajny proboszcz protojerej Dymitr Akinfijew, obecnie też zmarły. Kiedy ona wchodziła do świątyni, o tym natychmiast wszystkim stawało się wiadomo według głośnego i potężnego westchnienia i basowitego: «Panie zmiłuj się, Przenajświętsza Bogurodzico wybaw nas, święty Mikołaju módl się do Boga o nas». Ona zawsze uroczyście przechodziła naprzód, niezależnie od ilości narodu i stawała prawie naprzeciwko Carskich Wrót. Przechodząc koło niej z kadzidłem, protojerej Dymitr zwykle mówił z uśmiechem : «Pola, nie hałasuj». Ona w odpowiedź też uśmiechała się i spoglądała swoim łobuzerskim oczkiem, a jeszcze mogła przy tym głośno ziewnąć. Naród ją przepuszczał pokornie i z szacunkiem, jak archijereja.

Całe życie Pola pracowała jako motorniczy tramwaju. Jej jedyny syn zginął i resztę życia ona przeżyła sama, prawie codziennie przebywając w świątyni. Czasami na długo znikała, prawdopodobnie jeździła do świętych miejsc, pielgrzymowała. Po jej długiej nieobecności zaczynaliśmy się niepokoić, gdzież nasza Błogosławiona Pola i ona natychmiast pojawiała się ze swoim szumnym westchnieniem. Ojciec Dymitr w takich wypadkach mówił: «Tak oto, Dzięki Bogu, Pola wróciła» i u wszystkich poprawiał się nastrój. Bardzo głośno basem Pelagia śpiewała  Symbol Wiary podczas liturgii.

Zimą i latem Pelagia ubierała się mniej więcej jednakowo, w pluchę na ogromne półbuty wkładała jeszcze celofanowe torby. Ulicą szła ciężkim potężnym chodem, całkowicie nikogo się nie bojąc. Przypadkiem zaobserwowałem taki obraz. Koło dziesięciu dzikich psów zapędziło na drzewo przestraszonego na śmierć kociaka i szczerząc zęby, czekały, kiedy on stamtąd upadnie. Pola podeszła i tak wrzasnęła na psy, że te rzuciły się w rozsypkę, według słów klasyka, «wyprzedzając własny wizg».

Pewnego razu, spotkawszy mnie w świątyni, psotnie powiedziała: «No dzień dobry, szumiał surowo Brański las!». I od tamtej pory zaczęła witać mnie tylko tak.


Aleksander Sjergiejewicz

«Sasza, Sasza», zwracają się do niego wszyscy, w tym i zieloni chłopcy przysługujący w ołtarzu. A Sasza-to już po siedemdziesiątce. Całe życie on w naszej świątyni. Człowiek zadziwiającej pokory i łagodności, posiadający przy tym ogromną siłę fizyczną, która nawet teraz w nim jeszcze nie wyschła. Wspaniały cieśla, dacharz i introligator. Iluż ludziom on w swoim czasie wybudował chaty i oprawił książki prawie bezpłatnie, nie policzyć. Całe życie on przeżył z niewierzącą żoną. Przypadek to dla radzieckiego, ale i naszego czasu bardzo rzadki. Zwykle żona - wierząca, a mąż nie.

Aleksander Sjergiejewicz ma dar łez. Na służbie jest on całkowicie pogrążony w modlitwę. Pokornie wykonuje każde polecenie tego, kto go poprosi, nie patrząc na wiek. On nigdy na nikogo nie obraża się, tylko czasami rozstraja się, kiedy jemu nie dają przeczytać szestopsałmija. Ale już jeśli pozwolą, to szczęśliwszego od niego człowieka nie znaleźć. Czyta on głośno ze łzami, umilitielno (wzruszająco). On ma bardzo interesującą powierzchowność, przypominającą służącego Ilji Iljicza Obłomowa Zachariasza. Ani razu nie słyszałem, żeby on kogokolwiek osądził. Zadziwiająco czysta dusza. Bohater z dziecięcym sercem.


Błogosławiona Taniusza

Ona Błogosławiona w pełnym sensie tego słowa, czyli mówiąc bezdusznym medycznym językiem, umysłowo zacofana. Ale, patrząc na nią i obcując z nią, zaczynasz rozumieć całą względność naszych powszechnie przyjętych kryteriów o obecności rozumu. Rzeczywiście, w życiu prawdziwie duchowym często bywa odwrotnie - uznany intelektualista okazuje się pełnym durniem, a ten, kogo uważają za niedorozwiniętego i idiotę, patrzy w tajemnice stworzenia świata i jemu otwiera się sens bytu. Przecież nie darmo Dostojewski nazwał jedno ze swoich arcydzieł «Idiota».

Mama Taniuszy  wkrótce po powiciu córki przyjęła stan zakonny. Wiele lata one we dwie przeżyły w niedużym pokoju w komunalnym mieszkaniu. I Taniusza też przyjęła postrzyżyny mnisze. Po śmierci matki jej przyszło się żyć niesłodko. Oczywiście mama o ile mogła, przyuczyła ją do samodzielnego życia, ale jednak samotna Taniusza pozostawała pod wieloma względami bezbronna przeciwko złym ludziom i surowym okolicznośćiom. Ale Błogosławionych strzeże Sam Bóg. Dużo Taniusza musiała znieść od współlokatorów, którzy chcieli zawładnąć jej pokojem i otrzymać zupełnie całe mieszkanie. Próbowali ją straszyć, chcieli przekazać ją do domu inwalidów, wywieźć na jakąkolwiek wieś, ale za każdym razem coś urywało się i wszystkie wrogie intrygi rozsypywały się. Do świątyni przychodziła codziennie i spędzała w niej cały dzień, do czasu, kiedy trafiła do szpitala z udarem mózgu. Bywało, służysz proskomidię i nagle zaczyna rozlegać się charakterystyczne rytmiczne postukiwanie. To znaczy, że przyszła Taniusza, siadła naprzeciwko ołtarza na ławkę i zwiesiwszy swoje króciutkie nóżki, postukuje piętami po dolnej części ławy, przypominając nam ewangeliczną prawdę: «Bądźcie jak dzieci». I zawsze ona prosto i czyściutko ubrana, w śnieżnobiałej chustce na wielkiej głowie. Twarz u niej doskonale okrągła z wielkimi, z lekka skośnymi uśmiechającymi się oczami. Siedzi na ławce i cieszy się w Bogu. I znów pojawia się pytanie, któż ją tak starannie i czysto ubierał, przecież sama Taniusza, wydawałoby się, zupełnie nie przystosowywana do życia.

Nie działają złośliwe prawa społecznego darwinizmu na takich, jak Błogosławiona Taniusza. Kiedy ona ostatnio trafiła do szpitala z udarem mózgu, sąsiedzi, jak później wyjaśniło się, już przygotowali wszystkie niezbędne dokumenty do przesiedlenia Taniuszy do domu starców. Ze wszystkimi umówili się, komu trzeba dali łapówki. Im potrzebny był tylko jej ostatni podpis, który oni przewidywali otrzymać chytrością, przypuszczając, że Błogosławioną im będzie nietrudno oszukać. Taniuszy w szpitalu doglądała jedna nasza parafianka Katarzyna, też zadziwiająca kobieta, gotowa natychmiast odezwać się na każde nieszczęście i prośbę. Ona pierwsza dowiedziała się o tym, że Taniusza w szpitalu i zaczęła jeździć do niej, a mnie mobilizowała dawać jej priczast'je (komunikować ją). Przed wypisem Taniusza nagle kategorycznie oświadczyła, że do swego pokoju w mieszkaniu komunalnym nie wróci i dosłownie zażądała, żeby Katarzyna wzięła ją do siebie. A u Kati, oprócz córki, jeszcze i matka-inwalidka. Ale co robić, jak tu się wykręcić, kiedy prosi Boży człowiek. A społeczni darwiniści, liczący, że otrzymają pokój Błogosławionej, odeszli z wielkim nosem. Oto jak Pan Bóg strzeże tych, którzy całkowicie Jemu są oddani! Taniusza po przeprowadzce do Katarzyny szybko zaczęła się poprawiać. Po każdym priczaszczeniju jej stan wyraźnie polepszał się. I teraz po udarze nie zostało ani śladu. A w ogóle, był ten udar? Wygląda na to, że Pan Bóg wszystko urządził w ten sposób, żeby sąsiedzi nie mogli wyrządzić szkody Błogosławionej. Jedyne z powodu czego martwiła się Taniusza - to jej ukochane lalki, pozostające w mieszkaniu komunalnym  i ona ze łzami prosiła Katarzynę, by je zabrać. Katarzyna opowiedziała mi, że kiedy one razem z Taniuszą weszły do pokoju w mieszkaniu komunalnym, to zobaczyły lalki rozszarpane. Wyraźnie nad nimi był dokonany jakiś czarodziejski rytuał. Oto jacy u nas bywają dziś sąsiedzi. Lalki naprawiono, zaszyto, okropiono świętą wodą. Taniusza dokonała nad nimi mnisich postrzyżyn i wszystkie wrogie intrygi rozwiały się.

Kiedy ostatni raz priczaszczałem ją u Katarzyny, ona przytuliła się do mnie jak dziecko i długo nie chciała puszczać i ciągle prosiła, by pomodlić się za nią. Zrobiło mi się jakoś niezręcznie od uświadomienia sobie tego, że mnie grzesznego, prosi pomodlić się człowiek, który i tak u Boga na rękach. Oto wysokość pokory Błogosławionych! Gdzież nam do nich! A Katia mi powiedziała, że ona tak przytula się do mnie, ponieważ nigdy nie widziała swojego ojca, ale bardzo chciałaby go zobaczyć. Taniusza cały czas powtarza: «mama-to moja już dopłynęła do Królestwa Niebiańskiego, a mi jeszcze płynąć i płynąć».


Oto i popłyniemy do Królestwa Niebiańskiego, trzymając się naszych Błogosławionych.

Kapłan Aleksandr Szumskij

Tłumaczenie E. Marczuk


Do strony głównej