Na podstawie http://joymylife.org.ua/detskiye_rasskazy_na_rojdestvo/index.php
Niech każdy dzień z Bogiem przynosi wam Radość!
- Dziadku, dziadku, opowiedz mi coś. Szarpiąc dziadka za rękaw, prosił maleńki chłopczyk.
- No, co tobie opowiedzieć? - uśmiechając się, zapytał staruszek.
- Opowiedz, jak pasłeś w polu owce!
- No, dobrze - sadzając wnuka na kolanach, powiedział dziadek. - Opowiem tobie, jak po raz pierwszy usłyszałem anielski śpiew. Było to na Betlejemskich polach. Wtedy skończyłem akurat siedem lat i ojciec po raz pierwszy wziął mnie na pastwiska. Była ciemna noc, gdzie-niegdzie (!!!) na niebie świeciły gwiazdy. Owce spokojnie drzemały…
- A Aniołowie? - przerwał dziadkowi wnuczek.
- Nie śpiesz się! Opowiem ci wszystko po kolei… - uśmiechnął się dziadek. - Pastuszkowie spokojnie rozmawiali i…
- I tu pojawili się Aniołowie! - znów wykrzyknął chłopczyk.
- Izaak, tak ty nie usłyszysz całej historii do końca! - skarciła chłopczyka mama. - Słuchaj w milczeniu.
- Dobrze, mamo! Dawaj, dziadulu, dalej!
- Na czym skończyłem? Aha, tak – kontynuował dziadek. - Pastuszkowie spokojnie rozmawiali, gdy nagle niebo zalśniło jasnym światłem i przed nami stanął przepiękny anioł, świecący jak gwiazda. My wszyscy bardzo mocno wystraszyliśmy się, ale on przemówił do nas i powiedział: Nie bójcie się! Ja ogłaszam wam dobrą nowinę. Dziś w mieście Dawida narodził się Zbawiciel, Który jest Chrystus Pan!
- A co było potem?
- A potem natychmiast zjawiło się liczne wojsko niebiańskie, które wychwalało Boga słowami: „Sława w wysznich Bohu, i ziemli mir, w cziełowiecech błahowolenije!” Takiego śpiewu ja nigdy jeszcze nie słyszałem. To było tak uroczyste i piękne! Kiedy Aniołowie znikli, my postanowiliśmy pójść do miasta i popatrzeć na narodzone dzieciątko. Aniołowie powiedzieli nam jak Go odnaleźć. I, niedługo myśląc, zostawiliśmy stada i wybraliśmy się szukać tego cudownego dziecka.
- I gdzież Go znaleźliście? - nie przestawał wnuk.
- Znaleźliśmy Go w pieczarze z domowymi zwierzętami, śpiącego na słomie w jasełkach.
- Jak On wyglądał, dziadku?
- To było najpiękniejsze dziecko, jakie kiedykolwiek widziałem. Opowiedzieliśmy Jego rodzicom, jak zjawili się nam aniołowie i ogłosili o narodzinach Dzieciątka.
- A jak On się nazywał?
- Jezus!
- Co później się stało z Jezusem? – dopytywał się chłopczyk.
- A co było później, dowiesz się następnym razem, Izaaku! – powiedziała mama. - Dziadek zmęczył się i chce odpocząć. I tobie już dawno pora spać.
Chłopczyk zlazł z kolan dziadka i poszedł za mamą. A pastuch jeszcze długo patrzył na gwiaździste niebo i wspominał wydarzenia tej nocy, w której narodził się Zbawiciel świata, Jezus Chrystus.
Swietłana Burdak.
Józef i Maria żyli w mieście Nazaret. Maria oczekiwała dziecka. W tym czasie ogłoszono spis ludności i Maria z Józefem powinni byli pójść do Betlejem, żeby zapisać swoje imiona na specjalnej liście. Oni przyszli do Betlejem, ale w hotelu nie było wolnych miejsc. Tylko w chlewie znalazło się miejsce dla Marii i Józefa. I tam oni zostali na nocleg.
Marii przyszła pora rodzić i tej właśnie nocy w chlewie urodził się Jezus, Który został Zbawicielem świata. Maria i Józef zawinęli Go w pieluszki i położyli w jasełkach – karmniku dla zwierząt.
Tej nocy wydarzyło się jeszcze kilka cudownych rzeczy, związanych z narodzinami Chrystusa-Zbawiciela.
W polu byli pastuszkowie. Nagle przed nimi stanął anioł Pański i ogłosił im radosną nowinę – narodził się Zbawiciel, Chrystus Pan!
A potem do anioła dołączyło mnóstwo innych aniołów, którzy śpiewali i wychwalali Boga. To było zadziwiające i ogromne widowisko.
Pastuszkowie od razu zaś pośpieszyli do Betlejem, żeby popatrzeć na nowonarodzonego Chrystusa i pokłonić się Mu.
Daleko na Wschodzie żyli mędrcy. Oni oczekiwali narodzin Cara, obiecanego przez Boga. I kiedy na niebie zabłysła i zapłonęła niezwykła, bardzo jasna gwiazda, mędrcy przygotowali drogie podarki, zaopatrzyli karawanę wielbłądów i wybrali się w daleką drogę. Gwiazda w cudowny sposób prowadziła ich do Betlejem.
Gwiazda przyprowadziła mędrców tam, gdzie żyli Maria, Józef i maleńki Jezus. Mędrcy pokłonili się nowonarodzonemu Jezusowi i złożyli Mu drogocenne dary.
Witam! Jestem kłosek. Wyrosłem na wielkim betlejemskim polu. Dookoła mnie było dużo takich samych kłosków – moich braci i sióstr. Dziś na polu niezwykły dzień: mój gospodarz postanowił zebrać plon. On ściął wszystkie kłoski, związał w snopy i wymłócił. Ja też trafiłem do snopka, tylko schowałem się głębiej – i oto zostałem cały.
Potem zanieśli mnie do chlewa. W chlewie żyła krowa, osiołek i jagniątko, i jeszcze – dwie kurki-nioski, i bardzo ważny kogut. Snop rozwiązali i położyli do jasełek (do karmnika dla bydląt). Ja ukryłem się jak najdalej, żeby mnie nic nie zobaczyło i, jeszcze lepiej, nie zjadło. I tu… usłyszałem czyjeś kroki. Do chlewa wszedł mężczyzna z kobietą. Oni przygotowywali się do noclegu. Z ich rozmowy zrozumiałem, że on nazywa się Józef, a ona – Maria i oczekują oni narodzin jakiegoś wyjątkowego dziecka…
Tejże nocy Maria urodziła chłopczyka. Zawinęli go w pieluszki i położyli w jasełkach na miękkie siano. Ja leżałem obok Niego i mogłem widzieć, jak On się uśmiechał do swoich rodziców. Krowa, osiołek i jagniątko też stały obok i ogrzewały Go swoim oddechem. Józef i Maria mówili: „Oto i wypełniło się proroctwo proroków – urodził się Boży Syn. Imię Jego – Jezus”.
Drzwi otworzyły się i do chlewa weszli wielcy, silni ludzie. To byli pastuszkowie. Oni zapytali: „Tu urodził się Zbawiciel – Jezus Chrystus? My chcemy Go zobaczyć i pokłonić się Mu”. Zdziwieni rodzice odpowiedzieli: „Tak, tu… A jak wy o tym dowiedzieliście się?” – „Aniołowie poinformowali nas – opowiedział jeden z pastuchów – że tej nocy w mieście urodziło się Dzieciątko, Które zbawi cały świat. I my znajdziemy Je tu, leżące w jasełkach”. Po opowiadaniu pastuchów zrozumiałem, że Jezus nie tylko jest Synem Bożym, a jeszcze i Zbawicielem. Wyobrażacie?!
Potem przyszli do nas bardzo ważni goście – mędrcy z dalekiego wschodniego kraju. Wiecie, jak oni znaleźli drogę? Na niebie mędrcy zobaczyli jasną wielką gwiazdę. Ona to właśnie przyprowadziła ich do naszego Dzieciątka. Jezusa mędrcy nazwali Carem Judejskim. Oni przynieśli Mu podarki: złoto, kadzidło i mirrę…
Wkrótce Józef, Maria i maleńki Jezus opuścili nas. A mnie razem z sianem gospodarz wyniósł na podwórko. Moje ziarenka trafiły do ziemi. Przyjdzie wiosna, one wykiełkują razem z innymi nasionkami i obowiązkowo opowiedzą ludziom o cudownym Dzieciątku – Synu Bożym, Królu i Zbawicielu świata.
Historię o narodzinach Jezusa Chrystusa przeczytaj w Ewangelii Łukasza 2:1-18 i Mateusza 2:1-11.
W czasach panowania króla Heroda, gdy w ubogiej jaskini w pobliżu Betlejem narodził się Zbawiciel świata Jezus, w krajach wschodnich, na niebie nagle zapaliła się ogromna, nieznana wcześniej gwiazda. Gwiazda świeciła jasnym, lśniącym światłem i powoli, ale systematycznie przesuwała się w stronę, gdzie znajdowała się ziemia żydowska. Astrologowie, lub jak się ich nazywa w ich ojczyźnie, czarownicy, magowie, zwrócili uwagę na nowe ciało niebieskie. Według nich, był to znak od Boga, że gdzieś urodził się dawno temu przepowiedziany w żydowskich księgach Wielki Car, Zbawiciel ludzi od złego, Nauczyciel nowego sprawiedliwego życia. Niektórzy z nich – wyjątkowo tęskniący do sprawiedliwości Bożej na ziemi i ubolewający, że ludzie tak bardzo są niegodziwi, postanowili udać się w poszukiwaniu narodzonego Cara (Króla) oddać mu pokłon i posłużyć Mu. Gdzie go znajdą, dokładnie nie wiedzieli; być może trzeba będzie jechać przez długi czas. A drogi były w tym czasie niebezpieczne, więc postanowili, aby najpierw na pewien czas, zebrać się wszystkim w umówionym miejscu, a następnie wspólną karawaną udać się według wskazań gwiazdy na poszukiwania narodzonego Wielkiego Cara.
Wraz z innymi mędrcami zabrał się na oddanie pokłonu i wielki perski mędrzec Artaban. Sprzedał wszystkie swoje posiadłości, bogaty dom w stolicy, a za otrzymane pieniądze kupił trzy drogocenne kamienie: szafir, rubin i perłę. Ogromną cenę kosztowały te kamienie; całym skarbem zapłacił za nie, ale ich piękno było wyjątkowe. Jeden lśnił jak cząstka błękitnego nieba w pogodną gwiaździstą noc; kolejny płonął jaśniej niż purpurowa zorza o wschodzie słońca; trzeci bielą przewyższał ośnieżone szczyty góry. Wszystko to, wraz z sercem, pełnym najgorętszej, absolutnej miłości, Artaban pragnął złożyć u stóp narodzonego Cara prawdy i dobra.
Zebrał w swoim domu Artaban ostatni raz bliskich przyjaciół, pożegnał ich i odszedł w drogę. Do miejsca zbiórki trzeba było jechać kilka dni, ale Artaban nie bał się że się spóźni. Koń pod nim był szybki i silny, czas obliczył dokładnie, i każdego dnia regularnie przebywał niezbędny odcinek. Na ostatni dzień zostawało mu kilkadziesiąt kilometrów, i chciał jechać przez całą noc, aby dotrzeć przed zmrokiem do wyznaczonego miejsca.
Wierny koń szybko stąpał pod nim; nocny wiaterek orzeźwiał; nad jego głową, w nieskończonej dali horyzontu, jak jasna łampada przed tronem Boga, świeciła nowa gwiazda.
- Oto jest znak od Boga! - mówił sobie Artaban, nie odrywając oczu od gwiazdy. - Wielki Car przychodzi do nas z nieba, a ja wkrótce, Panie, ujrzę Ciebie. Pospiesz się, mój przyjacielu! Przyspiesz jeszcze kroku! - zachęca on swego konia, pieszczotliwie klepiąc go po grzywie.
I koń przyśpieszał chód; głośno i często stukały jego kopyt na drodze wśród palmowego lasu. Ciemność zaczęła się przerzedzać; gdzie-niegdzie można było usłyszeć śpiew budzących się ptaków. Czuć było bliskość nadchodzącego poranka. Nagle koń zatrzymał się, prychnął, zaczął się wycofywać. Artaban uważnie przyjrzał się drodze i zobaczył leżącego człowieka. Szybko zsiadł z konia, poszedł do leżącego i obejrzał go. To był Żyd, wyczerpany strasznym atakiem okropnej w tych rejonach gorączki. Z wyglądu można było przyjąć go za zmarłego, jeśliby nie słaby, ledwie słyszalny jęk, który od czasu do czasu przeciągle wydobywał się ze spieczonych ust.
Artaban zastanawiał się: przejść mimo, śpieszyć się na miejsce zbiórki, pozostawiać chorego - nie pozwala sumienie; i pozostać z Żydem, żeby postawić go na nogi, trzeba stracić wiele godzin; spóźnisz się na wyznaczoną godzinę, odjadą bez ciebie.
- Co robić? - pytał sam siebie Artaban. - Jadę – zdecydował on i włożył nawet stopę do strzemienia, ale chory, jakby wyczuwając, że opuszcza go ostatnia pomoc jęknął tak mocno, że jego jęk bólem stanął w sercu mędrca.
- Boże wielki - błagał on. – Ty znasz, moje myśli, Ty wiesz, jak dążę do Ciebie; skieruj mnie na właściwą drogę. Czyż nie Twój głos o miłości mówi w moim sercu? Nie mogę przejechać obojętnie; muszę pomóc nieszczęsnemu Żydowi.
Z tymi słowami mędrzec podszedł do chorego, rozwiązał jego ubrania, przyniósł z pobliskiego strumienia wody, odświeżył twarz i sprażone usta, wyciągnął z przytroczonego do siodła juka jakieś leki, których znajdował się tam duży zapas, wymieszał z winem i wlał go do ust Żyda. Masował jego piersi oraz ramiona i tak wiele godzin spędził nad chorym.
Świt dawno minął, słońce wzeszło już wysoko nad lasem; zbliżało się południe. Żyd doszedł do siebie, wstał i nie wiedział - jak dziękować dobremu obcemu.
- Kim jesteś? - zapytał Artabana Żyda. - Powiedz mi, za kogo ja i cała moja rodzina będziemy modlić się do Boga, aż do ostatnich naszych dni? I dlaczego jest tak smutna twoja twarz? Jaki smutek cię przytłacza?
Artaban ze smutkiem opowiedział, kim jest, dokąd zmierza i, że teraz pewnie jest już spóźniony,
- Moi koledzy, oczywiście, odjechali sami - powiedział. - I ja nie odnajdę, nie zobaczę upragnionego Cara.
Twarz Żyda zalśniła radością? - Nie smuć się, dobroczyńco. Mogę przynajmniej trochę odpłacić ci za twoją dobroć. W świętych księgach powiedziane jest, że obiecany przez Boga Car prawdy urodzi się w mieście Betlejem. Niech twoi przyjaciele nawet i odjechali; ty jedź do Betlejem i, jeśli Mesjasz urodził się, znajdziesz Go tam.
Żyd pożegnał się, jeszcze raz podziękował i poszedł swoją drogą. Artaban wrócił z powrotem: nie było nawet co i myśleć o jeździe samemu przez pustynię – trzeba było wziąć służbę do ochrony, kupić wielbłądy, zabrać prowiant, zaopatrzyć się w wodę. Minął tydzień. Trzeba było sprzedać jeden kamień, żeby zaopatrzyć karawanę, ale Artaban nie bardzo się tym martwił: zostawały jeszcze dwa kamienie. Najważniejsze, żeby nie spóźnić się do Cara i on ponaglał służbę, aby śpieszyli się ze wszystkich sił. Oto, w końcu, i Betlejem. Zmęczony, zakurzony, ale szczęśliwy i wesoły podjeżdża on do pierwszego domku, szybko wchodzi do środka i zasypuje gospodynię pytaniami:
- Czy byli tu, w Betlejem, oby ludzie ze Wschodu, do kogo oni się kierowali i gdzie są teraz?
Gospodyni – młoda kobieta – karmiąc piersią dziecko najpierw zmieszała się widokiem nieznajomego, potem uspokoiła się i opowiedziała, że kilka dni temu przychodzili tu tacy sami cudzoziemcy, odnaleźli Marię z Nazaretu i przynieśli Jej Dzieciątku bogate dary. Gdzie się podziali – niewiadomo; a tejże nocy zniknęli z Betlejem i Maria z Dzieciątkiem, i Józefem.
- W mieście tłumaczą, że oni uciekli do Egiptu, że Józef miał sen i, że Bóg polecił im oddalić się stąd.
Póki matka mówiła, dziecko słodko zasnęło i czysty uśmiech grał na jego pięknej i niewinnej twarzy. Artaban nie zdążył jeszcze przemyśleć, co ma robić, jak nagle na ulicy dały się słyszeć dzikie krzyki, brzęk zbroi i rozrywający duszę kobiecy płacz. Półrozebrane, prostowłose kobiety ze zniekształconymi z przerażenia twarzami, biegły dokądś wzdłuż miejscowości, niosąc swoje maleństwa, lamentowały: „Ratujcie się! Żołnierze Heroda zabijają nasze dzieci!”.
Twarz młodej kobiety zbladła, oczy rozszerzyły się. Przycisnąwszy do siebie śpiącą kruszynkę, ona mogła tylko powiedzieć:
- Uratuj, uratuj dziecko! Uratuj je i Bóg zbawi ciebie. Artaban, bez opamiętania, rzucił się do drzwi; tam, za progiem, stał już dowódca oddziału, a za nim widniały zwierzęce twarze żołnierzy, trzymających miecze, poplamione krwią niewinnych dzieci. Ręka Artabana jakoś sama skoczyła do piersi; on szybko wyjął zza pazuchy worek, wyszarpnął drogocenny kamień i podał dowódcy oddziału.
- Weź kamień i idź stąd; zostaw kobietę i dziecko w spokoju.
Ten, jak żyje, nie widział takiego skarbu, chciwie schwycił kamień i szybko odprowadził swoich żołnierzy w inne miejsce kończyć straszne dzieło. Kobieta upadła przed Artabanem na kolana i głosem, płynącym z serca, mówiła:
- Niech błogosławi ciebie Bóg za moje dziecko. Ty szukasz Cara prawdy, miłości i dobra, niech zajaśnieje przed tobą Jego oblicze i niech spogląda On na ciebie z taką miłością, z jaką ja teraz patrzę na ciebie.
Ostrożnie podniósł ją na nogi Artaban i łzy ni to radości, ni to smutku spływały po jego policzkach. „Boże prawdy, wybacz mi! Ze względu na tę kobietę i jej dziecko oddałem ja przeznaczony Tobie kamień. Czy ujrzę kiedykolwiek Twoje oblicze? I tu znów się spóźniłem. Pójdę w ślad za Tobą do Egiptu”.
I długo biedny mag-mędrzec chodził, poszukiwał Cara prawdy; przeszedł wiele krajów, dużo widział różnych ludzi, a poszukiwanego Cara znaleźć nie mógł. I bólem ściskało się jego serce, nie raz płakał on gorzkimi łzami. „Panie! – myślał – ileż wszędzie nieszczęść, cierpień, bied! Czy szybko Ty objawisz Siebie, ulżysz ludziom życie?”
Co mógł on, robił sam: leczył chorych, pomagał biednym (ze sprzedaży pierwszego kamienia zostało mu dużo pieniędzy), pocieszał nieszczęśliwych, odwiedzał więźniów i lata jego przy tych wysiłkach upływały tak szybko, jak biega czółenko tkacza po wytwarzanej tkaninie. Ostatnią perłę on starannie przechowywał przy sercu, mając nadzieję, że chociaż ją wręczy w darze Carowi, kiedy go odszuka.
Minęło trzydzieści trzy lata, jak Artaban opuścił ojczyznę. Sylwetka jego zgarbiła się, włosy pobielały, oczy przygasły, ręce i nogi osłabły, a w sercu jak przedtem płonęła miłość do Tego, Kogo on szukał od dawnych czasów. I usłyszał tu postarzały mędrzec, że w Judei pojawił się Wysłannik Boży, że On dokonuje cudownych uczynków, wskrzesza martwych, a odrzuconych grzeszników i zuchwałych złoczyńców czyni świętymi.
Radośnie zabiło zmęczone serce Artabana. „Teraz – myśli on – ja znajdę Ciebie i usłużę Tobie.
Przychodzi do Judei; wszyscy ludzie idą do Jerozolimy na święto Paschy. Tam i Sam Zbawiciel, Którego spodziewa się zobaczyć mędrzec.
Z tłumami pielgrzymów Artaban dociera do świętego miasta i widzi na ulicach wielki ruch: rzeka ludzi niepowstrzymanie dokądś leje się, wszyscy biegną, nawzajem się wyprzedzają.
- Dokąd to śpieszą ludzie? – pyta Artaban.
- Na Golgotę! Tak za miastem nazywa się wzgórek. Tam dziś razem z dwoma rozbójnikami krzyżują Jezusa z Nazaretu, Który nazywał siebie Synem Bożym, Carem Żydowskim.
Upadł na ziemię Artaban i gorzko zaszlochał.
- Znów się spóźniłem. Nie dane mi widzieć Ciebie, Panie! Nie udało się i usłużyć Tobie. A, jednak, być może jeszcze nie całkiem późno, pójdę do Jego oprawców, zaproponuję im moją perłę i, być może, oni zwrócą Mu wolność i życie.
Wstał Artaban i, jak mógł, pośpieszył za tłumem na Golgotę. Na jednym ze skrzyżowań zagrodził mu drogę oddział żołnierzy. Żołnierze ciągnęli niespotykanie piękną dziewczynę do więzienia. Ona zobaczyła mędrca, po ubraniu poznała w nim Persa i schwyciła się za brzeg jego odzienia.
- Zlituj się nade mną! – błagała. – Uwolnij mnie. Jesteśmy z tego samego kraju. Mój ojciec przyjechał tu w sprawach handlowych, przywiózł ze sobą mnie, zachorował i zmarł. Za długi ojca chcą sprzedać mnie w niewolę, skazać na pohańbienie. Ocal mnie! Wybaw od hańby, błagam ciebie, uratuj!
Zadrżał stary mędrzec. Ta sam walka, jak w palmowym gaju przy spotkaniu z chorym Żydem i w Betlejem podczas mordowania dzieci, znów zapłonęła w sercu: zachować kamienie dla Wielkiego Cara czy oddać na pomoc nieszczęśliwej? Litość do nieszczęśliwej niewolnicy przeważyła.
Wydobył Artaban z piersi ostatnią perłę i dał ją dziewczynie:
- Oto tobie na wykup, córko moja. Trzydzieści trzy lata strzegłem tego skarbu dla mego Cara. Widocznie, nie jestem godzien przynieść Mu daru.
Póki on mówił, niebo zaciągnęło się chmurami, w środku dnia ciemność zaległa nad ziemią; ziemia dosłownie ciężko stęknęła, zadrżała; zagrzmiał grzmot, błyskawica przecięła niebo od skraju do skraju; słychać było trzask; zadrżały domy, ściany zachwiały się; jak deszcz posypały się kamienie. Ciężka dachówka zerwała się z dachu i rozbiła głowę staruszkowi.
On upadł na ziemię i leżał blady, ociekając krwią. Dziewczyna pochyliła się nad nim, żeby pomóc. Artaban poruszył ustami i zaczął coś szeptem mówić; oczy jego otwarły się, zaświeciły radością, po twarzy rozlał się łagodny uśmiech. Wydawało się, że umierający widzi przed sobą kogoś niewidzialnego i rozmawia z nim. Dziewczyna nachyliła się blisko do mędrca i usłyszała, jak on rwącym się szeptem mówił:
- Panie! A kiedyż ja widziałem Ciebie głodującego i nakarmiłem; kiedy widziałem pragnącego i napoiłem? Kiedy przyjąłem Ciebie jako wędrowca, odziałem nagiego Ciebie? Trzydzieści trzy lata, błądząc z kraju do kraju, szukałem Ciebie i ani razu nie widziałem Twego oblicza, nie mogłem posłużyć Tobie, memu Carowi, na ziemi.
Starzec zamilkł, piersi jego cicho unosiły się. Przez nawisłe chmury przebił się promień słońca i oświetlił oblicze mędrca. Powiał cichy wiaterek, lekko poruszając włosami umierającego i razem z tym wiatrem, jakby na jego skrzydłach, skądś z wysokości doleciał czuły głos:
- Zaprawdę powiadam tobie: wszystko, co ty uczyniłeś potrzebującym braciom twoim, ty uczyniłeś dla Mnie.
Oblicze Artabana przemieniło się: legła na nim pieczęć majestatycznego spokoju i najpogodniejszej, pełnej radości; on z ulgą westchnął pełną piersią, z wdzięcznością wzniósł do nieba swoje oczy i spoczął na wieki. Skończyły się długie wędrówki starego mędrca; znalazł, wreszcie, Artaban Zbawiciela, zostały przyjęte i jego dary.
W dniu Bożego Narodzenia nikt nie bywa samotny. Nawet najbardziej samotny człowiek nie zostaje sam, bo gdyby on nawet chciał zostać – i tak mu to się nie uda. Dlatego że jeśli opuszczą wszyscy – Bóg nie opuści nigdy.
Padał śnieg. Zwykły puszysty śnieg, który, tańcząc, opuszczał się na wszystko, na co mu tylko się zechciało. Powietrze było nad podziw łagodne i niemroźne, nawet jakieś późnojesienne, i czasami kapał deszcz.
Ta historia wydarzyła się na Wigilię w pewnej niezbyt głuchej wsi, którą mieszkańcy z dumą nazywali miastem. W pewnej rodzinie przygotowywali się do świętowania Bożego Narodzenia. Z szumem, tańcami, telewizją, wyszukanymi pokarmami. Boże Narodzenie w tej rodzinie było tradycją. Taką, o której nikt nic mądrego nie wiedział, ale z przyzwyczajenia przestrzegał.
Ale w tej rodzinie jedna dziewczynka około dwunastoletnia wyróżniała się głęboką wiarą i, oczywiście, ona bardzo chciała spędzić ten Święty wieczór w Bożym chramie. Długo prosiła rodziców, żeby odwieźli ją na nabożeństwo Całonocnego Czuwania, ale rodzina była nieustępliwa. – W nocy strach chodzić – mówiła mama. – Niebezpiecznie. A tata na nas czekać nie będzie, oczywiście. Nie będziesz, Wasia? – kobieta potrzęsła śpiącego męża za ramię. Ten wymamrotał w odpowiedzi coś niezrozumiałego i najwyraźniej nie wróżącego nic dobrego. – O widzisz, zapomnij. – posumowała mama. – Ty grzechów przecież żadnych nie masz, a tak często do cerkwi biegasz. Nie na dobre to, kochana, nie na dobre!
- Co ty mówisz, mamusiu! – wykrzyknęła zdenerwowana dziewczynka i cicho westchnęła. – Oj, tu mi się nie sprzeciwiaj, nie można. Idź, oto, zjedz cokolwiek smacznego, uspokój duszę – powiedziała mama. Ale dziewczynka nie jadła. Był post, a po drugie – nie chciało się. W oczach mimowolnie zakręciły się łzy, a wewnątrz gorzko ścisnęło się serce. Dziewczynka zamknęła drzwi do swego pokoju i klęknęła przed ikonami. Spokojnym, równym bursztynowym światłem płonęła łampada, jak węgielek, jak iskierka, jak gwiazda, wskazująca drogę pastuszkom, którzy przyszli pokłonić się narodzonemu Zbawicielowi świata. – Boże – wyszeptała dziewczynka, skłoniwszy głowę przed obliczem Chrystusa – Ty wszystko wiesz, Ty wiesz, że ja Ciebie kocham. Ale nie mogę przyjść dziś do Ciebie, w dniu Twoich Narodzin ja zostaję tu, sama. Nie będę mogła śpiewać Tobie pochwalnych pieśni i nie będę mogła przyjąć Świętego Ciała i Świętej Krwi Twojej dla Życia wiecznego. Zmiłuj się nade mną, Panie i pomóż mi nie upaść duchem, ale za wszystko, za wszystko dziękować Tobie. Przebacz nam Panie!
Dziewczynka pobożnie przeżegnała się i ucałowała róg ikony. Przypomniało się jej, jak miesiąc temu z innymi dziećmi z niedzielnej szkoły uczyła się sticher i przygotowywała bożonarodzeniowe scenki, jak wewnętrznie się radowała, że wkrótce nadejdzie czas Spotkania. Cały ten trudny rok ona chciała, żeby Bóg radował się, patrząc na nią, i najmniej ze wszystkiego na świecie chciała uczynić Mu przykrość. A ona bardzo często sprawiała mu przykrość, jak teraz przypomniała dziewczynka. Zaczął ją nagle palić wstyd z powodu wielu tego, co powiedziała, zrobiła, i nawet nie zrobiła. Teraz odkrywała się jej gorzka i wyraźna prawda: ona nie jest godna w ten Święty wieczór być z tymi, którzy przygotowali się duchowo i cieleśnie do spotkania z Panem. „To kara dla mnie” – pomyślała dziewczynka. „Należne według uczynków moich przyjmuję” – przypomniały się jej słowa rozbójnika, ukrzyżowanego po prawej stronie Chrystusa. – Zmiłuj się nade mną, Boże mój! I wspomnij mnie w Królestwie Twoim! – z bólem w sercu wyrwały się z piersi słowa, i ona nie poznała swego głosu. On zadrżał, jak nadszarpnięta struna i, zabrzmiawszy minorowym trelem w powietrzu, rozpłynął się.
Z salonu rozległ się głos mamy, która zapraszała rodzinę do świątecznego stołu. Ale dziewczynka nie usłyszała go. Ona otworzyła okno, i mroźne powietrze wdarło się do dobrze ogrzanego pokoju. Po ciele przebiegło przyjemne drżenie. Dziewczynka wystawiła twarz na zimowy wiatr i wzniosła oczy ku niebu. Zza szarych chmur, jak zagon zwisających nad śnieżnobiałą ziemią, błyszczała gwiazda, jasna, wspaniała, wielka, dosłownie jak perła z dna oceanu. I w tej gwieździe dziewczynka widziała Betlejem, w którym dwa tysiące lat temu zjawił się na świat Chrystus, żeby oświecić i uświęcić wszystko Swoją Boską obecnością. On rodził się, być może, właśnie w tej chwili… Maleńki Jezus, Syn Boży. Dziewczynka widziała Go w chlewie, gdzie zwykle trzymano owce, na rękach u Przenajświętszej Panny Marii.
Nagle nieoczekiwana myśl przemknęła w jej głowie: „A czy nie zimno Mu tego wieczoru?” Nie. Nie zimno Mu, przecież w Betlejem noce są ciepłe. Dziewczynka nigdy tam nie była, i nawet nie wyjeżdżała poza swoją wieś, ale coś jej mówiło: w Betlejem, na pewno, ciepłe noce. I jej teraz też nie było zimno, mimo tego, że mroźne powietrze kłuło ją w poczerwieniałe policzki a wiatr opalał twarz, i ręce zimnym tchnieniem. Nie było jej zimno, ani trochę. Ona patrzyła na gwiazdę, nie odrywając oczu, z zastygniętymi w nich łzami, i wydawało się jej, że teraz razem z pastuchami idzie pokłonić się Zbawicielowi Świata do Betlejem. Nie miała darów dla Niego: ani złota, ani kadzidła, ani mirry – miała tylko maleńkie gorące jak węgielek serce, i ona z wiarą niosła je do Niego.
Dziewczynka już chciała zamknąć okno, jak nagle zobaczyła ludzi, przechodzących całkiem blisko obok jej domu. Oni, widocznie, wracali z cerkwi. – Wszystkiego dobrego z okazji Bożego Narodzenia! – krzyknęła dziewczynka, niewypowiedzianie uradowana z powodu tych białych chustek i triumfujących twarzy, oświetlonych światłem niezwykłej lampy. – Wszystkiego dobrego z okazji Narodzenia Pana naszego! – odkrzyknęli chórem tamci.
Jeden człowiek, który pojawił się zza zakrętu później niż inni, zwolnił kroku, zatrzymał się przed otwartym oknem dziewczynki i popatrzył w jej speszoną trochę twarz, na której lśniły wielkie jak księżyc szare oczy. – Pozdrawiam z okazji Bożego Narodzenia, kochana i z okazji przyjęcia Świętych Darów Chrystusowych! – Ale ja… – zmieszała się dziewczynka, zrozumiawszy, że przechodzeń pomylił ją z kimś. – Niech nie niepokoi się serce twoje! – ciepło przemówił podróżnik, z opaloną jak u południowca twarzą i gęstą czarną brodą. – Ja przekazałem twój ukłon Zbawicielowi i zaniosłem Mu twój dar. Teraz wracam do domu. Wszystkiego najlepszego z okazji Bożego Narodzenia! Lekki uśmiech olśnił jego oblicze, i on poszedł w ślad za gwiazdą, która oświetlała jego drogę. Skrzypienie butów, szelest gałęzi i lekki szum osypującego się z nich śniegu… Cisza. I dziewczynka z jakiegoś powodu z pewnością mogła powiedzieć, że ten podróżnik wracał do domu, do Betlejem, niosąc ze sobą radosną wieść o narodzonym Zbawicielu świata.
Iwanowa Christina
Nadeszły ferie Bożonarodzeniowe! Losza i jego przyjaciel Artiom wybrali się odpoczywać do swojej babci. Chłopcy spakowali swoje rzeczy i wyruszyli w drogę. Przyjaciele jechali pociągiem i patrzyli w okno. Wszystko było w śniegu, jak w wacie. Oto za oknem pole, dosłownie jak białe płótno! Chłopców usypiał stukot kół… Ale oto stacja. Chłopcy skierowali się przez zaspy do swoich krewnych. W końcu dobrali się do małego domku ich babci. Jutro Boże Narodzenie! „Jak dobrze – pomyślał Losza, kładąc się spać – jutro będzie cudowne święto”.
Artiom nie mógł zasnąć. Leżał z otwartymi oczami i patrzył w okno. Wkrótce zbudził Loszę i powiedział: „Popatrz, jaka cudowna Bożonarodzeniowa noc!”
I nagle chłopcy znaleźli się w dziwnym miejscu. Wszędzie był śnieg i na ulicach migotały lampy. Wszędzie stały żywe bałwanki mrugające oczami. Z nieba padały złote gwiazdy, a tak szybko, że chłopcy nie nadążali wypowiadać życzeń. W centrum tego miasteczka był plac, na którym stała ogromna, cudowna choinka! Na placu były też migoczące, szybkie karuzele. Karuzele te zakręciły chłopcami w świątecznym wichrze. Ale nagle chłopcy zbudzili się – oni byli w domu! A pod choinką leżały Bożonarodzeniowe prezenty!
Jabłoczkina Alina
Na niebie świeciła gwiazdka, jasna, jak iskierka. Stiopka patrzył na nią, jak zaczarowany.
- Mamo, tato, patrzcie! – Stiopka obrócił się, ale mamy i taty nie było. Dookoła Stiopy byli ludzie, ale rodziców wśród nich nie było. Stiopa zaczął miotać się w tłumie. On widział radosne twarze ludzi, śpieszących na Bożonarodzeniową kolację. Na placu błyszczały różnokolorowymi ognikami choinki, mieniła się iluminacja, dookoła choinek weseliły się dzieci. Stiopka znów poszukał oczami rodziców. Nigdzie ich nie było. Stiopę ogarnął strach z tego powodu, że się zgubił i z oczu dziecka popłynęły łzy. „Czyż można zgubić się w Boże Narodzenie?” – myślał Stiopa. Poszedł szukać rodziców. I oto już plac z różnokolorowymi światłami za plecami. Przed nim jakieś ciemne zaułki i nieznane podwórka. Chłopczyk zaczął głośno płakać. Ugrzązł w zaspie i powtarzał: „Mamusiu, gdzie jesteś?”
Nagle kilka metrów od Stiopy coś zaświeciło. Powiało ciepłem. Stiopa wytarł łzy i poszedł na światło. Przed nim stał… Anioł. On był właśnie taki, jakim Stiopa widział go na ikonie u swego wezgłowia, piękny, jasny, z dobrymi czułymi oczami. Stiopa przypomniał sobie, jak uczyła go modlić się mama i wyszeptał: „Aniele Boży, Aniele święty, wyratuj mnie”. Anioł uśmiechnął się i wyciągnął do chłopczyka ręce. „Nic się nie bój” – przemknęło w głowie Stiopy. „To Anioł ze mną rozmawia” – pomyślał chłopczyk, już całkiem uspokoiwszy się od niedawnego wstrząsu. Stiopa wyciągnął do Anioła swoje maleńkie, gorące dłonie. I tak oni stali: Anioł i maleńki chłopczyk. Śnieżynki padały im na dłonie, a oni patrzyli na siebie i się uśmiechali. Potem Anioł poprowadził Stiopę za sobą. Szli po dróżce w kierunku placu. I nagle Stiopa zobaczył swoich rodziców. Mama płakała. „Tobie pora” – znów przemknęło w głowie chłopczyka. Następnie Anioł delikatniutko popchnął Stiopę w kierunku rodziców.
Mama zobaczyła Stiopę i podbiegła do niego, obejmując i całując. Anioł stał z boku i uśmiechał się. „Dziękuję” – powiedział szeptem Stiopa i pomachał Aniołowi ręką. Ten uśmiechnął się w odpowiedzi i zniknął.
„Kogo ty tam zobaczyłeś, synku?” – zdziwiła się mama.
„Czyż nie widzicie, to przecież Anioł. To on przyprowadził mnie do was. To Bożonarodzeniowy Anioł…”
Jabłoczkina Alina
„I powiedział im Anioł: ja ogłaszam wam wielką radość, która będzie wszystkim ludziom: bowiem dziś urodził się wam w mieście Dawidowym Zbawiciel, Który jest Chrystus Pan” – Łuk 2:10-11.
Narodzenie Chrystusa. A czy wiecie, co to za święto?
Żeby lepiej zrozumieć istotę Bożego Narodzenia, opowiem wam historię, która wydarzyła się w pewnej rodzinie.
Zbliżało się święto Narodzenia Chrystusa. Z okien dolatywały Bożonarodzeniowe hymny i całe miasto lśniło blaskiem różnokolorowych świateł. Na ulicach można było widzieć uśmiechających się ludzi, niosących pięknie zapakowane prezenty, żeby zgodnie z tradycją podarować je na Boże Narodzenie swoim bliskim i krewnym.
W rodzinie Dimy też przygotowywano się do tego święta. Dima i jego młodsza siostra Lena stroili bożonarodzeniową choinkę. A starsza siostra Ira pomagała babci sprzątać w domu. Kiedy wszystko było zrobione, dzieci razem z babcią zgromadziły się wokół choinki, ciesząc się z tego, że tak pięknie ją wystroiły.
Patrząc na choinkę, Dima wieloznacznie powiedział: „Teraz będziemy mieli prawdziwe Boże Narodzenie, przecież jest u nas taka piękna choinka!” Lena i Ira zaklaskały w dłonie i radośnie wykrzyknęły: „Hura! Hura! Będziemy mieć prawdziwe Boże Narodzenie! Prawda babciu?” „Oczywiście, dzieci – patrząc na szczęśliwe dzieci, powiedziała babcia i dodała - A chcecie, żebym opowiedziała wam o Bożym Narodzeniu coś bardzo ważnego? „Chcemy, chcemy!” – jednogłośnie krzyknęły dzieci.
Babcia zaproponowała im usiąść w kółeczku i kiedy dzieci wygodnie usiadły przy kominku, babcia zaczęła rozmowę:
- Powiedzcie, wnuczki, czym jest Boże Narodzenie? – zapytała babcia.
- Boże Narodzenie – to Bożonarodzeniowa choinka, którą dziś tak pięknie ubraliśmy – powiedział Dima.
- Boże Narodzenie – to długo oczekiwane prezenty, które przynosi Santa Klaus! – wypowiedziała swoje zdanie Lena.
- Boże Narodzenie – to spełnienie życzeń i radosny nastrój – dodała Ira.
Babcia z miłością popatrzyła na dzieci i czule rzekła:
- A teraz, moje kochane wnuczki, ja wam opowiem, czym Boże Narodzenie jest naprawdę.
Dzieci ze zdziwieniem spojrzały na siebie i z zaciekawieniem popatrzyły na babcię.
- Tak, nie dziwcie się tak – poważnie powiedziała babcia. – Wszystko co wy powiedziałyście – to tradycje, wymyślone przez ludzi. Tak naprawdę, Boże Narodzenie – to nie po prostu święto, to Dzień narodzin naszego Pana i Zbawiciela Jezusa Chrystusa.
- Boże Narodzenie – to Dzień urodzin? Dzień urodzin Jezusa Chrystusa!? – wykrzyknęły zdziwione dzieci.
- Tak moje kochane – kontynuowała babcia. W tym dniu, wiele lat temu na ziemię przyszedł Pan Bóg, zrodzony na nasz świat w postaci człowieka, żeby zbawić wszystkich ludzi od grzechu i śmierci.
Dima uważnie wysłuchał babci i nieoczekiwanie zapytał:
- Jeśli Boże Narodzenie – to Dzień urodzin Jezusa Chrystusa, to w takim razie powinniśmy Mu, coś podarować na urodziny!
- A cóż my możemy podarować Jezusowi? - zapytała zdziwiona Ira. – Przecież On – Bóg, a Bóg nigdy nic nie potrzebuje!
- Najlepszy podarek, jaki możecie podarować Jezusowi – to wasze kochające i posłuszne Panu serca – z uśmiechem odpowiedziała babcia.
Rozmowa z babcią jeszcze trwała, gdy nagle do pokoju weszli rodzice. Zobaczywszy tatę i mamę, dzieci radośnie krzyknęły:
- Tato, mamo, my dziś dowiedzieliśmy się od babci, czym jest Boże Narodzenie!
- Prawda? I czymże jest Boże Narodzenie? – zapytali rodzice.
- Boże Narodzenie – to Dzień urodzin naszego Boga i Zbawiciela Jezusa Chrystusa, który zrodził się ciałem, po to, żeby zbawić nas wszystkich od grzechu i śmierci – zgodnie odpowiedziały dzieci. One bardzo cieszyły się z tego, że poznały prawdziwą istotę tego święta.
Dzieci, a wy cieszycie się, że dowiedzieliście się o tym, że Boże Narodzenie – to Dzień urodzin Pana Jezusa Chrystusa?
MODLITWA: Dawajcie, zwrócimy się do Pana w modlitwie i podziękujemy Mu za to, że On przyszedł na ziemię jako człowiek, żeby zbawić nas od grzechu i śmierci. Dawajcie, poprosimy Go też, aby dał nam kochające i posłuszne serca.
Autor: Łarisa Kobziewa, Montreal
Zima. Już kilka dni po kolei padał śnieg. Było jasno, pięknie i przyjemnie. Wasia siedział za oknem, obserwował, jak dzieci bawią się w śnieżki. On bardzo chciał wyjść na podwórko, ale rodzice nie pozwalali.
I każdego dnia z rana, kiedy chłopczyk budził się, biegł do okna, żeby patrzeć, jak wesoło upływa życie dzieci z jego podwórka. Było mu smutno dlatego, że nie mógł wyjść na podwórko, pobawić się z nimi w śnieżki i cieszyć się z każdej śnieżynki, która padała im na twarz.
Wasilij nie rozumiał, dlaczego rodzice tak długo nie pozwalają mu wyjść na dwór. Na początku oni mówili mu, że jest trochę chory i lekarze zabronili na razie na dwór. Ale ciągnęło się tak już kilka dni, a on jako mądre dziecko, rozumiał, że tak długo z powodu prostej choroby siedzieć w domu nie trzeba.
Cały czas pytał ich, kiedy w końcu będzie mógł pójść pobawić się, ale odpowiedź była taka sama, jak i wcześniej, nic się nie zmieniało. Tak mijały dni, tygodnie, a Wasia ciągle siedział w domu. Każdego wieczoru siadał przy oknie smutny jak nigdy, czytał dziecięce bajki i patrzył na niebo. Studiował każdą gwiazdeczkę, myślał, skąd one się biorą i gdzie znikają. A kiedy zasypiał, to myślał, że niedługo święto – Boże Narodzenie i na pewno będzie miał prezenty i choineczkę.
Wasilij był mądrym chłopczykiem, miał 7 lat. Zaczął chodzić do szkoły od 6. roku, uczył się dobrze – najważniejsze, że to mu naprawdę się podobało. Cała rodzina była z niego dumna. Ale pewnego razu Wasilok mocno zachorował. Z każdym dniem było mu coraz trudniej i trudniej wstawać z łóżeczka, ale przezwyciężał siebie, żeby nacieszyć się widokiem z okna i popatrzeć, jak bawią się dzieci. Każdy dzień był dla niego świętem. On cieszył się z każdej padającej śnieżynki. Było mu przykro, że w domu stoją nowe sanki, ale ani razu na nich nie pojeździł.
Ale wszystko to nie było już tak ważne, według tego, co rodzice dowiedzieli się od lekarza. Wasia zachorował na jakąś poważną chorobę, której w takim wieku nie da się leczyć. Dlatego zostawało mu bardzo niewiele. Rodzice nie mówili mu o tym, żeby nie denerwować. Ale Wasilij rozumiał, że z nim coś nie tak, że nie może po prostu siedzieć tak długo w domu. Dlatego przeczuwał, że wkrótce wszystko mu się skończy, światło zgaśnie i nie zobaczy więcej ani przyjaciół, ani rodziców, ani śniegu.
Każdego dnia żył, jakby to był dzień ostatni. Ale mijały dni i Wasia prawie już nie wstawał z łóżka, a tylko patrzył na nocne niebo i zachwycał się jego pięknem. Babcia każdego wieczora czytała mu dziecięce bajki, żeby szybciej zasnął. Niedługo Boże Narodzenie, wielkie święto, ale chłopczyk był już przekonany, że wkrótce wszystko się skończy. Minęło jeszcze kilka dni, rodzice zaczęli ozdabiać dom przed świętami.
Boże Narodzenie. Tego wieczoru Wasia poszedł wcześniej spać. Babcia przeczytała mu bajkę na dobranoc. Chłopczyk popatrzył w okno, jak na niebie wzeszła nowa, młoda i bardzo jasna gwiazda.
Całą noc ona świeciła w okienko, a rano kiedy Wasia się zbudził, to zrozumiał, że choroba ustąpiła. Babcia wszedłszy do pokoju objęła go i powiedziała, że największych cudów dokonuje sam człowiek. Jakie by nieszczęśnie nie spotykało człowieka, zawsze trzeba wierzyć w lepsze.
Dziewczynka idzie z mamą do sklepu i jest bardzo wesoła. Śnieg skrzypi pod bucikami i miasto dokoła świąteczne, przysypane jeszcze igliwiem, i w wielu okienkach iskrzą się kolorowe girlandy. Dziś – Boże Narodzenie i na pewno zdarzy się coś cudownego, niezwykłego!
W sklepie tak wesoło. Ludzi dużo, oni chodzą, oglądają lady, wychodzą ze sklepu z wielkimi torbami – święto! Mama nigdy nie kupuje dużo, ona sama piecze i gotuje, a dzieci obowiązkowo otrzymują w prezencie koszule, sukienki, paradne fartuszki – mama też szyje je sama. Czasem dziewczynce wydaje się, że mama – czarodziejka. Cały dzień zajmuje się z braciszkami i siostrzyczkami, a potem nagle, nie wiadomo skąd, pojawiają się prezenty i dziecięce bajki. Kiedy mama ma na to czas?
Dziewczynka wie, że w domu już nastawione ciasto i wieczorem będą pierogi, i słodko zapachnie na cały dom kompotem, i tatuś włoży białą koszulę, a mama – elegancką sukienkę. I wszyscy – wszyscy usiądą przy pięknym stole. Przy stole będzie ciasno, ale za to bardzo wesoło: mama, tata, ona, dziewczynka, trzech jej braciszków i jeszcze dwie siostrzyczki. Wszyscy otrzymają prezenty. Mama mówi, że w tym dniu za nic nie można się kłócić i obrażać się, dlatego, że to najweselsze i najbardziej rodzinne święto.
Dziewczynka bardzo kocha swoją mamę, ale teraz z jej powodu troszkę się krępuje. Wszystkie kobiety w sklepie ubrane są pięknie i świątecznie, u wszystkich futrzane kołnierze i błyszczące kozaczki, a na mamie – palto, które ona nosi tyle ile dziewczynka pamięta. I dziewczynka stara się odejść od mamy dalej, póki ta stoi przy ladzie i mówi do sprzedawczyni:
- Dwieście gram o tego poproszę… I troszeczkę tego… Nie-nie, mniej…
Dziewczynka odeszła daleko i okazała się w innym dziale. Tu nie było kiełbasy i chleba, za to leżały piękne rzeczy. Takie piękne, że dziewczynce dech zaparło: błyszczące sukieneczki, dżinsy ze lśniącymi ćwiekami.
Ale najbardziej dziewczynce podobały się rękawiczki. One były puszyste i miękkie Nawet z wyglądu, z wierzchu – piękne kwiatki i koraliki. Białe-białe rękawiczki. I tak nieodparcie nagle zechciało się je włożyć, że dziewczynka zapomniała o tym, że mama i tata zawsze mówią, że pieniędzy mało, nie wystarcza. Ona pobiegła po mamę i za rękę przyciągnęła ją do lady.
- Mamusiu, kup!
Mama popatrzyła i westchnęła.
- Maszeńka, to bardzo drogo. Ty przecież masz rękawiczki. A Sasza nie ma butów. I Nasti rajstopy trzeba kupić. I u taty całkiem znoszona kurtka.
Dziewczynka tupnęła nogą i nawet łzy się zakręciły – tak się rozzłościła.
- Wy nigdy nic nam nie kupujecie!
- No jakże… – zakłopotała się mama. – Przecież niedawno kupiłam tobie nowe farbki i kokardki, i…
- Nie to! – Tupała nogą dziewczynka. – Ja chcę piękne!
Mamie zadrżała twarz.
- Naradzimy się z tatą…
- Chcę!
One przyszły do domu – mama zdenerwowana, a dziewczynka bardzo rozgniewana, z czerwoną i opuchniętą twarzą. Mama cicho poszła do kuchni i zaczęła piec pierogi, a dziewczynka wcisnęła się pod wieszak i siedziała tam długo, złościła się, i nawet odepchnęła maleńkiego braciszka, który tylko co nauczył się chodzić. On upadł i zapłakał. Wyszedł z pokoju tata, który rozkładał ogromny stół – pomagał mamie. Przybiegła starsza siostra Nastia, która przygotowywała naczynia.
- Jak ci nie wstyd, Masza! On przecież malutki.
Wzięła braciszka na ręce i poniosła czytać mu dziecięce bajki. A tata poszukał pod wieszakiem i wyciągnął Maszę.
- Ty czego ryczysz? I dlaczego popchnęłaś Nikitę?
- On zawsze więcej dostaje! I zabawek, dziecięcych bajek, i wszystkiego!
- On przecież jest najmniejszy – powiedział tata.
- No i co! – krzyknęła dziewczynka tacie w twarz. – Dlaczego nas tak dużo? Dlatego my nic nie kupujemy!
Ona zobaczyła, że tatuś bardzo się zdenerwował, nawet wąsy się nastroszyły. Ale dla Maszki było już wszystko jedno.
- Masza-Masza – pokiwał głową tata. – Kiedy podrośniesz, zrozumiesz, że bracia i siostry – to bardzo wiele.
I on odszedł od Maszki i poszedł do mamy. I oni długo o czymś rozmawiali za zamkniętymi drzwiami kuchni. A potem tatuś dokądś wyszedł.
A potem przyszło święto. Mama i Nastia nosili z kuchni poczęstunek, tatuś otwierał kompoty, wszyscy stroili się i siadali do stołu. Ale Maszka była bardzo zła. Kiedy rozpakowywali prezenty, ona nawet nie chciała swego otwierać. Ale tatuś powiedział:
- Otwieraj, Maszka.
Maszka otworzyła i zamarła ze szczęścia. W pudełku były rękawiczki – te same! Z pięknymi kwiatkami, z koralikami. Maszka ostrożnie pogłaskała miękkie futerko, czas jakby się zatrzymał. I wszyscy czemuś milczeli, tylko malutki Nikita marudził, sięgając do pieroga. Maszka podniosła oczy i popatrzyła na tatę. Ale on na Maszkę nie patrzył. On patrzył na mamę, na mamine ręce. I Maszka też popatrzyła. I jakby pierwszy raz je zobaczyła. Ręce mamy były spracowane, szorstkie – nawet stąd widać. Zaczerwienione.
I Maszka z jakiegoś powodu przypomniała sobie, jak mama tymi rękami bandażowała jej rozbite kolanko, i robiła Nasti wspaniałe uczesanie, i głaskała po głowie maleńkiego Nikitę, który zachorował i szyła Saszce do przedszkola nowy garnitur, i stawiała przed tatą talerz, kiedy przychodził zmęczony z pracy.
I czemuś-to Maszka cichutko spełzła z krzesła, przeszła dookoła stołu długą-długą drogę, obok wszystkich swoich pięciu braci i sióstr. I położyła przed mamą piękne-najpiękniejsze rękawiczki, i zaczerwieniła się. I szepnęła:
- Wszystkiego najlepszego z okazji Bożego Narodzenia, mamusiu.
I mamina ręka natychmiast pogłaskała Maszkę po warkoczykach, a wszyscy dlaczegoś zaklaskali. Nawe maleńki Nikita. Tatuś głośno i wesoło powiedział:
- Wszystkiego najlepszego z okazji Bożego Narodzenia!
I nawet jego wąsy były dumne i szczęśliwe.
Tłumaczenie E. Marczuk