Do strony głównej

Na podstawie  https://azbyka.ru/fiction/rozhdestvenskie-rasskazy-dlya-detej


Dziecięce opowiadania Bożonarodzeniowe

Narodzenie Chrystusa i święta Pascha – są świętami, głównie, dziecięcymi, i w nich jakby wypełnia się siła słów Chrystusa: „Jeśli nie będziecie jak dzieci, nie możecie wejść do carstwa Bożego”. Pozostałe święta nie są tak przystępne dziecięcemu rozumieniu, i są ujmujące dla dzieci bardziej z zewnętrznych okoliczności, niż według wewnętrznego znaczenia…

Narodzenie Chrystusa – Konstantin Pobiedonoscew

Narodzenie Chrystusa i święta Pascha – są świętami, głównie, dziecięcymi, i w nich jakby wypełnia się siła słów Chrystusa: „Jeśli nie będziecie jak dzieci, nie możecie wejść do carstwa Bożego”. Pozostałe święta nie są tak przystępne dziecięcemu rozumieniu, i są ujmujące dla dzieci bardziej z zewnętrznych okoliczności, niż według wewnętrznego znaczenia…

Jednak i z dwóch wymienionych wielkich świąt – dziecko szybciej zrozumie i przyjmie prostym odczuwaniem (zmysłem) Narodzenie Chrystusa (Boże Narodzenie).

Jak szczęśliwe jest dziecko, któremu udawało się słyszeć od czcigodnej, pobożna matki proste opowiadania o Narodzeniu Chrystusa Zbawiciela! Jak szczęśliwa jest też matka, która, opowiadając świętą i wzruszającą opowieść, widziała żywą ciekawość i współczucie w swoim dziecku, i sama słyszała od niego pytania, w których dziecięca fantazja tak lubi pograć, i, zachwycając się (będąc natchniona) tymi pytaniami, śpieszyła przekazywać swemu dziecku własne pobożne uczucia. Dla dziecięcej wyobraźni jest tak dużo pociągającego w tym opowiadaniu.

Cicha noc nad palestyńskimi polami – samotna jaskinia – jasełka, otoczone przez te domowe zwierzęta, które dziecko zna od pierwszych wrażeń pamięci – w jasełkach powite Dzieciątko i nad Nim łaskawa, kochająca matka z zamyślonym spojrzeniem i z jasnym uśmiechem matczynego szczęścia – trzech wspaniałych carów, idących za gwiazdą do ubogiej jaskini z darami – i w oddali na polu pastuszkowie pośród swego stada, słuchający z uwagą radosnej nowiny Anioła i tajemniczego chóru mocy niebiańskich. Potem złoczyńca Herod, prześladujący niewinne Dzieciątko; wymordowanie dzieci w Betlejem – potem podróż świętej rodziny do Egiptu – ileż w tym wszystkim życia i działania, ileż zainteresowania dla dziecka!

Stara i nigdy nie starzejąca się opowieść! Jak ujmująca była ona dla dziecięcego słuchu, i jak szybko zżywało się z nią dziecięce pojmowanie! Dlatego to, jak tylko przypomnisz sobie tę prostą opowieść, zmartwychwstaje w duszy cały świat, zmartwychwstaje całe dawno minione dzieciństwo z jego okolicznościami, ze wszystkimi towarzyszącymi mu osobami, ze wszystkimi jego radościami, powraca do duszy właśnie to tajemne oczekiwanie czegoś, które zawsze bywało przed świętem. Co byłoby z nami, jeśli nie byłoby w życiu takich chwil dziecięcego zachwytu, wzruszenia!

Taki jest wieczór przed Bożym Narodzeniem: wróciłem z całonocnego czuwania i siedzę w domu w tym samym pokoju, w którym upłynęło całe moje dzieciństwo; na tym samym miejscu, gdzie stała moja kołyska, potem moje dziecięce łóżeczko – stoi teraz mój fotel przed biurkiem. Oto okno, przy którym siadywała staruszka niania i przekonywała kłaść się spać, wtedy, kiedy spać się nie chciało, dlatego że w duszy było wzruszenie – oczekiwanie czegoś radosnego, czegoś uroczystego na poranek. To nie było oczekiwanie prezentów – nie – dusza dokładnie czuła, że jutro będzie dzień niezwykły, jasny, radosny, i dokonywać się będzie coś wielkiego. Bywało, położysz się, a dzwon rozbudzi ciebie przed jutrznią, i niania, wstawszy, żeby iść do cerkwi, znów musiała przekonywać dziecko, żeby zasnąć.

Boże! Przecież te same oczekiwania dziecięcych dni odczuwam w sobie i teraz… Jak wszystko jest we mnie ciche, jak wszystko uroczyste! Jak wszystko we mnie oddycha uczuciem przeżytych lat – i z jakim duchowym głodem oczekuję uroczystego poranku. To uczucie – to najdroższy dar nieba, posyłany wśród światowego szumu i krzątaniny dorosłym ludziom, żeby oni żywo wspominali czas, kiedy byli dziećmi, więc byli bliżej Boga i bardziej bezpośrednio niż kiedykolwiek przyjmowali od Niego życie, światło, dzień, pokarm, radość, miłość – i wszystko, czym piękny jest człowiekowi świat Boży.

Ale to oczekiwanie – radości wielkiej i wielkiej uroczystości – nigdy nie było przez dziecko fałszowane. U dziecka minuta oczekiwania tak stapiała się minutą rozkoszy i satysfakcji, że nie było możliwości wychwycić granicy ani środka. Dziecko budziło się rano – z pewnością znajdowało to, o czym myślało wieczorem, spotykało na jawie to, o czym mówiły mu dziecięce marzenia, sny: czyż dla dziecka realność (materialność) – nie to samo co sen (marzenie); jego sen czyż nie jest tym samym, co realność? Dziecko rano budziło się otoczone tymi samymi skarbami dziecięcego życia, które nieświadomie przyjmowało każdego dnia, – tylko rozświetlone świąteczną światłością, osoby, otaczające je, były weselsze, pieszczoty żywsze, zabawy bardziej natchnione. Czegoż więcej dla dziecka? Dziecko nie żałowało rano tego, czego oczekiwało wieczorem: jak nieświadome było wczorajsze oczekiwanie, tak i poranne rozkosze były nieświadome…

O wielka tajemna noc! O świetlisty, uroczysty poranek! Jeśli zapomnę ciebie, jeśli pozostanę obojętny wobec ciebie, jeśli przestanę słyszeć te mowy i słowa, których głosy słyszą w tobie wszystkie wierzące dusze – znaczy zapomnę swoje dzieciństwo, swoje życie i samą wieczność… bowiem czymże innym jest błogosławiona wieczność, jak nie wieczną radością dziecka przed obliczem Boga!

Bożonarodzeniowe święto – Kławdija Łukaszewicz

Daleka Bożonarodzeniowa Wigilia. Mroźny dzień. Z okien widać, jak biały, puszysty śnieg pokrył ulice, dachy domów i drzewa. Wczesne zmroki. Niebo sinieje.

Z Lidą stoimy przy oknie i patrzymy na niebo.

- Nianiu, szybko przyjdzie gwiazda? – pytam.

- Szybko, szybko – pośpiesznie odpowiada staruszka. Ona nakrywa do stołu.

- Nianiu, patrz, oto tam już gwiazda przyszła na niebo – radośnie mówi Lida.

- To nie ta.

- Dlaczego nie ta? Przyjrzyj się dobrze.

- Tamta będzie większa… Ta bardzo maleńka – mówi niania, ledwie spojrzawszy w okno.

- Ty powiedziałaś do pierwszej gwiazdy – ze łzami w oczach zauważa siostra,

- Przecież my zgłodniałyśmy. Bardzo chce się jeść – mówię ja.

- Poczekajcie, dzieciaczki… Teraz już niedługo… Pocierpcie.

- Daj ty im coś przegryźć… Całkiem zamorzyłaś dziewczynki. – Mama usłyszała naszą rozmowę, wyszła ze swego pokoju i mocno nas całuje.

- Ot jeszcze, co wymyśliła!.. Czyż można jeść zanim pokaże się gwiazda? Cały dzień pościły. I nagle nie docierpieć. Przecież grzech – poważnie sprzeciwiła się niania. Nam też wydaje się, że to grzech. Przecież u nas będzie „kutia”. Trzeba jej doczekać się. Dorośli cały dzień pościli i nie jedzą do gwiazdy. My też postanowiłyśmy pościć, jak i duzi… Ale bardzo zgłodniałyśmy i niecierpliwie powtarzamy: „Ach, żeby szybciej, szybciej przyszła gwiazda”.

Niania i mama nakryły stół czystym obrusem i pod obrus położyły siano… Nam to bardzo się podoba. My wiemy, że to robi się ku wspomnieniom wielkiego wydarzenia: Pan nasz urodził się w pieczarze i był położony na sianie.

Nie jedliśmy obiadu, jak zwykle, o trzeciej, a będziemy jeść kolację „z gwiazdą”, to znaczy kiedy ściemni się i na niebie zaświecą pierwsze gwiazdki. U nas będzie „kutia” i ryż, „kutia” z orzechów, pszenicy z miodem i różne postne potrawy z ryb. Oprócz tego na stole postawione będą w słojach pęczki kłosów pszenicy i owsa. Wszystko to wydawało się nam, dzieciom, ważnym i znamiennym. W naszym mieszkaniu było tak czysto sprzątnięte, wszędzie paliły się łampady; nastrój był pełen czci i szacunku, i cały dzień postu i ta „kutia” raz w roku – wszystko mówiło o nadejściu wielkiego święta… Niania, oczywiście, nie raz przypominała nam, że „Mędrcy przynieśli Boskiemu dzieciątku kadzidło, mirrę (olejek), złoto i pszenicę”. Dlatego na Wigilię jest pszenica.

Nasz tatuś był małorusem (nie Rosjaninem a Rusinem – przyp. EM), i wiele obrzędów było wypełnianych ze względu na niego. Gdzieś daleko w małym chutorze Połtawskiej guberni żyła jego matka z siostrą i bratem. I tam oni urządzali swoją ukraińską wieczerzę i „kutię”. Tatuś nam to opowiadał i bardzo lubił ten obyczaj. Ale w szarym domku babci i dziadka też w Bożonarodzeniową Wigilię zawsze była przygotowywana „kutia”… Jak u nich, tak i u nas tego wieczoru obowiązkowo zapraszany był jakiś samotny gość: współpracownik dziadka albo kolega taty, który nie miał gdzie powitać święta. Przygotowawszy „kutię”, wybieraliśmy się na Wsienoszczną (całonocne czuwanie). Ale my z siostrą w niepokoju: oczekujemy czegoś niezwykłego, radosnego. Bo i jak nie niepokoić się: przecież nadeszło Boże Narodzenie. Być może, będzie choinka… Jakie dziecięce serce nie zabije radośnie przy tym wspomnieniu. Wielkie święto Bożego Narodzenia, otoczone duchową poezją, szczególnie zrozumiałe jest i bliskie dziecku… Narodziło się Boskie Dzieciątko, i Jemu chwała, sława i honory świata. Wszystko triumfowało i radowało się. I ku pamięci Świętego Dzieciątka w te dni jasnych wspomnień, wszystkie dzieci powinny weselić się i radować. To ich dzień, święto niewinnego, czystego dzieciństwa…

A tu jeszcze zjawia się ona – zielona piękna choineczka, z którą zachowało się tyle legend i wspomnień… Witaj, pozdrawiamy ciebie, miła kochana choineczko!.. Ty przynosisz nam wśród zimy żywiczny zapach lasów i, oblana ognikami, radujesz dziecięce oczy, jak według starodawnej legendy uradowałaś Boskie oczy Świętego Dzieciątka. W naszej rodzinie był zwyczaj na wielkie święta robić sobie nawzajem prezenty, niespodzianki, niespodziewanie uradować, rozweselić… Wszyscy w tajemnicy przygotowywali swoje rękodzieła, my uczyłyśmy się wierszyków; pod Nowy Rok i na Paschę pod serwetki każdemu kładłyśmy przygotowane prezenty… Nas, dzieci, to bardzo interesowało i cieszyło. Prezenty były proste, tanie, ale wywoływały wielki entuzjazm.

Choinkę pokazywano nieoczekiwanie, niespodzianie, i rodzice, niania i cioteczki przygotowywały ją, kiedy my kładłyśmy się spać.

Na dwa lub trzy dni przed Bożym Narodzeniem mama smutno mówiła: „Biedne dziewczynki, tym razem choinki im nie będzie… Pieniędzy nie ma. A choinki drogie. W następnym roku zrobimy wam wielka piękną choinkę. A w tym roku przeżyjemy jakoś bez choinki”… Przeciwko takim słowom nie można było nic powiedzieć… Ale w przygnębionej dziecięcej duszy jednak krył się i żal, i niewyraźna nadzieja. Wierzysz i nie wierzysz w słowa mamy i bliskich.

Pierwszego dnia Bożego Narodzenia ileż szczęśliwych dziecięcych głów podnosi się ze snu z radosnym marzeniem, w którym zarysowuje się iglaste drzewko, ileż naiwnych oczekiwań wypełnia dziecięcą wyobraźnię… I jak wesoło, kusząco jest marzyć o złotej bożonarodzeniowej gwieździe, o jakiejś lalce, bębenku, jasnych płomykach na gałązkach ukochanego drzewka. U wszystkich dzieci tyle marzeń, życzeń, tyle nadziei związanych ze świętem Bożego Narodzenia.

- Lida, Lida, powąchaj, przecież choinką pachnie – mówię, budząc się bożonarodzeniowego poranka w najweselszym nastroju ducha. Rumiana, pełna twarz siostry odrywa się od poduszki. Ona przezabawnie marszczy swój maleńki nos.

- Tak, pachnie… Prawda… Jakby pachnie.

- A przecież mówili, że choinki nie będzie w tym roku!

- Może, i będzie. W ubiegłym roku też powiedzieli: nie będzie. A potem wszystko było – przypomina siostra. Niania już tu jest.

- Nianiusiu, dlaczego choinką pachnie? – pytam poważnie.

- Skąd nią pachnie… Jeśli nawet wspomnienia o niej nie ma… Wstawajcie, panny-waćpanny. Zaraz „chrystosławy” (kolędnicy, Chrystusa wysławiający) przyjdą…

- To dziadkowi chłopcy?

- Pewnie tak, z gwiazdą. Dziadek im piękną skleił.

- Oczywiście, nasz specjalista ot zabawy starał się dla swoich dzieci… Byłam u nich, cała podłoga w gabinecie zaśmiecona, jakby złotem zalana… A gwiazda płonie, rozbłyskuje… Oto zobaczycie, co to za gwiazda.

W tym dawnym czasie był obyczaj na „chrystosławów” chodzących „z gwiazdą” i śpiewających bożonarodzeniowe pieśni. Zwykle w każdym domu gromadziła się miejscowa biedota: chłopcy-podrostki uczyli się bożonarodzeniowych pieśni, robili gwiazdę i chodzili po mieszkaniach wysławiać Chrystusa. Nie zdążysz ubrać się, umyć się, jak, bywało, niania powie: „Przyszli z gwiazdą”. Słyszymy tupot dziecięcych nóg i ekipa ludzi sześciu-dziesięciu wejdzie do pokoju. Chłopcy staną przed ikonami i zaśpiewają „Rożdiestwo Twoje” i „Diewa dnieś”… Potem głośnio pozdrowią (złożą życzenia) z okazji święta. Czasem ten śpiew wychodził bardzo harmonijnie i pięknie. Biło coś wzruszającego i świątecznego w pojawieniu się „chrystosławów”. My z siostrą bardzo to lubiłyśmy, radowałyśmy się i z niecierpliwością oczekiwałyśmy ich przyjścia.

Pierwszego dnia „chrystosławy” przychodzili kilka razy. U nas nikomu nie odmawiano: wszystkich obdzielano kopiejkami i ciasteczkami… Ale my szczególnie oczekiwaliśmy „dziadkowych chłopczyków”. Poznalibyśmy ich wśród tysiąca, oni pojawiali się z taką przepiękną, wymyślną gwiazdą, jakiej u nikogo nie było. Przecież ją robił sam nasz artysta – dziadek. Nawet nianiusia i ta, jakoś szczególnie czule i życzliwie mówiła:

- Oto więc, w końcu i dziadkowi chłopcy idą.

Zamierałyśmy ze wzruszenia… Chłopcy nieśmiało wchodzą do pokoju, a przed nimi idzie przepiękna złota gwiazda… ona na wysokim drzewcu, dookoła złoty blask – drży i migocze… A w środku – przedstawienie Narodzenia Chrystusa.

- Widzisz, Lida, tam Chrystus się narodził – pokazuję siostrze na gwiazdę.

- Widzę… To dziadek narysował… Wiem…

Wydawało się nam, że dziadkowi chłopcy śpiewali jakoś wyjątkowo głośno i pięknie… Znajome, sympatyczne twarze „bosonogiej drużyny” uśmiechały się do mnie i do siostry… A my zakłopotane chowałyśmy się za nianię, za mamę. „Dziadkowych chłopców” obdarzaliśmy, oczywiście, szczodrzej niż innych. Ich nawet poiliśmy gorącym zbitniem (rozgrzewający napój na bazie miodu)… Jacy oni byli radzi i jak długo o tym wspominali.

Pierwszego dnia Bożego Narodzenia nasz radosny nastrój trochę był przyciemniony… Nie wiedziałyśmy, będzie choinka czy nie…

- Mama mówiła, że nie będzie…

- A dlaczego ona się śmieje – mówię niespokojnie do siostry. – Odwróciła się i się zaśmiała…

- Ona zawsze się śmieje…

- A dlaczego drzwi do ich pokoju są zamknięte? I pachnie choinką!..

- Mama powiedziała, że tam był czad… I wietrzono pokój… Zimno tam.

Opowieść o czadzie wygląda na prawdę i zaczynasz w nią wierzyć. Mimo wszystko niepokój nas nie opuszcza. I my tajemniczo się naradzamy:

- Można podejrzeć przez szparkę.

- Nie, nianiusia mówiła, że podglądać nieładnie.

Ale pokusa była tak wielka, że my ukradkiem podglądałyśmy przez szparkę… I widziałyśmy coś przepięknego, połyskującego, zielonego… Podobnego do choinki… Bywało, w swoim kąciku my już zabawimy się w „chrystosławów”, zrobimy z jakiegoś kwiatka dla lalek choinkę. Ale kiedy przyjdą babcia z dziadkiem z ciociami i przyniosą w rękach paczki, to nadzieja znów napełni nasze serca… Pośpiesznie ciocia Maniusza zajmie nas opowiadaniem… Wsłuchasz się i zapomnisz na jakiś czas o choince… Nagle mama zaśpiewa coś wesołego… I nas uroczyście wprowadzą do zamkniętego pokoju. Drzwi otworzyły się – i tam lśni ogniami choinka. Nie wiem, czy dobry był starodawny chwyt, aby nagle sprawiać dzieciom radość choinką. Zachwyt bywał tak mocny, że dech zapierało z radości. Stoisz długo, otwierając usta, i słowa nie możesz powiedzieć. Oczy błyszczą, policzki rozpalają się i nie wiesz, na co patrzeć. A mama z tatą schwycą za ręce i zaczną krążyć wokół choinki z pieśniami.

Nasza choinka bywała skromna, mała, ale udekorowana pięknie, z miłością. Pod choinką leżą prezenty. Każdy czymś ucieszy innego. Cioteczki wyszyły nam fartuszki. Babcia uszyła po piłeczce ze szmatek. Tatuś z dziadkiem zrobili ławeczki; mama narysowała obrazki. Niania ubrała nasze lalki. My też uczyniłyśmy wszystkim prezenty: komu wiersze, komu zakładkę, komu zrobiłyśmy narękawki. Wszystko było zrobione według sił i z pomocą niani. Dorośli, zwłaszcza mama i cioteczki, z mami śpiewali i tańczyli dookoła choinki. Było wesoło. Ale, niestety, we wczesnym dzieciństwie na naszych choinkach i świętach nigdy nie bywało dzieci; wcale nie miałyśmy małych przyjaciół… Pamiętam, jak raz niania przyprowadziła dzieci praczki i posadziła pod choinką. Najpierw myślałyśmy że to ogromne lalki… Ale kiedy przyjrzałyśmy się, to nie było granic zachwytu i radości. Nie wiedziałyśmy, jak i czym zająć, rozweselić i obdarować naszych przyjaciół… Dziecko jednak zawsze rwie się do towarzystwa swoich rówieśników, do dziecięcych zainteresowań i zabaw z kolegami. I wydaje się, ta nasza choinka, kiedy byli u nas w gościach dzieci praczki, była najweselsza i najbardziej pamiętna.

Całkiem inne choinki bywały u dziadka… Na nich bywało zbyt wiele dzieci. „Tatuśko dla swoich dzieci się stara, a o wnuczkach wcale nie myśli” – niezadowolonym głosem mówiła ciocia Sasza. Ale i wnuczki bywali w nieopisanym zachwycie dziadkową choinką. W maleńkim mieszkanku szarego domku ukryć samo drzewo było niemożliwym… I widzieliśmy je zawczasu – prześliczne i ozdobione wymyślnymi łańcuszkami, lampkami, gwiazdami i bombonierkami. Wszystko to dziadek kleił sam, i pomagali mu tatuś z mamą…

Ale, oprócz choinki, podczas święta nas i chłopców „bosonogiej drużyny”, których w gabinecie dziadka zbierało się dwanaście-piętnaście osób, zawsze oczekiwała jakaś niespodzianka, która nas radowała i fascynowała nie mniej niż choinka. Nasz dziadek wynalazca robił zadziwiające przedmioty: był przecież mistrzem umiejącym wszystko zrobić. „Co to pokaże nam dziadek? Co on jeszcze wymyślił?! Przejmowałyśmy się z Lidą. Nas i pozostałych gości odprawiano do kuchni, a w gabinecie słychać było szept niecierpliwych głosów. Dzidek szedł do salonu i tam najpierw dzwonił jakimiś dzwoneczkami, potem piszczałkami, krzyczał jak kogut. Potem siadał przy swoim fortepianie i sam grał starodawny trzaskający marsz. On tylko to umiał. Pod ten marsz wychodziliśmy z kuchni, a chłopcy – z gabinetu. Zwykle wyprowadzała ich mama albo nasz tata. Wszyscy pod dziadkowego marsza obchodziliśmy choinkę i siadaliśmy na przygotowanych ławkach. Od razu zaczynało się przedstawienie. Każdego roku było ono inne: pewnego razu dziadek urządził teatr kukiełkowy, i wszyscy jego papierowi aktorzy mówili różnymi głosami, kłaniali się, śpiewali, tańczyli, jak prawdziwi. Innym razem on pokazywał sztuczki. Przy tym na głowie miał spiczastą czapkę i czarny płaszcz ze złotymi gwiazdami. Naiwni widzowie byli porażeni, jak to u dziadka z ust wychodzi cała dziesiątka jabłek, z nosa padają monety, znika w rękach chustka. Wszyscy uważaliśmy go za wielkiego maga i czarodzieja.

Ale najlepsze ze wszystkiego, co urządzał dziadek to mgliste obrazy. Przy pomocy naszego taty on zrobił wspaniałą magiczną latarnię, sam namalował na szkłach masę obrazów: to były obracające się gwiazdki, skaczące jedna przez drugą kukiełki, wyrastający u staruszka nos niezwykłych rozmiarów… Przy tym wszystkie pokazywane obrazy staruszek przeplatał opowieściami, powiedzeniami i dowcipami; pokazując na ekranie jakąś chudziutką dziewczynę, on mówił: „Oto wam panienka Sofija, trzy lata na piecu schła i spała, wstała, ukłoniła się i się złamała. Chciałem ją zlutować, nie będzie stać; chciałem pozbijać – nie będzie chodzić… Wziąłem ją igłą zszyłem i delikatniutko puściłem”.

Wszyscy, oczywiście, przewracali się ze śmiechu, zwłaszcza chłopcy.

Po przedstawieniu bawiliśmy się wokół zapalonej choinki. Dziadek grał swój marsz, i dzieci chodziły a nawet tańczyły… Pamiętam, że wszystkie dzieci, jak i u nas, pojono gorącym zbitniem i czymś częstowano… Pod koniec bywał taki numer, przeciw któremu zawsze buntowały się babcia i ciocie. I nam było surowo zakazane w nim uczestniczyć. Ale nas on wciągał i interesował, i zazdrościłyśmy, że nie możemy brać udziału. Choinkę gaszono; dziadek przewracał ją na podłogę i krzyczał: „Rozbierajcie, dzieci!” I natychmiast zaczynało się zwałowisko, krzyki i hałas. Dzieci rzucały się na choinkę i oczyszczały ją do ostatniego ciasteczka… Następnie ze śmiechem wyciągali na podwórko i tam obrywali nawet gałązki…

Dziadek był bardzo wesoły i zadowolony ze swojej bosonogiej drużyny. On sam zamieniał się w dziecko: śpiewał, żartował, kręcił się, grał swój marsz… Jakim jasnym promieniem było to święto w skromniutkim domku dla dzieci gorzkiej biedoty, które trafiały na tę choinkę „doradcy”. Ona śniła się im cały rok i błyszczała jeszcze jaśniej, niż ta bożonarodzeniowa gwiazda, którą kleił im dziadek i z którą oni wysławiali Chrystusa.

Narodzenie Chrystusa – ojciec P. Wozdwiżienskij

Pewnego razu sprawiedliwy Józef i Maria z miasta Nazaret, gdzie oni żyli, wybrali się do miasta Betlejem. Tam w tym czasie, z powodu spisu narodowego, zebrało się bardzo dużo ludzi, i wszystkie domy i nawet najmniejsze chatki były już zajęte.

Co mieli robić? Józef i Maria szli pieszo i zmęczyli się i chcieli odpocząć. Z trudem mogli uprosić jednego dobrego człowieka, żeby pozwolił im przenocować w pieczarze, dokąd podczas złej pogody zapędzano na noc bydlęta.

W tym kraju, gdzie to się działo, zim nie bywa, dlatego bydlęta i pastuszkowie spokojnie spędzają noce w polu. Ta zaś noc była wyjątkowo jasna i ciepła, i dlatego wydrążona w górze pieczara, czy po naszemu szopa (stajenka), była wolna.

Gospodarz pozwolił Józefowi i Marii przenocować w niej. I oto tu w tej pieczarze właśnie na słomie urodził się Jezus Chrystus.

Popatrzcie, dzieci, Jezus, Syn Boży, Który panuje nad całym światem, u Którego w rękach wszystkie bogactwa, teraz wygląda biedniej od wszystkich najbiedniejszych dzieci. I rzeczywiście, u was, na przykład, jest i ciepły pokoik i ładne łóżeczko i miękkie kołderki, a u biednego malutkiego Jezusa nic takiego nie ma.

On urodził się w bydlęcej stajence, i Przeczysta Jego Matka zmuszona była położyć Go w jasełkach na słomie. Czyż nie prawda, dzieci, żałujecie maleńkiego Jezusa?

Jeśli żałujecie, jeśli chcielibyście podzielić się z Nim i waszymi kołderkami, i wszystkim, czego macie dużo, to zawsze pamiętajcie, co powiedział Jezus Chrystus, kiedy wyrósł. A On mówił tak:

- Kto ubiera i karmi biednych, ten ubiera i karmi Mnie.

Oto dlaczego, jeśli chcecie zrobić coś miłego Jezusowi Chrystusowi, to najlepiej pomagajcie biednym.

Jezus, Syn Boży, leżał w żłobku, a pastuszkowie nocowali w polu. Nagle, jak błyskawica, zleciał do nich z nieba promienisty, błyszczący anioł. Strasznie przerazili się pastuszkowie. Ale dobry anioł powiedział im:

- Nie bójcie się, ja przyniosłem wam wiadomość (nowinę): idźcie do swojej pieczary, tam zobaczycie maleńkie dziecko, którym jest Jezus, Syn Boży, Zbawiciel świata. Ledwie skrył się ten anioł, jak słyszą pastuszkowie, z nieba popłynęły cudowne dźwięki, jakby tam zagrano na wspaniałych dużych organach. To całe chóry aniołów zeszły z niebios, żeby powitać (kłaniać się) Dzieciątku Jezusowi, Swemu Carowi i Stwórcy.

Wszyscy aniołowie śpiewali i radowali się, że miłujący Bóg posłał na ziemię Swego Syna, żeby wszystkich ludzi uczynić dobrymi i wziąć ich potem do swego Niebiańskiego Carstwa. Kiedy aniołowie odlecieli, pastuszkowie wybrali się do pieczary, i, zobaczywszy tam Boskie Dzieciątko, pokłonili się Mu do ziemi.

Nad pieczarą, gdzie narodził się Jezus Chrystus, według polecenia Bożego, zaświeciła niezwykle piękna wielka gwiazda. Ją widziało wielu ludzi, a jeden car o imieniu Herod zwołał do siebie uczonych i posłał ich aby się dowiedzieli, co się stało. Ci uczeni nazywali się magami. Oni też przyszli do pieczary pokłonić się Dzieciątku i przynieśli Mu w darze złoto i drogie aromatyczne substancje.

Święta noc – Sielma Łagierlef

Kiedy miałam pięć lat, dopadło mnie wielkie nieszczęście. Nie wiem, czy doświadczyłam później większego nieszczęścia, niż wtedy.

Zmarła moja babcia. Wcześmiej ona każdego dnia siedziała na narożnej kanapie w swoim pokoju i opowiadał cudowne rzeczy.

Ja nie pamiętam babci innej, niż siedzącej na swojej kanapie i opowiadającej od rana do nocy nam, dzieciom, przyczajonym i cicho siedzącym przy niej; baliśmy się opuścić choćby słowo z opowiadań babci. To było urocze życie! Nie było dzieci bardziej szczęśliwych, niż my.

Niewyraźnie pamiętam obraz babci. Pamiętam, że u niej były przepiękne, białe, jak kreda, włosy, że była bardzo zgarbiona i ciągle robiła na drutach skarpety.

Jeszcze pamiętam, że, kiedy babcia kończyła opowiadanie, ona kładła swoją rękę mi na głowę i mówiła:

„I wszystko to takaż prawda, jak to, że ja ciebie widzę, a ty mnie”.

Pamiętam, że babcia umiała śpiewać piękne pieśni; ale śpiewała je nie każdego dnia. W jednej z tych pieśni była mowa o jakimś rycerzu i morskiej dziewicy, do tej pieśni był refren:

„Jak chłodno wieje wiatr, jak chłodno wieje wiatr po szerokim morzu”.

Przypominam sobie maleńką modlitwę, której nauczyła mnie babcia, i wiersze psalmu.

O wszystkich opowiadaniach babci zachowało się u mnie tylko słabe, niejasne wspomnienie. Tylko jedno z nich pamiętam tak dobrze, że mogę opowiedzieć. To – maleńkie opowiadanie o Narodzeniu Chrystusa.

Oto prawie wszystko, co zachowało się w mojej pamięci o babci; ale najbardziej pamiętam nieszczęście jakie mnie ogarnęło, kiedy ona umarła.

Pamiętam ten poranek, kiedy narożna kanapa pozostała pusta, i niemożliwym było wyobrazić sobie, jak spędzić długi dzień. Pamiętam to dobrze i nigdy nie zapomnę.

Nas dzieci przyprowadzono, abyśmy się pożegnali ze zmarłą. Baliśmy się pocałować martwą rękę; ale ktoś powiedział nam, że po raz ostatni możemy podziękować babci za wszystkie radości, które ona nam dostarczała.

Pamiętam, jak wyszły opowieści i pieśni z naszego domu, zabite wiekiem w długiej czarnej trumnie, i nigdy nie wróciły.

Pamiętam, jak coś zniknęło z życia. Jakby zamknęły się drzwi do cudownego magicznego świata, do którego dostęp do tej pory mieliśmy całkiem swobodny. Od tej pory nie było nikogo, kto mógłby te drzwi znów otworzyć.

Pamiętam, że my, dzieci, musiałyśmy nauczyć się bawić lalkami i innymi zabawkami, tak jak bawią się wszystkie dzieci, i stopniowo nauczyłyśmy się i przyzwyczaiłyśmy się do nich.

Mogło wydawać się, że nowe zabawny zastąpiły nam babcię, że zapomniałyśmy o niej.

Ale i dziś, po czterdziestu latach, w tym czasie, kiedy analizuję opowiadania o Chrystusie, zebrane i słyszane przeze mnie w dalekim obcym kraju, w mojej pamięci ożywa maleńkie opowiadanie o Narodzeniu się Chrystusa, usłyszane od babci. I przyjemnie mi jest jeszcze raz opowiedzieć je i umieścić w swoim zbiorze.

* * *

To było w Bożonarodzeniową wigilię. Wszyscy pojechali do cerkwi, oprócz babci i mnie. Ja myślę, że byłyśmy tylko my dwie w całym domu; tylko my z babcią nie byłyśmy w stanie pojechać ze wszystkimi, dlatego że ona była zbyt stara, a ja zbyt mała. Obie smuciłyśmy się, że nie usłyszymy śpiewu Bożonarodzeniowych modlitw i nie zobaczymy świętych ogni.

Kiedy usadowiłyśmy się, samotne, na babcinej kanapie, babcia zaczęła opowiadać:

„Pewnego razu głęboką nocą człowiek poszedł szukać ognia. On chodził od jednego domu do drugiego i pukał;

- Dobrzy ludzie, pomóżcie mi – mówił. – Dajcie mi gorących węgli, żeby rozpalić ogień: muszę ogrzać tylko co narodzone Dzieciątko i Jego Matkę.

Noc była głęboka, wszyscy ludzie spali, i nikt mu nie odpowiadał.

Człowiek szedł coraz dalej i dalej. W końcu zobaczył w oddali ogieniek. Skierował się ku niemu i zobaczył, że to – ognisko. Mnóstwo białych owiec leżało wokół ogniska, owce spały, ich pilnował stary pastuch.

Człowiek, szukający ognia, podszedł do stada; trzy ogromne psy, leżące u nóg pasterza, zerwały się, usłyszawszy cudze kroki; one otworzyły swoje szerokie paszcze, jakby chciały szczekać, ale dźwięk szczekania nie zakłócił nocnej ciszy. Człowiek zobaczył jak sierść zjeżyła się na grzbietach psów, jak zabłysły w ciemnościach ostre, oślepiająco białe zęby i psy rzuciły się na niego. Jeden z nich chwycił go za nogę, drugi – za rękę, trzeci – rzucił się mu do gardła; ale zęby i szczęki nie słuchały się psów, one nie mogły ugryźć nieznajomego i nie uczyniły mu najmniejszej szkody.

Człowiek chciał podejść do ogniska, aby wziąć ognia. Ale owce leżały tak blisko jedna przy drugiej, że grzbiety ich stykały się i on nie mógł iść dalej do przodu. Wtedy człowiek wspiął się na grzbiety zwierząt i poszedł po nich do ognia. I ani jedna owca nie zbudziła się, i nie poruszyła”.

Do tej pory ja, nie przerywając, słuchałam opowiadania babci, ale tu nie mogłam się powstrzymać, żeby nie zapytać:

- Dlaczego owce się nie poruszyły” – zapytałam babcię.

- Dowiesz się tego, jeśli trochę poczekasz – odpowiedziała babcia i kontynuowała opowiadanie:

„Kiedy człowiek podszedł do ognia, zauważył go pastuch. To był stary, ponury człowiek, który był okrutny i surowy dla wszystkich ludzi. Zauważywszy cudzego człowieka, on schwycił długi, ostro zakończony kij, którym przeganiał swoje stado i z siłą rzucił go w nieznajomego. Kij poleciał prosto na człowieka, ale nie dotknął go, skręcił w bok i upadł gdzieś daleko w polu”.

W tym momencie znów przerwałam babci:

- Babciu, dlaczego kij nie uderzył człowieka? – zapytałam; ale babcia nic mi nie odpowiedziała i kontynuowała swoje opowiadanie.

„Człowiek podszedł do pastucha i powiedział do niego:

- Dobry przyjacielu! Pomóż mi, daj mi trochę ognia. Tylko co urodziło się Dzieciątko; muszę rozpalić ogień, żeby ogrzać Maleństwo i Jego Matkę.

Pastuch najchętniej odmówiłby nieznajomemu. Ale kiedy przypomniał sobie, że psy nie mogły ugryźć tego człowieka, że owce nie rozbiegły się przed nim i kij nie trafił w niego, jakby nie chciał mu zaszkodzić, pastuch wystraszył się, i nie odważył się odmówić nieznajomemu w jego prośbie.

- Weź, ile ci trzeba – powiedział człowiekowi.

Ale ogień już prawie zgasł. Drzewo dawno się spaliło, pozostały tylko krwawo-czerwone węgle i człowiek z troską oraz z zakłopotaniem myślał o tym, w czym donieść mu gorące węgle.

Zauważywszy problem nieznajomego, pastuch jeszcze raz powtórzył mu:

- Weź, ile tylko ci trzeba!

On złośliwie myślał, że człowiek nie będzie mógł wziąć ognia. Ale nieznajomy zgiął się, gołymi rękoma wyjął z popiołu gorących węgli i położył je w połę swojego płaszcza, węgle nie tylko nie oparzyły jego rąk, kiedy je dostawał, ale i nie przepaliły jego płaszcza, i nieznajomy poszedł spokojnie z powrotem, jakby niósł w płaszczu nie gorące węgle, a orzechy czy jabłka”.

Tu znów nie mogłam się powstrzymać, żeby nie zapytać:

- Babciu! Dlaczego węgle nie opaliły człowieka i nie przepaliły mu płaszcza?

- Wkrótce się dowiesz – odpowiedziała babcia i zaczęła opowiadać dalej.

„Stary, ponury, zły pastuch był porażony wszystkim, co przytrafiło się mu zobaczyć.

- Co to za noc – pytał sam siebie – w której psy nie gryzą, owce nie boją się, kij nie uderza i ogień nie pali?

On zawołał nieznajomego i zapytał go:

- Co to dziś za cudowna noc? I dlaczego zwierzęta, i przedmioty okazują tobie miłosierdzie?

- Ja nie mogę tobie tego powiedzieć, jeśli ty sam nie zobaczysz – odpowiedział nieznajomy i poszedł swoją drogą, śpiesząc się rozpalić ogień, żeby ogrzać Matkę i Dzieciątko.

Ale pastuch nie chciał tracić go z oczu, póki nie dowie się, co to wszystko znaczy. On wstał i poszedł za nieznajomym, i doszedł do jego mieszkania.

Tu zobaczył pastuch, że człowiek ten żył nie w domu i nawet nie w chatce, a w pieczarze pod skałą; ściany pieczary były gołe, z kamienia, i od nich szedł silny chłód. Tu leżeli Matka i Dziecię.

Chociaż pasterz był oschłym, surowym człowiekiem, ale zrobiło się mu żal niewinnego Maleństwa, które mogło zmarznąć w kamienistej jaskini i staruszek zdecydował się pomóc Mu. On zdjął z ramienia worek, rozwiązał go, wyjął miękką, ciepłą puszystą owczą skórkę i przekazał ją nieznajomemu, żeby zawinąć w nią Dzieciątko.

I oto w tej chwili, kiedy pokazał pastuch, że i on może być miłosierny, otworzyły się mu oczy i uszy, zobaczył on to, czego nie mógł widzieć wcześniej, usłyszał to, czego wcześniej nie mógł słyszeć.

On zobaczył, że jaskinię otacza mnóstwo Aniołów ze srebrnymi skrzydłami i w śnieżnobiałych szatach. Wszystkie trzymają w rękach harfy i głośno śpiewają, wysławiając narodzonego tej nocy Zbawiciela Świata, Który oswobodzi ludzi od grzechu i śmierci.

Wtedy zrozumiał pasterz, dlaczego wszystkie zwierzęta i przedmioty tej nocy były tak dobre i miłosierne, że nie chciały nikomu uczynić szkody.

Aniołowie byli wszędzie; one otaczały Dzieciątko, siedziały na górze, unosiły się pod niebiosami. Wszędzie było triumfowanie i radość, śpiew i muzyka; ciemna noc błyskała teraz mnóstwem niebiańskich ogni, świeciła jasnym światłem, schodzącym od oślepiających szat Aniołów. I wszystko to zobaczył i usłyszał pastuch w tę cudowną noc, i był taki rady, że otworzyły się oczy i uszy jego, że aż upadł na kolana i dziękował Bogu”.

Tu babcia westchnęła i powiedziała:

- To, co zobaczył wtedy pastuch, moglibyśmy i my zobaczyć, dlatego że Aniołowie każdej Bożonarodzeniowej nocy latają nad ziemią i wychwalają Zbawiciela, tylko gdybyśmy godni byli tego.

I babcia położyła mi na głowę swoją rękę i powiedziała:

- Zauważ sobie, że wszystko to taka sama prawda, jak to, że ja widzę ciebie, a ty mnie. Ani świece, ani lampy, ani słońce, ani księżyc nie pomogą człowiekowi: tylko czyste serce otwiera oczy, którymi może człowiek rozkoszować się oglądając piękno niebiańskie.

Bożonarodzeniowy anioł – Sasza Cziornyj

- Dajcie, ze względu na Chrystusa, choć małą ofiarę! Małą ofiarę, ze względu na Chrystusa!..

Nikt nie słyszał tych żałosnych słów, nikt nie zwracał uwagi na łzy, dźwięczące w słowach biednie odzianej kobiety, samotnie stojącej na rogu wielkiej i ożywionej miejskiej ulicy.

- Dajcie choć małą ofiarę!..

Przechodnie pośpiesznie kroczyli obok niej, z szumem pędziły powozy po zaśnieżonej drodze. Dookoła słychać było śmiech, ożywione rozmowy…

Na ziemię zstępowała święta, wielka noc przed Narodzeniem Chrystusa. Ona błyszczała gwiazdami, otulała miasto tajemniczą mgłą.

- Choć małą ofiarę… nie sobie, dzieciom moim proszę…

Głos kobiety nagle się urwał, i ona cicho zapłakała. Drżąc pod swoimi łachmanami, wycierała łzy zlodowaciałymi palcami, ale one znów lały się po jej wychudłych policzkach. Nikt się nią nie zainteresował...

A i ona sama nie myślała o sobie, o tym, że całkiem zamarzła, że od rana nie jadła ani okruszka… Cała jej myśl należała do dzieci, serce bolało z ich powodu…

Siedzą one, biedne, tam, w chłodnej ciemnej dziurze, głodne, zziębnięte… i oczekują jej… Co ona przyniesie albo co powie? Jutro wielkie święto, wszystkim dzieciom radość, tylko jej biedne dziatki głodne i nieszczęśliwe.

Co ma robić? Co robić? Cały ostatni czas pracowała, jak mogła, nadrywała ostatnie siły…

Potem zachorowała, zaległa i straciła ostatnią pracę…

Nadeszło święto, ona nie ma gdzie wziąć kawałka chleba…

O dzieci, biedne dzieci! Ze względu na nich, postanowiła, pierwszy raz w życiu, prosić o jałmużnę… Ręka nie podnosiła się, język nie obracał się… Ale myśl, że dzieci jej chcą jeść, że one powitają święto – głodne, nieszczęśliwe, ta myśl męczyła ją, jak tortury. Ona była gotowa na wszystko. I przez kilka godzin udało się jej zebrać kilka kopiejek (groszy)… Nieszczęsne dzieci! U innych dzieci – choinka, one – wesołe, zadowolone w to wielkie święto, tylko jej dzieci…

„Małą ofiarę, dobrzy ludzie, podajcie! Podajcie – ze względu na Chrystusa!”.

I jakby w odpowiedzi na jej rozpacz, niedaleko rozległ się cerkiewny dzwon… wzywający na całonocne czuwanie. Tak, trzeba pójść, pomodlić się… Być może, modlitwa ulży jej duszy… Ona pomodli się gorąco za nie, za dzieci… Niepewnymi krokami dowlokła się do cerkwi…

Cerkiew oświetlona, zalana ogniami… wszędzie masa ludzi… wesołe zadowolone twarze. Przyczaiwszy się w kąciku, upadła na kolana i zamarła… Cała bezgraniczna macierzyńska miłość, całe jej zmartwienie o dzieciach wylało się w gorącej modlitwie, w głuchych bolesnych łkaniach. „Panie, pomóż! Pomóż!” płacze ona. Bo do kogo, jak nie do Pana Opiekuna i Obrońcy słabych i nieszczęsnych, wylać całą swoją biedę, cały ból swojej duszy? Cicho modliła się w kąciku, i łzy jak grad lały się po biednej twarzy.

Ona nie zauważyła, jak skończyło się całonocne czuwanie, nie widziała, jak do niej podszedł ktoś…

- Z jakiego powodu pani płacze? – rozległ się za nią czuły głos, który wydał się jej niebiańską muzyką.

Ona ocknęła się, podniosła oczy i zobaczyła przed sobą maleńką, bogato odzianą dziewczynkę. Patrzyły na nią z miłym współczuciem jasne dziecięce oczka.

Z tyłu za dziewczynką stała staruszka-niania.

- Macie biedę? Tak? Biedna pani, biedna! Te słowa, wypowiedziane czułym, dziecięcym głosem, głęboko ja wzruszyły.

- Bieda! Dzieci moje głodne, od rana nie jadły… Jutro takie święto… wielkie…

- Nie jadły? Głodne? – Na twarzy dziewczynki pojawiło się przerażenie.

- Nianiu, cóż to! Dzieci nic nie jadły! I jutro będą głodne! Nianieczko! Jakże to tak?

Maleńka dziecięca rączka wśliznęła się do mufki (narękawnika).

- Oto, proszę wziąć, tu są pieniądze… ile, ja nie wiem… pokarmcie dzieci… na Boga… Ach, nianiu, to okropne! One nic nie jadły! Czyż tak można, nianiu!

W oczach dziewczynki pojawiły się duże łzy.

- Cóż, Maniczka, robić! Bieda u nich! I siedzą, biedacy, o głodzie i chłodzie. Czekają, czy nie pomoże im Pan!

- Ach, nianiu, mi ich żal! Gdzie mieszkacie, ile u was dzieci?

- Mąż umarł – z pół roku będzie… troje dzieci na rękach zostało. Pracować nie mogłam, chorowałam cały czas… Oto i przyszło się z ręką w świat iść… Żyjemy, niedaleko… oto tu… w piwnicy, na rogu, w dużym murowanym domu kupca Osipowa…

- Nianiu, prawie obok nas, a ja nawet nie wiedziałam!.. Chodźmy szybciej, teraz ja wiem, co trzeba robić!

Dziewczynka szybko wyszła z cerkwi, w towarzystwie staruszki.

Biedna kobieta machinalnie poszła za nimi. W portfelu, który był w jej rękach, leżał pięciorublowy papierek. Zapomniawszy wszystko, oprócz tego, że ona teraz może ogrzać i nakarmić drogie dzieci, ona szła do sklepu, kupiła prowiantu, chleba, herbaty, cukru i pobiegła do domu. Szczap zostało jeszcze dosyć, wystarczy ich, aby napalić w piecu.

Biegła do domu z całych sił.

Oto i ciemna komórka. Trzy dziecięce figurki rzuciły się jej na spotkanie.

- Mamuśko! Jeść chcemy! Czy przyniosłaś! Kochana!

- Ona objęła je wszystkie troje i oblała łzami.

- Posłał Bóg! Nadia, rozpal w piecu, Pietiusza, stawiaj samowar! Pogrzejemy się, pojemy, ze względu na wielkie święto!

W komórce, wilgotnej i mrocznej, nastało święto. Dzieci były wesołe, ogrzały się i paplały. Matka radowała się z ich ożywienia, ich paplaniny. Tylko z rzadka przychodziła do głowy smutna myśl… co zaś dalej? Co dalej będzie?

- No, Pan nie zostawi! – Mówiła ona sobie, pokładając całą nadzieję na Boga.

Maleńka Nadia cicho podeszła do matki, przytuliła się do niej i powiedziała.

- Powiedz mamo, prawda, że w bożonarodzeniową noc z nieba zlatuje bożonarodzeniowy anioł i przynosi prezenty biednym dzieciom! Powidz, mamo!

Chłopczyki też podeszli do matki, i chcąc pocieszyć dzieci, ona zaczęła im opowiadać, że Pan troszczy się o biedne dzieci i posyła im Swego anioła w wielką bożonarodzeniową noc, i ten anioł przynosi im prezenty i gościńce!

- I choinkę, mamo?

- I choinkę, dzieci, ładną, błyszczącą choinkę! W drzwi piwnicy ktoś zastukał. Dzieci rzuciły się otworzyć. Ukazał się mężczyzna, z małą zieloną choinką w rękach. Za nim śliczniutka, jasnowłosa dziewczynka z koszem, w towarzystwie niani, niosącej za nią różne zawiniątka i paczki.

Dzieci bojaźliwie przytuliły się do matki.

- To anioł, mamo, to anioł? – cicho szeptały one, z uwielbieniem i szacunkiem patrząc na śliczniutką wystrojoną dziewczynkę.

Choinka dawno już stała na podłodze. Staruszka niania rozwiązywała paczki, wyciągnęła z nich smaczne bułeczki, precel, ser, masło, jajka, ubierała choinkę świecami i gościńcami. Dzieci ciągle jeszcze nie mogły dojść do siebie. One zachwycały się „aniołem”. I milczały, nie ruszając się z miejsca.

- Oto wam, witajcie wesoło Narodzenie! – zadźwięczał dziecięcy głosik. Wszystkiego najlepszego z okazji święta!

Dziewczynka postawiła na stole kosz i zniknęła, zanim dzieci i matka opamiętały się i doszły do siebie.

„Bożonarodzeniowy anioł” przyleciał, przyniósł dzieciom choinkę gościńce, radość i znikł, jak promienna wizja…

W domu na Manię czekała mama, gorąco objęła ją i przytuliła do siebie.

- Dobra moja dziewczynka! – mówiła, całując szczęśliwą buzię córeczki. Ty sama zrezygnowałaś z choinki, z gościńców i wszystko oddałaś biednym ludziom! Masz złote serduszko! Bóg ciebie wynagrodzi…

Mania została bez choinki i bez prezentów, ale cała promieniała szczęściem. Ze swoją miłą buzią, złocistymi włosami ona rzeczywiście podobna do „bożonarodzeniowego anioła”.

Złote pantofelki – Dżon Kery

To było cztery dni przed Narodzeniem Chrystusa. Duch sezonu opanował, w końcu, również mnie. Zebrawszy siły, wyszedłem z domu, pełen zdecydowania zapewnić prezenty wszystkim swoim niezliczonym krewnym i przyjaciołom.

A zrobić to było całkiem nieprosto. Zacznijmy od tego, że długo nie mogłem znaleźć miejsca gdzie postawić samochód. Parkingi były zapchane po brzegi, przecież cały Nowy Jork włącznie ze mną wyszedł polować na bożonarodzeniowe niespodzianki.

W sklepie było jeszcze gorzej. Tłumy ludzi pędzały po wszystkich piętrach, jak zwariowani, wózki, nabite błyszczącymi pudełkami i paczkami, w każdej chwili groziły zwaleniem mnie z nóg.

Minęła godzina, druga. Moje nogi bolały prawie tak mocno jak moja głowa. Przypominałem sobie tych, dla kogo staram się, i rozmyślałem: co będą robić oni potem z tymi wszystkimi stertami niepotrzebnych rzeczy? z powodu których ja tu się męczę?

- Niestety – westchnąłem, wyobraziwszy, jak obrażą się ci, kogo pominę swoją uwagą – nic nie poradzisz.

Kiedy podchodziłem do kasy, koszyk był pełen z czubem.

Przede mną, w kolejce, stało ze dwadzieścia osób, wśród nich chłopczyk w podartych adidasach i obszarpanej kurtce. W ręce trzymał kila zmiętych dolarów.

Obok niego była dziewczynka, trzeba przypuszczać, siostra, której kędziory wyraźnie potrzebowały usług fryzjera. Kępa włosów była tak splątana, że żaden grzebień nie byłby w stanie z nią poradzić. Dziewczynka była ubrana nie lepiej od brata.

Tym nie mniej, ona była prawie szczęśliwa, pośpiewując coś, strasznie fałszując, pod stereomuzykę dźwięczącą w sklepie. W rękach dziewczynka trzymała bardzo ostrożnie, jak największy skarb, parę złocistych pantofli. Kiedy dzieci zbliżyły się do kasy, tam coś zadzwoniło, zastukało:

- Od was sześć dziewięćdziesiąt – powiedziała dama-kasjerka.

Chłopczyk zaniepokoił się, ze zmieszaniem położył na talerz swoje zmięte pieniądze i, zdenerwowany, powiedział:

- Tu trzy dwanaście. Jeśli można, resztę przyniesiemy po Bożym Narodzeniu?

- Nie – sucho zabrzmiało w odpowiedzi – sklep na kredyt nie handluje.

Dziewczynka, przyciskając pantofle do siebie, zapłakała, potem ogłosiła:

- Ale przecież Zbawiciel chce, żebyśmy kupili te pantofle.

- Nie płacz – krótko rzucił jej brat. Jego usta były szczelnie ściśnięte, a oczy płonęły. – Chodźmy stąd.

W tym momencie nie wytrzymałem i położyłem na blacie kasy trzy brakujące dolary. Dzieci tak długo stały w kolejce, i, w końcu, przecież Boże Narodzenie na nosie – niech się cieszą.

Dzieci zamarły, nie wierząc w swoje szczęście. Kasjerka wybiła paragon. Ja rozliczyłem się za swoje zakupy i, żeby przywrócić dzieci do życia, zapytałem z uśmiechem:

- Dlaczego myślicie, że Jezusowi potrzebne są te pantofelki?

Odpowiedź chłopca:

- Nasza mama jest chora. Mówią, że wkrótce ona trafi do nieba. A nauczyciel w niedzielnej szkole powiedział, że tam, na niebie, wszystko słoneczne, złote. Więc niech i mama też będzie piękna, kiedy spotka się ze Zbawicielem…

Ja stałem, zapomniawszy o swoim koszyku, wypchanym bezsensownymi prezentami. Milczałem i, żeby się nie rozpłakać, starałem się nie patrzeć na złote pantofelki, które dziewczynka ciągle tak samo mocno przyciskała do piersi.

W końcu cicho powiedziałem:

- Tak, ona będzie piękna.

Dziewczynka z zapałkami – Hans Krystian Andersen

Mroziło, padał śnieg, na dworze robiło się coraz ciemniej i ciemniej. To było akurat przed Nowym Rokiem. W ten to chłód i ciemności ulicą szła dziewczynka z nieokrytą głową i bosa. Ona wyszła z domu w pantoflach, ale do czego one się nadawały! Ogromne-przeogromne! Jako ostatnia nosiła je mama dziewczynki, i one spadły małej z nóg, kiedy przebiegała przez ulicę, wystraszywszy się dwóch pędzących karet. Jednego pantofla ona tak i nie znalazła, drugiego zaś schwycił jakiś chłopak i uciekł z nim mówiąc, że wyjdzie z niego wspaniała kołyska dla jego dzieci, kiedy będzie je miał. I oto dziewczynka pobrnęła dalej boso; nóżki jej całkiem poczerwieniały i posiniały z zimna. W stareńkim fartuszku u niej leżało kilka paczek siarkowych zapałek; jedną paczkę ona trzymała w ręce. Przez cały dzień nikt nie kupił u niej ani zapałki – ona nie zarobiła ani grosza. Głodna, zmarznięta, szła coraz dalej, dalej… Żal było nawet spojrzeć na biedulkę! Śnieżne płatki padały na jej przepiękne, kręcone jasne włosy, ale ona nie myślała o tym pięknie. We wszystkich oknach świeciły ogniki, na ulicach pachniało smażonymi gęsiami: była wigilia Nowego Roku – oto o tym ona myślała.

W końcu przysiadła za występem jednego domu, skurczyła się i podkuliła nóżki, żeby choć troszkę się ogrzać. Ale nie, zrobiło się jeszcze zimniej, a do domu ona wrócić nie śmiała, przecież nie sprzedała ani jednej zapałki, nie zarobiła ani grosza – ojciec ją stłucze! A i u nich w domu nie jest cieplej! Tylko dach nad głową, a wiatr hula po mieszkaniu, nie patrząc na to, że szczeliny i dziury dokładnie zatknięte są słomą i szmatami.

Jej rączki zgrabiały. Ach! Jedna zapałka mogłaby je ogrzać! Jeśli by tylko ona odważyła się wziąć z paczki choć jedną, czyrknąć nią o ścianę i pogrzać paluszki! Ona wyciągnęła jedną. Czyrk! Jak ona zasyczała i zapłonęła! Płomień był ciepły, jasny, i, kiedy dziewczynka osłoniła go od wiatru garstką, wydało się jej, że przed nią pali się świeca. Dziwna to była świeca: dziewczynce wydawało się, że jakoby siedzi przed wielkim żelaznym piecem z błyszczącymi miedzianymi nóżkami i drzwiczkami. Jak przyjemnie płonął w nim ogień, jak ciepło zrobiło się maleństwu! Ona wyciągnęła nawet nóżki, ale… ogień zgasł. Piec zniknął, w rękach dziewczynki został tylko opalony koniec zapałki. Ona czyrknęła drugą; zapałka zapaliła się, jej płomień upadł na ścianę, i ściana zrobiła się nagle przejrzystą. Dziewczynka zobaczyła cały pokój, nakryty śnieżnobiałym obrusem i zastawiony drogą porcelaną stół, a na nim smażoną gęś, nadzianą suszonymi śliwkami i jabłkami. Co za zapach szedł od niej! Najlepsze zaś ze wszystkiego było to, że gęś nagle zeskoczyła ze stołu i, jak była z widelcem i nożem w plecach, tak i pobiegła pędem wprost do dziewczynki. Tu zapałka zgasła, i przed dziewczynką znów stała tylko gruba chłodna ściana. Ona zapaliła jeszcze jedną zapałkę i znalazła się pod cudowną choinką, o ile większą i piękniej przystrojoną, niż ta, którą dziewczynka widziała na wigilię, zaglądając do okna domu pewnego bogatego kupca. Choinka płonęła tysiącami ogników, a z zieleni gałęzi wyglądały pstrokate obrazy, jakie dziewczynka widziała wcześniej w oknach sklepów. Maleństwo wyciągnęło do choinki obie rączki, ale zapałka zgasła, ogniki zaczęły wznosić się coraz wyżej i wyżej i przemieniły się w jasne gwiazdki; jedna z nich nagle potoczyła się po niebie, zostawiając za sobą długi ognisty ślad.

- Oto ktoś umiera! – powiedziało maleństwo. Nieboszczka babcia, jedyna kochająca ją, mówiła: „Pada gwiazdka – czyjaś dusza idzie do Boga”. Dziewczynka czyrknęła o ścianę nową zapałką; jasne światło rozjaśniło przestrzeń, i przed malutką stała cała otoczona blaskiem, taka jasna, błyszcząca i jednocześnie taka łagodna i czuła, jej babcia.

- Babciu! – krzyknęła malutka. – Weź mnie z sobą! Ja wiem, że ty odejdziesz, jak tylko zgaśnie zapałka, odejdziesz, jak ciepły piec, cudowna smażona gęś i wielka, wspaniała choinka!

I ona pośpiesznie czyrknęła wszystkimi pozostałymi zapałkami, które były w jej rękach – tak chciała zatrzymać babcię. I zapałki zapłonęły takim jasnym płomieniem, że zrobiło się jaśniej, niż w dzień. Nigdy jeszcze babcia nie była tak piękna, tak majestatyczna! Ona wzięła dziewczynkę na ręce, i one poleciały razem w promieniach i w blasku wysoko-wysoko, tam, gdzie nie ma ani chłodu, ani głodu, ani strachu: do Boga! W zimą poranną porę w kącie za domem jak po dawnemu siedziała dziewczynka z różowymi policzkami i uśmiechem na ustach, ale martwa. Ona zamarzła w ostatni wieczór starego roku; noworoczne słońce oświetliło maleńkiego trupa. Dziewczynka siedziała z zapałkami; jedna paczka prawie całkiem wypalona.

- Ona chciał się ogrzać, biedulka! – mówili ludzie.

Ale nikt nie wiedział, co ona widziała, w jakim blasku wzniosła się razem z babcią ku noworocznym radościom na niebo!

Brzozowa choinka – Jewgienij Sanin

Jakie tylko cuda nie zdarzają się w Bożonarodzeniową noc! Sierioża słuchał, jak mama czyta mu świąteczne opowiadania, i tylko się dziwił. Wszystkie one zaczynały się smutno-smutno, kończyły się tak, że aż płakać chciało się z radości. Były, prawda, i opowiadania z innym zakończeniem. Ale mama, chmurząc się, pomijała je. I dobrze robiła. Smutnego wystarczało im i w życiu.

Za oknem następowała ciemno-sina noc. Podwórko szybko czerniało, i tylko brzoza pod jasną latarnią dalej pozostawała biała. Dużymi płatkami, jakby kulki z waty na nitkach, którymi oni kiedyś ozdabiali pokój z choinką, padał śnieg.

Przypomniawszy sobie ten szczęśliwy czas, Sierioża zmrużył oczy. Brzoza od razu zamieniła się w jodłę, a liczne płonące na cześć Narodzenia Chrystusa okna domu naprzeciwko stały się świecącymi girlandami. Tatuś z mamą snuli się po zastawionym miękkimi meblami i obwieszonym kobiercami pokoju. Oni dostawiali z kredensu świątecznie naczynia i nakładali do nich ser, kiełbasę, dymiące ziemniaki z mięsem…

Sierioża przełknął z głodu ślinę i otworzył oczy. Jodła znów stała się brzozą, a pokój – pusty i ponury, gdzie nie było ani kobierców z fotelami, ani świątecznego stołu, ani tatusia… Mama leżała na postrzępionym tapczanie, czytała o tym, jak biedny chłopczyk pewnego razu trafił z żałosnej chałupki na bożonarodzeniowy bal do pałacu. A tatuś… Sierioża ostatni raz widział go na dworcu, w otoczeniu dokładnie tak samo pijanych bezdomnych włóczęgów.

- No, i koniec! – powiedziała mam, przewracając ostatnią kartkę.

„Jak szkoda, że tak bywa tylko w książkach! – westchnął w sobie Sierioża i głośno zapytał:

- A dlaczego te opowiadania – świąteczne?

Mama pomyślała i uśmiechnęła się:

- Pewnie dlatego, że one o Narodzeniu. Ty przecież teraz wiesz, że dziś kończy się post.

- On u nas i jutro będzie! – warknął Sierioża.

- …i nastaje najweselszy tydzień, który nazywa się swiatki! (świąteczny) – udając, że nie słyszy go, dokończyła mama.

- Najsmutniejszy tydzień… znów zniekształconym echem powtórzył chłopczyk. Mama z trudem podniosła się na łokciu i zapaliła przed stojącą na stole ikoną łampadę:

- A więc, oto święto. Pozdrawiam z okazji Narodzin Chrystusa, synku! Ja tak chciałam, żeby i u nas były prawdziwe swiatki, ale…

Niedopowiedziawszy, ona legła twarzą ku ścianie. Plecy jej drżały! Jak Sierioża mógł jej pomóc? Objąć? Powiedzieć coś miłego? Ale wtedy ona zapłacze głośno szlochając, jak to bywało już nie raz. I on znów zaczął patrzeć w okno na brzozową jodłę i tęczowe z powodu łez w oczach okna. On wiedział, że mama spodziewała się otrzymać dziś szczodrą jałmużnę przy cerkwi, dokąd przyjdzie na Boże Narodzenie dużo-dużo ludzi, i, pamięta, nawet pomagał jej marzyć, jak oni wydadzą te pieniądze. Ale mamie zabolało serce, i lekarz powiedział, że ona musi położyć się do szpitala. „Tylko leki – uprzedził on, wypisując receptę – trzeba kupić na własny koszt”. A najtańszy z nich kosztował więcej, niż mama zarabiała przez miesiąc, kiedy jeszcze pracowała jako dozorca. Skąd mają wziąć takie pieniądze? Sierioża skierował wzrok na płomyk łampady. Po tym, jak tata, przepiwszy wszystkie mamine kosztowności, zniknął z domu, oni stopniowo oddali do komisu meble i rzeczy. Zostało tylko to, czego nie można było sprzedać nawet na „pchlim” rynku: ten wiecznie straszący ostrymi zębami sprężyn tapczan, podrapany-rozdrapany stół, kulawe krzesła… Mama chciała sprzedać też i rodzicielską ikonę, ale jakaś babcia powiedziała, że ona nazywa się „Wszystkich Utrapionych Radość”, i jeśli mama będzie modlić się przed nią, to Bóg i Przenajświętsza Bogarodzica na pewno przyjdą z pomocą. Nikt więcej na świecie już nie mógł im pomóc, i mama posłuchała się rady. Ona zrobiła ze słoika łampadkę i, nalewając do niej taniego oleju, od czego ta prawie od razu gasła, zaczęła modlić się, a potem chodzić do cerkwi, gdzie przed i po służbie prosiła o jałmużnę.

I dziwna sprawa, sprzedawać dawno już nie mieli czego, pieniędzy brać nie było skąd, dlatego że mama z powodu choroby musiała porzucić pracę, ale jedzenie, niech nawet najbardziej czerstwe i proste w domu zawsze było. Dziś, po pierwszej gwiazdce, oni nawet zjedli kolację po świątecznemu – czarny chleb ze śledzikiem pod cebulką! A oto jutro, chłodniejąc, przypomniał sobie Sierioża, oni całkiem nie będą mieli co jeść.

I tu on zrozumiał, jak może pomóc mamie! Jeśli ona sama nie ma sił pójść po jałmużnę, to powinien pójść on! Trzeba było tylko poczekać, kiedy mama zaśnie albo zgaśnie łampadka, żeby mógł niezauważalnie wyjść z domu. Ale ognik tym razem czemuś-to płonął i płonął. Na szczęście, mama wkrótce zaczęła oddychać jak we śnie równo, i Sierioża, naprędce ubrawszy się, cichutko wyśliznął się za drzwi.

* * *

Ulica przywitała go wielobarwnym blaskiem i wielogłośnym rwetesem. Ze wszystkich stron nęcąco pomrugiwały ognie reklam. Pędziły, szumiąc kołami po zaśnieżonym asfalcie auta. Ludzie, śmiejąc się i radując się ze święta, szli – jedni wyprzedzając go, inni naprzeciwko… Dziesiątki, setki, tysiące ludzi, i nikogo nie interesował samotnie idący chłopiec, u którego w domu została chora mama. Sierioża szedł, i wydawało się mu, że wszystko to on już gdzieś widział i słyszał, przy czym całkiem niedawno. „Ach, tak! – przypomniał sobie. – W świątecznych opowiadaniach”. Tylko tam bezdusznymi przechodniami byli żyjący sto lat temu, a nie ci ludzie, a biednym chłopczykiem – on sam. I choć w najbliższej cerkwi, i w drugiej, i w trzeciej całonocne nabożeństwo już się skończyło, nie opuszczało go uczucie, że z nim też może wydarzyć się coś niezwykłego.

On już nie szedł – biegł ulicą. I tylko raz, przechodząc obok wielkiego sklepu, zatrzymał się i długo, spłaszczywszy nos o szybę witryny, patrzył na łamiące się od wszelkich smakołyków lady i na ogromnego pluszowego misia w dziale prezentów.

W końcu, obiegłszy i objeździwszy pół miasta tramwajem, on zobaczył cerkiew, w której trwało nocne nabożeństwo. Stanąwszy na schodach, Sierioża lękliwie wyciągnął rękę i, zobaczywszy zbliżających się ludzi wydusił z siebie nienawykłe:

- Podajcie, ze względu na Chrystusa!

Pierwszego rubla, którego włożył mu do dłońki staruszek, on zapamiętał na całe życie. Potem pewna kobieta dała mu dwie dzisięciokopiejkowe monetki, a druga – ciastko. I koniec. Potem zaułek przed cerkwią jakby wymarł. Sierioża zrozumiał, że, spóźniwszy się na początek nabożeństwa, on powinien doczekać się jego zakończenia, kiedy ludzie zaczną wychodzić. Wejść zaś do cerkwi, gdzie głośno śpiewano „Christos rażdajetsia…”, on bał się – a jeśli w tym czasie pojawi się jeszcze jakiś szczodry przechodzeń?

Od długiego stania w jednym miejscu zaczęły marznąć nogi. Rękawic on w pośpiechu zapomniał w domu i teraz musiał na zmianę grzać w kieszeni to jedną, to drugą rękę. W końcu przykucnął i, nie opuszczając dłońki – może jednak przejdzie ktoś obok – poczuł jak szybka zapada w sen.

…Ocknął się od bliskiej głośnej rozmowy. Sierioża otworzył oczy i zobaczył wysokiego pięknego mężczyznę w rozpiętym kożuchu, z grubą torebką na rzemyku, jakie noszą bogaci ludzie.

- Możesz pozdrowić! – mówił on do kogoś przez telefon. – Tylko co wyspowiadałem się i, jak się mówi, oczyściłem serce! Taki ciężar z duszy zdjąłem… Koniec, jadę teraz odpoczywać!

- Podajcie… ze względu na Chrystusa! – wystraszywszy się, że ten zaraz odejdzie, z trudem rozkleił zlodowaciałe wargi Sierioża. Mężczyzna, nie przestając rozmawiać, wyjął z kieszeni i niedbale podał – Sierioża nawet oczom ni uwierzył, ale jakich tylko cudów nie bywa w Bożonarodzeniową noc – sto rubli!

- Dziękuję! – wyszeptał on i zagmatwanie w porywie wdzięczności zaczął wyjaśniać: U mnie przecież mama chora… recepta… jutro jeść nie ma co… było…”

- Wystarczy z ciebie. Resztę Bóg da! – zrozumiawszy go po swojemu, opędził się mężczyzna.

I tu wydarzyło się coś niepojęte… dziwne… niezwykłe! Mężczyzna nagle zmienił się na twarzy. Wybrzydzający wyraz znikł, i zastąpił go poczciwy, czcigodny. On z zachwytem i przerażeniem, patrząc gdzieś wyżej i na prawo od głowy chłopczyka, zaczął pośpiesznie rozpinać torebkę, mamrocząc:

- Panie, bo ja… Panie, więc jeśli to Tobie… Ja przecież tylko słyszałem, że Ty stoisz za biedakami, ale żeby to było oto tak… tu… ze mną?.. Trzymaj, mały!

Sierioża popatrzył na to, co dawał mu mężczyzna, i zdrętwiał. To były dolary… Jeden, drugi, piąty, dziesiąty – i ile ich tam jeszcze – zielonkawe papierki! On spróbował schwycić je, ale palce tak zgrabiały na mrozie, że nie mógł utrzymać tego bogactwa.

- Panie, przecież on zamarzł! Ty przecież całkiem zamarzłeś! – zwracając się już do Sierioży, zawołał dziwny mężczyzna i rozkazał: „A no, szybko do mnie do samochodu, ja odwiozę was… ciebie do domu!”

Mężczyzna nie był pijany. Sierioża, dobrze wiedząc na podstawie taty, jacy są pijani, od razu to zrozumiał. On bardzo chciał obejrzeć się i zobaczyć, kto to tak mu pomaga, ale, bojąc się, że mężczyzna nagle zniknie, pokornie poszedł w ślad za nim.

* * *

W samochodzie, mięknąc od ciepła, a potem, czując sympatię, zaczął szczegółowo odpowiadać na pytania, jak oni z mamą żyli wcześniej i jak żyją teraz. Kiedy zaś doszło do tego jak była u nich świąteczna kolacja, mężczyzna gwałtownie zahamował samochód i poprowadził Sieriożę do tego samego dużego sklepu, przed witryną którego on zachwycał się niedostępnymi mu towarami. Ze sklepu oni wyszli obładowani do granic. Mężczyzna szedł do samochodu z paczkami, w których był ser, kiełbasa, pomarańcze, cukierki i nawet tort, a Sierioża przyciskał do piersi ogromnego pluszowego misia.

Jak oni dojechali do domu, jak weszli na piętro, on nie pamiętał. Wszystko działo się jak we śnie. Doszedł do siebie dopiero wtedy, kiedy uprzedzony o tym, że mama śpi, mężczyzna na paluszkach wszedł do pokoju, rozejrzał się i wyszeptał:

- Panie, no jakże Ty tu… no jakże oni tu… Znaczy tak! Receptę ja zabieram z sobą i jutro też odwożę twoją mamę do szpitala. Tatą też się zajmę. Ty tymczasem pomieszkasz u mojej babci. A tu my przez ten czas taki remont zrobimy, że samego Pana nie wstyd będzie przyjmować! Przy okazji – schylił się on do ucha chłopczyka – a On często u was bywa?

- Kto? – zamrugał Sierioża.

- No, Sam… On! – mężczyzna zawahał się i pokazał spojrzeniem na ikonę, przed którą wciąż paliła się łampadka. – Jezus Chrystus!

- Więc znaczy, to był On? – dopiero teraz wszystko zrozumiał chłopiec. – I to wszystko – dzięki Jemu?!

Półgodziny później Sierioża, odprowadziwszy mężczyznę, leżał na swojej rozchwianej rozkładance (rozkładanym łóżeczku) i słuchał, jak oddycha we śnie nawet nic nie podejrzewając jego mama. Za oknem szybko nastawał jasno-siny poranek. Okna w domu naprzeciwko dawno pogasły i nie wydawały się już girlandami. Brzoza też nie chciała już być choinką. Ale już mu z tego powodu nie było smutno. On wiedział, że w następnym roku u nich obowiązkowo będzie prawdziwa choinka i swiatki.

Jedyne, czego on się bał, to zbudzić się nie w tym łóżeczku, a na zamarzniętych schodach cerkwi. Ale od razu, ściskając mocniej pluszowego misia, uspakajał siebie: przecież jakich tylko cudów nie bywa w Bożonarodzeniową noc!

Bożonarodzeniowa choineczka – Ioann Rutienin

Dawno to było. W najdawniejszych czasach. Tak, że trudno nawet uwierzyć. Ale, jednakże mimo wszystko było.

W tym czasie Dziadek Mróz po Świętej Rusi no całkiem bez jakiegokolwiek pożytku się szwendał. Wściekły taki starościna był: to nos komu ni z tego, ni z owego odmrozi. To ucho… I swoją wnuczkę Śnieżynkę do takich niegodziwości przyuczał.

I oto zbrzydło im pewnego razu po lasach gęstych, i po polach pustych chodzić-szaleć, ze sobą nawzajem się drażnić. I przyszli oni popatrzeć jak ludzie w cieple-przytulności żyją.

A była w tym czasie wigilia Bożonarodzeniowa.

Oto podeszli oni do jednego okienka – zaglądać zaczęli.

Chuchnął Dziadek Mróz, chuchnęła Śnieżynka – a okno zaraz i zamarzło!

W izdebce tej był braciszek z siostrzyczką: Iwanuszka i Maszeńka. Podbiegli oni od wewnątrz do okienka – i też dawaj na nie oddychać!

Pooddycha jeden, pooddycha druga, przetrą paluszkami – szyba odmarza maleńkimi kółeczkami!

Rozzłościł się Dziadek Mróz i dawaj wiać-gwizdać na okienko mocniej niż przedtem.

A Iwanuszka z Maszeńką znów pochuchali na szybę od środka – i ona rozmarzła!

- Ach, wy ze mną walczyć, i ze Śnieżynką rywalizować! – krzyczy Dziadek Mróz. I tak okno wszelkimi wzorami zamalowuje, że aż szyby trzeszczą!

A dzieci nic z tego nie robią: śmieją się i radują. Znów na okienko pochuchali – i ono rozmarzło.

Przypadły do okienka i wpatrują się na podwórko.

Zdziwił się Dziadek Mróz i pyta:

- Dlaczego to wy ze mną w gry gracie i na podwórko wyglądacie? Czy ojczulka zobaczyli na końcu wsi, czy matula po wodę do rzeki poszła?

Dzieci mu w odpowiedzi:

- Czyż nie słyszałeś, dziadku, że na Wigilię z pierwszą gwiazdą Sama Matula Przenajświętsza Bogarodzica z Dzieciątkiem Chrystusem po Świętej Rusi chodzi i do każdego domu, gdzie Ją oczekują, zachodzi? Oto i my chcemy Ją pierwsi zobaczyć i powitać.

Nie słyszał o takim cudzie Dziadek Mróz nigdy wcześniej.

Podrapał się po potylicy, i mówi:

- A jakże wy witać będziecie Dzieciątko Jezusa i Jego Przeczystą Matkę?

Waniuszka z Maszeńką mu odpowiadają:

- Słonymi grzybami i słodkimi pierogami, źródlaną wodą i modlitwą świętą! A w dawnych czasach – mówią – palmowymi gałązkami witali i figami częstowali. Tylko skąd ich u nas, wśród białych śniegów i kłujących wiatrów, znajdziesz?

Popatrzyli na siebie Dziadek Mróz ze Śnieżynką, zamyślili się.

Poszli za wieś, usiedli pod świerkiem i zasmucili się.

Żal zrobiło się im dzieci, i siebie żal. Oni tu chodzą, niegodziwości czynią przed Narodzeniem Chrystusa, a dzieci o świętej sprawie myślą.

Tak i nastał wieczór…

Tylko patrzeć – a na niebie już pierwsza gwiazdka się zapaliła!

A po drodze do wsi Sama Matula Przenajświętsza Bogarodzica z Dzieciątkiem Chrystusem idzie!

Obejrzał się Dziadek Mróz na boki: gdzież by tu oto palmę znaleźć! A gdzież ją znajdziesz?!

I dawaj gałąź rozłożystą ze świerku obłamywać: jaka śliczna przecież! Czym gorsza od palmy?

Śnieżynka mu pomaga gorliwie.

I tak się zapalili, że nie tylko gałązkę, a cały świerczek złamali! I biegiem do izdebki, gdzie braciszek z siostrzyczką żyją.

Grzecznie do drzwi zapukali. A kiedy im otwarto – do pasa gospodarzom się ukłonili:

- Dawajcie, dzieci, szybciej machajcie świerczkiem! Żeby Caryca Niebiańska obok was nie przeszła. A i my z wami się poradujemy. Któż z Dzieciątka Chrystusa na białym świecie się nie raduje?

A tu i Sama Bogarodzica z Chrystusem na progu:

- Ja te dzieciaczki – mówi – znam od dawna. One rodziców swoich się słuchają i do Syna mego codziennie się modlą. Oto Ja i przyszłam do nich pierwszych wejść.

Dotknęła Bogarodzica świerczka swoim złotym berłem, a na jego czubek z nieba pierwsza gwiazdka przyleciała!

Dotknęła Matka Boża jeszcze raz – zapłonęły na świerczku różnokolorowe świece.

Trzeci raz dotknęła Ona świerczka Swoim berłem – pojawiły się na ażurowych gałązkach cukierki i ciasteczka.

Ależ było radości w chatce!

Wszyscy od razu zaczęli śpiewać i korowód wokół świerczka prowadzać.

A Bogarodzica mówi:

- Oto tak teraz będą na Rusi przez wszystkie czasy Narodzenie Mego Syna witać.

I poszła ona dalej po całej ziemi.

A u nas, na Świętej Rusi, od tej pory tak zostało przyjęte: w Krasnym (Pięknym, Świętym) kącie, który w kierunku wschodnim – ikona Przenajświętszej Bogarodzicy z Dzieciątkiem Chrystusem. Pod ikoną – przystrojony i świąteczny świerczek. A pod świerczkiem – dobry-przedobry Dziadek Mróz ze swoją maleńką wnuczką Śnieżynką.

Bajka o dzwoneczku – Ioann Rutienin

Żył na stepie całe lato dzwoneczek. Dobrze mu było między innymi kwiatami!

Zwykle wcześnie on się budził po krótkiej nocy. Oglądał się dookoła: błękitny dzień nad stepem, słoneczko świeci. A wysoko w niebie skowronek się śmieje.

I wszystko to było mu drogie i bliskie.

Ale pewnego razu przebudził się dzwoneczek nocą od silnego chłodu. Patrzy – a dookoła wszystko białe-bielutkie! Spadł śnieg. Nikt go nie oczekiwał!

I zaczął dzwoneczek zamarzać. Drży i myśli: „Kiedyż przyjdzie dzień? Pewnie, on odszedł dokądś w swoich sprawach i szybko nie wróci. Przecież kiedy nastanie dzień, od razu zrobi się ciepło i przytulnie”.

Ale do rana było daleko. A dzwoneczek nie przywykł do chłodów.

I wtedy zapytał on śniega?

- Nie widział pan gdzie dzień?

Śnieg nic nie odpowiedział. Tylko jeszcze bardziej pociągnęło od niego chłodem.

Wtedy dzwoneczek zgiął się i cicho zadźwięczał do wiatru:

- Nie widział pan gdzie dzień?

- U-u-u-u? – nie zrozumiał wiatr.

- Czy widział pan dzień? Znów powtórzył dzwoneczek.

Podszedł do niego bliżej lodowaty wiatr, żeby lepiej usłyszeć, i tu zamarzł dzwoneczek.

W tym czasie jechał drogą człowiek na koniu. Zobaczył kwiatka, zerwał powiesił na dugę swoich sani i pojechał dalej.

Jedzie, jedzie, nagle słyszy: zagadał mały dzwoneczek. Może rozmarzł od ciepła ludzkich rąk, a być może z innej przyczyny. Ale tylko zapytał on znów delikatnie zadźwięczawszy w mroźnym powietrzu:

- Czy widział pan dzień? Widział pan dzień? Podobało się ludziom, jak rozmawia dzwoneczek. I oni zaczęli robić takie same dzwoneczki ze srebra.

I nawet kiedy ludzie odleli wielki-wielki dzwon, żeby on zwoływał wszystkich chrześcijan na modlitwę do cerkwi Bożej, on też głośno pytał wszystkich:

- Dzień?

- Dzień?

- Dzień?

- Dzień?

Oto taka była ciekawa historia ze zwykłym polnym kwiatkiem.

Pyłek i kropelka – Ioann Rutienin

Żył-był na ziemi Pyłek. I bardzo był z siebie dumny.

- Patrzcie, jak nas dużo! – mówił on. – Jesteśmy najliczniejszym narodem na całej planecie. I potężną siłą jesteśmy. Zerwie się wiatr, zacznie się pylista burza – i nikt wtedy nie wytrzyma!

A nad nim, na samym koniuszku polnego listka wisiała Kropelka porannej rosy. Słuchała ona harde słowa Pyłka i milczała.

Zobaczył ją Pyłek i zaczął jeszcze bardziej się rozpalać:

- O naszych siostrach – ziarenkach piasku – kiedy chcą powiedzieć, że czegoś jest bardzo dużo, mówią: jak piasku morskiego. A ty co możesz o sobie powiedzieć?

- A nas kiedy jest dużo na niebie – leje deszcz. A kiedy dużo na Ziemi, powstaje rzeka, jezioro czy nawet morze – odpowiedziała Kropelka. – I jesteśmy narodem silnym i chwalebnym przed Bogiem.

Nie oczekiwał takiego obrotu sprawy Pyłek. Rozzłościł się wtedy Pyłek i mówi:

- A czy wiesz, że z nas, ziarenek pyłu, cała Kula Ziemska się składa? A i samego człowieka Bóg z ziemi stworzył. Tak to jest!

A skromna kropelka odpowiada mu:

- A ja – jestem zwiastunem nieba. Kiedy Bóg gwiazdeczkom Swoją świętą wolę mówi, ja śpieszę do ludzi – Jego słowa przekazać. To dlatego, żeby oni tę Jego świętą wolę i na Ziemi wypełniali.

- Cóż więc tobie teraz Pan polecił przekazać człowiekowi? – kąśliwie zapytał ją Pyłek.

- A oto co… – spokojnie powiedziała Kropelka. Stoczyła się ona jako kropelka rosy z listka, i upadła wprost na Pyłek.

I z tego hardego Pyłka zwykłe błoto powstało…

- Polecił mi Pan przekazać ludziom – powiedziała Kropelka – żeby nie chełpili się, hardzi nie byli. Dlatego że wszelka hardość – jak błoto przed Bogiem.

Nastał ranek. Wyjrzało słoneczko. Błoto obeschło i znów stało się Pyłkiem. A kropelka wyparowała!

- Tak tobie i trzeba! – powiedział Pyłek ze złośliwą radością.

Ale coraz mocniej piekło gorące słońce. I to tak gorące, że cała ziemia popękała.

Ludzie zaczęli błagać Boga:

- Widocznie, zgrzeszyliśmy, Panie! Ale ześlij nam choć kropelkę wilgoci. A to przecież ziemia urodzaju nie daje. W taką suszę głód może nastać. I nam, i naszym dzieciom nie będzie co jeść. Spójrz, Panie! Wszystkie roślinki poschły! Tylko pył jeden nad drogami się unosi!

Obraził się Pyłek, że tak o nim ludzie mówią. Ale, szczerze mówiąc, jemu samemu nie do wytrzymania – tak bardzo gorąco!

I nagle popadał deszczyk! I to taki ciepły i łagodny, że wszystkie rośliny się podniosły. Na polach zbożowych zaczęła dojrzewać pszenica.

I ludzie bardzo się ucieszyli!

I znów spotkali się Pyłek i Kropelka.

- Co więc tobie tym razem polecił Bóg przekazać ludziom? – pyta Pyłek.

- Polecił mi Pan przekazać – odpowiada Kropelka – że On – miłosierny. Że doszła do Niego modlitwa ludzi. I zlitował się On nad nimi, i przebaczył im ich ciężkie grzechy.

A Pyłek znów się złości i myśli: „Nic to! Jeszcze zobaczymy, co z tobą zimą będzie!

I oto nadeszła zima. Wszystkie rzeki i jeziora zamarzły. Pokryły się lodem. I nawet, nie tylko morza – niektóre oceany zamarzły!

- Aha! Cieszy się Pyłek, choć i sam przemarzł cały do kości. – Mimo wszystko nasz naród i silniejszy i wspanialszy od waszego!

I nagle patrzy – na niego śnieżynka z nieba się spuszcza! Leci, jak biała gołąbka, w mroźnym powietrzu fruwa. A na niej sukienka, jak u panny młodej biała, a na głowie – kokosznik (wysoki ozdobny czepiec), jak u ruskich panienek.

To była Kropelka, która w piękność-śnieżynkę się przemieniła.

- C…c…o ż tobie t…t…teraz polecone p…przekazać? – zastukał z chłodu zębami przemarznięty Pyłek.

- A polecone mi przekazać od Pana Boga – odpowiada mu Kropelka-Śnieżynka – że najsilniejszy i najwspanialszy naród na całej ziemi – to Święta Matula Ruś. I będzie chronić ją na wieki Przenajświętsza Bogarodzica Swoimi modlitwami. Oto tak i zakończyła się ta historia. Tak więc zapamiętaj to, mały czytelniku. Bądź zawsze skromny i nigdy nie bądź z siebie dumny, nie chełp się. Pamiętaj, do jakiego, błogosławionego przez Samego Pana Boga narodu ty należysz!..

Cud-ognik – Ioann Rutienin

Święta Ruś zawsze miała wielu wrogów. Nie podobało się im, że ruscy ludzie Chrystusa Boga czczą i w każdej chacie, i w każdym pałacu przed ikonami do Boga i Bogarodzicy się modlą.

I oto jakoś zebrał się wielki tłum ze Świętą Rusią walczyć. A wcześniej na nią podstępnie (zdradziecko) napaść. I pokładali oni nadzieje nie na siłę swoich wojowników, nie na szybkie strzały, nie na ostre szable. A był u nich w wojsku zły czarodziej. I on podarował wrogiemu chanowi Złopychanowi cudo-Ognik. I ten Ognik sam jeden miał siłę większą niż całe wojsko wroga.

Pewnego razu napadli oni nocą na Świętą Ruś, i spalili tym Ognikiem całą wieś! Taki wielki płomień od niego się rozpalił!

Ucieszyli się wrogowie, że mają ogromną siłę, i poszli dalej naród grabić i spokojnych ludzi zabijać.

A Ognik litościwy był. I zaczął on ludzkim głosem mówić, chanowi odradzać, żeby ruskiego narodu nie niszczył.

Ale nie posłuchał go chan Złopychan. A czarodziej w ogóle zaczął straszyć, że weźmie i zdmuchnie go.

- Dobry ty jesteś! – powiedział Ognikowi. – A zdmuchnę ciebie – ty nie tylko zła, ale i dobra ludziom nie przyniesiesz!

Zasmucił się Ognik: „Cóż mam teraz robić?” – myśli.

A chmara wrogów poszła dalej i jeszcze cały gród spaliła!

A kobiet i dzieci do niewoli wzięli…

Znów zaczął rozpaczać Ognik i chana upraszać:

- Nie idź na Świętą Ruś! Wypuść wszystkich jeńców na wolność. A to biedy sobie narobisz.

Ale nie posłuchali się znów go chan Złopychan i zły czarownik.

Tak podeszli oni do pewnej maleńkiej pustelni, gdzie święty starec-samotnik (eremita) sam w maleńkiej celi żył

I zaczęli oni cud-Ognikiem jego celę podpalać.

Naśmiewają się chełpią się: oto pożar jaki będzie!

I rzeczywiście, taki płomień rozbuszował się, aż strach patrzeć.

A cela nie zapala się i starec w niej jakby nic się nie stało bez szwanku modli się do Pana Boga!

Wściekł się chan i rozkazał jeszcze większy płomień rozpalać. Ale w tym momencie zjawił się z nieba Anioł Pański i ugasił pożar. A całe wojsko i zły czarownik i chan Złopychan – spłonęli.

I wtedy płomień ucichł.

Pożar ucichł, c cud-Ognik sam samiutki został.

Podszedł wtedy do niego mnich i mówi:

- Cóż to ty, Ogniku, tyle zła ludziom narobiłeś?

Zapłakał wtedy łzami-iskierkami cud-Ognik i odpowiedział:

- Nie z mojej winy i nie według mojej woli, starcze, całe to nieszczęście gorzkie było. A zmusił mnie chan i zły czarownik. Jak ja nie błagałem ich zła nie czynić – nie zgadzali się.

- Skoro tak, – mówi starec-mnich – dawaj będziemy razem dobro ludziom czynić.

Wtedy uwolnili oni wszystkich jeńców do domu.

- A ty – mówi Ognikowi starec – za tych wszystkich ludzi i za siebie, że zło im, choć i nie ze swojej winy, uczyniłeś, i za całą Świętą Matulę Ruś teraz będziesz na zawsze ze mną do Boga się modlić.

Uradował się cud-Ognik niewypowiedzianie. Przecież on tak naprawdę dobry był.

Wziął go wtedy delikatnie starec, świece od niego zapala i w łampadce go ulokował, żeby żył tam zawsze. A łampadkę postawił przed świętą ikoną.

Tak oni do tej pory razem do Boga i Bogarodzicy się modlą. I nikt ich pokonać nie może. Przecież jeśli z cud-Ognikiem przed ikoną ktoś o coś u Pana prosi – wszelką siłę wrogą przezwycięży!

A u ciebie w domu w łampadce jest swój modlitewny cud-Ognik?

Narodzenie Chrystusa. Dzieciństwo złote – mniszka Warwara

U nas w domu zielony gość. Ona przyjechała na Wielkie święto na szerokich bagażowych saniach. Ją przywiózł uśmiechający się dziadek-chłopina z puszystą, białą broda do pasa. Ona stanęła na świątecznym dywanie w salonie, rozłożyła kędzierzawe gałęzie. Na igiełkach zadrżały krople roztopionego śniegu. Choinka ogrzała się, rozszedł się zapach lasu.

Moja starsza siostra Lida i ja włożyliśmy na nią perłowe naszyjniki, srebrne korale, błyszczące nicie (anielskie włosy). Powiesiłyśmy na puszystych łapkach woskowych aniołów, trąbiących na wielkich złotych trąbach, jasnowłose śnieżynki, chłopczyków i dziewczynki z waty, siedzących w malutkich kartonowych saniach, wesołych kominiarzy, kołyszących się na drabinkach krasnoludków w malinowych czapeczkach i bucikach. Nawieszałyśmy szklanych, delikatnie dźwięczących jabłuszek, gruszek, wisienek, muchomorów, kotków, piesków, lwów, jeleni, misiów – wszystkiego nawet nie zliczysz! Pod choinką rozesłałyśmy watę, posypałyśmy ją tłuczonym szkłem, i ona zaczęła błyszczeć, jak śnieżna zaspa. Obok drzewa stanął Dziadek Mróz w białym futrze, w białej czapce, w białych rękawicach, w białych walonkach. On był podobny do dziadka-chłopa, który przywiózł nam choinkę. Takie same rumiane policzki, twarz bez zmarszczek, wesołe, uśmiechające się oczy.

Na koniec wszedł do salonu tatuś ze srebrną gwiazdą w ręku i zamocował ją na wierzchołku drzewa, przymocował do gałęzi świeczniki ze skręconymi spiralnie świecami i, popatrzywszy, z dala na choinkę, powiedział; „No to, i cudownie!” Przy delikatnym świetle lamp drzewko grało, migotało, jak drogocenny kamień. Zawsze poważna siostrzyczka objęła mnie, obróciła, wyszeptała:

„Nasza choineczka, jak zamorska królewna”.

W jadalni zegar wybił pięć razy. „Jakby to do cerkwi się nie spóźnić” – dał się słyszeć głos mamy. „Iwan już zaprzągł Stalowego” – powiedziała pokojówka Masza, sprzątając z fortepianu pudełka po ozdobach choinkowych. Lida i ja wystroiłyśmy się w aksamitne sukienki, rozpuściłyśmy na ramiona włosy i poszłyśmy do przedpokoju, gdzie już czekali na nas tata i mama.

Popędziły sanie po moskiewskich zaśnieżonych ulicach. Rozpostarło się nad nami czyste, mroźne niebo. Zaświeciły gwiazdy, jak niebiańskie łampady, niegasnące. Zatrzymały się sanie przy wrotach Nowodiewiczego monasteru. Zabieliło się kamienne ogrodzenie. Przeszliśmy przez cmentarz, wspięliśmy się po łagodnych schodach do zimowej cerkwi z niskimi łukowatymi sklepieniami.

„Chrystos rażdajetsia, sławitie… (Bożonarodzeniowe pozdrowienie – Chrystus się rodzi, wysławiajcie), „Śpiewajcie Panu, cała ziemia” – triumfują bożonarodzeniowe pieśni. Mniszki śpiewają dosłownie jak Aniołowie. Chór wielki-wielki. Młode soprany wznoszą się do góry. Porywają do Bożego nieba modlących się.

„Chwała na wysokościach Bogu i na ziemi pokój w ludziach dobra wola” rozprzestrzenia się, rośnie, radością napełnia ludzkie dusze skrzydlate (anielskie) wychwalanie…

Przepływały kłębiąc się obłoki kadzidła. Przed końcem nabożeństwa u siostrzyczki zakręciło się w głowie, i my, nie wystawszy do końca całonocnego czuwania wyszliśmy na mroźne powietrze.

- Czemu u nas w salonie tak jasno? – zapytała Lida, kiedy dojeżdżaliśmy do domu.

- Pewnie, żyrandol zapalono – odpowiedziała mama. Ale jakież było nasze zdziwienie, kiedy, otworzywszy drzwi salonu, spotkaliśmy naszą kochaną, uroczą choinkę, lśniącą zapalonymi świecami. To „madmuazel” Margarita zrobiła nam niespodziankę.

Po kolacji siostra znalazła pod choinką swój prezent – zbiór wierszy, o którym dawno już marzyła. Ona zdjęła futerał – na błękitnym aksamicie leżał granatowy krzyżyk i złoty łańcuszek.

- I krzyż, i łańcuszek też dla mnie? – zapytała Lida taty.

- No oczywiście – odpowiedział on.

Ja triumfując wyciągnęłam z wacianej zaspy łyżwy „śniegurki” i zamierzałam przykręcać je do butów, jak podeszła mama i posadziła mi na ramię kosmatą pluszową małpkę, która zabawnie piszczała, kiedy przyciskano jej brzuszek. Byłam w pełnym zachwycie.

Świece dopalały się. Gdzieniegdzie z lekkim trzaskiem zapłonęła jodła i zapachniało ciepłą żywicą.

- Poczekamy, póki wszystkie świece się spalą – zaproponowała mi siostrzyczka.

Mama i „madmuazel” wyszły do jadalni. My usiadłyśmy na miękkim dywanie i patrzyłyśmy, jak bladła, ciemniała choinka. W końcu, ostatnia świeca stopniała – zgasła, kapnąwszy błękitną kroplę na wacianą zaspę.

„Oto teraz i spać pora” – wyszeptała siostrzyczka. Od razu zasnąć nie mogłam! Jakieś niepojęte triumfowanie kołatało w piersi. Dziecięce serce rozszerzało się, jakby chciało odlecieć. Jakby wyrosły mu takie przezroczyste, lekkie skrzydełka, jak u woskowych choinkowych aniołków, trąbiących w srebrne trąby.

Bożonarodzeniowa radość promieniała w dziecięcej duszy.

Od sinej łampady ciągnęły się długie ostre promienie… Przymrużysz lekko oczy – promyki pobiegną do wezgłowia, ciepłe, serdeczne, życzliwe.

„Baju-baj – szepczą one. – My całą noc przechowujemy święty ognik, mrok odpędzamy, sny podszeptujemy spokojne”.

A ja myślałam: do choineczki takie same promienie się wyciągają od łampady, co przed Zbawicielem Nierukotworennym (przed ikoną nie ręką ludzką uczynioną) się pali. Choineczka sama w salonie nie boi się, nie ciemno jej…

Słoneczko zachciało rano zajrzeć do pokoju dziecięcego – ale nie można.

Och psotnik. Dziadek Mróz, och dowcipniś! Swoim delikatnym pędzelkiem od góry do dołu zamalował szybę. Czego-czego on tylko nie namalował! Oto stoi paw, rozpostarłszy srebrny ogon. Nad jego głową zawinęły się śnieżne dzwoneczki. Tam pastuszek gra na piszczałce i pędzi białe baranki po oszronionym polu. Na pagórkach rosną kwiaty jakieś niezwykłe płetwiaste.

Zeskoczyłam z łóżeczka i zaczęłam ogrzewać szybę swoich oddechem. Stopniał szron, otworzyło się jasne koło. Spojrzałam jednym okiem na podwórko – i zmrużyłam oczy: mocno uderzyło słoneczko żółtymi promieniami.

- Wesołych świąt, Pietrownuszka – powiedziała wchodząc do pokoju dziecinnego staruszka Matrona. – Carstwo Niebiańskie prześpisz, oj prześpisz! Budzili ciebie na Liturgię, a ty pod nosem sobie pomruczysz – i na drugi bok. Państwo i mademoiselle (jaśnie panienka) do cerkwi pojechali.

Byłam zmieszana i usprawiedliwiałam się.

- Ja wczoraj słyszałam, jak zegar północ wybił. Późno się położyłam, Matrono, i oto, pewnie, dlatego to nie mogłam się zbudzić.

Pośpiesznie ubrałam się i pobiegłam do salonu spojrzeć na choinkę. Przez noc ona jakby jeszcze piękniejsza się stała, jakby jeszcze szerzej rozłożyła puszyste gałęzie!

- Witaj, Zielony gościu, pozdrawiam z okazji Wielkiego Święta! Wydawać by się mogło, wycałowała bym każdą twoją kolczastą, pachnącą gałąź, kochana, kochana! Jak ty spałaś? Co się śniło? Ciebie lulały białe śnieżynki, woskowe aniołki trąbiły nad tobą pieśni Bożonarodzeniowe. A nie bałaś się? Nie. Cicho, łagodnie świeciła łampada Zbawicielowi Nierękąuczynionemu i tobie posyłała purpurowe promyki.

Dalekie dzwonienie dzwonów Nowodiewiczego monasteru sięgnęłó okien salonu, delikatną falą przeleciało po całym domu. Staruszka Matrona ziewnęła, przeżegnała usta i wyszeptała: „Późniejsza liturgia skończyła się. Ja to, jak zwykle, na wcześniejszą się pośpieszyłam”.

Po półgodzinie zadźwięczał dzwonek.

- Pójścić trzeba państwu otworzyć – powiedziała staruszka i, poskrzypując nowymi kozłowymi trzewikami, pośpieszyła do przedpokoju.

Mama i siostra podśmiewały się ze mnie: „Jak tobie się spało? Jak się drzemało?” Wtrącił się ojciec:

- Chodźmy lepiej pierożkiem zagryziemy. Po cerkwi wszyscy zgłodnieli.

Bożonarodzeniowy pieróg udał się na sławę. Jednak, ja z niecierpliwością oczekiwałam, kiedy można będzie wyjść zza stołu, włożyć wysokie, ciepłe buty, kurtkę na wacie i pobiec na słoneczne, oślepiająco-białe podwórze…

W sadzie od drzew biegły delikatne, błękitne cienie. Siny lód przenikały ostre promienie i on skrzył się jak lustro. Jak śmiesznie ślizgać się na cienkich, żelaznych płytkach. Jakbyś był między niebem a ziemią, jakbyś miał ot-ot wpaść w puszystą zaspę. I tak jest – upadłam!

- Panienko, batiuszka przyszedł! Szybciej do domu – krzyczy z ganku Nastaśja. Rzuciłam w kuchni łyżwy, kurtkę i pośpieszyłam do salonu. Tam już diakowie śpiewali: „Rożdiesto Twoje, Christie Boże nasz…”

Obok mnie gorliwie żegnała się czuła staruszka Matriona. Ona patrzyła czule na Zbawiciela Nierękąuczynionego, i błyszczące łezki toczyły się po jej ciemnej pomarszczonej twarzy.

Wania – Walentyna Jewstafijewa

Wtuliwszy się swoją śliczniutką różową twarzyczką w poduszkę tapczanu, Miłoczka gorzko zapłakała. Ona z taką niecierpliwością czekała na ten dzień, kiedy ukończy szesnaście lat, kiedy z dziewczynki przekształci się w dorosłą damę, włoży długą muślinową suknię „w muszki”, i pójdzie na swój pierwszy bal. Ona tak marzyła o tej sukni. I nagle… mama oznajmiła jej dziś, że sukni nie będzie i że o balu nie ma co myśleć, że środków na to nie ma.

Te straszne słowa jak gromem poraziły ją. Miłoczka do tego wcale nie była przygotowana. Ona tak rozpieszczona, tak przyzwyczajona do luksusu, który otaczał ją jeszcze tak niedawno. W jej pięknej główce w żaden sposób nie mogła zmieścić się myśl, że ze śmiercią ojca wyschło źródło tego przepychu, że półtora roku, które minęły od jego śmierci, całkowicie zniszczyły jej materialny dobrobyt i stworzyły jej nowe, pełne biedy i niedostatków, życie, o którym ona nie miała najmniejszego wyobrażenia. Ona przyjechała z instytutu na bożonarodzeniowe święta z najdroższym marzeniem o pierwszym balu, i oto to marzenie przyszło się teraz pogrzebać. To było straszne. W domu trwały przygotowania do wigilii, ale Miłoczka, cała pochłonięta swoja biedą, nic nie zauważała. Czasem podnosiła od poduszki swoją zapłakaną twarzyczkę i, zwracając się do stojącego przed nią około dziewiętnastoletniego gimnazisty, z rozpaczą powtarzała:

- Ty rozumiesz, Wania, to było moje marzenie, najdroższe ,najgłębsze marzenie! – i, zapominając na chwilę o swojej biedzie, kontynuowała: My z Tanią Łukinską… pamiętasz Tanię? Wciąż taka mała, rudziutka?.. – Gimnazista kiwnął głową. – Tak więc, my z Tanią ciągle marzyłyśmy o pierwszym balu i postanowiłyśmy, że u niej musi być różowa muślinowa suknia, a u mnie biała w muszki… A mama dziś powiedziała… że i ona nie ma w czym iść ze mną, że wszystko… wszystko co dobre sprzedała… Nie będzie mego balu… mego pierwszego balu… – przez łzy dokończyła Miłoczka i znów, wtuliwszy się w poduszkę, rozpłakała się. Wania stał nad płaczącą siostrą i coś kombinował. Potem nierównym, szorstkim krokiem skierował się do przedpokoju. Przechodząc obok pokoju Anny Nikołajewny, swojej macochy, on z niepokojem obejrzał się na drzwi, jakby pragnąc przekonać się w tym, że może wyjść niezauważony, i zaczął pośpiesznie się ubierać.

- Ach, zostaw mnie w spokoju! – rozległ się w sąsiednim pokoju rozdrażniony głos Anny Nikołajewny – ja już tobie powiedziałam, że choinki nie będzie. A jeśli ty nie przestaniesz chlipać, to ja wygonię ciebie precz z mego pokoju.

To energiczne ostrzeżenie, jednak, nie pomogło. Po chwili do słuchu Wani doleciał jeszcze ostrzejszy okrzyk macochy: „Więc ty tak słuchasz mamy?.. Marsz do dziecięcego!..” Na progu z szumem otwartych drzwi pojawiła się Anna Nikołajewna, prowadząc za rękę opierającą się i gorzko płaczącą około pięcioletnią dziewczynkę. „Marsz!” – Rozkazująco powtórzyła Anna Nikołajewna, popychając dziewczynkę w kierunku pokoju dziecięcego.

- A ty, dokąd to znów się wybrałeś? – niezadowolonym tonem zapytała Anna Nikołajewna, zobaczywszy Wanię w palcie i z czapką w ręku.

- Ja zaraz… to znaczy szybko przyjdę – odpowiedział Wania, ponuro patrząc w bok i niezdarnie wciągając na siebie czapkę. Anna Nikołajewna zatrzymała na młodzieńcu swoje chłodne, prawie wrogie spojrzenie i tym samym niezadowolonym głosem powiedziała:

- Mi bardzo nie podoba się twoja stała nieobecność. Nie rozumiem, dokąd ciągle chodzisz? Oto już dwa miesiące, jak w domu bywasz tylko podczas posiłków. Nawet nie uważasz za potrzebne mówić mi, dokąd idziesz. A przecież cała odpowiedzialność za twoje zachowanie spoczywa na mnie. Obcy ludzie mogą powiedzieć, że jestem dla ciebie złą macochą, że nie zajmuję się twoim wychowaniem, że nie uchroniłam ciebie od złego wpływu.

- Ale, zapewniam was, mamo, że nie robię nic złego. Idę na korepetycje.

- No, dzisiaj to już mógłbyś posiedzieć w domu. Przecież wiesz, że przed świętem dużo pracy. Mógłbyś w czymkolwiek pomóc mi. A, przy okazji, dlaczego to ty zawsze zamykasz na klucz swój pokój?

Młodzieniec zmieszał się; intensywny rumieniec pokrył jego policzki.

- Tak… u mnie tam… boję się, że Sonia i Mitia moje książki popsują… papiery porwą…

- Jaka troskliwość! Dawno zacząłeś chronić swoje książki? – zaciskając wargi, wycedziła Anna Nikołajewna i, ostro odwróciwszy się poszła do swego pokoju.

Wania popatrzył w ślad za odchodzącą macochą i, naciągnąwszy czapkę, pośpiesznie wyszedł z domu.

W jadalni ciągle jeszcze płakała Miłoczka. W dziecięcym Sonia i siedmioletni Mitia, przerywając sobie nawzajem, opowiadali staruszce niani, jak u nich dawno-dawno temu była cudowna ogromna choinka. Oni z żalem skarżyli się niani, że Bozia zabrał ich tatę i że mama mówi, że choinki więcej nigdy nie będzie. Buziunie ich smutne. Staruszka-niania pieści dzieci, głaska po główkach i na pocieszenie opowiada o cudownym Boskim Dzieciątku, które wiele lat temu narodziło się w pieczarze. Że wielka gwiazda pojawiła się wtedy na niebie i przyprowadziła pastuszków i guślarzy-mędrców do tej pieczary, gdzie w jasełkach na sianie spoczywał Zbawiciel świata. Długo mówi niania o cudownym Dzieciątku. Dzieci przytulają się do staruszki i, zapomniawszy o swojej biedzie, ze wzruszeniem i ciekawością słuchają prostej i tajemniczej opowieści swojej niani.

A w tym czasie w sypialni na niezaścielonym łóżku siedzi Anna Nikołajewna i rozmyśla swoją niewesołą myśl. Myśli szeregiem przechodzą w smutno pochylonej głowie. Przypomniało się jej panieńskie życie w rodzinnym domu, życie bez biedy, beztroskie, lata nauki, koleżanki z gimnazjum; oto i upragnione szesnaście lat – ona już dorosła panna. Jak jasną i kuszącą wydawała się jej przeszłość. Serce radośnie biło i rwało się na spotkanie tej nieznanej, ale miłej przyszłości. W siedemnaście lat ona namiętnie zakochała się i wyszła za mąż za młodego wdowca. Mąż ją kochał i rozpieszczał. Nic, jak mogłoby się wydawać, nie powinno było zasmucić szczęśliwych dni nowożeńców; ale, jednak, u domowego ich ogniska nierzadko następowały gorące wybuchy, a czasem i długotrwałe kłótnie. Anna Nikołajewna, szalenie kochająca swego męża, nie mogła pogodzić się z myślą, że inna kobieta jeszcze tak niedawno była bliska i droga jej mężowi. Że ta kobieta zostawiła, jako dowód swojej miłości, roczne dziecko, które ojciec ubóstwiał. To dziecko, to kapryśne, nieładne i wiecznie pochmurne dziecko, Wania, rzucający na nią spode łba złośliwe spojrzenia i odpowiadający na każdą pieszczotę ojca najgorętszą porywczą pieszczotą, wydawało się jej, odbierało od niej serce jej męża. Ten dzieciak i był zawsze przyczyną niezgody w ich życiu. Ona znienawidziła go i z trudem powstrzymywała w sobie to nieprzyjazne uczucie. I teraz oto, siedząc na łóżku wspominając swoje przeszłe życie, ona ani na sekundę nie zastanawiała się nad swoim niesprawiedliwym nieprzyjaznym stosunkiem do synka. Ona myślała tylko o swoich dzieciach, o grożącej im biedzie. Uważała, że los jest niesprawiedliwy również dla niej. „Oto do czego się dożyłam – myślała – do tego, że siedzę samotna, zapomniana przez wszystkich. Córka Ludmiła jeszcze zbyt młoda, zbyt egoistyczna do tego, żeby zrozumieć całą tęsknotę rozbitego serca, wszystkie troski i smutki matki rodziny, pozostawionej na ciężkiej życiowej drodze bez środków do życia, bez przygotowania do samodzielnego wysiłku”. I przypomniało się jej, jak wiele lat temu młoda, kwitnąca, otoczona bogactwem, czułą troską męża i tłumem wielbicieli, głosiła ideę równości, namiętnie zafascynowała się tą ideą tonem niezachwianego przekonania, że dawno minęły te despotyczne czasy, kiedy żona zależała od męża, że teraz żona – taki sam równoprawny członek rodziny, jak i mąż, i że nawet żona i matka dużo więcej znaczy w rodzinie, niż mąż. Przypomniała sobie Anna Nikołajewna swoją młodą zarozumiałość i gorzko się uśmiechnęła. „Tak – wyszeptała – równoprawność moja została, a wszystko pozostałe… pozostałe w mogile”. Anna Nikołajewna, nie zważając na swoje trzydzieści pięć lat i piękny jeszcze wygląd, po śmierci męża zaczęła uważać się za staruchę. Całkowicie oddawszy się wychowaniu dzieci, chroniąc je, na ile można, od biedy i niedostatków, ona prawie zapominała o sobie. Tylko tęsknota za kochanym mężem i wieczny strach o przyszłość dzieci ciągle ją męczyły. Uczucie samotności i bezradności rosło w niej z każdym dniem coraz mocniej i mocniej, i dziś to melancholijne uczucie nie daje jej spokoju. Ona przypominała sobie poprzednie Bożonarodzeniowe święta, rozkoszną kolację, tłum wystrojonych wesołych gości, i cerce jej cichutko się ścisnęło. Ona ciężko westchnęła i nagle zauważyła:

- Ty, niania, opowiadaj dzieciom bajki kiedykolwiek w innym czasie, a nie przy stole.

- Jakie tam, proszę pani, bajki? Ja im tyko powiedziałam, żeby grzecznie się zachowywały, bo choinki ni dostaną.

- Dostaną czy nie dostaną – to moja sprawa! Przerwała jej Anna Nikołajewna. – A aniołowi to tu do czego?

- Jak do czego? – z urazą zapytała staruszka. – Wiadoma sprawa, że na Wigilię Aniołowie Pańscy między dobrymi ludźmi latają i łaskę Bożą roznoszą. Kto co chce, to od Pana i otrzymuje. A dzieciom jedyna radość – choinka i prezenty, więcej nic im nie trzeba. Oto Bozia im tę radość przez swoich aniołów i posyła, jeżeli dobrze się zachowują – pouczająco dokończyła niania, gładząc Mitię po główce.

- Mamo, mamo, Wania psysed! – radośnie wykrzyknęła Sonia, zobaczywszy przez półotwarte drzwi przechodzącego korytarzem brata.

- Cóż przyszedł to przyszedł. Czegoż ty tak krzyczysz? Powiedziała rozdrażniona Anna Nikołajewna i, zwracając się do wchodzącego po minucie do jadalni pasierba, surowo zapytała: – Gdzie byłeś? – i, nie czekając na odpowiedź, dodała: - Ty choć trochę czyściej byś się ubrał z okazji świąt. Chociaż i gości nie ma, a jednak wypada być bardziej przyzwoicie. Popatrz, do czego ty podobny? – i z obrzydzeniem wskazała na jego krótką, całą w plamach kurtkę. Młodzieniec intensywnie poczerwieniał.

- Nie mam nic więcej, wszystko już jest zużyte, – odpowiedział, spoglądając na talerz.

- A twoje korepetycje? Przecież zarabiasz ponad dwadzieścia rubli miesięcznie.

- Prawie wszystko oddaję wam – cicho powiedział Wania i spode łba z wyrzutem popatrzył na macochę. Annę Nikołajewną ukłuła ta odpowiedź, i ona, nic więcej nie powiedziawszy, odwróciła się do dzieci.

- A ja u Wani widziala duzy oblaz – powiedziała nagle Sonia, przerywając panującą uciążliwą ciszę. – On lezal na podłodze, i Wania ciągle po nim olówec-kami ciągal; duzy-baldzo duzy! – przeciągnęła dziewczynka i, wydymając swoje różowe usteczka, dodała: - Wania ciogle psede mną dzwi zamykal, a ja wsystko widziala, widziala.

- Co to ty, malarstwem się bawisz? Gratuluję. Dobre zajęcie dla ucznia ósmej klasy, u którego egzaminy końcowe na nosie! – z ironicznym uśmiechem powiedziała Anna Nikołajewna.

Wania nic nie odpowiedział i nisko pochylił głowę nad talerzem. On przyzwyczaił się do wrogiego stosunku do siebie macochy, ale dziś było mu wyjątkowo ciężko wysłuchiwać te ukłucia. Jego podniosły, radosny nastrój od razu znikł, serce boleśnie się ścisnęło, i w jego myślach przed oczyma znów pojawiły się smutne obrazy niedawnego dzieciństwa i młodości. Nie doświadczywszy czułej macierzyńskiej łaski, Wania rósł w rodzinie jak obcy. Ojciec go kochał, ale, zajęty służbą, rzadko był w kręgu rodziny. Energiczny, aktywny i wiecznie zajęty skrajnie odpowiedzialnymi pracami inżynieryjnymi, on nie rozpieszczał dzieci szczególną czułością i do Wani odnosił się, jak i do pozostałych dzieci, spokojnie i powściągliwie. Ale jak radosne było serce Wani, kiedy ojciec, zauważywszy niesprawiedliwe traktowanie go przez macochę, czułym słowem starał się go pocieszyć. Ale zdarzało się to nieczęsto. Czas mijał. Z nietowarzyskiego zastrachanego dziecka Wania stał się młodzieńcem, świadomie odnoszącym się do swego położenia w rodzinie. Traktowanie macochy nie stało się lepsze, choć on starał się nie dawać jej powodu do wyrażania swojej nieżyczliwości. Zawsze szanujący i uprzejmy, on spokojnie znosił jej ostrość, co, widocznie, jeszcze bardziej ją drażniło.

Ale oto umarł ojciec. Warunki życia Wani i całej rodziny dramatycznie się zmieniły. Luksusowe warunki, obszerny krąg znajomych, wesołe, beztroskie życie – wszystko to znikło jak po skinieniu czarodziejską różdżką. Ojciec nic nie zostawił rodzinie, oprócz maleńkiej renty, której ledwie-ledwie wystarczało na to, żeby nie umrzeć z głodu. Z dużego bogatego mieszkania Anna Nikołajewna z rodziną przeprowadziła się do maleńkiego czteropokojowego, i tu zaczęło się nowe, pełne biedy i wyrzeczeń życie. Wania wtedy zaczął osiemnasty rok życia.

Widząc ciężkie położenie rodziny, on znalazł sobie korepetycje i z zarobionych pieniędzy zaczął płacić za swoją naukę w gimnazjum i macosze za pokój, który zajmował. Anna Nikołajewna na początku zdecydowanie odmawiała brać od Wani tę zapłatę, ale potem, z bólem serca, zgodziła się przyjąć tę pomoc od nielubianego pasierba. Wania gorliwie pracował i z niecierpliwością oczekiwał końca nauki w gimnazjum, marząc o dostaniu się na politechnikę. Najgłębszym jego marzeniem było: stanąć na tę sama drogę, po której szedł jego ojciec. On postawił sobie za cel przywrócić materialny dobrobyt swojej rodziny, zniszczony przez przedwczesną śmierć ojca, i, triumfując moralne zwycięstwo nad nienawidzącą go macochą, przerwać ten wieloletni ucisk (jarzmo) wrogości. Bolało go wysłuchiwanie niezasłużonych wyrzutów Anny Nikołajewny, ale on skrywał żal i, z szacunkiem pocałowawszy rękę macochy, po obiedzie poszedł do swego pokoju.

Anna Nikołajewna popatrzyła w ślad za wychodzącym pasierbem i, wzruszywszy ramionami, w milczeniu wstała od stołu. Miłoczka ciężko westchnęła i przeniosła się od stołu na swój ulubiony tapczan; niania szepnąwszy coś na ucho dzieciom, pośpiesznie wyprowadziła je do dziecięcego. Smutny, przytłaczający nastrój opanował Annę Nikołajewnę. Ona długo chodziła w tą i we w tą po pokoju, najwyraźniej nie zauważając ani sprzątającej ze stołu służącej, ani nieruchomo siedzącej na tapczanie Miłoczki. Jej myśli znów podążały do przeszłości, i znów, mimowolnie, wracało w pamięci poprzednie szczęśliwe i beztroskie życie z mężem. Wesoły i uprzejmy, bez względu na to, że ciągle obciążony był pracą, jej mąż umiał włożyć we wszystkich nastrój zadowolenia z życia.

„Jaka rażąca różnica w charakterach między ojcem i synem! – pomyślała Anna Nikołajewna, wyobrażając sobie milczącego i nietowarzyskiego Wanię. – Pewnie wdał się w matkę!” – i znów uczucie zazdrości, kiedyś tak mocno ją męczące, odezwało siew jej sercu. Gwałtownie odwróciła się i chciała iść do swego pokoju, gdy nagle nad samym jej uchem rozległ się głos Wani.

- Mamo, Miłoczka, chodźcie do mego pokoju. Ja tam dzieciom niespodziankę przygotowałem. Sonię i Mitię trzeba szybciej zawołać – pośpieszył się on i już całkiem zmieszany powiedział: – Ja im choineczkę, maleńką choineczkę przygotowałem i już zapaliłem.

- Ty? Dzieciom choinkę?... – jakby nie dowierzając swoim uszom, zapytała Anna Nikołajewna i popatrzyła na niego zdziwiona.

On podniósł na nią swoje szare oczy i, z poczuciem winy, cicho odpowiedział:

- Tak, ja. Ale ukrywałem przed wami, chciałem niespodziankę dzieciom zrobić.

Anna Nikołajewna nie mogła uwierzyć, że niezdarny, surowy i, jak jej się zdawało, obojętny wobec rodziny młodzieniec przygotował podobną niespodziankę. A Wania już biegł do dziecięcego i głośno krzyczał:

- Sonia, Mitia, Bozia wam choinkę zesłał. Chodźcie szybciej do mego pokoju! – i znów pobiegł z powrotem za siostrą i macochą, które zastał już u swoich drzwi.

Niewielki pokoik Wani był czysto przez niego samego sprzątnięty. Stół i krzesła odstawił pod ścianę. Pośrodku pokoju, cała pobłyskująca ognikami, stała niewielka przystrojona choinka.

Dzieci, które wbiegły, z zachwytem patrzyły na nią i, radośnie klaskając w dłonie, wesoło powtarzały:

- Bozia nam choinkę zesłał. Bozia dobry! Miłoczka, zapomniawszy o swojej biedzie, radośnie rzuciła się do podchodzącego brata i z ciekawością zapytała:

- Waniusza, skryty, niedobry, a kiedyż to ty zdążyłeś wszystko kupić i przygotować?

- Ja jeszcze co-nieco zdążyłem przygotować, dla ciebie i mamy – powiedział on, z wyraźnym zmieszaniem. – Sonia, to dla ciebie – mówił, podając dziewczynce wielką piękną lalkę z jasnymi długimi lokami, wywołującą najburzliwszy zachwyt Soni. – A to tobie – i on dał Miti wysokiego konika na kółkach, na którego chłopiec natychmiast usiadł, popędzając go i rzucając na siostrę zwycięskie spojrzenia chrobrego jeźdźca. – Uważaj, Sonia, nie podchodź blisko do konika, bo rozdepcze! – krzyknął Wania i, udając, że bardzo się go boi, przytulił się do ściany.

Anna Nikołajewna z uśmiechem spojrzała na kłopotliwego młodzieńca i wbrew woli zatrzymała na nim wzruszone i czułe spojrzenie. Ona patrzyła na zarumienioną od radosnego wzruszenia twarz Wani, na jego oczy, wesoło połyskujące spod gęstych brwi, i ze zdumieniem zauważyła w nim porażające podobieństwo do nieboszczyka męża. „Dlaczego ja wcześniej tego nie zauważyłam?” – w myślach zarzucała sobie Anna Nikołajewna i coraz czulej wpatrywała się w przeobrażoną twarz Wani.

Jak niepodobne było to obecne jego spojrzenie do tego surowego spode łba spojrzenia, do którego tak przyzwyczaili się wszyscy z jego otoczenia! Jakby promień wiosennego słońca, roztopiło to spojrzenie lodowatą górę, tyle lat pokrywającą serce Anny Nikołajewny, i z dna duszy wywołało niebywałe dotąd czułe uczucie do nielubianego pasierba.

- Mamusiu, a oto to ja wam przygotowałem – wyrzekł Wania i nieśmiało podał Annie Nikołajewnie niewielki futerał.

Ona z ciekawością otworzyła go, i jej serce radośnie zabiło. W futerale, na malinowym płótnie, leżała dawno pożądana przez nią złota broszka z kolorową fotografią jej męża.

Anna Nikołajewna, po raz pierwszy przez wszystkie osiemnaście lat, mocno, z miłością pocałowała pochyloną głowę młodzieńca. On porywczo odpowiedział na tę czułość, gorąco przycisnąwszy do warg jej rękę. Potem szybko podszedł do stołu i rozpakował jakieś zawiniątko.

- Ach! – wykrzyknęła Miłoczka i rzuciła się do stołu. Przed nią Wania trzymał przezroczysty biały muślin w muszki. Miłoczka aż oczy zmrużyła z radości. Ona, najwyraźniej nie dowierzała własnym oczom. Prezent był zbyt nieoczekiwany.

- A tu i mamie na suknię – mówił Wania, rozpakowując drugie zawiniątko i wyjmując z papieru szary błyszczący półjedwabny materiał. – Teraz ty możesz na Nowy Rok jechać z mamą na twój pierwszy bal. – On pogodnie uśmiechnął się, popatrzywszy na rozpromienioną szczęściem twarz siostry, i czule dodał: – Teraz przecież więcej płakać nie będziesz?

- Waniusza, kochany, gołąbek! – ze wzruszeniem wymówiła Miłoczka i natychmiast rzuciła się na szyję brata. Muślin i materiał ześlizgnęły się ze stołu na podłogę, ale dziewczyna, nie zwracając na to uwagi, ściskała brata w swoich gorących burzliwych objęciach, co chwila powtarzając: – Waniusza, ja nie wiedziałam, jaki jesteś dobry! Jesteś dobry, miły, i ja bardzo, bardzo kocham ciebie…

Anna Nikołajewna podniosła z podłogi materiał i też podeszła do Wani.

- A puść że mnie figlarko – żartobliwie zwróciła się do córki – ja też chcę pocałować i podziękować Wani. – Miękkim gestem odsunąwszy dziewczynę, ona delikatnie przyciągnęła ku sobie speszonego młodzieńca i, czule zaglądając mu w oczy, cicho powiedziała: – Wania, ty dziś przyniosłeś nam wielka radość. Miły mój chłopiec, dziękuję tobie.

Ona pierwszy raz nawała go „miłym”, pierwszy raz z delikatną czułością, a nie z surowym wyrzutem, zwróciła się do niego. Pod pieszczącym dobrym spojrzeniem wielkich czarnych oczu Anny Nikołajewny, młodzieniec zapomniał swoje samotne dzieciństwo, zapomniał gorycz niezasłużonych zniewag. Dusza jego, tak długo pragnąca miłości i życzliwości, od razu otworzyła się, i on, pojednany i szczęśliwy, ufnie powitał płonące niekłamanym uczuciem miłości spojrzenie macochy.

Oni długo stali milcząc przytuliwszy się do siebie. Wydawało się, ta nadłamana przez życie kobieta szukała wsparcia w tej silnej, pełnej energii, młodej istocie.

A wokół nich życie kipiało pełną parą. Sonia i Mitia, wesoło i głośno pokrzykując, latali wokół choinki, spoglądając chciwymi oczkami na apetyczne smakołyki. Miłoczka, coś podśpiewując i do czegoś uśmiechając się, oglądała biały muślin. Na progu stała staruszka-niania i, z dobrodusznym uśmiechem spoglądając na triumfujące dzieci, cicho szeptała:

- Chwała Tobie Panie, sława Stwórco! Doczekaliśmy się i my radosnego święta!

- No powiedzże mi, powiedz otwarcie – pytała nieco później Anna Nikołajewna, sadzając obok siebie pasierba – co to tak tobie zachciało się urządzać tę choinkę? Za jakie środki?

- O tym ja dawno myślałem – głęboko westchnąwszy, powiedział Wania. – Ja żyłem z tą myślą cały rok. Widząc przed sobą stale, jak wy borykacie się z dnia na dzień, zacząłem szukać, oprócz lekcji, jeszcze innej jakiejś pracy. Mój znajomy, gubernialny architekt, dał mi kreślić plany.

- To, pewnie, te, które widziała Sonia i nazwała obrazami? – żywo zapytała Anna Nikołajewna.

- Te same – odpowiedział Wania. – Ja w ciągu trzech miesięcy prawie nie spałem nad nimi. Chciałem zarobić na choinkę dla dzieci. Chciałem pomóc wam… A dziś – już pośpiesznie kontynuował on, jakby bojąc się, że nie zdąży wszystkiego wypowiedzieć – dziś, kiedy zobaczyłem łzy Miłoczki, nie wytrzymałem, poszedłem do architekta i wziąłem u niego jako przedpłatę pieniądze na suknie i na ich uszycie. Ja potem wszystko, wszystko odpracuję – rumieniąc się ze zmieszania i radości, mówił młodzieniec.

- No, Wania, przecież ta robota ponad twoje siły – wyrwało się Annie Nikołajewnie. – To ty już zbyt wiele. Ja nie mogę ci na to pozwolić. Nie mogę… Ja…

- To nic, to nic, mamo – żywo przerwał jej Wania. – O mnie się nie martw, jestem silny, mogę dużo pracować, ja przecież w tatę… Oto aby tylko wam z dziećmi przeborykać się, póki ja będę na politechnice, a potem… potem zaczniemy żyć tak samo, jak przy tacie – dokończył już wesoło i wesoło-z przekonaniem potrząsnął gęstymi włosami. – Prawda, Miłoczka?.. – i, nie czekając na odpowiedź, zerwał się z krzesła i podbiegł do swojej młodszej siostrzyczki.

Po chwili Sonia, zachłystując się chichotem, siedziała na ramionach Wani, który biegał wokół choinki, doganiając Mitię i rżał jak koń, udając konia. „Cały ojciec!” – pomyślała Anna Nikołajewna, patrząc na wzbudzoną i rozpromieniona radością twarz pasierba. W wesołym szumie, wypełniającym pokój, w myślach słyszy ona pewny siebie głos Wani, powtarzający: „Jestem silny, mogę dużo pracować, ja przecież – w tatę!”

Ogarnęło ją ciche radosne uczucie. Od niedawnego rozdrażnienia i niezadowolenia z życia nie pozostawało ani śladu. Przytłaczający ją smutek, strach przed nieznaną przyszłością swoich dzieci zniknął, jak mgła po wzejściu słońca. Widziała przed sobą (w przyszłości) potężną figurę pasierba, który śmiało wstąpił na drogę swego ojca, widzi wyciągniętą do niej silną rękę, i znów dźwięczą jego słowa: „Jestem silny, ja – w tatę!”

Bożonarodzeniowa latarnia – Sofia Makarowa

- No co? Wszystko jest? – pyta chłopiec, wybiegając na ulicę i zatrzymując się przed wesołym tłumem chłopców.

- Wszystko, jest jak wszystko – odpowiada uroczyście jeden z nich – tylko świec mało, jakby jeszcze z kila zdobyć, to ogromną rzecz byśmy zmajstrowali.

- Macie, oto calutkie dwie przytaszczyłem – przerywa mu radośnie ten, który przyszedł, podając dwie łojowe świece. – U tatka wyprosiłem. Ależ i obstawiał on mnie, za włosy wyszarpać obiecał, ale jednak dał! A oto jeszcze pięknego papieru kartkę wyprosiłem, jak żar błyszczy, aż oczy bolą patrzeć.

- Zuch Filka! – zakrzyczeli chłopcy.

- Więc dokąd my? Pyta cały promieniejący Filka.

- A do Stiopki, u niego nie ma nikogo w domu, tylko babcia z małymi się zajmuje.

- Do Stiopki wiec do Stiopki! – i cała gromada chłopców powaliła w kierunku niewielkiego, starego, niziutkiego domku.

- Na pewno nasi wrócili! – mówi chuda staruszka, usłyszawszy tupaninę w sionkach. – Coś bardzo szybko! – i kieruje się ku drzwiom w tym samym czasie, jak tłum chłopców, ze Stiopką na czele, zatrzymał się w sionkach, nie mając odwagi wejść. – No czemuż to wy do pokoju nie idziecie? – mówi czule staruszka. Chłopcy zachichotali i wysunęli do przodu Stiopkę, ten przekroczył próg, a za nim wszyscy. Staruszka cofnęła się zaskoczona, a potem krzyknęła surowo: – Czego zeszli się, łobuziaki?

- Babciu, kochana – zaczął pieszczotliwym głosem Stiopa – rzecz majstrować chcemy.

- Tak wam pozwolę! Cały pokój do góry dnem postawicie!

- Spokojniutko posiedzimy – zawołali wszyscy – tylko puść!

- Gospodarzy w domu nie ma, a ja was wpuszczę! Jakby nie tak.

- Babciu, wpuść – prosi płaczliwym głosem Stiopa. – Mamy z sobą wszystko, tylko pozwól oto rzecz majstrować.

- Niech was! Tylko, pamiętajcie, nie rozrabiać, a to ot czym poczęstuję. – I ona pokazała im wieli pogrzebacz, którym mieszała w jasno palącym się piecu. Chłopcy szybko się rozlokowali, powyciągali zza pazuch – kto skrawek kolorowej tkaniny, kto kawałek słoniny czy masła, starannie zawinięty w papier, kto mąki na klajster, kto wstążkę, kto obrazek.

Najbardziej doświadczony z nich, Troszka, uroczyście wyłożył cienkie, giętkie patyczki młodej wikliny i zaczął majstrować rzecz i oklejać ludowymi przesączonymi masłem obrazkami. Roboty było wszystkim dużo. Gwarem i śmiechem napełniona była cała chata, i jak nie groziła pogrzebaczem babcia, a chłopcy jednak biegali do pieca – to podgotować klajster, to podsuszyć gotową część bożonarodzeniowej latarni.

„Babciu, niteczek” – prosił jeden. „Ot żeby wosku” – mówi przymilnym głosem drugi. „Ot, igła się złamała, a drugiej nie mamy” – zarzuca trzeci, spoglądając na babcię. Ta warczy, ale daje wszystko, a jeszcze do pieca kartofelków do popiołu położyła. Chłopcy chytrze spojrzeli po sobie na widok tych dużych kartofli.

- A no chłopcy – krzyknął Troszka – dawajcie powtórzymy wiersz!

Wszyscy razem zaczęli „Rożdiestwo Twoje”, i to tak głośno, że śpiące za zasłoną dziecko wystraszyło się i zapłakało, i tu pogrzebacz babci tak zręcznie przeszedł się po plecach i karkach chórzystów, że oni naraz umilkli. Basowe i piskliwe głosy zamieniły się w pochlipywanie, prośby aby nie wygonić i uroczyste obietnicy więcej nie hałasować. W miarę tego jak kształty latarni zaczęły się ukazywać, babcia ulitowała się i z przyjemnością oglądała pracę. Przypomniało się jej własne dzieciństwo i widziana przez nią po raz pierwszy w życiu latarnia, przypomniały się jej przy tym zachwyt i podziw, z jakimi ona ją oglądała, odczucie święta, które ogarnęło ją przy tym świetlanym widzeniu i wysławianiu. Śpiew dzieci i jasny obraz, wyróżniający się w ciemnościach nocy, wydały się jej wtedy czymś nieziemskim, ona często potem widziała we śnie jasną gwiazdę, ozdobioną pękami różnokolorowych wstążek i gałganków. Przypomniały się jej i panieńskie sobótki. Och jak wesoło bywało na tych sobótkach! Były dwie młode wdowy Ałtowa i Presnina, więc u nich zawsze taka uczta była, że cały rok się pamiętało. Poustawiają one, bywało, przy piecu ławeczki, jedna wyższa od drugiej, nastawiają różnych zakąsek, dziewczyny wystroją się i siedzą na ławkach, jak malowane obrazki. Dla chłopców ławki przy drzwiach przygotowane. I kupieccy synowie nie gardzili bywać na sobótkach i różnych smakołyków i zakąsek naniosą pełne toboły. A jaką latarnię dziewczyny majstrowały! Ładna jest ta, co chłopcy kleją, ale ich była jeszcze lepsza. Oj jak Potap Iljicz malował na tej latarni mękę Heroda w piekle i zabijanie dzieciątek, tak już nikt lepiej od niego nie namaluje. A już na jasełka, mędrców i Straszny Sąd nawet kupcy się przyglądali. Zapalą dziewczęta w latarni dziesięć świec i zaczną wysławianiem, a pieśni śpiewają, i to jakie pieśni – jedna lepsza od drugiej! A powiedzonka aż się sypały. Oto i ona zapoznała się na sobótkach ze swoim mężulkiem. Cóż, dobrze ona przecież pożyła ze swoim Pachomyczem, nie dał mu tylko Pan długiego życia. Boża wola! I wdową żyje się jej nie aż tak źle: synowe ją chronią, szanują, wnukowie jak piękne jabłuszka w sadzie, młodość jak się przypomni, to aż serce zadrży. Pójdą, bywało, panienki z latarnią z domu do domu, i w każdym coś dla nich przygotowane. Nacieszą się dziewczęta latarnią i chłopcom oddadzą, ci na saniach postawią – marsz Chrystusa wysławiać. Inni nastolatkowie mistrzowsko o Herodzie śpiewali, każdego rozweselą.

- A co, chłopcy – zwróciła się ona do pracujących – pozwólcie, że ja was starej pieśni nauczę.

- Naucz, naucz, babciu! – zakrzyczeli chłopcy.

Staruszka obciągnęła bluzkę i zaciągnęła drżącym głosem:

Szioł, pierieszioł miesiac po niebu,
Wstrietiłsia miesiac s jasnoju zarieju.
- Oj, zaria, hdie ty u Boha była?
Hdie ty u Boha była, hdie tiepier staniesz?
- Stanu ja w Iwanowom dworie,
W Iwanowom dworie, w jeho horienkach,
A wo domu y nieho da dwie radosti
Pierwaja radost’ – syna żeniti,
A druhaja radost’ – doczku otdati.
Bud’ zdorow, Iwan Tierientiicz,
S otcom, s matierju, so wsiem rodom,
So Iisusom Christom, Swiatym Rożdiestwom!

Szedł, przeszedł księżyc po niebie.
Spotkał się księżyc z jasną gwiazdą.
- Oj, gwiazdo, gdzie ty u Boga byłaś?
Gdzie ty u Boga byłaś, gdzie teraz staniesz?
- Stanę ja w Iwanowym podwórzu,
W Iwanowym podwórzu, w jego pokoikach,
A w domu u niego są dwie radości
Pierwsza radość – syna żenić,
A druga radość – córkę wydać.
Bądź zdrów, Iwan Tierientiicz,
Z ojcem, z matką, z całym rodem
Z Jezusem Chrystusem, Świętym Narodzeniem!

- My tę pieśń Trofimyczowi zaśpiewamy – postanowił Troszka. – U niego syn kawaler i córka panienka. A śpiewać to naucz!

- Oto poczekajcie, mały wstanie, to nauczę.

Wkrótce i mały wstał, i pieśń głośno chłopcom zaśpiewana. Oto już i słoneczko zachodzi, tylko patrzeć, gospodarze przyjadą – pora do domów. Zbierają chłopcy cały swój majątek, latarnię na kiju przy piecu stawiają, papierem przykrywają – niech przeschnie w cieple, a sami biegną wesołą gromadą na podwórko. Babcia bierze się myć i skrobać podłogę, z lekka postękuje i głową kręci:

- Nasze łobuziaki, ależ nabrudzili!

Oto i święte wieczory Narodzenia Chrystusa nastały. Wszyscy odpoczywają, wszyscy mają swoje radości. Chłopcy jak ser w oleju się ślizgają…

Żył na Rusi taki wielki święty – Sierafim Sarowski. Bardzo lubili go ludzie i z miłości nazywali batiuszką (ojczulkiem) Sierafimem. W czasie swiatok (świętych dni), 15 stycznia jest dniem jego pamięci.

Malinka. Cuda prepodobnego Sierafima – metropolita Wieniamin (Fiedczienkow)

To było dawno temu. Przyjechał do Sarowskiego monasteru nowy archijerej. Dużo on słyszał o świętym Bożym Sierafimie, ale sam nie wierzył w opowieści o cudach batiuszki. A może, ludzie na próżno czego naopowiadali mu?..

Mnisi z dzwonieniem w dzwony powitali archijereja, honor-honorem, do cerkwi zaprowadzili, potem do archijerejskich pokoi. No, ugościli go, jak należy. Na drugi dzień służba. Obejrzał wszystko archijerej i pyta: „A gdzież żyje ojciec Sierafim?”

A batiuszka wtedy nie w monasterze żył, a w pustelni (samotni) swojej. A była zima, śniegu zaś w sarowskich lasach – zaspy oj jakie!

Z trudem przejechał archijerej. A ostatnią ścieżynkę i on musiał pieszo iść…

Batiuszkę uprzedzono, że sam archijerej idzie do niego w gości. Święty Boży wyszedł na spotkanie bez czapeczki (kłobuka) i pokornie do nóg pokłon archijerejowi złożył. „Pobłogosław – mówi – mnie, ubogiego grzesznika, święty Władyko! Pobłogosław, batiuszka!” On i archijereja ciągle nazywał batiuszka i batiuszka.

Archijerej pobłogosławił i idzie przodem do jego pustelni. Batiuszka pod rączkę go podtrzymuje. Świta została i czeka. Weszli, pomodlili się, usiedli. Batiuszka zaś mówi:

- Gość u mnie wysoki, a oto ugościć u ubogiego Sierafima nie ma czym.

Archijerej, myśląc, że batiuszka chce go herbatką poczęstować, mówi:

- A ty się nie kłopocz, ja jestem najedzony. A i nie po to ja do ciebie przyjechałem i śnieg miesiłem. Oto o tobie rozmowy słychać różne.

- Jakież, batiuszka, rozmowy? Pyta Święty, jakby nie wiedząc.

- Oto, mówią, ty cuda czynisz.

- Nie, batiuszka, ubogi Sierafim cudów czynić nie może. Cuda czynić tylko jeden Pan Bóg Wszechmocny może. No a Jemu wszystko jest możliwe, Miłosiernemu Dobrodziejowi. On i świat cały przepiękny z niczego stworzył, batiuszka. On i przy pomocy kruka Eliasza karmił. On i nam z tobą, batiuszka, oto, patrz, łaskę jaką dał…

Archijerej spojrzał w kąt, dokąd wskazał święty, a tam wielgachny krzak malin wyrósł, a na nim pełno dojrzałych jagód.

Zdrętwiał archijerej i nic nie może powiedzieć. Zimą – maliny, i to na gołej podłodze wyrosły! Jak w bajce!

A batiuszka Sierafim wziął spodeczek herbaciany i zrywa maliny. Narwał i podnosi gościowi.

- Jedz, batiuszka, jedz! Nie krępuj się. U Boga wszystkiego dużo! I przez ubogiego Sierafima według modlitwy jego i według Swojej łaski niewypowiedzianej On wszystko może. Jeśli wiarę będziecie mieć choć jak ziarnko gorczycy, to i górze powiecie: „Idź do morza!” I ona przejdzie. Tylko wątpić (wahać się) nie można, batiuszka. Jedz, jedz!

Archijerej wszystko zjadł, a potem nagle i pokłonił się batiuszce do nóżek. A batiuszka uprzedzić go zdążył i mówi:

- Nie można tobie kłaniać się przed ubogim Sierafimem, ty – archijerej Boży. Na tobie łaska wielka! Pobłogosław mnie, grzesznego, i pomódl się!

Archirej posłuchał się i wstał. Pobłogosławił batiuszkę i tylko dwa-trzy słówka powiedział:

- Wybacz mi, starcze Boży: zgrzeszyłem ja wobec ciebie! I módl się za mnie, niegodnego, i w tym życiu, i w przyszłym.

- Słucham się, batiuszka, słucham. Tylko ty do śmierci mojej nikomu nic nie mów, inaczej chorować będziesz…

Patrzy archijerej, a krzaka już nie ma, a na talerzyku od malinek sok gdzie niegdzie został – znaczy, nie przywidzenie to było. A i paluszki u niego zaplamione malinkami.

Wyszedł archijerej. Świta jego oczekuje. I dlaczego to, myślą, on tak długo rozmawiał z batiuszką Sierafimem? A on, bez czapeczki, znów pod rączkę go prowadzi do samych saneczek. Podsadził i jeszcze raz do śniegu się pokłonił.

A archijerej, jak tylko odjechał, mówi do swoich: „Wielki święty Boży. Prawdę o nim mówili, że cuda może czynić”. Ale nic o malinach im nie powiedział. Tylko całą drogę milczał i żegnał się, a co jakiś czas znów powie: „Wielki, wielki, święty!”

A kiedy umarł batiuszka, on i opowiedział wszystkim o malinach.

Krieszczenije – Wasilij Nikiforow-Wołgin

Dziś jest wielkie święcenie wody. Wybraliśmy się do cerkwi. Mama zdjęła z półki z ikonami naczynie z resztką świętej wody i wylała ją do pieca, do popiołu – bo grzech wylewać ją na miejsca po których się depcze. Ojciec zapytał mnie:

- Wiesz, jak nazywa się po dawnemu bohojawleńska woda? Święta agiasma!

Powtórzyłem to jakby ogniem zapalające się słowo, i z jakiegoś powodu ukazał się niedawny pożar za rzeką i łuna nad zaśnieżonym miastem. Dlaczego słowo „agiasma” zlało się z tym pożarem, wytłumaczyć sobie nie mogłem. Czyż nie dlatego, że jest ono straszne?

Na błękitną od kreszczeńskiego mrozu ziemię padał wielkimi płatkami śnieg. Mama powiedziała:

- Oto, jeśli i jutro Bóg pośle śnieg, to będzie urodzajny rok.

Do cerkwi przyszliśmy wszyscy zaśnieżeni i rumiani od mrozu. Od zamarzniętych okien było wyjątkowe śnieżne światło – dokładnie takie, jak między krami, które niedawno przywieziono z rzeki na nasze podwórko.

Pośrodku cerkwi stał duży ceber wody i obok brokatowy stolik, na którym stała srebrna czasza do święcenia wody z białymi świecami na brzegach. Na klirosie (na chórze przed ikonostasem) czytano „proroctwa”. Słowa ich szemrały jak wodniste źródła w lesie, a w tych miejscach, gdzie prorocy zwracają się do ludzi, dźwięczała miedź dzwonów alarmowych: „umyjcie się i oczyśćcie się, zostawcie chytrość przed Panem: spragnieni, idźcie do wody żywej…”

Czytano trzynaście pariemij (fragmentów Pisma Świętego). I we wszystkich ich spływało i grzmiało słowo „woda”. Wyobrażałem sobie starotestamentowych proroków w szerokich szatach, ocienionych przez błyskawice, samotnie stojących wśród kamieni i wysokich gór, a nad nimi bursztynowe biblijne niebo i wiatr, rozwiewający ich siwe włosy…

Przy śpiewie „Hłas Hospodień na wodach” (Głos Pański na wodach) wyszedł z ołtarza do ludzi kapłan i diakon. Na czaszy do święcenia wody zapalono trzy świece.

„Oto i w cerkwi śpiewają, że na wodach Głos Boży się rozlega, a Griszka nie wierzy… Źle mu będzie na tamtym świecie!”

Szukałem oczami Griszkę, żeby powiedzieć mu o tym, ale nie było go widać.

Kapłan czytał modlitwę „Wielki jesteś Panie, i cudowne dzieła Twoje… Tobie śpiewa słońce, Ciebie wysławia księżyc. Tobie towarzyszą gwiazdy… Ciebie słucha światło…”

Po modlitwie kapłan trzykrotnie zanurzył złoty krzyż w wodzie, i w tym momencie zaśpiewano śniegiem i wiatrem dyszący bohojawlenski troparion „Wo Iordanie krieszczajuszczusia Tiebie, Hospohi, Troiczieskoje jawisia pokłonienjie” (Gdy w Jordanie Chrzciłeś się o Panie, objawiło się Trójcy uwielbienie), i wszystkich okrapiano oświęconą wodą.

Od lodowatych kropli, które upadły na moją twarz, wydało się, że teraz nastanie wielkie niezmiernie radosne szczęście i wszystko będzie dobrze, jak w dzień Anioła (imieniny), kiedy ojciec „osrebrzy” ciebie hriwiennikiem (dziesięcioma kopiejkami), a matka piątaczkiem i piernikiem na dokładkę. Liturgia skończyła się pośrodku cerkwi przed zapalonym świecznikiem, i kapłan powiedział ludziom:

- Światło to oznacza Zbawiciela, Który zjawił się w świecie, aby oświecić wszystko podniebne!

Podchodziliśmy do cebra po świętą wodę. Woda dzwoniła, i przypominała się wiosna.

Tak jak i na Boże Narodzenie, w domu utrzymywaliśmy „Dogwiezdny post”. Doczekawszy się nadejścia wieczora, usiedliśmy do stołu – do kolacji. Pieczone kartofelki jedliśmy z solą, kiszoną kapustę, w której trafiały się zmarzlinki (stała w chłodnej piwnicy), pachnące koperkiem ogórki i słodką, przyprawioną miodem kaszę. Podczas kolacji zaczęło się dzwonienie na Jordańskie całonocne czuwanie. Zaczęło się ono – jak bożonarodzeniowe – wielkim powieczerzem. Śpiewano pieśń „Wszystko dziś niech uraduje się ze względu na Chrystusa, Który zjawił się w Jordanie” i czytano Ewangelię o zstąpieniu Ducha Bożego.

Po całonocnym czuwaniu robiliśmy węglem znaki krzyża na drzwiach, nadprożach, okiennych ramach – na znak ogrodzenia domu od zakusów diabła. Matka mówiła, tego wieczoru na wsi zbierają śnieg z pól i wrzucają do studni, żeby woda była słodsza i było jej dużo, a dziewczęta „wychwalają gwiazdy”. Wychodzą one z chaty na podwórko. Najstarsza z nich niesie pieróg, jakoby w darze gwiazdom, i skorohoworką (szybkim trajkotaniem, łamańcem językowym) śpiewnie wypowiada:

- Oj, gwiazdy, gwiazdy, gwiazdeczki! Wszystkie wy gwiazdy jednej mateczki biało-rumiane i dorodliwe. Posyłajcie swatów po świecie ochrzczonym, przygotowujcie ślubik dla świata chrzczonego, dla uczty gościnnej, dla kraśnej pannicy kochanej.

Słuchałem i myślałem: dobrze by było teraz pobiec po śniegu do rzeki i posłuchać, jak zaśpiewa północna woda…

Matka „czyni” ciasto na pieróg, wlawszy do niego łyżeczkę świętej wody, a ojciec czyta Biblię. Za oknem wiatr huczy i krąży kreszczeński mróz, pochrzęstując walonkami. Jutro na odrywanym kalendarzu pokaże się czerwona liczba 6 i pod nią będzie napisane dźwięczące kreszczeńską mroźną wodą słowo „Bohojawlenije”. Jutro pójdziemy na Jordan!

Nauczyciel dobroci – Ryszard fon Folkmann

Żył w pozaprzeszłym wieku smutny, dobry człowiek. Nazywał się Ryszard fon Folkmann. Był słynnym na cały świat profesorem chirurgii. Wymyślił wiele różnych metod leczenia, i przy ich pomocy ratował rannych od niechybnej śmierci. Do tej pory lekarze korzystają z jego wynalazku – antyseptycznego leczenia ran. Ale mało kto wiedział i wie, że profesor wymyślał też bajki i drukował je, ukrywając się pod pseudonimem. Jak i w życiu, dużo w nich nieszczęść i smutku, ale ich koniec – niezmiennie szczęśliwy. Nawet grzesznik w piekle otrzymuje pocieszenie w jednej z bajek Folkmanna…

Przed wami cztery jego bajki z Lipskiego wydania 1909 r.

Anielskie skrzydła

Kiedy matka z córką spacerowały po mieście, ludzie często zatrzymywali się i patrzyli w ślad za nią. Dziewczynka pytała mamę, dlaczego ludzie tak patrzą.

- Dlatego że masz tak piękną nową sukienkę – odpowiadała mama.

W domu ona brała swoją córkę na kolana pieściła ją i mówiła:

- Kochana moja, jeśli byś wiedziała, jak ja ciebie kocham. Nie, nikt nie wie tego, nawet twój ojciec. Ach, co z tobą będzie, jeśli ja umrę!

Minął jakiś czas, matka zachorowała i umarła. Ojciec dziewczynki tak martwił się i smucił, że upadł na mogiłę i we łzach mówił:

- Dlaczego mnie nie pochowali razem z nią!

Jednak on szybko pocieszył się, i po roku wziął sobie drugą żonę, piękną, młodą. Ona była podobna do dobrej wróżki z bajki.

Po śmierci matki dziewczynka cały czas siedziała w domu. Wspinała się na parapet i patrzyła w okno. Tam było widać kawałeczek błękitnego nieba. Całkiem malutki, jak chusteczka do nosa.

Przyjaciół i przyjaciółek dziewczynka nie miała. Rozzłościwszy się, oni zawsze ją drażnili. I nowa mama nie brała jej z sobą na ulicę. A kiedy dziewczynka poprosiła ją raz o to, nowa mama powiedziała:

- Jaka ty jesteś głupia. Co pomyślą ludzie, kiedy zobaczą mnie razem z tobą, taką bladą, chudą i w dodatku – garbatą. Lepiej nawet nie marz o tym.

Biednej dziewczynce nic nie pozostawało innego, jak siedzieć po dawnemu na parapecie i modlić się, patrzeć na niebo i myśleć o swojej mamie.

Nadeszła zima, przyszła też wiosna – na podwórku zazieleniły się liście, popłynęły strumyki, ale garbata dziewczynka nie mogła tego widzieć, ona dawno już leżała w pościeli chora.

Pewnego razu w nocy przyśniła się jej matka. Ona podeszła do niej, wzięła ją za rękę i zaprosiła do siebie.

Rano znaleźli dziewczynkę w pościeli martwą.

Kiedy trumnę z jej ciałem przywieźli na cmentarz i przygotowywali się zakopać ją w ziemi, nikt nie zobaczył, jak z nieba zleciał anioł i usiadł przy trumnie. On zapukał w pokrywę, jakby to były drzwi. Natychmiast z ciemnej skrzyni do anioła wyszła dziewczynka, i anioł powiedział jej, że zaraz odprowadzi ją do mamy, na niebo.

- A czyż garbatych puszczają na niebo? – nieśmiało zapytała dziewczynka.

- Kochane dziecko – uśmiechnął się anioł. – Kto tobie powiedział, że jesteś garbata?

Z tymi słowami on dotknął swoją jasną ręką do gładkiej, krzywej narośli na jej plecach i garb upadł, jak pusta skorupa.

Co ukrywało się w garbie?

Dwa wspaniałe, biało-śnieżne anielskie skrzydła, które z szumem rozpostarły się w powietrzu.

Dziewczynka machnęła nimi i poleciała z aniołem poprzez błyszczące słoneczne światło do błękitnego nieba, gdzie wyciągnąwszy rękę, już dawno oczekiwała na nią dobra mama.

Bogacz i biedak

Po niebiańskiej drodze szło dwóch podróżnych – bogacz i biedak. Na ziemi oni żyli po sąsiedzku: bogacz w wielkim, rozkosznym domu, a biedak w ubogiej, małej chatce. Bogacz całe życie gromadził bogactwo i żył dla własnej przyjemności, a biedak spędził życie w pracy i modlitwie.

Dla śmierci, jak wiadomo, nie ma różnicy – bogaty czy biedny, stary czy młody, piękny czy brzydki, dlatego tak wyszło, że bogacz i biedak zmarli jednego dnia.

Niebiańska droga stawała się coraz bardziej stroma, bogacz często zatrzymywał się przysiadał odpocząć. Biedak cierpliwie na niego czekał.

Tak podeszli oni do wrót Carstwa Niebieskiego. Bogacz pewny siebie zapukał do nich ciężkim pierścieniem zamocowanym do wrót, jemu nie otworzono. Rozgniewawszy się z powodu zwłoki, on zaczął trząść wrota i walić w nie pięścią. Tu wrota uchyliły się, apostoł Piotr zaprosił wędrowców aby weszli i powiedział bogaczowi:

To ty tak niecierpliwie dobijałeś się tu? Powinieneś zrozumieć, że tu nie jesteś na ziemi, twoje bogactwa i ważność nic tu nie znaczą.

Bogacz wystraszył się i się uspokoił. Apostoł Piotr przyprowadził ich do wielkiej okrągłej sali z wielkim mnóstwem drzwi i powiedział:

- Ja na niedługo wyjdę, a wy odpocznijcie tu i przemyślcie, co każdy z was chciałby mieć w Carstwie Niebieskim. Kiedy wrócę, nie ceremońcie się, proście, o co chcecie.

Święty apostoł wyszedł i wkrótce wrócił, a bogacz i biedak już zdecydowali, co chcieliby mieć w wieczności.

- Mów pierwszy ty, powiedział apostoł Piotr do biedaka, jednak ten i ust nie zdążył otworzyć: bogacz bojąc się, że biedak zabierze mu szczęście, pożądliwie wykrzyknął:

- Ja, ja pierwszy!

- No cóż, mów ty – uśmiechnął się apostoł.

Bogacz zechciał, żeby mieć tu zamek ze szczerego złota, jakiego nie ma nawet imperator. Żeby na śniadanie zawsze podawano mu czekoladę, na obiad smażoną cielęcinę, pasztet jabłkowy i ryż mleczny z pieczoną kiełbasą. To były ulubione jego potrawy. Bogacz miał tyle życzeń, że apostoł Piotr zapisywał – zapamiętać wszystko było bardzo trudno.

- Więcej nic nie chcesz? – zapytał apostoł.

- Tak, tak – wykrzyknął bogacz. – Żebym po śniadaniu zawsze miał gazetę, a w piwnicy tyle pieniędzy, że nie mógłbym ich policzyć.

- Niech będzie jak chcesz – powiedział apostoł, podprowadził bogacza do jednych z drzwi, wpuścił do nich bogacza i zasunął za nim wielką żelazną zasuwę.

Bogacz znalazł się w przepięknym, błyszczącym światłem i ogniami pałacu. W nim wszystko było złote – i ściany, i podłogi, i sufity, fotele i stoły, okna i nawet szyby w oknach.

Bogacz włożył zielony jedwabny kaftan, usiadł w fotelu, i jadł, i pił, i wszystko układało się tak doskonale, jak i wyobrazić nie można. Każdego dnia on schodził do piwnicy i przeliczał pieniądze, którym nie było ani rachunku, ani miary.

Tak przemknęło pięćdziesiąt, i jeszcze pięćdziesiąt lat – cały wiek. A cóż to cały wiek dla wieczności? Nic. Pyłek.

Ale bogaczowi przez te sto lat luksusowy zamek tak się sprzykrzył, że on przeklinał ten dzień, kiedy tu przyszedł. Z dnia na dzień, cielęcina, pasztet i pieczona kiełbasa, z dnia na dzień jedna i ta sama gazeta, z dnia na dzień przeliczanie pieniędzy, za które tu i tak nic nie można było kupić.

Bogacz otwierał okna zamku, patrzył w dół i do góry. Ale jak jasno było w zamku, tak ciemno i czarno było za oknem. Taka straszna ciemność, że wyciągnij rękę i nie zobaczysz palców.

W nieznośnej strasznej nudzie przepełzło pierwsze tysiąc lat. Na drzwiach zaskrzypiała zasuwa i do zamku wszedł apostoł Piotr.

- Jak samopoczucie, wasza miłość? – zapytał on.

- Ach ty, stary oszuście – tupiąc nogami i bryzgając śliną zawołał bogacz. –Dlaczego ty zamknąłeś mnie do tego więzienia?

- Czyż ja? Zdziwił się apostoł. – Ja tylko spełniłem twoje życzenie.

- Ty przecież wiedziałeś, że nie ma sił cierpieć, kiedy tysiąc lat powtarza się jedno i to samo?

- Oczywiście, wiedziałem – zgodził się apostoł. – Ale przecież trzeba bardzo dobrze pomyśleć, co chcesz mieć w wieczności, a ty tak się śpieszyłeś, że nie dałeś swemu rozumnemu towarzyszowi słowa wypowiedzieć.

- Oto on, wasz wychwalany raj! – gorzko zawarczał bogacz.

- Ty co, uważasz, że jesteś w raju?

- A gdzież jestem? – huknął bogacz.

- W piekle.

Wtedy zrozumiał bogacz i tę nieznośną nudę, i mroczną ciemność za oknem, upadł na fotel i rozpaczliwie zapłakał.

Święty Piotr stał przy nim i liczył jego łzy, i kiedy naliczył ich sto tysięcy, powiedział mu:

- No, dobrze. Chodź ze mną, coś ci pokażę.

Oni weszli po schodach na strych, długo błądzili tam wśród różnych rupieci, póki przyszli do maleńkiego ciasnego pokoiku. Apostoł Piotr otworzył u góry ściany okienko, na czoło padł mu promyk światła i bogacz zobaczył, jak języczek płomienia zapłonął na czole apostoła.

Piotr przystawił do ściany taboret i powiedział:

- Teraz patrz.

Bogacz stanął na taborecie, ale okno było wysoko, on wspiął się na palce i w wąziutkiej szczelince zobaczył prawdziwe niebo. Tam na Swoim oblanym nieziemskim światłem tronie zasiadał Pan w całej Swojej sławie, ponad obłokami i gwiazdami. Wokół latali aniołowie, stali święci wybrańcy, i słychać było cudowny śpiew.

- A to kto? – wystękał bogacz. – Kto tam siedzi na ławeczce plecami do mnie?

- To twój sąsiad, biedak. Kiedy zapytałem o jego życzenia, on powiedział, że chciałby mieć tylko małą ławeczkę, żeby siedzieć na niej u podnóża Pańskiego tronu.

Apostoł Piotr niesłyszalnie wyszedł, a bogacz stał, wyciągnąwszy się jak struna, patrzył w okienną szparkę i wieczność płynęła niezauważalnie tysiąc lat za tysiącem.

Stary młyn

W dawnych starych czasach w Turyngii, blisko Apoldy, był stary młyn. On wyglądał jak zwykły młynek do kawy – z tą jedynie różnicą, że był dużo większy, i rączka u niego była nie z wierzchu, a z boku. Ten młyn posiadał nadzwyczajną właściwość. Jeśli w jego górną część weszła bezsilna pomarszczona starucha, garbata, bez włosów i zębów, to na dole ona wyskakiwała jako młoda, rumiana, elegancka dziewczyna. Kiedy młyn pracował, wewnątrz niego coś trzaskało, skrzypiało i pokrzykiwało, jakby z bólu.

Kiedy zaś młoda dziewczyna pojawiała się na dole, to pytano ją, czy nie strasznie było przemleć się. A ona odpowiadała wesoło:

- Co wy, wcale. To całkiem to samo co przebudzić się wczesnym rankiem. Dobrze się wyspałaś, za oknem świeci słońce, śpiewają ptaki, szumią drzewa. Przeciągniesz się – tylko kosteczki zachrzęszczą.

W pewnej głuchej wioseczce daleko od Apoldy mieszkała zgrzybiała starucha, która słyszała o tym młynie, ale w żaden sposób nie mogła się wybrać, żeby tam pójść. Jednak dłużej czekać nie było można – ot-ot śmierć przyjdzie. Wybrała się staruszka i poszła w daleką drogę. Szła ona długo, stare chore nogi ledwie ją niosły, zamęczał i kaszel, i ból w plecach, ale ona wlokła się i wlokła przed siebie. W końcu doszła do cud-młyna.

Na ławie przed młynem siedział młynarz – młody kawaler. Wsunąwszy ręce do kieszeni on popalał fajkę, puszczając koła dymu w niebo.

- Czy mogę ja, panie młynarzu, znów stać się młodą? – zapytała staruszka. – Mówią, pana młyn to czyni.

- Prawdę mówią – powiedział młynarz. – Jak masz na imię?

Staruszka podała swoje imię.

Młynarz wszedł do młyna i wyniósł stamtąd wielką grubą księgę.

- Ile mnie będzie kosztować? – starucha sięgnęła po pieniądze.

- Przemiał nic nie kosztuje – odpowiedział młynarz. – Ale oto tu powinnaś złożyć swój podpis.

- Podpis? – przestraszyła się starucha. – Swoją duszę oddać na usługi diabła? No nie. Jestem pobożną kobietą i mam ciągle nadzieje trafić do nieba.

- Co ty, babko – zaśmiał się młynarz. – Jaki diabeł? Pod tym względem u nas wszystko czyste. Ale w tej księdze z dokładnością do dnia i godziny zapisane są wszystkie twoje grzechy, jakie popełniłaś w życiu. Ty musisz podpisać, że kiedy się przemielesz, powtórzysz je wszystkie od nowa.

Młynarz popatrzył na zmieszaną staruchę, zajrzał do księgi i powiedział szyderczo:

- Od szesnastego do dwudziestego szóstego roku życia zapisy są gęste, nie po jednej stronie, koło czterdziestki mniej, po czterdziestce znów gęsto, no a pod stare lata – tu rzadko.

Staruszka pokręciła głową i żałośnie poprosiła:

- Czy nie można tam choć cokolwiek wykreślić, miły panie młynarzu? Choćby trzy linijki. Ja powiem, jakie. A to powtórzyć wszystko od nowa – to przerażające!

- Nie, – odpowiedział młynarz. Tylko pod takim warunkiem młyn pracuje.

- Zamknij swoją księgę – z niezadowoleniem powiedziała staruszka. – Taki przemiał mi nie pasuje. To to samo co przelewać z pustego w próżne. – I ona poczłapała do rodzinnej wsi.

Kiedy staruszka wróciła do domu, cała wieś zbiegła się patrzeć na nią, odmłodzoną.

- Babciu – dziwili się wszyscy – ty taką wróciłaś, jaką wyszłaś. Młyn się popsuł czy o nim wszyscy kłamią?

- Nie, nie popsuł się, i prawdę o nim mówią – odpowiedziała podróżująca po młodość. – I nie na próżno mówią: ile byś nie mełł, nie otrzymasz z żyta pszennej mąki.

Zardzewiały rycerz

Kiedyś żył na białym świecie bezlitosny rycerz. Beztrosko spędzał czas na ucztach i turniejach i nigdy nie dał jałmużny ani jednemu biednemu. Późną jesienią wracał on do zamku. W drodze dołączył się do niego żebrak, który nieodczepnie biegł w ślad za nim i jęczał o jałmużnę. Rycerz długo mu nie odpowiadał, ale jego cierpliwość pękła. On zatrzymał konia, przywołał żebraka i, kiedy ten się przybliżył w nadziei otrzymania jałmużny, wlepił mu w policzek takiego klapsa, że biedak koziołkując poleciał do rowu. Patrząc jak on pluska się w zimnej wodzie, rycerz roześmiał się:

- No co, otrzymałeś całego guldena?

Ale bóg ukarał złego rycerza. Od tego dnia jego ręka zaczęła rdzewieć, cała od koniuszków palców do barku – pokryła się ryżą łuszczącą się rdzą. Lekarze, medycy i znachorzy, do których on się zwracał, okazali się bezsilni aby uleczyć jego chorobę. Wtedy on włożył na rękę rękawicę, której nie zdejmował ani w dzień, ani w nocy, żeby nikt nie widział jego hańby. On częściej zaczął zastanawiać się nad swoim życiem i nagle je zmienił – porzucił poprzednich przyjaciół, uczty i turnieje i ożenił się ze wspaniałą łagodną dziewczyną.

Młoda żona ze zdziwieniem zauważyła, że jej piękny szlachetny mąż nigdy nie zdejmuje z ręki rękawicy. Pewnego razu, kiedy on mocno spał, ona ukradkiem rozpięła rękawicę i zobaczyła zardzewiałą rękę. Zrozumiała, że tu kryje się jakaś tajemnica. Następnego ranka ona powiedziała mężowi, że pójdzie do lasu, pomodlić się w kaplicy.

W lesie niedaleko od zamku przy niewielkiej kaplicy żył mnich-samotnik. On nie raz chodził do Jerozolimy pokłonić się Świętemu Grobowi, prowadził pobożne surowe życie, o którym pogłoska roznosiła się daleko. Z różnych stron do samotnika (eremity) przychodzili ludzie po pomoc i pouczenie.

Żona rycerza opowiedziała eremicie o swoim strasznym odkryciu i poprosiła go o radę. Samotnik oddalił się do celi, długo modlił się tam i, kiedy wyszedł, powiedział:

– Dużo zła i niesprawiedliwość dokonał twój mąż. On zabijał ludzi, pogardzał żebrakami, wypędzał ubogich. Lubił tylko samego siebie i swoje ciało. Za to Bóg ukarał go. Sam on na razie daleki jest od pełnego pokajania, jemu może pomóc modlitwa bliskich ludzi za niego, za jego duszę. Jeśli pójdziesz żebrać – boso, w podartych łachmanach, – jeśli zbierzesz sto złotych guldenów i oddasz je w cerkiew na potrzeby biednych, wtedy Pan Bóg może ulitować się nad tym grzesznikiem. Czy gotowa jesteś dokonać takiego wysiłku?

- Chcę tego – powiedziała żona rycerza. – Ja zniosę wszelkie cierpienia i wyrzeczenia, tylko żeby wybawić go od Bożego gniewu. Na razie rdza opanowała jego ciało, będzie gorzej, jeśli zardzewieje i jego dusza.

Z tymi słowami żona rycerza ukłoniła się samotnikowi i poszła do lasu. W lesie spotkała zbierającą chrust staruchę w starym pozszywanym z kawałków płaszczu i brudnej porwanej spódnicy. Płaszcz był tak stary, że kawałki, z których był uszyty, dawno przybrały jeden kolor.

- Babciu – powiedziała jej młoda kobieta – jeśli ty oddasz mi swoją spódnicę i płaszcz, ja chętnie dam za nie wszystkie moje złoto i odzienie.

- Wstyd, młoda damo, kpić z biednych ludzi – odpowiedziała starucha. – Ja długo przeżyłam na świecie i jeszcze nie widziałam człowieka, który zamieniałby drogie jedwabne szaty na łachmany.

Żona rycerza, nie mówiąc ani słowa, zdjęła z siebie odzież i dała ją starej.

- Cóż ty zamierzasz robić w moim ubraniu? Niespokojnie przebierając się, zapytała starucha.

- Żebrać, babciu – odpowiedziała kobieta, wkładając na siebie odrażające łachmany.

- No cóż – powiedziała zbieraczka chrustu – lepiej żebrać na ziemi, ale otrzymać nagrodę w Niebie, niż żyć w pomyślności tu i nie otrzymać odpowiedzi u Niebiańskich wrót. Posłuchaj, ja nauczę ciebie żebraczej pieśni:

Pa biełamu swietu skitat’sia
I sutkami haładat’.
Sliezami s taskoj umywat’sia
I, hdie pridiotsia, spat’.
I, chlieb pasypaja piepłam,
Skazat’ spasiba tamu,
Kto w rubiszczie etam wietcham
Pustit tiebia k ahniu.
Wot hor’kaja niszczich dola –
Duszoju i tiełam skarbiet’,
Bylinkaj kaczat’sia w polie,
Unyłyje piesni piet’.

Po białym świecie się tułać
I całe doby głodować.
Łzami z tęsknotą się umywać
I gdzie popadnie spać.
I, chleb posypując popiołem,
Powiedzieć dziękuję temu,
Kto w łachach tych zniszczonych
Puści ciebie do ognia w domu.
Oto Gorzka żebraków dola –
Duszą i ciałem ubolewać,
Jak ździebełko poniewierać się w polu,
Smutne piosenki śpiewać.

- Jak? Wspaniała piosenka? – powiedziała staruszencja i, narzuciwszy na plecy jedwabną narzutkę, żywo skoczyła w krzaki. Ona bała się, że bogata dziwaczka przemyśli i zabierze podarek z powrotem.

A żona rycerza poczłapała po drodze. Ona zmęczyła się i poczuła głód. Naprzeciw jej trafił się zamożny włościanin, ważny i dorodny, który poszukiwał sobie pokojówki.

- Po białym świecie się tułać i całe doby głodować… – drżącym głosem zaśpiewała młoda kobieta i wyciągnęła rękę:

- Dajcie, dobry człowieku, skórkę chlebka.

Włościanin zobaczył, że bez względu na łachmany, to młoda i piękna kobieta, i powiedział:

- Po co tobie żebrać? Ja ciebie na służącą. Ty dostaniesz pod Paschę babkę, pieczoną gęś, a pod Boże Narodzenie – jednego guldena i nową odzież. No co, pasuje?

- Nie – sprzeciwiła się żebraczka. – Bóg chce, żebym żyła z jałmużny.

Włościanin nie oczekiwał odmowy, rozzłościł się i powiedział zjadliwie:

- Bóg chce? Zabawne. Ty co, jadłaś z Nim obiad? Przypadkiem nie było soczewicy z kiełbaskami na stole? A być może, jesteś jego krewniaczką, jeśli tak dobrze wiesz, czego On chce? Leniwa! Ty nie chcesz pracować. Zmykaj z przed oczu, póki nie otrzymałaś trzepania!

Już pod wieczór młoda kobieta przyszła do miasta. Na głównej ulicy leżały dwa wielkie kamienie. Ona usiadła na jednym z nich, wyciągnęła rękę i zaśpiewała pieśń. A tu nagle napadł na nią żebrak ze szczudłem.

- Ej ty, brudna niechlujo – krzyknął wymachując szczudłem. – Wynoś się stąd cała pókim dobry. Widzisz jaka spryciara się znalazła. Odbija moich klientów. Ja dzierżawię ten kąt. Wynoś się szybciej, a nie, to moje szczudło zatańczy po twoich plecach, jak smyczek po skrzypcach.

Zmęczona, głodna i poniżona wstała żona rycerza i pobrnęła dalej. Wiele dni szła ona, żebrząc, póki nie dotarła do obcego kraju. W wielkim nieznanym mieście ona schroniła się przy cerkwi. W dzień prosiła o jałmużnę, a w nocy spała na cerkiewnych schodach. Kto dał jej feniga, kto rzucił w połę sukni halerza, a kto łajał, jak ten włościan. Minęło ponad pół roku, kiedy zebrała pierwszego guldena. Brakowało jeszcze dziewięćdziesiąt dziewięć. Pomyślała, że może nie wystarczy jej całego życia, żeby je zebrać. Ale jeszcze gorliwiej modliła się do Boga za męża, tym bardziej, że w tym czasie urodził się jej syn. Ona oderwała od poły płaszcza szeroki pas, zawinęła w niego dziecko. Jeśli on nie zasypiał, śpiewała mu kołysankę:

Zasni na maich koleniach
I hłazki swai zakroj.
Atiec twoj imiejet zamok,
A my biez doma s taboj.
Atiec twoj – bahatyj rycar,
On w barchat i sziołk adiet.
A u tiebia, malutki,
Rubaszki charosziej niet.
On pjot bahatyje wina,
Nie wiedajet o nużdie.
A my żiwiom s taboju
Na chlebie i na wadie.
No nie ropszcziem s taboju,
My molim wsiehda Twarca.
Usłyszyt On naszi malitwy,
Spasiot twajewo atca.

Zaśnij na moich kolanach
I oczka zamknij swoje.
Ojciec twój ma zamek,
A my bez domu oboje.
Ojciec twój – bogaty rycerz,
On w aksamit i jedwab ubrany.
A u ciebie, malutki,
Dobrej koszuli nie ma.
On pije drogie wina,
Nie wie nic o biedzie.
A my żyjemy z tobą
O chlebie i o wodzie.
Ale nie narzekamy z tobą,
My zawsze błagamy Stwórcę.
Usłyszy Ona nasze modlitwy,
Zbawi twojego ojca.

Słuchając pieśni, ludzie zatrzymywali się, oglądali ją i dziecko i dawali jałmużnę szczodrzej, niż przedtem.

A rycerz, nie doczekawszy się tego dnia swojej żony w domu, osiodłał konia i wyruszył na jej poszukiwania. Najpierw przyjechał do eremity.

- Może ty wiesz – zapytał – gdzie moja żona?

- Wiem – surowo odpowiedział ten. – Jak wiem i to, że tobie do niej tak samo daleko, jak do słońca, bo ty rozgniewałeś Boga.

- Czymże ja rozgniewałem Boga? – zdziwił się rycerz. – Czyż nie ja pędziłem kopią nieprawych saracenów po pustyniach Palestyny, czyż nie od mego miecza uciekali bezbożni Maurowie w hiszpańskich wąwozach?

- Nic nie znaczą twoje bitwy i wyprawy – demaskował go samotnik. W nich ty szukałeś swojej sławy, cieszyłeś siebie samego. A czyż nie ty żyłeś w rozkoszy i dostatku? Czyż nie ty gardziłeś biednymi i obrażałeś ich? Czyż nie ciebie ukarał Bóg za to rdzą? Dlatego twoja cnotliwa żona zostawiła ciebie. Ona modli się za ciebie, żeby zbawić twoją duszę.

Rycerz poczuł prawdę w słowach eremity, ona przebudziła w jego duszy pokajanie i wyrzuty sumienia. On opadł na kolana i zapłakał.

Eremita położył rękę na jego ramieniu i powiedział czule:

- Słuchaj, co ja tobie powiem, i ty odnajdziesz swoją żonę. Zacznij czynić dobro – broń słabych, pomagaj biednym, pocieszaj cierpiących. Wędruj od cerkwi do cerkwi i odnajdziesz żonę.

Rycerz wskoczył na konia i z modlitwą wyruszył w daleką drogę. On wędrował od wsi do wsi, od miasta do miasta. Od tej pory nie było pewniejszego obrońcy słabych i pokrzywdzonych, niż on. Jego ostry miecz i ciężka maczuga naprowadzały strach na rozbójników głównej drogi, jego siodłowe torby, napełnione złotem, były otwarte dla pokrzywdzonych i ubogich. Jego usta, przyzwyczajone do ordynarnych wymysłów i drwin, teraz wydawały słowa pocieszenia i wsparcia.

On objechał wiele cerkwi, ale nigdzie nie odnalazł swojej drogiej małżonki. Pod koniec trzeciego roku wędrówek on znalazł się w tym nieście, gdzie na cerkiewnych schodach żebrała jego żona. Jeszcze z daleka ona zobaczyła go – wysokiego, postawnego, ze szponem jastrzębia, połyskującym na czubie jego bojowego hełmu. Naciągnęła na głowę stary, już całkiem zwietrzały, płaszcz, żeby on jej nie poznał, przecież zebrała do tego czasu tylko dwa guldeny.

Usłyszawszy jego miarowe kroki i dzwonienie ostróg po kamiennych płytach, ona skurczyła się w kłębuszek. A rycerz zobaczył ją, te łachmany, tego małego kędzierzawego malca na jej kolanach, serce jego, teraz przepełnione współczuciem i czułością do ludzi, rozrywało się od współczucia do niej.

- Pomódl się za mnie, biedna kobieto. Ja jestem taki nieszczęśliwy – powiedział on i położył u jej nóg ciężką sakiewkę.

Znając jego poprzedni charakter, żona rycerza domyśliła się o przemianie, jaka z nim zaszła. Jego głos poruszył w jej sercu wspomnienia o dniach dawnej miłości. Ale ujawnić się mu nie mogła. I z tego powodu zapłakała.

- Nie płacz – powiedział rycerz. – Uwierz, lata twego cierpienia za tobą. W tej sakiewce sto guldenów, ich na długo wystarczy tobie, i twemu maleństwu. Niech lepiej ja zostanę żebrakiem, ale wy żyjcie, nie znając biedy.

Jego żona zapłakał w głos.

- Co z tobą, kobieto? – zapytał rycerz, nachylił się i spojrzał jej w twarz. W następnej chwili on podchwycił ją wraz z synem na ręce i, wysoko podniósłszy ich nad głową, zakrzyczał, triumfując:

- Chwała Wszechmogącemu Bogu, ja odnalazłem żonę i syna!

Oni włożyli sakiewkę z pieniędzmi do cerkiewnej skarbonki, pomodlili się n drogę i udali się do domu. Żona z synem na koniu, a rycerz kroczył obok i nie odrywał od nich oczu. Kiedy opuścili miasto i byli sami, żona poprosiła rycerza aby podał jej rękę. Zdjęła z niej rękawicę. Ręka szlachetnego rycerza była czysta i biała, jak w młodości.

Raszka – przełożył z angielskiego na rosyjski W. Grigorian

Opowiem wam historię, usłyszaną od mojej babci. Jej tę historię opowiedziała babcia, a babci – prababcia.

Działo się to jakoby podczas Narodzin Chrystusa, kiedy Chrystus jeszcze leżał w jasełkach, a w stajni było bardzo zimno.

Ratował jedynie mały ogień rozpalony w palenisku na glinianej podłodze. Bogarodzica patrzyła na ognik i myślała ze strachem, że jeszcze trochę, i on zgaśnie. A sił podejść i podmuchać na węgle Panna Maria nie miała.

Ona poprosiła woła:

- Proszę, podmuchaj na ognisko, dobry wole.

Ale olbrzymi zwierzak coś żuł, myśląc o sobie i nie usłyszał prośby.

Maria Dziewica zwróciła się do owcy:

- Proszę, podmuchaj na ogień, dobra owco.

Ale i owca przeżuwała coś i też myślała o czymś swoim. W tym czasie ona mogła usłyszeć tylko uderzenie piorunu, ale wcale nie słaby głos Matki Bożej.

Tymczasem węgielki kwitły coraz skromniej (żarzyły się coraz słabiej) jeszcze kilka chwil, i one pogasną. I nagle dał się słyszeć szelest małych skrzydełek.

To był ptaszek raszka (rudzik), zresztą, w tym czasie nazywano ją inaczej.

Jej skrzydła zatrzepotały nad gasnącym ogniskiem. Podobne do maleńkich miechów kowalskich, one owiewały go powietrzem. Węgle zrobiły się jaskrawo-czerwone, a raszka dalej machała skrzydłami i przy tym zamyśliła śpiewać, pogwizdując coś pełnego radości życia.

Czasem ona odlatywała od węgielków, zbierając dziobem suche patyczki, i dorzucała je do ognia. Płomień po trochę rozpalał się i zaczął nieznośnie piec ptaszkowi piersi, które stawały się coraz bardziej czerwone. Ale raszka cierpliwie znosiła ból. Ona dalej rozdmuchiwała ogień do tej pory, póki on wesoło nie zatrzeszczał w palenisku i nie ogrzał stajni.

Maleńki Jezus w tym czasie spał i we śnie uśmiechał się.

Zaś Przenajświętsza Matka popatrzyła czule na czerwone piersi ptaszka, opalone płomieniem, i powiedziała: „Od dziś niech te piersi będą świętym przypominaniem o twoim czynie”.

I tak się stało. Od tej Świętej nocy czerwone piersi raszki przypominają nam, jak szlachetne serce w nich się ukrywa.

Pajączki i bożonarodzeniowa choinka – przełożył z angielskiego na rosyjski W. Grigorian

Ta historia wydarzyła się dawno-dawno temu. W niewielkim domku żyła matka z dwójką dzieci. Ich ojciec umarł, i rodzina była bardzo biedna. W wigilię oni zaczęli ubierać choinkę, ozdabiając ją kolorowymi gałgankami i zabawkami, ulepionymi z gliny, a potem poszli do cerkwi, świętować (wysławiać) Narodzenie Chrystusa.

A co działo się w tym czasie w ich domu? Choinka była tak przystojna, że przyciągnęła pajączków, które z całego domu pozłaziły się popatrzeć na piękne, cudownie pachnące drzewo. One biegały po gałązkach, cieszyły się ozdobami i, najwyraźniej, były bardzo szczęśliwe. Tak szczęśliwe, że zaczęły pleść swoje pajęczynki, i wkrótce choinka była obłożona szarymi, w kolorze pyłu, sieciami – ot jaka okropność.

A z ikony na pełną radości życia krzątaninę pajączków patrzył Maleńki Chrystus. Najpierw On się uśmiechał, ale oto czoło Jego lekko spochmurniało.

Zegar na miejskiej wieży wybijał godzinę za godziną, i wkrótce matka z córką i synem powinni byli wrócić z nabożeństwa, i…

Maleńki Jezus wiedział, że matka i dzieci będą po prosu przybici nieszczęściem, kiedy zobaczą, w co zamieniła się ich choinka.

- Pora do domu – powiedział On pajączkom, i one, całkiem już do tego czasu senne, rozeszły się do swoich kątów.

Chrystus zaś wzniósł ręce i pobłogosławił drzewo. W jednej chwili cienkie nicie, uplecione przez pajączków, zaiskrzyły się w świetle łampady, dlatego że stały się złotymi i srebrnymi.

A matka z dzieciaczkami szli w tym czasie przez zaśnieżone miasto i nie wiedzieli, że w domu oczekuje ich najpiękniejsza bożonarodzeniowa choinka, jaką kiedykolwiek widział biały świat.

Nieoczekiwany pomocnik

Po rewolucji metropolitę Kiryłła wieziono na zesłanie. Pewnej ciemnej nocy źli ludzie wyrzucili go z wagonu w pełnym biegu pociągu. Była śnieżna zima. Władyka Kiryłł upadł w ogromną zaspę, jak w pierzynę, i nie pobił się.

Z trudem wydostawszy się z zaspy, on rozejrzał się: las, śnieg, żadnych oznak życia. Metropolita długo szedł po głębokim śniegu i, straciwszy siły, usiadł na pniu. Mróz przenikał do kości przez znoszoną sutannę. Czując, że zaczyna zamarzać, Władyka zaczął odmawiać sobie modlitwę na odejście (duszy). Nagle widzi, że zbliża się do niego ktoś bardzo duży i ciemny. Przypatrzył się – niedźwiedź! „Zagryzie!” – przemknęła myśl, ale uciekać nie było sił, i dokąd?

A niedźwiedź podszedł, obwąchał siedzącego i spokojnie usiadł u jego nóg. Powiało od ogromnej niedźwiedziej tuszy pełną życzliwością. Niedźwiedź zawarczał i, obróciwszy się do Władyki brzuchem, wyciągnął się i słodko zachrapał.

Długo wahał się Władyka, patrząc na śpiącego niedźwiedzia, potem nie wytrzymał silnego, przejmującego mrozu i położył się obok niego, przytulając się do ciepłego brzucha. Leżał i to jednym, to drugim bokiem obracał się do zwierzęcia, żeby się ogrzać, a niedźwiedź obdarzał go gorącym oddechem.

Kiedy zaczęło świtać, metropolita usłyszał dalekie pianie kogutów. „Osiedle blisko” – przemknęła radosna myśl. On ostrożnie, żeby nie rozbudzić niedźwiedzia, stanął na nogi, ale ten powstał też, otrząsnął się i chwiejąc się z boku na bok pobrnął do lasu. A wypoczęty Władyka poszedł na koguci głos i wkrótce doszedł do niewielkiej wioseczki.

Zapukawszy do pierwszej z brzegu chaty, on wytłumaczył, kim jest, i poprosił o schronienie. Władykę wpuszczono, i on pół roku przeżył w tej wsi.


Tłumaczenie E. Marczuk


Do strony głównej