Na podstawie http://www.golden-ship.ru/_ld/16/1626___.htm tłumaczenie Eliasz Marczuk
(Bajka rosyjska)
Za panowania wielkiego kniazia Władimira, w pobliżu Kijowa, na brzegu bystrego Dniepru, w samotnej chatce żyły trzy młode dziewczyny, sierotki, bardzo zgodne między sobą. Jedna miała na imię Pierieswieta (Przesława), druga – Mirosława, a trzecia – Ludmiła.
Pierieswieta i Mirosława były piękne, jak dzień majowy. Sąsiedzi nazywali je czerwonymi różami, dlatego stały się one trochę samolubne.
Ludmiła ślicznotką nie była, nikt jej nie chwalił, i przyjaciółki jej, które ona całym sercem kochała, powtarzały jej każdego bożego dnia:
- Ludmiła, biedna Ludmiła, ty nigdy nie wyjdziesz za mąż. Kto ciebie pokocha – nie jesteś ani piękna, ani bogata.
Dobra Ludmiła wierzyła im w prostocie serca i nie smuciła się. „One mówią prawdę: ja nigdy nie wyjdę za mąż. Jaki problem? Będę kochać Pierieswietę i Mirosławę najbardziej na świecie, będę przez nie kochana, jakiego jeszcze szczęścia pragnąć?” – tak myślała prostoduszna Ludmiła i czysta jej dusza była spokojna. Ona skończyła piętnaście lat, ale jeszcze żadne burzliwe pragnienie nie mąciło jej niewinnego serca. Kochać swoje przyjaciółki, chodzić po kwiaty, śpiewać piosenki, jak delikatny rudzik (raszka) – oto i wszystkie przyjemności, jakie były u dobrej Ludmiły.
Pewnego wspaniałego dnia wszystkie trzy przyjaciółki spacerowały po brzegu rzeki, zacienionym sosnami i brzozami. Pierieswieta i Mirosława rwały kwiatki dla ozdobienia głów, i Ludmiła rwała je – dla Pierieswiety i Mirosławy. Ona uważała, że jej nie przystoi myśleć o ozdobach.
Nagle zobaczyły one na brzegu rzeki staruszkę, która spała głębokim snem. Promienie słoneczne padały prosto na jej siwą głowę. Pierieswieta i Mirosława roześmiały się.
- Siostrzyczko – powiedziała jedna – jak podoba się tobie ta ślicznotka?
- Bardziej niż ty, Mirosławo!
- I bardziej niż ty Pierieswieto!
- Szafran ledwie mógłby może prześcignąć żółcią te przepiękne policzki, pokryte przyjemnymi zmarszczkami.
- A ten nos, Pierieswieto, nie prawdaż, on bardzo skromnie przygiął się do podbródka?
- Prawdę powiedziawszy i podbródek odpowiada swoją figurą pięknemu nosowi. Oni zrośli się z sobą, siostrzyczko.
Podczas rozmowy jedna i druga ciągle się śmiały.
- Ach siostrzyczki – powiedziała cicha Ludmiła – wam nie pasuje śmiać się z tej staruszki. Co ona wam zrobiła? Jest stara, czy to jej wina? I wy postarzejecie w swoim czasie, po co śmiać się z tego, co z pewnością was czeka? Śmiać się ze starych – znaczy przed czasem śmiać się z siebie. Bądźcie roztropne, a najważniejsze – współczujcie. Zauważcie, jak słońce pali głowę tej biednej kobiety. Dawajcie nałamiemy gałązek brzozowych i upleciemy wokół niej maleńki szałasik, żeby jej sen był cichy i spokojny. Zbudziwszy się, ona pobłogosławi nas i będzie za nas się modlić. A niebo zawsze spełnia modlitwy staruszków i biedaków, tak mówiła mi nieboszczka matula.
Pierieswieta i Mirosława poczuły swoją winę. Razem z Ludmiłą nałamały brzozowych gałązek, splotły szałas i zasłoniły nim głowę śpiącej. Staruszka niedługo zbudziła się, zobaczywszy nad sobą cień, zdziwiła się i zaczęła się rozglądać.
Przed nią stały Pierieswieta, Mirosława i Ludmiła.
- Dziękuję wam, miłe nieznajome – powiedziała. – Podejdźcie, chcę się wam odwdzięczyć. Oto trzy pasy, każda z was może wybrać sobie ten, który wyda się jej lepszy i bardziej pasujący.
Staruszka położyła na trawie trzy pasy. Dwa z nich były bardzo bogate, z wielkich pereł i diamentów, a trzeci był prosty, z niezwykle białej wstążki ozdobionej fiołkami.
Pierieswieta i Mirosława rzuciły się na perły i diamenty, Ludmile dostała się biała wstążka.
- Dziękuje ci – powiedziała ona staruszce – ta prosta ozdoba będzie mi pasować. Pierieswieta i Mirosława są piękne – im i ubrania trzeba mieć piękne, a dla mnie wystarczy proste i skromne.
- Prawdę mówisz, moja przyjaciółko – powiedziała staruszka do Ludmiły, wkładając na nią pas – nigdy za żadne skarby na świecie nie zdejmuj z siebie tej wstążki. Nie wierz ludziom, którzy będą mówić, że on ci nie do twarzy, wystrzegaj się pokusy pychy. Utraciwszy ten pas, ty stracisz i szczęście, nierozerwalnie z nim związane.
Ludmiła pocałowała staruszkę i dała jej słowo nikomu nie oddawać prezentu.
Staruszka znikła. Pierieswieta i Mirosława nie mogły wsłuchać się w jej słowa – one z zachwytem oglądały swoje perły i diamenty i ledwie zdążyły powiedzieć, że są jej bardzo wdzięczne.
Wziąwszy się za ręce, pobiegły do swojej chaty, a Ludmiła, zauważywszy, że one w tajemnicy miedzy sobą nad czymś się naradzają, szła opodal za nimi.
- Czyż nie prawda – powiedziała w końcu Mirosława, obróciwszy się do Ludmiły – ta śmieszna staruszka zrobiła ci bardzo bogaty prezent?
- Nie bogaty, ale bardzo miły – ja nie lubię przepychu.
- Ale czemu ona nie mogłaby zrównać ciebie z nami?
- Ja nie pomyślałam o tym. To, co mi dają, przyjemniejsze od tego, czego mi odmawiają.
- Popatrz, jak lśnią nasze diamenty.
- Popatrzcie na moją wstążkę, jaka ona biała!
- I ty nie zazdrościsz?
- Czy można zazdrościć tym, kogo się kocha? Ja się cieszę z tego, że wy jesteście szczęśliwe.
- Dobra z ciebie dziewczyna, Ludmiła. Zostań w domu – my pójdziemy do Kijowa kupować nowe ubrania, nasze są zbyt ubogie do takich pasów, ozdobionych diamentami i perłami. Za jedną perłę możemy kupić dziesięć par najbogatszych ubrań.
Pierieswieta i Mirosława poszły do Kijowa, a Ludmiła została w domu sama – podlewać kwiaty i karmić swoje ptaszki.
Pod wieczór Mirosława i Pierieswieta wróciły do chaty z wielkim zapasem bogatych strojów.
- Ważna wiadomość, siostro – powiedziała Pierieswieta do Ludmiły. – Młody kniaź Światosław, syn Władimira, przepiękny, jak wiosenny dzień, i odważny jak bohater Dobrynia, chce wybrać sobie żonę. Wiele piękności, bojarskich córek i nawet prostych chłopek, zabiera się do Kijowa z odległych ruskich grodów, ze wsi i chat. Któż zabroni i nam starać się o rękę wspaniałego kniazia Światosława? Bóg dał nam piękno, a dobra staruszka obdarzyła bogactwem. Chcemy przeprowadzić się do Kijowa: każda z nas dzięki swemu drogocennemu pasowi może z honorem i wyróżnieniem pokazać się wśród ludzi. I ty, dobroduszna Ludmiło, możesz jechać z nami. Ty będziesz doglądać domu, zobaczysz i ceremonię wyboru, która na pewno będzie wyjątkowo wspaniała.
- Chętnie będę wam służyć z całego serca – odpowiadała z wesołym uśmiechem Ludmiła. – Wasza radość – moje szczęście. Starajcie się oczarować wspaniałego kniazia, a ja będę błagać Boga, aby On skłonił do was jego serce.
Powiedziane – zrobione. Następnego dnia przyjaciółki wybrały się do Kijowa. Jeden z bojarów zapisał ich imiona na listę pragnących kandydować w wyborach kniazia Światosława. Ludmiła nie pokazywała się nikomu. Ona modliła się do Boga o szczęście swoich przyjaciółek, szyła im suknie, nawleka im naszyjniki. Wykładała złotym oplotem i diamentami ich sarafany. Zapominając o sobie, żyła dla swoich miłych przyjaciółek.
I w końcu nastał uroczysty dzień wyboru. Wieczorem pałac wielkiego kniazia Władimira oświetlono tysiącami lamp. Komnata, wyznaczona na uroczystość, została wyłożona malinowym aksamitem, ławki, na których miały siedzieć piękności, były przykryte jedwabnymi kobiercami ze złotymi frędzlami, a dla wielkiego kniazia Władimira i kniazia Światosława przygotowano na podwyższeniu dwa fotele z kości słoniowej wykładane złotymi ornamentami. Na ulicy prowadzącej do pałacu kniazia, tłoczyło się mnóstwo ludzi, wszędzie płonęły kolorowe światła.
W końcu zabrzmiały bębny. Sto ślicznotek, kwitnących, jak wiosenne róże, szło parami wśród zachwyconego tłumu kijowian do pałacu wielkiego kniazia. Każda miała przy sobie służącą: Pierieswiecie i Mirosławie towarzyszyła Ludmiła.
Ludmiła ubrana była w białą suknię i przepasana swoim pasem. Jej jasne włosy, zaplecione w warkocz, przewiązane były prostą wstążką. Ona z silnym drżeniem zbliżyła się do komnaty kniazia Władimira, usiadła z tyłu swoich przyjaciółek i z ukrywanym, nieśmiałym przeczuciem zaczęła patrzeć na drzwi, przez które miał wejść wielki kniaź Władimir i syn jego Światosław.
Długo królowała głęboka cisza w książęcej komnacie. Nagle zagrała muzyka wojskowa, z szumem otworzyły się drzwi. Weszli bojarzy i bohaterowie. Jedni byli ubrani w bogate brokatowe sukmany, inni – we wspaniałe wojskowe zbroje, w złote kolczugi połyskujące hełmy, ozdobione białymi piórami. Oni rozdzielili się i stanęli po obu stronach kniaziowego tronu. Ucichła muzyka, wszystkie oczy skierowały się na otwarte drzwi. Pojawił się kniaź Władimir w bogatym kniaziowym stroju. On prowadził za rękę młodego Swiatosława, ubranego prosto, z odkrytą głową, z rozpływającymi się po ramionach jasnymi lokami, czarującego, promieniejącego młodością. Jego figura była gibka i zgrabna, chód majestatyczny, wszystkie ruchy przyjemne.
Ach, Ludmiła, Ludmiła, co się stało z twoim sercem przy spojrzeniu na wspaniałego młodzieńca?
„Dlaczego nie jestem piękna, dlaczego nie bogata?” – pomyślała ona, opuściła oczy, ale potem znów, mimowolnie, skierowała je na wspaniałego kniazia, który stał sam pośrodku obszernej komnaty, przepiękny, jak anioł w postaci człowieka… jej oczy spotkały się z oczami przepięknego Swiatosława. O niebo! On podchodzi do niej. Mirosława i Pierieswieta wstają, myśląc, że wybór powinien paść na jedną z nich… ale Swiatosław podaje rękę Ludmile.
- Oto ona, oto ta, która ukazywała się duszy mojej i na jawie, i w marzeniach sennych. Jej oddaję i rękę, i serce.
Ludmiła omal nie zemdlała. Swiatosław przyprowadził swoją zaręczoną narzeczoną przed wielkiego kniazia Władimira, a potem posadził przy nim na fotel z kości słoniowej.
- Co za wybór! – szeptały obrażone piękności, parząc na skromną Ludmiłę, ubraną prosto i nie posiadającą błyskotliwej urody.
Pierieswieta i Mirosława nie posiadały się z niezadowolenia i zawiści.
- Kto by pomyślał – mówiły jedna drugiej – wybrać Ludmiłę a nie nas – co za zaślepienie!
Mężczyźni też patrzyli na Ludmiłę, ale ich odczucia były innego rodzaju.
- Jaka ona czarująca! – mówili i starzy, i młodzi. – Jaka pociągająca skromność, jakie niewinne spojrzenie, jaka delikatna, miła dusza odbija się na jej przyjemnej twarzy.
Ludmiła sama nie rozumiała tego delikatnego uczucia, którym przepełniło się jej serce. Ona nie śmiała spojrzeć na przepięknego kniazia Swiatosława. Swiatosław ściskał jej rękę i dodawał odwagi swoim spojrzeniem.
Kiedy wielki kniaź zaczął mówić, wszystko ucichło.
- Synu mój – powiedział on do wspaniałego Światosława – twój wybór jest przyjemny memu rodzicielskiemu sercu, ale urok nie jedyna zaleta małżonki. Ja chcę, żeby on był połączony z zaletami i talentami pewniejszymi. Wybrana przez ciebie narzeczona przewyższa wszystkich innych wdziękiem i urokiem. Zobaczmy, jakie są jej talenty i mądrość.
Ludmiła zbladła, usłyszawszy słowa wielkiego kniazia Władimira.
- Ach – wykrzyknęła. Ja niczego się nie uczyłam! Ten chwilowy triumf posłuży tylko do tego, żeby udowodnić całemu światu moją niewiedzę. Pozwól mi odejść wielki kniaziu Władimirze. Ja przyszłam tu nie po to, żeby konkurować z innymi, bardziej godnymi, to szczęście, które nie jest mi przeznaczone przez los. Przyszłam nacieszyć szczęściem jednej z moich miłych przyjaciółek. Pozwól mi odejść, mój los – ukrywać się w biednej chatce, chodzić po kwiaty, zadawalać się losem niskim i nigdy nie marzyć o tronie.
Kniaź Władimir popatrzył z życzliwym uśmiechem na skromną Ludmiłę i przykazał jej pozostać na swoim miejscu.
Przyniesiono wspaniałe gęśli. Wszystkie piękności, każda po kolei, zaśpiewały pieśni o dzielnych rycerzach i czułej miłości. Każda śpiewała o tym uczuciu, które ciągnęło jej serce do przepięknego kniazia Swiatosława.
Przyszła kolej Ludmiły. Ona zbladła i zadrżała, ale ktoś niewidzialny szepcze jej do ucha:
- Nie bój się Ludmiła! Śpiewaj tą piosenkę, którą śpiewała tobie twoja mamusia, kiedy kołysała ciebie w kołysce.
Ludmiła poznała głos staruszki, która podarowała jej pas.
Ona wzięła do rąk gęśli i cud! Jej palce z lekkością wiatru poleciały po strunach, a głos – czysty i dźwięczny, zaśpiewał pieśń, którą słyszała w dalekim dzieciństwie.
„Różo, kwiecie wiosenny, ukryj się w cieniu
Zagajnika gałęzistego. Bój się promieni
Słońca palącego, delikatny kwiatku!” -
Tak motylek złoty róży szeptał.
Róża zachwyca się tylko blaskiem!
„Słońce lśniące kocha mnie;
Czyż ja, ślicznotka, mam szukać cienia?”
Pycha szalona! Biedny kwiatek!
Słońce rozsypało zgubny promień:
Róża pochyliła pyszną głowę,
Listki wyblakły, zapach znikł.
Dziewczę piękne, wątły kwiatek!
Róży wyniosłej pamiętaj przykład
Jak pachnący fiołek pokornie kwitnij,
Z łagodną niewinnością kwiatem duszy.
Dane przez los skromne dziedzictwo,
Dziewczyno piękna, jest szczęściem twym!
W zagajniku się skrywał, jasny strumień,
Burzy nie znając, łagodnie szemrze!
Ludmiła umilkła, ale jej głos jeszcze długo odbijał się echem w sercach słuchaczy. Młody kniaź w zachwycie przytulił ją do swego serca:
- Ty jesteś aniołem, który zleciał z nieba po to, aby uczynić mnie szczęśliwym!
Znów zagrała muzyka i zaczęły się tańce. Konkurentki Ludmiły oczarowały widzów pięknymi ruchami, lekkością i szybkością. Ale Ludmiła przyćmiła ich mistrzostwo wdziękiem prostoty: we wszystkich jej ruchach było coś uroczego – skromność, połączona z miłą wesołością. Ona była samą niewinnością i widzowie nie mogli na nią się napatrzeć. Ich serca leciały w ślad za nią... Muzyka ucichła... Ludmiła z opuszczonymi oczami, z płonącymi rumieńcami na policzkach usiadła na swoje miejsce. Ona nie odważyła się cieszyć, nie odważyła się spojrzeć na Swiatosława.
Dawno już minęło pół nocy. Wielki kniaź wziął Swiatosława za rękę i oni wyszli z komnaty razem z bojarami i bohaterami. Piękności też się oddaliły – ale próba na tym się nie skończyła – ona powinna była trwać trzy kolejne dni.
Ludmiłę zaprowadzono do pałacowego zamku, wspaniale przystrojonego i przydzielono jej mnóstwo służących. Ona została sama, pogrążona w myślach, z nowymi, nieznanymi dotąd jej uczuciami i z miłym obrazem czarującego Światosława w sercu.
A my zostawiwszy na jakiś czas Ludmiłę, przypomnijmy o jej dwóch przyjaciółkach, Pierieswiecie i Mirosławie.
- Czy mogłyśmy wyobrazić – mówiła Mirosława do Pierieswiety – żeby wolał Ludmiłę niż nas! Albo oni wszyscy ślepi, albo w tym pasie, który podarowała jej starucha, jest jakaś sztuczka. Ona była wobec nas tak szczodra, czyż mogła zapomnieć o Ludmile? Oczywiście, jej prosty pas jest cenniejszy od naszych, obsypanych perłami i diamentami. Czy zauważyłaś, jak on połyskiwał na niej wczoraj wieczorem?
- Tak, Mirosławo, na pewno masz rację. Trzeba go ukraść i wtedy zobaczymy, czy potrafi ona przyćmić ciebie albo mnie swoimi talentami i urodą.
Następnego dnia wczesnym rankiem Pierieswieta i Mirosława poszły do zamku Ludmiły. Ona rzuciła się im w objęcia.
- Miłe moje przyjaciółki, ja sama krępuję się tych zaszczytów, którymi wczoraj zostałam obsypana! Nie rozumiem, jak mogli woleć mnie, biedną, nieładną Ludmiłę, niż was – wspaniałe, bogate i godne wszelkiego wyboru.
- Dobra Ludmiło – odpowiada jej Mirosława – to co dla ciebie jest dziwne, nam wydaje się bardzo naturalne. My nie zazdrościmy, ale szczerze cieszymy się z twego szczęścia. Pora otworzyć ci oczy: przestań uważać siebie za nieładną. Bóg obdarzył ciebie czarującym obliczem. Z miłości do ciebie nazywałyśmy ciebie głupią, przecież pochwały mogły zepsuć twoje niewinne serce. Teraz udawanie nie jest potrzebne i ty w końcu powinnaś dowiedzieć się, że przewyższasz wszystkie kobiety pięknem, wdziękiem i talentami.
- Siostrzyczki, nie śmiejecie się ze mnie?
- Ach, przyjaciółko moja, jak możesz tak o nas myśleć? My mówimy szczerą prawdę. Ale pozwól nam uczynić ci jedną przyjacielską uwagę: ty masz dwa niedostatki, bardzo ważne i przeszkadzające ci skorzystać z darów natury. Jesteś zbyt nieśmiała i zbyt niedbała w ubieraniu się. Dziś wieczorem my znów staniemy przed wielkim kniaziem Władimirem i jego synem, Swiatosławem. Mówią, że do Kijowa przyjechała jakaś pskowianka, pięknością podobna do anioła i bardzo kunsztownie ubrana. Bój się, aby ona nie wykradła ci przepięknego Swiatosława. Wystrój się jak można najlepiej – twemu pięknu przystoi i odzież wspaniała. Przyniosłyśmy tobie do wyboru kilka sukien. Włóż tą, która wyda ci się do twarzy, i my będziemy się cieszyć z twego zwycięstwa.
Mirosława i Pierieswieta rozłożyły przed Ludmiłą kilka wspaniałych strojów. Nowe uczucie rodziło się w sercu niewinnej dziewczyny – ona wyobraziła siebie jako pierwszą piękność w całej ruskiej ziemi i zarumieniła się, spojrzawszy na swój prosty i ubogi strój. Ona przymierzała przyniesione suknie jedną po drugiej; wybrała najwspanialszą. Chciała Ludmiła włożyć bogaty pas na białą wstążkę, którą otrzymała w prezencie od staruszki, ale, niestety, pas był zbyt mały. Pierieswieta i Mirosława namówiły ją, aby zrezygnowała z ubogiej wstążki na rzecz wspaniałego pasa pereł. Ludmiła wahała się, ale potem ustąpiła ich naleganiom i oddała dla Pierieswiety białą wstążkę, a włożyła perłowy pas.
- Co za zgrabna czarująca figura! Wykrzyknęły obie przyjaciółki. – ta pskowianka zjawiła się w Kijowie tylko po to, aby uczynić jeszcze wspanialszym triumf naszej Ludmiły. Żegnaj, miła przyjaciółko, wieczorem zobaczymy się w pałacu kniazia Władimira.
One rozstały się. Ludmiła, w zachwycie z nowego bogatego stroju, lubowała się sobą przed lustrem, przymierzała pas pereł i o białej wstążce całkiem zapomniała.
Ach, Ludmiło, i ty zajmujesz się swoim pięknem, jak próżna, nadęta modnisia. I ty przyglądasz się w lustro, a przedtem w jasny strumyk spoglądałaś tylko po to, aby zachwycać się jego czystością, zwinnymi strużkami i błyszczącymi kamykami, rozsypanymi po dnie.
W końcu nastała upragniona chwila. Ślicznotki, bojarzy i bohaterowie zeszli się do komnaty wielkiego kniazia Władimira. Swiatosław ze zniecierpliwieniem patrzył na drzwi, w które powinna była wejść Ludmiła. Rozległy się przyjemne dźwięki fletu. Weszła Ludmiła, przykryta białym welonem i otoczona mnóstwem bogato odzianych służących. Swiatosław pobiegł do niej na spotkanie, niecierpliwą ręką zerwał z jej głowy biały welon… Boże, jaka przemiana! On nie poznał Ludmiły.
- Co ja widzę! – wykrzyknął zdumiony Swiatosław. – Kim jesteś, nieznajoma, i gdzie moja Ludmiła?
- Ja Ludmiła, czyż nie poznałeś mnie, Swiatosławie?
- Ty Ludmiła? Nie może być, to kłamstwo!
Szmer oburzenia dał się słyszeć w komnacie kniazia; nikt nie mógł poznać Ludmiły.
Kniaź Władimir podniósł rękę i wszystko ucichło.
- Ty nazywasz siebie Ludmiłą, ja wierzę w twoje słowa. Wierzę, że piękno twoje mogło zmienić się w ciągu jednego dnia, ale talenty twoje powinny być niezmienne. Podajcie gęśli, siadaj i zaśpiewaj nam tą pieśń, którą śpiewałaś wczoraj.
Ludmiła, trochę ośmielona, podchodzi do gęśli… O cudo! Palce jej sztywne, głos dziwny i nieprzyjemny.
Kniaź Władimir z wielkim gniewem wstał z tronu i rozkazał Ludmile, aby się oddaliła. Próba została odłożona do następnego wieczoru.
Co się stało z tobą, nieszczęsna, dobroduszna Ludmiło? Ty płaczesz, jesteś zrozpaczona, cierpisz z powodu beznadziejnej miłości! Gdzie twój poprzedni spokój, gdzie poprzednia beztroska niewinnej duszy?
Zalewając się łzami, ona porzuciła Kijów i pośpieszyła ukryć się w biednej chatce, na brzegu jasnego źródła, w cieniu rozłożystych brzóz, wśród których spędziła swoją kwitnącą młodość.
„Dlaczego, dlaczego ja cię zostawiłam, moja spokojna chatko?” – tak myślała biedna Ludmiła, idąc przez zagajnik po znajomej krętej ścieżynce.
Zbliżywszy się do chatki, zobaczyła, że pali się w niej ogień, i wystraszyła się, nie wiedząc, wejść do niej czy nie. W końcu zdecydowała się, otworzyła drzwi, i co? W chatce siedzi jej znajoma staruszka. Ludmiła osłupiała ze zdziwienia, kilka minut nie mogła wypowiedzieć ani słowa, w końcu doszła do siebie i zalała się gorzkimi łzami.
- Ach! – powiedziała staruszce. Ty jesteś jedyną przyczyną mego nieszczęścia! Dlaczego ty wczoraj wprowadziłaś mnie na tron, którego ja nie szukałam, o którym nigdy nie mogłam nawet pomyśleć? I dlaczego teraz, kiedy zniewalająca nadzieja oślepiła moją duszę, kiedy miłość w moim sercu stała się dla mnie cenniejsza i nawet czcigodniejsza niż tron, jestem pozbawiona wszystkiego, okryta wstydem, i to przez kogo? Przez ciebie, której nie uczyniłam żadnego zła, której, przeciwnie, chciałam uczynić dobro, nie oczekując za to zdanej nagrody! Wspaniałe miejsca, w których się urodziłam i spędziłam moją młodość, teraz dla mnie są więzieniem! Dusza moja – w ścianach pysznego grodu Kijowa. Nigdy nie zapomnę tego, czego zostałam pozbawiona, co posiadałam przez jedną minutę. Jakie ziemskie szczęście może zastąpić to miłe spojrzenie, które skierował na mnie wspaniały Swiatosław, od którego zapłonęło moje serce, wcześniej spokojne i wesołe. Co ja ci uczyniłam, czym ściągnęłam na siebie twoje prześladowanie?
- Wysłuchaj mnie, Ludmiło – odpowiedziała jej staruszka. – Ja łatwo przed tobą się wytłumaczę. Polubiłam ciebie od pierwszego wejrzenia i na znak wdzięczności podarowałam tobie pas, który ma moc przyozdabiać każdą kobietę. Dziewczyna posiadająca go, triumfuje nad wszystkimi rywalkami, ale bez niego ona traci swoją siłę. Dlaczego więc, Ludmiło, ty nie zachowałaś skarbu, który ci dałam? Dlaczego pas skromności ty zamieniłaś na pas próżności? Straciwszy go, utraciłaś i dary, z nim złączone. Nawet oczy twego ukochanego nie mogły rozpoznać ciebie w twoim nowym stroju.
- Ach! – wykrzyknęła Ludmiła. – Biedny, żałosny mój los, sama jestem winna tego, że pozbawiłam siebie szczęścia! Teraz nigdy nie zobaczę minionego czasu. Odleciała wesołość mojej duszy, w pośpiechu opuściły mnie poprzednie moje radości. Inna teraz posiada serce wspaniałego Swiatosława.
Ludmiła obiema rękami zakryła swoją twarz i gorzko zapłakała.
- Pociesz się, moja przyjaciółko – powiedziała staruszka, wziąwszy ją za rękę z delikatnym uśmieszkiem – ciebie oszukał twój brak doświadczenia i przebiegłość zawistnych przyjaciółek – Mirosławy i Pierieswiety. Ale serce twoje jest niewinne. Ja zwrócę ci utracony pas. Ja niewidzialnie szłam za Pierieswitą i Mirosławą, kiedy one szły od ciebie ze swoją zdobyczą. Między nimi wybuchła straszna kłótnia: każda chciała posiadać pas, ale on nie dostał się żadnej. Tylko ty jesteś godna posiadać go ze względu na dobroć twego serca i twoją skromność.
Ludmiła rzuciła się całować ręce swojej dobrodziejki, ta wytarła jej łzy, pocałowała w różowe policzki i opasała swoją białą wstążką.
Nagle na jej słowa, dach niziutkiej chatki rozstąpił się i oczom zaskoczonej Ludmiły ukazał się wspaniały powóz, do którego były zaprzęgnięte dwa jelenie o srebrnej sierści, ze złotymi rogami i skrzydłami. Na miejscu staruszki pojawiła się młoda kobieta olśniewająco piękna. Odziana w cudowną odzież, utkaną z różowych promieni. Ona posadziła Ludmiłę do powozu, jelenie rozpostarły swoje złote skrzydła i w jednej chwili powóz znalazł się przed murami Kijowa.
Nastał wieczór. Ludmiła ubrana bardzo prosto, przepasana białą wstążką, weszła do komnaty wielkiego kniazia Władimira i usiadła na swoje poprzednie miejsce, z tyłu Pierieswiety i Mirosławy. One jej nie zauważyły. One śmiały się z jej głupiej łatwowierności i opowiadały sobie o swoich dumnych planach. Ale Ludmiła nie myślała o nich – jej wzrok przykuty był do Swiatosława.
On siedział obok wielkiego kniazia Władimira zamyśliwszy się, pochyliwszy głowę na rękę, nie zaszczycając ani jednym spojrzeniem otaczających go piękności. Jego dusza pragnęła tylko Ludmiły, tylko jej czarujący obraz unosił się przed nim jak miły, zniewalający duch utraconego szczęścia!
I nagle – o radości! On widzi ją na tym samym miejscu, na którym zobaczył po raz pierwszy, w tym samym prostym ubraniu. Widzi ją z serdeczną delikatną miłością, kierującą na niego swoje spojrzenie.
- O Ludmiła! – wykrzyknął i rzucił się do niej.
- Niech żyje wspaniała Ludmiła! – wykrzyknęli jednym głosem bojarzy, bohaterowie i rycerze.
Swiatosław, nie posiadając się z zachwytu, przyprowadził ją do tronu wielkiego kniazia Władimira i posadził po jego prawicy.
Pierieswieta i Mirosława pobladły z zawiści i złości.
Zagrała muzyka, wszyscy znów ulegli Ludmile w sztuce tańca i śpiewu. Znów przyćmiła ona swoje rywalki, które jednomyślnie, za wyjątkiem Pierieswiety i Mirosławy, zgodziły się uznać ją zwyciężczynią i nawet cieszyć się z jej zwycięstwa - tak silny był urok skromnego piękna, dobrego charakteru i niewinności.
Nagle w komnacie rozległ się przenikliwy krzyk. Straszne węże z otwartymi paszczami, z ostrymi żądłami i z płonącymi oczami owinęły się wokół Pierieswiety i Mirosławy zamiast perłowych pasów. Ludmiła rzuciła się ku nim na pomoc, pragnąc uratować je od nieuniknionej śmierci, ale jej wysiłki były nadaremne. Widzowie zdrętwieli z przerażenia. Nagle dał się słyszeć cichy śpiew, połączony z dźwiękami strun, w powietrzu rozlał się przyjemny zapach róż i polnych fiołków, i przed wszystkimi pojawiła się przepiękna kobieta, otoczona spokojnym różowym blaskiem.
Ludmiła rzuciła się przed nią na kolana.
- Uratuj Pierieswietę i Mirosławę! – zawołała, wyciągając do niej ręce.
- Dobra Ludmiło, węże, którymi one są owinięte – to jadowite węże samolubstwa i zawiści. Dotknij ich swoją białą wstążką i one znikną.
Ludmiła spełniła jej polecenie i węże znikły. Pierieswieta i Mirosława rzuciły się w objęcia swojej dobrodusznej przyjaciółki. One przysięgły jej serdeczną przyjaźń i obiecały kochać tą, którą nienawidziły i której zguby pragnęły.
Wielki kniaź Władimir pobłogosławił swego syna i Ludmiłę.
- O Swiatosławie – powiedziała czarująca panna do swego narzeczonego – oto moja dobrodziejka, której zawdzięczam twoje serce! Trzy dni temu byłam po prostu biedną Ludmiłą, ale teraz…
- Przyjaciółko moja – powiedziała wspaniała kobieta, która zjawiła się kiedyś siostrom w postaci staruszki – nic lepiej niż skromność nie może ozdobić kobiety, gdzie by ona nie była, czy to w ubogiej chatce, czy to w pałacach kniazia.
Powiedziawszy to, ona znikła.
Czyż trzeba mówić o tym, co było potem? I czy można wyobrazić, żeby Swiatosław nie był szczęśliwy ze swoją Ludmiłą?
Mówią, że ludzie dawniej byli mądrzejsi i rozumieli, że z niczego nie można się wyśmiewać, dlatego że sama przyroda nigdy z niczego się nie śmieje i wszystko w niej, dokładnie tak, jak u człowieka, przepełnione jest głębokim i wielkim sensem. A kto z czegokolwiek się wyśmiewa, ten nie rozumie tego sensu i widzi tylko to, co leży na wierzchu – przed jego oczyma.
Pewnego razu w jednym wielkim mieście wydarzyła się bardzo dziwna rzecz. W jasny dzień, nagle, nie wiadomo skąd, pośrodku największego placu i nawet nie bezpośrednio na nim, a nad nim, wprost w powietrzu, pojawił się śliczniutki chłopczyk, i ludzie, jak tylko go zobaczyli, tak wszyscy razem, jakby umówiwszy się – zachichotali. I nie można było nie zachichotać, dlatego że chłopczyk miał taką twarz, na którą nie można było patrzeć bez śmiechu, a jednocześnie ta twarzy była śliczniutka. Chłopczyk miał wspaniałe czarne oczka, ale takie figlarne, one tak szelmowsko biegały z boku na bok, że każdego kusiło rzucić jakimś żartem. Usta chłopczyka śmiały się w najbardziej zdradziecki sposób, na policzkach pojawiały się wesołe dołeczki, a maleńki nosek tak zuchwale podskakiwał przy tym do góry, że zdecydowanie wszyscy umierali ze śmiechu i starzy, i mali.
Ale przecież i dla śmiechu przychodzi koniec dokładnie tak, jak i dla biedy. Zachichotali się dowoli, do łez i do kolki w bokach, ludzie zaczęli z zimną krwią oglądać cudownego chłopczyka. Ale tu on zdjął z głowy czapeczkę, w kształcie garnuszka, i nagle wprost z jego głowy wytrysnęła fontanna najbardziej lśniących iskier. Te iskry poleciały do góry, na prawo, na lewo, we wszystkie strony. One padały na drzewa, na kamienie, na osłów, konie, krowy, świnie, ludzi – wszędzie. I dokąd by nie upadła iskierka, ludzie zaczynali chichotać niepohamowanie. Padała iskra na zgniły płot – ludzie śmiali się, padała na krzywe drzewo – śmiali się, padała na pochyloną chatkę – śmiali się, padała na garbatego staruszka – śmiali się, na kulawą staruszkę – śmiali się, na zgniłą wodę – śmiali się, na błotnistą drogę – śmiali się, leciały iskry w niebo – i z nieba ludzie śmiali się. Tak, że w końcu nic nie zostało na ziemi i na niebie, z czego by ludzie się nie pośmiali. Wszystko zostało wyśmiane. Ale cudownemu chłopczykowi tego było mało. On nie tylko sam rzucał we wszystko iskry, ale i nauczył ludzi robić to samo. I oto od tego czasu ludzie chodzą i patrzą: czy nie błyszczy gdzieś iskierka, albo czy nie można w kogokolwiek rzucić iskrę. Przecież to tak wesoło!
I oto w tym samym wielkim mieście, w którym zjawił się cudowny chłopczyk, car miał córkę-ślicznotkę, i tak dobrą, że cały naród lubił ją i nie mógł się nadziwić. Wszyscy nazywali ją: nasza dobra, wspaniała carewna Miełanija. Próbował i w nią rzucać swoje iskry cudowny chłopczyk, ale iskry nie dolatywały do niej lub padały u jej nóg i gasły.
A mimo wszystko i Miełanija zaczęła bać się tych iskier. Przedtem ona, bywało, ubierze się jak popadło, co pod ręce trafi lub co jej podadzą. Wszystko, myśli będzie dobrze, dlatego że i sama jest dobra. A tu nagle zaczęła oglądać się i przyglądać tak, że jej lustro, które do tej pory stało samotne, zakurzone, teraz całe zalśniło z radości. Wszystko, co tylko wkładała, wszystko oglądała, czy nie rozerwane gdzieś, czy nie ma plamki, a i czy nie będzie leżeć na niej jak pudło.
Była u carewny Miełanii stara gruba niania Marfa, która ją wykarmiła i wyniańczyła, i żyła ta niania daleko od pałacu, w najbrudniejszej lichej dzielnicy, którą nazywano Świńskie Zakątki.
Kiedy ona całkiem wyniańczyła carewnę, to car wezwał ją do siebie i powiedział:
- Teraz będziesz żyć do końca swego życia ze wszystkimi swoimi dziećmi w pałacu i w pokoju. Będziesz miała utrzymanie z mego carskiego stołu i ręki – daruję ci futro z lisa, szkarłatem pokryte, dwa sznury pereł i trzy złote hrywny. Żyj sobie w spokoju.
Ale gruba Marfa ukłoniła się carowi do nóg i mówi:
- Dziękuję ci, carze-monarcho, za dobre słowo, za carskie utrzymanie; z chęcią poszłam do twoich komnat twoją carską córkę karmić i piastować, z chęcią żyłam tu osiem lat, z chęcią pójdę teraz na wolność do swojej ubogiej chatki. W niej zmarł mój stary ojczulek, w niej odeszła moja kochana matula, w niej z miłością żyliśmy z moim mężem, który poszedł na wojnę do twego wojska i został zabity w walce. I proszę ciebie o laskę – nie utrzymuj ty mnie z carskiego skarbca, nie daruj mi futra, szkarłatem pokrytego, nie obdarzaj mnie perłami. Żyłam w twoich komnatach, służyłam tobie wierną służbą, nie z chciwości wykarmiłam i wyniańczyłam moją umiłowaną gwiazdeczkę, carewnę moją wspaniałą. Karmiłam, hodowałam ją i ciągle myślałam: dojrzewaj, napełniaj się moje ziarenko, jaskółeczko moja o szaroniebieskich skrzydełkach; wyrośniesz, rozkwitniesz purpurowym kwiatuszkiem; wtedy nacieszę się widokiem twoim, moja przepiękna carewno, i powiem ci słowo szczere: żyj, carska córko, z miłością i uczciwie, niech twoje serce będzie pełne-pełniutkie miłości i pokory, żalem i litością do wszelkiej biedy ludzkiej, do nieszczęść narodu, biedy wielkiej. I jeśli to moje życzenie spełni się, to nie będzie mi wyższej i piękniejszej radości niż ta.
Popatrzył car na mamkę-karmicielkę, popatrzył z-pod siwych brwi spojrzeniem łaskawym, łagodnym i powiedział jej:
- Dziękuję ci, sługo wierna, ofiarna, że umiałaś służyć od czystego serca, zgodnie z prawdą i sumieniem. Niech będzie według twego życzenia, nie obdarzam cię podarkiem carskim, a obdarzam podarkiem serdecznym: nie car daruje ci go, a ojciec daruje, za córkę swoją jedynaczkę, na dobrą pamięć po nim.
I wstał, stary car, zdjął ze swojej piersi relikwiarzyk – ochronę od okrutnej śmierci przedwczesnej, od zuchwałego złoczyńcy-wroga.
- Przekazał mi ten relikwiarzyk mój rodzic, nieboszczyk car. Przekazuję go tobie, moja wierna sługo, noś go, mnie wspominając, niech on ciebie zbawi od wszelkiej złej biedy!
Upadła na kolana stara mamka-karmicielka i zapłakała. Cała jej dusza od wielkiego szczęścia wywróciła się, i ze szczęścia nie mogła ona słowa wypowiedzieć.
Carewna bardzo kochała mamkę swoją i rozstała się z nią nie bez łez gorzkich. Ona często z nią się widziała, i, czym bardziej wyrastała, tym mocniejsza stawała się ta miłość, dlatego że carewna sercem rozumiała, jaką dobrą i czystą duszę miała jej prosta mamka.
I nagle ta dobra, kochana i kochająca mamka mocno zachorowała i tylko prosi, i błaga, żeby przed śmiercią zobaczyć kochaną carewnę.
- Spojrzę ja – mówi – na nią choć jednym oczkiem, spojrzę ostatni raz i umrę, pobłogosławiwszy ją.
Otrząsnęła się carewna. Ubierać się szybciej i biec do swojej kochanej starej mamki! Ale tylko co wzięła za klamkę, jak nagle przypomniała, że teraz już wszystko nie tak. Że teraz nie można jej iść, jak było wcześniej, po prostu, że wyśmieją ją teraz, wygwiżdżą dwadzieścia razy, zanim dojdzie do Świńskich Zakątków.
Rzuciła się carewna stroić, ale i tu bieda: co by nie włożyła, wszystko nie tak. To wydaje się jej zbyt wytwornie i wszyscy powiedzą: „Oto patrzcie, jak wystroiła się carewna, to ona idzie do swojej umierającej mamki!” To wydaje się, że wszystko na niej i biedne, i ohydne tak, że wszyscy na nią będą się gapić, jak tylko wyjrzy na ulicę, i będą krzyczeć: „Oto, patrzcie, carska córka jak włóczęga chodzi!” Wszystko ona u siebie przeryła, poprzewracała, to włoży, to znów zdejmie, zmęczyła się, a godziny sobie lecą, i już wieczór na dworze, ciemny jesienny wieczór, i śnieg z deszczem w okna bije.
- Ach, ja nieszczęśliwa! – płacze carewna. – Czyż nie zobaczę ciebie, moja dobra, droga mamo! Nie, nie, muszę ciebie zobaczyć i pomóc tobie! Wszystko głupstwo! Niech będzie, co ma być – pójdę w czym jestem – i narzuciwszy futerko, rzuciła się do drzwi.
Ale wprost naprzeciwko niej po drugiej stronie ulicy chłopcy skakali po kałużach. Jak tylko otworzyła drzwi, wszyscy razem zagwizdali i zachichotali, jakby zobaczyli najśmieszniejszego chłopczyka.
Zacisnęła carewna uszy, rzuciła się z powrotem do swego pałacu.
- Co robić, co robić! Złapała się obiema rękoma za głowę. A na podwórku już noc i zamieć szaleje.
- Mamo, droga moja – jęczy carewna – umrzesz ty, nie zobaczywszy swojej córki! Cóż ja będę robić, nieszczęśliwa! – I załamując ręce, upadła na puchową pierzynę, wetknęła głowę w poduszki i gorzko, gorzko zapłakała.
Nagle słyszy, że ktoś dotknął jej ramienia. Odwróciła się carewna i przy świetle łampadki widzi – stoi przed nią maleńka, stara staruszka.
- Kim jesteś? – pyta przestraszona carewna.
- Przyszłam pomóc w twoim nieszczęściu, ze złej biedy wyratować.
Otrząsnęła się carewna, a staruszka kontynuuje:
- Pożyje twoja mamka do rana, nie umrze do samego południa. A ty lepiej powiedz mi, czym to ty zamierzasz ją od złej choroby wyleczyć, od śmierci okrutnej uwolnić, czy tak po prostu swoimi jasnymi oczkami?
Schwyciła się carewna za głowę, cała poczerwieniała. Teraz dopiero przypomniała, że zamiast tego, aby pomyśleć, czym swojej mamce pomóc, troszczyła się tylko o to, żeby nie wyśmiali się z niej. Zerwała się, biec trzeba do lekarza albo do jakiegokolwiek znachora.
A staruszka ciągle się uśmiecha:
- Nie trzeba, moja radości, nie trzeba, moja piękna, wszystko u mnie jest, wszystko, co ci potrzebne; i do znachora nie idź, żaden znachor nie pomoże.
Wyciągnęła zza pazuchy buteleczkę:
- Oto zioło lecznicze, środek uzdrawiający, wypije ona go, wszystkie jej choroby przejdą.
- Daj, daj! – mówi carewna i wyciąga ręce.
- Poczekaj, ślicznotko, carewno piękna, nie wszystko od razu.
- Daj – prosi carewna – ja ci oddam wszystko, co zechcesz.
- Niczego nie potrzebuję, wszystko mam. Weź buteleczkę. Tylko oto co moja radości, lek ten jest niezwykły, trzeba podawać go umiejętnie, odmierzać z rozwagą. Pójdź z nim jutro rano, jak tylko na wieży wartę wybije carski dzwon. Pójdziesz – na wschód się ukłonisz i nieś ty go ostrożnie, do serduszka swego przyciskając. Czy słyszysz, moja piękna?
- Słyszę – mówi carewna.
- No i pójdziesz ty, ubierzesz się nie w zwykłe ubranie, a w zamorskie – a ja ci nawet suknię przyniosłam. I bez tej sukni lepiej nawet nie idź. Żadne lekarstwo nie pomoże.
- Oto tobie, moja ślicznotko, na pierwszy początek czapeczka; czapeczka paradna, elegancka. – I starucha wyciągnęła wielką czerwoną czapkę w kształcie kołpaka, całą wybrudzoną, obszytą dzwoneczkami, a na samym czubku głowy przyszyty cały pęk nieczesanej kądzieli.
Carewna klasnęła rączkami i zbladła. Mówi:
- Jak, ja muszę iść w tej czapie?!
- Musisz, moja radości, musisz. A oto tobie do niego i waciaczek.
I starucha znów wyciągnęła z tobołu króciutki owczy półkożuszek, obszarpany, wytłuszczony, wywrócony sierścią na wierzch i cały obszyty wilczymi ogonami.
- Oto tobie, moje skarby; włóż, wystrój się, moja radości, będziesz ślicznotką malowaną, rysowaną; ubierzesz, pójdziesz, wszyscy ludzie będą ciebie podziwiać i achać.
Poczerwieniała carewna, nóżką tupnęła.
- Jak – mówi – ty śmiesz mnie, córce cara, taki strój błazna proponować!
- Nie złość się, moja droga. Chcesz – wkładaj, chcesz – nie, twoja wola: włożysz – mamkę swoją uratujesz, nie włożysz – swoją carską pychę uratujesz; co tobie cenniejsze, to wybieraj. A ja ci nic nie proponuję, ja mówię tobie – co trzeba zrobić.
Stoi carewna, przygryzłszy wargi, to ją w żar, to w ziąb rzuca. I wstyd jej, i hańba, i mamki kochanej szkoda, i siebie żal, a starucha ciągle się śmieje.
- Nie zapomnij tylko, moja piękna – i schyliła się do jej ucha – jutro rano będzie wielki przegląd: zbiorą się narzeczeni z zamorskich krajów ubiegać się o ciebie. Przyjedzie też twój ukochany carewicz Aleksiej. Oto tobie wszystko, moja radości biała! A teraz żegnaj, mnie nie zapominaj i źle nie wspominaj! – I starucha nagle znikła, przepadła, jakby jej wcale nie było.
Stoi carewna ni to żywa, ni to martwa, białe rączki załamuje, z oczu łzy płyną. I czuje czułym sercem, że trzeba iść. Nie może zostawić swojej mamki, nie może, dobrej, uczciwej oddać śmierci nieuniknionej. Nie może! I wspomina, jak zawsze była ta mamka dla niej dobra i miła, jak nie spała z nią po całych nocach. Jak raz szła ona w zawieruchę i zamieć ponad dwadzieścia wiorst tylko dlatego, że carewna zachciała popatrzeć, jakim kolorem wilcze łyko kwitnie.
- Pójdę do ciebie, moja dobra mamko, pójdę nawet w stroju błazna.
Ale jak podeszła do tego stroju, jak popatrzyła na niego i przypomniała, że przed nią droga do Świńskich Zakątków, zadrżało jej serce, zamarło, wszystko w jej oczach mgłą zaszło, bielsza od płótna białego, jak martwa, jak snop na łóżko się zwaliła. Długo leżała, bez pamięci i nic nie czując, i w końcu ocknęła się, obejrzała się dookoła.
„Gdzie jestem, co ze mną?” – myśli.
Na stole przed nią buteleczka stoi, na ławie – idiotyczny strój rozłożony, a w oknie delikatniutko świta, biały dzień nastaje. Wstała carewna, jakby trochę pijana od odurzającego wina, podeszła chwiejąc się do okna, usiadła. Na jej sercu dosłownie ciężki kamień leży, w głowie – jakby zimny ołów nalany.
A nad oknem już zbudził się ukochany ptak carewny – łowczy Sokół. Siedzi, na wszystko dumnie spogląda.
Mija cała godzina. Patrzy carewna w okno i nic nie widzi, i nic nie myśli. Czuje tylko, jak ścisnęło jej całą pierś białą, a w głowie dosłownie koło się kręci i podskakuje.
Minęła jeszcze godzina, pojawiło się słońce czerwone, a carewna ciągle siedzi, jak we śnie.
Zaskrzypiały drzwi, wszedł do komnaty niewielki pies, stary-staruśki. Każdego dnia carewna karmiła i poiła go. On nie mógł już ze starości szczekać i tylko chrypiał, i skomlał. I to skomlenie rozumiała carewna Miełanija: słyszała w nim słowa ludzkie. Wszedł pies, piszczy, do carewny się pieści.
- Co – mówi – ty carewno wcześnie wstałaś, o czym rozmyślasz, a zamyśliwszy się – rozpaczasz?
- Jak nie rozpaczać, kiedy bieda wielka mi się przydarzyła. – I opowiada carewna mu swoją biedę ciężką.
- Cóż – odpowiada jej pies – to nic, że będą się z ciebie śmiać. Teraz ze wszystkich się śmieją, a kiedy wszyscy ze wszystkich się śmieją, wtedy nie ma komu zazdrościć, nie jest przykro. Ja ci o sobie opowiem. Jestem stary, siwy. Sierść sterczy na mnie wirami, ogon i uszy – dawno obcięte. Wszyscy ze mnie się śmieją, oprócz ciebie, moja carewno dobra. Ale ja nikogo nie obwiniam, na nikogo się nie skarżę. W czym winni są ludzie, że ja taki śmieszny się urodziłem? Niech się śmieją! Wesoły śmiech lepszy niż gorzka bieda. Oni się śmieją, a mi wesoło, znaczy, ja nie na darmo na świecie żyję.
Słucha carewna, słucha, zastanawia się i jakby lżej jej się robi od prostych psich słów.
- Słuchaj, carewna – powiedział nagle łowczy Sokół – ja byłem wolnym ptakiem, latałem pod niebem, pływałem, kąpałem się w czystym powietrzu, przemykałem dumnie, jak strzała nad łąkami zielonymi, nad lasami wysokimi. Złowili mnie źli ludzie, związali, zadrwili z wolnego ptaka. Włożyli na mnie błazeński strój, czapkę z piórami, przykuli mnie mocno-mocno łańcuchem srebrnym. Co mnie to obchodzi, że ten łańcuch srebrny! Niewoli nie odkupisz ani złotem, ani srebrem. Niech ze mnie, wolnego ptaka, szydzą, wyśmiewają się, ja wiem, że jestem lepszy od nich, nie poniżą oni we mnie godności sokolej, godności szlachetnej, i w złej niewoli ja ciągle będę ptakiem wolnym, godnym, i zła drwina nie splami mego serca czystego, serca sokolego…
Zwróciła się carewna do Sokoła, słucha go, uszom nie wierzy. Cała otrząsnęła się, zerwała się, podeszła do Sokoła, otworzyła jego pęta srebrne, wzięła go na białą rękę. Otworzyła carewna okno.
- Leć, mój Sokole, leć, mój dobry, na wszystkie cztery strony i dziękuję ci, że na pożegnanie ty mnie rozumu-mądrości nauczyłeś!
Wzbił się Sokół, poleciał z głośnym krzykiem na wszystkie cztery strony, zapomniawszy o wszystkim z radości. A carewna dosłownie się odrodziła. Zwalił się kamień z białej piersi. Wszystko stało się jej jasne i radosne.
„Idę do ciebie, mamko moja kochana, niech śmieją się ze mnie, drwią. Jestem teraz ptakiem wolnym, jest we mnie serce czyste, wolne, sokole. Nikt go nie zabierze, nikt go nie tknie. Ono ponad wszystkimi wyśmiewiskami, drwinami ludzkimi”.
Wystroiła się carewna, wzięła buteleczkę w ręce, do serca swego przytuliła. Potem lekkim, zdecydowanym krokiem poszła ze swojej świetlicy-zamku. I jak tylko wzięła się za klamkę od drzwi, zabił-zagrzmiał dzwon na wieży, zwołując do pracy cały lud pracujący.
Wyszła carewna na ulicę. Kto tylko szedł ulicą, zobaczywszy ją, zatrzymywał się: co za żartownisia taka idzie? Wszyscy na nią się gapili. Chłopcy, jak tylko ją zauważyli, to wszyscy z radości popadali. Przecież wiadomo, że chłopaków piernikami nie karm, daj tylko obejrzeć jakiekolwiek dziwadło. Wszyscy pobiegli za carewną: z przodu, z tyłu, gwiżdżą, pohukują, a kto odważniejszy – grudką błota w nią rzuci albo kamykiem: przecież i to bardzo wesołe. A carewna idzie, uśmiecha się – wszystko w niej jasne i radosne. Nie słyszy ani zgiełku, ani chichotu, nie widzi ani chłopców, ani ludzi, którzy idą za nią, nie czuje ziemi pod sobą. Niesie do swojej kochanej mamki buteleczkę z lekiem, mocno do serca ją przyciska.
Nadziwili się, nachichotali się ludzie z carewny, stopniowo-powoli każdy zostawił ją, a ona idzie, idzie swoją drogą-trasą, doszła do Świńskich Zakątków i omal nie biegiem do chatki swojej biednej mamki się rzuciła. Wbiegła do chatki, widzi – leży jej mamka nieprzytomna. U carewny łzy lunęły. Rzuciła się do łóżka, przystawiła do ust mamki buteleczkę i wypiła żywicielka całe zioło lecznicze, wypiła, westchnęła głęboko. Wstała z pościeli, obejrzała carewnę, poznała ją, objęła mocno. Całuje jej ręce, patrzy na nią, napatrzyć się nie może, tylko łzy zasłaniają stare oczy, przeszkadzają patrzeć.
- Droga moja - mówi - kochana, luba, nie oczekiwałam, nie wróżyłam więcej widzieć ciebie, całe moje serce stęskniło się za tobą, gwiazdko moja radosna.
I dopiero teraz mamka zauważyła-dostrzegła – w co carewna wystrojona. Rozłożyła ręce, zdziwiona. Zaczęła carewna opowiadać jej wszystko, a mamka lamentować.
- Wykarmiłam-wypoiłam ciebie – mówi – dziecko moje miłe, a zapomniałam ci jednego powiedzieć: nie bój się, nie lękaj się ani bluźnierstwa, ani ludzkiego gadania, nie bój się pośmiewiska-drwiny złej, a bój się sumienia własnego, swego sędziego serdecznego, nieprzekupnego!
A carewna swoją miłą mamkę i słucha, i nie słucha, w jej sercu wszystko z radości skacze; dosłownie na falach wielkiego szczęścia kołysze ją, lula, jakby dziesięć lat z jej białych ramion spadło, i stała się dzieckiem maleńkim, tak śmiać się, bawić i skakać się chce. Posiedziała u mamki, pożegnała się z nią, za bramę ją mamka wyprowadziła.
A przed bramą tłum ludzi stoi, potajemnie szemrze-szepcze. Jak tylko carewna z bramy się ukazała, wszyscy zdjęli czapki, padli na twarz, do ziemi się ukłonili. Dowiedzieli się ludzie, dlaczego carewna przyszła do swojej chorej mamki, bezsilnej, dowiedzieli się, dlaczego ona w błazeński strój się wystroiła: przecież przed ludźmi nic się nie ukryje. Przypomnieli ludzie całe dobro, które carewna im czyniła i żal im, i przykro zrobiło się z powodu siebie. A carewna poszła z powrotem swoją drogą-trasą, i cały tłum za nią bez czapek idzie milcząc. Nie zdążyła carewna nawet pół drogi przejść, jak pędzą, galopują jeźdźcy-heroldowie, w złote trąby trąbią. Jedzie sam car w karecie z carycą. Zrównali się z carewną, kareta zatrzymała się. Wyszedł z niej car, na spotkanie carewnie idzie, drżące ręce do niej wyciąga.
- Dziękuję tobie, moja kochana córko, że nie zapomniałaś długu-sumienia, że swoją starą dobrą mamkę w śmiertelnym nieszczęściu nie zostawiłaś. A oto tobie, kochana moja i kawaler, jeśli go lubisz-miłujesz: prosi on o rękę twoją, o ciebie się ubiega. Jeśli kochasz, powiedz, a nie kochasz, odmów mu.
Obejrzała się carewna i teraz dopiero zauważyła, że na uboczu stoi królewicz Aleksiej, stoi, oczy w ziemię opuścił i czeka na odpowiedź, jak na wiadomość o życiu i śmierci swojej. Zapłonęła carewna, cała oblała się rumieńcem, nic nie powiedziała, tylko wyciągnęła rączkę do Aleksieja-królewicza. Schwycił rękę Aleksiej, mocno pocałował, potem spojrzał na carewnę, ich oczy się spotkały i wydało się carewnie, że w tych oczach spokojnym światłem lśni wszystko, co jest na świecie drogiego i radosnego.
A car ich za ręce bierze, do karety prowadzi, siadają do karety i jadą w drogę powrotną. I lud – huczy-grzmi:
- Niech żyje nasza dobra carewna długie lata, niech żyje jej narzeczony, królewicz Aleksiej!