Prawosławna biblioteka Золотой Корабль, 2012
„A jeśli kto nie dba o swoich, a zwłaszcza o domowników, wyparł się wiary i gorszy jest od niewierzącego” (1Tym. 5, 8).
Napisać książkę o stosunkach rodzinnych – dość ryzykowną i odpowiedzialną jest rzeczą, tym bardziej dla przełożonego monasteru, człowieka, który nie ma praktycznego doświadczenia w życiu rodzinnym. Długi czas nie decydowałem się doprowadzić do logicznego końca zarysu tej książki, tak bardzo nieprosty i skomplikowany wydawał mi się ten temat. Teraz już na ten temat wydano niemało prawosławnych książek i nie chciałem powtarzać oklepanych prawd.
Ale przypadki z mojej duszpasterskiej praktyki, w rozwiązywaniu których przyszło się być nie tylko obserwatorem, ale i jedną z mimowolnych stron konfliktów, gromadziły się. I bez pojmowania sensu podobnych sytuacji, bez szczegółowej analizy, tego co dziś zachodzi w relacjach doroślejących dzieci z ich rodzicami, bez zrozumienia, dlaczego rodziny na oczach zamieniają się w zamarznięte góry lodowe, niemożliwa jest opieka duszpasterska w dzisiejszym świecie.
Narodziny dzieci – integralna część małżeństwa. Jeśli są dzieci, znaczy na rodzinie jest błogosławieństwo Boże. Najważniejsze najtrwalsze związki, w jakie człowiek kiedykolwiek może wstąpić , to związki z własnym dzieckiem. Oddziaływanie tego, jak prowadzą się rodzice, może mieć wpływ nie tylko na ich dzieci, ale i na całe przyszłe pokolenia. Rodzicielstwo jest jednym z najgłębszych przejawów odpowiedzialności, którą może przyjąć na siebie tylko dorosły człowiek.
Bóg powiedział: „Bądźcie płodni i rozmnażajcie się, abyście zaludnili ziemię i uczynili ją sobie poddaną” (Rdz. 1,28). W rozmnażaniu ukryty jest ogromny potencjał nie tylko rodziny, ale i Cerkwi ogólnie. Płodność (wydawanie owoców) zawsze jest świadectwem błogosławieństwa Bożego. Duchowe odrodzenie w naszym kraju – to to, co będą musieli wdrażać nie tylko rodzice, ale i dzieci, i dzieci dzieci. Między rodzeniem dzieci i panowaniem nad ziemią jest jeszcze jedno łączące ogniwo – wychowanie i kształcenie dzieci, na które chcielibyśmy zwrócić uwagę w pierwszej kolejności.
Dzieci – przyszłość naszej Cerkwi. Dzieci – to jutrzejszy dzień naszego kraju. Bóg chce, żeby Cerkiew była płodna i rozmnażała się, napełniała ziemię i panowała nad nią. Ale bez silnych i mocnych rodzin nigdy nie będzie silnej i mocnej Cerkwi. Jakie rodziny – komórki cerkiewnego organizmu – taka i Cerkiew jako cały i żywy organizm. Jeśli rodziny rozpadają się – rozpada się Cerkiew. Jeśli rodzina uzdrawia się i wzmacnia – uzdrawia się i wzmacnia Cerkiew.
„Oto synowie są darem Pana, a owoc łona nagrodą. Jak strzały w ręku wojownika, tak synowie młodzi. Szczęśliwy mąż, który napełnił nimi swój kołczan! Nie zawstydzi się, gdy będzie rozprawiał z nieprzyjaciółmi w bramie.” (Ps. 127 (126). 3-5).
Dzieci – to nie ciężar, to dar Boży. Pełny kołczan – to pełna rodzina, napełniona i zdrowa Cerkiew, niosąca wieść o zbawieniu ludziom. „Korona starców – synowie synów, i chluba dzieci – ich rodzice” (Prz. 17, 6). Co znaczy pusty kołczan? To puste rodziny, niepełne rodziny, puste cerkwie. To opustoszałe dusze, serca przepełnione egoizmem i osobistymi ambicjami. To wypełniają się na nas słowa Chrystusa: „Oto wasz dom zostaje wam pusty”(Mat. 23, 38). Właśnie tego upadku i spustoszenia dobija się diabeł. On przyszedł, żeby ukraść, zabić i zniszczyć. Ale Chrystus przyszedł, aby dać życie i życie w obfitości (Jana 10, 10).
Bóg dał rodzicom poważne zadanie – odpowiadać za wychowanie swoich dzieci. „Niech pozostaną w twym sercu te słowa, które ja ci dziś nakazuję. Wpoisz je twoim synom, będziesz o nich mówił przebywając w domu, w czasie podróży, kładąc się spać i wstając ze snu” (Pwt. 6, 6-7). „Albowiem nadał On w Jakubie przykazania i ustanowił Prawo w Izraelu, aby to, co zlecił naszym ojcom, podawali swym synom, aby to poznało przyszłe pokolenie, synowie, co się narodzą, że mają pokładać nadzieję w Bogu i nie zapominać dzieł Boga, lecz strzec Jego poleceń” (Ps. 77 (78), 5-7). „Główny cel chrześcijańskiego wychowania w rodzinie – nauczyć dzieci rozumieć, że istnieje dobro, co znaczy być dobrym. Dzieci trzeba wzywać do dobrych uczynków i na początku nakazywać im aby je wykonywały, a potem starać się, aby wykonywały je same. Najprostsze uczynki – jałmużna, współczucie, miłosierdzie, ustępliwość i cierpliwość. Dobrych uczynków należy nauczyć, jak i wszelkich innych zajęć, i dziecko wejdzie w życie ze skłonnością do dobrego”, – uważa Arcybiskup Iwanowo-Wozniesienski i Kinieszemski Amwrosij.
Spotykając się z ludźmi wierzącymi i ich krewnymi, odkryłem, że źródłem bólu, nieprzyjemności, konfliktów nierzadko okazuje się cerkiewność jednego z członków rodziny, a raczej – wypaczenia w cerkiewności. Cerkiew urządzona jest na Ziemi jak dziedziniec Królestwa Bożego, dla wielu rodzin stała się miejscem upadku rodzinnego ustroju, miejscem cierpienia i łez.
Nie raz zdarzyło się słyszeć, jak doroślejące w cerkiewnej rodzinie dzieci, bronią swego prawa do niezależności w tym czasie, gdy rodzice usilnie i dość obligatoryjnie kontynuują „wocerkowlat’” (ucerkiewniać) swoje dzieci.
Duszpasterski udział w tych lub innych epizodach życia swoich parafian wymaga głębokiego zrozumienia i mądrego rozwiązania. Przytoczone w tej książce spostrzeżenia i refleksje są żywym świadectwem doświadczenia pracy w tej dziedzinie.
O jakich konkretnie epizodach mowa? Na przykład, czasami duszpasterz musi rozwiązać nieprostą sytuację: człowiek chodzi do cerkwi, pości, prowadzi cerkiewne życie wbrew woli niewierzących rodziców. Sytuacja może wejść w skrajnie konfliktowy charakter w przypadkach, kiedy dziecko (oczywiście, nie tyle ze względu na wiek, jak przez jego pozycję w stosunku do rodziców, odmawiających mu prawa być osobą niezależną) chce urządzić życie według swego uznania, na przykład spróbować swoich sił w dziedzinie stanu zakonnego.
Duchowny może postąpić w zależności od tego, co zobaczy w tym człowieku: przedwczesny młodzieńczy zapał, oparty na romantyzmie i marzeniach, czy też prawdziwy zew Boży, podobny do tego, jaki skierował Chrystus do pewnego młodzieńca w czasie Swego ziemskiego życia. Jednak jeśli duchowny mimo wszystko pobłogosławi na drogę monastycyzmu, to on ryzykuje znaleźć się w poczcie pierwszych wyznawców XXI wieku. Gorąco kochający rodzice mogą nie powstrzymać się przed niczym, aby tylko wyrwać spod „zgubnego wpływu” swoje dziecko… I dobrze, jeśli ich porywy oparte są tylko na umiarkowanej obawie odnośnie słuszności niezrozumiałego dla nich wyboru.
Jeszcze jednym problemem, któremu muszą stawić czoła duszpasterze – są nadmiernie opiekuńcze matki, aż do śmiertelnych objęć kochające swoich dorosłych już synów i córki. Zrozumieć, że człowiek, który zwrócił się o pomoc do duszpasterza, ma do czynienia z taką właśnie formą rodzicielskiego przywiązania jest nietrudno. Właśnie „troskliwa matka” może powiedzieć swemu dziecku, które postanowiło związać swoją życiową drogę z niepodobającym się jej kawalerem (panną), monasterskim posłuszeństwem albo po prostu życiem w oddali od rodziców:
- Ja całe życie poświęciłam tobie. Jeśli ty odjedziesz, ja umrę!
Dziecko czczące przykazania Boże – w zakłopotaniu. Kawalera (dziewczynę) swoją ona (on) kocha, ale nie może naruszyć przykazania o poszanowaniu rodziców. Los, osobisty życiowy wybór zagrożony.
Prosta analiza pokazuje, że miłością do dziecka tu nawet nie pachnie, jeśli rozumieć miłość jak aktywny udział w życiu i rozwoju tego, kogo kochasz. Matka występuje przeciwko rozwojowi swojego dziecka i w ogóle przeciwko naturze człowieka, przemocą nie wypuszczając wyrośniętego pisklęcia z gniazda.
Z czasem wyjaśnia się, że interesy, osobiste życie i rozwój dziecka mało ją wzruszają, aby tylko ono pozostawało przy niej. Jakie więc argumenty ona przytacza? Najczęściej – trudności życiowe, które oczekują dziecko w nieznanym, niedostępnym jej bacznej pieczy miejscu. Ale jeśli dziecko wyrosło nieprzystosowane, kto jest temu winien? Oczywiście, że „troskliwa matka”. Przecież robiąc wszystko za dziecko, ona blokowała, nie pozwalał mu uzyskać swego osobistego doświadczenia, nie pozostawiała mu praw do błędów… Ale zwykle takie matki, z zasady, nie chcą słuchać rad duszpasterza, nawet jeśli im w delikatnej formie wskazują na to, że w dziedzinie relacji z dzieckiem pora, aby co-nieco zmienić. Wątpliwe, aby takie mamy naszą książkę doczytały do końca. Ale mimo wszystko chce się i ich zaprosić do tej rozmowy.
Nikt nie rodzi się z rodzicielskimi nawykami. Wszyscy rodzice zaczynają jak amatorzy. Na szczęście, istnieje dzisiaj wiele wspaniałych książek, czasopism i artykułów, zawierających rady i wyznania, które mogą wam bardzo pomóc być najlepszymi rodzicami. Ta książka jest adresowana jak do rodziców, tak i do duszpasterzy, kapłanów, którzy muszą rozplątywać nieproste węzły domowych współzależności. To poszukiwanie rozwiązań wspólnymi siłami, to szczera rozmowa z rodzicami i dziećmi. To chęć pojednania, dla tego, żeby razem przeżyć, przetrwać. Nie samotnie, a razem.
Wyjście – nie we wzajemnych oskarżeniach i groźbach. Wyjście – w Słowie Bożym, bez którego „nic nie powstało” (Jana 1, 3).
Rozwiązanie – w prawdziwym powrocie do Boga, przecież odchodząc z rodziny do aktywnego, religijnego życia my, dorośli, odeszliśmy od najbliższych nam ludzi. Czy odnaleźliśmy Boga, jeśli dookoła posialiśmy tyle cierpień? Niedogrzany, zaniedbany mąż, dlatego, że żona całymi tygodniami przepada w monasterach, u starców, na pielgrzymkach… Rozbite rodziny, syn który przystał najpierw do piwka, a następnie do narkotyków i mama, która stara się zawlec dziecko na „egzorcyzm” albo też obiecuje mu złote góry za to, że „przejdzie się do priczastija”. Co to? Czyż to obiecany przez Chrystusa plon (Mat. 13, 8)? A być może posialiśmy coś innego?
Prawdziwie wierzący rodzice wcześniej czy później dojdą do trzeźwego przemyślenia swego duchowego życia. Jestem głęboko przekonany, że zdrowy rozsądek zwycięży, wierzący rodzice wrócą do rodzin, do swoich dzieci, pogodzą się, pokajają się przed Bogiem i zaczną obdarzać ich miłością, akceptacją i zrozumieniem. Duchowe odrodzenie w naszym kraju nie nastąpi, jeśli nie zostaną odbudowane rodziny. Duchowe odrodzenie w Cerkwi zaczyna się od duchowego odrodzenia i odbudowania rodziny.
Dla mnie będzie ogromną radością, jeśli dowiem się, że ta książka pomoże komuś znaleźć odpowiedzi na dojrzałe w duszy pytania, jeśli stosunki w rodzinach moich czytelników zostaną przywrócone, jeśli nadopiekuńczość zastąpiona zostanie przez zaufanie i szacunek, oskarżenia – przyjęciem swego syna czy córki, narzekanie i niezadowolenie – radością błogosławionych przez Boga relacji dzieci i rodziców.
Wiem, że czytać tę książkę nie będzie łatwo, zwłaszcza jej pierwszą połowę. Wycieczka po skandalicznych relacjach współczesnych rodzin nie jest sprawą łatwą. Ale druga połowa pocieszy – wierzę, że wyjście jest i na tych stronicach ty, drogi czytelniku, je znajdziesz.
Przypominam pewien przypadek z mojej duszpasterskiej praktyki. Matka ucerkowiła się (weszła w życie cerkiewne) w dojrzałym wieku. Sama wychowuje córkę. Córce trzynaście lat, późne dziecko. Obie są bardzo przywiązane do siebie. Jedyna bliska przyjaciółka matki – córeczka, jedyna przyjaciółka córki – matka. U dziewczynki zaczęły się problemy w kontaktach z rówieśnikami:
- W szkole nikt mnie nie rozumie, nikt nie chce ze mną się przyjaźnić.
Próbujemy się zorientować. Okazuje się, u każdej przychodzącej do domu przyjaciółki, matka obowiązkowo znajduje jakieś niedociągnięcie, ponieważ jest zazdrosna o nią. Przyjaźń z nową przyjaciółką kończy się delikatnymi aluzjami matki:
- Popatrz, jaka z niej niechluja…
- Ona przecież niewierząca…
- Ta dziewczynka jest niepoważna, ona nie może być dobrą przyjaciółką.
- Nastia ma złych rodziców…
Dziecko nie może zrozumieć, dlaczego z nikim nie może się zbliżyć. Sytuacja komplikuje się jeszcze i takimi okolicznościami. Kiedy dziewczynka miała około sześciu lat, była z mamą na święcie w monasterze, który odwiedził Jego Świątobliwość Patriarcha. Kiedy Patriarcha wychodził z cerkwi po zakończeniu nabożeństwa, matka podprowadziła dziewczynkę do Patriarchy do błogosławieństwa, i w ogólnym zgiełku poprosiła:
- Pobłogosławcie ją, aby została mniszką.
Jego Świątobliwość Patriarcha, poruszając się wśród masy ludzi, udzielił błogosławieństwa dziewczynce…
- Patrz, Patriarcha pobłogosławił ciebie, abyś była mniszką, dlatego przygotowuj się, nie grzesz, na chłopaków się nie przyglądaj…
Z jednej strony – silne przywiązanie do matki, a mama wszystko już postanowiła za córkę, z drugiej – w dziewczynce zaczyna rozwijać się swój osobisty potencjał, ona zaczyna szukać swojej drogi życiowej. Podrastając, dziewczynka na pewno zderzy się z bardzo poważnymi problemami. Po pierwsze, nawet jeśli i pójdzie do monasteru, to i tam pozostanie jej przywiązanie do matki, ona będzie i tam tęsknić do niej. Stan zakonny zaś zakłada wolność od nadmiernych więzi pokrewieństwa. Silne wzajemne więzi krwi mogą przeszkadzać duchowemu dorastaniu. Po drugie, pragnienie pójścia do monasteru – to nie wolny wybór dziewczynki, a pragnienie matki, na realizację którego skazała ona swoją córkę.
Każdy człowiek odpowiada za zwój życiowy wybór i za swoje decyzje. W danym przypadku o losie dziewczynki zdecydowała, oczywiście, mama, nie pozostawiając jej żadnego wyboru.
W takich niedobrych relacjach międzyludzkich żyje dziś wielu wierzących ludzi.
Przytoczę dla przykładu jeszcze jeden realny fakt.
Dziecko ma sześć-siedem lat, ponad jego siły jest wystać na długim nabożeństwie. Matka przychodzi na służbę (jest nowicjuszką czy też przyjęła już postrzyżyny) oczywiście, ze swoim dzieckiem. Dziecku trudno i nudno wystać podczas pięciogodzinnego całonocnego czuwania. Ono zaczyna bawić się, biegać po cerkwi. A niektórzy ludzie wokół, „pobożni” prawosławni chrześcijanie zaczynają je żegnać, mówiąc matce, że jej dziecko jest „opętane”... Dzieci do siódmego roku życia otwarte są na wszelkie uczynione im uwagi dorosłych, zwłaszcza, jeśli to matka albo bliscy, obdarzeni przez nie szacunkiem ludzie. Przypuśćmy, dziecko usłyszało i zapamiętało te nieznane i dziwne słowa, które mówili o nim dorośli. Ono będzie obserwować, kogo to jeszcze nazywają opętanym i nagle zauważy w monasterze rzeczywiście opętanego człowieka. Dziecko mimowolnie porówna zachowanie tego człowieka ze swoim i wcześniej czy później zacznie zachowywać się jak człowiek opętany, całkiem nieświadomie naśladując jego zachowanie, zwyczaje i czynności…
Mowa jest o konkretnym dziecku, dziewczynce.
Nie mogę nie wspomnieć o jeszcze jednej smutnej sytuacji, z jaką zdarza się spotkać współczesnemu prawosławnemu duszpasterzowi: razem z matką, która wybrała drogę mnisią do monasteru musiała pójść córka (albo syn). Dość często spotykając się z podobnymi przypadkami w swojej duszpasterskiej praktyce, mogę powiedzieć, że dotychczas miałem okazję spotkać niewiele naprawdę udanych przypadków wychowania przez rodziców swoich dzieci przy monasterze. Poza bardzo nielicznymi przypadkami człowiek musi przeżyć dzieciństwo, w którym jest miejsce dla Kubusia Puchatka i Myszki Miki, w którym dziecko może pójść z rodzicami do ZOO czy cyrku, zobaczyć całą różnorodność świata, do którego ono przyszło. Dzieci powinny uczyć się w normalnej szkole, gdzie są rówieśnicy nie tylko z rodzin wierzących. Obowiązek rodziców – zaszczepić dzieciom miłość do Chrystusa, a ostatecznego wyboru drogi życiowej powinny one dokonywać samodzielnie w dorosłym już wieku.
Wierzący rodzice powinni zajmować się wychowywaniem swoich dzieci i właśnie temu, przede wszystkim, poświęcić swoje życie. Posłuszeństwo w monasterze – całkiem inny styl życia. W monasterze matka nie może całkowicie oddać się wychowaniu dziecka, ponieważ do tego konieczne są specjalne warunki, specjalna, rodzinna atmosfera, pewna miara swobody.
Co więc się dzieje, jeśli matka przywozi do żeńskiego monasteru chłopczyka, na przykład, 7-12 letniego? Do jakiegoś czasu ona może go jeszcze kontrolować. Możliwe, że jeszcze z pomocą rodzicielskich manipulacji, na przykład, pozwolenia na spacer, może zmusić go do priczastija, spowiedzi. Ale chłopiec musi stać się mężczyzną, niezbędne jest mu męskie wychowanie.
Jeśli chłopiec nie znajduje męskości w domu, jeśli wychowuje go tylko matka, jego życie, z reguły, formuje się według dwóch scenariuszy. W pierwszym przypadku on stanie się zależny od matki, zniewieściały, dziecinny, bezradny, ponieważ matka podświadomie przypomina mu o jego bezradności i zależności od niej. W drugim – jeśli mimo wszystko męskość zwycięża, on ucieka na ulicę i tam znajduje starszego i silniejszego lidera albo, być może dorosłego człowieka i staje się po prostu częścią środowiska ulicznego.
Mogę z przekonaniem powiedzieć, że drugie wyjście jest dla chłopca bardziej pozytywne. Dlaczego? Dlatego, że w takim przypadku on zachowuje męskość, męską godność, męską tożsamość.
Dobrze, jeśli w monasterze chłopiec znajdzie takich samych nieszczęśliwych podrostków, którzy według matczynej woli, nie pragnąc i nie wybierając tego, znaleźli się w żeńskim monasterze, i będzie mógł z nimi się bawić. Jeszcze lepiej, jeśli znajdzie się wrażliwy kapłan, który znajdzie czas na wychowanie tego dziecka. Ale zwykle kapłani przy monasterach i miejskich cerkwiach są bardzo zajęci przede wszystkim wypełnianiem swoich bezpośrednich obowiązków.
Najtragiczniejsze jest, kiedy podrostka, ciągle oskarżanego o opętanie lub bezbożność, zmuszają chodzić do cerkwi, formalnie uczestniczyć w sakramentach. Z biegiem czasu, może w nim wytworzyć się negatywny stosunek do wszystkiego co chrześcijańskiego, cerkiewne. I nie tak straszne jeśli on z czasem odejdzie od cerkwi, gorzej, jeśli zostanie religijnym obłudnikiem – człowiekiem wiedzącym wszystko o dwuświecznikach i trójświecznikach, czotkach, archijerejach, starcach, ale któremu wszystko, co rzeczywiście związane jest z Chrystusem i żywymi relacjami z Nim, będzie kompletnie bez znaczenia. Racjonalna wiedza (kiedyś w dzieciństwie nauczono go Zakonu Bożego albo czytano z nim Biblię Dziecięcą) daje się w pełni pogodzić z przeciwstawnym stylem życia. Podrastając, takie podrostki przeklinają, palą i dążą, aby dowiedzieć się więcej na temat różnych obrzydliwości tego świata.
Religijne faryzeuszostwo rodziców zradza niewolnictwo, przygnębienie, cierpienia. „Litera” zabija radość, wolność, prostotę, dzieciństwo, jak w rodzinie, tak i w cerkwi, tworzy nastrój przygnębienia, a „przygnębiony duch suszy kości” (Prz. 17, 22).
Dzieci stają się przygnębione, kiedy czują się więźniami. Atmosfera w niektórych domach czasami bywa tak przytłaczająca i ciężka, że dziecko dosłownie dusi się. Rodzice wielu z nas żyli w trudnych wojennych czasach, kiedy wściekał się totalitaryzm, pozostawiający odcisk w ich świadomości, w ich stosunku do siebie i ludzi. Los nie rozpieszczał ich luksusowymi prezentami. Wychowywani byli w surowych warunkach okrutnej kontroli i najsurowszej kary. Dlatego, być może, w życiu rodziców było nie tak dużo łagodności, czułości, wrażliwości, dobroci. To można zrozumieć. Takie były czasy. Oni są dziećmi swojej epoki, ci którzy zostali naszymi rodzicami.
Ale współcześni rodzice, hodujący dzieci w atmosferze swobody, powinni byś nie źródłem przygnębienia i rozdrażnienia, a źródłem miłości, radości, i dobrego nastroju, przykładem męskiej godności.
Egoizm rodziców niszczy rodzinną przytulność i przynosi nieodwracalne szkody samym rodzicom. Lekceważący stosunek do dzieci, tłumienie w nich osobowości jest nienaturalne dla człowieka. To świadczy o grzesznym stanie, który musi być zlikwidowany w życiu rodziców siłą łaski Ducha Świętego. Szczególnie boli słuchać opowiadania o tym, że w niektórych rodzinach rodzice wprowadzają w dzieciach religijność represyjnymi metodami. Następstwa są bardzo smutne: Podrastający młodzieńcy i dziewczyny długi czas nie mogą nawet słyszeć o niczym cerkiewnym, kształtuje się trwała odporność i alergia do tego, czym przekarmili ich w dzieciństwie.
Bóg jest miłością. Miłość – to twórcza siła naszego bytu. Nienawiść – to niszcząca siła i osobowości, i rodziny, i całego społeczeństwa. Powinniśmy kochać swoje dzieci, kochać się wzajemnie. Mądry rodzic zaświadcza swoim dzieciom o swoim chrześcijaństwie przede wszystkim swoim dobrym i mądrym sercem. Dostarczywszy jakieś minimum wiedzy dziecku, on bardzo ostrożnie przypomni mu o Bogu i przy tym pozostawi więcej samodzielności dziecku w jego konstruowaniu własnych relacji z Bogiem.
W życiu parafialnym nierzadko zdarza się obserwować taki obraz: rodzice dosłownie wpychają swoje dzieci do ołtarza. Wszystko wygląda bardzo przyzwoicie, zwłaszcza na wejściach i wyjściach. Jednak, co dzieje się tak naprawdę? Kiedy chłopiec znajduje się w cerkwi razem z rodzicami, pod ich kontrolą, oni widzą, czym jest zajęty, i w jakimś to momencie mogą wyjść z nim na podwórko. Kiedy dziecko w ołtarzu, rodzice spokojnie modlą się w cerkwi, a kapłan i starsi prysłużniki po prostu nie są w stanie nim się zajmować – nie mają na to czasu. Na początku chłopiec jest zainteresowany, potem męczy się i zaczyna czymkolwiek się bawić. Upada szacunek do świętości, a w domu nic nie wiedzący rodzice mówią mu: „Jesteś naszym prysłużnikiem, powinieneś dobrze się zachowywać”. A rówieśnicy powiedzieli pewnemu chłopcu: „Jesteś dla nas święty, my nie będziemy z tobą się bawić”. Wbity w nieprostą sytuację, nastolatek musi wybierać: albo przyjaciele, albo cerkiew. Znam nastolatków, którzy całkiem odeszli z cerkwi, chociaż nie doszłoby do tego, gdyby rodzice pozwolili synowi nie przysługiwać w ołtarzu.
Moje serce krwawi, gdy kolejny raz słyszę o takim parafialnym zwyczaju w tej czy innej cerkwi: wszyscy, i dorośli, i dzieci piją w ołtarzu po służbie „prawosławny czaj” – kagor na wpół z wrzątkiem. To przecież taki zwyczaj w Prawosławiu, co w tym złego? Złe jest to, że dzieciom zabierana jest naturalna psychologiczna bariera odnośnie spożywania napojów alkoholowych – przecież wszystko, co dzieje się w ołtarzu czynione jest „z błogosławieństwa”.
Rozpad rodziny nieuchronnie pociąga za sobą rozpad narodu. Upadek rodzicielskiego autorytetu w rodzinie rodzi klęskę wszystkich ideałów w społeczeństwie. Stąd rodzi się anarchia, konfrontacja i konflikt pokoleń. Dzieci oskarżają rodziców, rodzice oskarżają dzieci. Naród potępia rząd, rząd obwinia naród.
Jeśli rodzina nie wychowała człowieka, społeczeństwo go już nie wychowa, a Cerkiew – tylko przy silnym osobistym pragnieniu samego człowieka.
Właśnie do Cerkwi, do służących w niej (kapłanów), po pomoc, radę i wsparcie śpieszy wielu rodziców. Śpieszy, kiedy sytuacja stanęła na krawędzi, kiedy wystarczyło mądrości, aby uświadomić sobie swoje błędy i swoją bezradność. I tak będzie bardzo dobrze, jeśli w cerkwi Bożej rodzice trafią na dobrego pasterza, który serdeczną życzliwością i duszpasterską mądrością pomoże rozwiązać sytuację, zada naprowadzające pytania, możliwe, udzieli mądrej rady, pomodli się z człowiekiem w jego sprawie.
Przede wszystkim chcę dokładniej zatrzymać się na przypadkach, z którymi rodzice zwracają się do kapłana z powodu swoich wzajemnych stosunków z dziećmi. Porozmawiamy i o tym, czym kapłan może konkretnie pomóc i rodzicom, i dzieciom.
Zazwyczaj, najczęściej rodzice do duchownego zwracają się ze skargami na swoje dorastające dzieci: one zaczęły źle się do nich odnosić, nikogo nie szanują, nie chodzą do cerkwi. Częściej z takimi skargami przychodzą matki, ale czasami przychodzą ojcowie, też skarżą się na swoje dziecko, które w dzieciństwie było „wspaniałym chłopczykiem (czy dziewczynką), ledwie nie zabierało się odejść do monasteru, a potem nagle kompletnie oziębło pod względem chodzenia do cerkwi, pojawiły się u niego nowe zainteresowania. Ponieważ możliwości porozmawiania z tymi dziećmi kapłan najczęściej nie ma, w danym przypadku pomagać trzeba samej matce czy ojcu, orientować się w konflikcie tylko siłami obecnych.
Duszpasterz, który wysłuchawszy rodzicielskiej skargi, od razu powie: „Tak, młodzież u nas teraz taka. Im Bóg w ogóle nie jest potrzebny, oni w ogóle ugrzęźli w grzechu, telewizja i muzyka rockowa zrobiły swoją robotę…”, popełni wielki błąd. Zamiast pomocy ojcu czy matce w tym, żeby zrozumieć, jak oni sami przyczyniają się do powstania sytuacji konfliktowej, taki duszpasterz zajmie pozycję solidarności z rodzicami, podtrzymując wierzącą matkę i rugając „bezbożników-dzieci”. Mama oczywiście uspakaja się ale dlatego, ponieważ sam kapłan ją podtrzymał w tym, że jej syn stał się nie wiadomo kim. Tym samym ona jeszcze bardziej utrwala się w swoim złym pedagogicznym stanowisku, kontynuując „z błogosławieństwa kapłana” rugać i „piłować” syna albo córkę.
Dlaczego właśnie teraz rodzice przyszli po pomoc?
Bardzo ważnym jest zrozumienie tego, dlaczego rodzice zwrócili się do kapłana po pomoc właśnie teraz. Dlaczego problemy stosunków stały się szczególnie ostre właśnie dziś? Co w ostatnim czasie tak bardzo zmieniło się w stosunkach z dzieckiem albo w samym rodzicu?
Bywa, że za pogorszeniem stosunków stoi po prostu naturalny proces dojrzewania dziecka i wychodzenie jego spod rodzicielskiej kontroli. Ale najczęściej przyczyną jest gwałtowna zmiana sytuacji – albo w życiu dziecka, na przykład on wrócił z wojska, dostał się na studia i w efekcie możliwość kontroli zmalała, albo w życiu rodzica: on odszedł na emeryturę i ma teraz czas i siły duchowe, aby więcej czasu poświęcić rodzinie, albo też rodzice rozwiedli się…
Problemy rodziców umownie można rozdzielić na cztery grupy. Czasem pojawiają się wszystkie cztery problemy naraz, czasem trzy, czasem – dwa, a czasem jeden.
Pierwsza grupa: brak kontaktu z dziećmi. Brak zrozumienia tego, jak one żyją, czym się interesują, brak możliwości serdecznie z nimi porozmawiać, odczucie swojej rodzicielskiej niepotrzebności, obcość dla dziecka. Dla takich ludzi charakterystyczne są wypowiedzi typu: „Ja jego (albo jej) całkowicie nie rozumiem. Nic o nim nie wiem, gdzie on bywa, kim są jego przyjaciele, on mi nic nie opowiada, nie ufa”.
Druga: lekceważący ostry stosunek dzieci do rodziców. Ciągłe kłótnie i konflikty z nimi bez powodu. Dla takich skarg charakterystyczne są wypowiedzi: „Zawsze był niegrzeczny wobec mnie. On nigdy ze mną się nie liczy. On głośno włącza swoją głupią muzykę. On nic nie chce pomagać w domu”.
Trzecia: troska o dzieci, obawy o to, że nie żyją, jak powinny żyć z punktu widzenia rodziców. Czasami jest tu konflikt między niereligijnym trybem życia dzieci, ich niechęcią wobec chodzenia do cerkwi, modlenia się do Boga i rodzicielskim „powinien”. Czasami rodzice postrzegają dziecko jako nieszczęśliwe, pechowe, zdezorientowane, zagubione. Dla takich ludzi, charakterystyczne są skargi tego typu: „Moja córka ma złe relacje z mężem. Bardzo chciałabym, pomóc jej poprawić relacje rodzinne, ale nie wiem jak to zrobić”. Albo na przykład, sytuacja z drugiej skrajności: „Batiuszka, mój syn rzucił studia, na których przeuczył się trzy lata i zabiera się odejść do monasteru. Jak mam na niego wpłynąć?” albo na przykład, mama skarży się na to, że córce tylko dziewiętnaście lat, a ona już dokonała trzech aborcji: „Co mam z nią zrobić?”
Czwarta: problemy związane z niestandardowym, odbiegającym od normy zachowaniem dzieci. Na przykład: „Mój syn używa narkotyków. Jak można mu pomóc? Jakie modlitwy odmawiać? Do jakiego specjalisty się zwrócić?”, albo „Moja córka utrzymuje bliskie kontakty z członkami grupy przestępczej, która zajmuje się haraczami”.
Naturalne, że dla którejkolwiek skargi pierwszym zadaniem duszpasterza – poznać istotę problemu, zrozumieć, o ile pretensje i ocena rodziców odpowiadają rzeczywistości. Najbardziej oczywista droga do tego – to zebranie informacji o konkretnych faktach.
Najczęściej rodzic, który zwrócił się do duchownego, to bardzo rozmowny, wyjątkowo „prawy” (ze swego punktu widzenia) człowiek, gotów bez dodatkowych pytań opowiedzieć wam swoją historię. Mimo wszystko jednak, aby uzyskać informację o konkretnych sytuacjach, trzeba będzie zadawać mu konkretne pytania o tym, jak układają się relacje dziecka z rodzicami, o czym oni rozmawiają, dlaczego i jak wybuchają sprzeczki, co jest powodem do niepokoju i podejrzeń.
Bardzo proszę, aby wierzący i kochający tatusiowie i mamusie zwrócili uwagę na następujący fakt. Zazwyczaj, w pewnym momencie podrostek odchodzi z cerkwi. W cerkwi staje się mu nudno, nieprzyjemnie, niepotrzebnie i nieciekawie. Następuje to w jedenastym-dwunastym roku życia, być może, trochę później.
Metropolita Antonij Surożski przyczyny takiego odejścia widzi w następującym: „Ja myślę, że jednym z problemów, który pojawia się u nastolatka jest to, że przyuczają go do czegoś, gdy jest jeszcze malutki, a potem, kiedy on jest o dziesięć czy piętnaście lat starszy, nagle odkrywają, że ma on i wątpliwości, i pytania, i czegoś nie rozumie. On przerósł to wszystko, czego uczono go w dzieciństwie, a w międzyczasie niczego go nie nauczyliśmy, dlatego że do głowy nam nie przychodziło zorientować się o tym, jakie pytania w nim się zradzają, i zwrócić uwagę na te pytania, potraktować je poważnie, nie po prostu „jak możesz to kwestionować?”… Często zdarza się, że, kiedy podrastające dziecko zadaje nam pytanie, my na nie nie odpowiadamy. I nie odpowiadamy, niestety, bardzo często nie dlatego, że lekceważymy je, a dlatego, że nie mamy co odpowiedzieć, my sami o tym nigdy nie myśleliśmy.
Pewnego razu zebrałem grupę rodziców i dzieci, podrostków. Dorośli oczekiwali, że przeprowadzę rozmowę, będę zwracać uwagę na dzieci, a rodzice będą siedzieć jak pawie: oni przecież wszystko wiedzą. A ja zaproponowałem dzieciom: „Oto macie pytania – zadawajcie je swoim rodzicom, i zobaczymy co oni odpowiedzą”. I rodzice nic nie mogli odpowiedzieć. Po czym reakcja rodziców była: „Jak mogliście tak z nami postąpić! Wy przecież nas skompromitowaliście przed naszymi dziećmi!” A ze strony dzieci inna reakcja: „Jak było wspaniale! Teraz wiemy, że nasi rodzice są tacy sami jak my!”.
W tym trudnym dla podrostka okresie, okresie samodzielnych poszukiwań, bardzo ważnym jest podtrzymać go, zachować serdeczny, wyrażający zrozumienie, domowy nastrój, żeby odchodząc z cerkiewnego życia, on nie odszedł z rodziny. Nie można w tym trudnym, ale ważnym czasie formowania wartości, wypychać go z rodziny. Trzeba wszelkimi sposobami podtrzymać go w samodzielnym życiowym poszukiwaniu.
Odejściem od tej zasady często grzeszy wielu współczesnych rodziców. Trzeba pokazać synowi albo córce, że jest on kochany, pomimo tego, że przestał chodzić do cerkwi i obchodzi się bez modlitwy, bez Spowiedzi, bez Priczastija. Ważne jest, nie utracić z dzieckiem duchowego kontaktu, nawet jeśli ono teraz nie ma dążenia do duchowego. A w tym celu (uwaga, drodzy prawosławni tatusiowie i mamusie!) musicie ponieść pewne ofiary (poświęcenia). Być może rada, której teraz udzielę, kogoś zaszokuje, ale nie tych, którzy nie chcą stracić swoich dzieci, oni wszystko wezmą pod uwagę.
Jeśli waszemu dziecku podoba się współczesna muzyka, można usiąść obok, kiedy ono słucha albo poprosić o wspólne posłuchanie. Porozmawiajcie z nim otwarcie, serdecznie, uczciwie przyznajcie się, że jesteście człowiekiem starszego pokolenia, wychowanym na innych rytmach, być może na muzyce radzieckiej estrady, wam bardziej podobają się pieśni zawierające treść, nawet nie tyle muzyka, ile tekst. Otwórzcie w odpowiedzi swoje serce, nie wydając żadnych krytycznych ocen tego, co podoba się jemu. Poproście dziecko o wytłumaczenie, co jest mu bliskie właśnie w tej muzyce. Szczerze (ale ostrożnie) przyznajcie się, jeśli nie podoba się wam ta muzyka albo powiedzcie, że to nie jest złe, oto ta kompozycja nawet bardzo piękna. Zapytajcie, dlaczego dla dziecka ważne jest słuchanie tej muzyki przy bardzo dużej głośności. Czyli szczerze dowiedzcie się u swego wyrośniętego dziecka o wszystko, nie próbujcie doprowadzić go do właściwej (z waszego punktu widzenia) odpowiedzi w tej sprawie.
Protojerej Arkadij Szatow w artykule „Dlaczego dzieci odchodzą z cerkwi?” radzi: „Można i trzeba wejść w życie dziecka, zjednoczyć się z nim, stać się dla niego najbardziej interesującym współrozmówcą. Wtedy ono nie będzie szukać pocieszenia u innych ludzi: na ulicy, u przyjaciół, którzy nie znają Boga, w kompaniach, gdzie piją alkohol i palą papierosy.
Pójdźcie z dzieckiem do lasu, puszczajcie łódeczki na rzece, latem pójdźcie na grzyby, na jagody, posłuchajcie, jak śpiewają w lesie ptaki, przetłumaczcie ten śpiew na język ludzki i powiedzcie, że ptaszki śpiewają chwałę Boga i dziecko zapamięta to na całe życie i odbierze piękno świata jak piękno Bożego stworzenia. I wtedy do całej reszty ono będzie odnosić się tak samo, patrzeć właśnie z tego punktu widzenia i widzieć przejaw Boskiej miłości we wszystkim, co go otacza”.
„…Nie można dzieci pozbawiać wszelkiego towarzystwa: to znaczy pozbawiać je radości kontaktów z rówieśnikami. Ważnym jest uczynić tak, żeby u dzieci od małych lat byli wierzący przyjaciele, trzeba tak organizować ich życie, żeby były im zainteresowane” – pisze dalej ojciec Arkadij.
Zaproponujcie dziecku, aby zaprosiło swoich przyjaciół do domu. Lepiej nie próbować wtargnąć w ich towarzystwo, a po prostu zapoznać się z jego przyjaciółmi i jakby przypadkiem, po godzince-drugiej spotkania zaproponować im wypicie herbatki z ciastem. Możecie posiedzieć z nimi albo wyjść, wszystko zależy od sytuacji.
Drodzy tatusiowie i mamusie! Nie stawiajcie bariery między swoim światem i światem Waszego dorastającego dziecka.
Bardzo często nawet kapłanowi trudno omówić z niektórymi nadopiekuńczymi, superdominującymi rodzicami szczegóły poglądów ich podrastającego dziecka. Ich życiowe zasady wydają się im jedynie słusznymi. Dlatego bardziej efektywnym będzie, wyraziwszy wątpliwości co do poprawności nauk rodzicielskich, przejść do analizy przejawów ich uporu i kontroli, do tego, jak konkretnie oni wyrażają swoją krytykę, do tego, co bezpośrednio leży u podstaw braku porozumienia i trudności w relacjach z dziećmi.
Zatrzymam się na pewnym momencie. Wszedłszy do życia cerkiewnego pięć-dziesięć lat temu, a być może i od dzieciństwa, wierzący rodzice widzą w negowaniu przez podrostka ich własnych postaw i wartości życiowych omal nie zamach na fundamenty Prawosławnej wiary. I dlatego ta rada, której wyżej udzieliłem – usiąść i posłuchać ze swoim dzieckiem jego muzyki, może być odebrana przez takich rodziców niemal jak przejaw „nieprawosławności” samego autora tej książki…
Dla duszpasterza jest bardzo ważnym (zwłaszcza jeśli czas spotkania ograniczony), nie wnikając w szczegóły, nie oceniając życiowych zasad rodzica, zrozumieć, w czym konkretnie przejawia się przegięcie (przesada) w religijnym wychowaniu dziecka.
Wielu współczesnych rodziców (zwłaszcza „nadmiernie prawosławnych”) uważa, że dla wychowania dziecka, dla lepszego zrozumienia go, wcale niekonieczne jest czytanie literatury pedagogicznej, interesowanie się życiem młodzieży. Po to, żeby lepiej zrozumieć swoje dziecko, zrozumieć, jakie są życiowe wartości dla współczesnego pokolenia, czasem trzeba po prostu usiąść i obejrzeć z synem czy córką film wideo, cieszący się popularnością podrostków. Zapytajcie dziecko:
- Co to za film, dlaczego o nim tak dużo się mówi?
- Dlaczego wszyscy go oglądają?
- Przynieś jutro kasetę, dawaj obejrzymy razem.
Protojerej Konstantin Ostrowskij pisze na ten temat: „Jeśli chcemy pomóc dzieciom wyrosnąć z ich szkodliwych duchowo pasji, powinniśmy starać się, pozostając samymi sobą, wejść z nimi w kontakt, żeby one nie ukrywały przed nami swoich poglądów, swoich przeżyć. Jeśli będziemy utrzymywać w kontaktach z dziećmi tylko wysoki ascetyczny ton, to większość nawet wierzących dzieci okaże się poza naszym wpływem”.
Niestety, takiego zadania wielu prawosławnych rodziców nie stawia. Co więcej, oni uważają, że dlatego, żeby orientować się we wszystkich życiowych sytuacjach, wystarczają tylko wąsko religijne wyobrażenia o życiu. Takie ograniczone stanowisko, doprowadza, niestety, do smutnych rezultatów. Stawiając się w sztywne ramy, rodzice nie rozumieją swoich dzieci tracą kontakt z nimi, tym samym naruszając przykazanie miłości, przede wszystkim wobec bliźnich, ponieważ najbliżsi dla nas – to nasze dzieci. Nierzadko my, rozważając o podstawowych przykazaniach chrześcijaństwa, miłości do Boga i bliźnich, nie kochamy najbliższych – swoich dzieci, nie próbujemy ich zrozumieć, przeniknąć do ich serdecznych pragnień i tajemnic, a odwrotnie, oceniamy, krytykujemy, narzekamy, i tym samym burzymy resztę zaufania i szacunku w swoich relacjach.
W pamiętniku Imperatorki Aleksandry czytamy:
„Nie ma nic mocniejszego od tego uczucia, które przychodzi do nas, kiedy trzymamy na rękach swoje dzieci. Ich bezradność porusza w naszych sercach szlachetne struny. Dla nas ich niewinność – oczyszczająca siła. Kiedy w domu noworodek, małżeństwo jakby rodzi się od nowa. Dziecko zbliża rodzinną parę tak, jak nigdy wcześniej. Przed młodymi rodzicami stają nowe cele, pojawiają się nowe pragnienia. Życie nabiera natychmiast nowego i głębokiego sensu.
W domu gdzie rosną dzieci, całe ich otoczenie i wszystko, co się dzieje, wpływa na nie, i nawet najmniejszy detal może okazać wspaniałe albo szkodliwe oddziaływanie. Nawet przyroda wokół nich kształtuje przyszły charakter. Wszystko wspaniałe, co widzą dziecięce oczy, odciska się w ich wrażliwych sercach. Gdzie by nie było wychowywane dziecko, na jego charakter wpływają wrażenia wywołane miejscem, gdzie ono rosło. Pokoje, w których nasze dzieci będą spać, bawić się, żyć, powinniśmy uczynić tak pięknymi, na ile pozwalają środki…
Jeszcze jeden ważny element rodzinnego życia – to wzajemne stosunki; nie po prostu miłość, a kultywowana miłość w codziennym życiu rodziny, wyrażenie miłości w słowach i postępowaniu. Radość i szczęście potrzebne są dzieciom nie mniej, niż roślinom potrzebne jest powietrze i światło słoneczne.
Dla prawdziwej matki ważne jest wszystko, czym interesuje się jej dziecko. Ona tak samo chętnie słucha o jego przygodach, radościach, rozczarowaniach, osiągnięciach, planach i fantazjach, jak inni ludzie słuchają jakiegoś ciekawego opowiadania.
Najbogatsze dziedzictwo, jakie rodzice mogą zostawić dzieciom, – to szczęśliwe dzieciństwo, z czułymi wspomnieniami o ojcu i matce. Ono rozjaśni nadchodzące dni, będzie chronić je od pokus i pomoże w surowych, powszednich dniach życia, kiedy dzieci opuszczą rodzicielski dach”.
Duszpasterz powinien powiedzieć rodzicom o tym, że bezpośredni, dyrektywny wpływ na doroślejące dzieci jest nieefektywny, zwłaszcza jeśli bazuje on na negatywnych przykładach i wypowiedziach podniesionym tonem. Reakcją na presję rodzica najczęściej bywa nieposłuszeństwo, opór, negatywizm, tzn. rodzice otrzymują rezultat, odwrotny do pożądanego. Pasterz powinien wyjaśnić matce lub ojcu, że nacisk i kontrola tylko psuje relacje z dzieckiem, one przyjmują niepożądany charakter i w dalszym życiu burzą rodzinną atmosferę.
W atmosferze totalnej kontroli, kłótni, ciągłych wyjaśnień relacji albo dyktatu niemożliwe jest cokolwiek wyjaśnić człowiekowi, zmusić go cokolwiek robić. Jeśli zepsute są stosunki osobiste, zniknęło zaufanie i szczerość, efekt wychowawczy praktycznie będzie równy zeru.
Rodzice, nigdy nie zbywajcie swoich dzieci milczeniem, nie opędzajcie się ich. Jakie zawołanie, takie i echo. A jeśli, pewnego razu i one tak samo lekceważąco opędzą się od was z waszymi starczymi problemami? Nauczcie się wysłuchiwać ich pytań. Prości u Boga mądrości dla odpowiedzi. Wiele z ich pytań daleko nie próżne.
Kontakty z dziećmi to poważna służba, wymagająca wielkiej cierpliwości, ogromnej miłości i sztuki. Postarajcie się zostać dla nich interesującymi rozmówcami i prawdziwymi przyjaciółmi.
Kontakty z dziećmi – to służba dzieciom. Jak ważne, aby nasze życie stało się czyste i błogosławione, abyśmy nie przekazywali następnym pokoleniom naszej pychy, niedorzeczności, awanturniczego charakteru. Mamy obowiązek zostawić dla idącego po nas rodu dobry przykład, nieobłudną wiarę i miłość do Boga, twardą ufność w Pana we wszystkich życiowych sytuacjach. A w tym celu pierwszą niedzielną szkołą dla dzieci powinien stać się ich własny dom, a rodzina – domową cerkwią.
Służenie dzieciom – to służba Bogu. „Cokolwiek uczyniliście jednemu z tych najmniejszych Moich braci, Mnie uczyniliście” (Mat. 25, 40). Nasz Pan Jezus Chrystus utożsamia Siebie z dziećmi. „Kto przyjmie jedno takie dziecko w imię Moje, ten Mnie przyjmie. Kto zaś zgorszy jednego z tych małych, którzy wierzą we Mnie, lepiej byłoby dla niego, aby mu zawieszono u szyi kamień młyński i utopiono go w głębi morza… Baczcie, abyście nie gardzili żadnym z tych małych, bo powiadam wam, że aniołowie ich w niebie ustawicznie patrzą na oblicze Ojca Mego, Który jest w niebie” (Mat. 18, 5-6,10). Stosunek do dzieci określa wasz stosunek do Jezusa Chrystusa! Obojętność wobec dzieci – to obojętność wobec Niego. Przeklinasz, lżysz, oczerniasz swoje dziecko – Przeklinasz, lżysz, oczerniasz Pana. Błogosławisz dzieci – błogosławisz Pana.
Niech każdy z nas stanie się przykładem, godnym naśladowania, wzorcem moralnej czystości i chrześcijańskiej godności!
Dzisiaj powinniśmy rozważyć ponownie swój stosunek do dzieci. Jeśli one stale przeszkadzały i były dla nas ciężarem, zacznijmy modlić się, żeby Bóg zwrócił i skłonił nasze serca ku nim, żeby one stały się dla nas przedmiotem bacznej uwagi, miłości i służby.
(opowiadanie Mariny Siergiejewoj)
- Spirydonku, tu trzeba powiesić inne zasłoneczki, kremowe! Trzeba, żeby pod kolor tapet. I meble inne bym kupiła jednak… Te zbyt ciemne…
- Mamo, zostawcie, proszę, w spokoju zasłony! Dla mnie te akurat się podobają. Porozmawiajmy o czym innym…
Ale Sofija Stiepanowna kontynuuje, jakby nie słysząc słów syna:
- Syneczku, pościel spakuj do pudełka, zabiorę do domu, wypiorę… Ja oto tobie tu gołąbki przywiozłam, z marchewką, postne, bez cebuli, jakie lubisz – przymilnie patrzy Sofija synowi w oczy. Teraz ona musi powiedzieć najważniejsze. – Syneczku, dlaczego ty wziąłeś na pomoc do domu tego Aloszę? On, oczywiście, może i dobry, ale spojrzenie jego jakieś niedobre. I wydaje się mi, że on jest brudasem, jak on tobie będzie pomagać, w głowie się nie mieści – powtarzała z przejęciem Sofija Stiepanowna. I gorzkie łzy nagle potoczyły się z jej błękitnych oczu.
Syn zmieszał się. On zawsze przeżywał mieszane uczucia, kiedy szlochała jego bliska matka.
- Mamo, nie trzeba mi nic prać, proszę, uspokójcie się, nie płaczcie. Usiądźmy i porozmawiajmy o Was, o Waszej duszy. Walentyna Pietrowna opowiedziała mi, że Wy całkiem nie chodzicie do soboru. Dlaczego? Macie tam bardzo blisko.
- Spirydonku, ja bym chciała częściej przyjeżdżać do ciebie na służbę.. Tu u ciebie taka łaska…
- Mamo, mamo… Po co tracić pieniądze na drogę i czas też? Przecież do naszego monasteru jechać aż dwie i pół godziny. Czyż w waszym soborze nie tak służą?
I potem – mamo, ja jestem całkowicie samodzielnym człowiekiem, dajcie mi żyć tak, jak ja chcę. Ja chcę urządzać swoje życie sam. I jakie zasłony, i jakie meble, i jakich przyjaciół mam wybrać, będę decydować sam. Rozumiecie?!!
Ojciec Spirydon zbiera wszystkie siły, mobilizuje całe swoje dobre wychowanie, żeby nie bardzo ostro odpowiadać matce swojej, Sofii Stiepanownie. Jest taka wrażliwa. A wychowanie rzeczywiście otrzymał on bardzo dobre.
Jego matka, Sofija Stiepanowna, człowiek doskonały. Nikt nigdy słowa o niej kiepskiego powiedzieć nie śmiał. Dobry człowiek Sofija Stiepanowna. Życzliwy człowiek, Sofija Stiepanowna, jeśli dokładniej powiedzieć. Sofija Stiepanowna jest człowiekiem, który zawsze przyjemnie się uśmiecha. Nie pamiętam, żeby ona miała ponurą twarz, żeby złościła się. Nie, ona zawsze delikatne uśmiecha się i wydaje się jeszcze sekunda – i zamruczy. Grzech na nią się obrazić. ona nigdy nie podnosi głosu. Znam Sofiję wiele lat i nigdy nie słyszałam, żeby krzyknęła na kogokolwiek, albo podniosła o półtonu głos. Nie. Głos jej zawsze łagodny i czuły. Lulający.
Historia z Sofiją Stiepanowną i jej synem wstrząsnęła mną do głębi duszy. Ja nigdy nie spotykałam ludzi, którzy, łagodnie i czule uśmiechając się, mogą ciebie nie lubić, mogą pozostawać w sercu swym twardymi i nieustępliwymi. Okazuje się, można łagodnie uśmiechając się, dość twardo stać na mostku kapitańskim i wieźć pasażerów nie tam, dokąd oni pragną, a tam, dokąd chce kapitan. I niech pasażerowie sprzeciwiają się i krzyczą, niech płaczą i jęczą, niech nawet niektórzy wyskakują ze statku, kapitan mimo wszystko – on twardo wie, dokąd mają jechać pasażerowie. A wszystko pozostałe – błahostka i zabawa. Po prostu niepoważna strata czasu.
Uczciwie przyznać się, bardzo mi żal Sofii Stiepanownej. Być może, ona zasłużyła na najlepsze życie. Przecież całe swoje życie ona poświęciła innym. Całe swoje życie ona kochała. Męża nie po prostu kochała, ona na rękach by go nosiła, jeśli by on nie był dwa razy wyższy od niej. Ona łagodnie i cicho odpuściła go do drugiej kobiety, która okazała się z niedorzecznym charakterem i nie bardzo cackała się z jej Lonieczką. Sofija Stiepanowna dotychczas kocha swego męża i nazywa go pieszczotliwie „Lonieczka”. Ona, spotykając się z nim, żałuje go i częstuje gorącymi oładkami i aromatycznymi pierogami. W nowej rodzinie jej męża nie przyjęte piec pierogów i przygotowywać przetworów. Tam kupują półfabrykaty. I żyją jak na dworcu – każdy sam po sobie. A Lonieczka przyzwyczaił się smacznie zjeść, przyzwyczaił się do opieki i doglądu. Prawda, Lonieczka z jakiegoś powodu żyje w swojej nowej rodzinie już dziesiąty rok i wracać do Sofii Stiepanownej w najwyraźniej nie zamierza.
Całe życie Sofija Stiepanowna poświęciła najpierw mężowi, a potem, kiedy mąż odszedł, synowi swojemu lubemu – Waniuszy, który zastąpił jej wszystkich i wszystko. Waniusza od dzieciństwa był chorowity. A rozstanie rodziców zupełnie rozstroiło jego słabiutkie zdrowie. Każdego roku wycieczka nad morze, różne badania, leczenia, kuracje. Wania wyrastał na chłopca dosyć mądrego i rozwiniętego, uczył się dobrze, pilnie. Prawda, matka cały czas próbowała włożyć w niego trochę więcej. Na przykład, pedagodzy w szkole muzycznej powiedzieli, że Wania zupełnie nie ma słuchu, ale Sofia Stiepanowna tak przekonywała, tak miękko uśmiechała się, że ci nie oparli się przed matczynym urokiem – wzięli. Wania od tamtej pory widzieć nie może bajana. Ale mimo wszystko kilka klas w muzycznej szkole on skończył.
Wania nie miał zwariowanego dzieciństwa. On nie ganiał w piłkę nożną, nie strzelał z procy. On był wzorowym chłopcem i chodził wszędzie, trzymając mamę za rękę. On nie miał swojego zainteresowania. Mama zawsze sama formowała u syna zainteresowanie. Co ty chcesz, synuś? Znaczki? Dawaj zbierać znaczki. I mama odnajduje nie do pomyślenia znaczki, żeby tylko spodobały się one jej synowi. Tylko synek zapatrzył się na nieznaną monetkę, jak mama rzuciła się na rynek – trzeba kupić rzadkie monety. Ona uprzedzała wszystkie jego pragnienia.
- Cóż tu złego? – Powiecie. Tak, jakby i niczego. Ale tylko synek szybko wyrósł. I póki on podrastał, przy mamie razem było ciekawie. Ale później zachciało się bawić się z przyjaciółmi, zachciało się mieć jednego, niezawodnego przyjaciela, z którym można pójść na kraj świata, któremu można powierzyć wszystkie swoje dziecięce ukryte tajemnice. Prawda przecież, wszyscy mieliśmy takie pragnienia? Wania był w tym pominięty. Jemu tak chciało się wolności, już wtedy, w nastoletnim wieku. Ale mama, cała we łzach, stale szarpała jego serce:
- Wanieczka! No dokąd ciebie ciągnie? No czego ty chcesz? Ja jestem przecież twoją mamą, jestem i twoim przyjacielem, i przyjaciółką. Wszystko czego zapragniesz, ja ci spełnię. Nie idź nigdzie, trafisz w złe towarzystwo!
- Wanieczka uspakajał się i zostawał w domu. Mama była jego Złotą Rybką, i to, ogólnie, było niezłe.
Przyszedł czas – zadzwonił ostatni dzwonek. Trzeba gdzieś iść się uczyć. I mama wybrała dla syna uczelnię. Wania uczył się w szkole bez specjalnego zainteresowania, dlatego że nigdy nie miał własnego zainteresowania. On mamę szanował i z szacunku starał się dobrze uczyć.
Ale pewnego razu na dworcu autobusowym Wania spotkał batiuszkę Damiana. Prawdziwego batiuszkę, mnicha. Wcześniej widział batiuszków tylko z dala i oni wydawali się mu całkiem nieziemskimi. A tu batiuszka sam zaczął rozmowę z Wanią. I póki oczekiwali na autobus, rozmowa płynęła i płynęła, swobodnie i ładnie, jak wielka rzeka, nad którą stało Wani miasto. Wania był jak zaczarowany, batiuszka Damian mówił o tym, co tak niepokoiło jego młodzieńczą duszę, odpowiadał na wszystkie pytania Wani, chociaż Wania ich i nie wypowiadał przed batiuszką. Od pierwszej chwili nawiązało się duchowe pokrewieństwo (więź). Wania zrozumiał, co mu jest potrzebne. Oto to, z powodu czego warto żyć. Trzeba po prostu poznać Boga i iść do Niego i tylko do Niego. Wszystko pozostałe okazało się dziecięcymi próbami zbudowania wielkiego, pięknego zamku na piaszczystej plaży. Czym też Wania zajmował się w dzieciństwie każdego lata, odpoczywając nad morzem.
Tak jak postąpił Wania, mogą postąpić tylko młode, poszukujące Boga dusze. On nie wsiadł do swego autobusu, który przyjechał. Wsiadł do następnego, razem z batiuszką. I pojechał do monasteru. W końcu jednak uczynił swój pierwszy w życiu samodzielny krok.
- Chwała Bogu, że na przystanku nie było mamy – przemknęło w głowie Wani. – Koniec, jestem teraz dorosły i będę budować swoje życie sam! Nikt i nigdy więcej nie będzie wtrącać się w moje osobiste życie. Ja sam pójdę do Boga, powierzę Mu swoje serce i swoje życie.
…W monasterze Wania sprawnie wypełniał posłuszeństwa i serce radośnie drżało od świeżości wolnego życia i nowych przyjaciół. „Będę mnichem, a potem – kapłanem. Będę służyć ludziom. A jak służyć? Będę nauczać dzieci Ewangelii…” – z entuzjazmem myślał Wania. Serce Wani było otwarte na nieszczęsne, rzucone na pobocze życia dzieci, które nigdy nie zaznały ani matczynej, ani ojcowskiej miłości. On marzył zostać duszpasterzem i karmić (wychowywać) duchowo takie dzieci.
I wszystko było dobrze, ale po dwóch tygodniach w monasterze pojawiła się jego mama. Przyjechała nagle, z ogromnymi torbami-wózkami, ona wiozła dla syna czystą bieliznę i dietetyczne pożywienie, ponieważ była przekonana, że w monasterze nie wiedzieli, czym karmić jej Wanieczkę. Ona przyciągnęła tartą marchewkę, garnek z sałatką jarzynową, pomarańcze, które bardzo lubił jej syneczek i inne, i pozostałe. Ale nie to najważniejsze. To jeszcze nie wielka była bieda. Ona przywiozła do monasteru siebie. No bo jak przecież Wniusza będzie żyć w monasterze bez niej? Jak on będzie wypełniał posłuszeństwa? Przecież on nie może używać proszku do prania. Ma na to alergię. A od mydła on kicha. A od pomidorów boli mu wątroba. A od grochu – żołądek. A od cebuli mdli. A od czosnku – zgaga. A makaroniki trzeba mu gotować tylko z twardych gatunków… Itd., itp.
Pewnego razu Wania w ramach posłuszeństwa otrzymał pracę w ołtarzu: po każdym nabożeństwie trzeba było sprzątać w cerkwi. No jakże tak? On w żadnym wypadku nie może oddychać w kurzu, przecież on wcześniej chorował na bronchit i zapalenie płuc! A ile było ostrych wirusowych infekcji dróg oddechowych – nie zliczyć! Lekarze radzili Sofii Stiepanownie chronić syna i ona zawsze chodziła po domu ze ścierką. Podłogę myła cztery razy dziennie. A kurz w ogóle wycierała co dwie godziny. A tu – takie straszne posłuszanie. Cóż to będzie z jej chłopczykiem? Sofija zapoznała się ze staruszkami z cerkwi i zamieszkała u nich. Każdego ranka uzbrajała się w ścierki i szła do cerkwi. I kiedy Wania przychodził otwierać cerkiew, Sofija z pełnym uzbrojeniem już oczekiwała go przy drzwiach.
- Mamo, po co Wy przyszliście? – Ze skargą w głosie pytał Wania.
- Syneczku, ja muszę tobie pomagać, przecież wiesz, jak tobie trudno jest oddychać pyłem. A jeszcze Iwan Michałycz zmajstrował mi wygodną szufelkę, żeby czyścić krople wosku przy świeczniku. Popatrz. A ciocia Zoja dała mi wspaniałą flanelową ścierkę, można ją nacierać podłogi…
Ona wyciągnęła do Wani ostatni cud techniki ludowych rzemieślników.
Sofija Stiepanowna zaczęła żyć nowym życiem Wani. Gotowa była poderwać wszystkich i wszystko w tej wsi, żeby oni trudzili się dla dobra nowego mnisiego życia Wani. Maria Pietrowna, od świec, u której się zatrzymała, wzięła na siebie obowiązek w tajemnicy przed braćmi (mnichami) przynosić Wani świeże drożdżowe serniczki, na które Sofija podczas każdego swego przyjazdu zostawiała twaróg.
Rano i wieczorem kochająca mama była na nabożeństwie. Ona nie odrywała troskliwych, niespokojnych i kochających oczu od swego synka. Cały czas przebywała duszą razem z synem. Duszą podawała ona razem z nim kadzielnicę odprawiającemu kapłanowi, zapalała świece i łampady, niosła ogromną tacę z prosforami. Niewidzialnie zawsze była obok. Jak cień, jak drugie Wani „ja”. Kiedy Wania rozściełał dywan na polijelej (część Jutrzni świątecznej) pośrodku cerkwi i przypadkiem potykał się, mama stojąca niezmiennie obok, cicho jąkała i mimowolnie porywała się podtrzymać padające dziecko. Ona cierpiała, nie mogła spokojnie patrzeć, jak jej syn dźwigał ciężki dywan. No dlaczego, no po co ona ma znosić takie straszne cierpienia – widzieć to wszystko i nie uczestniczyć samej?
Za każdym razem Sofija wytrwale oczekiwała przed drzwiami cerkwi na batiuszkę Damiana, ile by ten się nie spóźniał. Ona musiała koniecznie porozmawiać o Wani.
- Batiuszka, Wania nie może oddychać kurzem i podnosić ciężarów.
- Batiuszka, jemu potrzebna jest marchewka chociaż dwa razy w tygodniu.
- Pobłogosławcie, batiuszka Damianie, doprowadzić się do porządku w korytarzu brackiego bloku…
Sofija Stiepanowna godzinami rozmawiała z batiuszką Damianem, przecież od niego teraz zależała pomyślność syna. Ona, jak się mówi, zameldowała się we wsi, gdzie trudził się jej Waniusza. Do domu jej się nie chciało. Teraz tu jej dom.
W trapieznej (refektarzu) Sofija prosiła o garnuszki i przygotowywała Waniuszy oddzielnie, dlatego że on jest bardzo chorowity.
- Wy wiecie, że Wani trzeba codziennie przygotowywać sałatkę warzywną. Po pierwsze, on ją lubi, a po drugie, ona jest mu po prostu konieczna – nadawała Sofija Stiepanowna.
Potem pytałem Wani, czy lubi sałatki. Odpowiedział mi, że znieść ich nie może. Ale Sofija Stiepanowna… czyż jej to wytłumaczysz?
Teraz Sofija Stiepanowna całą siebie poświęciła monasterowi, dokładniej Wani, który żył w tym monasterze. Przy czym, ona była o tyle potulna i cicha, o tyle dobroduszna, że ani proboszczowi, ani dziekanowi, ani pozostałym braciom monasteru nawet do głowy nie przychodziło zwrócić jej uwagę, protestować przeciwko jej takiej szczerej, oddanej pomocy.
Czasami Sofija Stiepanowna wyjeżdżała do domu i Wania, sam nie swój, włóczył się po monasterze. Jej macierzyńska miłość robiła swoją robotę. Kilkakrotnie Wania zrywał się i wyjeżdżał do domu. Ale i tam nie było sił żyć. Chciało się niezależności, chciało się żyć swoim życiem. I duszę rozrywała na części ta od dzieciństwa dobrze znana opieka, bez niej było nieprzytulnie, przygnębiająco. Ale dusza rwała się do życia – samodzielnego, wolnego, gdzie można będzie oddychać całą piersią, jak w sosnowym lesie, jak na brzegu morza, – oddychać – nie naoddychać się, słodko, swobodnie i łatwo, gdzie świeże i przejrzyste powietrze, gdzie słońce nad głową, gdzie nie widać horyzontów, gdzie chce się żyć i żyć, gdzie można twardo i pewnie stać na swoich nogach, gdzie można samodzielne budować relacje z drugimi ludźmi.
Minęło kilka lat. Wania zrobił się nieco nerwowy, rozdrażniony, czystość pierwszej młodzieńczej miłości do Boga i otwartej postawy wobec braci stopniowo zamgliła się tym rozdrażnieniem. I mimo wszystko Wania próbował wyrwać się z mocnych macierzyńskich kochających rąk i trzeba oddać mu należne – kontynuowała swoją nielekką drogę do Boga.
Z błogosławieństwa batiuszki Damiana, Wania przyjął mnisie postrzyżyny z imieniem Spirydon. Ale żyć naprawdę mnisim życiem mama mu nie dała.
Długo można opowiadać o wszystkich jego kolizjach, jakie pojawiały się na jego drodze…
Relacje z batiuszką, który został jego ojcem duchowym całkowicie się rozpadły. Ostatecznie ojciec Spirydon odszedł ze swego pierwszego monasteru. Sofija Stiepanowna triumfowała! Syn znów w domu, on przy niej! Przecież w ciągu kilku lat, miękko i delikatnie uśmiechając się, częstując przeróżnymi słodyczami, nieszczęśliwa mama traciła siły od zazdrości i nienawiści do nowego autorytetu, który tak nagle pojawił się w życiu jej syna. Ile łez wylała biedna matka, kto wie. Ale Sofija Stiepanowna – bardzo zdecydowany i pewny siebie człowiek. Ona zawsze osiąga swoje cele.
Odszedłszy z monasteru ojciec Spirydon jakiś czas żył w domu. Ci ludzie, którzy ledwie wczoraj jeszcze uśmiechali się do niego i obsypywali go różnymi komplementami, odwrócili się i zaparcie nie zauważali go w miejskim soborze na służbie, a zobaczywszy na ulicy, pośpiesznie przechodzili na drugą stronę. I tu matczyna wierność i oddanie okazały się bardzo przydatne: on był przyjęty, usprawiedliwiony, przebaczony tylko przez nią. Ale ojcu Spirydonowi było w domu duszno. I pewnego razu wyjechał on do innego miasta, całkiem daleko. Jak mi opowiadano, i tam mama odnalazła swego umiłowanego syna. I już do odległych krajów przeprowadziła się nasza nieposkromiona Sofija Stiepanowna.
Po wyświeceniu na kapłana i w nowym monasterze, ta sama historia, co i w pierwszym klasztorze, powtórzyła się jeszcze raz. I wszędzie Sofija Stiepanowna zapoznawała się z potrzebnymi ludźmi, i wszędzie spotkania, spotkania. I wszędzie rozmowy, rozmowy. I zawsze i we wszystkim – bezprzykładna troska, niepowtarzalna miłość Sofii do swego syna…
Ojciec Spirydon jest teraz proboszczem niewielkiej parafialnej cerkwi. Jest szanowanym człowiekiem. Ale… Pamiętacie początek mego opowiadania? Nie zdążyli jeszcze zrobić remontu w jego niedużym domku, jak na skrzydłach matczynej miłości przyleciała jego mama. Bo czyż jej syn, przez wszystkich szanowany ojciec Spirydon, może obejść się bez niej? Ile to trzeba go jeszcze nauczyć. Przecież jest taki młody, a na tak odpowiedzialnym stanowisku… A potem… Trzeba mimo wszystko z nim porozmawiać.
„A pomoc domowa, oj pomoc domowa… Wprost dusza nie na miejscu, co za pomoc wybrał jej syn. A jeśli oni mocno z nim się zaprzyjaźnią? Jak to tak? Pomocnik będzie sprzątać za jej kochanym synkiem, przygotowywać mu jedzenie, wieczorami rozmawiać z nim na duchowe tematy?” A przecież ona, Sofija Stiepanowna, nie leniła się – przeczytała Otiecznik (Pateryk – księga zawierająca żywoty świętych), i kilka ksiąg Fieofana Zatwornika i Ignatija Brianczaninowa. Ona ma nadzieje, że kiedy jej syn przekona się o upadłości i braku duchowości służącego, stanie się jemu zaufanym rozmówcą na patrystyczne tematy.
Oswoiwszy się w nowej parafii, kochająca matka zauważyła, że parafianki zaczęły oblegać młodego kapłana-mnicha, a on, wrażliwy i życzliwy, nie może przywołać ich do porządku, powstrzymać długich i przewlekłych spowiedzi. „Trzeba wziąć odpowiedzialność za tę sytuację!” – postanowiła Sofija Stiepanowna. Wzięła na siebie obowiązek: regulować kolejką na spowiedź do syna:
- Ireczka – pouczała ona młodą dyrygentkę – po Lubie pójdziesz ty. I nie długo, nie więcej niż pięć minut, batiuszce rano bolała głowa…
A jeszcze powiem wam w tajemnicy – Sofija Stiepanowna uszyła sobie mnisie odzienie i czeka, kiedyż to jej ukochany synek postrzyże ją w mantię* (na mniszkę). Oto wtedy w pełni otworzy się w swojej matczynej miłości, w pełni poświęci swoje życie dla syna.
*mantia (mandia) – długie, szerokie okrycie bez rękawów – część wierzchniego uroczystego stroju biskupów, archimandrytów i mnichów.
Rozdział napisany przez psychologa Maksyma Bondarenko
Często wielu rodziców dziwi się z powodu tego, skąd u ich syna albo córki pojawiają się problemy. Na przykład, dziecko jest zbyt niespokojne, kapryśne, agresywne, źle się uczy, opuszcza zajęcia, popada w konflikty z nauczycielami i rodzicami, jest zbyt nerwowe, nieśmiałe, ogarniają je różnego rodzaju lęki i tak dalej. Wszystko to – różne symptomy dziecięcych problemów, z którymi borykają się rodzice. Tylko nieznaczna część tych symptomów może być w czystym aspekcie trudnościami samego dziecka. Większość zaś z nich – to problemy rodziny, w której to dziecko żyje.
Przytoczę dwa przykłady z własnej praktyki.
Na konsultację do psychologa zwraca się matka z synem-podrostkiem 13 lat. Chłopiec regularnie znika z domu, nie przychodzi po kilka dni. Przepada on w klubach komputerowych, nie można go oderwać od gier. Matka skarży się, że zamęczyła się z nim, już nie ma sił. Przy tym mówi o swoim synu z taką nienawiścią, jakby to był jej najostrzejszy wróg, który zepsuł całe jej życie. Zaczynamy porządkować: co – do czego. Stopniowo wyjaśnia się, że w rodzinie nie ma ojca, że chłopiec był niechcianym dzieckiem, że jest u niego młodsza siostra, na którą ukierunkowana jest cała uwaga matki i babci, a syn przy tym czuje się odszczepieńcem. Myślę, że dalsze komentarze są zbędne.
Drugi przykład.
Ojciec przychodzi na konsultację z synem-podrostkiem. Zgłaszany jest problem kiepskich postępów syna w szkole, jego niechęci do nauki. W trakcie rozmowy wyjaśnia się, że ojciec stale awanturuje się z matką, ponieważ jest o nią zazdrosny. Wydawałoby się, jakie to ma odniesienie do nauki syna. Okazuje, że podstawowe. Ponieważ boi się on rozwodu rodziców, to część konfliktowej energii w rodzinie podświadomie odciąga na siebie. Dlatego on „musiał zostać” złym uczniem. W wyniku czego rodzice część swojej agresji, adresowanej do siebie, kierują na syna, który w taki oto sposób, podświadomie „ratuje” rodzinę od rozpadu. Oto i okazuje się, że ojciec i matka zajmują się jego „wychowaniem” zamiast tego, żeby rozwiązać problem we własnych relacjach.
I pierwszy, i drugi przypadek ilustruje znane w psychologii pojęcie „identyfikowany pacjent”*. Oznacza ono człowieka, którego problemowy symptom odzwierciedla dysharmonię, istniejącą wewnątrz rodziny. Czyli, coś jest zakłócone w rodzinie, w relacjach jej członków ze sobą, ale stwarzającym problem nosicielem symptomu jest tylko jeden z nich.
Bardzo często, siłą swojej bezbronności, identyfikowanymi pacjentami okazują się dzieci. W charakterze symptomów przy tym może występować dosłownie wszystko: szkolne niepowodzenia, kiepska dyscyplina, różne choroby dziecka (na przykład, enurezja), przeróżne strachy i fobie itd. Na przykład, rodzice są zajęci swoimi problemami, im nie do dziecka i ono, żeby nie czuć siebie porzuconym, zaczyna (oczywiście, że podświadomie) otrzymywać złe oceny w szkole. Nauczyciele wzywają rodziców, dziecko otrzymuje burę. W efekcie uwaga i troska, której mu tak brakowało, otrzymana. Niech chociaż i w takiej formie, ale jest to lepsze, niż nic. Droga do rozwiązania problemu znaleziona – po to, żeby rodzice go nie zapominali, dziecko musi źle się uczyć.
Kiedy w rodzinie pojawia się „identyfikowany pacjent”, cała rodzina, z reguły, widzi problem tylko w nim i zwraca się o pomoc w związku z nim, formułując swój problem w takim duchu: „co mamy robić z tym dzieckiem?”, albo „zróbcie z nim coś!”. Paradoks zawiera się w tym, że pomóc takim dzieciom nie można, nie zmieniwszy istniejącego systemu wzajemnych relacji w rodzinie, które to właśnie doprowadziły do problemu. Jeśli, nie rozumiejąc tego, próbować wpływać tylko na dziecko, to nic nie wyjdzie.
W połowie lat 60-ych minionego wieku przeprowadzane były badania w rodzinach, w których byli chorzy na schizofrenię, w celu wyjaśnienia, jak rodzinne relacje powiązane są z chorobą jednego z członków rodziny. Odkryto, że zmiana stanu chorego w trakcie leczenia doprowadzała do zmiany stanu całej rodziny. Jak myślicie, w którą stronę? Poprawa chorego doprowadzała do pogorszenia stosunków wzajemnych w rodzinie! Okazują się jakieś straszliwe rzeczy: wychodzi, że rodzina podświadomie miała interes w ciężkiej chorobie jednego ze swoich członków. Rozumie się przy tym także, że kuracja chorego nie mogłaby dać ugruntowanych rezultatów bez zmiany całego systemu współzależności w rodzinie.
Oczywiście, że schizofrenia – to skrajny przykład, ale ilustruje on ogólną zasadę, ogólną prawidłowość, która działa też odnośnie nie tak ciężkich problemów.
Niestety, oba opisane wyżej przypadki z chłopcami-podrostkami, okazały się, jak czasem mówią lekarze, nieuleczalnymi, tzn. zbyt zaniedbanymi. Rodzice przyszli z żądaniem: zróbcie coś z tym dzieckiem. Oni (rodzice) okazali się nie przygotowani, aby zobaczyć to, jak sami stwarzają problemy dla swoich dzieci. Co czeka ich dzieci w przyszłości? Myśleć o tym, niestety, zbyt smutno.
Od podobnych rzeczy nie zabezpieczone są i rodziny wierzących ludzi, zwłaszcza tych, gdzie wiara jest deklarowana zewnętrznie dla siebie i dla otaczających, nie idąc w zgodzie z realnymi postępkami. Znałem jedną parafiankę, która cały swój czas wolny poświęcała bardzo szlachetnemu uczynkowi – służbie siostry miłosierdzia, organizowanym przy cerkwi. Ona odwiedzała w szpitalu dzieci, pozbawione rodziców i troszczyła się o nie. Przy tym stale skarżyła się na problemy z mężem i własnymi dziećmi: Ich niskie osiągnięcia, kiepskie zachowanie się w szkole itd. Ale przecież, pomagając innym dzieciom, ona w rzeczywistości zaniechała swoją rodzinę. Dokładniej, jak się mówi, uciekła od rozwiązania problemów we własnej rodzinie, z głową poświęciwszy się miłosierdziu.
Wierzący ludzie, wątpliwe czy pójdą do psychologa, raczej zwrócą się po pomoc do batiuszki. Ale sedno ich problemu pozostaje takie samo: „co mam robić z moim dzieckiem?” I tu nie wystarczą zwykłe rady odnośnie konieczności modlenia się za swoje dzieci, ponieważ modlitwa za kogoś zakłada szczerą i gorącą miłość do tego człowieka. W danym zaś wypadku mowa jest akurat o niedostatku takiej miłości, jej deficycie. Ważne jest, porozmawiać z tymi ludźmi, pokazać im, jak oni swoimi działaniami i swoją relacją tworzą problemy u swoich dzieci, żeby przez rozumienie i uświadomienie sobie tego, oni byli w stanie wejść na drogę zmiany.
Przytoczę jeszcze jeden przypadek z praktyki.
Mama przyprowadziła córkę na konsultację. Dziewczynka uczy się w ósmej klasie. Problem – palenie. Przy czym problem zgłosiła mama. Wątpliwe czy córka przyszłaby na konsultacje, jeśliby matka jej nie zmusiła. W pewnym momencie zapytałem dziewczynkę o to, co dla niej się zmieni, jeśli rzuci palenie. Powiedziała, że poprawią się stosunki z mamą. Oznaczało to, że jej palenie – symptom regulujący jej relacje z mamą. A więc, przy pomocy tego symptomu ona jakby przyciągała uwagę mamy do siebie. Dalej nasza praca dotyczyła głównie tematu wzajemnych relacji z mamą.
Rezultaty były takie: Dziewczynka zauważyła, że jej relacje z mamą polepszyły się, przy tym ona jakby po drodze przestała palić. Czyli palenie w danym wypadku było tylko symptomem, odzwierciedlającym problemy w stosunkach matki z córką.
Jeśli w rodzinie dziecko jest niedostatecznie słyszalne i rozumiane, to ono zaczyna zwracać się do rodziców w języku syrtonów – tzn. stwarza im problemy, których oni już nie są w stanie ignorować. Dziecko jakby mówi rodzicom: „Ja potrzebuję waszej uwagi i troski!”, albo „Tatusiu i mamusiu, proszę, nie kłócić się, chcę, żebyście pozostawali razem, przecież kocham was oboje!” I tak dalej.
Dlatego, drodzy rodzice, jeśli was nagle zaczęły niepokoić jakiekolwiek problemy waszych dzieci, w pierwszej kolejności postawcie się na miejsce swojego dziecka. Dosłownie popatrzcie na domową sytuację jego oczyma i w jego imieniu opiszcie, jak odczuwacie tę sytuację: co was niepokoi, czego potrzebujecie, czego oczekujcie od rodziców, co chcecie im powiedzieć. Czyli zróbcie swego rodzaju tłumaczenie z jednego języka na drugi: wyraźcie w imieniu dziecka to, co ono mówi w języku symptomu prostymi słowami, adresowanymi do was. Często tego prostego kroku wystarcza, żeby zaszły ważne zmiany w rodzinnych stosunkach.
*Identyfikowany pacjent (identified patient) – to członek rodziny (najczęściej dziecko) który pod wpływem wewnętrznych (obciążenia genetyczne, wrodzone schorzenia mózgu, choroby wewnętrznych narządów i układów itp.) i zewnętrznych przyczyn – (wciągnięcie do konfliktów, przyjęcie na siebie patologizujących oddziaływań rodziców, blokowanie przez nich autentyczności dziecka i wolności jego wyborów) doznaje silnego emocjonalnego napięcia i niepokoju, uzewnętrznia symptom (objaw) albo to zachowanie które nazywa się symptomatycznym (objawowym).
Symptomy mogą być całkowicie różne. Do podstawowych należą: odbiegające od normy zachowanie dzieci (kradzieże, na przykład) nocne (mimowolne) moczenie, choroby psychosomatyczne, uzależnienia (narkomania i inne) itp.
Problemy dziecka wg Junga – to zawsze problemy w rodzinie i między małżonkami
Jest takie porzekadło: „Dziecko jak kufer: co do niego włożysz, to potem i wyjmiesz”. Powiedzenie to bardzo ściśle i treściwie odzwierciedla znaczenie tych życiowych wrażeń, które dziecko otrzymuje we wczesnym dzieciństwie w relacjach ze swoimi rodzicami, dla jego dalszego życia.
Jakie i jakiego rodzaju doświadczenie kształtuje się u dzieci na skutku wzajemnego oddziaływania z rodzicami?
Noworodek nie przynosi ze sobą wiedzy o tym, jak przeżyć na tym świecie. Musi uczyć się tego od innych. I głównymi nauczycielami dziecka są, oczywiście, jego rodzice. Ta nauka urzeczywistnia się w następujący sposób.
Po pierwsze, istnieje proces otwartej (bezpośredniej, prostej) nauki, kiedy rodzice objaśniają dziecku czym jest dobro a czym zło, czegoś od niego żądają, w czymś popierają, za coś karzą itd. W ten sposób, otwarta nauka – to te wyobrażenia o świecie, które rodzice starają się świadomie ukształtować u dziecka. Ten typ nauki jest oparty głównie na słowach. Przykładami takich informacji mogą być następujące: „Kobieta powinna przede wszystkim zajmować się gospodarstwem i wychowywać dzieci”, „Mężczyzna nie powinien okazywać swoich uczuć”, „Ty powinieneś być lepszy o wszystkich” itd.
Po drugie, równolegle odbywa się nauczanie pośrednie. Dziecko obserwuje, jak rodzice postępują wobec niego, wobec siebie i wobec innych ludzi. Podczas takich wzajemnych relacji rodzice pokazują dziecku swój stosunek do niego i otaczającego świata już nie tyle na poziomie słów, ile na poziomie działań i wyrażanych emocji. W oparciu o to, dziecko zaczyna budować swoje wyobrażenia o sobie i świecie, w którym żyje. Na przykład, jeśli dziecko widzi, że rodzice ciągle kłócą się ze sobą i dochodzą swego, ono też może nauczyć się być agresywnym. Ono jakby mówi sobie: „Ja widzę jak trzeba żyć: trzeba atakować drugiego, żeby samemu nie znaleźć się w niebezpieczeństwie”. Jeśli zaś ono widzi we wzajemnych kontaktach rodziców miłość i szacunek, to także uczy się kochać i szanować innych ludzi.
W wyniku nauki pośredniej następuje kształtowanie poglądów dziecka o sobie i swoim miejscu w świecie. Kiedy dziecko doświadcza dyskomfortu i krzyczy, może to mocno drażnić matkę. Jeśli dzieje się tak zbyt często, dziecko będzie postrzegać to (irytację) jako znak, że matka nie interesuje się nim. Przy tym może zrodzić się w nim odczucie „jestem niepotrzebny, jestem zbędny, przeszkadzam”. Uderzające jest to, że bardzo często dorośli, którzy mają poczucie własnej bezużyteczności i niskie poczucie własnej wartości, czasem całkiem przez przypadek, dowiadują się o tym, że ich rodzice nie chcieli ich narodzin i starali się ich pozbyć.
Przeciwnie, jeśli rodzice z radością oczekiwali narodzin dziecka, jeśli matka troszczy się o nie, niezwłocznie i odpowiednio reaguje na jego wołanie, starając się znaleźć i wyeliminować przyczynę dolegliwości, to sprawia, że ono czuje, iż jest kochane, znaczące i potrzebne w tym świecie.
Koniecznie trzeba zaznaczyć, że pośrednie nauczanie wywiera na dziecko dużo silniejszy wpływ, niż bezpośrednie. I to nie przypadkowo – przecież znacznie bardziej ufamy realnemu doświadczeniu, aniżeli słowom.
Tak więc rodzice – to dla swoich dzieci swego rodzaju instruktorzy uczący tego, jak pełnowartościowo żyć w tym świecie. Oczywiście, że wszelki instruktor może przekazać tylko to, co sam dobrze umie. Zwykle rodzice starają się ze wszystkich sił nauczyć swoje dzieci być szczęśliwymi. Jednak problem zawiera się w tym, że ich własna nauka w swoim czasie miała skazy. I jeśli umiejętność rodziców bycia szczęśliwymi ludźmi jest niepełna i wypaczona, to cała niepełność i wszelkie wypaczenie będą przez nich mimowolnie przekazane dzieciom.
Może to odbywać się następująco. Przypuśćmy, ojciec ciągle krytykuje i gani syna, kiedy ten, jak się mówi, nie spełnia wymagań – nie może szybko wykonać prostego zadania, przegrywa na zawodach, otrzymuje niską ocenę z klasówki. Przy tym może okazać się, że sam ojciec, będąc chłopcem, podlegał kpinom ze strony dorosłych albo rówieśników, kiedy z podobnymi zadaniami nie radził sobie na właściwym poziomie. Wspomnienia o tym poniżeniu są mu zbyt bolesne. I dlatego, kiedy jego syn wpada w podobne sytuacje, u ojca budzą się bolesne wspomnienia, związane z własnym dzieciństwem. Ale żeby uniknąć ich, on atakuje z wyrzutami i krytyką syna, jakby mówiąc mu przy tym: „Nie śmiej być nieudacznikiem, może to mnie nadmiernie boleć!”. W taki sposób, okazuje się, że nie jest on w stanie wesprzeć swego syna w trudnej dla niego chwili, tak jak nie potrafił niegdyś poradzić sobie ze swoim własnym bólem i nie może tego uczynić teraz. W rezultacie syn przyswoi z kontaktów z ojcem następujące lekcje: nie mam prawa popełniać błędów, nie mam prawa byś słabym; jeśli popełnię błąd, nie będą mnie kochać, powinienem być nieskazitelnym; jeśli dopuszczam błędy nic nie jestem wart i powinienem dokonać samozagłady.
Wnioski te mogą w następstwie prowadzić do następujących konsekwencji, kiedy chłopiec wyrasta:
- on może unikać wykonywania jakichkolwiek złożonych zadań (prac) w swoim życiu, aby zagwarantować uniknięcie możliwych niepowodzeń (na przykład, pójść na studia, gdzie łatwiejszy egzamin, a nie na te na których ciekawiej byłoby mu się uczyć);
- on może unikać bliskich poufnych relacji z innymi ludźmi, ponieważ boi się pokazać im swoje możliwe niepowodzenia i błędy, za które, jego zdaniem, powinni oni od niego się odwrócić;
- będzie gryźć się z powodu każdego najmniejszego błędu.
Obcując z dziećmi, rodzice nieświadomie formułują i przekazują im wiele pośrednich (nie wprost) komunikatów wyrażających stosunek do swego dziecka, innych ludzi i życia w ogóle. Te komunikaty są nazywane wytycznymi (zaleceniami określającymi przyszłość).
Główne ich znaczenie polega na tym, że na ich podstawie dziecko podejmuje nieświadome decyzje o tym, jak urządzić całe swoje życie. Wiele sukcesów lub niepowodzeń dorosłego człowieka najczęściej oparte są na tych wytycznych, które on otrzymał w dzieciństwie od swoich rodziców. Wytyczne bywają pozytywne lub negatywne. Tu szczegółowo rozpatrzymy właśnie negatywne wytyczne, ponieważ mogą one niszcząco wpływać na życie dziecka i rodzicom bardzo ważne jest nauczyć się rozpoznawać je w swoim zachowaniu.
Można wyróżnić 10 podstawowych typów negatywnych wytycznych, przekazywanych dzieciom przez rodziców i które kształtują stosunek dziecka do siebie, otaczającego świata, i ludzi. Często mogą one wyglądać całkiem nieracjonalnie, ale przy tym siła ich wpływu na dziecko nie maleje. Oto te wytyczne: Nie rób. Nie bądź. Nie zbliżaj się. Nie bądź ważnym. Nie bądź dzieckiem. Nie doroślej. Nie osiągnij sukcesu. Nie bądź sobą. Nie bądź normalnym. Nie bądź zdrowym.
Nie rób
Ta wytyczna przekazywana jest zwykle przez rodziców, przeżywających strach. Oni nie pozwalają dziecku wykonywać wielu zwykłych rzeczy: „Nie łaź po drzewach, nie chodź na boso, nie biegaj zbyt szybko, nie właź do wody itd.”. czasami tacy rodzice nie chcieli dziecka, i rozumiejąc, że w głębi duszy nie chcą, żeby ono istniało, przeżywają panikę i poczucie winy z powodu takich myśli. W rezultacie, żeby ukryć przed sobą swoje straszne myśli, stają się zbyt ostrożni, nadopiekuńczy wobec dziecka. Ale ich troska jest niczym innym, jak zamaskowaną agresją, dlatego że dziecko dusi się od niej.
Czasem rodzice dający takie wytyczne, mają uraz psychiczny, wywołany stratą bliskiej osoby, na przykład śmiercią starszego dziecka. W miarę dorastania dziecka rodzice niepokoją się z powodu jakiegokolwiek czynu, jaki zamierza ono wykonać: „Nie śpiesz się, trzeba wszystko dokładnie przemyśleć”. W końcu, syn czy córka już nie wierzą w to, że mogą wykonać cokolwiek poprawnie, nie wiedzą, co mają robić i szukają, żeby ktokolwiek podjął za nich prawidłową decyzję. Wydoroślawszy, będą doznawać odczucia bezsilności przed życiowymi sytuacjami i mieć wielkie trudności w podjęciu decyzji.
W rezultacie typowym życiowym schematem człowieka, wychowanego na bazie wytycznej „Nie rób”, staje się dążenie przełożyć odpowiedzialność za swoje życie na tego, kto według jego opinii „lepiej wie” i, odpowiadająca temu dążeniu pasywność w życiu. Człowiek taki cały czas szuka kogoś, kto powiedziałby mu „jak będzie lepiej” i unika samodzielnych postępków i decyzji.
Nie bądź
To bardzo niebezpieczna wytyczna. Ona może być wydana jak w bardzo łagodnej formie: „Jeśliby nie wy, dzieci, to wzięłabym rozwód z waszym ojcem i nie męczyłabym się całe życie”, tak i bardziej twardo: „Lepiej byś się nie urodził, wtedy nie musiałabym wychodzić za twego ojca”. Ważnym jest podkreślić, że rodzic wcale niekoniecznie wypowiada takie słowa w słuch. Najczęściej takie wytyczne, przekazywane są przez jego emocje i postępowanie wobec dziecka. Rodzic nie bierze dziecka na ręce, kiedy to płacze, przeklina i podnosi na nie głos, kiedy dziecko czegoś potrzebuje, o coś prosi, po prostu bije je słowem, jest mnóstwo sposobów przekazania takiej informacji.
Wytyczna może być przekazana przez matkę, ojca, brata czy siostrę. Rodzice mogą być przytłoczeni tym, że dziecko zostało poczęte po tym jak małżonkowie postanowili nie mieć dzieci, albo poczęcie nastąpiło w nieodpowiednim momencie – w jakimś trudnym okresie w życiu rodziny. Poród może odbyć się z powikłaniami i nadszarpnąć zdrowie matki. Wtedy mogą pośrednio obwiniać o to dziecko. W najogólniejszej postaci wytyczna „nie bądź” brzmi tak: „Jeślibyś się nie urodził, nam żyłoby się lepiej”.
Dla starszego brata czy siostry pojawienie się malutkiego konkurenta może być przyjęte bardzo boleśnie. „Jeślibyś ty się nie pojawił, rodzice po dawnemu kochaliby mnie” – typowe komunikaty od starszych braci i sióstr.
Ogólny sens decyzji, podejmowanych na podstawie wytycznej „Nie bądź”, sprowadza się do tego, żeby nie żyć, umrzeć. Jednakże wcielenie tych decyzji może przyjmować bardzo różne pośrednie formy od zamierzonych prób samobójstwa do niebezpiecznego zachowania się, grożącego zdrowiu i życiu (niebezpieczna praca, ryzykowna jazda samochodem, używanie narkotyków itd.). Oto możliwe warianty decyzji i zachowania się, przyjętych na bazie wytycznej „nie bądź”.
„Ja umrę i wtedy mnie pokochacie”. Dziecko, a następnie i dorosły człowiek w tajemnicy marzy o śmierci, wyobrażając sobie, że kiedy umrze, ci, którzy niedostatecznie go kochali, poczują, jak im go brakuje.
„Ja udowodnię wam, nawet jeśli to mnie zabije”. Ludzie tego typu mogą być podzieleni na dwie kategorie. Pierwsi – starają się udowodnić swoim najpierw rodzicom, a potem i wszystkim rodzicom na świcie, że zasługują na miłość. Ich system dowodu jest dążeniem do coraz większych i większych osiągnięć. Oni otrzymują tytuł za tytułem i posadę za posadą, kupują coraz droższe domy i samochody. Czym zaś to może być niebezpieczne? A tym, że każde nowe osiągnięcie żąda od nich coraz więcej i więcej sił, których, w końcu, zaczyna brakować. Ale człowiek kontynuuje pogoń za osiągnięciami, nie zwracając uwag na stan swego zdrowia – nadciśnienie, wrzody, niewydolność serca. W pewnym momencie organizm może nie wytrzymać. O takich ludziach często mówią: „On zapędził się”. Bywa i tak, że człowiek udowodnił wszystko, co chciał. Wtedy życie dla niego nagle traci sens i on może przerwać je, albo skończywszy ze sobą, albo „skonawszy nagłą śmiercią” od nagłej choroby albo ataku serca.
Druga kategoria ludzi, podążająca tym scenariuszem to ludzie z autodestrukcyjnymi nałogami. Oni uzależnieni są od narkotyków, alkoholu, jedzenia, nikotyny i używają ich, żeby powoli się zabijać. Ich podświadome dążenie do samozagłady, to najczęściej, swego rodzaju protest przeciwko rodzicom, którzy, z jednej strony, nie kochali dziecka, a z drugiej żądali od niego być dobrym, akuratnym, posłusznym.
„Jeśli ty się nie zmienisz, to ja się zabiję”. To swego rodzaju szantaż, którego celem jest uzyskanie żądanego uczucia lub zachowania ze strony innego człowieka. Nieukończone próby dziecięcych i młodzieżowych samobójstw bardzo często są szantażem w odniesieniu do rodziców. Te próby zostały nieukończonymi nie tyle z powodu jakichkolwiek okoliczności, ale raczej dlatego, że dzieci nie zamierzały się zabić. Celem ty prób jest przyciągnąć do siebie uwagę rodziców, „zmusić” ich bardziej kochać własnego syna czy córkę, wywołać w nich poczucie winy z powodu braku miłości.
Ludzie dorośli również często mogą wykorzystywać podobny szantaż w stosunku do swoich bliskich. Przy tym ich arsenał sposobów oddziaływania może być bardziej wyszukany. Wcale nie jest konieczne aż tak jawnie brać się za samobójstwo (tym bardziej, że i grzech to jaki). Ale można ciężko zachorować i dać zrozumieć członkom rodziny, że ta choroba jest z powodu ich winy. Znów przypomina się mi pewien przypadek ze swojej praktyki.
Udzielałem rady kobiecie, chorej na raka. Jej choroba zaszła już dosyć daleko. Co mnie najbardziej zdziwiło podczas naszej rozmowy, to to, że ona próbowała znaleźć z mojej strony potwierdzenia w tym, że w jej chorobie winny jest mąż. Przy tym wydawało się, że zupełnie nie interesują jej możliwości własnego wyzdrowienia. Właściwie swoje przyjście na konsultację ona nakreśliła tak, że to mąż ją wysłał, ponieważ uważa, że ona sama doprowadziła się do choroby. Ona też opowiedziała długą historię o ich nieudanym rodzinnym życiu, o tym, jak on zdradzał ją, bił ją, itp. Jej głównym pytaniem było: „Czy mogę powiedzieć mężowi, że ze mną wszystko w porządku?”. Podtekst, który dźwięczał pod tym: „Jeśli ze mną wszystko w porządku, to znaczy to, że nie ja jestem winna w swojej chorobie, a ty doprowadziłeś mnie do tego”. Okazywało się, że ona, niszcząc siebie (mam na myśli nie tylko chorobę, ale i brak pragnienia wyzdrowieć), jakby karała męża za jego brak miłości do niej.
„Ja ciebie zmuszę, abyś mnie zabił”. Kiedy dziecko żyje w sytuacji przemocy, to dochodzi do rozpaczy od nieznośnego bólu. Jedyne wyjście dla niego – umrzeć, żeby uwolnić się od cierpień. Kiedy takie dziecko rośnie i odchodzi z rodziny, jest mu bardzo trudno przystosować się do życia. Dziecięcy ból jest w nim bardzo silny, dlatego nie ufa innym ludziom, u niego z trudem kształtują się stosunki wzajemne, ma komplikacje w pracy. Cierpienia jakby nawarstwiają się jedno na drugie i pragnienie umrzeć wzmacnia się. Ale ono nie decyduje się samo podnieść na siebie ręki, a próbuje podstawić się śmierci, jakby prosząc kogoś innego: „Zabij mnie”. Jest to bardzo podobne do sytuacji, kiedy beznadziejnie chory na raka pragnie tylko jednego – szybciej przerwać swoje cierpienia i prosi innych ludzi, aby mu w tym pomogli. Poszukiwanie śmierci u takiego człowieka będzie wyglądać w następujący sposób – on będzie regularnie stawiać się w niebezpiecznych dla życia okolicznościach: może wybrać niebezpieczną pracę, odbywać nocne spacery w niebezpiecznych miejscach, mieszać się w bójki uliczne, siadać w nietrzeźwym stanie za kierownicę samochodu itd. Można od niego usłyszeć wiele historii o tym, jak to on nieraz ledwie nie zginął, które opowiada bardzo wesoło, chociaż tak naprawdę nic wesołego w nich nie ma.
Nie zbliżaj się
Niedostatek fizycznych kontaktów i słownego uznania ze strony rodziców pod adresem dziecka doprowadza do tego, że dziecko odczuwa takie ich zachowanie się jak komunikat „nie zbliżaj się”. Analogiczna reakcja może pojawić się, jeśli dziecko, na skutek śmierci albo rozwodu, traci jedno z rodziców. Przy tym ono jakby mówi sobie:
- Tracić tego, kto ciebie kocha to wielki ból. Jeśli inny człowiek mimo wszystko odejdzie ode mnie, po co mam znów przeżywać ten ból.
Sens zachowania się, oparty na wytycznej „nie zbliżaj się” sprowadza się do tego, żeby zawsze pozostawać w wielkim dystansie od innych ludzi, nie przejawiać do nich miłości, a także nie przyjmować miłości z ich strony. To swoją drogą doprowadza człowieka do wyobcowania i osamotnienia we wzajemnych stosunkach z innymi.
Nie bądź ważnym
Ta wytyczna przekazywana jest wtedy, kiedy dorośli obniżają swoimi słowami albo działaniami wartość dziecka: „Dzieci powinny znać swoje miejsce”, „Ty jeszcze nic sobą nie reprezentujesz”, Jesteś jeszcze zbyt mały”, „Nie zasługujesz na tyle uwagi” itp. Jest ona głęboko zakorzeniona w naszej kulturze, w której istnieje tradycja odbierać dziecko jako jeszcze niepełnowartościowego dorosłego człowieka, a nie samodzielną osobowość ze swoimi prawami, zainteresowaniami i indywidualnymi cechami.
W rodzinach, deklarujących podobne zasady, dzieci jakby przeszkadzają rodzicom, którzy są zatroskani swoimi sprawami i problemami. Dla nich najbardziej wygodne dziecko to to, któremu nic nie trzeba i które niczego nie chce. Ale takie dzieci nie istnieją. Dlatego, kiedy dziecko przejawia te albo inne swoje potrzeby i przy tym przyciąga do siebie uwagę, to mocno drażni rodziców i oni w tej albo innej formie mówią mu: „Czyż ty nie rozumiesz, że nie możemy teraz tobą się zająć, że nasze sprawy są ważniejsze, niż twoje kaprysy”. W takiej sytuacji wcześniej czy później dziecko postanowi: „Żeby tatuś albo mamusia mnie kochali, trzeba być cichym i skromnym, nie uzewnętrzniać siebie”.
Wychowane na bazie takiej wytycznej dzieci, zwykle wzrastają z przekonaniem, że ich zdanie albo ich interesy w danej sytuacji nie zasługują na uwagę oraz, że zdania i interesy innych ludzi są znacznie ważniejsze. Dlatego one stale poświęcają swoje potrzeby w imię cudzych. Należy tu odróżnić zdrową rezygnację od egoizmu, opartą na poszanowaniu interesu innego człowieka i świadomym ofiarowaniu swego interesu w imię troski o niego, od neurotycznej bezinteresowności. U podstaw ostatniego leży nie świadoma, nie dobrowolna rezygnacja ze swoich interesów, a wymuszenie, wywołane przez strach, że inni ich odrzucą, dokładnie tak samo, jak robili to ich rodzice. Nienaturalna dobrotliwość ma przy tym ukryty cel – zasłużyć na uznanie za poniesioną ofiarę. Znowu zaś działa typowy rodzinny schemat: jeśli dziecko nie było zauważalne i nie przyciągało do siebie uwagi, to wywoływało uznanie rodziców (jeśli można uważać za uznanie brak rozdrażnienia i niezadowolenia).
Ludzie, przyzwyczajeni podświadomie tłumić swoje potrzeby, zwykle żyją z odczuciem tego, że niegodni są uwagi i szacunku ze strony innych, że jedyną cnotą, za którą ich można cenić – jest ich ciągła gotowość do ofiarności. Zwykle uważają oni, że nie są godni pełnić odpowiedniej pracy, nie są godni, żeby ich chwalono i popierano, nie są godni być szczęśliwymi, itp.
Nie bądź dzieckiem
Ta wytyczna zwykle pochodzi od rodziców, którzy dążą do tego, żeby ich dzieci jak najszybciej wydoroślały. Oni próbują zrobić z nich „małych mężczyzn” i „małe kobiety”, jakby mówiąc im: „Jesteś już duży i powinieneś nam pomagać”, „nie płacz, płaczą tylko mali”. Te komunikaty są czynione w stosunku do jeszcze całkiem małych dzieci. Często zalecenie „nie być dzieckiem” przyswajają starsze dzieci w rodzinie, którym powierza się troskę o młodszych braci i siostry. Przy tym dziecko obciążane jest nadmiernym dla niego ładunkiem odpowiedzialności. Na przykład, jedna z moich klientek opowiadała, jak w wieku siedmiu lat rodzice polecali jej jeździć przez całe miasto i zabierać małego brata z przedszkola.
Rodzice popierają przedwczesną dorosłość dziecka, szczycą się nią. U takich rodziców, zazwyczaj, własne dzieciństwo było trudne, oni kiedyś postanowili sobie, że „być małym jest źle” i dlatego oni jakby ponaglają swoje dziecko wydorośleć.
Jeśli matka straciła męża, to jej bardzo trudno jest hodować dziecko samej i ona może zachęcać je, aby zachowywało się jak dorosłe: „Ot, jak bardzo ty mi pomagasz”.
Dziecko w takiej sytuacji pojmuje, że rodzicom podoba się jego dorosłe zachowanie i, żeby zasłużyć na ich uznanie i miłość, ono podświadomie przyjmuje wewnętrzne postanowienie: „Już nie będę małym, będę postępować jak dorosły”.
W czym zaś problem, co złego w tym, że dziecko szybko stanie się dorosłym? Chodzi o to, że bardzo ważnym momentem w życiu każdego człowieka jest otrzymać doświadczenie bycia maleńkim i słabym i kiedy o ciebie może zatroszczyć się ktoś, kto jest większy i silniejszy od ciebie. To kształtuje w człowieku ważny nawyk polegania na innych, korzystać ze wsparcia innych ludzi – mądrzejszych, silniejszych, bardziej kompetentnych w czymkolwiek. Przeciwnie, wcześnie doroślejące dzieci, przyzwyczajają się polegać tylko na sobie. Oni mogą dużo dawać innym, ale im trudno otrzymywać coś w zamian. To tworzy u nich wewnętrzne odczucie bycia gorszym. Osoby takie są w stanie napięcia i zmęczenia od swojej nadmiernej odpowiedzialności, ponieważ zawsze biorą na siebie więcej, niż mogą udźwignąć.
Nie doroślej
Najczęściej ta wytyczna przekazywana jest przez matkę jej najmłodszemu albo też jedynemu, ale spóźnionemu dziecku w rodzinie, kiedy ono zaczyna zbliżać się do wieku podrostka. Matka podświadomie boi się samotności i nadciągającej starości. A jeśli dziecko małe, to wymaga opieki. I w tym przypadku jest dla niej zapewnienie, że będzie mu potrzebna. Rodziców może przerażać utrata bliskości z dzieckiem, która jest możliwa póki ono jeszcze małe. Maleństwo można wziąć na ręce, pogłaskać po główce. Ale oto ono dorośleje i wtedy już tego nie będzie. Z reguły, ten strach opanowuje dorosłych, których stosunki z rodzicami w wieku podrostka układały się niepomyślnie, w rezultacie czego – oni emocjonalnie dystansowali się od swoich rodziców. Tacy rodzice jakby nie zauważają dojrzewania swoich dzieci i dalej postępują z nimi jak z malutkimi. Dzwoni, na przykład, mama:
- Chcę zapisać dziecko na konsultację.
- Dobrze, a ile lat ma wasze dziecko?
- Dwadzieścia jeden.
One często nazywają swoje dorosłe już dzieci zdrobniałymi imionami, na przykład, „Mikołajek”, „Marysieńka”, tak, jakby te były całkiem malutkie.
Dana wytyczna często też jest przekazywana przez ojca córce, która osiągnęła wiek podrostka, kiedy on z przerażeniem odczuwa budzącą się w niej seksualność. W tym okresie ojciec często dystansuje się od córki, unikając fizycznych kontaktów z nią, na które pozwalał dotychczas, zabrania noszenia dorosłych ubrań, spotkań z chłopcami, itd. Ponadto, on może stać się bardzo agresywnym w relacjach z dziewczyną. I wtedy ona może wytłumaczyć sobie jego zachowanie jako sygnał: „Nie doroślej, bo nie będę ciebie kochać”.
Następstwem wytycznej „Nie doroślej” może być to, że dziecko tak i pozostanie dzieckiem, nie patrząc na daleko już niedziecięcy wiek metrykalny. Oznacza to, że człowiek dalej pozostaje zależny od swoich rodziców, wtedy jeszcze, kiedy już powinien byłby stać się samodzielnym. Zależność ta może objawiać w sensie materialnym (mieszkać z rodzicami, otrzymywać od nich pomoc w postaci pieniędzy lub produktów), jak i emocjonalnym (pragnienie, aby uzyskać zgodę od rodziców w sprawie swoich działań i czynów). Dorosły syn czy córka nie zakłada swojej rodziny. Czasem zawierają małżeństwo, ale ono bardzo szybko rozpada się z powodu wtrącania się rodziców, ponieważ okazuje się, że wybranka/wybranek syna albo córki nie podoba się ojcu lub matce. Przy tym pojawia się wrażenie, że zdaniem rodziców, na całym świecie nie ma nikogo, kto byłby godnym zostać towarzyszem życia ich ukochanego dziecka. Jeśli mimo wszystko rodzinę uda się założyć, to z reguły, rodzice wywierają silny wpływ na życie młodych, na ich decyzje.
Mam wrażenie, że w rosyjskiej kulturze wytyczna „Nie doroślej” jest szczególnie charakterystyczna. Przypomina mi się, jak na pewnym seminarium z psychoterapii, w którym uczestniczyli koledzy z USA, pewien krajowy ekspert opowiedział przypadek ze swojej praktyki. Przypadek dotyczył jego pracy z narkomanem, młodym dwudziestoletnim człowiekiem. W opowiadaniu poruszony był problem relacji tego młodego człowieka ze swoją matką, z którą, jak się okazało, oni żyją razem. W tym momencie jedna z Amerykanek nagle ze zdziwieniem zadała pytanie:
- Proszę powiedzieć, a w Rosji to normalne, kiedy 20-letni człowiek żyje wspólnie z rodzicami?
Można oczywiście argumentować, że warunki materialne życia w Rosji i Ameryce są bardzo różne. Myślę jednak, że sprawa nie tylko w warunkach materialnych, ale w szczególnej określonej narodowej psychologii. Uważam, że bardzo wielu może znaleźć w swojej okolicy niemało przykładów, kiedy już niemłodzi rodzice, którzy i sami nie mają łatwego życia, kłopoczą się o to, jakby materialnie pomóc swoim 30-40 letnim dzieciom, które są w stanie żyć w pełni samodzielnie. Cóż w tym złego? A to, że kiedy jeden człowiek pomaga drugiemu, to ten, drugi otrzymuje komunikat, że jest w tej dziedzinie słaby. Jest to normalne w tych przypadkach, gdzie rzeczywiście nie ma możliwości poradzić samemu. Ale kiedy robimy za dziecko to, co ono mogłoby zrobić samo (na przykład, ubieramy 6-7 letnie dziecko na spacer albo całkowicie utrzymujemy 25-letniego syna czy córkę), to przyuczamy je do bezradności i tym samym zachęcamy do zależności od siebie.
Nie osiągnij sukcesu
To bardzo rozpowszechniona wytyczna. Możliwych jest kilka najróżniejszych wariantów rodzinnych relacji, prowadzących do jej sformułowania.
Rodzice mogą być ciągle niezadowoleni z rezultatów dziecka i krytykować je za błędy: „Ty wszystko robisz źle”, „Popatrz na inne dzieci”, „Ja w twoim wieku…”. Przy tym często realne osiągnięcia dziecka mogą być niezauważalne i ignorowane, albo po prostu przyjmowane jak oczywiste. Pojawia się u dziecka wrażenie, że dla rodziców jego błędy są znacznie ważniejsze, niż osiągnięcia, przecież na nie zwracają większą uwagę. W rezultacie dziecko zaczyna myśleć, że jeśli będzie odnosić sukcesy, rodzice całkiem o nim zapomną. W taki sposób ono tłumaczy sobie ich komunikat jak: „Kiedy odnosisz sukcesy, jesteś nam niepotrzebne”, a to jest równoznaczne dla niego z wytyczną „Nie osiągaj sukcesu”.
Bywa także, że rodzice uważają swoje życie za nieudane i niezrealizowane. Rodzinna atmosfera pełna jest przygnębienia i pesymizmu, cała sytuacja i rozmowy w rodzinie przekazują dzieciom ogólną ideę: „Nie czeka na was w życiu nic dobrego”. Dla dziecka dźwięczy to często jak swoisty zakaz na sukces, przecież dzieci powinni mieć współudział ze swoimi rodzicami (w ich życiu). Dzieci, które wyrosły w takich rodzinach, często posiadają irracjonalne odczucie, że jeśli one będą odnosić sukcesy, to tym samym zdradzą swoich rodziców, odwrócą się od ich bólu i cierpień.
Ojciec może unikać kontaktów z synem, jeśli ten w czymkolwiek go prześciga – ogrywa na boisku, lepiej zna język obcy, rozwiązuje zadania matematyczne. Ojca dotyka to, więc w obronie, on albo unika kontaktów z synem w takich sytuacjach, albo zaczyna obniżać wartość jego osiągnięć, na przykład, mówiąc: „Jeślibyśmy nie płacili pieniędzy korepetytorom, ty nic byś nie wiedział”. Chłopiec przy tym przyjmuje jego zachowanie jak wiadomość: „Nie wygrywaj, nie śmiej być lepszym ode mnie, bo nie będę ciebie kochać”.
W książce amerykańskiego psychoterapeuty S. Hellera „Potwory i magiczne różdżki” opisany jest pouczający z tego punktu widzenia przypadek.
Pewien młody człowiek, dający wielkie nadzieje, ponosił ciągłe upadki w budowaniu swojej kariery. Ciągle powtarzała się jedna i ta sama sytuacja w różnych miejscach jego pracy: szybko osiągał sukcesy, ale jak tylko proponowano mu awanse służbowe, on nagle ostro zawalał swoją pracę. Naturalne, że awansu po tym nie otrzymywał. Podczas psychoterapii u niego ożyły dawno zapomniane wspomnienie o tym, jak jego matka często mówiła mu w dzieciństwie: „Ty nie możesz być lepszy od swego ojca”. Przy tym jego ojciec był prostym urzędnikiem na poczcie.
Konkurować na temat „kto odnosi większe sukcesy” może nie tylko ojciec z synem, ale i matka z córką. Tylko przedmiot konkurencji tu inny: która z nas młodsza, bardziej atrakcyjna, bardziej popularna wśród mężczyzn. Jeśli mężczyźni rywalizują o materialne osiągnięcia – kto zrobi więcej i lepiej, to w przypadku kobiet jest to konkurs o sukces w relacjach z mężczyznami. W rodzinie bardzo często rozwija to się jak walka o uwagę głównego mężczyzny – męża/ojca. Kiedy dziewczynce udaje się przyciągnąć uwagę ojca, matka może odsuwać się od niej, staje się obojętną albo agresywną. Dziewczynka przy tym postanawia: „Nie można być lepszą od matki, nie można z nią wygrywać, inaczej ona nie będzie mnie kochać”. Dla dorosłej dziewczyny ta decyzja może doprowadzić do tego, że ona będzie stale podświadomie odtwarzać w swoim życiu sytuację swojej porażki w imię matczynej miłości. Przejawia się to często w tym, że dziewczyna zakochuje się w mężczyznach, z którymi nie może być razem, ponieważ oni albo są żonaci, albo kochają kogoś innego.
Nie bądź sobą
Ten komunikat najczęściej dawany jest dziecku „nieprawidłowej” płci. Jeśli matka ma dwóch chłopców, a chce dziewczynkę, ale przy tym znów rodzi się chłopiec, to ona może zrobić z niego dziewczynkę. Kupuje mu barwną kolorową odzież, uczy kobiecych robótek ręcznych – szydełkowania, wyszywania, wymaga od niego być bardzo pilnym i akuratnym. Syn nie powinien biegać z innymi chłopakami w podwórzu, a chodzić do szkoły muzycznej. Jej komunikat przy tym: „Bądź jak dziewczynka, inaczej nie będę ciebie kochać”.
Dokładnie tak samo i ojciec, pragnący mieć syna, może spróbować przekształcić swoją córkę w chłopca. Często dziewczynka jakby odczuwa tęsknotę ojca po synu i wewnętrznie przyjmuje decyzję: „Żeby podobać się tatusiowi, żeby on mnie kochał, zostanę chłopcem”. Ona nosi chłopięcą odzież, bawi się w rozbójników, łazi po drzewach, chodzi z ojcem na ryby, interesuje się męskimi rodzajami sportu, itd.
I chłopcy, i dziewczynki, czujący, że ich płeć jest „nieprawidłowa”, w bardziej dorosłym wieku mogą mieć problemy ze swoją przynależnością płciową, tzn. nie mogą czuć się pełnowartościowym mężczyzną i kobietą.
Nie bądź normalnym. Nie bądź zdrowym.
Jeśli rodzicecko, zwracają na nie dy onest chore, to jest to jednoznaczne z komunikatem: „Nie bądź zdrowym”. Dokładnie tak samo rodzice mogą zauważać dziecko, kiedy pojawia się u niego jakoś problem – ktoś je pobił, źle zachowuje się w szkole, rozbiło sąsiadom okno. Tym samym oni zachęcają dziecko do problematycznego zachowania, jakby nagradzając je swoją uwagą za to zachowanie. W taki sposób, posyłają mu komunikat: „Nie bądź normalnym”, „Z tobą powinno być cokolwiek nie w porządku”. I jedna i druga wytyczna w następstwie kształtuje u dziecka cierpiętniczy układ życia: „Żeby mnie kochano i troszczono się o mnie, powinienem cierpieć, chorować, coś mi się powinno przydarzyć”.
* * *
Oprócz tych podstawowych wytycznych istnieją jeszcze wytyczne, dotyczące myśli oraz uczuć. Na przykład, wytyczne ukierunkowane przeciwko myślom: „Nie myśl”, „Nie myśl tak” (dotyczy jakichś konkretnych myśli), „Myśl tak, jak ja myślę („Nie sprzeczaj się ze mną”). Wytyczne o odczuciach: „Nie odczuwaj”, „Nie odczuwaj tego tak” (jakieś określone odczucia), „Odczuwaj to tak, jak ja odczuwam” („Jeśli ja czuję, że mi zimno – ubierz się cieplej”, „Ty nie możesz nie lubić swego batiuszki, jesteś po prostu rozkapryszony”).
Oczywiście dziecko może różnie potraktować rodzicielskie wytyczne. Na przykład, może po prostu nie uwierzyć w wytyczne i odrzucić je. Podstawą ku temu może być, na przykład, świadomość patologii (choroby) przekazującego wytyczne („Moja matka jest szalona, i nieważne to co ona mówi”) albo spotkanie z innym człowiekiem, który podważa wytyczne rodziców i wiara w tego człowieka („Moi rodzice nie wierzą we mnie, ale za to wierzy we mnie mój nauczyciel czy trener”). Ale tak bywa nieczęsto.
Ponieważ dziecko fundamentalnie zależy od rodzicielskiej miłości i nastawienia, najczęściej żeby rodzice je kochali, ono zmuszone jest zgadzać się z ich punktem widzenia, z ich wytycznymi. Na podstawie wytycznych rodziców ono podejmuje nieświadome decyzje odnośnie siebie, swego życia, otaczającego świata, ludzi i wzajemnych stosunków z nimi. I te decyzje mogą mieć patologiczny charakter. Oto dlaczego, drodzy rodzice, należy być bardzo wrażliwymi w sprawie tych komunikatów, tych informacji, które przekazujemy swoim dzieciom. Mamy nadzieję, że przytoczony wyżej opis pomoże wam w tym.
Na pierwszy rzut oka praktycznie nic nie powiedzieliśmy o pozytywnych wytycznych. Ale to nie tak. Pozytywne zalecenia przeciwstawne są według sensu negatywnym. Dlatego, kiedy już dobrze wiecie o tym, czego należy unikać, spróbujcie sformułować to, do czego należy dążyć. Zapisać naprzeciwko każdej negatywnej wytycznej te pozytywne komunikaty, które chcielibyście przekazać swemu dziecku i które obalają pierwotny negatywny wariant. Na przykład, oto co wyszło u nas.
Wytyczne negatywne |
Wytyczne pozytywne |
Nie bądź |
Cieszymy się z tego, że ty przyszedłeś na ten świat i że jesteś z nami. |
Nie rób |
Chociaż możemy przeżywać i niepokoić się z twego powodu, ale z radością popieramy twoją inicjatywę i samodzielne kroki. Udzielamy ci prawa na własne doświadczenie, nawet jeśli ono jest związany z błędami. Gotowi jesteśmy wspierać cię o tyle, o ile to nie przeszkadza ci czuć własnych sił i możliwości. |
Nie zbliżaj się |
My otwarcie wyrażamy swoją miłość do ciebie przez słowa i dotknięcia. Chociaż na świecie dużo bólu, on ciągle pełen jest też miłości i zaufania. |
Nie bądź ważnym |
Cenimy ciebie niezależnie od twoich zdolności i osiągnięć. |
Nie bądź dzieckiem |
Dzieciństwo – to wspaniały okres życia. Z radością będziemy pomagać i troszczyć się o ciebie do tej pory, póki będziesz tego potrzebować. |
Nie doroślej |
Kłaniamy się twemu dorośleniu. I chociaż nam może być trochę smutno od tego, że przestałeś być maleństwem, jesteśmy przekonani, że możemy być potrzebni sobie jako osoby dorosłe. Nie straszy nas budzenie się do życia twojej seksualności, to jest naturalnie i z wrażliwością i zrozumieniem odnosimy się do tego. |
Nie osiągnij sukcesu |
Cieszymy się z twoich sukcesów i akceptujemy je. Cieszy nas, kiedy w czymś nas prześcigasz. |
Nie bądź sobą |
Płci dziecka nie można przewidzieć, dlatego kochamy ciebie, bez względu na to kim jesteś – chłopcem czy dziewczynką, niezależnie od naszych nadziei i oczekiwań. |
Nie bądź normalnym. Nie bądź zdrowym |
Wykazujemy uwagę i troskę w stosunku do ciebie niezależnie od tego czy jesteś zdrowy czy chory. |
Rozdział napisany przez psychologa Maksima Bondarenko
Ważne jest podkreślić, że doświadczenie rodzinnych relacji odgrywa dla dziecka ważną rolę nie tylko w formowaniu jego osobowości i życiowego scenariusza.[1] Jest też ono najważniejszym fundamentem, na którym dziecko buduje właśnie swoje przyjmowanie Boga i kontakty z Nim.
Pewne jest to, że Bóg jest niewidzialny i niepoznawalny przy pomocy zwykłego postrzegania. Jednocześnie, On – nasz Ojciec, Rodzic. O tym jacy bywają rodzice, dowiadujemy się z doświadczenia kontaktów z naszymi ojcami i matkami. W związku z tym bardzo często podświadomie przenosimy doświadczenie stosunków z ziemskimi rodzicami do sytuacji kontaktowania się z Rodzicem Niebiańskim. Przy tym nie jest ważne, co rodzice mówią dziecku o Bogu, dla niego nieważne to, co ono słyszy od nich, a to, co czuje i przeżywa w swojej rodzinie. Jeśli rodzice, przyuczając dziecko do wiary, mówią, że Bóg jest Miłością, ale są przy tym nadmiernie surowi, a czasem i niezasłużenie okrutni wobec dziecka, to słowa o miłości pozostają dla niego tylko słowami, pustymi i niezrozumiałymi. A to, że okrucieństwo jest koniecznym elementem dziecięco-rodzicielskich relacji, ono wyraźnie przyswoi. Co więcej, ono może wypaczyć swoje pojmowanie rzeczy, na tyle, że zacznie myśleć, jakoby surowe kary były przejawem tej właśnie miłości, o której mówią rodzice. A dalej logika zrozumiała: skoro jesteśmy dziećmi Boga, to On – nasz Rodzic, a kontakty z rodzicami pełne są niesprawiedliwości i okrucieństwa z ich strony, i jest to nic innego jak przejaw miłości. W rezultacie formuje się zniekształcony obraz Boga jako okrutnego i niesprawiedliwie karzącego bytu, którego trzeba się bać, a nie kochać.
Inaczej mają się sprawy w rodzinach, gdzie rodzice przejawiają miłość i szacunek wobec siebie i do dzieci. Oto co pisze N.N. Sokołowa, córka znanego uczonego-chemika i pisarza-teologa N. Piestowa o swoim ojcu: „Jak bardzo było mi z nim dobrze! Przez dobroć ojca poznałam Miłość Boską – nieskończoną, cierpliwą, czułą, troskliwą. Moje uczucia do ojca z wiekiem przeszły w uczucia do Boga: uczucie pełnego zaufania, uczucie szczęścia być razem z Tym, Kogo kocham, uczucie nadziei, że wszystko ułoży się, wszystko będzie dobrze, uczucie spokoju i ukojenia duszy, znajdującej się w silnych i pewnych rękach Ukochanego” (N.N. Sokołowa „Pod dachem Najwyższego” Moskwa, 1999, s. 15).
Przytoczony fragment bardzo dobrze ilustruje ideę, szczegółowo opisaną przez psychiatrę i teologa Jamesa Schallera w książce „Utrata i odnalezienie ojca”. Jego główną ideą jest, że relacje dziecka z ojcem mają fundamentalne znaczenie dla życia każdego człowieka – tworzenia swojej samoświadomości, wyboru zawodu, budowania własnej rodziny, a także znalezienia wiary w Boga. Schaller prezentuje ciekawe wyniki badań, opartych na analizie faktów z życia znanych w historii ateistów. Tak więc okazuje się, że u wielu wybitnych ateistów aktywnie obalających istnienie Boga i „obnażających” wiarę w Niego, byli albo „defektywni ojcowie” – agresywni albo słabi, albo porzucili rodziny, albo umarli. Wśród tych gwiazd są Voltaire Ludwik Feuerbach, Karol Marks, Fryderyk Nietzsche, Jean-Paul Sartre, Albert Camus, Bertrand Russell, Zygmunt Freud i inni.
Mówiliśmy już o roli rodzicielskich wytycznych w formowaniu osobowości dziecka. Te same wytyczne odgrywają ważną rolę w kształtowaniu jego relacji z Bogiem. Przyjrzyjmy się, jak różne podstawowe wiadomości otrzymane przez dzieci od swoich rodziców, wpływają na kształtowanie u nich obrazu Boga i relacji z Nim.
Wytyczna „Nie rób”.
W religijnych rodzinach ustawienie „Nie rób” często przekazywane jest dziecku poprzez zniekształconą interpretację zasad posłuszeństwa i poddania się woli Boga i rodziców. „Ty nie powinieneś robić tego, co chcesz sam, a tylko to, co polecają ci rodzice, przecież oni lepiej od ciebie znają życie” – taki jest powszechny komunikat dzieciom w podobnych rodzinach. Odwrotna strona tego komunikatu „Jesteś słaby, głupi i niezaradny, więc dlatego nie możesz podjąć żadnej prawidłowej decyzji” staje się podstawą dla samooceny dzieci, którą oni następnie przenoszą do życia dorosłego.
Bardziej surową formą tłumienia woli dziecka, a później dorosłego, jego odpowiedzialności za swoje działania jest sformułowana, np. tak: „Bóg chce od ciebie”, „Bóg chce, żebyś ...” „Tak Bóg chce”, w tych przypadkach, gdy druga osoba (rodzice lub kapłan) w imię Boga wyraża swoje własne poglądy czy pragnienia. W tym przypadku człowiek, do którego zwracają się z podobnym oświadczeniem, jest niemal w beznadziejnej sytuacji: przecież można jeszcze nie zgodzić się z wolą rodziców, ale nie przyjąć „woli Boga”, to zbyt wiele.
Typowy schemat ludzkiego życia, wychowanego na podstawie wytycznej „Nie rób” – dążenie do przerzucenia odpowiedzialności za swoje życie na barki innych ludzi i bierność życiowa – przenika i do sfery duchowej. Taki człowiek zazwyczaj przekłada odpowiedzialność za wszystko, co się z nim dzieje na Boga. „Tak Bóg chciał” – najbardziej typowe dla niego wytłumaczenie własnych życiowych sytuacji. Relacje z ojcem duchowym są budowane na tej samej zasadzie: on próbuje przekształcić kapłana w doradcę w sprawie wszystkich swoich codziennych problemów, przełożyć na niego odpowiedzialność za podejmowanie decyzji.
Obraz Boga u tych ludzi jest mocno wypaczony. Bóg dla nich jest tym samym rodzicem, pozbawiającym ich własnej woli. Z jednej strony, oni mu się podporządkowują, a z drugiej – wewnątrz nich bardzo wiele niewypowiedzianych protestów, które uniemożliwiają im naprawdę widzieć i przyjmować Bożą wolę.
Wytyczna „Nie bądź”
Relacje z Bogiem ludzi, których życiowe schematy oparte są na rodzicielskiej wytycznej „Nie bądź”, mają, zazwyczaj, negatywny charakter. Jeśli oni nawet uznają istnienie Stwórcy, to są bardzo obrażeni na Niego za dopuszczoną niesprawiedliwość. Obraz Boga dla nich – to obraz nie kochającego, czasem nawet okrutnego i odrzucającego rodzica. Takie postrzeganie albo rozwija depresję u tych ludzi, albo doprowadza do pragnienia wyrazić swój protest przez nieakceptowane formy zachowania (jak i w relacjach z rodzicami) – samobójstwo, narkotyki, alkohol itd.
Inna obronna postawa w tym przypadku – walczący ateizm. Po to, aby wykreślić ze swego życia ból odrzucenia i okrucieństwa ze strony rodziców, dziecko, kiedy dorośnie, może wyrzec się swoich rodziców i jednocześnie wszystkiego, co z nimi związane. Ono jakby wykreśla ich ze swego życia, mówiąc: „Ja żyję nie dzięki wam, ale na przekór”. Jeśli Bóg dla takiego człowieka jest podobny właśnie do jego rodziców, to, odrzucając Go, on tym samym jakby broni się przed niesprawiedliwością i okrucieństwem, które przypisuje Bogu.
Wytyczna „Nie bądź ważnym”
Obraz Boga dla ludzi, wychowanych na bazie tej wytycznej – to obraz odrzucającego rodzica, który jest zakłopotany swoimi problemami i który nigdy wcale nie interesuje się potrzebami i oczekiwaniami własnego dziecka. Tacy ludzie uważają, że są niepotrzebni Bogu, dlatego że strasznie są grzeszni. Przypomnijmy, że w ich rodzinach za główny „grzech” uważano próbę dziecka przyciągnąć ku sobie uwagę rodziców, poprosić ich o cokolwiek. Oni są przekonani, że Bóg nie usłyszy ich modlitw i dlatego nie decydują się prosić Go o pomoc w rozwiązywaniu swoich problemów, a jeśli nawet to czynią, to z wielkim niedowiarstwem.
W cerkiewnym i religijnym wychowaniu wykorzystywany jest bardzo często swoisty wariant wytycznej „Nie bądź ważnym”, który brzmi tak: „Nie bądź ważnym dla Boga”. Poniżenie przez człowieka swego Ja, uznanie swojej niedoskonałości, słabości, niemocy – bardzo ważne stopnie na drodze odnalezienia wiary i żywego kontaktu z Bogiem. Ale słabość i niedoskonałość nie są powodem do odrzucenia. Dziecko jest małe i słabe, ono nie jest w stanie rozwiązać wielu problemów, ale nie znaczy to, że rodzice powinni odwrócić się od niego za to. Przeciwnie, dla kochających rodziców, dzieci – to najważniejsza wartość. Tak samo i dla Ojca Niebiańskiego my wszyscy z naszymi słabościami i niedoskonałościami jesteśmy dziećmi, które On ceni i kocha.
Często zaś ludziom, którzy przekroczyli próg cerkwi, niedoświadczonym duchownym (czy niekompetentnym w chrześcijaństwie parafianom) wpajane są sprzeczne uczucia, formowany jest jakby kompleks „duchowej niższości”. Ogólne znaczenie takich komunikatów są następujące: „Wszyscy jesteśmy zbyt grzeszni, i dlatego Bóg nie słyszy naszych modlitw.” Oznacza to, że „z powodu naszych grzechów i oddalenia od Boga my nic dla Niego nie znaczymy. Prawda, mamy szansę być usłyszanymi. W tym celu trzeba zwrócić się do kogoś, kto jest bliżej Boga (równoznaczne – bardziej jest dla Niego cenny) do jakiegoś świętego albo batiuszki. Ich modlitwy On usłyszy szybciej, niż nasze”. Wychodzi, że tak mało znaczymy dla swego Niebiańskiego Ojca i nie jesteśmy godni Jego uwagi, że nie warto nawet próbować zwracać się do Niego wprost, a robić to trzeba tylko przez pośredników. W ten sposób, jakby nakłada się utajniony zakaz na bezpośrednie i osobiste relacje każdego człowieka z Bogiem. Przykładem innego rozpowszechnionego przekazu z tejże dziedziny jest ostrzeżenie o tym, że nie należy próbować samemu zgłębiać i starać się pojąć Słowo Boże, a koniecznie rozumieć je tylko przez pryzmat interpretacji patrystycznych.[2]
Nie wdając się w teologiczne subtelności związane z dyskusją na ten temat, wspomnę tu tylko dwie konsekwencje, które wynikają z przykazania „Nie uważaj się za ważnego dla Boga”. Po pierwsze, rodzi ono u człowiek zwracającego się do Boga, poczucie porzucenia i braku wartości dla swego Stwórcy. W rezultacie człowiek modli się, po prostu dlatego że tak należy, ale nie wierzy w to, że jego modlitwa – jego osobiste i bezpośrednie zwrócenie się do Boga – może być usłyszane. Stąd pojawia się uczucie beznadziejności: „Po co ja taki grzeszny potrzebny jestem Bogu? Co Go obchodzą moje modlitwy? Nie zasługuję na to, żeby On mnie zauważył”. Zupełnie naturalnie, że przy tym sama modlitwa staje się formalnym zajęciem – człowiek nie znajduje dla zwrócenia się do Pana Boga swoich własnych słów, szczerze idących od serca, a po prostu odmawia regułę według modlitewnika. (Jak często używamy tych słów „odmówić regułę (prawiło)”! Nie pomodlić się, nie poprosić albo podziękować Panu, a odmówić prawiło).
Po drugie, takie podejście prowadzi do tego, że wielu ludzi, nawet sami tego nie zauważając, zaczynają mieć więcej wiary w tego czy innego świętego, niż w Pana Jezusa Chrystusa. A to niebezpieczna podmiana, od której często jest niedaleko nawet do herezji.[3]
Mały przykład. Jakiś czas temu w Moskwie ukazała się książka z akatystem do cara-męczennika Nikołaja Drugiego pod tytułem „Akafist do Cara-Odkupiciela”. I to przy tym, że odkupiciel u nas jest jeden – Jezus Chrystus.
Inny przykład. Niedawno trafiły mi w ręce piękne i kolorowe czasopisma z prawosławnymi symbolami, jak się okazało wydane przez Prawosławną cerkiew… Ikony Matki Boskiej „Dierżawnaja”. Nie pomyliłem się. Nie świątynia, poświęcona tej ikonie, a cała cerkiew, gdzie najważniejszą postacią jest nie Chrystus, a oblicze Bogarodzicy „Dierżawnaja”.
Nie za bardzo tu przebarwiłem? Myślę, że nie, dlatego że jeśliby przyjąć za prawdę to, że jest choćby jeden człowiek, nie mający znaczenia dla Boga, oznacza bardzo mocno wypaczyć całe chrześcijańskie nauczanie o wierze.
Nie bądź dzieckiem
Dorosły człowiek, zabijający w sobie dziecko, zwykle wygląda jak nie całkiem żywy. Z reguły, u niego wszystko jest przemyślane, bardzo poprawne i racjonalne, oto tylko brakuje iskry w słowach i działaniach. A przecież dziecięca bezpośredniość, naiwność, wiara w cud, swoboda od uwarunkowań – to zdolności i zalety, które są tak konieczne dla prawdziwej wiary i żywych kontaktów z Bogiem. Sam Pan ze stronic Pisma Świętego przyzywa nas: „Bądźcie jak dzieci”. Dlatego, że właśnie w dziecięcym stanie i światopoglądzie człowiek jest najbardziej otwarty dla Boga, otwarty na wiarę i cuda. Przypomnijmy sobie opowiadanie Ewangelii o spotkaniu Pana z Zacheuszem (Łuk. 19. 1-11). Zacheusz – znany i bogaty człowiek, naczelnik celników, pragnie zobaczyć Nauczyciela, ale jest zbyt niskiego wzrostu, a dookoła ogromny tłum ludzi, z powodu którego nic nie widać. I oto on, zapomniawszy o swojej znamienitej pozycji, popędzany tylko dążeniem do zobaczenia i usłyszenia Chrystusa, wspina się w tym celu na drzewo. Ogólnie, zachowuje się jak dziecko, słuchając porywu i zapominając o wszelkiego rodzaju konwencjach społecznych. I oto nagroda – Bóg to widzi i zwraca się ku niemu.
Kiedy rodzice próbują przedwcześnie uczynić z dziecka dorosłego człowieka, to ono, odpowiadając na ich oczekiwania, jakby „wyłącza” w sobie dziecięce uczucia i sposoby zachowania. Zostać dorosłym w naszym społeczeństwie – to znaczy stać się logicznym, racjonalnym i we wszystkim polegać tylko na sobie. I oto, dorosły człowiek, pozbawiając siebie możliwości czasem poczuć się dzieckiem, traci jednocześnie też zdolność do żywego i bezpośredniego kontaktu z Bogiem. On albo sceptycznie nastawiony jest w stosunku do wiary, uważając ją za nieudaną próbę człowieka pokonać własną słabość w tym świecie. Albo jeśli nawet próbuje spotkać Boga, to czyni to bardziej umysłem niż sercem. A to droga pod wieloma względami ślepa. Przecież kiełkowi wiary bardzo trudno przebić się przez konieczność logicznego uzasadnienia Opatrzności Bożej. Rozumem, logiką ogarnąć Stwórcy nie można, bowiem według wypowiedzi archimandryty Sofronija „tam gdzie działa Bóg, nauka nie może być stosowana”[4]
[1] Tzn. zestawu typowych schematów zachowania się i relacji z otaczającymi
[2] Niewątpliwie, patrystyczne interpretacje są ważne. W nich poznamy, jak Pan Bóg otworzył się temu albo innemu świętemu, co On osobiście powiedział świętym mężom. Ale dla każdego wierzącego człowieka ważne jest wiedzieć, co Niebiański Ojciec chce powiedzieć przez Swoje Słowo osobiście mi: dzisiaj, teraz.
Czy rozmawia Ojciec ze Swoimi dziećmi? Ma z nimi osobiste relacje? Czy też – tylko pośrednie? Z odpowiedzi na te pytania tworzony jest obraz Boga w świadomości człowieka. I w kontekście rozpatrywanego problemu, dla nas, duszpasterzy, ważne jest zrozumieć i przeanalizować, na ile obraz, który powstał w odczuciach człowieka, odpowiada Ewangelicznemu obrazowi Miłującego Ojca, Który objawił się światu poprzez Jezusa Chrystusa. – uwaga ihumena Jewgienija.
[3] „Albowiem fundamentu innego nikt nie może założyć oprócz tego, który jest założony, a którym jest Jezus Chrystus” (1Kor. 3, 11)
[4] Archimandryta Sofronij (Sacharow) „Starec Sylwan”.
Nie doroślej
Ta wytyczna przeciwstawna jest poprzedzającej i wyraża niechęć rodziców, aby ich syn albo córka stawali się dorosłymi, podtrzymuje zależność dzieci od rodziców. Tym samym zaburza nauczanie Boże: „…opuści mężczyzna ojca swego i matkę swoją i połączy się ze swą żoną tak ściśle, że staną się jednym ciałem” (Rdz. 2, 24). W taki sposób, Bóg zainteresowany jest w tym, żeby dzieci, doroślejąc, oddzielały się od rodziców, tworzyły własne rodziny i mnożyły rodzaj ludzki.
Inne życiowe następstwo dla człowieka, decydującego się pozostawać dzieckiem i nie dorośleć – rezygnacja z samorealizacji. Dzieciństwo – to okres nadziei. Pokładamy nadzieje, że kiedy dziecko wyrośnie, to odkryje najlepsze z tego, na co je stać, do czego jest zdolne, zrealizuje talenty, które posiada, i które my pomagamy mu rozwijać. Ale póki ono małe nic wielkiego od niego nie oczekujemy.
Jeśli człowiek przyjął od swoich rodziców wytyczną „Nie doroślej”, on pozostaje dzieckiem przez całe swoje życie, tym samym, uchylając się od służby i zakopując w ziemię talenty, które dał mu Pan Bóg. Dziecięca psychologia polega bardziej na tym, żeby otrzymywać, niż dawać. I dlatego takie duże dziecko nastawione jest na to, żeby korzystać (konsumować), nic nie dając w zamian. W innych ludziach – współmałżonku, przełożonym, przyjaciołach, on szuka przede wszystkim tych, którzy zawsze gotowi są zatroszczyć się o niego, rozwiązać za niego wszystkie jego problemy. Jego relacje z Bogiem też mają charakter zależności (oczekiwania, że Bóg go utrzyma). On oczekuje, że w jakimś momencie Pan po prostu weźmie i da mu to, czego on tak potrzebuje i że w tym celu z jego strony nie wymagane są żadne wysiłki. Kiedy zaś to nie następuje, on może obrazić się na Boga, jak na rodzica, który niedostatecznie dba o swoje dzieci.
Nie osiągaj sukcesów.
Unikanie sukcesu we wszystkich dziedzinach (relacji osobistych, finansów, pracy, itp.) – jest to motyw przewodni ludzi, których życie opiera się na tej wytycznej, bo dla nich sukces oznacza utratę miłości. Bardzo często, rozczarowani życiem, przychodzą do wiary w Boga. Ale przy tym ich wiara w znacznej mierze posiada charakter kompensacyjny (wyrównawczy): w naukach chrześcijańskich on znajduje dla siebie pocieszenie w wezwaniu do pozostawienia wszystkiego ziemskiego i poszukiwania tylko Królestwa Niebieskiego. To bardzo przypomina baśń o lisicy i winogronach, kiedy nie potrafiąc dosięgnąć smacznego z wyglądu winogrona, lisica pocieszała się tym, że jest on zielony i niejadalny. Lisica zrezygnowała z winogron z konieczności, nie dlatego że straciły dla niej wartość, a dlatego że nie potrafiła ich dosięgnąć, tzn. w tej sytuacji nie odniosła sukcesu. Ale przy tym ona spróbowała oszukać siebie, że winogron tak naprawdę jest niedobry. Dokładnie tak też niektórzy ludzie przymusowo rezygnują ze społecznych sukcesów. Nie dlatego że oni nie chcą mieć dużo pieniędzy, dobrej pracy i stanowiska służbowego, a dlatego że ponieśli niepowodzenie w tej dziedzinie. Przy tym oni pozbawili wartości wszystkie te rzeczy, chociaż w głębi duszy ich się nie wyrzekli. Tylko wątpliwe czy przyznają się do tego sami przed sobą.
Ich rodzice zakazywali im odnosić sukcesy. Dokładnie tak samo wydaje się im, że i Bóg jest przeciwnikiem wszelkiego sukcesu w sprawach ziemskich, że jeśli będą zarabiać dużo pieniędzy, mieszkać w ładnym mieszkaniu, jeździć drogim samochodem, Bóg obowiązkowo odwróci się od nich, a to i ukarze. Przy tym bardzo trudno im uświadomić, że ich brak sukcesów w życiu nie jest wolą Bożą, a rezultatem rodzicielskich wytycznych, głęboko przyswojonych przez nich w dzieciństwie.
Ważnym jest zrozumieć, że Bóg nie zabrania nam odnosić w życiu sukcesów. „Umiłowany! Modlę się o to, abyś był zdrowy i we wszystkim dobrze ci się powodziło, jak dobrze ma się dusza twoja” (3Jana 1, 2). „O to się troszcz, w tym trwaj, żeby postępy twoje były widoczne dla wszystkich” (1Tym. 4, 15). Pan ostrzega przed niewłaściwym podejściem do wartości materialnych, kiedy one ze środków do służenia zamieniają się w cel, kiedy bogactwo materialne staje się ważniejsze od bogactwa duchowego. Chrystus mówi: „Szukajcie najpierw Królestwa Bożego i sprawiedliwości Jego, a wszystko inne będzie wam dodane” (Mat. 6,33). Zauważcie, że On nie wzywa was do tego, że wam nic więcej nie jest potrzebne, ale mówi: „wszystko inne będzie wam dodane”.
W niektórych religijnych rodzinach wychowanie dzieci oparto na wyrzeczeniu się wszelkich społecznych sukcesów. Dziecka nie przygotowuje się do tego, że kiedy wyrośnie, będzie musiało zdobyć zawód, zarabiać pieniądze, żeby żywić rodzinę itd. To jest błąd, dlatego że dla spełnienia służby bardzo często potrzebne bywają pieniądze, na przykład, żeby wychować dzieci, budować cerkwie, wydawać literaturę teologiczną itp. dlatego ważne, żeby ludzie, realizujący służbę innym nie tylko dobrze znali Ewangelię i umieli modlić się (niewątpliwie jest to konieczne), ale też ważne, żeby oni posiadali zdolności biznesowe i organizatorskie. Dlatego, żeby dzieci, dorastając, mogły z korzyścią służyć Bogu, ważnym jest wychować je na energicznych, społecznie aktywnych i osiągających sukcesy ludzi. Od nieudaczników przecież, rozczarowanych życiem i ludźmi, trudno oczekiwać dobrych kiełków na niwie służby Bogu i swoim bliźnim.
Nie bądź zdrowy
Choroba jest głównym sposobem na uzyskanie miłości i uwagi dla ludzi, gdzie główną wytyczną było „Nie bądź zdrowym”. Po to, żeby być kochanym taki człowiek powinien być chorym. Właśnie dlatego on podświadomie stwarza sobie choroby. Chorując, z jednej strony cierpi od dolegliwości, z drugiej otrzymuje tajną satysfakcję od troski i uwagi bliskich, skierowanych na niego. Jeśli to człowiek wierzący, to choroba staje się dla niego częścią kontaktów z Bogiem, bowiem w swojej chorobie on może dopatrywać się znaku miłosierdzia Bożego w stosunku do siebie.
W środowisku ludzi wierzących powszechne jest mniemanie, jakoby Pan posyła ludziom choroby i cierpienia z miłości do nich, w trosce o ich własne dobro. Jednak, dokąd przychodził Jezus Chrystus, tam choroby cofały się. W pełni objawiając charakter Boga Ojca, Jezus ani razu nie powiedział „…a oto tobie dla zbawienia pożyteczne jest pochorować jeszcze”. On podawał uzdrowienie wszystkim proszącym.
Mówią też, że jeśli człowiek dawno nie chorował albo nie przydarzyły się mu jakieś kłopoty, to Bóg zapomniał o nim i opuścił. W podobnych rozważaniach w rzeczywistości zawiera się wytyczna „Nie bądź zdrowy”. Tylko daje ją nam nie Pan. Niestety, ludzie, tworząc obraz Boga według obrazu i podobieństwa swego, wprowadzają tę wytyczną w swoich relacjach z Nim, opierając się na doświadczeniu, otrzymanym w rodzinie swoich rodziców.
Nie ma ani jednego miejsca w Piśmie Świętym, gdzie Jezus zesłałby na kogokolwiek chorobę albo powiedziałby ludziom: „Chorujcie i przez to uzyskacie zbawienie”. Przeciwnie, stronice Ewangelii pełne są przykładów wyleczenia i uzdrowienia ludzi przez przyłączenie się do Chrystusa. Tak więc warto zastanowić się nad tym, czy to Pan posyła nam choroby na znak Swojej szczególnej miłości, czy może choroby – dzieło naszych własnych rąk, a wyzdrowienie – wspólne działanie naszej odpowiedzialności za chorobę i Bożej odpowiedzi na modlitwę naszej wiary.
Niestety, po to, aby pozyskać Bożą łaskę, wielu ludzi podświadomie dąży do choroby, tak samo jak robili to w swojej rodzinie, szukając uwagi bliskich ludzi.
* * *
I tak, podsumujmy krótko wszystko powiedziane wyżej.
Cały wszechświat dla małego dziecka – to jego rodzina. I prawa wszechświata, ono pojmuje na przykładzie własnej rodziny. Dokładniej mówiąc, na podstawie własnego doświadczenia, wyprowadza te prawa, a następnie buduje swoje życie na ich podstawie. Jednocześnie, oczywiście, jego postrzeganie świata może być pełne, bogate i różnorodne lub zbyt zniekształcone, jednostronne i wąskie. Podstawą fundamentu światopoglądu każdego człowieka stają się wytyczne, które on otrzymał w dzieciństwie od swoich rodziców. Te zaś wytyczne często formują również relacje dziecka z Bogiem, ponieważ jesteśmy skłonni podświadomie przenosić na Boga cechy, właściwe naszym rodzicom.
Kiedy udzielam konsultacji innym ludziom, ze względu na charakter mojej pracy zawodowej muszę, uzyskać odpowiedzi na pytania o to, jak i w jakich rodzinach oni wyrastali, jak zapamiętali swoich rodziców, jakie były ich relacje z każdym z nich. W efekcie otwiera się przede mną wiele szczegółów o dzieciństwie moich pacjentów. I oto niekiedy, kiedy podczas pracy, oni nagle zaczynają mówić o Bogu, to czasem powstaje wrażenie, że mówią nie o Nim, a o swoich ziemskich rodzicach. Kiedy im na to wskazuję, bywają mocno zaskoczeni.
W zakończeniu tego rozdziału chcę szczególnie podkreślić, że wychowanie dziecka w wierze składa się nie tylko z uczenia go modlitw i czytania żywotów świętych. Ogromne znaczenie w tej sprawie odgrywa realny i żywy przykład rodzinnych relacji, który rodzice przekazują swoim dzieciom. Albowiem na fundamencie lekcji miłości, otrzymanych w rodzinie, dzieci tworzą obraz Boga, w Którego będą wierzyć. I obraz ten może odpowiadać Ewangelicznemu opisowi (tzn. być szczerym, prawdziwym), a może też okazać się bardzo wypaczonym. I tu od was, drodzy rodzice, zależy bardzo wiele, przecież dzieci uczą się nie przez słowa, a przez działania i czyny rodziców.
Po ukazaniu się książki „Anomalia rodzicielskiej miłości” zaczęły przychodzić do nas listy, w których autorzy mówią o ważności i pożyteczności książki. W szczególności jedna czytelniczka pisze: „W charakterze ilustracji do powyższego rozdziału przytoczę opowiadanie pewnej mojej dobrej znajomej, która, przeczytawszy pierwsze wydanie waszej książki, zadzwoniła do mnie i powiedziała, że nie mogła powstrzymać się, żeby nie napisać o sobie historii. Być może, komuś z rodziców to szczere opowiadanie coś podpowie, ktoś z nich zastanowi się”. (Ihumen Jeumienij)
To, co teraz wam opowiem, będzie prawdziwą spowiedzią, opowiadaniem bez upiększeń i bez litości dla swojej osoby. Chociaż to opowiadanie przyszło mi się – uf, jak nielekko. Ale mimo wszystko, trzeba przecież kiedyś uczciwie spojrzeć siebie w oczy. A, być może, znajdą się moi drodzy bracia i siostry według nieszczęścia? A, być może, (co dla mnie najcenniejsze i najbardziej pożądane) ktokolwiek z rodziców przeczyta, powstrzyma się i nie będzie rzeźbić małego dorosłego człowieczka wprost od kołyski…
W młodości uważałam się za szczęśliwego człowieka, a jeśli trafiały się jakieś niepowodzenia i trudności, łatwo je pokonywałam. I jeszcze: nigdy nie zastanawiałam się nad swoim dzieciństwem. Bo co się nad nim zastanawiać?! Wydawało mi się, że miałam je najszczęśliwsze, nie całkiem, oczywiście, bezchmurne, ale całkiem przyzwoite; kochali mnie rodzice, byłam bardzo dobrze wychowanym i oczytanym dzieckiem, nie miałam jeszcze siedmiu lat, kiedy po raz pierwszy śpiewałam piosenki w radiu, od ósmego roku zaczęłam pisać bajki i wierszyki. I w ogóle (jak mówili dorośli) dawałam wielkie nadzieje… I jeśli by nie ta przeczytana książka, jeszcze długo nie zastanawiałabym się nad swoim dość dramatycznym życiem.
…I tak, jak już powiedziałam, uważałam, że dzieciństwo moje było szczęśliwe. Moja mama bardzo mnie kochała. Prawda, mój rodzony ojciec z nami nie mieszkał (rodzice rozstali się ledwie skończyłam dwa miesiące), ale miałam ojczyma, którego nazywałam ojcem, był on dość szanowanym i ważnym człowiekiem w naszym mieście. I było mi przyjemnie, kiedy w naszym wielkim domu zbierali się tak samo szanowni ludzie – jego przyjaciele. Ale najbardziej podobało się mi, że mnie, siedmioletnią dziewczynkę, bardzo lubiano i ceniono. I wiecie za co? Wspaniale smażyłam kartofle, przyjaciele taty zawsze chwalili moje smażone kartofelki ze złotą chrupiącą skórką, z cebulką i nazywali mnie prawdziwą gospodyńką.
Nie miałam siedmiu lat, kiedy pojawiła się moja młodsza siostrzyczka Oleńka. Na początku, oczywiście, byłam zazdrosna o uczucia rodziców względem siostry, ale trwało to dosłownie kilka dni. Potem polubiłam małą kruszynkę i w ogóle było mi nie do zazdrości. Przecież tata z mamą ciągle w pracy, są bardzo potrzebni ludziom, a ja, oprócz tego, że smażyłam kartofle i gotowałam zupę, zostałam jeszcze prawdziwą nianią. Często tata z mamą przyjeżdżali z pracy do domu późno i, jak potem opowiadali, zastawali mnie śpiącą i mocno-mocno trzymającą swoją maleńką siostrzyczkę w swoich dziecięcych rączkach. Byłam bardzo odpowiedzialnym i bardzo dorosłym małym dzieckiem. Nie wiem, na szczęście czy niestety. Wykonywałam podstawową pracę w domu. Faktycznie byłam Kopciuszkiem, tylko u rodzonych rodziców. Tylko Kopciuszka cały czas sztorcowano, a mnie, w odróżnieniu od Kopciuszka, wszyscy wychwalali. I cenili, i kochali.
Dom nasz był duży, pokoi niemało i wszystkie te pokoje sprzątałam ja sama. Przy czym bardzo starannie, poświęcając temu cały dzień. O, ja tak lubiłam sprzątać ten dom! A teraz dla mnie jedną z największych kar – jest sprzątanie swego domu…
Oczywiście, że bawić się z przyjaciółmi nie miałam kiedy. Bo i po co? Bardzo wcześnie zaczęłam czytać i gdzieś w klasie szóstej przeczytałam prawie całą ogromną bibliotekę rodziców. A tam była nasza ruska klasyka, francuskie, angielskie klasyki i wiele-wiele innych książek, współczesne nowinki… „I po co to wszystko trzeba było ci robić?” – zapytacie. „A ja nie wiem…” – odpowiem. Chyba, po prostu chciałam wszystko wiedzieć i pasować do tych wszystkich dorosłych ludzi, którzy mnie otaczali. Im bardzo się podobało, że jestem taka samodzielna, mądra i poważna. A mi podobało się, że im to się podoba. I oto tak, zaczynając od wczesnego dzieciństwa, starałam się spełniać oczekiwania innych. Prawdopodobnie, to błędne pojmowanie tego, że powinni ciebie kochać tylko za coś, uczyniło mnie nieszczęśliwą na całe życie. Nie mogłam pozwolić sobie nigdy po prostu odprężyć się i nic absolutnie nie robić. Nie, ja musiałam całe życie zasługiwać, zdobywać czyjąś miłość. Ogromnymi stratami dla swojej duszy.
Otóż, wróćmy do opowiadania. Gdzieś w drugiej klasie powierzyli mi prowadzić domowy budżet, wydawałam rodzicom pieniądze na zakupy, a w ogóle wszystkie domowe pieniądze przechowywałam ja. I powiedziałabym, że pieniądze były na te czasy niemałe. Ufano mi! Jakie to było odpowiedzialne i wspaniałe: dawać rodzicom pieniądze, brać od nich resztę… Głupia, bardzo się tym szczyciłam… tak bardzo podobało mi się bawić w te wszystkie dorosłe gry, być odpowiedzialną za cały dom, za mamę z tatą, w końcu! Kochałam ich i chroniłam. I całkiem nie podejrzewałam, czym te zabawy skończą się dla mnie w dalszym życiu…
Mijały lata, podrastałam, ale ciągle tak samo spoczywała na mnie odpowiedzialność. Moje koleżanki zaczęły spotykać się z chłopcami, biegać do kina i na tańce. A ja… pozostawałam taką poważną i mądrą dziewczynką, która szczyci się, że dawno pisze do gazet, że szanują ją dorosłe ciocie i wujkowie. A pobiec potańcować? No nie! Takich wywrotnych myśli do swojej mądrej główki nie dopuszczałam! A co z mamą? Kto będzie jej pomagać?! I w ogóle lepiej poczytam książkę albo przypilnuję siostrzyczek. I, zauważcie, nikt i nigdy nie bronił mi bawić się z kolegami albo pobiec do kina. Najdziwniejsze, że mi nikt, niczego i nigdy nie zabraniał, a było to w mojej duszy, w mojej głowie. Ja nie wiedziałam, że można po prostu zabawić się, po prosu pobiegać, podokazywać, pokaprysić, w końcu! No, właśnie, a jak dumni ze mnie byli nauczyciele! Oto już na kogo można było zwalić ogromny stos odpowiedzialności! I najciekawsze: nigdy nie zawiedzie, wszystkiemu podoła ta maleńka, poważna dziewczynka…
Drodzy moi czytelnicy! Jeśli byście wiedzieli, ile gorzkich łez ja wylewam, wspominając moje „szczęśliwe dzieciństwo”, w którym było wszystko, wydawałoby się, dobre. Ale tam nie było dzieciństwa. Ja przez całe życie odczuwam jakiś brak pełni, jestem ściśnięta w imadle. Całe moje życie minęło w radości, pomocy, miłości, współczuciu… Tylko, że wszystkie te wspaniałe rzeczy dotyczyły nie mnie, a innych ludzi. To ja musiałam radować, kochać, współczuć, godzinami wysłuchiwać… Ja po prostu musiałam to robić – tak mówiło moje serce. Tak wychowano mnie od dziecka. Nie widzę oparcia nigdzie wśród ludzi. Czasami po prostu chcę objąć drzewo, przytulić się głową do niego, po prostu okazać słabość, a ono wydaje się tak wielkie i silne, ale niestety, ono nie ma duszy. Bardzo wcześnie zmęczyłam się życiem, zmęczyłam się dogadzaniem wszystkim, zmęczyłam się cieszeniem wszystkich, zmęczyło mnie staranie się być dobrą i spełniać te oczekiwania, których milcząc spodziewali się ode mnie niektórzy ludzie: liczni przyjaciele, mąż, teściowa, współpracownicy. Ja kocham ludzi, ale jednocześnie boję się ich – a jeśli w czymś nie potrafię ich zadowolić? Całe swoje życie staram się dogodzić ludziom. W większości przypadków udawało się, czasami nie. Nawet ucząc się na uniwersytecie, będąc młodą dziewczyną, zamiast tego, żeby pójść z przyjaciółmi na imprezę, zostawałam w domu i gotowałam gar zupy albo piekłam gęś. Bo jakże? Przyjaciele kochani przyjdą z wieczorka i zechcą jeść… A ja będę ich karmić i radować się, że wszystkim dogodziłam – przygotowałam ulubione dania… Śmiesznie i smutno teraz wspominać o tym…
Krótko mówiąc, całe moje życie – to tragikomedia. I z pewnością wiem, że w większości winne temu moje niedziecięce dzieciństwo. I oto teraz, przeżywszy połowę życia, osiągnąwszy dojrzały wiek, chce mi się, łamiąc wszelkie zasady przyzwoitości, pobiec po gęstej trawie i po prostu upaść w nią twarzą i potarzać się, chce się z krzykiem i piskiem zjechać tak po prostu z górki, poprzewracać się w śniegu, pograć z kimś w śnieżki… Po prostu tak połobuzować… Tylko kto będzie bawić się ze mną w śnieżki? Moi rówieśnicy nabawili się w dzieciństwie, a młodzieży wyda się dziwne: dlaczego to dorosła ciotka chce pobiegać i pobawić się z nimi w śnieżki? Jakby i wiek już u niej nie ten… Śmieszne…
Być może, ktoś zobaczy w moim opowiadaniu siebie. Jestem przekonana, że nie jestem sama w swojej tragikomiczności. Ten, kto doświadcza przeżycia podobne do moich, zrozumie mnie, jak bardzo jest to poważne.
Drodzy rodzice! Nie pozbawiajcie swoich dzieci dzieciństwa! Zdążą one stać się mądrymi i poważnymi, pracowitymi i odpowiedzialnymi! Wszystko ma swój czas. I swoją miarę. Uwierzcie, nie ma nic bardziej tragicznego, niż życie bez wesołego, lekkiego, beztroskiego dzieciństwa.
P.S. Nawiasem mówiąc, całkiem nie chciałam wychodzić za mąż. Ale kiedy wyszłam, nastał, jak się wydaje, smutny obraz. Przecież kochać dla mnie – to znaczy, miłować, troszczyć się, nosić, jak się mówi, ukochanego człowieka na rękach. To znaczy, pracować, pracować, pracować… Ja psychologicznie nie byłam w stanie pozwolić sobie, żeby mnie kochano, mnie miłowano, mnie noszono na rękach. Nie miałam tego doświadczenia. Ja musiałam nieść swoją rodzinę jak drogocenne naczynie, na swoich rękach. I to było dla mnie tak naturalne, tak znajome, tak... komfortowe. Ani cienia narzekań nawet w duszy, nie to, żeby w słowach. Rozwodziliśmy się z mężem też do śmieszności dramatycznie: sędzina wymyślała męża, że on burzy rodzinę, zostawia żonę z dzieckiem… A ja, jak orlica, wstałam i godnie zaczęłam bronić swojego orlątka: „Jak to? Jakie prawo ma pani krzyczeć na mojego męża? Łamie pani prawo…”. Patrzyli na mnie, sami rozumiecie, jak na kogo. Nawet w takiej chwili zapomniałam o swojej człowieczej wartości, o swojej godności… Teraz mi wstyd, gorzko i…bardzo śmiesznie. Przy okazji, mąż mój po rozwodzie powiedział mi: „Wiesz, czasem zachodzisz do sklepu warzywnego kupić ziemniaków. A tobie z miłym uśmiechem proponują: „Weźcie, proszę, jeszcze i bananów. A oto u nas ładne śliwki… A nie zapomnieliście kupić brzoskwinki?” A mi, rozumiesz, potrzebne są tylko ziemniaki…”. Ja na całe pozostałe życie zapamiętałam tę cudowną metaforę, ale tak często proponuję ludziom, „oprócz ziemniaków, śliwki, banany i brzoskwinki”. A nie wszystkim to potrzebne. A innym w ogóle nic nie potrzebne, a ja próbuję ich przygarnąć… Oni uciekają ode mnie, nie rozumiejąc, czego od nich chcę. A mi i smutno, i boleśnie, i śmiesznie… Tak mnie bolało przyznać się sobie, że jestem – anomalią, że jestem – nieprawidłowym produktem nieprawidłowego wychowania. Płaczę i wymyślam sobie, ale przyzwyczajenie jest tak mocno ukorzenione, ono stało się moją drugą naturą. I ja, jak ptak, męczę się w klatce mojego przyzwyczajenia, próbuję wyrwać się z niej, ale poobijałam do krwi swoje skrzydła. A czasami jakby i nic, spokojnie, w klatce przecież normalniej. Bo jak bez niej?
Tak, a dziecka swego całkiem nie chcę widzieć dorosłym, chociaż ma już 23 lata. Wydaje mi się ciągle maleńkim, tak bardzo chcę uchronić go przed dorosłym życiem. I teraz rozumiem, dlaczego… A to już światełko w końcu nieskończenie długiego tunelu…
Wychodzę ze swego domu i widzę następującą zabawną scenkę. Sprzątaczka Kława trzyma w rękach miskę z czymś smaczniutkim i głośno woła naszego podwórkowego psa:
- Flint! Flint!
Ale Flint ją ignoruje – jest gorąco i całkiem zadawala go chłodek pod samochodem, gdzie on wygodnie się rozłożył. Przekonawszy się, że pies nie podejdzie, Kława sama idzie do niego i podstawia miskę mu pod nos, wtedy Flint robi jej łaskę i nieśpiesznie zaczyna jeść.
Flint, jak każdy szanujący się kundel – jest wielkim znawcą ludzkiej psychologii, inaczej by nie przeżył. Pewnego razu wycyganił u mnie wędzoną kiełbaskę – padałam ze śmiechu, tak zabawnie „umierał”, po tym jak obwąchał moją torbę. Ale z Kławą on nie ma co się ceremonić – doskonale wie, że ta bez obiadu go nie zostawi.
W taki sposób, Flint po prostu manipuluje Kławą. Zresztą, to nietrudne. Kto zechce, może nią manipulować – zaczynając oczywiście od jej mamy. Prawdę mówiąc, z powodu matki ona jest inżynierem z wykształcenia, i pracuje teraz jako sprzątaczka – żeby cały czas być bliżej domu. Ale o wszystkim po kolei.
Mama Kławy, Jelizawieta Aleksiejewna, wyrafinowana około sześćdziesięciopięcioletnia dama, bardzo chora – albo chciałaby się za taką uważać. Dlatego komplementy pod swoim adresem: „Jak pani dobrze dziś wygląda!” – przyjmuje z niezadowoleniem. Oto gdyby jej powiedziano: „Jaka pani dziś bladziutka!” – wtedy rozpłynęłaby się w uśmiechu, zaczęłaby uskarżać się na zdrowie… Mnie ona nie lubi: ja zawsze, witając się, podkreślam jej kwitnący wygląd – i przebiegam obok. Widzę ją na wylot, i to jej się nie podoba. Natomiast z jakiegoś powodu inni nie zauważają tego, co na moje oko, leży na wierzchu – jej fałszywej gry, przy pomocy której pozbawiła córkę życia osobistego.
Jelizawieta ani minuty w swoim życiu nie pracowała, we wszystkim polegając na mężu i uważając, że jest wieczny, kiedy zaś on, ku jej głębokiemu zdziwieniu, kilka lat temu zmarł, ona włożyła zaszczytne brzemię troski o siebie, na barki kochanej, jedynej córki.
Podczas żałobnego obiadu po mężu Jelizawiecie zrobiło się niedobrze z sercem. Podeszłam do niej – jestem jednak lekarzem – zbadałam jej puls, był absolutnie równy. Kława drżącą ręką włożyła matce do ust tabletkę nitrogliceryny; ta, nie otwierając oczu, wyplunęła ją. Kiedy druga tabletka podążyła za pierwszą, Kława nie wytrzymała:
- Mamo, no dlaczego ty to robisz? – wypowiedziała drżącym tonem.
- Ty przecież wiesz, że z moim wzrokiem, tych tabletek nie mogę przyjmować – odpowiedziała Jelizawieta głosem umierającego łabędzia.
Kława pobiegła po walidol, a ja pomyślałam – jakie teraz będzie jej życie? Dowiedziałyśmy się o tym bardzo szybko: Kława porzuciła prestiżową i wygodną pracę w firmie, ostatecznie załatwiła rozwód z mężem i przeprowadziła się z dzieckiem do mamy.
Jelizawieta Aleksiejewna tak wychowała swoją córkę, że mógł nią manipulować każdy, kto by zechciał. Ponieważ Kława wychodziła za mąż jeszcze za życia ojca, to matka puściła ją bez sprzeciwu – wtedy była jej niezbyt potrzebna. Widocznie, życie obok takiej aktorki, jak Jelizawieta, całkowicie pozbawia człowieka możliwości odróżnienia istoty rzeczy od stwarzanych pozorów, i Kława, kiedy po raz pierwszy spotkała swego przyszłego, zakochała się bezwarunkowo po uszy.
- Kiedy on pojawił się na progu naszej kancelarii, otworzyłam usta i długo nie mogłam ich zamknąć – opowiadała mi. – Wysoki blondyn, o błękitnych oczach – bardzo podobny do Iwana Demidowa, tylko bez czarnych okularów.
- A skąd ty wiesz, jaki kolor mają oczy Demidowa? – pytam niedorzecznie, ale pochwyciwszy jej pełne wyrzutu spojrzenie, zamilkłam. To typowy błąd naszych kobiet: wybierając sobie ukochanego zewnętrznie podobnego do swego idola, one przypisują mu wszystkie najlepsze cechy, które chciałyby widzieć u swego mężczyzny.
Tak oto, blondyn, w którym ona zobaczyła swego zaczarowanego księcia, bardzo szybko poddał się jej urokowi – prościej mówiąc, on ją rozgryzł. Nie było na świcie wygodniejszej żony, niż Kława! Nie wątpię, że ona przynosiła mężowi śniadanie do łóżka – dokładnie tak samo, jak podnosi miskę Flintowi. Ale znacznie istotniejsze było to, że ona zdjęła z ramion ukochanego wszystkie troski o to, co ziemskie i materialne – prościej mówiąc, ona stała się żywicielką rodziny. Wład zajmował się jakimś biznesem, a Kława mu pomagała – czyli stale spłacała jego długi, zatrudniając się do najcięższych i najbardziej niewdzięcznych, dodatkowych prac – nawet w tym czasie, kiedy spodziewała się dziecka. To, co zarabiała Kława, wystarczało i na przyzwoity strój dla Włada, i na jego „służbowe” wizyty w restauracjach i klubach nocnych. Do tego czasu, kiedy małżonkowie rozstali się, Wład miał osiem skórzanych kurtek, a Kława – ani jednej. Nie wiem, na ile wystarczyłoby jej cierpliwości, jeśliby Wład ostatecznie nie siadł jej na kark – za jej pieniądze on otwarcie zaczął utrzymywać kochankę, a jego stosunki z żoną, oprócz przekleństw i nawet pobić, ograniczały się do jednego słowa „Daj”. I tu Kława oburzyła się i zerwała z nim. Prawda, on dotychczas czasami przychodzi do niej po pieniądze – i ona daje. (Oczywiście, mowy o alimentach dla małego syna nawet być nie może).
Kława jest bardzo pracowita, po prostu pracoholik. Oto i teraz przeprowadziwszy się do rodzinnego domu, ona sprząta trzy klatki schodowe, jest zatrudniona jako stróż sąsiedniej posesji i jeszcze dorabia wieczorami w jednej usłudze socjalnej. Ogólnie, jej zarobku w zupełności wystarcza na przyzwoite życie dla całej trójki. Prawda, jest jedna zagwozdka – co robić z maleńkim synkiem, póki Kława zajęta?
I tu gotowa jestem oklaskiwać elastyczności Elizawiety Aleksiejewny. Często takie kobiety, jak ona, pogrzebawszy męża, decydują się na leżenie w łóżku – żeby któreś z dorosłych dzieci troszczyło się o leżącą matkę, pielęgnowało ją i miłowało. Ale w tym przypadku to było niemożliwe: jeśli Kława byłaby przykuta do matczynej sypialni, to za co by żyli? I ona wybrała inną taktykę: wzięła na siebie opiekę nad wnukiem – i tym całkowicie ujarzmiła córkę.
Żeby utrzymać rodzinę, Kława pracuje codziennie po wiele godzin, a Jelizawieta siedzi z małym Wanieczką. Każdego wieczoru Kława wysłuchuje, jak heroicznie, mimo wszystkich swoich chorób, babcia znosi kaprysy urwisa, chociaż oczywiście niedługo doprowadzi on ją do ostateczności. Kława zobowiązana jest zdawać sprawozdanie przed mamą z każdej minuty, spędzonej poza domem – jeśli, broń Boże, ona spóźnia się i nie przychodzi na czas, mamie natychmiast robi się niedobrze. Jeśli Kława zająknie się, że powinna wieczorem oddalić się dokądś w jakiejś sprawie, Jelizawieta Aleksiejewna albo urządza skandal, albo chwyta się za serce. Dlatego zrozumiałe jest, że o żadnych adoratorach, ani o jakimkolwiek życiu osobistym Kława nawet myśleć nie może – mama nigdy nie wypuści jej na spotkanie. A lata uciekają i Kławie już ponad trzydzieści.
Czasami, kiedy Kława czuje, że już nie może wytrzymać, wpada do mnie poradzić się. Oto i wczoraj przyszła, blada jak kreda: co robić, pieniędzy katastroficznie brakuje, a ona fizycznie nie może pracować jeszcze więcej, po prostu pada z nóg ze zmęczenia… Cóż, materialne problemy ma teraz wielu, ale posłuchajmy lepiej Kławy:
- Rozumiesz, w ubiegłym tygodniu oddałam jej trzysta tysięcy, w tym – pięćset… Minęło dwa dni, a ona mówi mi: pieniądze się skończyły, nie mam za co karmić twego syna! Ile bym pieniędzy nie przyniosła do domu, ona natychmiast je wyda.
Pięćset tysięcy za dwa dni… cóż, nieźle. Ja na takie wydatki pozwolić sobie po prostu nie mogę. Niedawno coś na ten temat czytałam… No oczywiście, podobną sytuacje spotkałam w romansie Georgette Heyera; oto co ona pisze o pewnej takiej matce, zapominającej o swoich bolączkach tylko wtedy, kiedy miała rozrywki: „Niestety, jej stan nie pozwalał, aby żyć tym życiem, do którego ona się przyzwyczaiła, nie dbać o ekonomikę; a ponieważ miała zbyt słabe zdrowie, aby panować nad sztuką zarządzania majątkiem, to żyła ponad granicami swoich możliwości.”
- Kława, a dlaczego ty oddajesz jej wszystko, co zarobisz? Przecież swego czasu bardzo dobrze żyliście we trójkę i za sześćset tysięcy miesięcznie – no, może, nie bardzo dobrze, ale nie głodowaliście przecież! Oczywiście ona siedzi z Wanieczką, ale przecież nie jest jej obcy, to jej własny wnuk, i przedszkole blisko – zapewni opiekę dziecku, mam na myśli opiekunkę na wieczory, wyszłoby ci taniej – i w każdym bądź razie obeszłoby się bez skandali.
Kława zaskoczona. Jej i do głowy nie przychodziło, że ona – nie automat do zarabiania pieniędzy, a żywa kobieta, przy czym ze swoimi potrzebami, że pora jej nosić nie przeszyte mamine spódnice, a niech i niedrogie, ale nowe i modne rzeczy, że musi mieć coś dla siebie, póki jest młoda… Moje słowa zadźwięczały dla niej, jak odkrycie.
- Rzeczywiście masz rację – odpowiedziała bez przekonania. – Jakoś wcześniej nie zastanawiałam się nad tym, że ona mnie wykorzystuje…
Oto właśnie, wykorzystuje! Jak wszystkie kobiety tego typu, które osiągnęły wyższą umiejętność w sztuce manipulowania swoimi bliskimi. Przy czym Jelizawieta nie przegapi ani jednego środka, który może pomóc jej osiągnąć swój cel: żyć dla własnej przyjemności. Wszystko jest wykorzystywane: i słabe zdrowie, i opieka nad wnukiem, i niekończące się narzekania, i łzy.
Zresztą, zazwyczaj wystarcza samego słabego zdrowia. Manipulatorki tego rodzaju szczególnie uwielbiają narzekać na serce – jest to prawdopodobnie najszlachetniejsza choroba i daleko nie wszystkie z nich takie beztalentne aktorki w tej dziedzinie, jak Jelizawieta, która tak i nie potrafiła przekonywująco symulować ataku serca. Najprawdopodobniej Jelizawieta po prostu zdyskwalifikowała się: nieboszczyk mąż bez jakichkolwiek dowodów wierzył, że jego Lizeczka jest delikatną istotką i trzeba nosić ją na rękach.
Inne w tej sprawie są bardziej biegłe. Znałam trochę taką pewną mamę, przypominającą mi Wasisuała Łachonkina na odwrót: w dzień ona z przyjemnością wędrowała po mieszkaniu, oglądała telewizję, z apetytem jadła, spała, a wieczorem, kiedy przychodziła z pracy córka, skarżyła się na złe samopoczucie, brak apetytu, osłabienie… W nocy, wzywano pogotowie, córka biegała z kompresami i grzałkami, a rano z czerwonymi od niewyspania oczyma wychodziła do pracy. I tak powtarzało się za każdym razem, kiedy matka była z czegoś niezadowolona: na przykład, kiedy córka przychodziła do domu piętnaście minut później.
Takie kobiety przekonują wszystkich i każdego z osobna, że są śmiertelnie chore i w każdej chwili mogą umrzeć – ale przy tym nierzadko wszystkich przeżywają. Choć bywa i inaczej. Somerset Maugham napisał wspaniałe opowiadanie „Luiza”; mowa w nim o kobiecie, która od dziecka wyróżniała się słabym zdrowiem, ale tym niemniej przeżyła dwóch mężów: jeden z nich śmiertelnie się przeziębił, oddawszy żonie podczas niepogody zewnętrzne ubranie, a drugi zaczął upijać się, ale zdążył jednak z honorem umrzeć za ojczyznę. Kiedy Luiza postarzała się i straciła wielbicieli, opiekowała się nią dorosła córka; kiedy nadarzyła się jej ostatnia szansa ułożyć swoje osobiste życie, Luiza skrzypiąc zgodziła się na jej małżeństwo, „choć to ją zabije” – i rzeczywiście, zmarła na atak serca w dniu ślubu. Dążenie do ukarania córki, która wyszła spod podporządkowania, okazało się silniejsze, niż chęć życia.
Ale najczęściej wszystko nie jest tak dramatyczne i tak wielkie aktorki jak Luiza – to wielka rzadkość. Zwykle kobiety tego typu najbardziej na świecie boją się umrzeć i stać je jedynie na to, żeby podnieść sobie ciśnienie w tym momencie, kiedy jest mierzone. Ich gra bywa dość fałszywa, i po prostu trzeba nauczyć się widzieć, kiedy tobą manipulują, i nie pozwolić sobą sterować. Oczywiście łatwiej to napisać, niż zrobić. Ale, na przykład, moja rozmowa z Kławą mimo wszystko przyniosła efekty: choć ona jak przedtem oddaje matce wszystkie pieniądze („Jak mogę mamie kłamać!”), niemniej jednak znalazła sobie wielbiciela i raz-dwa w tygodniu spotyka się z nim pod pretekstem pracy wieczorowej (jak widzicie, kłamać mamie mimo wszystko musi). Najważniejsze, ona już nie czuje się jej za wszystko zobowiązana i, możliwe, jeśli znów wyjdzie za mąż, to będzie w stanie zbudować z małżonkiem bardziej równoprawne relacje. Choć osobiście wątpię, że w najbliższym czasie uda się jej stworzyć swoją rodzinę – Jelizawieta Aleksiejewna zrobi wszystko, żeby do tego nie dopuścić.
Jednak daleko nie zawsze tak absolutna zależność między matką i córką tłumaczona jest tylko egoistycznym z natury charakterem starszej z nich. Często można spotkać przypadki, kiedy kochająca i godna matka, owdowiawszy, całkowicie polega na jednej ze swoich dorosłych córek – tej, która z jakiejś przyczyny została samotna. Czasem w roli takiej opory okazuje się syn, ale bywa to znacznie rzadziej. W każdym razie, taka symbioza mamy i dorosłego dziecka pozbawia je ostatniej nadziei na założenie własnej rodziny.
W starszym wieku u nas już naprawdę pojawiają się poważne choroby, często przewlekłe, i ich nasilenia, jak na złość, zbiegają się z okresami, kiedy córki nie ma w domu. Oto jeden z takich przykładów: dwadzieścia lat temu skończyliśmy studia, z tego radosnego powodu zebrał się prawie cały nasz rocznik– oprócz ogólnie ulubionej Tanieczki. Mama Tani miała gorączkę – trzydzieści siedem i siedem; Tania popędziła z całym pośpiechem do domu – jak może zostawić mamę, przecież ona tak chora i nie jest w stanie sama się obsłużyć!
Takie mamy rzeczywiście obrzydliwie czują się podczas nieobecności córki. One starają się ściągnąć ją wcześniej do domu pod byle pretekstem – przy czym, na pierwszy rzut oka racjonalny pretekst, tak naprawdę nie wytrzymuje krytycznego podejścia. Oto Tania w gościnie; dzwoni do mamy – ona zewsząd kilka razy dziennie dzwoni do mamy – i mama każe jej wracać: już późno, koło domu będzie dopiero o dziesiątej, i mama się niepokoi – dzielnica u nich nie najciekawsza. Jeden z gości proponuje:
- Tania, zostań jeszcze na godzinkę, my z żoną odprowadzimy ciebie pod sam dom.
Nie, Tania nie może zmuszać mamy do niepokoju – i ucieka sama w ciemność. To samo dzieje się, jeśli któraś z koleżanek proponuje Tani, aby u niej przenocowała, żeby nie ryzykowała. Chociaż rozsądna matka powinna rozumieć, że tak dla córki bezpieczniej, tym nie mniej alarm nie daje jej spokoju, i czterdziestoletnia Tania na pierwsze zawołanie jedzie przez całe miasto – żeby mama miała lżej na duszy. Nie daj Boże, zrobi się jej źle z sercem!
W taki sposób dorosłe córki okazują się przywiązanymi do spódnic swoich matek, jak w dzieciństwie. Przy tym mama sama nie rozumie, że jej pragnienie zawsze mieć przy boku ubóstwianą córeczkę jest bardzo egoistyczne – nie, ona pragnie tylko jej dobra! W rzeczywistości zaś ona już tak psychologicznie zależy od córki, że podczas jej nieobecności u matki pojawiają się najprawdziwsze ataki serca i inne nieprzyjemności – wywołuje je ostry atak niepokoju. Zresztą i córka też zaraża się matczynymi strachami – ma cały czas złe przeczucia, kiedy jest poza domem. Matka i córka w takich wypadkach bardzo subtelnie odczuwają siebie nawzajem, rozwija się wzajemne rozumienie na podświadomym, instynktownym poziomie. Niestety w przyrodzie tak już jest, że rodzice w naturalny sposób odchodzą wcześniej niż dzieci – i kiedy córka w podeszłym już wieku zostaje sama, tu się rozwija najprawdziwsza tragedia. Przecież u niej na białym świecie nie zostaje ani jednej bliskiej duszy! Śmierć matki w takich przypadkach przeżywana jest niezmiernie ciężko – z jej utratą traci się i sens życia.
Dla kogo ja to wszystko piszę? Prawdopodobnie i dla mam, i dla córek. Chcę, żeby zastanowiły się i te, i drugie. Życie dane jest nam po to, żeby przeżyć je, a nie po to, żeby przynieść je w ofierze nawet najbliższemu człowiekowi. Miłe mamy, zastanówcie się: czy nie zbyt dużo wasza miłość wymaga od waszych rodzonych córek? A córki, jeśli nie chcą w końcu zostać przy rozbitym korycie, powinny zdecydować sobie, jak połączyć obowiązek i dług córki z normalnym życiem osobistym – jest to trudne, ale jeśli są chęci, to możliwe. Tak naprawdę, jeśli są chęci, wszystko jest możliwe – albo prawie wszystko.
Denis rozmawia z ludźmi, starannie ukrywając przed nimi oczy.
Rozmawiam z nim już ze czterdzieści minut. Jego chłód i niedostępność wydają się jakąś dziecięcą grą, ponieważ emanuje od niej bezbronnością, wydaje się ona jakaś żałosna i bezradna. Moje niemałe dziennikarskie doświadczenie kontaktów z ludźmi nie przynosi teraz żadnego sukcesu. Mowa moja szemrze, to cicho i przytulnie, to zaczepnie. Chcę poruszyć tego dwudziestoośmioletniego chłopaka, skłonić go do mówienia i nawet nie tyle skłonić do mówienia, on już się rozgadał, a dostać się do jego duszy, zajrzeć do jego oczu. On je tak starannie ukrywa, on je zabiera to w dół, to do góry, to na prawą, to na lewą stronę, że robi się mi go żal, bardzo-bardzo. Wydaje się mi, że tak chować oczy – trzeba wkładać bardzo wielki wysiłek. No, po co tak się męczyć? Czyż nie łatwiej porozumiewać się szczerze i naturalnie? Przecież ty sam, Denis, szukasz teraz u mnie pomocy.
Denis opowiada o sobie, o swoich przeżyciach tak mgliście i zagmatwanie, frazy i obrazy mocno oddają postimpresjonizmem, symbolizmem i surrealizmem razem wziętymi. Od razu przypominają się filmy Andrieja Tarkowskiego, przed oczami przepływają obrazy Paula Gauguina Wincenta van Gogha, Cezanna, Marca Chagalla i ożywają zapomniane zawiłe sartowskie akcje. W studenckie lata, w lata młodości wszystko to tak ekscytowało i pobudzało duszę. Tak wabiło i dawało odczucie ekskluzywności.
Słucham Denisa i chcę dostrzec najważniejsze, dokopać się do sedna. Nie, jego opowiadanie najbardziej przypomina mi „Czarny kwadrat” twórcy suprematyzmu Kazimierza Malewicza. Pewna znajoma malarka opowiadała mi kiedyś, że, kiedy uczyła się w instytucie, ich profesor powiedział: „"Czarny kwadrat" Malewicza – to najprawdziwszy, najgenialniejszy obraz”. Cóż, on profesor, on wie lepiej. O gustach nie dyskutuje się. A mnie wychowaną na obrazach naszego Ruskiego Muzeum, tak ciągnęło po prostu posiedzieć w ruskich salach… Tak, w wolne dni biegaliśmy na wystawy dziwacznych, orientalnych artystów, podziwialiśmy ich wysoką filozofię. A w dni powszednie, kiedy tobie chce się pośrodku zimy ciepła, cichuteńko idziesz do Szyszkinskiej sali… I tam… Tam prosto i ciepło, tam każda sosnowa gałązka mówi tobie serdeczne „dzień dobry” i ty, zamknąwszy oczy, czujesz, jak ona przyjemnym cieniem dotyka twego policzka. Starec Amwrosij Optyński często mawiał: „Gdzie jest prosto, tam aniołów ze sto. A gdzie wiele dziwnego – tam ani jednego”.
Denis mówi i mówi o sobie, i ja rozumiem, że człowiek musi się wygadać. Być może, rzadko go tak uważnie słuchają. Zwłaszcza ludzie nieznajomi. Działa efekt pociągu, efekt przedziału. Próbuję zatrzymać jego oczy swoimi oczyma. Ale nie! Szybko uciekają te oczy, nie zdążasz nawet zauważyć, jakiego są koloru. Robi się bardzo-bardzo żal tego mądrego, myślącego kawalera, który kompletnie nie wierzy ludziom. Nikomu. On nie wierzy tak bardzo, że nawet nie chce patrzeć im w oczy. I duszę swoją, wspaniałą duszę, chrześcijankę, ukrył za siedmioma zamkami. I, naprawdę uwierzcie, nikomu nie otworzy jej. Chroni.
Całe opowiadanie o swoim życiu, o stosunkach z nielicznymi przyjaciółmi, z rodzoną mamą wychodzi u Denisa dosyć mętne. On splata wypowiedzi jak skomplikowane desenie. Widzę wielkie-wielkie okno – za nim Denis. Strumyki deszczu zmywają jego obraz, obrazy bohaterów jego życia. Widać tylko niejasne zarysy jego osoby, osoby mamy, a dalej tylko cienie. Gdzie zaś słońce? Kiedy ustanie ta ulewa? Chce się, żeby szybciej wyschło okno, chce się zobaczyć jasne twarze, uśmiechy w oczach. Chce się zobaczyć ludzkie kontakty. Niekoniecznie idealne, ich nie ma u nikogo. Ale szczere i uczciwe, one są u wielu.
Jaki żal gryzie ciebie, Denis? Na kogo? Któż ciebie tak mocno skrzywdził? Kto zadał nieodwracalny cios? Dlaczego się chowasz się w swojej skorupie? Wyjrzysz – powiesz parę zdań – i znowu do muszli. Tam jest przytulnie. Ale tam przecież samotnie, Denis.
Ileż pytań chce się zadać Denisowi, ale on siedzi obok za grubą szklaną ścianą. Widzimy się. Ale on cały czas odgradza się. W jakimś momencie swego życia odgrodził się od wszystkich ludzi. W jakim? Kiedy z rodziny odszedł ojciec? I matka została sama? I musiał udowadniać mamie, jaki jest dobry, jaki mądry.
Wiecie, Denis powiedział mi takie zdanie, od którego zrobiło się nieswojo.
- Uważają mnie za zbyt mądrego, dlatego nikt nie chce utrzymywać ze mną kontaktów.
- Ale czyż mało jest mądrych ludzi, z którymi chce się utrzymywać kontakty? – pytam.
Prawdopodobnie, sprawa nie w mądrości, drogi Denis. Nie na próżno wspomniałam o naszych młodzieńczych poszukiwaniach i o tym uczuciu ekskluzywizmu, które nierzadko odwiedzało nasze nieokrzepłe drżące dusze. O, to jest tak przyjemne, kiedy rozumiesz więcej, niż inni, kiedy nie jesteś takim jak wszyscy! A jak to nazywa się w chrześcijaństwie? Każdy brzdąc wychowany na chrześcijanina, odpowie: pycha. Takie krótkie słowo. A iluż bied doznajemy od niego. Nie powiedziałam o tym wtedy tobie, Denis. Pożałowałam cię. Po co jeszcze bardziej męczyć człowieka? Ja, prawda, delikatnie napomknęłam, kiedy skarżyłeś się na sąsiedzkie dzieci, które jakoś nie tak patrzą na ciebie:
- Denis, a ty po prostu przywitaj się z nimi, uśmiechnij się życzliwie. Może one zechcą, żebyś powoził je na sankach albo po prostu dał karmelka? Bądź bardziej otwarty.
Niestety, Denis, słuchając mnie, mnie nie słyszał. On nie pojmował moich słów. Jak to po prostu uśmiechnąć się?
Tak chcę dostukać się do ciebie, Denis. Dlatego to usiadłam pisać do ciebie ten nieobojętny list-opowiadanie. U wielu były niedociągnięcia w wychowaniu. Niestety, wielu zostawili ojcowie i wychowywały nas mamy, które miotały się, zazwyczaj, między dwiema pracami, przedszkolem, potem szkołą i różnymi sekcjami, dokąd koniecznie trzeba było zaprowadzić swoje najbardziej utalentowane dziecko. One też udowadniały. Udowadniały mężom, którzy ich porzucili, że potrafią godnie wychować swoje dziecko. One udowadniały swoim krewnym i swoim mamom, które w swoim czasie piłowały ich, że nie za tego wyszła… One udowadniały sąsiadkom i koleżankom, które z zaciekawieniem obserwowały – a co to będzie dalej u ciebie teraz, kiedy zostałaś bez męża? One Udowadniały w końcu sobie, że zdolne są na wiele, na trudy bohaterskie ze względu na swoje dziecko.
Denis, weź spróbuj i wybacz swojej mamie, która tak ciebie kochała i teraz ciebie kocha, takie bardzo dorosłe dziecko. Od razu wszystko jej wybacz. Ona nie może powiedzieć nic przeciwko tobie, po swojemu, jak dawniej ciebie kochając. Ona nie może powiedzieć tobie, Denis, że pora już założyć rodzinę, pora prać swoje rzeczy i przygotowywać samemu choćby śniadania. A wyobrażasz sobie, Denis, jakby ona rozkwitła, jeślibyś usmażył omlet i zrobił kawę czy herbatę? Powiem ci w tajemnicy, Denis, tylko tobie, że ja nie jadłam nic smaczniejszego od zup, które przygotowywał mi mój siedmioletni syn. Mówię ci szczerą prawdę. Przyjeżdżałam późno wieczorem z pracy, wymarznięta na przystankach, wytłukłszy się w metrze i w trolejbusach, zmęczona i głodna. A mi mój mały synek, zadowolony i poważny jednocześnie, podawał talerz gorącej zupy, dopiero co przez niego ugotowanej. Prostej ziemniaczanej zupy. To była z niczym nieporównywalna uczta! Spraw radość swojej mamie, Denis, ugotuj jej zupę. Posadź ją, zmęczoną, w fotelu, porozmawiaj z nią serdecznie, nie chowając oczu.
Być może, ona zatrzyma się i przerwie ten niemądry pościg za pieniędzmi i zaszczytami, i pojedzie cicho-spokojnie na działkę. Tam będzie czule pielęgnować róże i chryzantemy, starannie pleć pomidory oraz zachwycać się kędzierzawą pietruszką z połyskującymi porannymi kropelkami rosy na listkach.
Ty powiedz jej, Denis, rano przy przygotowanym przez ciebie omlecie, że kochasz ją i chcesz uchronić ją przed krzątaniną. Ty powiedz jej z miłością – to najważniejsze, słyszysz? – że jesteś już duży, dorosły i tobie już czyni krzywdę jej nadmierna troska i uwaga. A może ona zrozumie? Przecież tak ciebie kocha, tak kocha. Być może, brakuje jej twojej miłości? Przecież ona przywykła cały czas oddawać. Ona przyzwyczaiła się wszystkie swoje bóle łagodzić silnymi tabletkami, do lekarzy nie ma czasu chodzić. Trzeba zarabiać dużo pieniędzy, żeby karmić i ubierać swego jedynego syna, przecież on u niej taki uczony, taki mądry. Trzeba, ciągle trzeba, trzeba, trzeba… Nie ma czasu się zatrzymać.
Oto już skończyłeś uniwersytet, bronisz pracę magisterską. Obroń swoją mamę przed życiową krzątaniną, Denis. Wydaje mi się, trzeba wydostać się z futerału, ze swojej muszli. Tak, ty jesteś bardzo mądry. Starałeś się, rozwijałeś swój rozum. A teraz, być może, trzeba rozwijać swoje serce?
Denis, ja wiem, że ty będziesz czytać tę książkę. I oczywiście, że rozpoznasz siebie. Jesteś myślącym, dobrym młodzieńcem. Zechcesz oczywiście, wychować swoje dzieci prawdziwie, po chrześcijańsku, bez błędów. Być może, w tym celu trzeba zacząć zmieniać się samemu? Wszystkie matczyne błędy, wszystkie niedociągnięcia wykreśl, jak niegdyś Klub Paryski wykreślił wszystkie sowieckie długi. I zacznij swoje życie od czystej karty. Tym bardziej, że masz wspaniałe, czyste serce. Po co je zamrażać, ukrywać pod lodem obojętności, pychy, arogancji? Otwórz się Chrystusowi w pełni, bez reszty pozwól Mu działać i wtedy ciepło Jego Miłości roztopi twoje lodowce. One nie wieczne, one takie słabe, tylko dotknąć i zabije gorące źródło. My cię tak pokochaliśmy, Denis, ja i kilkudziesięciu naszych wspólnych znajomych, którzy pewnego razu odbyliśmy trzydniową przejażdżkę, pociągiem, zdążającym do stacji o nazwie „Miłość”.