Do strony głównej

Na podstawie https://azbyka.ru/fiction/detskie-pasxalnye-rasskazy/ tłumaczył Eliasz Marczuk


Dziecięce opowiadania paschalne

Konwalie – Iwan Biełousow

Małej dziewczynce Marusi podarowano na Paschę niewielki koszyczek kwitnących konwalii. To było wczesną wiosną, na ulicach i w sadzie leżał topniejący śnieg, na rozmarzlinach ziemia była czarna, a drzewa były gołe.

Marusia cieszyła się z kwiatów, każdego ranka, budząc się, najpierw patrzyła na kwiaty i wdychała ich delikatny aromat. Wystawiała je na słoneczko, podlewała wodą.

Ale mijały dni za dniami, i śnieżno-białe dzwoneczki kwiatów zmatowiały, skurczyły się i, w końcu, zaczęły opadać. Tylko długie, gładkie liście pozostawały tak samo zielone.

Nadeszła przyjazna wiosna. Z dnia na dzień słońce grzało mocniej ziemię i spędzało ostatni śnieg. Odkryła się ziemia. W sadzie pokazały się pierwsze zielone strzałki trawki; a liście konwalii nie więdły i ciągle pozostawały tak samo zielone.

Zaczęto robić porządki w sadzie i ogrodzie – czyścić ścieżki, posypywać je piaskiem, kopać klomby dla kwiatów, zbierać w kupki ubiegłoroczne żółte liście.

Marusia zaczęła wynosić konwalie na wolność: postawi na słoneczku i patrzy na nie – a może, myśli, one ożyją i znów zakwitną.

Wtedy mama nauczyła Marusię zrobić ot co: wykopać pod choinką w cieniu dołek, spulchnić ziemię i posadzić tam konwalie. Tak też Marusia zrobiła.

Całe lato konwalie nie więdły, ale kwiatów na nich nie było…

Przyszła jesień, a za nią – zima. I wszystko zasypał śnieg.

Zasnęły konwalie pod białą pierzyną. I myślała Marusia, że przepadły jej kwiaty, i nie raz w chłodne zimowe dni wspominała o nich. Ale kiedy znów nastała wiosna, Marusia zobaczyła w tym miejscu, gdzie były posadzone konwalie, delikatne, blado-zielone rureczki. One nieśmiało patrzyły poprzez gałęzie świerku na błękitne niebo, na jasne słoneczko: to ożyły konwalie. Z każdym dniem konwalie stawały się coraz większe, i wkrótce rozwinęły się z nich liście, wśród których była cienka zielona łodyżka z maleńkimi, ledwie zauważalnymi pączkami kwiatów.

Koło połowy maja konwalie rozkwitły pełnym kolorem kwiatów, i radość Marusi nie miała końca.

 

Spotkała – Jewgienij Jelicz

Jasny paschalny ranek. Dźwięczą dzwony w mieście, a na chutorze piętnaście wiorst od miasta cicho i zielono.

Ptaki śpiewają. Kogut krzyczy. W starym chutorowym domu po świątecznemu uroczyście i czysto.

Wyskoczyła Gala z pościeli. Szybciutko ubrała się. Pobiegła do jadalni do babci z radosnym krzykiem:

- Babciu, Christos Woskriesie!

- Woistinu Woskriesie! – odpowiedziała babcia, całując Galę, i dała jej żółte kamienne jajko, o którym Gala dawno marzyła.

- Widzisz, babciu, ja ciebie pierwszą pozdrowiłam! – chwaliła się Gala.

- Przecież ty u mnie mądra-rozumna… Bystra dziewczynka! – śmieje się babcia.

- A mama nie przyjechała? Mama kiedy przyjedzie? – pyta Gala.

- A po mamę ja już konie na stację posłałam. Powinna przed obiadem być.

- Ja chcę, babciu, mamę pierwsza, najpierwsza, powitać. Koniecznie powitam! Oto to czerwone malutkie jajeczko wezmę. Mamie dam!.. – paplała Gala, chowając maleńkie jajeczko do kieszonki. – Dobrze, babciu? Prawda?

Babcia i Gala dawno już zjadły obiad. Wkrótce wieczór, a mamy nie ma. Gala na podwórku, niedaleko bramy bawi się jajkami.

Czerwonym „topornym”, które podaruje mamie, i żółtym kamiennym. Tacza je. W chusteczkę zawiązuje. Co chwila wybiega Gala z bramy na drogę. Przysłania oczy ręką, patrzy uważnie w dal, wraca do babci na taras i mówi:

- Pociąg się spóźnił, babciu? Tak?

Nadyma gniewnie usteczka i dodaje:

- Mama jeździ, a pociąg się spóźnia. A ja czekam na mamę. Dlaczego on się spóźnia?

- A ty pobiegaj, pobaw się – nie zauważysz, jak czas przeleci – radzi babcia.

Ale Gala nie chce się bawić. Ona wspina się na krzesło obok babci, kładzie chusteczkę z jajkami obok siebie i pyta:

- A mama lalkę mi przywiezie. Tak, babciu? Wielką-wielką, w czerwonej czapeczce? I żeby oczy zamykała…

- Prawda, prawda – zapewnia babcia.

- To dobrze, to dobrze – krzyczy Gala, klaszcze w dłonie i biegnie na podwórko, do czarnego kudłatego psa Żuczka.

- Żuczku, Żuczku, a ja będę miała wielką lalkę – „Czerwonego Kapturka”. Mama z Moskwy przywiezie.

Pobiegła z Żuczkiem nad staw, gdzie pastuszek Mitia gra.

- Chodźmy, Mitia, mamę witać – prosi Gala.

A Mitia nawet słuchać nie chce.

Wróciła Gala obrażona na podwórko. Nudzi się jej. Mama nie jedzie. W pokojach pusto. Robotnik Stiepan poszedł z żoną do wsi. Babcia na tarasie grubą nudną książkę czyta. Tylko Żuczek z Galą. Znalazł Żuczek krótkiego kijka, wziął w zęby. Dumnie tak, powoli obok Gali przechodzi, drażni: „Niby to, odbierz, spróbuj”.

Gala dała się sprowokować:

- Ach ty, Żuk śmieszny, Żuczysku – pogaduje. – Ach ty, ach ty…

Uchwyciła obiema rączkami za kijek, ciągnie do siebie. Warczy Żuczek, kijka nie daje. Widzi Gala – nie pokona Żuczka. Przestała kijek wyrywać, sama do sadu pobiegła:

- Żuczek, Żuczek! Krowy do sadu weszły!

Rzucił Żuczek kijka. Skoczył z szczekaniem do sadu. A Gala kijek schwyciła, śmieje się:

- Ej, głupi, głupi.

Żuczek uciekł, a Gali jeszcze nudniej, jeszcze bardziej przykro. Usłyszała Gala stukot kół za bramą: schwyciła czerwoniutkie jajeczko, pobiegła po udeptanej drodze na spotkanie jadącym – myślała że to mama. Podbiegła bliżej, widzi – obcy. Koń obcy, woźnica obcy. Przejechał tarantas. Z wściekłym szczekaniem popędził za nim Żuczek. A Gala zdecydowała:

- Pójdę na wzniesienie, spotkam i powitam mamę. Christos Woskriesie powiem… obowiązkowo powitam!

Poszła Gala po ujeżdżonej drodze dalej; wzdłuż skraju lasu idzie – uważa – wie, że tam, w lesie, głęboka jama, w której wilki zimą siedzą. Strach się Gali zrobiło: a jeśli wilk wyskoczy. Zawołała Gala cieniutkim głosem:
- Żuczek, Żuczek!

Skądś, przez las przyleciał do niej czarny Żuczek. Uspokoiła się Gala:

- Chodźmy, Żuczku, mamę spotykać!

Żuczek zadowolony liże Gali ręce, przymila się. Idą razem po drodze twardej, ujeżdżonej, Żuczek i Gala. Na wzniesienie weszli.

Z lewej ozimina zieleni się; z prawej pole i nizina, a za nimi parów, las i biała wstęga rzeki. Skowronek wysoko w niebie śpiewa swoje wiosenne „tili-tili”. Zatrzymała się Gala, podniosła główkę, patrzy wysoko do góry, na znikającego w błękicie ptaszka. Dobrze jej. Dźwięczy, dźwięczy piosenka. Blisko-bliziutko zadźwięczała inna. Widzi Gala – ptaszek w trawę na ziemię upadł.

- Złapać by mi skowronka!

Pobiegła po zbożu. Odfrunął skowronek spod samych nóg. Serce Gali zabiło-zabiło od przestrachu. Żuczek rzucił się na pokaz w ślad za odlatującym ptaszkiem, zaszczekał, usiadł na drodze.

Zrobiło się ciemno; z sąsiedniego parowu pachniało wilgocią. Zrobiło się chłodno i strasznie. Chce Gala do domu do babci wrócić, ale iść tam jeszcze straszniej: tam wilcza jama. Zmęczyła się Gala, przysiadła na bryle czarnej ziemi. Mamine jajeczko położyła na kolanach. Żuczek pochodził, pokopał ziemię przy Gali i położył się, wyciągnąwszy łapy. Słucha Gala – czy nie jedzie mama?

Nie, nie słychać!..

Przeleciał wiaterek. Rozpościerając skrzydła, przeszedł, przechylając się, duży senny ptak. Słońce schowało się. Mama nie jedzie.

„Dlaczego mama nie jedzie?” – myśli Gala, i strasznie i tęskno robi się na duszy. Ciemność ukryła przed Galą drogę.

W ciszy każdy szmer i dźwięk straszą ją. Oto gdzieś w oddali gruchnął wystrzał i doleciał do Gali. Zerwała się Gala. Przestraszona zakrzyczała:

- Mamo, mamo!

Wsłuchała się. Krzyknęła jeszcze raz:

- Babciu! Mamo!

Zapłakała, zadrżała Gala. Przypomniała o Żuczku. Podeszła, usiadła, objęła go za ciepłą szyję – przyległa, pochlipując, do Żuczka. Żuczek położył głowę na kolana Gali. Pochlipywała, pochlipywała Gala i zasnęła, przygarnięta przez Żuczka. Żuczek nie śpi – patrzy, słucha, strzeże Galę.

Przebudziła się Gala od końskiego tupotu, krzyków Miti, szczekania Żuczka i od tego jeszcze, że spadła z miękkich pleców Żuczka na twardą ziemię. Pastuszek Mitia pędził po drodze wierzchem na gniadej i krzyczał:

- Gala, Gala!..

W ciemności z konia zeskoczył.

- Gala, ty tu? – zapytał…

- Tu, tu! – odpowiedziała Gala i zapłakała.

- Och, ależ ciebie zaniosło! Mamuśka twoja dawno przyjechała, zamartwia się o ciebie – a ciebie oto dokąd zaniosło. Zamiast drogi do miasta do wsi poszła – burczał Mitia.

Wziął na ręce Galkę. Krzyknął do gruchoczącego z tyłu tarantasa:

- Tu, tu! Dawaj tu!

W tarantasie podjechali woźnica Nikita, mama i babcia.

- Galuśko moja, kochana, najdroższa dziecinko!.. Wystraszyłyśmy się, płakałyśmy, a ty ot gdzie – mówiła mama, zawijając Galę w ciepłą chustę i gorąco całując.

- Mamo, Christos Woskriesie! – niespodziewanie głośno i dźwięcznie zawołała Gala i cicho, z drżeniem w głosie, dodała:

- Tylko, mamo, ja… jajeczko czerwone zgubiłam… I najostatniejsza ciebie powitałam – zapłakała głośno Gala.

- Coś ty, coś ty, kochana – zaniepokoiła się mama. – Nie płacz. Przyjdziemy do domu – drugie jajeczko sobie wybierzesz, z mamą pochristosujesz się (przywitasz po paschalnemu). Poganiaj, Nikita, szybciej do domu…

Wkrótce Gala była w domu, w babcinym pokoju, na łóżku; na jej rękach leżała duża lalka „Czerwony Kapturek”. Przy łóżku siedziała, pieszcząc Galę, mama i o czymś rozmawiała z babcią. Gala szczęśliwie uśmiechała się i zasypiała. Śniło się Gali, że ona razem z mamą idzie po drodze, a skowronek wysoko w niebie śpiewa swoje wiosenne „tili-tili”. Opuszcza się coraz niżej i niżej – siada na wyciągniętą rękę Gali i ciągle śpiewa Gali swoją dźwięczną, radosną piosenkę.

 

Woistinu Woskries! – Wiktor Achtiorow

Na dworze pociemniało. Było słychać jak pada deszcz. Czasem krople trafiały prosto w okno i od razu zamieniały się w małe strużki, spływające w dół. Kostia siedział przy stole i patrzył w ciemne okno, chociaż wszyscy, zjadłszy kolację, już się rozeszli, każdy według własnych spraw.

- Kładź się spać, Kostik, jutro o szóstej rano trzeba być już gotowym – przypomniała mama.

Spać Kosti się nie chciało. On, jakby nie usłyszawszy mamy, dalej siedział przy stole. Myślał o jutrzejszym dniu. Pascha! „Christos Woskries!” – będą mówić wszyscy. I trzeba będzie odpowiadać : „Woistinu Woskries!” – i uśmiechać się. Odpowiadać Kostia nie lubił. Nie to, żeby on nie wierzył w Woskriesienije (Zmartwychwstanie), nie, on, oczywiście, wierzył. On po prostu nie lubił odpowiadać.

Kostia wstał od stołu i poszedł do swego pokoju, który, ogólnie nie był tylko jego, oni żyli tam we dwóch: Kostia i jego stryjek Siergiej, młodszy brat taty, którego on nazywał nie stryjkiem, a po prostu Siergiejem, dlatego że on był jeszcze całkiem młody.

Siergiej jeszcze nie spał.

- Spokojnej nocy, Kostik – powiedział stryj.

- Spokojnej nocy.

Kostia rozebrał się i wlazł pod kołdrę.

Tak zwykle bywa: jeśli wiesz, że jutro trzeba rano wstawać, spać się nie chce. W dodatku, Kostię trochę męczyło sumienie, że on tak myślał o Passze. „Przecież Chrystus cierpiał za wszystkich i za mnie też, i teraz powinniśmy świętować jego Zmartwychwstanie jak wielkie święto. No i że, że trzeba odpowiadać: „Woistinu Woskries!” On rzeczywiście Zmartwychwstał” – mówił sobie Kostia, patrząc na mokre od deszczu gałęzie akacji za oknem. Czasem wiatr, jakby rozzłościwszy się, naleciał na drzewo, zmuszając gałęzie kołysać się do góry i do dołu, i wtedy Kosti wydawało się, że to one machają do niego, jakby zapraszając do nocnego królestwa snu…

…Kostia szedł przez sad, ale deszczu już nie było. Było jeszcze ciemno, ale czuło się, że wkrótce niebo na wschodzie pojaśnieje, a potem wzniesie się słońce, i ciemne drzewa, rosnące w sadzie, staną się, pewnie, całkiem innymi, życzliwymi i zielonymi. A tymczasem Kostia odczuwał strach, chociaż ze wszystkich sił starał się wyglądać na spokojnego, żeby jego nowy przyjaciel Ruwim nie pomyślał, że jest tchórzem. Ruwim był miejscowym chłopcem i pokazywał Kosti ciekawe miejsca rejonu, w którym on żył.

- To sad wujka Iosifa. Wujek Iosif jest dobry! Nawet jeśli zauważy, że my bez pytania weszliśmy do jego sadu, on nie będzie krzyczeć. Ale teraz wszyscy śpią, oprócz, pewnie, rzymskich żołnierzy, ochraniających grób – opowiadał Ruwim.

- Jaki jeszcze grób? – u Kosti po plecach przebiegły mrówki.

- No, pieczarę, gdzie pochowany Jezus.

- Jezus?! Tu, w tym sadzie pochowany jest Jezus?

- Tak, a ty myślałeś, że po co ja ciebie tu przyprowadziłem, patrzeć na te drzewa?

Kostia nie wierzył swoim uszom.

- Tylko cicho – uprzedził Ruwim. – Jeśli żołnierze nas zauważą, nam się nie uda.

Oni przeszli nieco w głąb sadu, i Kostia ujrzał połyskujące miedziane hełmy rzymskich żołnierzy.

- Uch ty, jak błyszczą – wyszeptał.

Wejście do pieczary było zamknięte wielkim kamieniem, którego nie mogliby odwalić nie tylko Kostia z Ruwimem, ale, pewnie, nawet sześciu silnych żołnierzy-ochroniarzy.

- A kiedy On umarł? – zapytał szeptem Kostia.

- A oto już trzeci dzień będzie. Mówią, że On był bardzo dobrym nauczycielem, sprawiedliwym i życzliwym. Niektórzy nawet mówili, że On – Mesjasz, Boży Syn, dlatego że On dokonał wielu różnych cudów. Ale teraz, kiedy Go ukrzyżowali, już nikt w to nie wierzy. Wielu nawet śmiało się z Niego, mówili, żeby On dokonał jeszcze jednego cudu i zszedł z krzyża, ale On nic im nie odpowiadał, a tylko patrzył na nich z wysokości…

- Słuchaj – przerwał mu Kostia. – Przecież jeśli dziś już trzeci dzień, to On teraz powinien Zmartwychwstać!

- Nie hałasuj – przerwał mu Ruwim – bo usłyszą. Ludzie nie zmartwychwstają na trzeci dzień po śmierci.

- Na pewno Zmartwychwstanie! On przecież nie po prostu człowiek, On – Boży Syn!

- Ty skąd to wiesz?

- Chodź, podejdziemy bliżej, zaraz sam zobaczysz.

Kostia schwycił swego przyjaciela za rękaw i pociągnął ku pieczarze, starając się jednak, żeby żołnierze ich nie zauważyli.

Ale nie zdążyli oni podejść do grubego drzewa, za którym chcieli ukryć się przed żołnierzami, jak ziemia pod nimi drgnęła. Chłopcy ze strachu przytulili się do siebie. Ziemia pod nogami znów się poruszyła, jakby była całkiem nie ziemią, a czymś chwiejnym i niepewnym. Kostia nie utrzymał się na nogach, a Ruwim złapał się za drzewo jedną ręką, drugą ręką pomagając Kosti wstać. Nagle wszystko ucichło, ale tylko na chwilę. Skądś z góry, wprost obok żołnierzy, opuścił się śnieżnobiały anioł. Jego oblicze tak świeciło, że chłopcy musieli zasłaniać oczy ręką, a żołnierze którzy jeszcze nie doszli do siebie po trzęsieniu ziemi po prostu osłupieli, kiedy go zobaczyli. Nie zwracając na nich uwagi, anioł podszedł do wejścia pieczary i odsunął kamień.

- Oto potężna siła! – powiedział Kostia.

Pieczara otworzyła się. Żołnierze, całkiem oszołomieni, popadali na ziemię, a anioł usiadł na kamieniu i poprawił swoje jasne włosy.

Ku zdziwieniu chłopców, w pieczarze było jasno. Słońce tylko-tylko zaczynało oświetlać niebo, a w pieczarze promieniało jasne światło.

Ruwim ciężko dyszał nad uchem Kosti.

Nagle z pieczary wyszedł młody człowiek w długim białym odzieniu. Popatrzywszy z uśmiechem na anioła, On wzniósł ręce do nieba i zaczął coś mówić.

- On tak podobny jest do Jezusa – rwącym się głosem powiedział Ruwim.

- On Zmartwychwstał! Christos Woskries! – Kostia szarpał Ruwima, ale ten w żaden sposób nie mógł pojąć, co się dzieje.

- Christos Woskries, mówię tobie – omal nie płakał z radości Kostia. – On powinien był Zmartwychwstać, On przecież Syn Boży…

Nagle ktoś położył Kosti rękę na ramieniu. On odwrócił głowę. To była mama.

- Mamo, Christos Woskries! – radośnie zakrzyczał Kostia.

- Woistinu Woskries – uśmiechnęła się mama.

- Woistinu Woskries – powiedział, przechodząc obok, Siergiej. W jego rękach był ręcznik.

Kostia zrozumiał, że zbudził się.

- Christos Woskries! Powiedział im spotkany na przystanku autobusowym kolega taty Michaił Gennadijewicz.

- Woistinu Woskries! – głośno, tak, że wszyscy, stojący na przystanku, popatrzyli w jego stronę, odpowiedział Kostia. – Woistinu Woskries! – powtórzył on, jakby dając wszystkim do zrozumienia, że wierzy w to, co mówi.

Michaił Gennadijewicz, jak dorosłemu, podał mu rękę.

 

Mama usłyszała – Julia Razsudowskaja

Była Wielka Sobota. Deszczowa z rana pogoda zmieniła się. Słońce przyjaźnie grzało, i powietrze, wilgotne i ciepłe, było świeże i czyste, pomimo późnej już pory dnia. Na ulicach, dzięki ładnej pogodzie, mrowiło się mnóstwo ludzi i załatwiających sprawy i spacerujących. Wszyscy przygotowywali się do powitania święta, wszyscy szli z pakietami: jedni nieśli kwiaty, inni pudełka słodyczy, jeszcze inni paschy i malowane jajka; chłopcy z różnych sklepów roznosili zakupy. Jednym słowem, wszyscy bardzo śpieszyli się, popychali się i nie zauważali swojej nieuprzejmości, zajęci swoimi myślami.

Przy bramie pewnego ogromnego wielopiętrowego domu na zatłoczonej ulicy stała zamyślona około 10 letnia dziewczynka. Po jej stroju i wielkim czarnym kartonowym pudełku można było od razu domyślić się, że to – dziewczynka z pracowni damskich strojów, posłana dla dostarczenia uszytej sukni. Ona była bardzo zatroskana. Kilkakrotnie sprawdzała swoje dwie kieszonki, wyjmowała z nich za każdym razem naparstek, brudną chusteczkę do nosa, podobną raczej do zabrudzonej szmaty, porwane rękawiczki i jakieś gałganki, ale najwyraźniej, tego, co ona szukała, nie było. Twarzyczka jej stawała się coraz bardziej wystraszona i, w końcu, wykrzywiła się wyrazem przerażenia i bezradności. Ona głośno zapłakała i pochlipywała: - „Ona zbije mnie, zbije. Co mam robić, komu oddam suknię?”

Oczywiście, nikt z przedświątecznego tłumu nie zwrócił uwagi na płaczące dziecko, i niewiadomo, ile czasu przestała by dziewczynka, płacząc i nie wiedząc, co począć w swoim nieszczęściu, jeśli by przypadkiem nie wyszedł stróż sprawdzić porządki na podwórzu.

- Czego ty tu ryczysz? Ciężko nieść, czy co? – zapytał, podnosząc z ziemi pudełko i oglądając maleńką, chudziutką, pobladłą ze strachu, dziewczynkę.

- No, odpocznij, odpocznij. Chodź tu – mówił on, prowadząc ją pod bramę, gdzie stała ławka. – Siadaj, odpocznij, dokąd to niesiesz? Daleko jeszcze, czy co? – pytał ze współczuciem i czule pogłaskał główkę płaczącej i poprawił zsuniętą chustkę.

Zamiast odpowiedzi wzruszona niezwykłą czułością biedulka jeszcze bardziej zalała się łzami, ale nagle łzy ustały i, wbiwszy nagle wyschnięte oczy w dobrą twarz mężczyzny, ona zapytała:

- A ona nie wygoni mnie? Wujeczku, ot co ja narobiłam! Zgubiłam karteczkę, dokąd zanieść suknię. A oddać ją trzeba tu, w tym domu. Wujeczku, jesteście tutejsi, wy wiecie. Pani suknie u mojej gospodyni zamawia, ona musi przed godziną piątą, na jutrznię się ubrać. Pani dużo ubrań szyje u gospodyni, i gospodyni bardzo ją lubi. Ona mnie zbije, jeść nie da, jeśli ja wrócę z powrotem z suknią, i ona powiedziała mi: – „Kaśka, pośpiesz się, ty jeszcze musisz iść na Mikołajewską, jak wrócisz. Jeszcze drugą suknię zanieść”.

Dziewczynka pośpiesznie opowiadała swoje nieszczęście, i wielkie smutne jej oczy z błaganiem i nadzieją patrzyły w twarz zbawiciela, jakim wydał się jej teraz ten obcy i czuły wujek.

- Widzisz ty, jaki problem, u nas tu mieszkań jaśniepańskich, ważnych, 60, czyż można je wszystkie obejść i zapytać, komu. A i pora, już po piątej – popatrzył na zegar. – No, dobrze. A jak nazwisko tej twojej gospodyni-madamy?

- Anna Jegorowna, my wszyscy ją tak nazywamy, a więcej ja nie wiem – śmiało odpowiedziało ośmielone dziewczę.

- Oto tak – zagwizdał stróż – jak to wychodzi; nie, Katiusza, moja droga – dotknął on znów jej głowy. – Dziś nic tobie nie mogę pomóc, jaki dziś dzień, sama wiesz. Musimy, my służący, porządek w porę zaprowadzić, i do łaźni pójść. A ty nawet nazwiska swojej madamy nie znasz, znaczy, sprawy twojej nie mogę powierzyć pomocnikom, a musiałbym sam załatwić.

Dziewczynka prosząco, ze zmieszaniem patrzyła, najwyraźniej nie rozumiejąc, o co chodzi.

- Oto co ja tobie powiem – kontynuował rozmowny wujek. – Pudełko ty zostaw u mnie, przyjdź jutro, i my odszukamy, czyja to suknia, a gospodyni nic nie mów: powiedz, pudełko pani u siebie zostawiła.

I on pogłaskał jeszcze raz śliczną główkę, całkiem przekonany, że groźna godzina ominie dziecko, a potem wszystko się ułoży, może uprosi panią o wybaczenie maleńkiej zamorzonej i zapracowanej dziewczynce ze względu na wielkie święto Zmartwychwstania Chrystusa.

- No, biegnij do domu szybciej, nie płacz – stróż czule odprowadził dziewczynkę do bramy i wziął od niej pudełko.

Podbudowana i uspokojona Katia szybko udała się w powrotną drogę, która była dość daleka. Ale snujący się tłum przeszkadzał jej, i chcąc-nie chcąc musiała przeciskać się. W jednym oknie, do którego przycisnęli ją przechodnie, ona zobaczyła, że już 6 godzina.

„A gospodyni kazała o godz. 5 być w domu” – przemknęło jej w głowie. Znów strach ogarnął biedulkę. Przypomniała sobie, jak zła jest Anna Jegorowna, kiedy się rozgniewa, jak ona zawsze boleśnie ciąga za uszy, jak krzyczy, tupie nogami, jak obiecuje odesłać ją z powrotem do ciotki. I Katia zatrzymała się zdecydowanie. W jej mózgu przewijały się wszystkie byłe przypadki gniewu gospodyni.

Nie, ona nie wróci do gospodyni. Co ją czeka tam w pracowni? Anna Jegorowna bardzo zła cały dzień; ona ją zbije, zamknie w ciemnej chłodnej komórce albo, jeszcze gorzej, wygoni na ulicę. Lepiej sama pójdzie do ciotki i opowie swoją biedę – zdecydowała Katia – przecież jej ciotka jest dobra, ona kocha Katię, ona oddała ją na naukę taką małą tylko z powodu biedy.

Od płaczu, strachu i ciężkich rozmyślań Katia zmęczyła się. Przytuliła się do budynku i nie ruszała się… A wspomnienia o poprzednim życiu, kiedy żyła jej mama, natrętnie lazły do zmęczonej głowy. Jak wesoło było w ten dzień malować jajka, przygotowywać paschę…

Z jaką niecierpliwością oczekiwała ona, kiedy rano mama podejdzie do niej z czerwonym jajkiem pochristosować się (przywitać się po paschalnemu i złożyć życzenia)! I Kati nieodparcie zachciało się na maminą mogiłę. Ona doskonale wiedziała, gdzie pochowana była jej mama: często bywała tam z ciocią. Tylko to daleko daleko, ale Katia postanowiła iść. Kiedy doszła do cmentarza, już zmierzchało. I tam też wszystko przypominało nadejście Światłego Święta: mogiły były przyozdobione, wszędzie kwiaty, ścieżki posypane piaskiem, stróże rozwieszali lampki koło cerkwi i ustawiali jakieś stoły.

Katia doszła do ukochanej mogiły, usiadła na wzgórku, modliła się gorliwie, sama nie wiedząc, jak i o co, i przekazywała mogile biedę jaka ja spotkała, swój strach powrotu do gospodyni, i tak mówiła, jakby mama jej siedziała obok żywa. Ona nie zauważyła, jak ciągle ciemniało i ciemniało, i, w końcu, nastała cicha, ciepła jasna kwietniowa noc.

Dziewczynka postanowiła doczekać się na cmentarzu ranka i poszła pod cerkiew.

Na bogatych mogiłach paliły się łampadki, koło cerkwi było mocno oświetlone. Ona zatrzymała się w pobliżu i zaczęła obserwować. Chodziło wielu ubogich (żebraków).

Nagle do bramy cmentarnego ogrodzenia podjechał wystrojony samochód-kareta. Wysiadła z niego młoda pięknie odziana dama w jasnej sukni i panicz. Oni poszli na spotkanie mężczyźnie, niosącemu ogromny kosz kwiatów, i wszyscy razem skierowali się ku świeżej ozdobionej wieńcami jodłowymi mogile niedaleko skulonej Kati. Dama wskazywała jak rozstawiać doniczki, długo i wiele razy je przestawiali, i kiedy, w końcu, człowiek odszedł, dama usiadła na zrobionej obok mogiły ławce i zamyśliła się. Siedziała smutna, milcząca, ile nie zagadywał jej towarzyszący panicz, ona tylko kiwała głową. Katia pomyślała: – „Oto i bogata pani, a taka smutna, z powodu kogo ona się smuci?” – Bardzo ją to zainteresowało, i podeszła bliżej, oglądając piękne białe lilie i róże, ubolewając, że ona biedna, nie mogła przynieść kwiatka swojej mamie.

Dama nagle popatrzyła na dziewczynkę, chciała coś powiedzieć, ale łzy pociekły jej z oczu i, jakby odgadując pragnienie dziecka, zerwała różę i podała dziewczynce.

- Pora do cerkwi – przypomniał mężczyzna, i dama, pocałowawszy mogiłkę i poprawiwszy na niej wielkie czerwone jajko z kwiatów, wyszeptała: – „Mamusiu, ja przyjdę do ciebie jeszcze, powiedzieć „Christos Woskriesie”. – Oni odeszli. Katia odprowadzała spojrzeniem piękną damę i migiem odniosła podarowany kwiatek na mogiłę swojej mamy. W tym czasie uroczyście-majestatycznie szedł krestny chod (procesja) wokół cerkwi, płynnie kiwały się chorągwie w spokojnym powietrzu, i daleko-daleko niósł się głośny śpiew, dzwony dźwięczały i mieniły się cieniutkimi głosami, świece modlących się migotały i kołysały się, tworząc poruszające się ogniki. I zrobiło się tak wesoło, radośnie, że Katia zamarła w zachwycie i bardzo, żałowała, kiedy krestny chod wszedł do cerkwi. Zmęczenie zrobiło swoje, bolały nogi, trzeba było posiedzieć, i Katia poszła ku tej bogatej mogile, gdzie dama dała jej różę. Siadając na ławkę, dziewczynka zobaczyła na piasku coś błyszczącego. Ona zaczęła szperać ręką i podniosła pierścień.

„To pewnie zgubiła ta dama – pomyślała Katia – trzeba jej oddać. A jak to zrobić? A jeśli ona tu więcej nie przyjdzie”. – Niewiele pomyślawszy, dziewczynka postanowiła pójść do samochodu i tam czekać, kiedy ci państwo pojadą do domu.

Ona zawiązała pierścień w chusteczkę do nosa i, mocno ścisnąwszy go rączką w kieszonce, bała się poruszyć, żeby nie zgubić znalezionego. Czekać nie musiała długo.

Dama i panicz zbliżali się do samochodu. Dama gorzko płakała.

Katia szybko do niej podeszła.

- Może, pani pierścionek zgubiła, tam, na mogile, u pani mamy? – zapytała.

Dama schwyciła dziewczynkę za rękę.

- Andrusza, Andrusza! – wykrzyknęła ona – jakie szczęście, jaka radość! Zguba tego pierścionka była dla mnie nową biedą, to pierścionek mamy, który ona tak lubiła.

Ty skąd jesteś, dziewczynko? Jesteś córką stróża, chyba? Co ty robisz sama tu w nocy, dlaczego nie jesteś w domu? – zasypała ona pytaniami Katię.

- Ja nie mieszkam tu, ja przyszłam na mogiłę do mamy – ledwie wybełkotała dziewczynka.

Niepokoje całego dnia wywarły działanie na wątły organizm dziecka, i Katia, jak podkoszona upadła na ręce podchwytującego ją panicza.

Młodzi ludzie zawieźli ją do siebie do domu i następnego dnia, poznawszy całą jej historię, czasowo ją przygarnęli, póki ona całkiem doszła do siebie, a potem na pamiątkę jej postępku zabezpieczyli ją materialnie, tak że ciotka mogła wziąć do siebie siostrzenicę i dać jej przyzwoite wykształcenie.

 

Wydarzenie w Wielkie Święto – Nikołaj Jakubowskij

To było dawno. Nawet bardzo dawno, a jednak do tej pory nie mogę wspomnieć sobie o tym wydarzeniu, bez tego, żeby rumieniec nie oblał mojej twarzy i łzy nie podeszły do gardła.

Miałem zaledwie dziesięć lat, ale moja sytuacja społeczna (byłem gimnazistą pierwszej klasy) podnosiła mnie we własnych oczach znacznie wyżej niż półtora arszyn (ok. 1 metr) od ziemi. Z pogardą patrzyłem na swoich rówieśników, nie mających tak zaszczytnego tytułu, gardziłem realistami z żółtą obwódką i z pogardą odnosiłem się do dziewczynek w moim wieku. Włożywszy jasnoszare palto ze srebrnymi guzikami, postawiłem krzyżyk na wszystkim, co interesowało i pociągało mnie wcześniej, porzuciłem gry, uważając je za hańbiące mój tytuł i, jeśli kiedykolwiek przypominałem sobie o nich, to nie inaczej, jak o tym dawno minionym czasie, kiedy „byłem maleńki”. Teraz przecież stałem się dużym powinienem zajmować się poważnymi sprawami. Chodziłem po pokojach jak głęboko zamyślony, założywszy ręce za plecy, pogwizdując „czyżyka”, ponieważ, ku swemu zmartwieniu, nie znałem więcej żadnego motywu. Poprzednie swoje znajomości postarałem się zerwać i nawet byłem o tyle okrutny, że posłałem swojej byłej przyjaciółce Soniczce Bataszewoj karteczkę, informującą, że „między nami wszystko skończone”.

Swoje sympatie przeniosłem na Katieńkę Podobiedową, czternastoletnią dziewczynkę, córkę generała, naszego dalekiego krewnego. Ta okoliczność, że Katieńka pozwoliła mi tak po prostu bywać w ich domu, jeszcze bardziej wywyższyło mnie w moich własnych oczach, i ja każdego ranka usilnie nacierałem swoją górną wargę naftą, żeby szybciej wyrosły mi wąsy.

Tak więc, jestem już duży, przyjęty w najlepszych domach Petersburga, u Podobiedowych bywam swobodnie, co jeszcze potrzebne zaczynającemu życie młodemu człowiekowi?

Jednak do pełnego szczęścia brakowało mi jeszcze munduru. Ciemno-sinego munduru z błyszczącymi guzikami, z wysokim kołnierzem, obszytym złotymi galonami, i z dwoma kieszeniami z tyłu. O, te kieszenie! Dokładnie takie jak u surduta taty. Kieszenie z tyłu! Nie, wy nie wiecie, co znaczy mieć kieszenie z tyłu. To przecież jest tak dumne, tak solidne! Pragnienie mieć mundur nie dawało mi spokoju ani w dzień, ani w nocy. Mundur stał się mi niezbędny, jak chleb, jak powietrze. Nie, jeszcze bardziej…

Już trzy miesiące „podjeżdżałem” do rodziny z napomknieniami w sprawie munduru. Każdego dnia przy obiedzie, starałem się pokazać siebie spokojnym, i jakby z żalem, mówiłem, że „wydaje się”, według nowych regulaminów, wszyscy gimnaziści muszą mieć mundur. A kiedy mnie pytano: „ty bardzo chcesz mieć mundur?” ja spokojnie odpowiadałem:

- Czegóż chcieć, każą, więc mimo woli włożysz.

Jednak, jakby to nie było, ale pod Paschę, pod tę samą Paschę, o której ja bez łez nie mogę wspominać, uszyli mi mundur.

O, to był najszczęśliwszy dzień w moim życiu! Jak teraz pamiętam, ile wysiłku kosztowało mnie udowodnić, że on wcale nie jest zbyt wąski i nie ciśnie mi gardła, chociaż tak naprawdę, czułem się w nim jak w pieluchach i dosłownie nie mogłem oddychać. Ale wciągałem w siebie powietrze, podciągałem brzuch i udowadniałem wszystkim, że mundur szybciej jest zbyt szeroki niż wąski. Bałem się choć na chwilę wypuścić go ze swoich rąk, żeby nie stracić ostatecznie.

Kiedy krawiec poszedł, najpierw obejrzałem kieszenie. Wszystko w porządku, moja „duma” okazała się na miejscu. Całą godzinę nie chciałem zdejmować z siebie swojej zdobyczy, i z powagą chodziłem z kąta w kąt, założywszy ręce za plecy i trzymając dwa palce prawej ręki w drogocennej kieszeni. Nie, tylko popatrzcie, ile powagi!

Z niecierpliwością zacząłem oczekiwać tego dnia, kiedy włożywszy swój nowy mundur, pójdę samodzielnie, bez starszych, na wizyty.

A wizyt było wiele. Nawet sporządziłem całą listę osób, którym będę musiał poświadczyć swój szacunek, żeby o kimś nie zapomnieć i nie obrazić. Przede wszystkim do dyrektora gimnazjum – wpisać się do księgi, potem do babci, mamy ojca; stamtąd do dziadka, ojca mamy; potem do cioci Soni, do wujka Witi i w końcu, do Katieńki Podobiedowej. Celowo zostawiłem wizytę u Ktieńki pod koniec, choć oni mieszkali na drugim rogu Newskiego, żeby, uporawszy się z nieprzyjemnymi służbowymi wizytami, odpocząć w miłym damskim towarzystwie.

Rankiem w Wielkie Święto wstałem wcześniej niż zwykle i wziąłem się skrobać i czyścić swój nowy mundur. Nie zostawiwszy na nim ani jednego pyłku, uroczyście przystąpiłem do obleczenia.

Całą godzinę przed wielkim lustrem to zdejmowałem, to wkładałem mundur; dwadzieścia razy przewiązywałem krawat i dopiero koło godziny 11 byłem na tyle przyzwoicie ubrany, że mogłem z czystym sumieniem wybrać się z wizytami. W pośpiechu wypiwszy szklankę (zauważcie szklankę, a nie filiżankę) kawy, ja, wyperfumowany kwiatową wodą kolońską, w białych fildekosowych rękawiczkach, bez palta (Pascha była ciepła), wypełniony własną godnością, wyszedłem na ulicę.

Dzień ciągnął się skandalicznie. Wszędzie tak strasznie zatrzymywali, że dopiero o wpół do trzeciej mogłem, w końcu, zadzwonić do bramy domu Pdobiedowych.

U Podobiedowych było dużo gości. Wytworne ważne damy, wystrojeni mężczyźni we frakach, haftowanych złotem mundurach, wojskowi, cywile, wypełniali salon. Słychać było jakiś zgiełk głosów: żarty, śmiech, śpiewy – wszystko zlewało się w coś potężnego i nieokreślonego.

Widok tego wielkiego wspaniałego towarzystwa na tyle oszołomił mnie, że zamiast nonszalancji (śmiałości), z jaką zamierzałem wkroczyć do salonu, lękliwie zatrzymałem się u samych drzwi i szurnąłem nogą, oddając ogólny pokłon.

- A oto i przyszły minister zawitał – usłyszałem głos generała (on zawsze nazywał mnie ministrem) – łaskawie zapraszamy, łaskawie zapraszamy. Katieńka – krzyknął on zwróciwszy się do przeciwległych drzwi – biegnij szybciej, minister przyszedł.

- Koleńka? – dał się słyszeć z sąsiedniego pokoju pytający głos Kati – niech idzie tu, ja jestem z gośćmi.

Dźwięk jej głosu dodał mi odwagi, i już bardziej swobodnie obszedłem po kolei wszystkich gości i, delikatnie szurając nogą, pozdrowiłem wszystkich ze Zmartwychwstaniem Chrystusa.

Spocznij! Nieśmiałość jak ręką odjęło. Dumnie i z powagą przekraczam próg małego salonu i oddaję ogólny pokłon, z gracją pochylając się do przodu.

- Witajcie, Kola – uśmiechając się i wyciągając do mnie rękę, powitała mnie Kasieńka – zamęczyli pana, biedaczku. Poznajcie się państwo,– całkiem dorosłym tonem, dodała i, przymrużywszy oczka, wieloznacznie popatrzyła na mnie: „Oto, niby, jak ja umiem mówić”.

Nie wiem, czy miała Katieńka jakieś złośliwe zamiary, czy chciała mi pokazać, że ona jest już dorosła, czy to jej przypadkowo tak udanie wyszło, ale ja wtedy zrozumiałem tę frazę jak wyzwanie i musiałem, tak czy inaczej, podtrzymać honor swego munduru.

Usilnie zamrugałem oczami, wymyślając jakiś fortel, który mógłby podnieść mnie w oczach obecnych. W końcu wyjście wymyślone. Dumnie przeszedłem z kąta w kąt po pokoju, wyjąłem ze sławnej kieszeni chusteczkę, otarłem swoją łysinę, i, uczyniwszy męczeńską minę, przeciągnąłem: „Uf, zmę-czy-łem się”. Potem, obróciwszy się na obcasie i pochyliwszy do przodu cały korpus, co jak mi się wydawało, powinno być bardzo ładne, z powagą podszedłem do Katieńki i nie usiadłem, a wprost upadłem na krzesło.

- Dziś taka wspaniała pogoda, że…

Ale nie mogłem dokończyć, ponieważ włosy stanęły dęba na mojej głowie. Poczułem pod sobą coś wilgotnego i klejącego się.

W oczach wszytko zaczęło wirować: stół, gości, Katieńka – wszystko wirowało i skakało przede mną. Krew uderzyła mi do twarzy, i poczułem, że czerwienieję, jak jakiś przedszkolak.

Boże mój, przecież to ja usiadłem na jajko, które sam położyłem u babci do swojej „dumy”.

„Ale dlaczego jajko na miękko? Jaki dureń na Paschę gotuje jajka na miękko?” – pomyślałem złośliwie, nie wiedząc, jak wybrnąć z głupiej sytuacji. Jednak moje zmieszanie mogą zauważyć. Wziąłem się w garść, zebrałem całe swoje opanowanie i postarałem się spędzić rumieniec z twarzy.

Nie wiem, co plotłem, jakie głupstwa gadałem, pragnąc ukryć swoje zmieszanie, nic nie wiem; minuty wydawały mi się godzinami, nie wiedziałem gdzie się podziać i gotów byłem zapaść się pod ziemię.

- No, wystarczy siedzieć, chodźmy się bawić – wyskoczyła nagle Katieńka, schwyciwszy mnie za rękaw. „Koleńka, biegnijmy, będzie pan moim kawalerem”.

Ale Koleńka nie mógł ruszyć się z miejsca. Koleńka przyrósł do krzesła i bał się ruszyć, żeby zdradzieckie jajko nie pociekło na podłogę. „A jeśli mogą pomyśleć że…”. – przemknęło przez moją myśl, i krew zmów uderzyła mi do głowy. Siedziałem nie żywy, ani martwy, czując, że moje oczy napełniają się łzami. Język odmawiał posłuszeństwa, ręce się trzęsły.

- A co z panem? Pan chory? Dlaczego pan taki czerwony? – obstąpiły mnie dziewczęta.

Zbawienna myśl olśniła mnie. Wykrzywiłem okropny grymas, potem zmusiłem się do uśmiechu i ledwie słyszalnie wyszeptałem:

- Nic to, przejdzie… mrówki (ciarki) przeszły – i zacząłem usilnie rozcierać sobie nogę.

- A… mrówki, no, to się zdarza – zaśmiały się dziewczyny.

- U maleńkich – zjadliwie dodała Katieńka i, nie zaszczyciwszy mnie nawet spojrzeniem, wyszła z przyjaciółkami z pokoju.

Bardziej znieważyć mnie nie mogła.

- U maleńkich, dura! – mruknąłem w ślad za nią.

* * *

Zostałem sam. Co robić? Dokąd uciekać? Nie ma dokąd: z jednej strony słychać głosy starszych, z drugiej – śmiech dziewcząt. Sytuacja bez wyjścia. Popatrzyłem w lustro. Z tyłu na mundurze prezentowała się wielka żółta plama.

„Przesiąkło, Boże mój, przesiąkło” – pomyślałem z przerażeniem.

Jednak trzeba było działać, w każdej chwili mogły wrócić dziewczęta, i wtedy co? Znów mrówki? Z dwojga złego trzeba wybierać mniejsze. Jeśli przechodzić pokój, to już lepiej obok starszych.

Trzeba tylko zrobić tak, żeby nie zauważyli. Zakryłem obiema rękoma niefortunną plamę z tyłu i ile sił w nogach rzuciłem się biec przez salon.

- Dokąd? Dokąd, ministrze? Usłyszałem nagle za sobą głos generała. – A… no biegnij, biegnij szybciej, drugie drzwi w końcu korytarza.

Nie zdając sobie z tego sprawy, biegłem korytarzem.

„Boże mój, przesiąkło! Boże mój, przesiąkło! Boże mój, przesiąkło!” – instynktownie powtarzałem w myślach to samo zdanie.

* * *

Znalazłem zbawicielkę w osobie kucharki Marfy, na którą wpadłem po drodze. Usłyszawszy o nieszczęściu i dokładnie obejrzawszy mój garnitur, ona oświadczyła, że to jajko, i że trzeba je szybciej zmyć, bo będzie plama.

- Posiedź tu – dodała, wskazując łazienkę – a ja zaraz zapiorę.

- Marfa, gołąbeczko – zacząłem błagać – żeby państwo nie dowiedzieli się.

- Siadaj już, tam gdzie mówiłam, żeby państwo nie dowiedzieli się – przedrzeźniła mnie – bardzo jesteś potrzebny, cóż ja meldować, czy co, pójdę, i bez ciebie spraw dużo.

Uspokoiłem się.

„Prawda, co ona meldować, czy co pójdzie” – uznałem – i bez sprzeciwu pozwoliłem zdjąć z siebie swoje mundurowe spodnie i zostałem czekać na nią w samym mundurze (marynarce). Munduru nie oddałem, nie chcąc zostawać w samej bieliźnie i uznałem, że zaprać go można będzie potem, kiedy wyschną spodnie.

Zatrzymałem się przed lustrem i mimowolnie podziwiałem siebie. W pięknym mundurze i w białych rajtuzach wydałem się sobie podobnym do Napoleona.

„Jak pięknie – pomyślałem – dlaczego to w gimnazjum nie zalecane jest do munduru białych spodni? Zupełnie Napoleon”.

Zapomniałem już o swoim nieszczęściu, o tym, że jestem w łazience i czekam, kiedy przeschnie mój garnitur. Byłem już nie gimnazistą, a nie mniej nie więcej jak władcą Francuzów, imperatorem Napoleonem. Stałem przed lustrem, zachwycając się sobą, i dowodziłem wojskami, przyjmując najróżnorodniejsze pozycje. Przyjście Marfy przywróciło mnie do rzeczywistości i zdecydowało o losie jednego z większych starć. Zdjąwszy ze mnie mundur, ona pozbawiła mnie możliwości kontynuować podbój świata, i ja, chcąc nie chcąc, musiałem znów przemienić się w zwykłego gimnazistę.

Bez względu na to, jak bardzo starałem się przekonać Martę, by nie pozbawiła mnie mojej ostatniej dekoracji, pozostała nieugięta.

- Zaschnie, wtedy nie odmyjesz, a czekać, póki „one” wyschną, to będziesz musiał dwie godziny w pustym pokoju siedzieć.

- A jeśli kto przyjdzie?

- Bardzo ty potrzebny, siedź że – gniewnie zaburczała i wyszła, klasnąwszy drzwiami.

Oto już całą godzinę, jak siedzę sam w łazience.

Słyszałem, jak wybiła czwarta, następnie piąta, a Marfy ciągle nie ma i nie ma. Znaczy, zapomniała albo posłali ją dokądś. Kilka razy wychodziłem na zwiady, wysuwając swój nos z łazienki i cichutko wołając ją: „Marfa, Marfa” – żadnej odpowiedzi. Cały czas jestem w strachu od tego, że ktoś wejdzie i zastanie mnie tu, przemyślałem cały mózg, ale nie mogłem znaleźć żadnego wyjścia.

Dziewczęta biegają po całym domu i szukają mnie. Chwała Bogu, że nie zajrzały tu, choć na wszelki wypadek, znalazłem sobie miejsce, gdzie się schować. Tam nie polazą szukać. To szafeczka pod umywalką. Wyjąłem wiadro i mogę tam z łatwością się zmieścić. Chwała Bogu, że jestem taki maleńki.

No, zdaje się idzie. Słychać kroki po korytarzu. Tak, to jej kroki.

Rzucam się do drzwi na spotkanie, i w przerażeniu odskakuję do tyłu: po korytarzu, swoim chwiejnym krokiem, idzie generał.

- Ratuj się, kto może – bezmyślnie mówię i rzucam się do swojej skrytki.

Dobrze, że się ukryłem: on idzie tu. A jeśli zobaczy. Moje serce bije tak mocno, że jego uderzenia powinny być słyszalne po całym domu. Bieda, usłyszał, idzie prosto do umywalki. Zaraz otworzy drzwiczki. Co to będzie?

Ale drzwiczki nie otworzyły się. Stało się coś gorszego. Rozumiecie? Ja siedziałem bojąc się poruszyć, żeby nie zdradzić swojej obecności, a z góry na mnie lały się potoki mydlanej wody. Pierwszy strumień dostał się mi, akurat po głowie, potem pociekło po szyi, po plecach, po piersi. A ja siedziałem jak dureń. Zamiast tego, żeby krzyknąć: „Generale, ja tu jestem, nie myjcie się” – gapiłem się bezmyślnie w ciemny kącik szafki umywalki i myślałem... o tym, jakim mydłem myje się generał.

- Ach tak, konwalia – nagle domyśliłem się, i przypomniałem sobie, że rano przed wyjściem perfumowałem się kwiatową wodą kolońską o zapachu „konwalia”

Generał umył się i, coś pogwizdując, wyszedł z łazienki.

Mówią, że bieda nigdy nie przychodzi jedna. Nie zdążyłem wyleźć ze skrytki, zdjąć swoje buty i koszulę, żeby choć trochę wycisnąć ją, jak na korytarzu znów dały się słyszeć kroki. Ale nie ucieszyłem się nimi, tak jak za pierwszym razem. Doskonale wiedziałem, że to nie Marfa, ponieważ wyraźnie rozróżniałem głosy Katieńki, Lizy Pogankinej, Wiery Szugaljewej, Warieńki Lilinej i wielu innych dziewczynek. Ich wesoły pełen radości życia śmiech dolatywał do mnie coraz wyraźniej i wyraźniej… Wątpliwości nie było: one idą do łazienki. Co robić?

Rozmyślać nie było kiedy. Rzuciłem się ku umywalce, ale przypomniawszy tylko co przyjętą kąpiel, z przerażeniem odskoczyłem od niej. Nieszczęsny, nie zdałem sobie sprawy, że zmoknąć na mnie nic już więcej nie może, ponieważ koszulkę i tę zdjąłem z siebie. Ale zwlekać nie można.

Szybko obejrzawszy całe pomieszczenie, zauważyłem wbudowaną w ścianę szafę ubraniową (jak ja jej wcześniej nie widziałem). Jeszcze sekunda, i ja, skuliwszy się w kąciku szafy i zasłoniwszy się wiszącymi sukniami, oczekiwałem tego, co pośle mi zły los.

Dziewczęta weszły do łazienki.

- No, patrzcie, oto moja nowa suknia – usłyszałem głos Katieńki i w tejże chwili w szafie zrobiło się jasno, jak na ulicy.

Szczegółów tego, co wydarzyło się potem, nie pamiętam. Pamiętam tylko, że, schwyciwszy wszystko, co wisiało w szafie, wyrzuciłem na stojące dziewczynki i, wykorzystując ich przerażenie, rzuciłem się do ucieczki.

Jak ja uciekałem! Ach, jak uciekałem! Źle znałem rozkład mieszkania Podobiedowych i dlatego nie zdawałem sobie sprawy dokąd biegnę.

Kiedy teraz, wiele lat później, siedzę w kinie i widzę ulubiony prze publiczność obraz, przedstawiający ucieczkę jakiegoś łotrzyka od swoich prześladowców, przypominam swoją niefortunną wizytę u Podobiedowych.

Moi prześladowcy: wszyscy goście z gospodarzem domu na czele, nie wiedząc, co się stało, i nic nie rozumiejąc – pędzali za mną po wszystkich pokojach, jak za zającem. Kiedy zauważyłem, że niektórzy z nich pobiegli mi naprzeciw, nic mi więcej nie zostawało, jak wyskoczyć przez okno. Dobrze że mieszkanie było na parterze. Nic nie pamiętając i nie rozumiejąc, pędziłem po Newskim Prospekcie, pod rechotanie i pojękiwanie dorożkarzy i przechodniów. Jak dopadłem do domu, jak trafiłem do swego pokoju, nie pamiętam. Po około trzech godzinach, nieco doszedłszy do siebie, postanowiłem, że po takim zdarzeniu, nie mam prawa zostać przy życiu i powinienem umrzeć…

Ale nie umarłem, a następnego dnia, nawet trochę uspokojony pisałem następującą karteczkę: „Miła Katia, wczoraj przypadkowo zapomniałem u was mego munduru i spodni. Bądźcie dobrzy przyślijcie mi je przez naszą pokojówkę Maszę. Szanujący Was Kola”.

 


Do strony głównej