Do strony głównej |


Na podstawie https://azbyka.ru/fiction/barnaulskoe-chudo/, tłumaczenie Eliasz Marczuk


Barnaulski cud

Opowieść o prawdziwych wydarzeniach, które zaszły w mieście Barnauł z Kławdiją Ustiużaniną w 1964 roku

Opowiadanie zapisane przez jej syna protojereja Andrieja Ustiużanina

Jestem Ustiużanina Kławdija Nikiticzna, urodziłam się 5 marca 1919 roku we wsi Jarki Nowosybirskiego obwodu w wielodzietnej rodzinie chłopskiej Nikity Trofimowicza Ustiużanina. W rodzinie było nas czternaścioro dzieci, ale Pan w Swojej łasce nas nie zostawił.

W 1928 r. straciłam matkę. Starsi bracia i siostry poszli pracować (ja byłam w rodzinie przedostatnim dzieckiem). Ojca ludzie bardzo lubili za jego wrażliwość i sprawiedliwość. On pomagał potrzebującym wszystkim, czym tylko mógł. Kiedy zachorował na dur brzuszny, to ciężko zrobiło się w rodzinie, ale Pan nie opuścił nas. Ojciec zmarł w 1934 r.

Po siedmioletniej szkole podstawowej poszłam uczyć się do technikum, a potem skończyłam szkołę kierowców (1943-1945). W 1937 r. wyszłam za mąż. Po roku urodziła się córka Aleksandra, ale po dwóch latach zachorowała i umarła. Po wojnie straciłam męża. Ciężko było samej, musiałam pracować na wszelkich pracach i posadach.

W 1941 r. zaczęła boleć mi trzustka, i zaczęłam korzystać z pomocy lekarzy.

Wyszłam po raz drugi za mąż, dzieci u nas długo nie było. W końcu w 1956 r. urodził się mi syn Andriusza. Kiedy dziecko skończyło 9 miesięcy, rozeszliśmy się z mężem, dlatego że on zaczął mocno pić, był zazdrosny o mnie, źle odnosił się do syna.

W latach1963-1964 musiałam położyć cię do szpitala na badania. Wykryto u mnie złośliwego guza. Jednak, nie chcąc mnie martwić, powiedziano mi, że guz jest łagodny. Chciałam, żeby powiedziano mi prawdę, nic nie ukrywając, ale poinformowano mnie tylko, że moja karta jest w poradni onkologicznej. Przyszedłszy tam i chcąc poznać prawdę, udałam, że jestem moją siostrą, która interesuje się historią choroby krewniaczki. Odpowiedziano mi, że mam złośliwego guza, czyli tak zwanego raka.

Zanim położyć się na operację, musiałam, na wypadek śmierci, zabezpieczyć syna i sporządzić spis mienia. Kiedy spis zrobiono, to zaczęłam wypytywać krewnych, kto weźmie mego syna do siebie, ale nikt się nie zgodził, i wtedy urządziliśmy go w sierocińcu.

17 lutego 1964 roku przekazałam obowiązki w moim sklepie, a 19 lutego byłam już na operacji. Przeprowadzał ją znany profesor Izrail Isajewicz Niejmark (żyd według narodowości) wraz z trzema lekarzami i siedmioma praktykantami-studentami. Wycinać cokolwiek z żołądka nie miało sensu, ponieważ cały był objęty rakiem; wypompowano 1,5 litra ropy. Wprost na stole operacyjnym nastąpiła śmierć.

Samego procesu oddzielenia mojej duszy od ciała nie czułam, tylko nagle zobaczyłam swoje ciało z boku tak, jak widzimy, na przykład, jakąś rzecz: palto, stół itp. Widzę, jak wokół mego ciała krzątają się ludzie, starając się przywrócić mnie do życia.

Ja wszystko słyszę i rozumiem, o czym oni rozmawiają. Czuję i przeżywam, ale dać i m znać, że jestem tu, nie mogę.

Nagle znalazłam się w bliskich i drogich mi miejscach, tam, gdzie mnie kiedyś skrzywdzono, gdzie płakałam, i w innych trudnych i pamiętnych mi miejscach. Jednak nie widziałam obok siebie nikogo, i ile upłynęło czasu na to, żebym mogła pobyć w tych miejscach, i w jaki sposób się przemieszczałam – wszystko to pozostało dla mnie niepojętą tajemnicą.

Nieoczekiwanie znalazłam się w całkiem nieznanym mi miejscu, gdzie nie było ani domów mieszkalnych, ani ludzi, ani lasu, ani roślin. Zobaczyłam tu zieloną aleję, niezbyt szeroką i niezbyt wąską. Chociaż i znajdowałam się w tej alei w poziomej pozycji, ale leżałam nie na samej trawie, a na ciemnym kwadratowym przedmiocie (przykładowo 1,5 na 1,5 metra), jednak z jakiego on był materiału, nie mogłam określić, ponieważ nie byłam w stanie dotknąć go swymi rękoma.

Pogoda była umiarkowana: niezbyt zimno i nie bardzo gorąco. Nie widziałam, żeby tam świeciło słońce, jednak nie można powiedzieć, żeby pogoda była pochmurna. Zapragnęłam zapytać kogokolwiek o to, gdzie ja jestem. Po zachodniej stronie zobaczyłam wrota, przypominające swoją formą carskie wrota w Bożej cerkwi. Blask zaś: od nich był tak silny, że gdyby można było porównać blask złota czy innego jakiegoś drogocennego metalu z ich blaskiem, to on byłby w porównaniu z tymi wrotami węglem (nie blask, a materiał).

Nagle zobaczyłam, że ze wschodu w moim kierunku idzie wysoka Kobieta. Surowa, ubrana w długą szatę (jak dowiedziałam się później – mnisią), z nakrytą głową. Widać było surową twarz, końce palców rąk i część stopy przy chodzie. Kiedy Ona stąpała nogą na trawę, to ta uginała się, a kiedy zabierała nogę, to trawa prostowała się, przyjmując swoje poprzednie położenie (a nie tak, jak bywa zwykle). Obok niej szedł dzieciak, sięgający jej tylko do ramienia. Starałam się zobaczyć jego twarz, ale jednak mi się to nie udało, dlatego że on cały czas odwracał się do mnie albo bokiem, albo plecami. Jak dowiedziałam się później, to był mój Anioł stróż. Ucieszyłam się, myśląc, że kiedy oni podejdą bliżej, to będę mogła dowiedzieć się od nich, gdzie się znajduję.

Cały czas dzieciak o coś prosił u Kobiety, głaskał Jej rękę, Ale Ona traktowała go bardzo chłodno, nie zważając na jego prośby. Wtedy pomyślałam: „Jakaż Ona bezlitosna. Jeśli by mój syn Andriusza prosił mnie o cokolwiek tak, jak prosi u Niej ten dzieciak, to ja nawet za ostatnie pieniądze kupiłabym mu to, o co on prosi”.

Nie doszedłszy 1,5 czy 2 metry Kobieta, podniósłszy do góry oczy, zapytała: „Panie, dokąd ją?” Usłyszałam głos, który odpowiedział Jej: „Ją trzeba spuścić z powrotem, ona nie w porę umarła”. To był jakby płaczący męski głos. Jeśli można by było go opisać, to byłby to baryton o aksamitnym odcieniu. Kiedy to usłyszałam, to zrozumiałam, że jestem nie w jakimś mieście, a na niebie. Ale wraz z tym pojawiła się u mnie nadzieja na to, że będę mogła spuścić się na ziemię. Kobieta zapytała: „Panie, na czym ją spuścić, ona ma krótkie włosy?” Znów usłyszałam odpowiedź: „Daj jej warkocz w prawą rękę, w kolorze jej włosów”.

Po tych słowach Kobieta weszła do widzianych wcześniej przeze mnie wrót, a Jej dziecko zostało stojąc przy mnie. Kiedy Jej nie było, to pomyślałam, że jeśli ta Kobieta rozmawiała z Bogiem, to i ja mogę, i zapytałam: „U nas na ziemi mówią, że u was jest tu gdzieś raj?” Jednak odpowiedzi na moje pytanie nie było. Wtedy jeszcze raz zwróciłam się do Pana: „U mnie zostało maleńkie dziecko”. I słyszę w odpowiedzi: „Ja wiem. Ty żałujesz go?”

- „Tak” – odpowiadam i słyszę: „Tak więc, Ja każdego z was trzykrotnie bardziej żałuję. A was u Mnie tyle, że nie ma takiej liczby. Wy według Mojej łaski chodzicie, Moją łaską oddychacie i Mnie też na różne sposoby nakłaniacie”. I jeszcze usłyszałam: „Módl się, mizerny wiek życia został. Nie ta modlitwa silna, którą gdzieś wyczytałaś czy nauczyłaś się, a ta, która z czystego serca, stań w dowolnym miejscu i powiedz Mi: „Panie, pomóż mi! Panie, daj mi!” Ja was widzę, Ja was słyszę”.

W tym czasie wróciła Kobieta z warkoczem, i ja usłyszałam głos, zwracający się do Niej: „Pokaż jej raj, ona pyta, gdzie tu jest raj”.

Kobieta podeszła do mnie i przeciągnęła nade mną Swoją rękę. Jak tylko Ona to uczyniła, mnie jakby prądem podrzuciło, i od razu okazałam się w pozycji pionowej. Po tym Ona zwróciła się do mnie ze słowami: „Wasz raj na ziemi, a tu oto jaki raj” – i pokazała mi po lewej stronie. I tu ja zobaczyłam wielkie mnóstwo ludzi, ciasno stojących przy sobie. Wszyscy oni byli czarni, obciągnięci opalona skórą. Było ich tak wielu, że, jak się mówi, jabłko nie miało gdzie upaść. Białe były tylko białka oczu i zęby. Od nich szedł taki nieznośny smród, że kiedy ja już ożyłam, to jeszcze jakiś czas go odczuwałam. Zapach w toalecie w porównaniu z nim to jak perfumy. Ludzie rozmawiali miedzy sobą: „Ta z ziemskiego raju przybyła”. Oni starali się poznać mnie, ale ja nikogo z nich nie mogłam rozpoznać. Wtedy Kobieta powiedziała mi: „Dla tych ludzi najdroższą jałmużną na ziemi – jest woda. Jedną kroplą wody gasi pragnienie niezliczone mnóstwo ludzi”.

Potem Ona znów przeciągnęła ręką, i ludzie przestali być widoczni. Ale nagle widzę, że w moją stronę porusza się dwanaście przedmiotów. Swoją formą przypominają taczki, ale bez kół, jednak nie było widać i ludzi, którzy by je przemieszczali. Te przedmioty przemieszczały się samoczynnie. Kiedy podpłynęły do mnie, Kobieta dała mi warkocz do prawej ręki i powiedziała: „Stąpaj na te taczki i idź cały czas do przodu”. I ja poszłam najpierw prawą nogą, a potem dostawiłam do niej lewą (nie tak jak my chodzimy – prawa, lewa).

Kiedy w ten sposób doszłam do ostatniej – dwunastej, to ona okazała się bez dna. Zobaczyłam całą ziemię, i to tak dobrze, wyraźnie i jasno, jak my nawet swojej dłoni nie widzimy. Zobaczyłam cerkiew, przy niej sklep, w którym ostatnio pracowałam. Powiedziałam do Kobiety: „Ja pracowałam w tym sklepie”. Ona odpowiedział mi: „Ja wiem”. A ja pomyślałam: „Jeśli Ona wie, że ja tam pracowałam, to wychodzi, że Ona wie, i czym ja tam się zajmowałam”.

Zobaczyłam i naszych duchownych, stojących do nas plecami w cywilnych ubraniach. Kobieta zapytała mnie: „Czy poznajesz kogokolwiek z nich?” Przyjrzawszy się im uważniej, wskazałam na o. Nikołaja Wajtowicza i nazwałam go po imieniu-otczestwu (i po imieniu ojca), jak to czynią świeccy ludzie. W tym momencie duchowny obrócił się w moją stronę. Tak to był on, na nim był garnitur, którego wcześniej ja nigdy nie widziałam.

Kobieta powiedziała: „Stawaj tu”. Ja odpowiedziałam: „Tu nie ma dna, ja upadnę”. I słyszę: „Nam i trzeba, żebyś ty upadła”. – „Ale ja się rozbiję”. – „Nie bój się, nie rozbijesz się”. Następnie Ona potrząsnęła warkoczem, i ja ocknęłam się w trupiarni w swoim ciele. Jak, albo w jaki sposób weszłam w nie – nie wiem. W tym czasie do trupiarni wniesiono mężczyznę, u którego była odcięta noga. Ktoś z sanitariuszy zauważył we mnie oznaki życia. Zakomunikowano o tym lekarzom i oni podjęli wszelkie niezbędne czynności, ratownicze: dali mi poduszkę tlenową, zrobili zastrzyki. Martwą byłam trzy doby (umarłam 19 lutego 1964 r., ożyłam 22 lutego). Po kilku dniach, nie zaszywszy jak należy gardła i zostawiwszy przetokę w boku brzucha, wypisano mnie do domu. Głośno mówić nie mogłam, dlatego wypowiadałam słowa szeptem (uszkodzono wiązadła głosowe). Kiedy byłam jeszcze w szpitalu, mój mózg odmarzał bardzo powoli. To przejawiało się w ten sposób. Na przykład, rozumiałam, że to moja rzecz, ale jak ona się nazywa, od razu przypomnieć nie mogłam. Albo kiedy przychodził do mnie mój syn, to rozumiałam, że to moje dziecko, ale jak się nazywa – nie mogłam przypomnieć. Nawet wtedy, gdy byłam w takim stanie, jeśli by mnie poprosili opowiedzieć o tym, co widziałam, od razu bym to spełniła. Z każdym dniem robiło się mi coraz lepiej i lepiej. Niezaszyte gardło i przetoka w boku brzucha nie pozwalały mi normalnie jeść. Kiedy cokolwiek jadłam, to część jedzenia przechodziło przez gardło i przetokę.

W marcu 1964 r. położyłam się na powtórną operację po to, żeby poznać stan swego zdrowia i żeby zaszyto mi szwy. Powtórną operację przeprowadzała znana lekarka Alabjewna Walentina Wasiljewna. Podczas operacji widziałam jak lekarze grzebią się w moich wnętrznościach, a chcąc znać mój stan, zadawali mi przeróżne pytania, i ja na nie odpowiadałam. Po operacji Walentina Wasiljewna w silnym podnieceniu powiedziała mi, że w organizmie nie ma nawet śladów po tym, że miałam raka żołądka: wszystko w środku było jak u nowo narodzonej.

Po powtórnej operacji zaszłam do mieszkania do Izraila Isajewicza Niejmarka i zapytałam go: „Jak pan mógł tak się pomylić? Nas, jeśli się pomylimy, sądzą”. A on odpowiedział: „To było wykluczone, tak jak ja sam widziałem to wszystko, widzieli to wszyscy obecni przy mnie asystenci, i, w końcu, potwierdziła to analiza”.

Według łaski Bożej, po raz pierwszy czułam się bardzo dobrze, zaczęłam chodzić do cerkwi, przyjmować Priczastije. W tym czasie interesowało mnie pytanie: Kim była Ta Kobieta, Którą widziałam na niebie? Pewnego razu będąc w cerkwi, poznałam Ją na jednej z ikon Bożej Matki (Kazańska Ikona). Wtedy zrozumiałam, że to była Sama Caryca Niebiańska.

Opowiedziawszy o. Nikołajowi Wajtowiczowi o tym, co było ze mną, wspomniałam o garniturze, w którym go wtedy widziałam. On był bardzo porażony usłyszanym i nieco zmieszany tymi okolicznościami, że tego garnituru on do tej pory ani razu nie wkładał.

Wróg rodzaju ludzkiego zaczął urządzać przeróżne knowania, wiele razy prosiłam Pana, aby pokazał mi złą moc. Jak bardzo niemądry jest człowiek! Czasem i sami nie wiemy, o co prosimy i co nam potrzebne. Raz obok naszego domu z muzyką niesiono nieboszczyka. Zaciekawiło mnie, czyj to pogrzeb. Otworzyłam bramę, i – o przerażenie! Trudno wyobrazić stan, jaki opanował mnie wtedy. Przede mną pojawiło się widowisko nie do opisania. To było tak straszne, że nie ma słów wyrazić ten stan, w jakim się znalazłam. Zobaczyłam mnóstwo złych duchów. One siedziały na trumnie i na samym nieboszczyku, i wszystko dookoła było nimi wypełnione. Unosiły się one w powietrzu i cieszyły się, że zawładnęły jeszcze jedną duszą. „Panie zmiłuj się!” – mimowolnie wyrwało się z moich ust, przeżegnałam się i zamknęłam furtkę. Zaczęłam prosić Pana, aby pomógł mi i w przyszłości znieść intrygi złego ducha, wzmocnił moje słabe siły i słabą wiarę.

W drugiej połowie naszego domu mieszkała rodzina, związana ze złymi siłami. Oni starali się znaleźć przeróżne sposoby, żeby zepsuć mnie, ale Pan do czasu na to nie pozwalał. W tym czasie był u nas pies i kot, na które stale napadał zły duch. Wystarczyło im zjeść coś podrzuconego przez tych czarowników, jak biedne zwierzęta zaczynały nienaturalnie wykręcać się i wyginać. My im szybko wynosiliśmy świętą wodę, i zła siła od razu zostawiała je.

Pewnego razu, według dopustu Bożego, udało się im zepsuć również mnie (rzucić urok). W tym czasie mój syn przebywał w internacie. Straciłam czucie w nogach. Kilka dni przeleżałam sama bez jedzenia i wody (wtedy jeszcze nikt nie wiedział o tym, co się ze mną stało). Pozostawało mi jedno – pokładać nadzieje na miłosierdzie Boże. Ale niewypowiedziana jest Jego łaska do nas grzesznych. Pewnego ranka przyszła do mnie starsza kobieta (tajna mniszka) i zaczęła mną się opiekować: sprzątała, gotowała. Rękoma posługiwałam się swobodnie, i, żebym mogła przy ich pomocy siadać, do tylnego szczytka łóżka, u nóg, przywiązałyśmy sznur. Ale wróg rodzaju ludzkiego starał się zgubić duszę przeróżnymi drogami. Ja czułam, jak w mojej świadomości trwała walka dwóch sił: zła i dobra. Jedni mi wpajali: „Teraz nie jesteś nikomu potrzebna, już ciebie takiej, jak byłaś przedtem, nigdy nie będzie, dlatego lepiej tobie nie żyć na tym świecie”. Ale moja świadomość oświecana była drugą, już jasną, myślą: „No, przecież żyją na świecie kalecy, pokraki, dlaczegoż ja nie powinnam żyć?” Znów przystępowały złe siły: „Wszyscy ciebie nazywają durą, więc się powieś”. A druga myśl odpowiadała jej: „Lepiej być durą i żyć, niż mądrą i gnić”. Czułam, że druga myśl, jasna, jest mi bliższa i droższa. Od tej świadomości stawało się spokojniej i radośniej. Ale wróg nie zostawiał mnie w spokoju. Pewnego razu przebudziłam się od tego, że coś mi przeszkadzało. Okazało się, że sznur był przewiązany od nóg do zagłówka łóżka, a moją szyję owijała pętla…

Często prosiłam Matkę Bożą i wszystkie Niebiańskie Siły o uzdrowienie mnie od mojej dolegliwości. Pewnego razu pielęgnująca mnie matuszka, odrobiwszy domową robotę i przygotowawszy jedzenia, zamknęła wszystkie drzwi na zasuwy, położyła się na tapczanie i zasnęła. Ja w tym czasie modliłam się. Nagle widzę, jak do pokoju weszła wysoka Kobieta. Przy pomocy sznura podniosłam się i usiadłam, starając się obejrzeć wchodzącą. Kobieta podeszła do mego łóżka i zapytała: „Co tobie boli?” Ja odpowiedziałam: „Nogi”. I Ona zaczęła powoli oddalać się, a ja, starałam się dokładniej Jej się przyjrzeć, nie zauważając tego, co robię, zaczęłam stopniowo opuszczać swoje nogi na podłogę. Ona jeszcze dwukrotnie zadała mi to pytanie, i tyleż razy odpowiedziałam, że bolą mi nogi. Nagle Kobieta znikła. Ja, nie zdając sobie sprawy, że stoję na nogach, przeszłam do kuchni i zaczęłam rozglądać się, dziwiąc się, gdzie mogła podziać się ta Kobieta, i pomyślałam, że ona coś zabrała. W tym czasie obudziła się matuszka, ja jej opowiedziałam o Kobiecie i swoich podejrzeniach, a ona ze zdziwieniem powiedziała: „Kława! Przecież ty chodzisz!” Dopiero wtedy zrozumiałam, co się stało, i łzy wdzięczności za dokonany przez Bożą Matkę cud pokryły moją twarz. Cudowne sprawy (czyny) Twoje, Panie!

Niedaleko od naszego miasta Barnauł znajduje się źródło, które nazywa się Piekanskie (źródełko). Wielu ludzi otrzymywało tam uzdrowienie od różnych dolegliwości. Z całego kraju zjeżdżali się tam ludzie, żeby napić się świętej wody, pomazać się cudotwórczą borowiną, ale najważniejsze, żeby uzdrowić się. Niezwykle zimna, opalająca ciało woda w tym źródełku. Według łaski Bożej, byłam kilkakrotnie na tym świętym miejscu. Za każdym razem dostawaliśmy się tam autostopami, i za każdym razem otrzymywałam ulgę.

Pewnego razu, poprosiwszy kierowcę aby ustąpił mi miejsce, ja sama poprowadziłam samochód. Przyjechaliśmy do źródła, zaczęliśmy się kąpać. Woda – lodowata, ale nie było przypadku, żeby ktokolwiek zachorował czy chociażby dostał kataru. Wykąpawszy się, wyszłam z wody i zaczęłam modlić się do Boga, Bożej Matki, swiatitiela Nikołaja i nagle widzę, jak w wodzie pojawiła się Boża Matka, widziana przeze mnie w czasie mojej śmierci. Z uwielbieniem i ciepłym uczuciem patrzyłam na Nią. Tak trwało kilka minut. Stopniowo oblicze Bożej Matki zaczęło znikać, i oto już nic nie można było odróżnić. Ten cud widziałam nie tylko ja, ale wielu obecnych tu ludzi. Z dziękczynną modlitwą zwróciliśmy się do Pana i Bożej Matki, którzy okazali nam grzesznym Swoje miłosierdzie.

Chwała na wysokościach Bogu, a na ziemi pokój ludziom, w których ma upodobanie!

 


Do strony głównej