Do strony głównej


Na podstawie http://www.voskres.ru Tłumaczenie Eliasz Marczuk


Bierendiejewski świat

Opowiadanie

O zachodzie, kiedy ani jednej żywej duszy już nie spotkasz na ulicy, kiedy opadające za horyzont słońce zdąża jeszcze pomalować przedmioty w niemożliwe w ciągu całego dnia i dlatego niezmiennie wzruszające tony; kiedy długie, koślawe cienie, jak tęskniące duchy, rozlewają się od domów i drzew; kiedy dwa przepiękne i bojaźliwe ptaki - cisza i nieruchomość - przylatują z tajemniczego kraju i składają swoje skrzydła - w tym momencie wydaje się, że Bieriendiejewka - to nie po prostu zubożała i wyludniona wieś przy stacji, ale rzeczywisty zakątek królestwa Bieriendiejów. Tej rosyjskiej bajki, gdzie krzyczą kikimory na bagnie, gdzie diabeł leśny płacze w leśnej głuszy i gdzie krzyże, jakby utkane ze złotych promieni, nieruchomo unoszą się tu i tam w powietrzu, chroniąc Ruś od złych czarów i diabelstw.

Ale złudne jest światło zachodzącego słońca, zniekształcające kolory i zarysy. I nie większe od królestwa Bieriendiejów. Tylko zaświta poranek, jak wszystko pojawi się w swoim właściwym wyglądzie i to, co o zmierzchu wydawało się wspaniałym, ukaże się nagle żałosnym, co było strasznym, zniknie zupełnie, a to, czego nikt nie widział, nagle ujawni się i wstrząśnie swoją brzydotą.

Tych kilka splatających się dookoła cerkwi ulic mieszkańcy nazywają - «Lizki». Chociaż każda ulica ma swoją nazwę, ledwie dostrzegalną na cudem zachowanych rdzawych tabliczkach, przybitych gdzieniegdzie do domów, ta część wsi ma odrębną osobliwą nazwę. Lizką nazywano żyjącą w podobnej do budy chacie upośledzoną na umyśle, którą wiejskie miłujące boga staruszki szanowały, jako, jurodiwą. Ale jeśli i założyć, że Lizka była jurodiwa, to już na pewno nie dla Chrystusa.

Po prostu od samych swoich narodzin, a może i od chaotycznego poczęcia, była Lizka upośledzona i uboga, tak że nawet mówić z sensem nie umiała. I całe swoje niedługie życie - a umarła Lizka mając szesnaście lat - ona tylko tyle robiła, że muczała. I kiedy zaczynali potem wspominać, to okazało się, że oprócz słów «diehi», co w języku Lizki znaczyło «dieńhi (pieniądze)», nikt i nigdy od Lizki nic więcej nie słyszał.

Zdarzało się Lizce i wściekłe krzyczeć, jak od strasznych bólów. A czasami wyskakiwała na ulicę i straszyła przechodniów. Nawet ci, którzy znali Lizkę, a znała ją cała wieś, mimo woli drżeli, kiedy ona nagle pojawiała się i szarpała za rękaw, przygadując: «Diehi, diehi …» Tak więc, czyż można dziwić się przekleństwom, a nawet i szturchańcom, którymi nieraz była nagradzana Lizka. Ale to bywało w rozdrażnieniu i ze strachu. A umyślnie zła Lizce nikt nie czynił. Ludzie nie to, żeby lubili takich jak Lizka i nawet nie to, że żałowali, a jakoś obawiali się, jak złych duchów, starali się zjednać - brak miłości nieraz jest uzupełniana przez strach.

Próbował ojciec Mikołaj, który mieszkał po sąsiedztwie, opowiadać Lizce o wierze. Lizka uważnie słuchała, a kiedy ojciec Mikołaj zamilkł, powiedziała: «Diehi, diehi …» I ojciec Mikołaj zostawił swoje kazanie.

Dlaczego Lizka umarła, nikt nie wiedział. Mówiono coś ni to o sercu, ni to o płucach. Opowiadano różne wersje, włączając najbardziej niemożliwe. Tak, babka Lizki przekonywała, że Lizkę «anieli wzięli». I że niby ona sama widziała, jak wśród nocy ukazali się skądś «ludzie, nie ludzie … a w białych odzieniach», wzięli pod ręce Lizkę i poszli po księżycowej ścieżce. Wszyscy wiedzieli, że to romans babki z Bachusem, ale mimo wszystko wierzyli. Chcieli wierzyć.

Kiedy Lizkę chowano, dzień był wilgotny, z mżawką. I to też pracowało na autorytet Lizki - powtarzano: «Przyroda płacze».

O skraju wsi, gdzie stała cerkiew i gdzie jeszcze zupełnie niedawno można było usłyszeć: «diehi, diehi …», zaczęto mówić: «… to tam, gdzie Lizka żyła». Potem: «gdzie Lizka». A czasem i po prostu: «Lizki». O tych, kto mieszkał tam, mówiono: «mieszkają na Lizkach».

Jednym z godnych uwagi mieszkańców Lizek był ojciec Mikołaj, starszy proboszcz bieriendiejewskiej cerkwi, która do niedawna stała pustą, a potem nagle napełniła się staruszkami, jak szklanka mleka (pozostawiona w letni dzień gdzieś na otwartej werandzie) meszkami. Ojciec Mikołaj cieszył się z tego, że naród Boży przyciągnął się do świątyni. Chociaż wewnątrz czuł, że jedni ciągną według wiary, inni - z nudy, a niektórzy - z nieposiadania innego miejsca, gdzie można by było, choćby na czas, zrzucić ładunek dotychczasowych uczynków, stale noszonych, jakby dręczący i szpecący garb.

Pomimo pstrokacizny i bezpretensjonalności, «naród Boży» okazał się zbity w taką solidną całość, że kto raz odłączył się, już nie mógł wrócić z powrotem, jak nie można przyłożyć na dawne miejsce odbitego kawałka wazy albo glinianej filiżanki. Natomiast i nowicjuszy, niedoświadczonych którzy nie zdążyli jeszcze pokazać swoich złych stron, parafia wciągała i trzymała mocno. Jakby pędzony wiatrem obłok albo stado gzów, unoszących się nad zdobyczą - w przestrzeni i czasie bieriendiejewska parafia nie dzieliła się na osobistości i nie miała osobowości. I jeśli coś zdarzało się wewnątrz parafii, trudno było powiedzieć, kto winny albo, przeciwnie, dzięki komu się zdarzyło.

Ojciec Mikołaj był samotny - jego żona umarła już bardzo dawno, rok po ślubie cerkiewnym, kiedy tylko po ukończeniu seminarium ojciec zaledwie wstąpił na wybraną drogę. Wobec swojej matuszki ojciec Mikołaj odznaczał się czułością i miłością, bywało przyglądał się na nią śpiącą. Po raz drugi się nie ożenił (bo i wg prawa cerkiewnego nie mógł - przyp. E.M.). Ale obraz jego żony zaczął stopniowo jakby topnieć w pamięci ojca Mikołaja, póki wreszcie nie została we wspomnieniu tylko jej ręka od nadgarstka do łokcia - biała, pełna, gładka.

Za mieszkanie ojcu służyła malutka chałupka, zbudowana z grubych pociemniałych kłód. Tak grube były kłody i tak maleńka sama chatka, że wydawało się, jakby zbudowana była z ogromnych polan, narąbanych przez jakichś olbrzymów do olbrzymiego pieca.

Stara twarz ojca Mikołaja, oplątana zmarszczkami i upstrzona plamami, niedbale posadzonymi przez czas, przy rozwiewającej się pajęczynie włosów i brody podobna była na omszały leśny pniak. Ale oczy, które odmówiły płowienia i pozostały ciemnoniebieskie, ożywiały tą twarz. Esteta i miłośnik elegancji podkreśliłby podobieństwo ojca Mikołaja do wróblowskiego „Pana”. Tylko w odróżnieniu od przewrotnego „Pana”, twarz ojca Mikołaja była naiwna i ponad każdą miarę dobroduszna - nigdy nie pojawiał się na niej cień rozdrażnienia albo niezadowolenia.

Dookoła siebie spoglądał ojciec Mikołaj to z zachwytem, to z łagodnością. Świat Boży przyprowadzał w zachwyt tego oczarowanego człowieka, przed którym rzeczywiście uchylona była zasłona wieczności. Wydawało się, że zaglądając za nią, ojciec Mikołaj widział i rozumiał coś, niedostępnego wszystkim pozostałym. Z tego powodu radość nie opuszczała go, z tego powodu żył ojciec Mikołaj, jak gdyby czytał ciekawą książkę.

Stworzywszy świat, Pan Bóg był zadowolony. I, patrząc na ojca Mikołaja, można było pomyśleć, że on być obecnym przy stwarzaniu i współuczestniczy w Bożej radości, spostrzegając od tamtej pory w każdej istocie, w każdej rzeczy dookoła siebie prawicę Stwórcy.

I marzył ojciec Mikołaj, że być może nastąpi taki czas, kiedy w odosobnieniu i ciszy, żeby nie rozpraszał żaden niespokojny głos, w skupieniu i milczeniu, usłyszy on anielski chór i tchnienie Ducha. Ale tymczasem była parafia, pstra i niespokojna, której mnóstwo wrzaskliwych i zgrzytliwych głosów, miał obowiązek wysłuchiwać ojciec Mikołaj.

Minął rok od dnia śmierci Lizki, jak w Bieriendiejewce nagle zjawiła się Marinka - jej matka. Pijącej i zostającej w mieście bez pracy Marincie pozostało, wydaje się za trzy miesiące urodzić. Z tym ona i przybyła w rodzinne strony, uważając, oczywiście, że lepszego miejsca ona mimo wszystko nie znajdzie. Ale rodzinna wieś powitała Marinkę nieprzychylnie.

W Bieriendiejewce czekała na nią cała sfora opinii i przydomków, które ledwie Marinka ukazała się przy opłotkach, powyskakiwały, jakby psa z zakątków i bram i naraz zawisły na niej. Przezwiska, z których najłagodniejszym było «Nicpoń», sypały się z ust współmieszkańców wsi z powodu Marinki, w nagrodę za ten obraz życia, który ona prowadziła od młodych lat i którym niezmiennie obrażała cnotliwych ziomków.

Wcześnie poznała wino, wcześnie posmakowała miłość, Marinka nie znała i nie chciała innego życia. Kiedyś była jak wszyscy. Ale właśnie te szare okoliczności określiły cały jej dalszy los. Kiedy zaczęła czuć swoje ciało, kiedy ciało zaczęło wołać do niej, kokietując i wszelkimi sposobami starając się przyciągnąć do siebie jej uwagę, Marinka nagle zachciała ukazywać się przed rówieśnikami dorosłą, a przed dorosłymi - jakoś w szczególny sposób wolną. W tym celu Marinka obcięła sobie warkocz, wystrzygła na czole grzywkę, jak u mieszkańców stajni i za pomocą tabletek ciemnoblond włosy zrobiła na jaskrawożółte. Następnym krokiem na drodze Marinki do wolności stały się papierosy «Prima», sprzedawane w spółdzielni wiejskiej i nie podawane przez sprzedawczynię Walentynę uczniom. Na wsi było wiadomo, że sprzedawczyni Walentyna nie samowolnie sprzeciwia się prawom młodzieńczym, ale ma umowę z dyrektorem szkoły i radą wiejską. Jednakże przeszkoda w jej osobie była całkowicie przezwyciężana - zawsze znajdował się ktoś litościwy, kupujący papierosy za pieniądze uczniów, a potem obficie częstujący się z paczki.

Z początku Marinka, której nieokrzepła dusza stała się zakładniczką umacniającego się ciała, «strzelała» papierosa u chłopaków, ale szybko doszła do przekonania, że rozporządzać paczką trzeba samej. I jakoś obok spółdzielni wiejskiej ona podeszła do solarza Koli i wyciągnąwszy do niego szesnaście kopiejek, powiedziała jak można najfiglarniej:

- Słyszysz, Kola?.. Weź mi «Primę»…

Kola zmierzył Marinkę spojrzeniem i zrozumiał, że papieros w zębach tej młodej blondynki - tylko początek jakiegoś młodzieńczego przedstawienia, w którym może znajdzie się i dla niego miejsce.

Kola kupił Marincie «Primę»i od tamtej pory oni zaczęli hulać. Tak to się nazywało.

Chodzili na Wilczą Górę, na zabawę do Pogoriełowki - sąsiedniej wsi. Potem Kola pociągnął Marinkę w groch. Trzaskające łodygi grochu kłuły, jakby wypychały precz nieproszonych gości. A Marince podobało się i ni podobało się. Kola był nieładny, pryszczaty, z ostrą grdyką, patrząc na którą, można było pomyśleć, że Kola połknął orzech włoski i ten orzech tak i utknął mu w gardle. Marinka patrzyła na grdykę i jej nieodparcie chciało się ją potargać. Do tego od Koli zawsze pachniało czymś kwaśnym i Marinka mimo woli krzywiła się od tego zapachu. Ale Kola był o dziesięć lad od niej starszy, a Marince pochlebiało spacerowanie z dorosłym chłopakiem i tolerowała go.

Nudę życia można pokonać albo przyjąwszy ją jako niewzruszoną i niezwyciężoną rzeczywistość, albo przekształciwszy samo życie, albo odurzywszy się. Najbardziej nieszczęśliwymi ludźmi są ci, którzy wcześnie przyzwyczaili się nudzić, którzy zrozumieli albo chociaż domyśliliby się, że ziemskie życie jest tragiczne i odrażające, ale zrozumiawszy albo domyśliwszy się, nie znaleźli w sobie ani siły, ani zdolności, ani odwagi, aby zmienić coś dookoła. I nieszczęśliwi do końca swoich dni bywają, jak furiami, pędzani ni to tęsknotą po straconej szczęśliwości, ni to niemożliwością zaspokojenia tej tęsknoty …

Potem, żeby skryć następstwa swojej grochowej miłości, Marinka zrobiła rozpaczliwy krok, a Kola udawał, że nie zna Marinki. Ale pojawili się inni chłopcy, ochoczy do próżnych rozweseleń, których nieodłączną częścią powinna być zgodna na wszystko kobieta. I przedstawienie się zaczęło.

Matka Marinki owdowiała już wiele lat temu i dlatego czuła się skrzywdzoną. W nic, oprócz swojego żalu, wnikać nie chciała. Z tego powodu, że tak bardzo uważnie wpatrywała się w siebie, żywiąc żal,że niczego innego jej po prostu nie udawało się zobaczyć. I dopiero nasłuchawszy się czasami od oburzonych kumpelek o zachowaniu się Marinki, matka brała się ją wychowywać, okładając ją ręcznikiem albo inną jaką szmatą i powtarzając te przykre słowa, które już sznurem ciągnęły się za Marinką po wsi.

Ale potem ten zapał mijał i ona znów pogrążała się w jakiś tępy egoizm, robiąc tylko to, czego nie można było nie robić. Tak na przykład nie wolno było nie wychodzić do pracy - matka Marinki pracowała w garbarni skór - nie wolno było nie gotować obiadu. I ona chodziła i gotowała. Tak i obiecujący zapomnienie Bachus dawno już dotknął jej serca.

Do tego czasu, zanim Marinka w ciąży przyszła do Bieriendiejewki, kumpelki jej matki z fabryki utworzyły parafię. Okołocerkiewne życie nadawało zwykłym zjawiskom niezwykły sens i malowało w niezwykłe kolory. Śmierć upośledzonej Lizki przekształciła się w zgon sprawiedliwej, przyjazd Marinki - w apokaliptyczne zjawienie się nierządnicy. I jeśli na Marinkę nie poleciały kamienie, to wyłącznie dzięki prostej wskazówce z góry, tak wymownie i wzruszająco przekazanej przez ewangelistę.

Ojciec Mikołaj pamiętał Marinkę i słyszał, co o niej mówili. I dlatego, kiedy ona pojawiła się w świątyni - nieładna, podpita, w starym lekkim płaszczu, nie schodzącym się na brzuchu - on pośpieszył na jej spotkanie i jak można najbardziej czule, zapytał:

- No co, Marinko?

Ojcu Mikołajowi wydało się, że Marinka przyszła ze skruchą. I chociaż on odpędzał od siebie niepotrzebne myśli, ale zdążył mimo wszystko pomyśleć, że naturalnym dla Marinki byłoby paść w tej chwili na kolana i obmyć się łzami, wznosząc albo załamując ręce. Ale Marinka, ślizgając się oczyma po górnym poziomie ikonostasu, skąd spoglądali w dół zaniepokojeni prorocy z rozwiniętymi w rękach zwitkami, powiedziała ochrypłym głosem:

- Żreć nie mam co …

Powiedziała niedbale, nie patrząc na ojca Mikołaja, tępo szperając oczyma po ikonostasie, jakby usiłując zrozumieć, do kogo by tu lepiej zwrócić się o kawałek. I wydawało się, że Marince po prostu chciało się wymigać od natrętnego popa i że swoim słowom nie nadawała sensu, który w nie został włożony. Ale ojciec Mikołaj, nagle zawstydziwszy się czegoś i z bólem rozpatrując żałosną figurę przybyłej, nie wahał się, że sprawa przedstawiała się właśnie tak, jak mówiła Marinka, albo bardzo blisko temu. I dla Marinki i dla jej lekkomyślnej matki i dla niewinnego tymczasem w niczym niemowlęcia, które nie zdążyło się nawet urodzić.

Cofnąwszy się od Marinki w zakłopotaniu, ojciec Mikołaj już wiedział, co ma robić.

Ustalonego przez parafię ojcu Mikołajowi wynagrodzenia, samotnemu i niewybrednemu kapłanowi wystarczało z nadmiarem. Co było potrzebne staruszkowi, którego pierwszą i jedyną przyjemnością była modlitwa? Skrawek kraszeniny i kęs kwaszeniny - syty i ubrany.

Oto dlaczego w kuchni u ojca Mikołaja, na półce z kaszą, w blaszanym radzieckim pudełku po cukierkach przechowywały się rosyjskie bilety bankowe. Uwzględniając tryb życia i skąpe potrzeby ojca Mikołaja blaszane pudełko było zobowiązane tym, że bilety do niego były tylko wkładane. Ale nigdy wyjmowane. I oto po raz pierwszy w całej historii swojej służby w roli sejfu blaszane pudełko z wieżami Moskiewskiego Kremla na pokrywce otworzyło się po to, aby się opróżnić.

Wieże Kremla zamrugały czerwonymi gwiazdami, zawiaski skrzypnęły dzielnie, starcza ręka zanurzyła się do pudełka i, usiłując chwycić zawartość, podrapała kilkakrotnie po dnie skostniałymi paznokciami. Wreszcie pokrywka zatrzasnęła się i puste pudełko udało się na półkę do kaszy. A ojciec Mikołaj udał się do sąsiadek.

Na drugi dzień w Bieriendiejewce dyskutowano o zniknięciu Marinki z poważną sumą, podarowaną jej przez ojca Mikołaja. Ktoś zachwycał się starym kapłanem, ktoś złorzeczył, a ktoś nawet przekonywał, że «takich pieniędzy tak po prostu nie dają», napomykając o udziale ojca Mikołaja w ciekawej sytuacji Marinki. I tylko parafia zachowywała milczenie. Póki wreszcie czyjś skrzypiący głos nie powiedział zjadliwie:

- Widać, dużo mu płacimy …

I chociaż wszyscy wiedzieli, że ojciec Mikołaj nie pokusił się na cudze, że pieniądze, które zniknęły razem z Marinką, rzeczywiście były jego pieniędzmi, ale gdzieś z samego brzegu parafii, a, może przeciwnie w jej sercu, coś nagle poruszyło się. Natychmiast poruszyło się coś i obok, a w chwilę później ruch udzielił się już wszystkim krańcom. I parafia zakołysała się. Pstrząca się ogórkami i różami, parafia wyciągnęła mnóstwo rąk z powykręcanymi przez zapalenie stawów palcami i zazgrzytała, zaskrzypiała mnóstwem głosów.

Kasę tworzyła parafia i rozporządzała nią też parafia. I oto teraz wychodziło, że wyrwane z domu i przyniesione do cerkwi ruble i kopiejki okazały się, z lekkiej ręki ojca Mikołaja, w kieszeni u tej, o której najlepsze, co można było powiedzieć - to «nicpoń».

W sobotę na wieczorne nabożeństwo zebrała się cała parafia. Głucho postukując kijkami, przyszli nawet ci, komu trudno było chodzić. Podczas służby działali spiskowcy: Wymieniali spojrzenia, szeptali, ci, którzy stali bliżej od ołtarza, co chwilę kręcili się i dawali znaki tym, którzy przyszli później i stali przy wejściu. A kiedy wiecznie krzątająca się Natalia Iwanowna obeszła wszystkich i z zakłopotaną twarzą, patrząc na którą można było pomyśleć, że zaczęła się wojna i Natalia Iwanowna śpieszy się o tym zakomunikować, powiedziała o czymś na ucho każdemu, po cerkwi, jak lekki wietrzyk, rozniosły się słowa: «Nie rozchodzimy się … nie rozchodzimy się … nie rozchodzimy się …»

Tylko ojciec Mikołaj niczego nie słyszał i nic nie podejrzewał, ale odprawiał ofiarnie, krocząc koło kobiet -spiskowców w kłębach dymu kadzidlanego, jakby Sam Pan Bóg Sawaof wśród zdradzających Go pierwszych ludzi.

A kiedy skończyła się służba, parafia wzięła w pierścień ojca Mikołaja w kruchcie. Najpierw nikt nie decydował się zagadać o «sprawie» i mowa była o drobnostkach. Ktoś nie w porę zauważył, że «wiosna w tym roku przewlekła, chociaż i Wielkanoc była wczesna». Ojciec Mikołaj odpowiadał coś o cierpliwości i o tym, że «Pan Bóg, na pewno, wkrótce już uraduje nas słoneczkiem». Ktoś powiedział, że «sadzać pora, a w ogrodzie ciągle śnieg». I ojciec Mikołaj z niezmiennym uśmiechem odpowiedział, że «pod słoneczkiem stopnieje, a w wilgotnej ziemi wzejdzie lepiej». I wszystkie te słowa - o słoneczku, o cieple, o zbliżających się wschodzeniach - złagodziły staruchy i jakby przygasiły iskry oburzenia, przyniesione po to, żeby, rzucone do nóg ojca Mikołaja, rozpaliły się w pożar. Pożar tej bezsensownej, ale pobudzającej duszę złości, którą dla wygody i samousprawiedliwienia nierzadko nazywają miłością do sprawiedliwości. Ale w tym sam czasie, kiedy wydało się, że oto teraz wszyscy rozejdą się i absurdalna historia z lekkomyślną Marinką będzie zapomniana na zawsze, rozbrzmiało skrzypiące:

- Rzeczywiście już … gdyby nie ogród warzywny, zdechliby …

I natychmiast, jakby oprzytomniawszy i bojąc się, aby znów nie dostać się pod wdzięk ojca Mikołaja, staruszki zalamentowały:

- Żyjemy niebogato, trzeba zastanowić się!..

- Ostatnią kopiejkę od siebie do cerkwi niesiemy!..

- A on naszą emeryturę - swawolnicy-Marince!..

- Jeśli za dużo, to po prostu zwróciłby!..

Ojciec Mikołaj próbował coś odpowiadać, ale jego nie słuchali. Pod jego adresem leciały nowe oskarżenia:

- Swoje kochanki za nasze pieniądze utrzymuje!..

- Wstydziłby się! Stary już!..

Dookoła siebie ojciec Mikołaj widział to pomarszczone żółte policzki, to nalane czerwone. Od duchoty i rozpływającego się zapachu stęchlizny staruszkowi, który nie zawsze nawet i rozumiał, kto zadaje mu pytanie, zakręciło się w głowie. Dokąd by on się nie obrócił, przed nim, jakby nawleczone na nitkę, skakały twarze staruszek z kłującymi oczkami, ze stroszącymi się, podobnymi na ściernisko resztkami brwi. Jego oddech zrobił się ciężki, ale jednocześnie zaczął bardzo żałować rzucających się na niego staruch. Jako człowiekowi, który już wybiera się do błogosławionej krainy, bywa żal tych, kto pozostaje w obrzydłym kawałku wszechświata. Nagle zobaczył, że staruchy skręcają się od tajemniczego, męczącego je bólu, przezwyciężyć którego nie mają sił, a wyzdrowienie jest niemożliwe.

- Panie! - Nagle wykrzyknął kapłan. - Nie wie …

Ale skończyć nie zdążył, ponieważ w tym momencie staruchy zniknęły i dźwięki muzyki, od której w zachwycie zamierała dusza, doleciały do jego słuchu …

Kiedy ojca Mikołaja chowano, dzień był pochmurny, wilgotny z mżawką. Ulice były pokryte brudem jak szczeciną, woda w kałużach z obrzydzeniem marszczyła się. Ale pod wieczór rozpogodziło się. I nie zdążywszy schować się za lasem, pojawiła się czerwona kula słońca. Bieriendiejewka opustoszała i przemieniła się.

A po roku w Bieriendiejewce wybuchł pożar. Jak i dlaczego zajęła się płomieniem opustoszała chałupka ojca Mikołaja, pozostało tajemnicą. Uratować osieroconego domku nikt nawet nie próbował. Myśleli tylko, jakby nie dopuścić do rozprzestrzenienia się ognia na sąsiednie gospodarstwa. I już pod wieczór na tym samym miejscu, gdzie żył ojciec Mikołaj, tkwił wśród sterty popiołu i głowni zwęglony piec, jakby pijana baba, która nagle zrzuciła odzież. Ale kiedy wysechł ostudzony deszczem popiół, kiedy rozwiał się smród mokrych węgli, piec rozebrano na cegły. I nic, oprócz cerkwi, nie przypominało więcej o ojcu Mikołaju. Jak gdyby go nigdy i nie było.

Swietłana Zamlełowa

Bieriendiei - Jest wersja , że to koczownicy, którzy odłączyli się i zostali wasalami Rusi. Pieczyngowie i Połowcy nazwali ich «bierіndі»: zdradzili siebie, oddali siebie, poświęcili się, skąd do rosyjskich kronik weszło słowo «bieriendiei». Aleksander Asow uważa bieriendiejew za słowiańskie pokolenie. Słowo "bieriendiei" on wywodzi od "BIER" - niedźwiedź (bierłoga; bier-łoga). Prawdopodobnie, totemem sugerowanego słowiańskiego plemienia był niedźwiedź, wskutek czego utrwaliła się taka nazwa.

Kikimora, sziszimora – w wierzeniach słowiańskich szkodliwy duch domowy.

Kikimora, uważana niekiedy za żonę domowego, przybierała postać maleńkiej kobiety, choć potrafiła także stać się niewidzialna. Była wroga wobec mężczyzn, po nocach budziła niemowlęta, plątała przędzę, czasami szkodziła także zwierzętom domowym, zwłaszcza zaś kurom. Sama jednak bardzo chętnie przędła i dziergała koronki, przy czym furkot jej wrzeciona uznawano za zły znak.

Jurodiwa, Jurodiwyj – głupi, nierozsądny

Jurodiwyj Christa radi – saloita, pot szaleniec Chrystusowy: człowiek celowo pozorujący głupotę, brak rozsądku, narażając się na kpiny i szykany, uczestnicząc w ten sposób w poniżeniu i cierpieniu Chrystusa.

Bachus W starogreckiej mitologii młodszy z olimpijczyków, Bóg winiarstwa, produktywnych sił przyrody, natchnienia i religijnej ekstazy. Wspomniany w «Odysei» (XXIV 74). W rzymskiej mitologii (Liber) lub (Bacchus).

Kraszenina - Grube farbowane chłopskie płótno.

Kwaszenina - 1. Kwaśna kapusta. 2. Zakwaszona nać (zieleń) z warzyw w charakterze paszy dla bydła

Sawaof – Bóg Zastępów, Bóg mocy niebieskich


Do strony głównej