Do strony głównej

Na podstawie http://www.golden-ship.ru/_ld/13/1333___.htm tłumaczył Eliasz Marczuk


Religijna publikacja

RASSKAZY DLA DIETIEJ

Wydawnictwo Białoruskiego Egzarcha – Białoruskiej Prawosławnej Cerkwi

2000 lat od Narodzenia Chrystusa

Z błogosławieństwa
Wielce Błogosławionego 
Metropolity Mińskiego i Słuckiego
Patriarszego Egzarchy całej Białorusi
FILARETA
Dla młodszego i średniego wieku szkolnego

autor Borys Ganago

Red. Golden-Ship.ru 2012

 

DZIECIOM O SŁOWIE

Spis treści

 

„Przez słowo tworzy się dusza dziecka” - pisał archimandryta Rafaił (Karielin).

O uwadze i poważnym traktowaniu słów, nawet w myśli wymawianych; o słowie gorącym, z całego serca; o wdzięczności i miłosierdziu; o wychowaniu adoptowanych dzieci; o sile modlitwy i o czytaniu Ewangelii; o odnoszeniu się do każdego człowieka jak do obrazu Bożego mówią opowiadania współczesnego prawosławnego autora W.A. Ganago.

Wydawnictwo Białoruskiego Egzarchy, 2001

 

ZNIKNĘŁO SŁOWO

Szedł Fiedia do szkoły, zamyślił się. Nagle rzucił się na niego wielki pies, zły, bez kagańca. Gospodarz ledwie zdążył pociągnąć go za smycz, szarpnął w bok. Pies zgrzytnął zębami, ale nie zaczepił chłopca, tylko mocno przestraszył.

Przyszedł Fiedia do klasy, chce przywitać się z przyjaciółmi, ale ani jednego słowa nie może wypowiedzieć. Całkiem przestraszył się malec, boi się, że dzieci zauważą, śmiać się będą.

„Co się ze mną dzieje? – myśli. – Jakże żyć będę, jeśli słowa wymówić nie będę mógł?”

Przyszła nauczycielka, otworzyła dziennik, zamierzając zapytać, kto jak pracę domową odrobił. Fiedia skurczył się, chce się schować, żeby go nie zapytano. A nauczycielka właśnie jego nazwisko wymieniła.

Wstał Fiedia, poczerwieniał, nabrał powietrza, chciał choć jedno słowo wypowiedzieć, ale nic mu ni wyszło.

- Co, przebiegałeś? Nie nauczyłeś się?

Fiedia znów wysila się powiedzieć, ale słowo nie zradza się.

- Ty co – język połknąłeś?

Klasa śmieje się. Fiedia opuścił głowę.

- Dawaj dzienniczek!

I tu, zapomniawszy o tornistrze, książkach, zerwał się Fiedia z miejsca i wybiegł z klasy.

- Co się z nim dzieje? – pyta nauczycielka dzieci.

Dla wszystkich było to dziwne. Fiedia zawsze był spokojny – i oto…

- Sieroża – zwróciła się nauczycielka do gospodarza klasy – dopędź, dowiedz się, może coś mu się stało.

Pobiegł Sieroża, ale wrócił z niczym: Fiedi nigdzie nie znalazł, chociaż wszystkie zakamarki sprawdził.

A Fiedia postanowił – po co mu teraz szkoła, jeśli słowa wymówić nie może. Jaka nauka? Do czego?

Przechodził obok sklepów, kiosków i myślał, jak trudno będzie mu teraz nawet lody kupić. A jak do domu wróci? Mama zapyta o sprawy w szkole, powie:

- Pokaż dzienniczek. Gdzie tornister?.. Jak ona przeżyje, jeśli syn odpowiada tylko rękoma? Więc co robić? Fiedia chodził bez celu i chodził…

Czasem przemykała nadzieja, że niemota minie; wystarczy tylko uspokoić się, zacznie znów mówić i, jeśli będzie w stanie powiedzieć choć jedno słowo, aby choć jedno, to będzie mówić jak przedtem. Fiedia odszedł na bok i spróbował wypowiedzieć:

- Mama!

Ale wewnątrz coś skuło. Słowo nie zadźwięczało. Fiedia spróbował jeszcze raz i jeszcze, ale niemota nie przechodziła.

Już dawno minął czas jego powrotu do domu, a on ciągle nie mógł zdecydować się wrócić. Chciał jeść. Brały dreszcze. Dokąd iść? Co robić?

Nie ma innego wyjścia. Trzeba iść do domu. Dom to dom. W radości i w nieszczęściu – twoje gniazdo, twoje ognisko.

Fiedia wrócił. Wszystko było tak, jak przewidział. Te same mamine pytania i wyrzuty. Tylko jednego nie przewidział, że mama, dowiedziawszy się, obejmie go, przytuli do siebie i będzie płakać razem z nim.

Oni chodzili do lekarzy, ale nic nie pomagało…

Dni mijały. Fiedia milczał. Do szkoły nie chodził. Telewizji nie oglądał. Czytał i myślał.

Pewnego razu odwiedziła go babcia, zapytała:

- A czy ty, Fiedka, nie zajmowałeś się pustosłowiem i gadulstwem? Przecież za ten grzech na mytarstwach w pierwszej kolejności nas rozliczą.

Fiedia, nie wiedząc, co to mytarstwa, ze zdziwieniem spojrzał na babcię. Ta wyjaśniła:

- To zapora celna wokół ziemi. Tam biesy jak mur stoją, nie chcą duszy po śmierci do Boga puścić. One wszystkie grzechy, wszystkie jak leci, podczas życia zapisują, kiedy my zostawimy ciało i będziemy podążać do Boga, one tę listę okażą z okrzykami triumfu: „Nasza dusza! Nasza!”

A Anioł-stróż, który zawsze jest z tobą i obrońca twój święty Fiodor zaczną cię bronić. Drugą listę pokażą, listę twoich dobrych uczynków: gdzie ty pomogłeś komu, kogo słowem serdecznym ogrzałeś…

Usłyszawszy to, Fiedia westchnął. On rozumiał, że teraz nikomu dobrego słowa powiedzieć nie będzie mógł. Babcia (och te babcie!) jakby odczytała jego myśli i pocieszyła:

- Nie płacz, kochany. Bóg da – będziesz mógł ludziom i słowem usłużyć. Tylko ty pokajaj się za te durne słowa, które zdążyłeś nagadać. Napisz karteczkę, wszystkie grzechy, uczynione słowami, wymień: oszukiwałeś, chwaliłeś się, dawałeś puste obietnice, osądzałeś, nie daj Boże, przeklinałeś. Och, czyż mało my językiem na pusto mielemy. A okazuje się nie na pusto, za każde słóweczko odpowiadamy. Przecież słowem można i zranić, i przytulić, zabić i odrodzić. Słowo – cud, ziarno życia. Powiedziane: „za słowa swoje usprawiedliwiony będziesz, i za słowa swoje osądzony”. Napisz w swojej pokajannej karteczce wszystko szczerze, czym kiedy zgrzeszyłeś. A na końcu obowiązkowo: „Kajam się, przebacz mi, Boże!” Bóg wybaczy tobie i zwróci ci dar słowa, boski dar.

Dziwne wydały się Fiedi babcine słowa – „dar słowa”. Kiedy ona wyszła, myślał nad nimi. Potem zdrzemnął się. Ukazał się mu zdumiewający obraz.

Pewnego razu na całym świecie zginęło słowo. Zbudzili się ludzie rano, chcą, jak zwykle, powiedzieć sobie „dzień dobry” albo „witaj” – i nie mogą. Zaledwie muczą. Wszystko jak wcześniej – i westchną i ustami poruszą, a słowo nie pojawia się, jakby wyparowało. Wszyscy nagle oniemieli.

Co tu było! Stanęły fabryki, nie odlatują samoloty, zatrzymały się pociągi. Stoją zamknięte sklepy, szkoły, przedszkola.

Pozamykane redakcje gazet. Zamilkło radio. Zgasł ekran telewizora. Bałagan w armii: co za służba bez rozkazów? Panika w policji. Deputowani okazali się bez pracy. Przestały mądrzeć dzieci, ryczą jak Mowgli. Rozpadają się państwa, giną narody… czyż mogą przeżyć bez pokajania?

Fiedia doszedł do siebie, wziął papier, długopis i zaczął, jak uczyła babcia, wyliczać swoje liczne grzechy, popełnione słowem, uczynkiem, myślą. Napisał jeszcze kartkę mamie o tym, że chce iść do cerkwi na spowiedź.

Mama poszła z nim, opowiedziała kapłanowi o nieszczęściu. Podczas spowiedzi ten uważnie przeczytał karteczkę, porwał ją i nad głową Fiedi rozległo się:

Hospod’ i Boh nasz Iisus Chrystos, błahodatiju i szczedrotami Swojeho cziełowiekolubija, da prostit tiebie, czado Fieodor, wsia sohrieszenija twoja wolnyja i niewolnyja.

Pan i Bóg nasz Jezus Chrystus, łaską i miłosierdziem Swojej miłości do człowieka niech przebaczy ci, dziecko Teodorze, wszystkie grzechy twoje wolne i mimowolne.

Chór zaśpiewał:

Tieło Christowo priimitie, Istocznika Biezsmiertnoho wkusitie…

Ciało Chrystusa przyjmijcie, Źródło Nieśmiertelności poznajcie…

Fiedia z drżeniem podszedł do Świętej Czaszy. Udzielający Eucharystii kapłan nic nie wiedząc o tym co się zdarzyło, zapytał:

- Imię?

Fiedia zawahał się. Mama próbowała podejść, ale z powodu mnóstwa ludzi nie mogła.

- Imię twoje święte – nalegająco powtórzył kapłan.

Fiedia ze zmieszaniem nabrał powietrza.

- Imię!

I nagle chłopiec nieśmiało powiedział:

- Fieodor!

Mama krzyknęła. Fiedia, drżąc, przyjął Święte Dary, ucałował brzeg Czaszy i, jeszcze nie rozumiejąc swego szczęścia, odszedł. Mama rzuciła się do niego i obejmując wyszeptała:

- Fiedieńka mój, Fiedieńka… No powiedz, mój kochany, powiedz: „Chwała Bogu!” Powiedz!

Fiedia przeżegnał się i nieśpiesznie wypowiedział:

- Chwała Bogu za wszystko!

Spis treści

SŁOWA NA WIEKI

Sławek w żaden sposób nie mógł zapamiętać wierszy, zadanych na jutro. Uczył się, uczył się, a one ciągle z głowy wyskakiwały. „I dlaczego ich tyle nam zadali? – marszczył czoło. – Żeby choć Puszkina czy Lermontowa, a to wiersz jakiegoś-tam Bunina klepać trzeba”. Tytuł od razu zapamiętał: „Słowo”, a dalej – nijak.

Milczą grobowce, mumie i kości,
Tylko słowu życie jest dane:
Na światowym cmentarzu, z pradawnej ciemności,
Dźwięczą tylko Pisma czytane
I nie mamy innego skarbu, cenności
Umiejcie więc chronić, szanować
Chociaż w miarę sił, w dni cierpień i złości,
Nasz dar nieśmiertelny - mowę.

Powtarzał, powtarzał Sławek, potem westchnął i rzucił. Koniec, dwója zapewniona!

Nauczycielka literatury na pewno zapyta. Ona zawsze czuje, kiedy nie odrobisz. Na wylot widzi. Wiedźma! Gdyby zachorowała i lekcję zamienili – ot fajnie by było!

Tak w ogóle Sławek nie chciał innym złego. On lubił w myślach podróżować: to do Papuasów polecieć, to na dziką Północ do morsów go zaniesie, to na piramidę wdrapie się. Pewnego razu w telewizji mówili, że w piramidzie specjalnymi przyrządami usłyszano rozmowę kapłanów. Ich już nie ma, a głos dźwięczy. Oni o czymś tam debatowali podczas pogrzebu faraona. Minęły wieki, zniknęli kapłani, państwo, a słowa pozostały, unoszą się żyją. Jak fajnie! Sławek zamyślił się o tej tajemnicy.

Nagle znalazł się przed jakimiś nieznanymi wrotami. Chciał przejść przez nie, jednak okazały się zamknięte. Sławek popchnął drzwi, ale nie otworzyły się, i tu rozległ się głos:

- Świętosław! Znajdujesz się przed wejściem do niezwykłej krainy: w niej spełnia się każde wypowiedziane słowo. Ale tu, sam rozumiesz, nie wszystkich można wpuszczać. Zanim otworzymy te wrota, sprawdzamy wszystko, co człowiek zdążył nie tylko powiedzieć, ale i to, co było w jego myślach. Czy wiesz, że wypowiedziane słowo żyje zawsze?

- Nie… Nie wiem – ze zmieszaniem przyznał się chłopiec.

- Czy ty wiesz, czego może dokonać słowo?

- Nie… Nie wiem – jeszcze bardziej zmieszał się Sławek.

- A jakie bywają słowa, wiesz?

- Jakie-jakie… Różne…

Nagle zabrzmiała ładna muzyka i na tle nieba zapłonęły różnokolorowe litery. Sławek zaczął czytać: „Słowo – ziarno, siejące dobro. Słowem można nauczyć, wyleczyć, uświęcić. Słowem można zatruć duszę, zranić, zburzyć, zasiać zło. Jaki język – taka i dusza”. I znów rozległ się głos:

- Do krainy ciemności i okropności trafiają mówiący złe słowa. Czy ty ich nie wymawiałeś?

- Nie, nie wymawiałem! – zapewnił Sławek.

- Jak nie mówiłeś? A to kto powiedział?

I nagle na niebie pojawiły się czarne litery: „Wiedźma! Gdyby zachorowała i lekcję zamienili – ot fajnie by było!”

Sławek opuścił głowę.

- Nie upadaj na duchu! Ty masz jeszcze możliwość zmyć swoje złe słowa pokajaniem. Bez pokajania nie będziemy mogli wpuścić ciebie do tej krainy.

- A co tam? – Nie powstrzymał się Sławek.

- Nie ma takich słów, żeby to opisać. Czy chcesz tam się dostać?

Rano Sławek przyszedł do szkoły, a lekcję rzeczywiście zamienili. Nauczycielka literatury zachorowała.

Spis treści

BRYLANTOWE ŁZY

Powiadam wam: większa będzie radość w niebie z jednego grzesznika, który się opamięta…
Ewangelia od Łukasza, 15:7

Pojawił się na świat maleńki człowieczek. Najpierw nowy świat przestraszył go i on zapłakał. To były łzy strachu. Potem on poznał drogi głos mamy i uspokoił się. Mijały dni i już uśmiechem odpowiadał na jej uśmiech.

Pewnego razu wczesnym rankiem zaczął oglądać kropelki rosy na kwiatach, na trawkach. One lśniły, odbijając promienie słoneczne. Każda kropelka rosy jakby sama zamieniała się w maleńkie słońce. Ta obserwacja była tak zdumiewająca, że u niego samego z zachwyconych oczu wytoczyły się malutkie rosiczki-łezki. Tylko rosa w sadzie szybko wyparowała, nie zostawiając nawet śladu, a jego łezki zamieniły się w maleńkie brylanciki. One zdumiewająco mieniły się wszystkimi kolorami tęczy, jakby słońce od wewnątrz rozpromieniało je.

Innym razem on zobaczył w oknie, jak z gniazda wypadło bezradne pisklę. Pisklę żałośnie piszczało, próbując poderwać się do lotu, skrzydełka mu jeszcze nie urosły.

Chłopczyk, ledwie-ledwie sam umiał chodzić, wyszedł z domu, żeby pomóc nieszczęsnemu, ale kiedy zszedł z ganku, to zobaczył oblizującego się czarnego kota, a obok drżący puszek.

I znów kilka łezek-brylancików wytoczyło się z jego oczu. Rodzice troskliwie przechowywali te skarby. Czasem oni urządzali sobie święto: wyjmowali brylanty i zachwycali się nimi. Nikomu ich nie pokazywali, nikomu nie mówili, że ich synek czasem płacze zwykłymi łzami – łzami obrazy, kaprysu, a czasem – drogocennymi. To była ich tajemnica.

Oni bali się, że źli ludzie porwą ich syna i dlatego nie pozwalali mu z nikim bawić się, bojąc się, że tajemnica zostanie odkryta.

I mama i tata otaczali swoje dziecko troską, dosłownie nosili je na rękach.

Chłopczyk wkrótce przyzwyczaił się do takiego carskiego czczenia. Zaczęło się mu wydawać, że cały świat stworzony jest dla niego i wszyscy – jego poddani. Przyzwyczaił się rozkazywać, stając się coraz bardziej nadętym i oziębłym. Rodzice widzieli, jak zmienia się ich syn, ale już nic nie mogli zrobić. Wydawało się im, że on na zawsze oduczył się płakania nawet zwykłymi łzami. Bardzo ich to martwiło. Przecież kiedyś był takim czułym maleństwem.

Lata mijały. Sił rodzicom ubywało, starzeli się. Ich nadzieje, że syn będzie im pomocnikiem i obrońcą w starości i chorobach, dawno stopniały, jak poranna rosa. Syn był oschły i obojętny wobec wszystkich, z wyjątkiem siebie. Na wszystkich spoglądał z góry, jak na poddanych, nikogo nie lubiąc, nikomu nie współczując. Jego serce skamieniało.

Ani jednej łezki nie upuścił, stojąc przy trumnie swego ojca. Tylko o czymś rozmyślał.

Kiedy umierająca matka poprosiła syna podać jej wody, ten zmarszczył się, ale przyniósł. Podając, niechcący zwrócił uwagę, jak jej trzęsące się ręce w żaden sposób nie mogły utrzymać kubka. Woda z niego rozchlapywała się, a sam kubek głośno uderzał o jej zęby. Po raz pierwszy zwrócił uwagę na guzy, które pojawiły się na niegdyś delikatnych rękach. Ileż to roboty one przerobiły, troszcząc się o niego?

I oto teraz te ręce nie mogą same nawet utrzymać kubka.

Syn wziął go i ostrożnie podał jej.

Ona ze zdziwieniem i wdzięcznością spojrzała na niego. Jej oczy zrobiły się wilgotne.

Przyszła do niego myśl, że wkrótce zostanie sam na całym świecie i nikt na świecie nie będzie go już kochać tak, jak kochana mama.

Żałował, że nigdy w życiu niczym ani razu nie uradował jej, nie ogrzał dobrym słowem czy troską.

Ona żyła dla niego, a dla kogo żył on? Ona była mu matką, a czy on był dla niej synem?

Nagle oczy jego zamgliły się i coś upadło do kubka. To był maleńki brylant.

Spis treści

SŁOWA ZDRADZIECKIE

Jako niezaprzeczalnie pięknego opisał Oscar Wilde młodego Dorian Graya. Ale na drodze swego życia Gray spotkał lorda Henry'ego, który przekonał młodego człowieka, że jedyne skarby na świecie – to rozkosze i piękno. Lord Henry dał mu książkę, gdzie były słowa, podobne do słodkiego jadu. One wzywały do życia, dając wolę każdemu uczuciu, każdemu pragnieniu, dlatego że młodość i piękno są ulotne. A młodzieniec Dorian Gray był rzeczywiście przepiękny: jasne błękitne oczy, złociste loki, subtelne rysy twarzy. Jako takiego zniewalająco ujmującego utrwalił go na portrecie malarz.

Patrząc na swój obraz, Dorian Gray był zachwycony. Wierząc, że najważniejsze – piękno i rozkosze, wypowiedział szaloną myśl: niech pieczęć wad i namiętności kładzie się nie na jego twarzy, a na portret; niech starzeje się obraz na płótnie, sam zaś Gray niech zawsze pozostaje tak samo młodym i wspaniałym. Za spełnienie swojego życzenia Dorian obiecał duszę.

Pojawił się tajemniczy związek młodzieńca z portretem. Po okrutnych czynach Graya ślady okrucieństwa pojawiały się na płótnie. Po zabójstwie – ślady krwi. W miarę tego, jak namiętność do rozkoszy pustoszyła i kalała duszę, jakimś cudem odbijało się to i w jego czarodziejskim zwierciadle – portrecie. Twarz zaś pozostawała jak wcześniej młoda i przepiękna.

Ale z portretu, który on panicznie przed wszystkimi ukrywał, patrzyła na niego ginąca dusza – uosobienie wad i zdemoralizowania.

Mijały lata. Znajomi, przyjaciele starzeli. Dorian był, jak dawniej, młody i piękny.

Portret zaś stawał się coraz obrzydliwszy. Gray padał coraz niżej i niżej, opuszczając się do brudnych spelun i przestępstw, gubiąc dusze młodych ludzi, zarażając ich pragnieniem rozkoszy. Poddając się jego zdradzieckiemu urokowi, jego spojrzeniom i oni staczali się na dno. Bliski przyjaciel wzywał go do pokajania. Gray odpowiedział: „Dla mnie późno się modlić. Teraz to dla mnie puste słowa. Kiedyś mnie otruto książką”.

On stracił zdolność kochać i pragnąć. Przeszłość ciążyła mu, ucieleśniała się w portrecie z okropną odrażającą twarzą.

I pewnego razu, nie zniósłszy widoku swojej duszy, swego życia, Dorian Gray uderzył nożem portret. Rozległ się straszny krzyk. Słudzy, którzy wbiegli, zobaczyli portret pięknego młodzieńca ze złotymi włosami, a na podłodze – martwego wstrętnego starca z nożem w piersi.

Spis treści

ONI ZAPOMNIELI…

Ród, rodzinne strony, rodzina, rodzinny… Niestety, dla niektórych te słowa – pusty dźwięk.

Żył Sieroża z rodzicami, ale czy byli oni ojcem i matką? Oni myśleli tylko o wypiciu. Upijając się ojciec stawał się jak zwierzę i bił swego malucha. Chłopiec uciekał z domu i nocował latem w parku, a zimą – na klatkach schodowych.

Przepiwszy wszystko, rodzice sprzedali mieszkanie, zapomniawszy, że są ojcem i matką. I wyjechali dokądś nie wspomniawszy o synu.

Sieroża został sam, bez domu, a miał zaledwie pięć lat. Jeść szukał w śmietnikach, czasem głodował kilka dni.

Zaprzyjaźnił się z takim samym bezdomnym chłopczykiem. We dwóch było lepiej. Pewnego razu urządzili się na nocleg w starym samochodzie na złomowisku i zasnęli. Co im się śniło? Być może, dom, talerze z kaszą, od której unosił się smaczny opar, albo mama, jeszcze trzeźwa mama, śpiewająca kołysankę?

Przebudził się Sieroża od gryzącego dymu – samochód płonął. Drzwi zablokowały się, ogień już opalał twarz, ręce. Siergiej z całych sił pchnął drzwiczki, wyskoczył, spróbował wyciągnąć przyjaciela, ale samochód wybuchł. Fala uderzeniowa odrzuciła go w bok. Stracił przytomność; doszedłszy do siebie i zobaczywszy swoją opalona twarz, postanowił tylko nocami wychodzić na poszukiwanie jedzenia. Maluch cierpiał z powodu silnych poparzeń. Wydawało się mu, że jest zapomniany i porzucony przez wszystkich.

Pewnego razu – o nie wypowiedziane drogi Pańskie! – na złomowisku znaleźli go dziennikarze. Poruszeni losem bezdomnych dzieci, opowiedzieli o chłopczyku w telewizji.

Już następnego dnia do studia zadzwonił mężczyzna, który przedstawił się jako Mikołaj. Powiedział, że chce odnaleźć Sierożę i usynowić go. Wkrótce Mikołaj powiózł chłopczyka do siebie na wieś. Dobrzy ludzie zebrali pieniądze na operację. Teraz oparzeń już nie widać. Goją się i oparzenia duszy. Sieroża uczy się w szkole. Jest najszczęśliwszym człowiekiem na świecie – ma dom, ma ojca.

Spis treści

DUCH I SŁOWO

„Ale dlaczego, dlaczego?” – Dniami i nocami szukał wskazówek austriacki lekarz Ignace Shemmelvays.

Dzieci pojawiają się dla radości, twórczości, miłości. O nich marzą rodzice. Z niepokojem oczekują – kiedyż przedźwięczy pierwszy okrzyk nowego człowieka, który przyjdzie na świat. I w końcu – dokonało się! matka zapomina o zniesionych mękach, szczęśliwa, ogląda, do kogoż on podobny. Szczęśliwy i ojciec, ale…

Mijają dni i dziecko ginie. Dlaczego? Dlaczego? Powinna przecież być przyczyna – łamie głowę Shemmelvays. Jako zastępca dyrektora w szpitalu położniczym, czuł się winny za wysoką śmiertelność noworodków.

Był 1844 rok. Medycyna nie znała jeszcze odpowiedzi na wiele pytań. Trzeba było ich szukać.

Pewnego razu Shemmelvays zwrócił uwagę na zachowanie się lekarzy podczas pracy. Tylko odszedłszy od łóżka umierającej, nie umywszy rąk, szli przyjmować rodzące się dziecko.

„Stop! Może, cały problem w tym?!” – przemknęła myśl. Czystość rąk! Czy nie w niej przyczyna?

Przykazał personelowi medycznemu nosić białe fartuchy, przestrzegać czystości w salach i … dokładnie myć ręce, płucząc roztworem chemicznym.

Niektórzy lekarze śmiali się, odmawiali podporządkowania się, ale Shemmelvays dopiął swego.

Śmiertelność zmniejszyła się.

Obecnie lekarze, operując, nawet wkładają maskę na twarz. Okazało się, że niebezpieczne wirusy mogą latać. Ich zwyczaje widać pod mikroskopem.

Jednak są niewidzialne, duchowe istoty. Mało kto jest w stanie je oglądać. One bywają różne. Są duchy światłości, cnót, miłości, pokoju. Są duchy śmiertelnej obojętności, nienawiści, niszczenia, cynizmu. I przylatują one do nas czasem z jakimś słowem. Słowo samo w sobie może być dobre, ale kiedy jest zatrute duchem ciemności, to niesie zło.

Pewnego razu przenikliwy starec wszedł do cerkwi. Za czystość jego myśli i uczuć Bóg dał mu dar widzenia różnych aniołów – i jasnych, i ciemnych. Jakże był zdziwiony Boży człowiek, zauważywszy w szatach kapłana biesa, wygłaszającego kazanie. To wywołało baczną uwagę szermierza wiary. On nie upuścił ani jednego przebrzmiałego słowa.

Kiedy zaś moralizatorska mowa została zakończona, starec podszedł do pozornego kaznodziei i powiedział bezpośrednio:

- Ty – bies. Ja ciebie poznałem. Uważnie wysłuchawszy wszystko co powiedziałeś, muszę przyznać, że nie zauważyłem, abyś choć w czymkolwiek odszedł od Pisma Świętego.

- Starałem się – uśmiechnął się bies

- Ale po co ty to robiłeś? Dlaczego mówiłeś ludziom święte słowa?

Diabeł był szczery:

- Ja mówiłem te słowa tak obojętnie, że żaden z parafian nie weźmie ich do serca, nie będzie żył według nich. A usłyszawszy ponownie, opędzi się od nich jak od natarczywej muchy.

Każde słowo ma nie tylko sens, ale i ducha.

Nie na darmo prepodobny Sierafim mówił: – Obserwujcie, w jakim duchu jesteście.

Spis treści

OBERWALI MISIOWI ŁAPĘ

W grupie pojawił się pluszowy Miś. Jak on tu się znalazł? Miszka i sam ze zdziwieniem patrzył na dzieci i ciut-ciut do nich się uśmiechał. Maluchy tłumnie rzuciły się do niego. Każdy ciągnął do siebie, kto za ucho chwycił, kto za szyję…

- Ja chcę!

- Mój Misio!

- Oddaj! – rozlegały się dziecięce głosy. Nawet ktoś kogoś popchnął, ktoś zapłakał.

I nagle – trzask… wszyscy zamarli, a potem, zobaczywszy, że niedźwiadkowi odleciała łapa, zaczęli wracać do swoich zabawek.

Porzucony Miszka patrzył na dzieci i dalej ciut-ciut do nich się uśmiechał.

Podeszła do niego dziewczynka Lena. Choć Lenka była maleńka, ale serce miała wielkie. Kiedy wszystkie maluchy rzuciły się na nową zabawkę, próbowała je powstrzymać. Wydawało się jej, że to Miszce boli. Ona czuła jego ból, jakby to ją rozrywano na części. Ale jej głosik tonął w ogólnym zgiełku.

Kiedy wszyscy Miszkę porzucili, i on, pokaleczony, przewracał się na podłodze, Lenka przytuliła go do siebie:

- Nie płacz, Misiuniu, nie myśl, że jesteś nikomu niepotrzebny! Ja będę z tobą się przyjaźnić.

Potem, kiedy Lenka wyrosła i pojawiła się u niej maleńka córka, opowiedziała jej o swoim dzieciństwie i czytała wspaniałe wiersze:


Rzucili Misia na podłogę,
Oderwali jemu nogę.
Mimo wszystko go nie rzucę,
A piosenkę mu zanucę.

I maleńka córeczka, ucząc się pocieszać gaworzyła:


Mimo wszystko go nie rzucę,
A piosenkę mu zanucę.

Spis treści

MACOCHA-MAMA

Mama Oli długo chorowała i leżała w szpitalu. Raz tatuś przyprowadził Olę do niej. Ola ledwie mamę poznała: taka była chuda i blada. Mama długo na nią patrzyła, głaskała po głowie i na pożegnanie powiedziała, że Oleńka powinna rosnąć mądra i we wszystkim słuchać tatę. Więcej Ola mamy nie widziała, mówili, że mama umarła. Zaczęli żyć we dwoje z tatą. Na początku wszystko było dobrze, tatuś prowadzał Olę do przedszkola, wieczorem zabierał ją i był z nią prawie cały czas: czytał bajki, opowiadał zabawne historie i nazywał małą gospodyńką wielkiego domu.

Ale nagle wszystko się zmieniło. Do domu zaczęła przychodzić nieznajoma kobieta – ciocia Kława czy Kławoczka, jak nazywał ją tatuś. Ona szumnie rozmawiała i głośno śmiała się, zawsze ubierała się w coś jasnego. Miała pomalowane usta i paznokcie, a Ola za każdym razem, kiedy ta głaskała ją po głowie, leciała do lusterka popatrzeć, czy ciocia nie pobrudziła jej jasnych loczków. Jednym słowem Kława Oli nie spodobała się: ona rozmawiała z Olą, uśmiechała się, ale jej oczy przy tym się nie śmiały.

Życie Oli zmieniło się. Wieczorem tatuś odsyłał ją do pokoju dziecinnego, a potem wcześnie układał do snu, gospodynią zaczął nazywać ciocię Kławę.

Nadszedł dzień, kiedy tatuś zawołał Olę i uroczyście ogłosił:

- Ciocia Kława będzie teraz twoją nową mamą.

- Nie, nie będzie – odpowiedziała Ola. Pobiegła do swego pokoju, zdjęła mamy portret i, pokazując go, prawie płacząc, powiedziała:

- Oto moja mama! I inna mama mi niepotrzebna!

Tatuś rozzłościł się, ale ciocia Kława roześmiała się:

- Dobrze, uparta dziewczynko, niech ja będę dla ciebie ciocią Kławą!

Odchodząc, Ola usłyszała słowa:

- No, Siergiej, namęczymy się jeszcze z tym dzieciakiem!

Na co tatuś odpowiedział:

- Nie złość się, Kławoczka, Oleńka niedawno straciła swoją matkę. Poczekaj, minie czas i ona ciebie polubi.

Ola zatrzymała się i zdecydowanie wyrzekła:

- Nigdy nie polubię! – i wyszła z pokoju.

Tatuś dopędził ją, chwycił za rękę, zaciągnął do pokoju i ze złością krzyknął:

- Ja ci dam pasem, głupia dziewczyno!

- Chcesz bić mnie za to, że kocham mamę, a nie twoją ciocię Kławę? – zapytała wzburzona dziewczynka.

Tatuś zmieszał się. Zaczął wyjaśniać, że robi to dla niej, że dziewczynka nie może być sama bez mamy.

- Ale nam przecież było tak dobrze we dwoje? – obejmując ojca płakała Ola.

Tatuś odpowiedział, że i tak już opuścił (zaniedbał) pracę, i że teraz trzeba mu być w instytucie również wieczorami. Przypomniał też Oli słowa mamy, która prosiła słuchać tatę.

Dziewczynka przypomniała, jak oni z tatusiem chodzili nad rzekę i puszczali łódeczki, zrobione z papieru, jak te odpływały dokądś daleko-daleko… wyobraziła, że tatuś teraz tak opuścił pracę, że z winy Oli ona odpływa. Wytarła łzy i, westchnąwszy, zgodziła się:

- Dobrze, tatusiu, nie będę sprawiać przykrości tobie i cioci Kławie.

Życie popłynęło gładko. Ola słuchała się cioci Kławy, bez zastrzeżeń wykonując wszystkie jej polecenia, ale wciąż jej nie kochała. Ta odpowiadała dziewczynce obojętnością, choć zewnętrznie dbała o nią: kupowała eleganckie sukienki, zabawki i książki. Ale Ola nie lubiła zabawek i strojów, i tylko książki ją cieszyły.

Tak minęły lata. Nie spełniła się przepowiednia cioci Kławy, że oni „namęczą się z tym dzieciakiem”. Ola rosła spokojnie i niewymagająco. Wspaniale się uczyła, była lubiana przez nauczycieli i kolegów z klasy. W domu dużo pomagała cioci Kławie w gospodarstwie. Tej już podobała się spokojna i nad wiek rozsądna dziewczynka, byłaby rada przytulić ją i pocałować, ale dziewczynka jakby postawiła między nimi ścianę. Niezauważalnie wydoroślała Ola zaczęła nazywać ciocię Kławę Kławdią Michajłowną, co jeszcze bardziej oddaliło je od siebie.

Prawda, Ola już dawno przestała „nie lubić” cioci Kławy. Jej podobało się, że Kławdia Michajłowna zawsze jest wesoła i pogodna. Widziała jak kocha ją ojciec i jak ciocia Kława dba o niego, i uczucie wdzięczności rosło w jej sercu, ale serdeczna rozmowa im nie wychodziła.

Kławdia Michajłowna bardzo chciała mieć dziecko, leczyła się. I w końcu, urodził się jej syn. Nazwali go tak samo, jak ojca, Sierożą. Ola od razu pokochała malutkiego bezradnego braciszka.

Ona wzięła na siebie prawie całą opiekę nad nim, tym bardziej, że po urodzeniu dziecka Kławdia Michajłowna często chorowała. Ola zauważyła, że macocha bardzo się zmieniła, zrobiła się cichsza i bardziej zamyślona, przestała malować usta i paznokcie, bojąc się zabrudzić szminką syna. Patrząc, jak z miłością i zręcznie Ola radzi sobie z maluchem, u macochy zaciskało się serce.

„Boże – myślała – jak też okrutną byłam przy tej małej dziewczynce, która tak wcześnie straciła matkę, jak nie mogłam znaleźć klucza do jej serca? Teraz mogłabym mieć taką cudowną córkę...”

Kiedy Sieroża skończył dwa latka, mocno zachorował. Zaczęły się niespokojne noce i Kławdia Michajłowna z Olą zmieniały się przy łóżeczku Sieroży.

Raz wieczorem Ola weszła do pokoju Kławdii Michajłowny i zobaczyła, że ta zasnęła, półleżąc w fotelu. Sieroża też spał. Dotknęła jego główki – czoło było chłodne. „Kryzys minął” – pomyślała dziewczynka.

Ola delikatnie położyła rękę na ramię Kławdii Michajłowny:

- Sieroża zasnął – powiedziała szeptem – lepiej mu, teraz już się poprawi.

Kławdia Michajłowna zerwała się, rzuciła się do syna, a następnie, przytuliwszy do siebie Olę, wybuchnęła łzami:

- Córko moja, córeczko! – płakała, całując dziewczynkę. – Wybacz, wybacz mi!..

Ola objęła ją:

- No, przestań płakać, mamo. Teraz u nas wszystko będzie dobrze!

Spis treści

CÓRKA

Liza miała dwa latka, kiedy umarła jej mama. Cała wieś żałowała maleństwa, ale gdzie ją podziać? W każdej rodzinie – swoje dzieci. Już całkiem chcieli odwieźć sierotkę do domu dziecka, ale tu Maria Pietrowa – matka pięciorga dzieci – ogłosiła, że z mężem postanowili adoptować ją.

- Co ty, Maria – odmawiali ją sąsiedzi – tobie i ze swoimi poradzić niełatwo, bardzo często głodują, a tu jeszcze cudze dziecko.

- Nic to – odpowiadała Maria – gdzie pięcioro za stołem, tam i szóstemu miejsce się znajdzie.

I przyprowadziła dziewczynkę do siebie. Mijały lata. Liza rosła jako posłuszna i czuła dziewczynka. Nie sprawiała szczególnych problemów nowej mamie, nawet nigdy nie chorowała, widocznie, Anioł-Stróż ochraniał ją. Znaleźli się, prawda, „usłużni” ludzie, wyjaśnili dziewczynce, że nie pochodzi z tej rodziny, a jest tylko przysposobiona. Dowiedziawszy się o tym Liza nie zmartwiła się. Przeciwnie, jeszcze bardziej przywiązała się do swoich rodziców i często, obejmując mamę, szeptała:

- Mimo wszystko ty jesteś moją prawdziwą mamusią!

Wyrosły rodzone dzieci i rozjechały się do różnych miast. Z rodzicami została tylko czternastoletnia Liza. Z dziecka przemieniła się w piękną dziewczynę z jasnymi oczami, zawsze spokojną i życzliwą.

Liza przyjęła część prac domowych na siebie i robiła to tak łatwo i niezauważalnie, że nawet złe języki, które dalej nazywały ją przysposobioną, musiały zamilknąć, potajemnie zazdroszcząc Marii.

Pewnego razu Maria poszła nad rzekę płukać pranie. Było to wczesną wiosną, lód przy brzegu był jeszcze mocny. Podszedłszy do najbliższej naturalnej przerębli, postawiła miednicę z praniem i chciała już wziąć się do roboty. I tu rozległ się straszny trzask, lód na środku rzeki wypiętrzył się, pękł, pokazała się woda.

- Lód ruszył, lód ruszył! – zakrzyczały dzieciaki i rzuciły się do brzegu. Popatrzeć na płynącą krę wyszli też dorośli. Zapomniawszy o praniu, jak zaczarowana, patrzyła Maria na groźny widok. I tu płyta lodu, na której ona stała, oderwała się i powoli ruszyła ku środkowi rzeki. Maria mogłaby jeszcze przeskoczyć na ląd, ale pogubiła się, a pas wody między nią a brzegiem – stawał się coraz szerszy i szerszy. Zobaczywszy to, kobieta w przerażeniu krzyknęła. Zaczęła się panika: kto krzyczał o łódce, kto o linie, a kra ciągle oddalała się. Nagle wszyscy zobaczyli biegnącą do brzegu Lizę. Nie zatrzymując się, ona po prostu wfrunęła na pobliską krę i, przeskakując z jednej na drugą, zbliżała się do matki. Matka zobaczywszy córkę, w rozpaczy krzyknęła:

- Liza, wracaj! Obie zginiemy!

Ale dziewczyna nie słuchała i już po kilku sekundach znalazła się obok mamy, wzięła ją za rękę i zdecydowanie powiedziała:

- Uspokój się, mamo, Bóg nas uratuje!

Liza czujnie obserwowała krę, na której stały, i jak tylko ta napłynęła na większą, ostro zakomenderowała:

- Skacz!

Obie pomyślnie przeskoczyły. Tak przedostając się po krach, zbliżały się do brzegu. Liza prawie ciągnęła oszołomioną ze strachu matkę i ta całkiem jej się podporządkowywała. Dostawszy się do brzegu, matka z płaczem upadła bez sił. Kobiety, które przybiegły, odprowadziły je do domu.

Ludzie długo nie rozchodzili się. Wszyscy zachwycali się postępkiem dziewczynki. Podziwiali jej odwagę i miłość do nierodzonej matki.

Po tym zdarzeniu już nikt we wsi nie nazywał Lizy przysposobioną, a tylko najmłodszą córka Pietrowych.

Spis treści

OKRUTNE DOŚWIADCZENIA

Kazał sułtan Akbar doświadczenie urządzić. Mędrcy zapewniali go, że nawet jeśli dziecka nie uczyć słów wymawiać, to ono mimo wszystko samo przemówi w ojczystym języku.

Zebrano noworodków różnych narodowości, umieszczono je w różnych pokojach, dokąd żaden dźwięk nie przenikał. Obsługiwali je niemi słudzy, tak więc one ani jednego słowa od nikogo nie słyszały.

Minęły lata. I oto mędrcy razem z Akbarem przyszli sprawdzić rezultat swego eksperymentu. I co usłyszeli? Wielojęzyczna mowę? Bogactwo różnych dźwięków? Niestety, nie. Dzieci ryczały, miauczały, wydawały nieartykułowane dźwięki.

Zrozumieli mędrcy: człowiekowi, który przyszedł na świat, ktoś powinien był odkryć ten cud, przekazywany z ust do ust – dar słowa, zachowującego w sobie mądrość, doświadczenie, duszę narodu. Każde słowo (mowa) ma swoją historię narodzin, swoje odkrycia.

Dziecko, które się urodziło, dąży do odkrycia tej tajemnicy. Słowo prawdy potrzebne mu jak powietrze.

Pisarz Aleksander Grin napisał opowiadanie „Zaginione słońce” jeszcze o jednym okrutnym eksperymencie, przeprowadzonym na dziecku.

Bajecznie bogaty człowiek Hogg z nudy postanowił zabawić się. Kupił chłopczyka o imieniu Robert i polecił sługom pozbawić dziecko słońca. Maleństwo trzymano w pokojach bez okien, gdzie płonęły lampki. Słowa „słońce” nikt przy nim nie śmiał wymawiać. Książki z czułym słowem „słoneczko” wyrzucano.

Robert rósł blady, chorowity. Kiedy skończył 14 lat, Hogg zaprosił swoich przyjaciół. Oni zrobili zakłady. Ciekawiło ich popatrzeć, co będzie z chłopcem Robertem, kiedy po raz pierwszy zobaczy słońce.

I oto przed samym zachodem Roberta z zawiązanymi oczyma wyprowadzono do sadu. Powiedziano mu: zaraz zobaczysz słońce, które jest życiem i światłem świata. Dziś ostatni dzień kiedy ono świeci. Byłoby niesprawiedliwym pozbawić ciebie tego widowiska.

Z Roberta zdjęto opaskę. Kiedy po raz pierwszy kolorowy świat – błękitne niebo, złote słońce, nieskończona gama kolorów – wdarły się w niego, on upadł. Oprzytomniawszy, chłopiec nie stracił zmysłów, jak przypuszczali zakładający się, a stopniowo zaczął domyślać się, że prawdziwe życie było mu zabrane, że był oszukany. A słońce na jego oczach, zmieniając kolory, chowało się za horyzont. Całe otoczenie pogrążało się w mroku. Roberta przekonywano, że ciemność będzie wieczna. Czy jego serce mogło przyjąć to kłamstwo? Prawda, całe jego dotychczasowe doświadczenie nauczyło go widzieć wszystko dookoła przy świetle lampki. Ale teraz, na kilka chwil zobaczywszy zdumiewający blask sadu, on już nie mógł dopuścić myśli, że to piękno, ten triumf światła było chwilą. Jakiś głos wewnątrz podpowiadał mu nie tracić nadziei i oczekiwać. I on czekał całą noc. Jakaż była jego radość, kiedy rano zobaczył pobladły nieboskłon. Potem ciemność zaczynała rozpraszać się i się cofać, a na wschodzie rozlewał się przepych barw.

Całą swoją istotą on czuł, że sprawa nie tylko w tym widzialnym słońcu. Dla Roberta ono było nie po prostu widowiskiem, a odkryciem nowego sensu bytu, spotkaniem z jakimś innym Źródłem światła, Źródłem życia. On nie wiedział, jak to nazwać. Dobre słowa, od dzieciństwa składane w serce, obudziły jego myśl, duszę, pragnienie poznania. Od nich rosła w nim niezwyciężona wiara w Światło Prawdy.

Na całym kraju w ciągu dziesięcioleci dokonywano eksperymentu – zamyślono pozbawić ludzi słowa „Bóg”. Ale jakby nie niszczono tego Słowa, ono żyło w duszy narodu, ono okazało się niezniszczalne, albowiem powiedziano:

Na początku było Słowo, a Słowo było u Boga, i Bogiem było Słowo. Ono było na początku u Boga. Wszystko przez Nie się stało, a bez Niego nic się nie stało, co się stało. W Nim było życie, a życie było światłością ludzi, a Światłość w ciemności świeci i ciemność Jej nie ogarnęła.

Ewangelia od Jana, 1:1-5

Spis treści

NAZWIJ OJCEM

„Ja do nikogo nie mogłem powiedzieć Świętych słów: ojciec i matka” – często szeptał Pawlik lermontowskie wersety. Wychowała go babcia, i choć go kochała, ale taty i mamy zawsze mu brakowało. Babcia czuła to i przekonywała Pawełka, że jest u niego Niebiański Ojciec i Niebiańska Matka.

- Ty tylko zwróć się do Niego lub do Niej i Oni wszędzie, gdzie byś nie był, przyjdą do ciebie z pomocą. Tylko poproś: Ojcze nasz…

Jednak i z babcią przyszło żyć niedługo. Paweł został sam. Jeden na całym świecie. A świat ten przekonywał, że nie ma żadnych niebiańskich pomocników, nie ma też cudów. W nie wierzą tylko niegramotne staruszki. Paweł zaś uczył się na Uniwersytecie Moskiewskim, gdzie byli nauczeni mądrością wiedzy profesorowie.

- Jakie cuda?! Świat stworzony został w wyniku przypadkowego zbiegu okoliczności.

Paweł powtarzał za nimi wielopiętrowe formuły obliczeń, niby potwierdzające profesorską słuszność. Otrzymywał piąteczki i z naukowego ateizmu, już sam uważając siebie za potomka małpy... Jednakże Bóg dopuścił okrutną wojnę. Przypadkowo? Czy dla przejrzenia?

…Paweł znalazł się w lodowatej wodzie. Płynął tracąc siły. Zimne fale przykrywały go z głową. Ubranie nasiąkło. Ręce, nogi sztywniały, odmawiały posłuszeństwa.

Dokąd płynąć? Gdzie północ? Gdzie południe? Mgła. Nieprzenikniona ściana. Serce bije na granicy…

Wysadzał wrogie okręty, teraz przyszła kolej na jego kuter torpedowy. Nikt nie przeżył. Zginie i on. Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy. Pozostały ostatnie chwile życia. Nawet jeśli jakiś okręt będzie przepływał obok, nie zobaczą go: nieprzejrzana mgła. Do brzegu daleko. A i gdzie on? Chłód przenika na wskroś. Oddychać coraz trudniej i trudniej. Na nic nie można pokładać nadziei: tylko na cud, z którego śmiali się wykształceni nauczyciele. Ale teraz przypomniały się mu babcine słowa:

- Ty tylko powiedz: Ojcze nasz! Nazwij Boga ojcem. A ojciec czyż zostawi w biedzie swego syna?

I Paweł, z trudem przypominając słowa modlitwy, wyszeptał:

Ojcze nasz, Któryś jest w niebie, święć się imię Twoje…

Jeszcze nie zdążył dokończyć świętych słów, jak gęsta mgła nagle rozproszyła się, obok z jakiegoś powodu okazał się radziecki okręt. I choć to prawie nieprawdopodobne, Pawła zauważono i wciągnięto na burtę.

W ateistycznych książkach to wszystko tłumaczono przypadkami: przypadkiem, mówili, powstała Ziemia, życie, człowiek. Ale czyż nie lepiej, aby nie było wojen, wzywać, zwracając się do Niebiańskiego Ojca:

Przyjdź Królestwo Twoje; bądź wola Twoja jako w Niebie tak i na ziemi.

Spis treści

ZBAWCZE SŁOWA

Ginął młody chorąży. Wszyscy lubili go za wesołe usposobienie, otwartość duszy. Ani jedna oficerska impreza nie obchodziła się bez Kosti: święto, urodziny kto ma czy po prostu wieczór kawalerski – zawsze go prosili. A kumpli-przyjaciół dużo – oto i uzależnił się biedaczysko od alkoholu i to tak, że nie mógł bez tej trucizny. Jak zapije, tak nawet ze dwa tygodnie. Jaka więc to służba?

Musiało dowództwo, choć i ono lubiło wesołka, zdegradować go z chorążych do szeregowego. Ale i to nie powstrzymało upadku: namiętność do pijaństwa była silniejsza niż rozum, silniejsza niż strach znaleźć się bez kawałka chleba. Już i groźba trafienia do oddziałów karnych nad nim wisiała, a on nic ze sobą zrobić nie potrafił. Kiedy był trzeźwy, wszystko rozumiał, ale coraz częściej i częściej ktoś niewidzialny zaczął podszeptywać:

- Wypij! I cały smutek-tęsknota miną. Tylko jeden kieliszek… Co ci jeden łyk zaszkodzi?

Pewnego razu, kiedy siedział ze swoimi myślami, zaszedł do ich koszar mnich, zbierający pieniądze na świątynię. Chorąży siedział nieruchomo, wpatrując się w jeden punkt.

- Coś taki smutny, synku? – zapytał mnich.

Kostia od razu mu o całym nieszczęściu.

- Nie martw się – pocieszył mnich – takie nieszczęście i z moim bratem było. Jak i ty ginął, i przykazał mu ojciec duchowy: „Ty, jak zechcesz wypić, przeżegnaj się, weź Ewangelię i czytaj. Znów zechcesz, jeszcze rozdział przeczytaj”. Posłuchał go brat, zaczął świętym słowem z diabelskimi pokusami walczyć. I co? Oto już piętnaście lat kropli tej zguby do ust nie bierze. Zrób i ty tak. Ja ci Ewangelię przyniosę.

Konstantina ogarnęła wątpliwość:

- Ileż środków leczniczych od pijaństwa wypróbowałem – nie pomogły, a tu – słowa… czyż one wyleczą?

Następnego dnia dał mu mnich, jak obiecał, Nowy Testament Pana naszego Jezusa Chrystusa.

Przekartkował książkę Kostia, zwrócić chciał:

- Tu nic nie zrozumiesz, w dodatku ja języka cerkiewnego nie znam. Nie, nie wezmę jej.

- Nieważne, że sam nie rozumiesz Słowa Bożego, ale biesy widzą, że świętą książkę czytasz. To przecież one podszturchują ciebie do wypicia, a gdy spojrzą na Ewangelię trzęsą się i już w żaden sposób nie mogą do swoich intryg się zabrać.

Wziął Konstanty Nowy Testament, położył do kufra, gdzie przechowywał swoje rzeczy i natychmiast zapomniał o nim.

Minęło kilka dni i znów śmiertelnie zachciało się wódki. Nie poradzić ze słabością. Znaczy znów pijaństwo się zacznie. Kostia wszystkiego był świadom, a pragnienie silniejsze od woli.

Otworzył kufer, aby pieniądze wziąć i lecieć po wódkę, a tu przed oczyma Ewangelia. Przypomniał słowa mnicha. „Dawaj – myśli – spróbuję”. Przeczytał pierwszy rozdział Ewangelii od Mateusza i rzeczywiście nic nie zrozumiał. Jednak przypomniała się rada mnicha – mimo wszystko czytaj dalej starannie. Drugi rozdział był już przystępniejszy. Tylko zaczął trzeci, jak zadzwonił dzwonek. Znaczy, koszary zamknięto, do karczmy nie pójdziesz. Tak i został trzeźwy na noc.

Ledwie zbudził się rano, znów pojawiła się chęć pójścia po alkohol, ale przypomniał o Ewangelii i postanowił spróbować poczytać – co będzie? Przeczytał rozdział i odechciało się iść do karczmy. Znów się zachciało – znów czytał. Tak słabość stopniowo zaczęła przygasać. Kiedy zaś przeczytał wszystkich czterech Ewangelistów, to ona nie tylko znikła, ale pojawiło się uczucie obrzydzenia do pijaństwa. Wszyscy koledzy, dowódcy porażeni byli taką przemianą, przecież uważali, że on już przepadł.

Minęły trzy lata, a Kostia więcej nie pił. Znów przywrócono mu stopień oficerski, potem i inne tytuły, nawet dowódcą mianowano.

Ożenił się Konstanty z dobrą dziewczyną. Żyli z nią zgodnie, majątku się dorobili, biednym pomagali, syna – znanego oficera – wychowali.

A Ewangelię od tej pory codziennie zaczął czytać, po całej Ewangelii przez wieczór. Jeśli sam się męczył, żona albo syn mu czytali. Zamówił z wdzięczności do Boga zrobić srebrną oprawę dla świętej księgi i zawsze nosił ją na piersi swojej, jak zbawienny dar Boży.

Spis treści

W NOC BOŻONARODZENIOWĄ

- Dzieci, spać!

- A pomodlimy się?

- Oczywiście, oczywiście – powiedziała mama, klękając przed ikonami Zbawiciela i swiatitiela Innokientija Irkuckiego. Drżące światło lampki oliwnej padało na piękną twarz mamy i na trzy jasne kędzierzawe główki maluchów. Czystymi, dźwięcznymi głosami powtarzali za siedmioletnią Nastieńką znajome słowa modlitwy sześcioletnia Raja, maleńki krasnolicy Igorek.

Potem mama odmówiła modlitwę do Innokientija, którego bardzo czciła. Lubiły go też dzieci. Przed snem maleństwa często prosiły opowiedzieć o nim. Mama rysowała w ich wyobraźniach obrazy surowej północy, obyczaje półdzikich mieszkańców, wierzących w żałosnych bożków.

Dzieci jakby na jawie widziały, jak tłumy ludzi schodziły się do świętego mnicha posłuchać jego natchnionych słów o prawdziwej wierze albo otrzymać święty chrzest. Dzieci z ciekawością wyobrażały jak, niegramotni mieszkańcy północy, podobnie do dzieci, wypowiadali pierwsze przeczytane przez nich słowa, jak się cieszyli, poznawszy każdą nową literę. Święty Innokientij niósł światło do najbardziej odległych miejsc i ludzie od dziadków do wnucząt z miłością przekazywali pamięć o nim.

Zwykle po wieczornej modlitwie dzieci szybko i spokojnie zasypiały. Ale w ten przedświąteczny wieczór to z jednego to z drugiego kąta rozlegały się pytania:

- A tatuś szybko wróci?

- A przywiezie on zabawki na choinkę?

- A dużego konika?

Mama ledwie ich uspokoiła, przeżegnawszy każde, usiadła do szycia. W ciszy, która nastała, dało się słyszeć narastające wycie wiatru. On jakby przynosił niepokojącą wiadomość Jelizawiecie o jej drogim Griszy. Ona zawsze martwiła się o niego, kiedy był w drodze. Grigorij był maszynistą pociągu, a w dalekiej drodze czyż mało może się wydarzyć. Liza zawsze, błogosławiła męża na drogę, prosiła Boga o Anioła-Stróża dla niego, żywiciela ich dzieci. Dziewięć lat bezchmurnego szczęścia wydało się chwilą. Tylko oto te wyjazdy, męczące oczekiwania, a dziś jeszcze i zły wiatr, stukający do okna, wyjący i zastraszający.

Jelizawieta modliła się, modliła się i niepostrzeżenie pogrążyła się w jakąś mgłę. Przywidziała się jej śnieżna równina, tory kolejowe, blade migające lampy, zaspy. Ale oto zobaczyła kilka ludzkich figur. Koło mostu kolejowego, oni oglądając się, pochylili się i zaczęli coś robić...

Jak błyskawica przemknęła myśl:

- Przecież oni rozbierają tory!

Liza wyraźnie widziała, jak źli ludzie odrzucili szyny z nasypu i schowali pod mostem.

Wyrażnie poczuła nadciągające nieszczęście. Oto już w dali pojawił się maleńki czarny punkt, który szybko się zbliżał.

- Przecież to pociąg! W nim Grisza! – Liza w przerażeniu zbudziła się od przywidzenia i upadła na kolana, zapamiętale modląc się.

- Mamo! Mamusiu! – dzieci zerwały się z łóżek. – Co z tobą?!

- Boże, uratuj Griszę! Boże, nie zostaw moich dzieci sierotami!

Poczuwszy biedę, i maleństwa stanęły na kolanka.

- Módlcie się, dzieci: Boże! Uratuj naszego tatę! Swiatitielu ojcze Innokietij, ubłagaj Boga, aby uratował tatę! Módlcie się, módlcie się, dzieci! Bóg usłyszy was! Ojcze Innokientij!..

Dziecięce oczy razem z mamą kierowały swoje spojrzenia, swoje serca ku ikonom, stapiając się w jeden modlitewny poryw.

Modlił się, pędząc pociągiem, i Grigorij. Przenikliwie wpatrywał się w ciemność nocy, przez zawieję i oślepiający śnieg na uciekające w dal szyny. Grigorij nie tylko zatęsknił do swojej ślicznotki Lizeczki, do kochanych dzieciaków, ale jeszcze tęsknił z tego powodu, że w tę bożonarodzeniową noc on nie w cerkwi, gdzie ludzie, triumfując, śpiewają:

Rożdiestwo Twoje, Christie Boże nasz…(Narodzenie Twoje, Chryste Boże nasz)

Grigorij i sam, przezwyciężając niepokój, śpiewał: Christos rażdajetsia, sławitie… (Chrystus rodzi się, wysławiajcie…)

Ale co to? Nagle w jasnym świetle przed jadącym pociągiem pojawiła się sylwetka mnicha.

On stał jak na obłoku i władczo podnosił rękę z pastorałem, zabraniając jechać dalej.

Grigorij szarpnął rączkę hamulca i upadł bez czucia.

Od gwałtownego zatrzymania się popadali z miejsc pasażerowie, strach ogarnął wszystkich. Zobaczywszy leżącego nieprzytomnego maszynistę, kierownik pociągu zaklął:

- Napił się, kanalia!

- Ależ co pan, wasza wysokość – stanął w obronie pomocnik maszynisty. – Łarionow alkoholu do ust nie bierze. Zobaczył prawdopodobnie coś: nagle krzyknął, zahamował i zwalił się. Nie wiem – czy żyje?

Kiedy felczer doprowadził Grigorija do przytomności, ten mógł powiedzieć tylko jedno:

- Tam… mnich… Kierownik dziwił się:

- Jaki mnich?

Jednak mimo wszystko zarządził obejrzeć drogę przed pociągiem. Pracownicy wrócili wstrząśnięci – tory były rozebrane. Nie zatrzymałby maszynista składu, zginęłyby setki ludzi.

Przy lokomotywie zebrał się ogromny tłum. Opowieść o mnichu, który ostrzegł pociąg przed zagładą przekazywano z ust do ust. Pojawił się kapłan, który znalazł się wśród pasażerów. Wprost pod otwartym niebem odsłużył dziękczynny moleben. Wzruszeni ludzie pozdrawiali się nawzajem z okazji wielkiego święta Bożego Narodzenia i cudownego wyratowania.

Spis treści

…I DANE MU BĘDZIE

A jeśli komu z was brak mądrości, niech prosi Boga, który wszystkich obdarza chętnie i bez wypominania, a będzie mu dane.

List św. Jakuba, 1:5

Maleńki Warfołomiej bardzo chciał nauczyć się czytać. Słowa leżały przed nim, ale on w żaden sposób nie mógł przeniknąć ich tajemnicy. Ile by się nie starał zapamiętać dziwne znaki-litery, a one wciąż nie układały się mu w jakikolwiek sens.

Oto i starszy brat Stefan, i młodszy sześcioletni Piotr już nauczyli się tej mądrości – gramoty. A dla Warfołomieja litery dalej pozostawały oddzielnymi znakami, bez tej treści, która taiła się w nich, kiedy składano je razem.

Warfołomiej wiedział, że są szczególne słowa, które mówił Sam Bóg. Właśnie je chciał odkryć. Mama mówiła, że w świętych słowach jest Duch Boży, że one oczyszczają serce, myśli czynią mądrzejszymi, wznoszą na niebo.

Wszystkie dzieci już dawno nauczyły się czytać, tylko Warfołomiej bez końca powtarzał:

- Az, buki, wiedi, głagoł, dobro,.. (rosyjskie nazwy pierwszych liter alfabetu)

Ale…

Nauczyciel go obstawiał i karał, rówieśnicy śmiali się z niego.

Rodzice smucili się. Oni widzieli, że Warfołomiej był niezwykłym chłopcem. Jeszcze jako niemowlę przestraszył ich, odmawiając w niektóre dni pokarmu. Na początku myśleli, że synek zachorował, ale, zobaczywszy, że jest wesoły i ruchliwy, uspokoili się. Kiedy zaś te „strajki głodowe” stały się regularne, oni zauważyli, że odmawia matczynego mleka właśnie w środy i piątki. Wtedy zrozumieli: ich synek pości.

Był on miły i posłuszny. We wszystkim był dobry, a oto z gramotnością kłopoty. Bardzo przeżywał i sam Warfołomiej. Skrywszy się przed wszystkimi, chłopczyk ze łzami modlił się.

- Dajże Ty mi, Panie, zrozumieć tę gramotę. Naucz Ty mnie, przebacz i oświeć.

Chłopiec nie mógł żyć bez wielkiego daru – Słowa Bożego i modlił się o niego bez przerwy.

Czy mógł Pan nie usłyszeć serdecznych modlitw? On dawno je słyszał… Pewnego razu ojciec posłał syna szukać źrebaków. Lubiąc przyrodę i samotność, Warfołomiej z radością wybrał się wypełniać polecenie. W polu, pod dębem, zobaczył starca-mnicha. Mnich pobożnie modlił się. Chłopak, bojąc się przeszkadzać, oczekiwał opodal. Skończywszy święte zajęcie, starec przywołał Warfołomieja do siebie, pobłogosławił i czule zapytał:

- Czego potrzebujesz, dziecko?

Chłopiec szczerze opowiedział o swojej biedzie:

Mnie oddano, abym uczył się gramoty, i przede wszystkim moja dusza pragnęłaby nauczyć się czytać słowo Boże, ale oto ile bym się nie starał, w żaden sposób nie mogę się nauczyć, nie rozumiem co mi tłumaczą, i bardzo martwię się z tego powodu. Pomódl się za mnie do Boga, ojcze święty, poproś u Pana, żeby On odkrył mi nauki książkowe: ja wierzę, że Bóg przyjmie twoje modlitwy.

Wzruszony czystością dziecięcej duszy, podniósł ręce ku niebu ubielony siwizną starec i wzniósł do Boga swoje płomienne błagania. Z drżeniem modlił się z nim i młody chłopak.

Po słowie „amiń” starec wziął relikwiarz – maleńką szkatułkę, ostrożnie wyjął cząstkę świętej prosfory i pobłogosławiwszy, dał Warfołomiejowi:

- Weź, dziecko, daje się to tobie na znak łaski Bożej i rozumienia Pisma Świętego. Mała cząstka świętego chleba, ale wielka słodycz od niej.

Ze łzami radości przyjął maluch tajemny pokarm.

- Jeśli wierzysz, dziecko – przepowiedział starec – większe od tego zobaczysz. A z powodu gramoty nie martw się: wiedz, że od dziś Pan poda tobie rozumienie ksiąg, nawet innych oświecać będziesz.

Mnich już zabrał się iść, ale chłopiec zaczął błagać go, aby odwiedził ich dom:

- Tata i mama bardzo lubią takich jak ty, ojcze! Nie pozbaw ich świętego błogosławieństwa!

Starec poszedł z nim. Rodzice z miłością przyjęli gościa, zaproponowali poczęstunek. Mnich podszedł do ikon, wziął księgę psalmów i podał ją Warfołomiejowi. Chłopczyk zmieszał się i zaczął wymawiać się, bojąc się przed ojcem i matką, przed braćmi znów okazać się nieukiem i tępakiem, ale starec przykazał czytać Słowo Boże bez wątpliwości.

Warfołomiej wziął u świętego ojca błogosławieństwo, pobożnie przeżegnał się i… zaczął czytać. Czytał wyraźnie, wszystko rozumiejąc.

Spełniła się, jak sam potem wspominał, nad nim przepowiednia proroka:

I powiedział mi Pan: „oto Ja włożyłem słowa Moje w usta twoje.” (Jeremiasza 1:9)

Po posiłku, żegnając się, święty starec powiedział rodzicom chłopczyka:

- Wiedzcie, że wielki będzie wasz syn przed Bogiem i ludźmi za jego cnotliwe życie! On wielu przyprowadzi za sobą do zrozumienia Przykazań.

Tak też się stało. Warfołomiej stał się wielkim świętym – prepodobnym Siergijem Radonieżskim.

Spis treści

POWIEDZIANE SŁOWO

Na skraju wielkiego miasta stał stareńki domek z sadem. Ochraniał ich zaufany stróż – mądry pies Uran. On na próżno nigdy na nikogo nie szczekał, czujnie obserwował nieznajomych, cieszył się z gospodarzy.

Ale oto ten dom trafił do rozbiórki. Jego mieszkańcom zaproponowano dobrze urządzone mieszkanie i tu pojawiło się pytanie – co zrobić z owczarkiem? Ponieważ stróż Uran już był im niepotrzebny, stając się jedynie, zbędnym ciężarem. Od kilku dni jedynie zacięte spory o psim losie. Przez otwarte okno z domu do budy stróża często dolatywały żałosne pochlipywania wnuka i groźne okrzyki dziadka.

Co rozumiał Uran z dolatujących słów? Kto wie…

Tylko zauważyli synowa i wnuk, wynoszący mu jedzenie, że miska psa tak i pozostawała nie ruszona ponad dobę. Uran nie jadł i w następne dni, jakby go nie zachęcali. Nie machał już ogonem, kiedy do niego podchodzono, i nawet wzrok odwracał, dosłownie nie chciał więcej patrzeć na ludzi, którzy go zdradzili.

Synowa, oczekująca syna lub córki, zaproponowała:

- A nie zachorował przypadkiem Uran? Gospodarz ze złością rzucił:

- Ot, byłoby nawet lepiej, jeśliby pies sam zdechł. Nie trzeba by było wtedy rozstrzeliwać.

Synowa drgnęła.

Uran popatrzył na mówiącego spojrzeniem, którego gospodarz potem długo nie mógł zapomnieć.

Wnuk uprosił sąsiada weterynarza, aby obejrzał jego ulubieńca. Ale weterynarz nie znalazł żadnej choroby, tylko w zamyśleniu powiedział:

- Być może on za czymś tęskni… Uran wkrótce zmarł, do samej śmierci ledwie ruszał ogonem tylko synowej i wnukowi, którzy go odwiedzali.

A gospodarz nocami często przypominał spojrzenie Urana, który z oddaniem służył mu tyle lat. Staruszek już żałował okrutnych słów, które zabiły psa.

Ale czy powiedziane cofniesz?

I kto wie, jak zraniło udźwiękowione zło wnuka, przywiązanego do swego czworonogiego przyjaciela?

A kto wie, jak ono, rozleciawszy się jak fala radiowa po świecie, wpłynie na dusze jeszcze nie narodzonych dzieci, przyszłe pokolenia?

Słowa żyją, słowa nie umierają…

W starodawnej książce jest opowiedziane: jednej dziewczynce zmarł tatuś. Dziewczynka tęskniła po nim. On zawsze był dla niej czuły. Tego ciepła jej brakowało.

Pewnego razu tatuś przyśnił się jej i powiedział: teraz bądź czuła dla ludzi. Każde dobre słowo służy Wieczności.

Spis treści


Do strony głównej