Do strony głównej

Na podstawie http://azbyka.ru/fiction/o-promysle-bozhiem/ tłumaczył Eliasz Marczuk


Borys Ganago

O Opatrzności Bożej

 

Z błogosławieństwa
Wielce Błogosławionego
Metropolity Mińskiego i Słuckiego
Patriarszego Egzarchy całej Białorusi
FILARETA

Dla średniego i starszego wieku szkolnego

Spis treści

  1. Na moście życia

  2. Zbędna ręka

  3. Podarujcie mi swoją miłość

  4. Sacramento - kraj bogaty

  5. Ty jesteś moim nowym dziadkiem

  6. Oj-la-la oj-la-la

  7. Ukochana synowa

  8. Wasia - Wasilok

  9. Weselny serwis

  10. Na razie to nasza tajemnica

  11. Finał przed nami

  12. Kiedy w końcu przejrzymy

  13. Panie pobłogosław

  14. Co się stanie w życiu ze mną?

 

Mówią: nigdzie się nie podziejesz – taki los! Czyż wszystko dawno z góry ustalone? Wtedy do czego moja wola? Po co jest życie?


NA MOŚCIE ŻYCIA

Za dawnych czasów w Nowogrodzie był straszny obyczaj: Przestępców związanych zrzucano z mostu do rzeki Wołchow.

Pewnego razu tłum, prowadzący skazanego na egzekucję, spotkał na moście święty Warłaam Chutynski. On zaczął upraszać ludzi, aby oddali mu skazanego na śmierć. Nowogrodzianie, głęboko czcząc świętość starca, oddali mu przestępcę. Mnich odprowadził go do siebie do monasteru.

Minął czas. Znów na tym sam moście wydarzyło się podobne spotkanie. Znowu rozgniewany tłum nowogrodzian prowadził oskarżonego przez nich po to, żeby zrzucić go w wody rzeki. Ale tym razem święty, tylko przeżegnawszy się, przeszedł obok. Skazaniec został stracony.

Pragnąc przeniknąć w myśli starca, mieszkańcy miasta zapytali, dlaczego za pierwszym razem prepodobny Warłaam ujął się za skazańcem, a za drugim – nie. Jaki sens kryje się w jego czynach?

Starec odpowiedział, że jeden z skazańców był rzeczywiście przestępcą, a drugi – niewinnie pomówiony.

Za kim też ujął się Warłaam Chutynski? Jak myślisz, mój przyjacielu? Za niewinnym?

A jak mógł myśleć święty? Święci dlatego są święci, że ani na sekundę nie zapominają o wieczności i zbawieniu duszy. Swoim przenikliwym spojrzeniem, danym przez Boga, starec Warłaam widział życie, które przeżyli spotkani na moście. Jeden z nich był opętany grzechami jak sznurami. Jemu koniecznie trzeba było przedłużyć dni dla pokajania, dla uzdrowienia ducha. Drugi był już gotów do spotkania z Bogiem, zdążywszy przemienić siebie z człowieka ziemskiego w niebieskiego. Brakowało mu tylko korony męczeńskiej, aby otrzymać wielką nagrodę.

Więc za kim wstawił się święty?

My wszyscy jesteśmy jeszcze na moście życia. I wszyscy jeszcze związani jesteśmy grzechami. Miłosierny Pan według modlitw świętych przedłużył dni pokajania. Czy myślisz, przyjacielu mój, o naszej wiecznej doli?

Spis treści

ZBĘDNA RĘKA

Witia uderzył Pietię. Za co? Po pięciu minutach nawet sam nie mógł przypomnieć. Po prostu, żeby siłę pokazać – patrzcie, jaki jestem silny, tym bardziej, że Pietia był mniejszy.

A po pięciu dniach Witia złamał rękę.

Wydarzyło się to na letnim obozie. Rękę zagipsowali po łokieć. Witia sam ani łóżka zaścielić nie może, ani się ubrać. Nos zwiesił.

Wychowawca radzi:

- Poproś Pitię. On ci chętnie pomoże.

- Jak poprosić? Ja go przecież uderzyłem.

- A którą ręką?

Witia nie zrozumiał, zapytał:

- Co – którą ręką?

- Którą ręką uderzyłeś?

- Tą! – Witia pokazał złamaną.

- Jak myślisz, czy to stało się przypadkiem?

Witia całkiem się pogubił:

- Co przypadkiem?

- To, że złamałeś właśnie tę rękę, którą biłeś. Być może, Bóg właśnie zdecydował, że ona ci zbędna, dopóki dobrego nie nauczysz się robić. Nie przyszła ci do głowy taka myśl?

Witia zastanowił się, zauważywszy, że Pietia ścieli mu łóżko, spuścił głowę. Znaczy, coś zrozumiał.

Spis treści

PODARUJCIE MI SWOJĄ MIŁOŚĆ

Rozległ się dzwonek do drzwi. „Na pewno, Szurik – pomyślała mama – coś wcześnie wrócił z podwórka!” – i otworzyła drzwi. Na progu stał syn, a obok niego – wielki, kosmaty i brudny pies. Podkulał jedną łapę.

- Mamo, to Drużok (Przyjaciel), on zranił łapę. Trzeba przemyć ranę i zrobić opatrunek – niespokojnie wygłosił chłopiec.

- Boże mój, kogo ty przyprowadziłeś? – wykrzyknęła mama. – on przecież cały brudny, do niego nawet dotknąć się strach!

- To nic, mamo, umyjemy go. I niech on zostanie z nami na zawsze – przecież chcieliście podarować mi psa!

Mama była niezadowolona z wyboru syna:

- No, po co ci bezdomny pies? Ale ojciec stanął po stronie chłopca:

- Żeby pies nie był bezdomny, trzeba, żeby ktoś go wziął, powiedział rozsądnie, i los psa został rozstrzygnięty.

Kiedy mama i Szurik odmyli Drużka i on wysechł, to przemienił się w ładnego białego psa z gęstą sierścią i mądrymi dobrymi oczyma. Szurik chciał, żeby Drużok żył w jego pokoju, ale mama kategorycznie sprzeciwiła się temu. Pościeliła psu w korytarzu dywanik i surowo pogroziła mu palcem:

- Będziesz spać tylko tu!

Drużkowi nie trzeba było powtarzać dwa razy. Kiedy go nakarmili i opatrzyli łapę, od razu ułożył się na swoim posłaniu.

Pies szybko przywiązał się do swoich gospodarzy, choć odnosił się do nich różnie. Wiernie kochał Szurika był gotowy dla niego, jak to mówią, w ogień i do wody.

Do taty odnosił się przychylnie, z przyjemnością podstawiał mu grzbiet, kiedy ten targał go po gęstej sierści i mówił basem:

- No, przyjacielu, jak sprawy?

I tylko mamy trochę się bał. Swoim czułym psim sercem Drużok pamiętał, że właśnie mama była przeciwna jego przebywaniu w tym domu. Ona ani razu nie pogłaskała psa i mówiła do niego tylko w formie nakazu.

Drużok kilka razy próbował poprawić kontakty z mamą. Zachodził do niej do kuchni, kiedy przygotowywała obiad, i patrzył na nią z oddaniem, jakby mówiąc: „No pogłaskaj mnie, gotów jestem polubić ciebie i zostać twoim przyjacielem!”, ale napotykał jej niezadowolone spojrzenie, z poczuciem winy wychodził.

Pewnego razu, przechodząc obok otwartego pokoju syna, zauważyła, że Drużok siedzi obok krzesła chłopca, położywszy mu głowę na kolana, a ten gładzi go, coś czule zagadując. Ona tylko zamierzała przepędzić psa z pokoju, uważając, że ten przeszkadza dla Szurika uczyć się, jak usłyszała głos syna:

- No koniec, Drużok, przerwa się skończyła.

Pies natychmiast odszedł od Szurika i położył się niedaleko od niego.

„Jak ten pies lubi mego chłopca i jak się go słucha!” – pomyślała wzruszona mama. Od tej pory odnoszenie się Drużka do niej nie było jej obojętne.

- Dlaczego on mnie nie lubi? – z pewnym żalem zapytała raz mama syna. – Przecież to właśnie ja go karmię i dbam o niego!

- On lubi ciebie, mamo, bardzo lubi – odpowiedział syn – tylko ty sama go nie lubisz i on to czuje.

- No tak, teraz jeszcze dla psa potrzebna jakaś szczególna miłość – zaśmiała się mama.

- Dlaczego szczególna? – sprzeciwił się chłopiec. – Miłość – to miłość. Pokochaj Drużka i on odpowie ci tym samym.

Mama zauważała, jak dobroczynnie wpływa obecność Drużka na charakter syna. On stał się bardziej uległy i posłuszny.

Jeszcze wyżej doceniła mama Drużka, kiedy latem pojechali na daczę. Ona teraz spokojnie puszczała syna z przyjaciółmi do lasu na grzyby i jagody, wiedząc, że z Drużkiem oni nigdy nie zabłądzą. Na pożegnanie zawsze mówiła: Drużok, przychodźcie do domu na obiad! – i ci zawsze wracali na czas.

- Ależ pies! – dziwiła się mama – Jakby zegarek miał na łapie.

Raz zimą cała rodzina pojechała na daczę. Szurik wziął ze sobą narty i wybrał się z Drużkiem do lasu. Zjeżdżając z górki zaczepił się za jakiś korzeń, upadł i poczuł ból w nodze. Chciał wstać, ale nie mógł.

- Drużok, biegnij do domu! Do domu! – powtórzył Szurik. – Do taty i mamy!

I ten popędził. Kiedy rodzice zobaczyli, że pies wrócił sam i z alarmującym szczekaniem rzuca się to ku nim, to od nich, jakby prosił, żeby z nim poszli. Wówczas zrozumieli: coś stało się z synem. Pośpieszyli za psem, który przyprowadził ich do siedzącego na powalonym drzewie Szurki. Ojciec wziął go na ręce i przyniósł do domu. Obejrzawszy syna i przekonawszy się, że złamania nie ma, mama zrobiła ciasny opatrunek i ułożyła go do łóżka. Potem podeszła do Drużka, objęła go i zaczęła głaskać.

- Dziękuję ci, Drużok – czule wyszeptała – rzeczywiście jesteś przyjacielem nas wszystkich. Bóg nie przypadkiem ciebie nam dał.

I pies wdzięcznie liznął jej rękę.

A wieczorem, kiedy mama siedziała przy łóżku syna i coś szyła, Drużok podszedł do niej i położył głowę na jej kolana.

Spis treści

SACRAMENTO – KRAJ BOGATY…

Sacramento – kraj bogaty. Złoto biorą tu łopatą.

Po co go tam zaniosło? Czyż zła jest Szwajcaria?

Och, John, John Sutter... Za co jemu dany był taki złowrogi los? Za jakie myśli, pragnienia, uczynki?

Przeszłość jego okryta tajemnicą. Wiadomo, że uciekinier podawał się za kapitana szwajcarskiej gwardii. Ale co też on narobił, że musiał uciec? O czym myślał, marzył? Czyż nie wzywały go do powrotu głosy przodków, głos Boga? Niestety, sam wybrał swój los.

Jakie namiętności ogłuszały, oślepiały go? Na co, na kogo się spodziewał? Na siebie? Na pieniądze?

Tak, uciekł wyraźnie nie z pustymi kieszeniami, albowiem od razu nabył dużo gruntów. I kupił ich nie gdziekolwiek, a w tej samej Kaliforni, gdzie wkrótce w ślad za nim dziesiątki tysięcy ludzi ogarnął obłęd.

Zaczął burzliwie: zbudował młyn, zakłady, handlował chlebem, lasem, futrami. Wzbogacił się tak, że był w stanie kupić Fort Ross. W tym też skryta tajemnica Boskiej Opatrzności.

Wydawało się, wszystko układało się mu pomyślnie. Wybudował twierdzę i nazwał ją New Helvetia. Wynajął liczną gwardię. Mało tego, planował założyć swoje niezależne państwo.

Ciekawe: niezależne od kogo?

Dokąd tylko nie zaprowadzą ambitne plany!

Ale w świętej księdze, której nie miał czasu czytać, powiedziane: „Bóg sprzeciwia się pysznym, lecz daje łaskę pokornym” (1 Piotra. 5:5).

Ale łaski Bożej John nie szukał. Pragnął tylko złota, złota – i złoto popłynęło potokiem.

Na brzegach rzeki Sacramento, należącej do niego, były niezliczone kopalnie złota.

Czy dowiedziawszy się o tym, Sutter spał spokojnie? Jego ziemskie marzenie spełniło się, a celów niebieskich on nie stawiał. Tylko jedno niepokoiło opętanego pragnieniem wzbogacenia: ja zachować tajemnicę?

Ale czy to możliwe? Przy słowie „złoto”, przy spojrzeniu na sztabkę piekielnym ogniem zaczynały płonąć oczy. Ludzie zapominali o sumieniu, obowiązku, zakonie. Jeszcze niedawno posłuszni robotnicy, rozgrabiwszy fermy gospodarza, wyrżnąwszy bydło, wściekłą gromadą rzucili się po bogactwo do nieszczęsnej rzeki.

Wieść o kalifornijskim złocie obiegła świat. Dziesiątki tysięcy oszalałych, pędzonych duchem zachłanności ludzi rzuciło się po szczęście.

Kto zliczy, ilu ich zginęło od chorób, od złych kul?

Ludzie giną za metal, szatan tam urządza bal.

Wyludniły się osiedla wybrzeża Oceanu Spokojnego. Dwieście porzuconych statków stało w najbliższych portach: wszyscy skupili się na poszukiwaniach. Na ziemiach Suttera pojawiały się całe miasta. Nikt nie pytał go o zgodę. Panował jawny rozbój.

Sutter podał do sądu 15 tysięcy poszukiwaczy złota! Czy spał w te noce, pisząc pozew?

Żądał wysiedlenia wszystkich mieszkańców miast Sacramento, San Francisco, Fairfeld, zbudowanych bezprawnie na jego ziemi. Żądał wyrównania strat w wysokości 80 milionów dolarów.

Sąd odbył się. Sędzia Thomson uznał zasadność żądań Johna Augusta Suttera.

Postanowienie to ogłoszono 15 marca 1855 roku, a 16 marca wściekły tłum spalił budynek sądu okręgowego i powiesił sędziego Thomsona.

Potem zniszczyli winnice i posiadłość Suttera, powiesili na drzewach jego gwardzistów, zabili trzech synów. Sam Sutter ledwie uszedł z życiem z tego piekła.

Bóg dał mu jeszcze dwadzieścia lat. Dlaczego? O czym on myślał? Czy wspominał ojczyznę, Boga?

Niestety! Dwadzieścia lat on pukał do drzwi sądów Waszyngtonu. Ale kto z sędziów chciał powtórzyć los kolegi Thomsona?

W świętej księdze powiedziane: „Proście, i dane wam będzie. Stukajcie i otworzą wam” (Mat. 7:7) Ale Setter nie do Boga stukał, nie Boga prosił.

W 1875 roku na ulicy stolicy Ameryki nie wytrzymało serce uciekiniera.

Mówią, przed śmiercią w świadomości przelatuje całe życie. Na pewno wspominała się mu i twierdza o dziwnej nazwie. Okazało się, że w tłumaczeniu z łaciny Helwecja znaczy Szwajcaria.

Znaczy obraz ziemskiej ojczyzny żył w nim. A czy żył w nim obraz Niebieskiej, wiecznej ojczyzny?

Czy pytał on siebie, dlaczego Bóg dał mu życie?

Czy nie uciekł on od Boskiego planu o nim, od swego Boskiego przeznaczenia?

Spis treści

TY JESTEŚ MOIM NOWYM DZIADKIEM

Drogą szedł samotny podróżny. Kierował się do monasteru. To był znany w mieście kupiec Piotr Miedwiediew. Był pracowity i szczęście mu dopisywało. Szybko dorobił się majątku, nabył wspaniały dom, w którym mieszkał szczęśliwie z żoną i synem.

Ale nastał ciężki czas. Najpierw zachorował syn, potem pielęgnująca go żona i, nie zważając na wysiłki lekarzy, prawie jednocześnie Piotr stracił oboje. I ogarnął go taki smutek, że świat stał się niemiły. Zaniedbał sprawy – wszystko leciało z rąk.

„Po co żyję, dla kogo pracuję?” – pytał siebie i prosił Boga, aby zabrał i jego.

Widząc stan kupca, poradzili mu dobrzy ludzie wybrać się do monasteru, w którym żył przewidujący starec:

- Oto i zapytasz go, jak dalej masz żyć.

Do monasteru Piotr poszedł pieszo, jak było przyjęte w tym czasie na Rusi. Mnisi powitali go serdecznie. Pobył pierwszego dnia na służbie, a drugiego przyjął go starec. Płacząc, Piotr opowiedział mu o swojej biedzie. Położył starec rękę na jego głowę i mówi:

- Pan miłosierny, wróci radość do twego domu. Zaraz wybieraj się do domu, a kiedy będziesz szedł przez wieś, módl się do Boga i spoglądaj na boki.

I pobłogosławił go.

Zbliżał się już wieczór i mnisi proponowali Piotrowi, aby został. Lecz kupiec podziękował im i wybrał się do domu. Nie chciał nie posłuchać starca, choć jego ostatnie słowa były nie całkiem zrozumiałe.

Idzie on przez wieś, a już całkiem ciemno się zrobiło. Trzeba szukać noclegu. I nagle widzi, przed jednym domem ktoś chodzi tam i z powrotem. Przyjrzał się – chłopiec maleńki, w krótkim płaszczyku i wielgachnych walonkach – utonął w nich. „Boże! – pomyślał – a któż to dzieciaka na ulicę w taką ciemność wypuścił?” – i poszedł do niego.

A ten, jak zobaczył go, wykrzyknął:

- Dziadku, dziadku! Ty po mnie przyszedłeś? – i pobiegł. Biegnie w swoich walonkach, pada, wstaje i znów biegnie, cały czas powtarzając:

- Ty po mnie przyszedłeś, dziadku?

„No – myśli kupiec – widocznie, zabłądził maluch i cieszy się, że żywą duszę spotkał”.

- Po ciebie – powiedział i wziął go na ręce. – A gdzież ty mieszkasz, kawalerze? – pyta.

A dzieciak patrzy na niego radośnie chabrowymi oczkami i tłumaczy:

- Ja mieszkałem z dziadkiem, wczoraj go pochowali, a mnie na razie wzięła do siebie sąsiadka, babcia Marfa. Ja cały dzień tak płakałem, tak płakałem, a nocą we śnie przyszedł mój dziadek i powiedział: „Nie płacz, Nikołka, a jutro wieczorem wyjdź na ulicę, po ciebie przyjdzie nowy dziadek i weźmie ciebie do siebie”. Oto właśnie na ciebie czekałem.

- Naprawdę Bóg dał mi wnuka? – ucieszył się Piotr i poniósł dzieciaka do domu.

Spotkała ich stara-stareńka babcia i zaczęła krzyczeć na chłopca za to, że uciekł z pieca na ulicę.

- Babciu – usprawiedliwiał się Nikołka – nie złość się. Ja musiałem przywitać mego nowego dziadka.

Piotr rozebrał chłopczyka i położył na piecu. Nikołka ufnie przytulił się do niego, objął obiema rękoma za szyję i wyszeptał:

- A ty jutro nie odejdziesz beze mnie? Wzruszony kupiec odpowiedział:

- No jakże ja sam odjadę, jeśli twój dziadek powierzył mi ciebie. Śpij przyjacielu, śpij.

I chłopczyk spokojnie zasnął.

Spis treści

OJ-LA-LA, OJ-LA-LA!

Raz w powszedni wieczorek dziewczynki się bawiły. Znudziło się w „durnia” rżnąć, a tu magnetofon złowieszczo zaciąga, wabi:

Oj-la-la, oj-la-la,

Powróżyć na króla!

Więc zachciały zajrzeć w przyszłość.

Oczywiście, kartom żadna z nich nie uwierzyła, ale kiedy sprawa dotyczyła przyszłego małżonka, serduszka zamierały, tęskniły.

Jednak za mąż wkrótce iść trzeba. A i każda uważała: co przeznaczone, to nie minione. A o Bożej Opatrzności żadna z nich od urodzenia nie słyszała.

Talię kart tajemniczo wzięła w ręce Lida. Niedawno nawinęła się jej stara książka – przewodnik po magii. Ktoś tacie wepchnął. On nawet nie zajrzał do niej, spalić chciał, ale nie przybrał się, jakby ktoś celowo powstrzymywał. Prawda, córkę ostrzegł słowami z Pisma Świętego: „Nie dotykaj nieczystego!”

Ale zakazany owoc szczególnie przyciąga, tak i Ewę kiedyś ciągnął.

Od czasu do czasu przylatywała skądś do córki myśl: no, dotknij, zajrzyj. Tam, och jakie ciekawe!..

Skąd myśl, czyja, dlaczego – nie wiedziała Lideczka. Ale kusząca myśl-gość zjawiała się coraz częściej i częściej: otwórz! popatrz!

Tatuś w końcu przybrał się: z przyjaciółmi gdzieś w polu rozpalili ognisko i wrzucili czarną księgę. Ale było już za późno.

Zdążyła młoda Ewa zakazanego owocu dotknąć, przeleciał jej wzrok po magicznych słowach, i czarne myśli już żyły w niej, zradzając dziwne pragnienia.

Kiedy zaś zebrały się koleżanki, a jeszcze „mag” wabił „powróżyć na króla”, Lideczka i zaproponowała rzucić karty o przyszłości.

A karty jak telefon komórkowy – migiem utworzą kanał komunikacyjny z kim zechcesz. Jak biesy ucieszyły się z ich dzwonka, jeszcze by – trzy czyste dusze, trzy ciekawskie głuptaski same do nich na przynętę się złapały. Same! Bez tego „same” biesy są bezsilne.

Lidii wypadł blondyn. Ale czyż mało białowłosych na świecie?! Tylko w ich grupie prawie pół tuzina. Spróbuj, zrozum – który?

Oto i zabrały się uściślać tajemne imię przy pomocy spodeczka. Póki dziewczęta do seansu przygotowywały się, diabły produkcyjną naradę urządziły, jakby nie popełnić pomyłki, dobrać odpowiednią kandydaturę.

Dobrały. Spodeczek chętnie wskazał drogę do zguby, podał imię przyszłego – Wadim.

Jeśliby w tym czasie dziewczyna o Bogu sobie przypomniała, pomodliła się, Anioł-stróż od razu by ostrzegł: „Nie wierz, głuptasie! Tobie przez Boga inna droga przygotowana i imię inne…”

Ale biesy swoje nadawały: „Wadim jest twoim przeznaczeniem, twoim losem!”

Uwierzyć czy nie? – miotała się w bezsenne noce. Wadima wśród znajomych nie było. Gdzie on? Kim jest? Jak zobaczyć?

Ach, zobaczyć chcesz? Proszę bardzo. Dla upadłych duchów to zwykłe błahostki. Szybciutko zapoznanie urządziły.

Chłopak okazał się postawnym. Swoją dumą każdą mógł zdobyć, jakby w nim kryło się coś tajemniczego. Prawda, tacie on czemuś od razu nie spodobał się, ale Lideczka zakochała się bez rozwagi, wszystkim adoratorom odmówiła. Co tam adoratorom – swego nazwiska rodowego wyparła się, zapisując się w USC.

A pochodziła z rodu duchowieństwa: dziadek duchownym był, pradziadek, stryj za kapłaństwo do więzienia trafił. Na wszystko rączką machnęła głupiutka. Wszystkie rodzinne korzenie odcięła, przyjmując nazwisko z innych źródeł. A nad tym rodem-plemieniem przekleństwo się unosiło za odstępstwo od Boga i bluźnierstwo, przekazywane do czwartego pokolenia.

Ale narzeczonej nie do rodowodu było. O Koronowaniu w cerkwi nawet nie pomyślała. Kawaler pobłażliwie uśmiechał się przy słowach o Bogu: ależ i ciemni ludzie…

Jasny Anioł, widząc kolejne odstępstwo od Boga, płakał. Co robić, skoro sama dokonała fatalnego wyboru?

Wolna wola, dana przez Boga, nienaruszalna, póki wybór nie dokonany. A potem…

Oj-la-la, oj-la-la!

Wiedziały biesy, jaką kandydaturę zaproponować. Wkrótce całe życie w zwarty koszmar się zmieniło.

Przeznaczony na aborcje nalegał, bojąc się, że miłości mu będzie za mało. A kiedy dzieci mimo wszystko pojawiły się, pozbywał się ich z mieszkania, które w posagu dostał. Dzieci katował. One czasem po obcych klatkach schodowych nocowały. Oczy Lidy z łez nie wysychały. A rekomendowany przez biesów szybko przemienił się w typowego alkoholika-darmozjada.

Oj-la-la, oj-la-la!

Przecież powiedziane było: nie dotykaj nieczystego! Bóg daje nam jeszcze dni życia, pragnąc zbawienia wszystkich. Może, opamiętamy się?

Spis treści

UKOCHANA SYNOWA

„Gorzko, gorzko!” – grzmiało wiejskie wesele. Walentyna triumfalnie patrzyła na siedzących za stołem mieszkańców swojej wsi.

O, ona doskonale wiedziała, jak te staruchy, baby i nawet mężczyźni ustawiali matkę Nikołaja przeciwko jego ożenkowi, nazywając Walentynę dumną i leniwą.

- Nie powinno być tego ślubu – mówiły miedzy sobą koleżanki – nie potrafi Walentyna długo ukrywać swego honoru, Nikołaj szybko ją rozgryzie.

A ona? Ona była z Nikołajem dobra, czuła, ustępliwa. Z jego matką każdej niedzieli do cerkwi chodziła, stała tam jak świeca. I matka szybko tylko Waleczką ją nazywała. Obmawiania słuchać nie chciała i zgodę na żeniaczkę syna dała od razu.

Weszła Walentyna do domu męża jako kochana żona i synowa. Ale okazało się, że koleżanki miały rację: szybko zaczął przejawiać się charakter Walentyny – samolubny, nie do współżycia.

Cały tryb życia rodziny Nikołaja nie podobał się jej. W domu jego rodziców było wszystkiego dużo: mleka, mięsa, marynat-przetworów, ale jakoś niepostrzeżenie wszystko rozpływało się po rodzinie, przyjaciołach, znajomych i samotnych staruszkach. I Nikołaj był wychowany tak samo. Otrzymawszy od wysokich władz samochód i imienny traktor jako najlepszy brygadzista traktorzystów obwodu, on tym traktorem przywoził mieszkańcom swojej wsi a zwłaszcza staruszkom, drzewo i siano, nie żądając żadnej zapłaty. Tym samym traktorem orał ogrody pod ziemniaki.

Denerwował Walentynę i ich rodzinny zwyczaj spędzania niedziel. Jeszcze z wieczora teściowa zaczyniała ciasto i wczesnym rankiem pitrasiła pierogi. I po niedzielnym nabożeństwie w cerkwi cała rodzina Nikołaja, włączając dwie zamężne siostry z mężami i dziećmi, zbierała się przy stole w domu rodziców.

Przy szumie samowara dźwięczały niekończące się rozmowy, żarty, śmiech. Potem córki szybko zmywały naczynia, o czymś szeptały z matką, mężczyźni dogadywali się na temat wieczorowego połowu ryb…

I tylko jedna Walentyna nie brała udziału w tej ożywionej krzątaninie: nie jej goście, z jakiej okazji o nich dbać.

Pierwszy konflikt nastąpił, kiedy Nikołaj otrzymał pieniądze i jak zawsze wręczył je matce. Walentyna tak na niego popatrzyła, że matka, zauważywszy, powiedziała:

- No, synu, teraz masz młodą gospodynię, sami decydujcie, na co pieniądze wydawać – i podała je Walentynie.

- Już jakoś zrobimy porządek! – nieuprzejmie uśmiechnęła się synowa. – Temu samemu Nikołajowi kurtkę kupimy, a to on u was chodzi, jak ubogi krewny. A jakie pieniądze dostaje!

- Co ty, Wala! Wszystko mam, niezbędne mama kupuje – postarał się złagodzić słowa żony Nikołaj.

- Ja co, nie widzę dokąd pieniądze idą – do krewnych i ubogich staruszek. A i goście co niedziela! Nie mogła powstrzymać się Walentyna.

- Ależ ty to niepotrzebnie, Walu! – zdenerwowała się matka. – Przecież my z ojcem jeszcze pracujemy. Też pieniądze zarabiamy.

- Jakie pieniądze! – odgryzła się Walentyna.

- Gospodarstwo utrzymujemy – obraziła się matka – krowę, prosięta, kur ile. A i Nikołaj nigdy bez pieniędzy nie był.

To była pierwsza nieprzyjemna dla Nikołaja rozmowa. Dalej – więcej… skończył się spokój w domu. Coraz częściej Walentyna poruszała temat budowy dla nich swego domu. I rodzice zgodzili się oddzielić syna.

Budowali wszyscy. Szybko wznieśli dom i to jeszcze jaki – piętrowy, z balkonem i werandą. Przeprowadzkę cała wieś świętowała, rodzice świniaka zabili.

Matka chciała przekazać synowej jaki-taki inwentarz, ale ta aż się roześmiała:

- Ot jeszcze, z obornikiem będę się mozolić! Czyż dużo nam trzeba? Kupimy.

- Co ty, Wala! – zdziwiła się matka. – Przecież bierzcie, ile chcecie. Przecież nie obcy.

Walentyna nie odczuwała wdzięczności rodzicom Nikołaja, a kiedy matka cokolwiek przynosiła, zamiast dziękuję, rzucała: „Postawcie tam na stole”.

Za to kiedy matczyne produkty zbliżały się do końca, z niezadowoleniem wymawiała mężowi. Wtedy Nikołaj proponował żonie, aby poszła do rodziców i wzięła wszystko, co potrzebne.

- Jeszcze co, prosić zacznę! – odgryzała się.

Nikołaj widział, jak zmieniła się jego czuła żona. Walentyna stawała się coraz bardziej kapryśna i wymagająca.

„Widocznie racje mieli koledzy i sąsiedzi, kiedy odmawiali mnie od żeniaczki!” – myślał przygnębiony.

Ale urodził się Maksymek, i Nikołaj był szczęśliwy. Babcia porzuciła pracę, żeby pomagać synowej i więcej być z wnukiem.

Podrósł Maksymek, oddali go do żłobka. Walentynie wolnego czasu przybyło. Biblioteka, w której pracowała, otwierana była tylko trzy razy w tygodniu. Gospodarstwem jak przedtem nie zajmowała się. Czasami, zwłaszcza w gorącą porę, nawet obiadu nie przygotowywała: Nikołaja w polu nakarmią, Maksymka w żłobku. Wepchnie mężowi jakąś kanapkę i wystarczy…

Sama wypije herbatkę z bułkami i swojską kiełbasą, przyniesioną przez teściową, i ogląda seriale w telewizji. Tak i żyli.

Ale zdarzyło się nieszczęście. Jechał Nikołaj traktorem leśną drogą i nagle skądś nieoczekiwanie chłopczyk prosto pod koła wyskoczył. Nikołaj gwałtownie skręcił i wpadł na drzewo. Przywieźli go do domu ni to żywego ni to martwego. Potem skierowali do centrum okręgowego, a stamtąd – do Moskwy.

Gorzko płakały dwie kobiety, stara i młoda, objąwszy się nawzajem. Modliły się obie w cerkwi.

- Panie! – błagała stara. – Zabierz mnie, jestem już starsza, tylko zbaw syna mego!

- Panie! – płakała Walentyna. Ukarz mnie, hardą i niepokorną, i zbaw męża mego! Będę nową Walentyną!

I rozlegał się wiejski dzwon – to mieszkańcy wsi modlili się o zdrowie Nikołaja.

W najbliższym monasterze zamówili sorokoust (modlitwę przez czterdzieści dni), i czterdzieści dni mnisi modlili się za sługę Bożego Nikołaja, który nie pożałował swego życia, aby uratować cudze dziecko.

A w dalekiej Moskwie lekarze wykonywali bardzo skomplikowane operacje, aniołowie im pomagali.

I wymodlili… Po dwóch miesiącach wrócił Nikołaj żywy i zdrowy. Pękały świąteczne stoły i radośni mieszkańcy wsi krzyczeli: „Gorzko, gorzko!”. Serdecznie patrzyła na znajome twarze Walentyna.

A w soboty teraz ona zaczyniała ciasto i wczesnym rankiem piekła pierogi. I po rannym nabożeństwie cała rodzina Nikołaja, jego siostry z mężami i dziećmi, wybierali się do Walentyny na herbatę z pierogami. Przy szumie samowara dźwięczały niekończące się rozmowy, żarty, śmiech. Potem szwagierki szybko zmywały w kuchni naczynia i o czymś szeptały z matką i Walentyną.

Każdego dnia wiosną, latem i jesienią Walentyna doiła krowę, odnosiła teściowej i siostrom Nikołaja mleko, twaróg i śmietanę. I o samotnych staruszkach nie zapominała – wszystkim starczało.

Razem z teściową robiła Walentyna wszelkie domowe zapasy – marynaty-przetwory. I nie miała ta lepszej pomocnicy niż kochana synowa.

Spis treści

WASIA-WASILOK

Och ty Wasia-Wasylek, beztroski motylek – kręciła głową mama zastanawiając się nad słabym charakterem syna.

Ten i istotnie fruwał, jak motyl, nie trudząc się niczym. Dzieci w rodzinie było dużo, ale poumierali, tylko dwie siostrzyczki zostały żywe. On jakby i nie zauważał niczego, tylko czasem wołał:

Mili rodzice,

Pieniędzy mi dacie?

A co matka mogła dać? Tylko okruchy, bo sama biła się jak rybka o lód, maluchy na nogi stawiając. Ojciec ich, nie przeżywszy prześladowania za kapłańską godność, dawno do innego świata przeszedł. Mógł tylko modlitwą pomóc.

Wasia, porzuciwszy matkę, wyjechał daleko. Żeby nie wzbudzić zainteresowania swoim rodowodem, podawał się za okrągłego sierotę. Nawet listów nie pisał do rodzonej matki.

- O-j-j-j, synku! Pogrążyłeś się w nieznane.

Zostawszy studentem, długo nie myśląc, zakręcił romans z Anną – młodziutką portierką akademika. Wygodnie – bliziutko, tylko zejść do portierni i spotkanie gwarantowane. Kiedy zaś pojawiła się córka Swieta, chciał żarcikami się wykręcić, ale na studenta alimenty nałożyli: pożartowało się – płać!

Pewnego razu w instytucie na korytarzu nieznajomy kawaler mimochodem rzucił:

- Zajdź do pierwszego pokoju.

Powiedział i znikł w tłumie. Wasyl pomyślał: „Może się wydało? Co za pierwszy pokój? Po co?” Zwlekał dzień – nie poszedł. Następnego ranka drugi kawaler, twardo patrząc, wyrecytował:

- Zajdź do pokoju numer jeden!

Co robić? Zaszedł. Tam jakiś naczelnik w cywilnym wspomniał króciutko o bieżących czasach, o wrogach narodu, kryjących się nawet w kolegach z sąsiedniego łóżka.

- Ty przecież, Wasilij, równy kumpel, z każdym po-swojsku porozmawiać możesz. Do każdej duszy bez problemu zajrzysz. Nam tacy potrzebni. Czasy wymagają czujności.

Krótko mówiąc, zaproponowali żartownisiowi informatorem zostać, o kolegach i pedagogach informacji dostarczać. Ale Wasia, jakim nie był mąciwodą-gawędziarzem, nie zgadzał się być zdrajcą. Widać, ojciec mocno modlił się za swego lekkomyślnego syna.

No i jak przyjaciół wydawać, jeśli nawet kto z prostoty duszy coś nieodpowiedniego powie? Żyli choć głodując, ale jak jedna rodzina, razem nocami wagony rozładowywali, dzielili się wszystkim.

Wasilija codziennie ciągali do tego złowrogiego pokoju. Grozili wyrzuceniem ze studiów „za moralny rozkład”, zesłaniem, dokąd Makar cieląt nie ganiał. Pieniądze proponowali i to nie małe.

Wasia-Wasilok udawał głupiego:

- Ja bym chętnie, ale boję się was zawieść. Mam wadę: jak wypiję, w gadce powstrzymać się nie mogę. Nic nie mogę z sobą zrobić, choć rozstrzelajcie.

Walczyli-walczyli i zostawili. Prawda, zostawili pobitego: w nocy spotkała go grupa młodzieniaszków i tak postarali się, że ledwie do akademika dopełzł.

Po studiach posłali Wasilija do zakładu metalurgicznego do jednego z uralskich miasteczek. Tam pohulać nie ma gdzie, wszystko na widoku. Złapał się na pierożki z mięsem i samogon młodej Warwary. Nie zauważył, kiedy ożenili.

Żona-księgowa wiedziała, jakie pobory mu naliczano, ile alimentów zatrzymywano. Resztę sama zabierała, podpisując się za niego na liście.

Pierwszy jej mąż uciekł od takiej żonulki, więc już chwyt miała, jak prawowitego małżonka przy sobie utrzymywać. Garnitur jego pod zamkiem chowała. Nie pójdziesz przecież, będąc naczelnikiem działu, bez spodni po mieście. Kiedy zaś córeczka Galina się urodziła, to Warwara jeszcze i zastraszać zaczynała:

- Jeśli co, skargę na ciebie do komitetu partyjnego napiszę, że rodzinę niszczysz, dzieci porzucasz. Aż miło jak z pracy wylecisz.

Cierpiał. W domu, w którym się znalazł, wielkie gospodarstwo prowadzili: krowa, świnie, sad, ogród.

Wasilij lubił sianokosy, a i drewna nałupać na zimę była chęć. Ale u teścia wszystko w nadmiarze robiono. Surowy był, z nim nie pożartujesz. Zawsze z czegoś niezadowolony, jak i Warwara. Warczała, że alimentów dużo odliczają, choć dom i tak pełna czasza. Sukienek, płaszcza nie ma gdzie powiesić, wszystkie szafy, kufry zapchane. Mówi: posag córce.

Przychodziły do niego myśli o matce. Jak tam ona młodsze siostrzyczki karmi-ubiera? Ale zacząć rozmowę o tym, żeby pieniędzy jej wysłać, bał się – taki szum tu podniosą, zacznie się nowy rozdział, dochodzić zaczną, dlaczego tyle lat o matce nie mówił. Więc dalej milczał.

Niewiadomo, czym wszystko by się skończyło, ale zaczęła się wojna. Poszedł Wasilij na ochotnika na front, chociaż jako metalurg ochronę miał.

W godziny spokoju na pamięć napływały słowa ojca, jak przykazanie-testament mu powiedziane: „Wyższego sensu we wszystkim szukaj. Co by się nie wydarzyło, za wszystko Bogu dziękuj. On nas ku zbawieniu kieruje, jeśli się nie sprzeciwiamy”.

Pewien sens mu, synowi duchownego, ujawniał się, kiedy myślał o swojej rodzinie: ożenił się bez błogosławieństwa rodzicielki i Cerkwi, według własnej ślepej woli. Więc czego oczekiwać?

Jak chroniły go modlitwy ojca, odczuwał każdą komórką: pięć razy był ranny, a wrócił do domu z rękami i nogami. Ale żona powitała po swojemu:

- Cóż ty, Wasia, nic cennego nie przywiozłeś? Inni walizki z wojny poprzywozili.

Cóż na to powiesz? Przykro z jej powodu: nic, oprócz cyfr, tak i nie zobaczyła w życiu. Może, epoka była taka – myśleć zabraniano.

A Wasilij, zobaczywszy na froncie śmierć, na wszystko zaczął patrzeć innymi oczami, myśli zmieniły się, inny człowiek w nim się rodził.

Odszukał matkę, córkę Swietłanę, zaczął pieniądze wysyłać im co miesiąc.

Co w domu się zaczęło! Bitwy jak na froncie. Znów groźby się posypały.

I nagle teścia paraliż powalił. Teściowa i jego żona łyżeczką karmiły. Myć musiał Wasilij. Teść był tęgim chłopem. Choć lewarkiem go podnoś.

Półtora roku leżał bez ruchu. Bóg dał czas spojrzeć na swoje życie, zmienić tok myśli, ale oprócz narzekań nic od niego nie słyszeli.

Po jego śmierci teściową paraliż poraził i to tak, że słowa powiedzieć nie mogła, tylko muczała. Wasilij i ją, jak małe dziecko, pielęgnował, z uśmiechem, z żartami. Ona wszystko rozumiała. Płakała, kiedy wyjeżdżał na delegacje, cieszyła się jak dziecko z jego powrotu. A i on do niej tęsknił, myślał: „Jak tam teściowa beze mnie?” Prezenty jej przywoził. I tak sześć lat. Może dług synowski oddawał?

Tylko teściową pochowali, paraliż żonę położył. Jakiś nie to, że pechowy los, ale niepojęty sens unosił się nad tym rodem. Drogi Opatrzności Bożej – wielka tajemnica. Nasza sprawa tylko prosić: „Panie, naucz mnie wypełniać wolę Twoją, a ona w miłości do Ciebie i do bliźniego”.

Wyszło tak, że Bóg szybko zabrał Warwarę z tego świata. Do ostatnich chwil ciągle o posag córki martwiła się. Bała się, że Wasilij byle czym ją zbędzie. A Wasilij jak tylko pochował Warwarę, dom na córkę Galinę przepisał. Ona zaraz za mąż wyszła. Od razu nowa rodzina się zwaliła i szybko oswoiwszy się, ogłosiła:

- Wy, Wasilij, sobie jakiś pokoik wynajęlibyście. Dom teraz przecież – nasz!

Powiedziane to było przy rodzonej córce, a ta przemilczała, jakby i nie słyszała.

No cóż? Poszedł Wasia do fabryki: tak-to i tak. Przydzielono mu jako kombatantowi i weteranowi-metalurgowi dwupokojowe mieszkanie spółdzielcze. Szczęście, że pieniądze były zapłacić. Znalazł się Wasia-Wasilok jak samotne ziarnko fasoli. Postanowił na oblanie nowego mieszkania starą miłość, portierkę Annę, córkę Swietę z mężem zaprosić. Spotkanie było wzruszające, cieszyli się, że się odnaleźli. Wszystko złe zapomnieli. Postanowili z Anusią wspólnie zamieszkać. Koronowali się w cerkwi. I spokojna radość przebywała z nimi.

Nie na darmo ojciec-batiuszka modlił się za nich, nie na darmo. A i Wasilij modlił się do ostatniego tchu. Aneczka do niego:

- Pospałbyś, odpoczął. On ledwie słyszalnie:

- Dobrze, dobrze.

Oczy zamknął, usta coś szepczą. Potem zamarł. Ona pomyślała – zasnął. A Wasia-Wasilok do Boga odszedł, modląc się.

Spis treści

WESELNY SERWIS

Zmarła babcia i zostałam zupełnie sama. Jak żyć dalej? Przecież tylko osiemnaście lat. Płakałam codziennie i modliłam się, wspominając jej słowa:

- Ty, wnuczeńko, proś Matkę Bożą i Boga, Oni nie zostawią ciebie, sieroty, w biedzie.

Prawie od razu po pogrzebie przyszedł do mnie Andrej Wasiljewicz, dyrektor fabryki, w której babcia pięćdziesiąt lat pracowała, i delikatnie powiedział:

- No, Katarzyno, biorę ciebie do księgowości, kasjerką będziesz. Rok popracujesz, przyjrzysz się, a potem na kursy księgowości ciebie poślemy. O pieniądze się nie martw, zakład niebiedny. Za naukę płacić będziemy, stypendium przydzielimy. Niech twoja babcia na tamtym świecie się uspokoi. Ty tylko się staraj!

I się starałam. Zakład był niewielki, wszystkiego z sześćdziesiąt osób. Pobory wypłacić i po pieniądze do miasta do banku pojechać, ot i cała praca. Na początku samochód dawali, a jak ten się popsuł, pociągiem jeździć zaczęłam, niedaleko od naszej wsi się zatrzymywał. Nawet cieszyłam się: mimo wszystko po mieście pochodzisz, coś sobie kupisz, a i sporo zamówień składały koleżanki, współpracownice księgowe. Jak odmówić?

Pewnego razu przed świętami pojechałam po pieniądze. Zamówień dużo było, no i zatrzymałam się.

Spóźniłam się na pociąg, a następny – za dwie godziny. Musiałam czekać. Śnieg wieje, zimno. Siadłam w pustym wagonie. Szalem się owinęłam, żeby się ogrzać. W okno patrzę, całkiem ciemno. Jak dojdę, myślę. Strach z pieniędzmi. I tu w samej ostatniej chwili przed odjazdem chłopak do wagonu wskoczył. Wysoki taki, przystojny. Bardzo mi się spodobał.

Usiadł obok mnie i powiedział wesoło:

- No co, babunia, jedziemy?

- Sam – mówię – dziadunio.

I szal zdjęłam, niby śnieg strząsnąć. Warkocze się rozwinęły.

- Ba, panienka!.. Jak się nazywasz, dokąd jedziesz?

- Jekatierina. – I podałam nazwę swojej wsi.

- A ja Nikołaj. I od razu zaśpiewał:

Co ty Kola-Nikołaj,
Wyrabiasz z Katiuszą!

A potem jakoś dziwnie popatrzył na mnie i zagadkowo zapytał:

- I dokąd to ty, Katiusza jeździłaś? Może po pieniądze? Właśnie doszło do mnie, że w waszym zakładzie sympatyczna kasjerka pojawiła się… I torba ciężka – sprawdził jej ciężar. Widać, pieniędzy dużo wieziesz? – i dziwnie się zaśmiał.

Nagle się przestraszyłam. I już nie wydawał mi się piękny i wesoły. Patrzy jakoś podejrzanie, jakby o czymś decydował. I ręce potężne – chwyci takimi za szyję, od razu udusi.

- Do jakiego banku? Po zakupy jeździłam – odpowiedziałam i torbę do siebie przysunęłam.

- W taką pogodę? No cóż, po zakupy, to po zakupy.

I znów zaśpiewał tą sama piosenkę.

Tu, jak na złość, mój przystanek. Zerwałam się, chwyciłam torbę i do wyjścia. Nikołaj dogonił mnie, torbę odebrał i mówi:

- Będę musiał, Katia, do fabryki ciebie odprowadzić.

Poszliśmy drogą. Z lewej niewielki lasek. On skierował się do niego.

- Szybciej dojdziemy – powiedział.

A jak weszliśmy do lasu, torbę postawił i na mnie figlarnie popatrzył:

- No i oto doszliśmy… Muszę, Katiusza, jednak popatrzeć, co w twojej torbie takiego ciężkiego.

I do kieszeni sięgnął. Po nóż – pomyślałam. I jak krzyknę:

- Mamusiu! – i rzuciłam się przez las do drogi. Potem zatrzymałam się: a co z torbą? Przecież tam pieniądze!

On krzyczy:

- Katarzyna, wróć, co ty, zwariowałaś! Ja żartowałem, żartowałem.

A ja jeszcze mocniej. I tu przypomniała się babcina rada: „Ty, wnuczeńka, za wszystko Bogu dziękuj, i za dobre, i za złe”.

„Dzięki Bogu – myślę – żywa zostałam”.

Uspokoiłam się trochę i zaczęłam kombinować, jak z zakładem rozliczać się będę. Pieniądze miałam, „weselne”, jak nazywała je babcia. Ona przed śmiercią przykazywała:

- Trzymaj je, niech u ciebie, sierotki, wesele będzie, jak u dobrych ludzi.

Maszyna do szycia jeszcze została, zabytkowa. Sąsiadka Maria ciągle przygadywała – sprzedaj i sprzedaj. Ale nie zgadzałam się. szyć na niej babcia nauczyła, mówiąc:

- Będziesz miała kawałek chleba na czarną godzinę.

I jeszcze miałam serwis na 64 osoby – prababciny. Z niego tylko trzy razy korzystano: na wesele prababci, babci i mamy. Teraz takich nie produkują.

Żona dyrektora fabryki, Anna Nikołajewna, bardzo chciała go kupić:

- Po co on tobie, sprzedaj.

- Na wesele – odpowiedziałam. A ona się śmieje:

- Jakie tu wesele? Gdzie masz kawalera?

Ale ja mimo wszystko wierzyłam, że Bóg nie zostawi mnie. I modlitwę dziewczyny o zamążpójściu często odmawiałam. W cerkwi prosiłam Boga, żeby dał mi męża wierzącego, niepijącego, dobrego.

Oto i wieś. Na parterze zakładu, tam, gdzie księgowość, światło się pali. Martwią się, widać, nigdy tak późno nie wracałam. Zachodzę… I pierwsze co zobaczyłam – siedzi na ławce Nikołaj, a przy jego nogach torba moja stoi. Jak ja się do niego rzuciłam, objęłam i dawaj całować. A on przytulił mnie do siebie i pocałował prosto w usta…

Tu się opamiętałam.

- Na co ty sobie pozwalasz! – powiedziałam surowo.

Wszyscy się śmieją, a najgłośniej Nikołaj.

- No co by ze mnie za chłopak był, jeśli taka ładna dziewczyna mnie całuje, a ja bym nie wiedział, co robić?!

Poszedł odprowadzić mnie do domu. A jak otworzyłam drzwi, nogę na próg postawił.

- Cóż ty, Katiusza, do domu mnie nie zaprosisz, herbatą nie poczęstujesz? A i droga u mnie do mojej wsi daleka – widzisz, całkiem noc.

I tak mi przykro się zrobiło, nawet łzy ledwie-ledwie powstrzymałam.

- Zabierz nogę – krzyknęłam – i nie przychodź nigdy więcej!

On odstąpił i jakby się nawet ucieszył.

- Nie złość się, Katiusza, żartowniś jestem.

Tak się rozstaliśmy. Pół nocy nie spałam, ciągle myślałam: a jeśli naprawę nie przyjdzie… Ale Nikołaj przyszedł i zaczął przychodzić prawie codziennie. I do banku po pieniądze ze mną jeździł.

A po kilku miesiącach, kiedy minął rok od śmierci babci, pobraliśmy się. Ukoronowaliśmy się, zorganizowaliśmy wesele. Oj jak przydał się tu serwis na 64 osoby!

I stareńka maszynka się przydała – mamy już dwóch chłopaków i dziewczynkę: wszystko na nich się pali. Wszystkim szyję. Czyż nakupujesz? I Koli swemu szyję takie koszule, że chłopcy pytają: gdzie kupujesz?

Oto już dziesięć lat razem przeżyliśmy, a jak dziesięć dni – tak mi dobrze i radośnie z nim…

Spis treści

NA RAZIE TO NASZA TAJEMNICA

Była niedziela. Piotr Piotrowicz wyszedł z cerkwi. Ostatniego roku zaczął częściutko tu zachodzić. Cała atmosfera świątyni, śpiew, ikony wnosiły ciszę i spokój do jego duszy. Piotra Piotrowicza przyciągały i kazania młodego kapłana. Jego dźwięczny głos, głębokie i dobre spojrzenie i niespodziewany zwrot w objaśnieniu, wydawałoby się, prostych rzeczy zmuszały Piotra Piotrowicza zastanawiać się. Dzisiaj kapłan mówił o miłości do bliźnich jak o sensie życia.

„Ale przecież bliźni, w pojęciach Cerkwi – rozmyślał Piotr sam w sobie – to nie tylko żona i dzieci, to ludzie, którzy ciebie otaczają. A jeśli takich bliźnich dziewięćset, a być może, już i tysiąc? Wielu nawet osobiście nie znam i każdy ma swój los, swoje problemy…

Za pół roku, dom, który budujemy, będzie gotowy. Już teraz góry podań na moim stole, kolejki po mieszkania, dojrzewają konflikty… A w domu zaledwie 80 mieszkań – jak przydzielić? Wszystko jedno będą pokrzywdzeni. I najczęściej najskromniejsi, którzy nie umieją żądać. Ot i będzie ci miłość do bliźnich”.

I tu przypomniał, że chciał zajść do swego młodego referenta Michaiła Pawłowicza, który wziął na niedzielę roczne sprawozdanie, żeby skończyć na poniedziałek. „Przekartkuję je wieczorkiem” pomyślał Piotr Piotrowicz i skierował się do domu referenta.

Szedł i wciąż rozmyślał: „Michaił Pawłowicz dobry chłopak, pracujemy razem już trzy lata, a co ja o nim wiem? No, mądry, uważny, sumienny, zawsze uprzejmy. A jak on żyje? Zdaje się, żonaty… Czy ma dzieci, ile ich? Jaki on w rodzinie: taki ustępliwy, jak w pracy, czy, być może, despota?”

Wszedł po schodach i zadzwonił. Drzwi otworzyła miła z wyglądu młoda kobieta.

- Michaił Pawłowicz w domu? Jestem Piotr Piotrowicz, pani, pewnie, zna mnie ze słyszenia?

- Proszę wejść, proszę wejść – uprzejmie powiedziała kobieta i zaprowadziła go do pokoju. – Zaraz zawołam męża, on wyszedł niedaleko. A to nasz syn Wania – kontynuowała, wskazując na siedzącego w kącie białogłowego trzy-cztero letniego chłopczyka, który budował coś z klocków.

- Wania, to dyrektor taty – Piotr Piotrowicz – zwróciła się do syna i pospiesznie wyszła z pokoju.

Wania wstał, dostał się na krzesło i zaczął uważnie patrzeć na Piotra. Póki ten zastanawiał się, o czym by porozmawiać z maluchem, Wania zapytał:

- Dziadku Pietia, ty jesteś dyrektorem mego taty?

-Jestem dyrektorem.

- A dlaczego? – padło dziwne pytanie.

- Co dlaczego?

- Dlaczego ty jesteś dyrektorem, a nie mój tatuś? Przecież on młody i ładny, a ty stary i siwy.

„Ot dziecięca logika!” – uśmiechnął się Piotr Piotrowicz.

- Widocznie, dlatego, że stary i siwy. Znaczy, żyłem dłużej i wiem więcej.

- Dziadku Pietia, ty lubisz mego tatę? „No z tym maluchem nudzić się nie będziesz!” – pomyślał Piotr Piotrowicz i odpowiedział:

- Lubię, oczywiście.

- Ja tak właśnie myślałem, powiedział zamyślony Wania. – Kiedy ja kogoś lubię, tak nie chcę, żeby on wychodził. Ot i ty chyba nie chcesz puszczać taty do domu. Tatuś przychodzi późno, mówi, że się zmęczył, i nie chce ze mną się bawić. Więc ty, dziadku Pietia, puszczaj go wcześniej.

„Oto i otrzymałem od dzieciaka odpowiedź, czym jest miłość do bliźnich. Maluchowi nawet na myśl przyjść nie mogło, że ja zatrzymuję Michaiła Pawłowicza z powodu swojej znieczulicy i obojętności. On myśli, że ja lubię jego tatusia i nie chcę z nim się rozstawać!”

- Dobrze – odpowiedział on poważnie Wani – obiecuję więcej twego taty nie zatrzymywać.

- W ogóle to mój tatuś bardo dobry. Tylko on gamoń.

- Jak-jak? – zaśmiał się Piotr Piotrowicz

- Gamoń! – powtórzył Wania. – Mama go tak nazywa. – Ty dla innych, mówi, wszystko gotów zrobić, a dla siebie nic nie możesz się upomnieć. A twój stary suchar nawet wiedzieć nie wie, co ci potrzebne.

Piotr Piotrowicz całkiem się rozweselił.

- No, a tatuś co?

- Rozzłościł się na mamę, powiedział, że ciebie bardzo szanuje i nie ma prawa ciebie zajmować swoimi osobistymi problemami. Ale ty nie gniewaj się na mamę – nieśmiało powiedział chłopczyk. – To z powodu mieszkania ona tak mówi. Mama uważa, że tu nie można przyprowadzić jeszcze jednego chłopczyka albo dziewczynki. A ja tak chcę braciszka lub chociaż siostrzyczkę!

Dopiero teraz Piotr Piotrowicz obejrzał niewielki pokoik, cały zastawiony meblami.

- Co, macie tylko jeden pokój?

- A nie – zaprzeczył Wania – jest jeszcze kuchnia i korytarz. Ja już mówiłem mamie, że niech braciszek śpi na moim łóżeczku, a ja będę w korytarzu, a ona czemuś nie zgodziła się i zapłakała.

„Chyba, Bóg mnie tu posłał!” pomyślał Piotr Piotrowicz, a na głos uroczyście rzekł:

- Tej biedzie można zaradzić. Będziesz miał brata lub siostrzyczkę, a twoja mama – nowe mieszkanie. Obiecuję. Ale na razie to nasza tajemnica. I dawaj zatwierdzimy to męskim, uściskiem dłoni.

I maleńka rączka Wani utonęła w wielkiej dłoni Piotra Piotrowicza.

W tym momencie wszedł Michaił Pawłowicz z żoną. Wszyscy usiedli przy stole pić herbatę. Wanieczka od razu wlazł na kolana Piotra Piotrowicza, który był niezwykle wesoły, żartował, opowiadał śmieszne historie, czasem mrugał do Wani.

- Wprost cud – powiedziała mama – pan, Piotrze Piotrowiczu – w ciągu kilku minut, póki nas nie było, podbił naszego syna.

- Ja dziadka Pieti – zwrócił się Wania do rodziców – najpierw trochę nie lubiłem, a potem polubiłem. – I ku przerażeniu mamy dodał: – I całkiem, mamo, dziadek Pietia nie stary suchar. On obiecał mi, że będę miał braciszka lub siostrzyczkę, a ty – nowe mieszkanie. Ale to na razie nasza tajemnica. Prawda dziadku?

Przytulając malucha do siebie, Piotr Piotrowicz wesoło się roześmiał.

Spis treści

FINAŁ PRZED NAMI

Oślepł chłopina, całkiem świata Bożego nie widzi. Wcześniej też go nie zauważał. Głównie na młode panienki zapatrywał się. I już, jeśli prawdę powiedzieć, spryciarz był zuchwały.

A teraz komu on taki potrzebny? Po co teraz żyć? Całkiem nos zwiesił, biedaczysko.

Żona go za rękę do najsławniejszych lekarzy prowadzała. Ci jakby się zmówili: możemy przywrócić wzrok, ale potrzebne czyjeś oko.

Potrzebne to potrzebne, ale gdzie je wziąć? Kto zgodzi się swoje oddać?

Powzdychała, postękała kochana i się zgodziła. Operacja przebiegła pomyślnie.

Teraz oboje widzą – i mąż i żona, choć oboje jednoocy. Widzieć to widzą, ale co? Chłopina na lewo ściąga. Wydźwignął się, chodzi po wiosce, jak kogut chwacki. Sąsiadki w goście zapraszają.

A on patrzy na swoją pisaną – coś nieładna się zrobiła, krzywa jakaś… Inne oto i młodsze, i ładniejsze. Myślał-myślał tak i odszedł do sąsiadeczki.

Kropkę stawiać wcześnie. Ciąg dalszy, jak się mówi, nastąpi. A finał niedaleki – tylko minąć skrzyżowanie życia i śmierci.

Tam wszystko co przeżyte, jak w teleserialu, pokażą. Ale zmienić cokolwiek będzie już późno.

Spis treści

KIEDY W KOŃCU PRZEJRZYMY?

Dwóch ludzi patrzy na świat i oto jeden widzi Boga, drugi – nie widzi.

I.A. Iljin

Oleńka oślepła mając trzy latka. Dziewczynka, oczywiście, płakała. Ona pamiętała, jak wyglądają motylki, chaberki, bezdenne niebo…

Teraz słońce dla niej zgasło i nastała nieprzejrzana noc. Na zawsze. Mała i bez tego była sierotą, a tu takie nieszczęście.

Co robić? Jak żyć? Uczyć się? Ale we wsi nie ma szkoły dla niewidomych.

Jak nie wpaść w rozpacz, nie zacząć narzekać? Tylko wpuść zgubną myśl i grzech przygnębienia zawładnie duszą. Kto wie, jakie myśli pojawiały się w dziecięcej główce? A przecież pojawiały się. Nie mogła przecież nie myśleć...

Starsze siostry pocieszały, jak umiały. Ale i im nie dane było odgadnąć zamysłu Bożego o maleństwie. Pozostawało tylko całą nadzieję położyć na Pana i Matkę Bożą.

Siostry nauczyły Oleńkę modlić się. Modlitwa stała się jej zbawieniem, głównym zajęciem, treścią życia. Modliła się z miłością, prawie bez przerwy. Modliła się nie tylko za siebie i bliskich, ale i za cały świat. Ją uczono: póki na Ziemi trwa modlitwa, życie zostaje zachowane.

Oleńka modliła się całym sercem, całą duszą. Za jej gorliwość Pan Bóg dał jej dar przenikliwości, zdolność przewidywania przyszłości.

I jeśli cielesne oczy dziewczynki pozostawały ślepe, to duchowe oczy widziały niewidzialne. Ola stała się potrzebna ludziom. Wielu przychodziło do niej, prosiło ją o modlitwy, ponieważ jej otwierała się i przyszłość. Ona nawet wiedziała, kto z czym przyjdzie do niej jutro.

Pewnego razu we śnie objawiła się jej Sama Matka Boża i poleciła:

- Ola! Weź mnie do siebie. Mnie depczą! Oleńka wiedziała: w sąsiedniej wsi Korobiejnikowie we wspaniałej cerkwi znajduje się szczególna świętość – ikona Kazańskiej Matki Bożej, którą Bóg dał, aby ludzie przejrzeli, zbawili się.

Wieś Korobiejnikowo słynęła pracowitością, sumiennością, pobożnością. Bez imienia Pana Boga oczu nie otwierali każdego ranka. Gromadą taką cerkiew zbudowali, jakich nigdzie w okolicy nie było.

Ale wiedziała Ola, że i czasy nastały straszne, czasy powszechnego duchowego oślepienia. Chram w Korobiejnikowie zamieniony został na zagrodę dla bydła. Ikony albo zabierano i sprzedawano za granicę, albo rąbano na opalanie pieców w radzie wiejskiej.

Kazańską ikonę Matki Boskiej rzucono przed progiem, aby wchodzący deptali ją nogami.

Czemu Bóg do tego dopuścił? – mimowolnie pojawiało się pytanie. Kto mógł wyjaśnić? I oto zamiast odpowiedzi dziewczynka w nocy słyszy głos Bogarodzicy:

- Ola! Weź mnie! Mnie depczą! Ola zapytała:

- Matko Boża! Jak ja wezmę? Jestem przecież ślepa.

- Powiedz ludziom!

Rano Ola przekazała usłyszane siostrzenicy. Ta wystraszyła się:

- Ty co?! Tam przecież stróż.

Tak, za coś takiego nie zlitowaliby się. Ostatniego duchownego wygnali z tłumem na zsyłkę, a ilu rozstrzelali?! Jeśli więc złapią na kradzieży ikony, to… strach pomyśleć. Siostrzenica nie odważyła się.

Ale następnej nocy Matka Boża znów nakazuje:

- Powiedz obcym!

Do rana modliła się Olga, póki nie przyszła sąsiadka. Ta z radością się zgodziła. Zdecydowała się i siostrzenica, chociaż, oczywiście, cała drżała. I poszły obie, poleciwszy Oli, aby modliła się za nie…

Stróża na miejscu nie zastały. Schowały ikonę do worka – i do domu.

Cała ikona szczelnie pokryta była brudem. Nagle od niej rozległ się głos skierowany do Oli:

- Oprzyj Mnie o lewą rękę, a prawą umyj.

Kiedy obmyły, odkryły, że ikona jest mocno uszkodzona. Oblicza Matki Bożej i Dzieciątka ledwo widoczne.

Ola szepnęła:

- Matko Boża! Ty za nas cierpiałaś, męki znosiłaś, po Tobie chodzili…

I znów od ikony rozległ się głos:

- Wszyscy, wszyscy zgrzeszyli!

I tu z oczu Matki Bożej popłynęły łzy.

Cud ten widziało wielu mieszkańców wsi, którzy przyszli pokłonić się Matce Bożej.

Oleńka modliła się bez przerwy. I dokonał się nowy cud – oblicza Matki Bożej i Dzieciątka odnowiły się, zniknęły pęknięcia i zadrapania. Ikona stała się gładka, zajaśniała wyraźnymi barwami.

Ola całe życie nie rozstawała się ze świętością, zostawszy jej strażniczką wszędzie, dokąd by nie rzuciło jej życie. Matka Boża zawsze była Przewodniczką ślepej.

Kiedy umarły siostry, Ola nie wpadła w rozpacz, a pytała, modląc się:

- Matko Boża! Jak mam dożywać sama? Po długich modlitwach usłyszała:

- Jutro przyjdzie mężczyzna i kobieta. Będą prosić ciebie, abyś zamieszkała z nimi. Nie bój się, idź, oni ciebie dopilnują i pochowają. Ikonę Moją weź z sobą.

I rzeczywiście, rano przyszli po nią dobrzy ludzie – Warwara i Fieodor Sziłkinowie. Ola opowiedziała, jaki mają dom, potem dodała:

- A ja żyć będę w tym pokoju, gdzie jedno okno i pożyję u was około 11 lat.

Wszystko tak i było. Dane jej życia ziemskiego jeszcze 10 lat i 10 i pół miesięcy – do 1982 roku.

Mimo że i przez te lata Oleńka pozostawała ślepa, ale jej duchowemu widzeniu odkrywały się liczne cuda Matki Bożej. Widziała, jak zmieniało się Jej oblicze, kiedy przychodzili pomodlić się bogobojni prawosławni ludzie – wtedy ikona pokrywała się złotymi gwiazdeczkami. Kiedy zjawiali się niewierzący pogapić się na dziwo z próżnej ciekawości, gwiazdeczek nie było.

Zadziwiające: nawet kolor obrazu się zmieniał, jaśniał, kiedy modlili się od serca.

Teraz chram w Korobiejnikowie odbudowany i świętość znów tam. Ale w pamięci po dawnemu dźwięczy wyrzut: „Wszyscy, wszyscy zgrzeszyli!”

Czyż nie wszyscy? Nie grzeszymy dalej? Czyż wypełniamy Boży względem nas zamiar?

Spis treści

PANIE POBŁOGOSŁAW!

Nad nasionami zabrzmiały słowa przekleństwa. Nikomu one zła nie uczyniły. Nikt nie chciał nad nimi za cokolwiek się zemścić. Działo się to w imię wiedzy, przez wzgląd na naukę. Wzięli nasiona rośliny arabidopsis (rzodkiewnika pospolitego) i przeklęli, żeby poznać następstwa złego słowa. Biedne nasiona przepadły, jakby nad nimi przeleciał huragan ze czterdzieści tysiącach rentgenów. Te, które ocalały, dały potomstwo-pokraki.

Wstrząśnięci uczeni powtórzyli doświadczenie z wodą. Ją też poddali przekleństwu. I ona – podstawa życia – zamieniła się w jad.

Wtedy uczeni zaczęli dobierać najlepsze słowa. Długo szukali i w końcu znaleźli. Okazały się nimi błogosławieństwa: słowa niosące w sobie Ducha Bożego, ducha miłości.

Napromieniowane tysiącem śmiertelnych dawek promieniowania, nasiona arabidopsisa błogosławili. One ożyły, życie w nich zmartwychwstało! Wydały zdrowe potomstwo. Ale osiągano to tylko wtedy, kiedy sam błogosławiący przebywał w duchu miłości, sam z drżeniem wypowiadał imię Pana.

Przekleństwo przekazywane jest z rodu w ród, z pokolenia na pokolenie. Cierpi od niego i sam przeklinający. Błogosławieństwo uświęca życie i błogosławiących, i błogosławionych, i ich potomnych, jeśli tylko z czcią przyjmowali Boży dar.

Kiedy u księżnej Warwary Aleksandrowny Naruszkinej śmiertelnie zachorował syn, lekarze byli bezsilni, aby go uratować.

Warwara rzuciła się do cerkwi świętego męczennika Trifona i błagała cudotwórcę o uzdrowienie syneczka. Matka dała słowo: jeśli syn wyzdrowieje, poświęci go Bogu. Chłopiec miał na imię Borys, ale Warwara powiedziała: jeśli syn będzie godny zostać mnichem, to będzie nosić imię Trifon.

Bóg uzdrowił maleństwo. Szczęśliwa Warwara powiozła go do świętego miejsca – Optyńskiej Pustelni. Chciała otrzymać błogosławieństwo znamienitego starca Amwrosija. Do niego zbierali się ludzie z całej Rusi. Przedostać się przez tłum nie było można.

I nagle sam starec powiedział:

- Zróbcie przejście, archijerej idzie.

Ludzie rozstąpili się, oczekując zobaczyć wysokiej rangi kapłana. Ale zobaczyli skromną kobietę z dzieckiem na rękach.

Starec Amwrosij przyjął ich serdecznie. A kiedy Borys skończył 25 lat, on według błogosławieństwa starca został jego nowicjuszem, potem mnichem z imieniem Trifon. Trifon skończył Moskiewską Duchowną Akademię, został biskupem.

On zostawił duchowy testament – dziękczynny akafist „Sława Bohu za wsio” (Chwała Bogu za wszystko):


Chwała Tobie, Któryś powołał mnie do życia.
Chwała Tobie, Któryś objawił mi piękno wszechświata.
Chwała Tobie, Któryś otworzył przede mną niebo i ziemię jak wieczną księgę najwyższej mądrości.
Chwała Twojej wieczności wśród świata doczesnego.
Chwała Tobie za tajemne i jawne miłosierdzie Twoje.
Chwała Tobie za każde tchnienie smutku mego.
Chwała Tobie za każdy krok życia, za każdą chwilę radości.
Chwała Tobie, Boże, na wieki.

Spis treści

CO SIĘ STANIE W ŻYCIU ZE MNĄ?

Z ciemnego lasu na spotkanie mu
Idzie natchniony magik.

Te puszkinowskie wersety czasem same dźwięczały w pamięci. I chociaż dla Gleba wydawały się one po prostu bajką, chciało się je powtarzać i powtarzać.

Powiedz mi, magiku, oblubieńcu bogów,
Co się stanie w życiu ze mną?
I czy szybko, ku radości sąsiadów-wrogów,
Mogilną zasypię się ziemią?

Kto z nas w młodości nie chciał dowiedzieć się o przyszłości! Po co, czy trzeba? – takie pytanie nawet się nie pojawiało. Chciało się – i koniec.

Pewnego razu Gleb, spotkawszy się z byłymi kolegami z klasy, zatrzymał się na placu przed cerkwią. Zresztą, cerkwi nikt z nich nie zauważał: tak, zabytkowa architektura, i tyle. I tu, obmacując laską drogę, podszedł do nich stary ślepy żebrak. Gleb wiedział, że w podniszczonych kieszeniach niczego, oprócz dziur, nie znajdziesz. Czas był wojenny, głodowy. On sam marzył o kromce chleba albo ziemniaku. Wspólnie jakieś miedziaki z trudem uzbierali. Ubogi, przeżegnawszy się i podziękowawszy, poszedł.

Gleb, żeby wszyscy nie zgrabieli, odprowadzał przyjaciółki do ich ganku. I znów do nich podszedł ten sam biedak.

- Dziadku, przecież my wam tylko co daliśmy – prostodusznie przypomniał Gleb.

- Oj, wybacz, wybacz, miły człowieku – z poczuciem winy pokiwał głową staruszek. – A ty niepotrzebnie tak lekko ubrany chodzisz – ostrzegł podrostka. – To tylko wydaje się, że ciepło, a tak naprawdę przeziębić się można. A i charakter u ciebie ot jaki: ty zapalisz się – i ochłodzisz się, zapalisz się – i ochłodzisz się.

Patrząc gdzieś w dal, ślepy jakby czytał w nieznanej księdze strony o przeżytym dzieciństwie Gleba: złamał nogę, wcześnie stracił ojca, został sam z matką… wszystko było porażająco dokładne.

A zwłaszcza zadziwiające okazały się słowa o przyszłości.

- Wkrótce wyjedziesz stąd. Na zawsze.

Jak tak?! Sierota z rodzinnego miasta wyjeżdżać nie miał dokąd. No i za co?! Bzdura!

Tym nie mniej przepowiedziane zapadło w duszy. Myślało się o nim, myślało. Ale mijały dni, a Gleb nie widział żadnych oznak zmian.

Pewnego razu przed sklepem z pieczywem znów spotkał zagadkowego staruszka. Po minucie wahania się Gleb podszedł do niego:

- Dziadku, mówiliście, że ja wkrótce wyjadę…

- Już wkrótce, wkrótce – zapewnił ślepy, widzący przyszłość.

I rzeczywiście, zupełnie niespodziewanie Gleb zostawił rodzinne strony i, jak okazało się, na zawsze.

Szybko przemknęły lata w pogoni za złudnymi celami. Niestety, piękno nie ratuje świata – ten gorzki wniosek kosztował go kilka dziesięcioleci.

W poszukiwaniach ukrytego sensu on według wschodnich książek torturował się treningami, stał prawie po pół godziny na głowie, kontemplował jakieś punkty, szepcząc mantry (zaklęcia): „Ja – centrum! Dookoła mnie obraca się mój świat... Ja!”

Ale Bóg zmiłował się: jak po jakimś skinieniu zainteresowanie do obcych nauk nagle przepadło. Zamiast mantr, rozpalających pychę, serce zaczęło się wlec do modlitw: „Miłosierdzia drzwi otwórz nam, Błogosławiona Bogurodzico, abyśmy pokładający w Tobie nadzieję nie zginęli, ale byśmy uwolnili się Tobą od nieszczęść: Ty bowiem jesteś zbawienie rodu chrześcijańskiego”. Gleba wołała cerkiew.

Góry przedruków o przesiedleniu dusz w owady albo świnie Gleb wydał ogniowi. Jakoby otworzyły się śluzy, lunął potok chrześcijańskich książek. Gleb żarłocznie czytał, kopiował, zapytywał: „Jakież ja centrum? Zajrzyj do swego serca. Co tam? Zaledwie samolubne «ja». Pustka. I tylko?” A oto święty apostoł ze zdziwieniem pytał: „Czyż nie wiecie, że wy chram Boży i Duch Boży żyje w was? Jeśli kto zrujnuje chram Boży, tego ukarze Bóg, bo chram Boży jest święty; a ten chram – wy jesteście”.

Uczyło też życie. Zdarzyło się tak, że Gleb na kilka dni znalazł się w rodzinnym mieście. Trzeba było zabrać do siebie postarzałą matkę. Przeszedł się po ulicach dzieciństwa i zabrnął na znajomy plac. Jego wzrok skierował się na cerkiew, tę samą, przy której kiedyś spotkał ślepego żebraka.

W pamięci ożyły przepowiednie, których sensu nie mógł zrozumieć przez wszystkie te lata. Staruszek przepowiadał: „Będziesz mówić ludziom słowo, od którego będzie im lepiej żyć”.

Co znaczy – ludziom będzie lepiej żyć? A i o czym ja mogę mówić innym, jeśli sam nie znam takiego słowa? Bzdura jakaś… Kompletna bzdura! Ale niezwykła fraza od czasu do czasu pojawiała się w świadomości, chociaż i pozostawała nieodgadnioną. Czym by nie próbował zajmować się Gleby – tworzył, uczył, kierował, wszystko było z pewnością nie tym i nikomu od takich zarozumiałych prób nie stawało się ani łatwiej, ani jaśniej.

Tym nie mniej strzałki jego ziemskiego bytu już zbliżały się do znaku emerytalnego. Gdzie zaś ono, przepowiedziane?

…Potężnemu kniaziowi było obiecane wiele zwycięstw i one rzeczywiście były. Ale była przepowiedziana przez wróżbitę i straszna śmierć „od konia swojego”. Kiedy Oleg dowiedział się, że jego ulubieniec dawno nie żyje, smutno westchnął:


„Cóż jest wróżenie?
Magu, kłamliwy, niemądry stary!
Wzgardzić by twoją przepowiednią!
Mój koń i do tej pory mnie by nosił."
I chce zobaczyć on kości konia.

Chce… Poganin-Oleg nie wiedział ani o Bogu-Stwórcy, ani o Jego planach wobec każdego z nas, ani o zbawiennych modlitwach. Po falach życia nosiły go wiatry pożądań.


Oto jedzie potężny Oleg z dworu,
Z nim Igor i starzy goście
I widzą na wzgórzu, nad brzegiem Dniepru,
Leżą szlachetne kości;
Myją je deszcze, zasypuje je kurz
I wiatr porusza nad nimi ostnice.
Książę uśmiechnął się:
„Tak oto gdzie śmierć moja się kryła!
Mi śmiercią kość groziła!”
Z martwej głowy śmiertelny wąż,
Sycząc, tymczasem wypełzał;
Jak czarna wstążka, wokół nóg owinął się
I krzyknął nagle ukąszony kniaź.

„Więc cóż – naprawdę jest przeznaczenie, nieuniknioność losów i mają rację mówiący: „Co podczas narodzin napisane, tego nie ominąć”? – rozmyślały Gleb. – Ale jeżeli od nas nic nie zależy, to życie traci wszelki sens... Po co ono, jeśli nie ma wyboru?!”

Gleb po ziarnkach zbierał myśli świętych ojców o niepojętej tajemnicy Bożej Opatrzności. Co to, jak nie troska o nasze zbawienie, troska niewidoczna, zachowująca Boski dar wolności woli?!

Cały sens w tym, dokąd skierujemy ten dar, czy zechcemy zostać dziedzicami wiecznego królestwa miłości?

Dni mijały swoim biegiem, a w międzyczasie ujawniły się problemy z mamą. Ona czasami narzekała na Boga z powodu swego trudnego losu. Często, z powodu błahostek wspominała ciemne moce. Przekonywania i prośby nie pomagały. Wtedy Gleb dał jej książkę o Matce Bożej.

Co zaszło w jej duszy – jeden Bóg wie. Mama nie wypuszczała książki z rąk. I nawet kiedy przydarzyło się nieszczęście, ona już nie narzekała.

Nieszczęście przyszło niemałe: mama złamała nogę i leżała w gipsie po pas. Gleb już rozumiał, że w świecie nie ma nic przypadkowego. Jako chłopczyk on też leżał, zakuty w gips i też ze złamaną właśnie lewą nogą. Teraz musiał opiekować się bezradną matką, jak kiedyś opiekowała się nim ona.

Spełniła się i dana przez niego jeszcze w głodowym dzieciństwie obietnica karmić mamę białymi bułkami.

Ale głównym pokarmem – duchowym – okazała się święta książka o Bogarodzicy.

Mama nieoczekiwanie zachciała wyspowiadać się i przyjąć Eucharystię. I choć w tych czasach było to niebezpieczne, Glebowi udało się zaprosić duchownego do domu.

Ten, wychodząc powiedział:

- Ja waszą matulę pojednałem z Bogiem.

I rzeczywiście, do mamy zstąpiła łaska. Ona w myślach pogodziła się ze wszystkimi, którzy kiedykolwiek ją skrzywdzili.

Kończyła służebnica Boża ziemskie dni z pokojem w duszy. Chwała Bogu, duchowo przejrzała.

A czy wielu chce zobaczyć siebie, sens bytu, przyznać Ojca Niebieskiego?

Zaproponował znany lekarz Fiedorow bezpłatną operację grupie ślepych, żeby stali się widomymi. Jakie to dziwne, oni zrezygnowali. Dobrze znane miary okazały się silniejsze, nie zachciało się zobaczyć nieba.

A oprócz widzialnego świata jest i niewidzialny, świat duchowy. Gleb prawie każdemu napotkanemu powtarzał słowa starców: „Nieszczęścia całego świata – z powodu braku poznania Boga”. Ale wszyscy tylko z pobłażaniem uśmiechali się i poza oczami nazywali go „nie z tego świata”.

I oto poproszono Gleba prowadzić rozmowy dla niewidomych. Arcykapłan dał błogosławieństwo. Doświadczenie osobistych poszukiwań zostało wykorzystane, wszystkie zgromadzone archiwa – niezbędne. Rozmowy zapisywano na kasety i dźwięczały w wydziałach, internatach, niedzielnych szkołach, domach rodzinnych.

Tak po półwieczu wypełniła się przepowiednia ślepego starca: Gleb niósł ludziom słowo, nie swoje, ale dane mu Boskie słowo, od którego ludziom stawało się lepiej żyć.

Magik przepowiadał śmierć, Pan tylko Jemu znanymi drogami prowadzi dzieci Swoje do życia wiecznego.

Zguba kryje się w fałszywych nadziejach.

Boże, pomóż wypełnić Twój zamiar wobec nas!


Spis treści


Do strony głównej