Żył-był bogaty człowiek, który miał kochanego syna. Ojciec z synem z pasją gromadzili kolekcję wyjątkowych dzieł sztuki. Ale oto zaczęła się wojna, syna powołano do wojska. Okazał się odważnym żołnierzem, ale zginął, ratując życie kolegi. Ojciec bardzo przeżywał stratę syna. I oto zapukano do drzwi jego domu. Na progu stał młody człowiek z długą paczką w rękach.
- Jestem tym żołnierzem, którego uratował pana syn – powiedział młodzian. – On często opowiadał mi o panu i o pana zamiłowaniu do sztuki. Mnie nie można nazwać wielkim artystą, ale namalowałem portret pańskiego syna.
Ojciec był wzruszony prezentem. Powiesił obraz w najbardziej widocznym miejscu. Kiedy do jego domu przychodzili goście, on najpierw pokazywał im portret syna i potem dopiero pozostałą kolekcję.
Ale ojciec zmarł. Swoją kolekcję polecił sprzedać na aukcji. Zebrała się ogromna liczba bogatych i wpływowych ludzi. Nabycie obrazów obiecało im niezłe zyski. Ale w pierwszej kolejności wystawiony był portret syna.
- Kto zaproponuje swoją cenę? – zapytał prowadzący aukcję.
Ciszę na sali naruszył głos:
- My czekamy na obrazy słynnych mistrzów, ten nikomu niepotrzebny.
Ale prowadzący nastawał na swoim:
- „Syn”! „Syn”! Kto weźmie „Syna”? W końcu z ostatniego rzędu rozległ się głos ogrodnika, który przez długie lata służył w domu bogacza i jego syna.
- Dam dziesięć grzywien za portret. To było wszystko, co on mógł zaproponować.
- Po raz pierwszy – dziesięć grzywien. Kto da dwadzieścia? – zapytał prowadzący.
- Oddajcie mu portret za dziesięć i przejdźmy do poważnych mistrzów! – zaszumieli na sali.
- Dziesięć grzywien – raz, dziesięć grzywien – dwa, dziesięć grzywien – trzy. Sprzedano za dziesięć grzywien!
- A teraz wystawiajcie na sprzedaż pozostałe obrazy!
Ale prowadzący odłożył młotek i powiedział: – Bardzo żałuję, ale zgodnie z wolą właściciela kolekcji wszystkie obrazy otrzymuje ten kto kupił „Syna”.
W rowie, niedaleko od wiejskiej drogi, przewracał się stary łapeć. Było zimno, mżył deszcz, i jednostajny jego szelest i świst wiatru wywoływały smutek.
„No, ot tak, teraz nadchodzi i mój koniec – myślał stary łapeć. – Jaka szkoda, że wszystko tak szybko się kończy, i już do niczego nie jestem przydatny!”.
Maleńka mysz wysunęła się z norki i ze złością furknęła na łapcia.
- Ot rozwalił się przed samym nosem! – pisnęła ze złością, odsuń się choć trochę w bok!
- Och, tego ja nie mogę! – westchnął łapeć – był czas, dużo przeszedłem w życiu, wszędzie bywałem; a teraz sił już nie mam…
- Co tak tu się rozłożyłeś? – zapytała mysz.
- Rzucili mnie!
- A! Znaczy, ty już do niczego nie jesteś potrzebny…
- Tak, ja myślę, że tak! – wyskrzypiał łapeć.
- Właśnie, to tak, wszystko, co niepotrzebne, wywalają do naszego rowku – warknęła mysz i skryła się w norce.
Staremu łapciowi stało się jeszcze ciężej… nad ranem spadł miękki śnieżek i przykrył sobą i pole, i drogę, i rów.
„Wydaje się, teraz już ostatecznie umieram – na nic i nikomu nie potrzebny!” pomyślał łapeć i ucichł pod śnieżnym przykryciem.
Powoli popłynęły dzień za dniem; nad łapciem nawiało zaspy śniegu, wyła zawieja, trzeszczał srogi mróz. Oczywiście, dla starego łapcia teraz wszystko było skończone…
Minęła zima. Wyjrzało wiosenne słoneczko, śnieg osiadł i zaczął topnieć… zaszemrał pod śniegiem niewidzialny strumyk, i wkrótce ukazała się na pagórkach pożółkła trawka…
W końcu i w rowie zniknął śnieg i stary łapeć znów zobaczył nad sobą niebo, jasne słoneczko, a dookoła siebie świeżą wiosenną trawkę…
„Wszystko ożyło, żyje i rodzi się – myślał ze smutkiem łapeć – a ja już umarłem!”.
Z norki znów wyjrzała maleńka mysz która przespała całą zimę, zwinąwszy się w kłębek.
- Ty ciągle jeszcze tu? Pisnęła ze złością, zobaczywszy łapcia. – Ot nieznośna brzydota!
Stary łapeć ponuro milczał. On z radością gotów byłby zapaść się pod ziemię, żeby nie słyszeć wyrzutów, ale przecież to było niemożliwe.
Z dnia na dzień wokół łapcia trawa podnosiła się coraz wyżej i wyżej; żółte, błękitne, czerwone kwiaty pochylały nad nim swoje piękne koronki, i łapeć wstydził się przed nimi z powodu swego brzydkiego, niezgrabnego wyglądu…
Pewnego ranka dwa malutkie bojaźliwe ptaszki, podfruwając wzdłuż rowu przypadkiem go zobaczyły.
- Czyk-czyrik! – pisnął jeden z nich, siadając na łapciu – oto wspaniałe miejsce na gniazdko!
- Czyrik-czyk! – pisnął drugi ptaszek, czmychnąwszy do łapcia – bardzo dobrze: i przed wiatrem i przed deszczem osłona. A dokoła niego – jakby prawdziwy sadek. Tylko trzeba będzie doprowadzić to pomieszczenie do porządku.
I one natychmiast zabrały się do roboty: wgrzebały śmieci z łapcia, naciągały źdźbeł trawki i wyścieliły całe wnętrze łapcia, a po wierzchu tego pościeliły miękkimi piórkami.
- Jaki wspaniały domek! – szeptały ptaszki. Ależ wspaniały łapeć!
„Co to znaczy? – w zaniepokojeniu zastanawiał się stary łapeć. – Czyżby to one o mnie tak mówią?”.
Po tygodniu wewnątrz łapcia leżało już kilka malutkich jajeczek, i jeden z ptaszków cierpliwie siedział na nich… Drugi ptaszek bez przerwy odlatywał i wracał z meszkami żuczkami w dziobie. On siadał na brzegu łapcia, karmił swoją przyjaciółkę, a potem czyścił nosek o łapeć… I staremu łapciowi było to przyjemne. A kiedy, trochę później w jego wnętrzu rozległ się pierwszy pisk piskląt które wykluły się z jajek, on zamarł ze wzruszenia…
W niepogodne dni, kiedy wiał wiatr i po łapciu bębnił deszcz, stary łapeć radował się, że może osłonić sobą maleńkie ptaszki od chłodu i deszczu. Ptaszki krzątały się od rana do wieczora, przynosząc ptaszętom pokarm. A czasem odpoczywając, jeden z ptaszków siadał na łapciu i ćwierkał swoje proste, miłe piosenki:
Szczęście, kto uwił swoje gniazdko
Szczęście, kto wysiedział dzieci!
Miły i wspaniały nasz łapciu
Pamiętaj o mojej piosence!
Stary łapeć zamierał ze wzruszenia, i życie wydawało się mu cudownym snem.
Autor: A. Fiedorow-Dawydow
Nastroszony Kutka szczekał całą noc, a dziadek Kuźma kręcił się na piecu, wzdychał i przysłuchiwał się.
„I czego szczeka łobuz, czego szczeka na próżno – mruczał dziadek, spoglądając na ledwie mętniejące okienko.
Nie śpi się dziadkowi. Myśli starcze różne przychodzą – sen odpędzają. To jedno, to drugie się wspomina, siedem dziesiątek lat przeżył dziadek na świecie – jest, znaczy, co wspominać. Ale ma dziadek i szczególna dumkę: wspomina Sieńkę nieszczęśnika.
Żył dziadek z nim spokojnie i dobrze, razem gospodarstwo proste prowadzili, razem po lasach chodzili, ryby łowili, i wszystko było dobrze. Sieńka chłopak był pracowity, sprytny, czuły taki: zgodnie z dziadkiem żył – słuchał go, w niczym nie sprzeciwiał się. Zachwycał się nim dziadek: oto jaki wspaniały kawaler z malucha wyrósł…
A przecież został on pod jego opieką jako trzylatek… I poradzili, zmiłował się Bóg – wychował go dziadek.
I nagle wszystko jakoś wywróciło się; poszedł słuch o wojnie. Sieńka zaniepokoił się.
- Pójdę i pójdę na wojnę!
Syknął na niego dziadek:
- Jeszcze co wymyślił? Siedź, kawalerze, w domu, póki sami nie wezwali… Gospodarstwo przecież na barkach… Dziadkowi umierać już pora…
Ale gdzież tam, jakby nie ten zrobił się chłopiec – umyślił jedno: pójdę i pójdę. Rozzłościł się dziadek. A Sieńka ciągle swoje: ani przekonywania ani groźby nie działają… I dziadka jakby nie szkoda…
Tak i poszedł chłopak na ochotnika. Zasmucił się dziadek, zatęsknił. Nie ma Sieni… sam w chacie – nie ma z kim nawet słowa zamienić…
W jesienne wieczory spać kładł się dziadek wcześnie, ale sen nie przychodził, i do trzecich kogutów, zdarzało się, przewracał się z boku na bok. O Sieni myślał. Żałował chłopaka. Nie osądzał już teraz, jak przedtem, za to, że poszedł na wojnę. Zrobił porządek dziadek w swoich myślach i poznał, że postąpił Sieńka według głosu serca swego. Ale bał się dziadek: czy zniesie chłopak ciężkie życie? Czy wyprowadzi go Bóg całego z boju?
Pobielały pola. Świerki i sosny odziały się w białe szaty. Poweselało wokół po jesiennej słocie. Wcześniej, bywało, radował się dziadek z pierwszego śnieżku, radował się z mrozku orzeźwiającego, a teraz jakby przeoczył to wszystko. Sny śniły się mu niespokojne, i sny te dziadek po swojemu tłumaczył: nie przyjdzie się mu, pewnie, zobaczyć Sieńki.
Oto i dziś nad ranem śniło się dziadkowi coś strasznego, ciężkiego, od czego jęczał we śnie.
Zbudziwszy się, spojrzał dziadek w okienko – słoneczko. Wyszedł z chatki – zmrużył oczy: zaskrzyły się rozmarznięte kałużki, zabłękitniało po wiosennemu niebo, zaczerniały na polach rozmarzliny. I jakby teraz dopiero przypomniał sobie dziadek, że dziś strastnaja (wielka) sobota, a jutro wielkie uroczyste święto. Nachmurzył się dziadek.
„Grzesznik jestem stary. Zdziczałem tu przy lesie. Sam zwierzęciem leśnym się stałem” – pomyślał. Krzyknął na Kutka który podbiegł do niego: „Czego na próżno całą noc szczekałeś?”. I przysiadł na ganeczku.
Słonko podnosiło się coraz wyżej i wyżej, topniał śnieg, i radośnie było siedzieć i się wygrzewać, cieszyły się stare kości. Ale nieswojo było dziadkowi – niepokoiła się czemuś dusza. Jakby oczekiwał na coś, jakby miało coś się zdarzyć. Dobre czy złe?
„Pójdę na Jutrznię… Pójdę – myślał dziadek. Wybiorę się wcześniej i pójdę”…
Spojrzał dziadek na zwiniętego w kłębek Kutka, westchnął: „Ech, Sienia, Sienia! Gdzie jesteś, sokole mój, teraz?”.
Załzawiły się oczy: aż do bólu jasno świeci wiosenne słoneczko.
A słoneczko obeszło niebo i zaczęło skłaniać się ku zachodowi. Krzyknął dziadek na Kutka, żeby nie kręcił się niepotrzebnie pod nogami, poszedł znów do chaty i zaczął na Jutrznię się wybierać. Grzebie się przy swoim kuferku, koszulę czystą wyjmuje i słyszy nagle - zajazgotał, rozigrał się Kutka. Ścisnęło się wyjątkowo dziadkowe serce: „Czego on tam znowu, lekkoduch?”.
Poszedł dziadek do drzwi, uchylił i się cofnął – zemdlały nogi.
- Sienia…
W żołnierskim szynelu, z bielutkim krzyżykiem – a ręka na temblaku…
- Sienia! Sokole! Sienia!
Słowa nie mógł powiedzieć dziadek. Tumanią się łzami oczy – przywarł do szarego szynela, jak dziecko małe.
A potem, uspokoiwszy się trochę, przysiadł na ławce, oczu z wnuka nie spuszcza – wypytuje o wszystko.
- Wróciłeś… Panie Miłosierny… A czegoż ja nie myślałem… Na Jutrznię zabierałem się iść, a Kutka nagle jak zajazgocze…
- Na jutrznię razem pójdziemy – mówi Sienia.
- Zmęczyłeś się, pewnie, przecież?
- Drobnostka. Pójdziemy.
Patrzy dziadek z zachwytem na wnuka, patrzy i szepcze:
- Wrócił… Wrócił, sokół mój…
Autor: Jewgienij Szwieder
Słońce wzeszło i przez otwarte okno zajrzało do pokoju. Jego promienie padły na twarz Aloszy i zbudziły go. On wstał, szybko ubrał się i wybiegł na podwórko się umyć. Chłodna woda ze studni szybko odgoniła resztki drzemki. Po ścieżce do bramki szła babcia Neoniła, śpiesząc się na Liturgię.
- Babcia, babcia! – radośnie zakrzyczał Alosza, podbiegając ku niej i obejmując ją.
Przeżegnawszy wnuka, babcia powiedziała:
- Alosza, ja idę na służbę do cerkwi, wkrótce przyjdę, a ty zostawaj ze swoim Aniołem Stróżem.
Babcia poszła do cerkwi, i dopiero teraz Alosza zrozumiał, że nie zdążył zapytać babci, gdzież ten Anioł, który powinien z nim zostać? Obejrzawszy się dookoła i zobaczywszy, że obok nikogo nie ma, pomyślał, że Anioł, na pewno, chce zabawić się z nim w chowanego, i poszedł go szukać.
Gdzie on mógłby być? Przechodząc obok umywalki, Alosza zauważył, że wielki czarny żuk grzebie się w wodzie i nijak nie może się wydostać.
„Jakże ty tu trafiłeś?” – pomyślał Alosza, podstawiając żukowi szeroką, podobną do mostu szczapkę. Wydostawszy się na nią, żuk otrząsnął z wody skrzydła i, wdzięcznie brzęcząc, poleciał do lasu. Alosza pomachał w ślad za nim i zabrał się dalej. Anioła nigdzie nie było. Przechodząc obok krzaków porzeczki, Alosza usłyszał żałosne i ciche miauczenie. Zajrzawszy pod krzak, chłopczyk zobaczył kociaka sąsiadów Barsika. „Malutki, zgubił się, pewnie, i drogi do domu nie znalazł” – pomyślał Alosza.
„Jakże ty sam całą noc w ciemnościach przesiedziałeś?” On wziął kociaka na ręce i pobiegł do domu sąsiadów. Wszedłszy na podwórko, Alosza zobaczył na ganku miskę z mlekiem i posadził obok niej Barsika.
„Jedz, Barsik!” Alosza pogłaskał kociaka, ten wdzięcznie zamruczał…
Ale gdzież Anioł? Alosza skierował się do swego domu. Podszedłszy do bramki, zobaczył dwa małe ptaszki, które wiły się i szczebiotały przy korzeniach wielkiego drzewa. Podszedłszy bliżej, Alosza zobaczył całkiem malutkie pisklę, które wypadło z gniazda. Ptaki-rodzice z niespokojnym szczebiotem miotały się nad swoim pisklęciem, nie wiedząc jak mu pomóc. Alosza popatrzył do góry i pomyślał: „Jakie wysokie drzewo! Chyba, to zadanie będzie trudniejsze, niż wyciągnięcie żuka z wody i odniesienie do domu kociaka sąsiadów”. Przeżegnał się Alosza, wsadził pisklę za pazuchę i ze słowami: „Panie błogosław!” ostrożnie polazł do góry. Leźć było trudno, pisklę za pazuchą czasem biło się i szczypało Aloszę swoim dziobem. „Poczekaj, nie przeszkadzaj” – szeptał chłopczyk, ostrożnie przestawiając nogi. No, oto i gniazdo. Jeszcze chwila, i pisklę siedzi na swoim miejscu, a szczęśliwi rodzice z radosnym szczebiotaniem krążą wokół gniazda.
- Co ty tam robisz na drzewie? – nagle słyszy Alosza pytanie i widzi, że pod drzewem stoi Babcia Neoniła i patrzy na niego.
- Babci, babciu, tu pisklę spadło! – Alosza, jak mógł, szybko zlazł z drzewa i podbiegł do babci. – Gdzie on?
- Kto – on? – pyta babcia.
- A Anioł, z którym ty mnie zostawiłaś!
Babcia uśmiechnęła się i przysiadła na ławeczce przy bramce.
- Siadaj, Alosza! Słuchaj. Dawnym –dawno żył na świecie prepodobny Agafon. Żył w samotności i przychodził do miasta tylko po to, żeby sprzedać swoje rękodzieło i kupić chleba. Pewnego razu, przyszedłszy do miasta, zobaczył na placu chorego, pozostawionego przez wszystkich. Poczuł dla niego wielkie współczucie, za pieniądze, otrzymane ze sprzedaży rękodzieła, wynajął chatkę i zaczął troszczyć się o chorego, dopóki ten się nie poprawił, a potem, radując się z uczynionego dobra, wrócił do siebie na pustynię… Oto tak, Alosza – powiedziała babcia, przytuliwszy do siebie wnuka i całując go w czoło – współczucie dla cierpiących i chęć pomocy słabym czyni człowieka podobnym do Anioła.
Autor: kapłan Nikołaj Jepiszew (wieś Borysowo)
Tłumaczenie Eliasz Marczuk