Do strony głównej

Na podstawie http://bogistina.info/bibl/deti.shtml  tłumaczył Eliasz Marczuk


Borys Ganago

(opowiadania)

O Obrazie Bożym

Spis treści

  1. Moje kochane

  2. Najazd

  3. Duch słowa

  4. Ach-ach

  5. Pożegnanie z aniołami

  6. Mistrz

  7. Przemiany (bajka)

  8. Ja ciebie poznałem

  9. Sonia się zbudził

  10. W labiryncie

  11. Ślepe kocięta

  12. W dniu urodzin

  13. Mądra pszczółka

  14. Wezwanie

  15. Nieziemskie promienie

  16. Cudowny płomień

  17. Droga do świętości

  18. Przemienienie

 

MOJE KOCHANE

Na swój urlop Jekatierina z siedmioletnim synem Nikitą pojechała na daczę. Mąż jej zginął w Afganistanie i jedyne, co zostało kobiecie z dawnego szczęśliwego życia – to syn. O nowym zamążpójściu Jekatierina nie myślała i żałowała tylko jednego – że nie dał im Bóg choć jeszcze jednego dziecka.

Matka zostawiła syna z rzeczami w poczekalni, a sama poszła po bilety. Oczekując mamy, Nikita wyciągnął kanapkę i zaczął, jeść. Nagle do ławki podeszła maleńka trzy-cztero letnia dziewczynka. Była chudziutka i na jej przejrzystej prawie twarzyczce błyszczały wielkie oczy.

- Chłopak, daj mi kawałeczek chlebka – cichym głosikiem poprosiła dziewczynka – tak chce mi się jeść!

Nikita najpierw zmieszał się, a potem szybko wyciągnął drugą kanapkę i oddał dziewczynce.

Twarz kruszynki zalśniła:

- Pietia, Pietia! – zawołała kogoś. – Chodź tu szybciej!

Z odległej ławki wstał chłopczyk niewiele starszy od Nikity.

- Weź – dziewczynka podała mu kanapkę, odszczypnąwszy sobie niewielki kawałeczek.

- Jedz sama – powiedział Nikita, poruszony postępkiem dziewczynki – my mamy jeszcze. Weź, Pietia – i wyjął z torby jeszcze jedną kanapkę.

- A mama na ciebie nie nakrzyczy? – zapytał zaniepokojony chłopczyk.

- Nie, ona jest dobra.

Oni szybko się rozgadali. Pietia opowiedział, że, kiedy mama umarła, ojciec odwiózł ich do domu dziecka, a sam dokądś wyjechał. W domu dziecka siostrzyczkę Anię umieszczono w młodszej grupie, a jego – w średniej. Ania mocno płakała, że ich rozdzielono i prawie nic nie jadła. Wtedy Pietia zaproponował siostrzyczce ucieczkę z sierocińca. I to się udało. Tę noc spędzili w poczekalni, co robić dalej – nie wiedzą.

- Poczekajcie – powiedział Nikita – mama coś wymyśli.

I mama poznawszy historię Pieti i Ani, przezwyciężając wątpliwości, postanowiła wziąć dzieci z sobą na daczę.

„Pomieszkamy razem, Bóg da – wszystko się ułoży!” – pomyślała.

Chłopcy szybko się zaprzyjaźnili. Nikita wprowadził Pietię do grona swoich przyjaciół, nazywając go starszym bratem, a Anię – siostrą.

Ania nie uczestniczyła w zabawach dzieci. Dziewczynka tak przywiązała się do Jekatieriny, że nie chciała opuszczać jej ani na krok: w sadzie, w kuchni, na spacerach – one zawsze były razem. I wszędzie starała się pomóc swojej nowej mamusi. Jekatierinę porażało, ile dobroci i czułości kryje się w tym malutkim dziecku i już nie wyobrażała życia bez niej.

Pietia też jej się spodobał, choć odczuwała jego pewne zaniepokojenie. On, w odróżnieniu od Ani, nazywał ją ciocią Katią.

Raz oni wszyscy razem zbierali w ogrodzie truskawki. Nikita zrywał największe i jadł je z Pietią. Zauważyła to Ania. Szybko podbiegła do chłopców i Jekatierina usłyszała jej dźwięczny głosik:

- Dlaczego zjadacie największe truskawki? A mamie? To niesprawiedliwe!

- To nic, wszystkim starczy! – beztrosko odpowiedział Nikita.

- Zbierajcie do koszyka, smaczne trzeba jeść razem! – z wyrzutem zauważyła dziewczynka.

Nikita chciał protestować, ale Pietia powstrzymał go:

- Ania ma rację. Zbieraj do koszyka. Kiedy chłopcy przybiegali na obiad, Nikita krzyczał jeszcze od progu:

- Mamo! Szybciej daj nam jeść, dzieci czekają! – w odpowiedzi słyszeli głos Ani:

- Zaraz siądziemy do obiadu wszyscy razem. To niesprawiedliwie: mama szykowała-szykowała, a wy chcecie jeść sami.

I Nikita nie miał nic na swoją obronę.

Jeśli Jekatierina kładła się po obiedzie odpocząć, a chłopcy hałaśliwe wbiegali do domu, ich natychmiast spotykała Ania, mówiła szeptem:

- Ciszej, mama odpoczywa! – i cichutko wyprowadzała ich z pokoju.

„Jak niezauważalnie rozpieściłam Nikitę – myślała Jekatierina – i jak niezauważalnie ten dzieciak naprawia moje błędy!

Zbliżał się koniec lata. Pietia coraz częściej zamyślał się, co z nimi będzie. „Choćby samą Anię wzięła do siebie ciocia Katia. Ja już przecież duży, potrafię sobie poradzić, a ona…” – ze smutkiem myślał ośmioletni maluch. On pamiętał, jak w domu dziecka wypowiedziano o nich słowa „porzucone dzieci”. „Porzucone dzieci” – ta fraza często dźwięczała w jego głowie. „Ciocia Katia oczywiście dobra kobieta, ale po co my jej?”

O końcu lata myślała też Jekatierina. Trzeba jechać do miasta, iść do domu dziecka i załatwić dokumenty na dzieci. Potem urządzić Nikitę i Pietię do pierwszej klasy, dla Ani szukać nianię.

Chcąc wiedzieć, jak odniesie się Nikita do adopcji dzieci, pewnego razu poprosiła go do swego pokoju i krótko o wszystkim opowiedziała. Nikita był zachwycony. Ale w tym czasie do pokoju wszedł Pietia i usłyszał, że ciocia Katia pójdzie do sierocińca i będzie załatwiać dokumenty na oboje.

„Znaczy, nie weźmie nawet Ani! – z goryczą wyszeptał chłopczyk. – Trzeba uciekać!” – postanowił Pietia i wywołał Anię do sadu.

- Ania – wyszeptał poruszony brat – Ciocia Katia chce zwrócić nas do sierocińca. My dziś uciekniemy i wyjedziemy do innego miasta.

- Nie! Nie! – gorzko zapłakała dziewczynka. – Ja chcę być z mamą, ona przecież obiecała, że my z nią nigdy się nie rozstaniemy!

- Znaczy, przemyślała! – surowo powiedział Pietia. – Po co my jej potrzebni? Jesteśmy przecież dla niej obcy!

Przyzwyczajona słuchać we wszystkim brata Ania w końcu się zgodziła.

Jekatierina zauważyła, że podczas obiadu Pietia siedział smutny i słabo jadł. Ania miała czerwone oczy.

- Przypadkiem nie przegrzaliście się na słońcu, dzieci? – zapytała. – Zaraz po obiedzie kładźcie się odpoczywać.

Ona położyła się sama i jak zwykle Ania przytuliła się obok. Dziewczynka objęła ją i nagle zapłakała.

- Co ty, córeczko! Może, chłopcy ciebie skrzywdzili?

- Mamo, mamusiu! – przyciskając się do niej, mówiła Ania. – Ty mnie nikomu, nikomu nie oddasz?

- Nikomu, córeczko, uspokój się i śpij.

- A jeśli ja się zgubię, ty odszukasz mnie?

- Oczywiście miła.

„Co się jej stało? – zdziwiła się Jekatierina – widocznie dzieciak w żaden sposób nie może zapomnieć, że rodzona matka ją porzuciła”.

Jekatierina zdrzemnęła się. I nagle jakby ktoś głośno powiedział jej: „Zbudź się, bieda!” popatrzyła na stojące obok łóżko – Ani nie było, szybko zerwała się i pobiegła do pokoju chłopców – Pietia też znikł.

- Nikita! Nikita! – zakrzyczała. – Wstawaj! Dzieci uciekły!

- No co ty, mamo – przecierając oczy, próbował uspokoić ją syn – dlaczego mieliby uciekać? Oni gdzieś w sadzie.

Ale Jekatierina już nie słyszała. Pędziła po drodze do pociągu.

„Boże, Boże! – błagała. – Niech oni nie odjadą! Zostaw ich dla mnie!” W oddali zobaczyła dwie maleńkie sylwetki, zbliżające się do dworca. Jekatierina próbowała wołać dzieci, ale były zbyt daleko i wiatr odnosił jej krzyki.

- Ne zdążę! Za dwie minuty pociąg, a mi trzeba biec jeszcze siedem minut. Panie! Zostaw ich dla mnie! – ze łzami powtarzała. Niech ich coś zatrzyma!

I już przybliżając się do stacji Jekatierina usłyszała:

- Obywatele pasażerowie, pociąg spóźnia się o dziesięć minut.

- Chwała Bogu! Łzy polały się z jej oczu. Wybiegłszy na peron, rozejrzała się po tłumie i zobaczyła stojące z boku dzieci, przytulone do siebie.

- Ania! – krzyknęła głośno. – Córeczko! Pietia! Synku!

Ania obejrzała się, wyrwała swoją rączkę od Pieti i płacząc, rzuciła się ku niej.

Jekatierina chwyciła jej ręce, powtarzając:

- Córeczko ty moja, córeczko! Pietia niepewnie zbliżał się do nich. Jekatierina postawiła Anię na ziemię i objęła chłopczyka.

- Synku – przez łzy zapytała – co się stało? Dlaczego odeszliście?

- Przecież ty sama chciałaś załatwić papiery dla nas do sierocińca. Słyszałem! – ponuro odpowiedział chłopczyk.

- Głupiutki! – uśmiechnęła się Jekatierina. – Nic nie zrozumiałeś! Wy przecież teraz jesteście zameldowani w sierocińcu. Ja powinnam zalegalizować was jako swoje dzieci, żeby nikt nigdy nie mógł was mi odebrać!

- Tak, mamo! – pierwszy raz nazwał tak Jekatierinę Pietia. – Nikt i nigdy! – I objąwszy ją, nagle zapłakał.

- Nigdy-nigdy! – potwierdziła ona. – Jesteście przecież posłani mi przez Boga!

Szczęśliwa matka poprowadziła dzieci do domu. Na spotkanie im, zasapawszy się, biegł Nikita.

Spis treści

NAJAZD

Sierioża oburzony: Znowu zadali bzdurę. „Na figę mi ameba, jakieś jednokomórkowe stworzenie. Ja przecież nie jednokomórkowy! Ależ program mamy...”.

Siergiej odrzucił podręcznik, włączył „maga”. Ze słuchawki w niego wdarł się łomot, krzyki, zawołanie, a co najważniejsze – rytm, goły rytm, bijący po mózgu, po całej istocie, wstrząsający każdą komórkę. Rytm wybijał wszelką myśl o wszechświecie, o przeznaczeniu człowieka, o wieczności.

Tak, magnetofon rzeczywiście był magiem-czarodziejem, przekształcającym najwyższe stworzenie – człowieka, syna Bożego, dziedzica Królestwa Niebieskiego – w zombie, syna zatracenia.

Rytm odurzał podobnie jak narkotyk. Siergiej zasypiał i budził się ze słuchawkami. Nie ściągał ich podczas jedzenia, na ulicy, w transporcie. Symfonia świata – śpiew ptaków, dzwonienie dzwonów, głos Boga – sumienie, wołające do nieba, już nie docierało do jego uwagi.

Rytm, jak tatarsko-mongolski najazd, pustoszył wszystko dobre, co było strzeżone przez pokolenia i narodową pamięć.

- Na figę mi historia? – Sierioża odsunął podręcznik.

I rzeczywiście – po co wiedzieć o wrażych inwazjach, jeśli on całkowicie jest już zdobyty, wzięty do niewoli przez duchy ciemności, jeśli zdradził rodzime korzenie?! One mu nieciekawe! Jemu tylko by „poszaleć”, „złapać haja”, oddawszy się wibracjom rytmu. Bez rytmu życie stałoby się dla niego nudne, szare.

Może, nie na próżno chłopcy dali mu przezwisko Szary.

- Szary, daj papierosa, Szary, nalej piwka!..

On zwykle reagował i w jego młodej głowie nawet nie pojawiało się naturalne pytanie: Dlaczego go tak nazywają? Czyż dlatego, że Siergiej? Ale przecież jeśli chociaż na chwilę zastanowiłby się, to mógł, mógłby Sieriożeńka przypomnieć sobie o tym Siergiju, na którego cześć nazwano go przy urodzeniu. Kiedy jeszcze nie było „maga” i jeszcze nie oduczył się czytać, lubił Sierioża książkę o młodym człowieku, który odszedł do lasu od świeckiej krzątaniny. Z zamieraniem serca wyobrażał, jak do domku ascety dobijało się diabelstwo, jak strasząc, stukało kopytami, rechotało, zgrzytało zębami. Wszystko wytrzymał Siergij Radonieżski, tylko prosił o pomoc Pana Boga Jezusa Chrystusa.

I Pan Bóg jego ręką pobłogosławił wojsko rosyjskie na zwycięstwo nad tatarsko-mongolską hordą, nad siłą widzialną i niewidzialną.

Tak, mógłby Sierioża przypomnieć sobie o swoim świętym, mógłby... Ale czy to jest możliwe, kiedy po mózgu bije, bije, bije rytm?

- Jak myślicie – zapytała siwowłosa nauczycielka klasę – czym różni się zachowanie się ameby od zachowania się człowieka? Co o tym możesz powiedzieć ty, Sierioża?

Takiego postawienia pytania na lekcji biologii nikt się nie spodziewał. Klasa z zainteresowaniem obserwowała Szarego.

- Ameba – to jednokomórkowe zwierzę – błysnął swoją wiedzą Siergiej i zamilkł.

- Ja zapytałam o różnicę w zachowaniu się.

- Tak więc jednokomórkowe myśleć nie umieją, a człowiek...

- Ty uważasz, że umie? Masz rację, jeśli on nie zamienił siebie w jednokomórkowca, w członka stada.

Klasa zaszeptała. Nauczycielka otworzyła jakiś artykuł.

- Oto w „Republice”, rządowej – podkreśliła ona – gazecie, powiadamia się, jak na wojskowym cmentarzu, gdzie pogrzebani są żołnierze drugiej wojny światowej – i Niemcy, i nasi obrońcy – chłopcy, tacy, jak wy, urządzili zabawę. Oni zdecydowali wykonać rytuały czarnej magii na grobach. W stadzie zawsze jest lider, którego słuchają. Więc ten lider, naczytawszy się czarnoksięskich instrukcji, zebrał nastolatków wsi Pod-dubje i Tiszkowo Witebskiego okręgu do mrożącej krew rozrywki. Nikt z tej młodzieży nie wierzył ani w Boga, ani w biesy. Ale nocą w złowieszczej ciemności na cmentarzu, kiedy całe stado wykrzykuje zaklęcia, kreśli tajemnicze znaki, kiedy grzmi dzika muzyka – czyż to nie stan upojenia dla jednokomórkowców? Powiedz, Sierioża, poszedłbyś z nimi?

- Nie wiem – Siergiej wzruszył ramionami – nie, chyba.

- No a jak kumple? Przecież ciebie wyśmialiby, palcem pokazywaliby: „Aha, stchórzył! Stchórzył!” Kto z was wytrzyma przeciwko stadu? Ty mógłbyś? – zapytała nauczycielka jednego, potem drugiego. – A ty? A ty?

Klasa ucichła.

- Zastanawiacie się! Dobrze. Tym człowiek odróżnia się od ameby: on może myśleć, wybierać.

- Pani o cmentarzu niedopowiedziana. Jak się tam skończyło?

Źle się skończyło, kochani. Czyż można siłę nieczystą wzywać?! Ona i zjawiła się w postaci nieboszczyków. „Pierwszej nocy koszmar nie skończył się – pisze w gazecie. – Zjawy pojawiły się znów. One chodziły po ulicach i nawet psy oraz koty w przerażeniu uciekały i chowały się w najdalszych kątach. A u ludzi ze strachu zastygała krew w żyłach”.

Klasa zamarła oczekując finału.

- Potem, chwała Bogu, mieszkańcy poprosili kapłana ojca Antonija, któremu Bóg dał dar wypędzania biesów, odsłużyć moleben i panichidę za zabitych. Po czym wszystko ucichło. Myślcie, kto się nie oduczył.

Przyszedłszy do domu, Sierioża z przyzwyczajenia włączył odbiornik. Do pokoju wdarły się dzikie rytmy i ktoś radośnie ogłosił o otwarciu festiwalu „Najazd”. Wycie, zgrzyty, szum stały się nieznośne.

„Oto rzeczywiście najazd!” – po raz pierwszy pomyślał.

Spis treści

DUCH SŁOWA

Dobrze na daczy. Blisko las, jezioro. Powietrze – aż się chce oddychać. A jeszcze jagody, zieleń, owoce.

Wyjdziesz na balkon – dale nęcące się otwierają, myśli ku niebu się wznoszą, duch pokój zyskuje.

Dobrze tu dziadkowi się pracowało. Cisza, tylko dziecięce głosy-dzwoneczki i szczebiot ptaków. On jako redaktor pracował, wyczuwał duch słowa, czasem godzinami szukał wyjątkowego, niepowtarzalnego.

Raz dali mu przeczytać artykuł. Zapytali:

- Kto napisał?

- Studentka dziennikarstwa – odpowiadają.

- Ona pali?

- Jak domyśliliście się?

- Przecież od każdego jej słowa papierosem cuchnie.

Jakoś wyprosił wnuk klucz od daczy, uczcić z przyjaciółmi dzień swojego pojawienia się na świat Boży. Poradzili się dziadek z babcią i wiedząc, że rówieśnicy wnuka – dzieciaki niezłe, powierzyli mu daczę na wieczór.

Wrócili rano – żyrandol rozbity, tapczan popsuty, góra niedopałków, na stole – niezmyte naczynia, dookoła brud...

Przykro zrobiło się babci z dziadkiem: dwie dziesiątki lat pieniądze na daczę odkładali, a tu przez jeden wieczór takie... Ale najgorsze – we wszystkich pokojach zapach papierochów. Przesiąkła zapachem i odzież, i poduszki, i obicia. Spać nie można!

Zapach jadowity, wsiąkliwy. Nawet półki z książkami nim przesiąkły. A na nich zbiory świętych ojców czekały na serdeczny z nimi kontakt. Tylko zaczniesz ich słowa w siebie wchłaniać, oni modlą się za ciebie na niebie. Cud!

Okazało się, w młodej kompanii, przyjaźniącej się od dzieciństwa, pojawili się dwaj nowi – zawzięci palacze. Bez nikotyny już i żyć nie mogą. Oto i zamienili daczę w palarnię. Dużo przeleciało przeciągów, zanim ten bezbożny duch wywietrzał.

A oto stosunki z tymi świętokradcami nie wywietrzały. Zaczęli palacze do sąsiadów zaglądać. I tu wyjaśniło się, że ci nowi są nie tylko na wskroś przepaleni, ale jeszcze przesiąknięci złym słowem.

Raz kompania, przez nich już kierowana, zaczęła pod oknami szaszłyki przygotowywać. Dym z ogniska nie jest nieszczęściem. Jego po prostu z domu można wywietrzyć. A jak wywietrzyć z duszy zaniesione w nią brudne słowa?

Każde słowo – ziarno. Ono przecież korzenie puszcza, a potem i owoce wydaje.

Dziadek w tym czasie pracował nad artykułem o wielkich poetach, którzy uchwycili tajną siłę współbrzmienia, kiedy nagle do jego letniskowego gabinetu wdarł się potok rynsztokowych przekleństw.

Dziadek wyskoczył na balkon:

- Kto tu przeklinać zamyślił? Zaraz wodą was obleję!

Zamilkła kompania. Dziadek zszedł do nich, zajrzał w oczy. Wszyscy chłopcy letniskowi mili, a oto dwaj – Wikingowie.

- Po co ich zaprosiliście? – zapytał. – Jaki język, taki człowiek. Ciemne słowo mówi ten, kto ma duszę ciemną. Toż to zaraza straszniejsza niż AIDS, dlatego że AIDS czasowego życia pozbawia, a nieprzyzwoite przekleństwa – wiecznego. One każdą komórkę otaczającego świata trują i was.

- A wy – dziadek zwrócił się do przybyszów – nigdy nie słyszeliście ostrzeżenia Stwórcy: słowo, powiedziane przez was, będzie was sądzić! Znaczy, słowa na wieki są mówione. Przecież wy jednego zdania bez mata powiedzieć nie możecie. Cóż wy ze sobą zrobiliście?! Jak biesy cieszą się z waszego przeklinania! To przecież one was za język ciągają: „No jeszcze powiedz brzydkie słowo, jeszcze powiedz…”.

Język przez wieki powstawał. Za każdym słowem – twórcze olśnienie. Nigdzie na świecie nie ma takiego języka – i giętki, i miły, i obrazowy, i poetyczny, i mądry.

Język to przecież dusza narodu.

Dziadek poczuł, że zaraz mu źle się zrobi, że może upaść, ale jednak znalazł w sobie siły powiedzieć o najważniejszym.

- Słowo światło Boże niesie. Słowem Pana Boga świat został stworzony. Od dobrego słowa kwiaty rozkwitają, krowy dają więcej mleka, choroby są uzdrawiane. Przez słowo dojrzewa dusza, obraz Boży w nas się otwiera. A wy jaki obraz w sobie tworzycie?

Dziadek głęboko westchnął i poszedł położyć się, żeby nieszczęście się nie stało.

Młodzi minutę postali w zamyśleniu. Co zdołali usłyszeć?

Po półgodzinie szaszłyk był gotowy. Kompania oddaliła się. Ale śpiewy, krzyk, wrzaski jeszcze długo dźwięczały w nadchodzącej ciemności.

Spis treści

ACH! ACH!

Ludeczka była całkiem kruszynką, kiedy po raz pierwszy usłyszała:

- Ach, jaka miła dziewczynka!

Malutka nic jeszcze nie rozumiała, ale okrzyki zachwytu tak jej się spodobały, że chciała ich słuchać całe życie. I kiedy ktoś spokojnie na nią spojrzał, a zachwycał się wspaniałym kwiatem albo niepowtarzalnie pięknym zachodem słońca, było jej przykro: dlaczego nie zachwycają się nią?

Luda podchodziła do kwiatka, zrywała i deptała go nóżkami.

Mama tłumaczyła, że Ludeczka postąpiła źle i odprowadzała ją dalej. Dla Ludy wydawało się to niesprawiedliwe. Ją, którą kiedyś tak się zachwycano, nazywano niedobrą dziewczynką z powodu jakichś tam bratków czy chryzantem. Zaczęła je nienawidzić. Jeśli dorosłych nie było w pobliżu, dziewczynka w tajemnicy podchodziła do kwiatków, zrywała i rozdeptywała. Niech tylko ją podziwiają!

Kiedy na klombie nie zostało kwiatów, mama dała córce klapsów.

„No i dobrze, aby tylko nie było rywalek! Niech rośnie samo zielsko!”

Ale co zrobić z pięknym zachodem słońca, Luda nie wiedziała. Słoneczka nie rozdepczesz. Dlatego podczas spacerów, kiedy dorośli przyglądali się na malownicze brzegi, na cudowne jezioro czy wsłuchiwali się w trele słowika, Luda odgrywała swoje koncerty. Kaprysiła, płakała, jęczała, doprowadzając wszystkich do bólu głowy.

Podrastając, dziewczynka zaczęła żądać coraz nowych i nowych strojów. A skąd ich wziąć? Tata dawno poszedł do drugiej ślicznotki, młodszej. Oto mama i siedziała godzinami przy lustrze, zmarszczki ukrywała, żeby męża odzyskać.

Naśladując mamę i Luda zaczęła podmalowywać usteczka, oczka, policzki smarować farbami. W konkursach piękność rywalizowała – może zamorski książę zauważy. Kiedy przyjaciółki, błyskając nóżkami, wychodziły na scenę, Luda życzyła im pośliznąć się i nawet pacnąć. Aby tylko jej być pierwszą.

Jeśli ktokolwiek po przyjacielsku mówił: „Imię masz wspaniałe Ludmiła (ludziom miła). Więc bądź miłą dla ludzi nie tylko strojami, ale i pięknem duszy” – Luda opalała ich swoim niezadowolonymi spojrzeniami: „Jaka jeszcze dusza? Gdzie ona? Kto ją widział?”

Pojawił się w jej klasie nowy, ciekawy chłopak, wyjątkowy. Nawet imię rzadkie – Sierafim. Jego dziadek był leśniczym. Telewizji nie uznawał. Uczył wnuka przyrodę pojmować jako stworzenie Stwórcy, duszę chronić, dobroć ludziom nieść. On sąsiadkom, samotnym staruszkom, na zimę bezpłatnie drzewo przywoził, cicho szepcząc: „Na chwałę Bożą”.

I wnukowi mówił:

- Zastanów się, jakie imię nosisz: Sierafim – niosący światło. Czego od ciebie Bóg oczekuje?

Spodobał się nowy Ludeczce, i ona postarała się podbić go – cały czas siebie podmalowywała-upiększała.

Spojrzał zdziwiony Sierafim na sąsiadkę z ławki:

- Co z tobą, chora jesteś?

- A co?

- Usta masz czarne, jak u nieboszczki, a i pod oczami posiniało. Ona mu z góry:

- Ty co – z księżyca się zerwałeś? Ech, wiocha… Moda teraz taka…

- Mój dziadek zapytałby: „Co u dzikusów?” Wiesz, dziadka już nie ma, a mi się wydaje, on ze mną, i ja wiem, co powiedziałby w takiej sytuacji. On miał jasne myśli i często powtarzał: mędrzec widzi koniec. On widział sens i mnie tego nauczył.

- Twój dziadek przedpotopowy. A my ludzie współcześni – odcięła się Luda.

- Współcześni – to jacy? Ślepi? Ani Boga, ani duszy nie widzą? Tylko dla przyjemności żyją? U nas w niedzielnej szkole dziewczęta całkiem inne, żadna nie maluje się. Spojrzeć miło, a ty po co paznokcie na czarno pomalowałaś. Po co? Chłopców wabić? Przecież mądry chłopak od takiej malowanki zwieje. Pomyśli: skoro tak się maluje, znaczy, w duszy pustka. Myślisz, że szminką zwabisz? Kto ciebie taką wymalowaną za mąż weźmie? Potańczyć, wieczór spędzić – niech będzie. A na całe życie… Moda, moda… Do czego ona?

Ludeczka nie odpowiedziała, tylko pobłażliwie się skrzywiła.

Sierafim wzruszył ramionami i znów zapytał:

- Po co się malować? Ty i tak jesteś piękna. Ciebie przecież Bóg nie pozna, kiedy przed nim staniesz. Powie: „Ja takiej malowanki nie stworzyłem! Coś ty z sobą zrobiła? A co w twojej duszy?”

Wróciwszy do domu, Luda pośpieszyła do lusterka. Bojąc się, że nowy do innej się przesiądzie, starła szminkę. Starła – i sama zachwyciła się usteczkami, które Bóg jej dał.

Tylko do duszy swojej nie zajrzała. Nie nauczyła się jeszcze.

Spis treści

POŻEGNANIE Z ANIOŁAMI

Kiedyś, kiedy Oleńka była całkiem kruszynką, mama musiała pójść do sklepu. „A co, jeśli się zbudzi? Przestraszy się, zacznie płakać. W domu nikogo…”

Jak nikogo? Nad łóżeczkiem maleńkiej – ikona Przenajświętszej Bogarodzicy.

- Matko Boża, przypilnuj Oleńki, ja migiem!

Wraca, a Oleńka leży otworzywszy oczka, uśmiecha się.

- Jak ty tu, nie bałaś się sama? A Oleńka paluszkiem pokazuje na ikonę, jakby mówiąc:

- Jak sama? Ja z Matką Bożą.

Co tu było – zostało tajemnicą. Kiedy Oleńka zaczęła mówić, zauważał czasem tatuś, wchodząc pobłogosławić na noc maleńką, że ta coś mruczy, śmieje się.

- Z kim ty tu rozmawiasz?

Oleńka więc opowiedziała, że jacyś jaśni wujkowie na skrzydełkach przylatują, bawią się z nią.

Tata z mamą strzegli swoje wymodlone dziecko od wszelkich złych wpływów. A oto starszej Klaudii, niestety, nie uchronili. Jak nie tłumaczyli: „Nie miej kontaktu z nieczystym” – jak nie karali, ona rwała się do ekranu. Tylko przyjdzie ze szkoły – już grzmią strzały, wycie syren, do mieszkania wdziera się wszelkie diabelstwo. Ale szczególnie zachwycała się dziewczynka scenami miłosnymi, póki rodziców w domu nie było.

Oleńce oglądania programów dla dorosłych kategorycznie zabraniano, ale ona, kiedy Kława podziwiała niekończące się seriale, rzucała lalki i cichutko podkradała się podejrzeć. Wystarczyło jeden raz zobaczyć tę truciznę, jak aniołowie wieczorem już nie przylecieli.

Ola nawet nie zauważyła dnia, kiedy to się stało. Nowe koleżanki, szkoła pochłonęły ją. A jeszcze i telewizja! Ją by się oglądało i oglądało. Trzeba odrabiać lekcje, a tu znów serial miłosny. Ola dawno się pogubiła, kto kogo tam pokochał, kto kogo rzucił, ale i ją jak magnesem przyciągał ekran.

Jednak – lekcje! Mama przyjdzie – zapyta. Oto dziewczynka i poprosiła siostrzyczkę:

- Zawołaj mnie, kiedy zaczną się całować.

- Tobie jeszcze za wcześnie! – wychowawczym tonem wyrzekła Kława.

- Myślisz, wcześnie! Przecież ja już sto razy widziałam – odcięła pedagogiczny poryw siostry Ola.

- No więc skoro widziałaś, to po co patrzeć?

- Bo ciekawe!

- Co ty z tego rozumiesz? – lekceważąco uśmiechnęła się Kława.

Kiedyś i ona, lulając lalkę, wyobrażała siebie przyszłą mamą, czułe uczucia przepełniały ją. Ale teraz, naoglądawszy się ekranowych namiętności, Kława już prawie na jawie marzyła o czym innym. Wyobrażała, że jakiś zagadkowy przystojniak lada chwila obejmie ją... A tu mała:

- Zawołaj mnie, no zawołaj… Nie zawołasz, mamie i tacie powiem, że oglądasz telewizję, kiedy nie ma ich w domu!

To ultimatum zmusiło Kławę zastanowić się i na kolejne „No zawołaj, zawołaj!” starsza siostra łaskawie zgodziła się:

- Dobrze już, zawołam.

Tak rozstają się z aniołami…

Spis treści

MISTRZ

- Co za chłopiec! Cud! – Słyszał Sławik jeszcze w wózku. A i potem na każdym kroku:

- Cudowne dziecko! Po prostu cudowne dziecko! Nie darmo z dynastii Zwienigorodskich!

Prawda, czym dzwonili przodkowie, nie pamiętali ani dziadkowie, ani pradziadowie. A oto podzwonić chcieli wszyscy. Ale coś nie wychodziło. Więc i pokładali nadzieje w Sławiku, dlatego i imię takie dali.

On też miał pragnienie zadziwić sobą ludzkość. Tylko czym – nie wiedział. Czego tylko nie próbował, wszędzie w ogonie się wlókł.

Tak i upływały lata w niespełnionych marzeniach.

A tu wujek w gazecie wyczytał, że w pewnym europejskim kraju, dyktującym modę, organizuje się konkurs w… chrząkaniu.

- No dalej! – Inspirował siostrzeńca. – Idź na całość! Dostań się do Księgi Rekordów Guinnesa! Oto nauczyciel Juliusz Martin z jakiegoś miasta Biarritz został mistrzem Francji. W czym jesteś gorszy?!

Pomysł spodobał się Sławkowi. Wyjątkowo się postarał. Na czworakich biegał, żeby lepiej w oryginał się wczuć, co by nie było, a konkurs – międzynarodowy. Siebie nie żałował, przygotowując się do walk o pozycję lidera.

I tak się przyzwyczaił, że już na pytania w odpowiedzi tylko chrząkał. Wiadomo: kogo naśladujemy, tym się stajemy, tak i u niego gdzie-niegdzie zamiast włosów już szczecina rosła.

Wysiłek nie poszedł na darmo, Sławek pomyślnie przeszedł zawody eliminacyjne, dostał się do finału.

Tu prasa wtargnęła, zdjęcia, wywiady, filmy. Sławik zalśnił na ekranach, w Internecie... wreszcie jednak spełniło się!

Wuj mu telegram za telegramem:

- Walcz, drogi! Wszystkich przechrząkaj! Czekamy z orkiestrą dętą!

No i Sławik tak się postarał, że nadwyrężył się. Nie przewidział drobnostki – coś tam w środku trzasnęło. Stanął przed Bogiem. Pan Bóg pyta:

- Ja przecież ciebie na obraz Swój tworzyłem, miałem nadzieję, że ty podobny do Mnie będziesz. A ty co z sobą zrobiłeś?

Biedaczysko w odpowiedzi tylko chrząknął.

Spis treści

PRZEMIANY (Bajka)

Nawet Baba-Jaga kiedyś była maleńka i, jak wszystkie maluchy, sympatyczna. Jak ona została Jagą-Kościaną Nogą, nie wiemy. Jej dzieciństwo okryte jest tajemnicą. O tułaczkach jej duszy możemy się tylko domyślać.

Pewnego razu mała dziewczynka na skraju lasu nazbierała koszyk jagód. Wracając do domu, spotkała koleżankę. Ta, zobaczywszy świeże poziomki, zamrugała oczkami, pragnąc spróbować choćby jednej.

Przyszła Jaga w tym czasie była jeszcze dobra, jak wszystkie dzieci. Ale ktoś cicho jej podpowiedział:

- Nie dawaj! Nie trzeba na cudze oczu wytrzeszczać. Niech sama nazbiera.

Dziewczynka posłuchawszy tego szeptu, nagle przestała być dobrą i przycisnęła koszyk mocno-mocno do siebie.

Poskąpiła raz, drugi i zaczęli dokuczać jej skąpiradłem-dziwadłem.

Małej dziewczynce zrobiło się przykro. Nawet płakała. A znajomy głos znów szeptał:

- Oni sami są skąpiradłami. Widzisz jak zgodnie się bawią. Patrz, jakie miasto z piasku zbudowali. Tam i domki, i pałace, i twierdza. Wszystkim im wesoło, a ciebie nie biorą do wspólnej zabawy. Piasku szkoda? To nic, nie smuć się. Popatrz do domów się rozbiegli. Póki nikogo nie ma, idź, urządź im zabawę, rozdepcz wszystko swoimi nóżkami. Niech wiedzą, jak krzywdzić biedną dziewczynkę! Idź, idź.

I ona poszła. I deptała wszystko z jakąś złością.

Dzieci oczywiście domyśliły się, kto mógł rozdeptać ich dzieła i przezwały dziewczynkę wredotą.

Tu ona całkiem się obraziła. A przymilny głos znów podszeptywał:

- Oni wszyscy sami są wredni. Ty jesteś najwspanialsza, najmądrzejsza. Po prostu zazdroszczą tobie, ot i wszystko. No i co z tego, że ciebie nie lubią? Miłości wcale nie ma. Każdy tylko o sobie myśli. Człowiek człowiekowi wilkiem – nie na darmo powiedziane. Oto i gryzą jeden drugiego, jeśli nie zębami , to językiem. I ty nie bądź gorsza, żeby ciebie nie zjedli…

Może, takich myśli dziewczynka nasłuchała się od niewidzialnego doradcy, może, inaczej wszystko było – kto wie? Tylko zaczęła dziewczynka swój nos przed wszystkimi zadzierać. A ten nagle rosnąć zaczął nie z godziny na godzinę, a z minuty na minutę. Rósł-rósł i nagle zagiął się. Takim ciężkim nochalem się stał, nawet głowę do ziemi przechylał. Chodzić zrobiło się ciężko. A i do tego czasu ona jeszcze wyschła (wychudła) z powodu zawiści. Znów się rozłościła.

I znów ktoś jej do uszu gorszące słowa wkłada:

- Nie smuć się! Skoro ty zawsze nie Boga, a nas się słuchasz, my tobie taki środek przemieszczania się damy, że wszyscy aż pozazdroszczą!

I zjawiła się obok miotła.

- Siadaj i leć dokąd zamyślisz. Tylko tych, którzy mają krzyżyk i którzy modlą się, omijaj z daleka, żeby bieda ci się nie zdarzyła. Zapamiętałaś?

Trzeba powiedzieć, że z posłuszeństwem u niej zawsze były problemy. Jeszcze z dzieciństwa wszystko na przekór, wszystko po swojemu starała się zrobić. Powiedzą jej: nie chodź tą ścieżką, tam mokradła. Ona zaś obowiązkowo tą dróżką podrepcze. Tak w złą godzinę w bagno wpadła. Wciąga ją coraz głębiej i głębiej. W międzyczasie już się ściemnia. Krzyczy, a wokół – ani duszy. Tylko diabeł leśny i kikimora*, chichoczą, spoglądają, jak człowiek tonie, prosi ich o wyciągniecie z trzęsawiska.

- A po co ty nam? – pytają. – Ty przecież nikogo się nie słuchasz. Jaki z ciebie pożytek?

Obiecuje biedaczka, jeśli ją uratują, służyć im z całą pilnością.

- Dobrze – mówią – wyciągniemy. Tylko uważaj: jeśli słowa nie dotrzymasz, będzie ci jeszcze gorzej.

- Wszystko wypełnię, co rozkażecie.

- Więc pamiętaj naszą umowę! A rozkaz taki: na złość ludziom robić, gdzie tylko możliwe.

- O, to ja z przyjemnością! – obiecała.

Tak został zawarty jej sojusz z siłą nieczystą. Tak została ona Babą-Jagą na wieki.

Mówią i teraz niektórzy w Babę-Jagę się zamieniają. Zobacz, jak lubią osądzać i podpuszczać z zazdrości. Gdzie się tylko pojawią, tam od nich lodowatym chłodem wieje. Tylko zamiast miotły samoloty i „mercedesy” wykorzystują, żeby nie domyślić się, kim są naprawdę. A wygląd poprzez operacje plastyczne zmieniają. Spróbuj, rozpoznaj!

Zachowaj nas, Panie, od sideł wroga!

Pomóż zachować obraz Twój, a on - w miłości do Ciebie i do ludzi!

*Kikimora, sziszimora – w wierzeniach słowiańskich szkodliwy duch domowy.

Kikimora, uważana niekiedy za żonę domowika, (ducha opiekuńczego domu) przybierała postać maleńkiej kobiety, choć potrafiła także stać się niewidzialna. Była wroga wobec mężczyzn, po nocach budziła niemowlęta, plątała przędzę, czasami szkodziła także zwierzętom domowym, zwłaszcza zaś kurom. Sama jednak bardzo chętnie przędła i dziergała koronki, przy czym furkot jej wrzeciona uznawano za zły znak.

Spis treści

JA CIEBIE POZNAŁEM

„Gdzie ja jestem? Co ze mną?” – te myśli przeniknęły Wiktora, kiedy odzyskał świadomość. Chciał się podnieść, rozejrzeć się, ale na głowie był jakiś opatrunek, ręce i nogi związane rzemieniami.

„Jestem w niewoli?!” – z przerażeniem pomyślał Wiktor i z trudem zaczął przypominać. Oni jechali na zadanie, nagle – wystrzały. Zaczęła się walka. Pamięta wybuch. Potem wszystko pogrążyło się w ciemności.

Skrzypnęły drzwi. Ktoś podszedł do niego i młody głos powiedział:

- Ciągle jeszcze nieprzytomny. Szkoda kawalera. Wątpliwe czy nawet pan, Nikołaju Pietrowiczu, przywróci mu wzrok.

W odpowiedzi dał się słyszeć głos staruszka:

- Ech, dobrodzieju, śpiesz się, oj, śpiesz się! Nadzieja jest – operacja przeszła pomyślnie.

Wiktor, oszołomiony tym, co usłyszał, zastękał:

- Gdzie jestem? Dlaczego związany?

- Musieliśmy, przyjacielu – wyjaśnił głos staruszka – zrywałeś się dokądś biec i ciągle próbowałeś zerwać opatrunek z głowy. Zaraz ciebie rozwiążą. Mam nadzieję, będziesz zachowywać się spokojnie. Lena – zawołał kogoś – rozwiąż go i przynieś coś zjeść.

- Ja… oślepłem? – przez siłę wypowiedział to słowo Wiktor.

- Przywieziono ciebie do Moskwy, do najlepszego szpitala. Wszystko co można, już zrobione. Na razie odpoczywaj.

Oni wyszli. Jakaś kobieta zręcznie zdjęła z niego rzemienie i przyniosła obiad.

- Proszę jeść! Może pana pokarmić?

- Ja nic nie chcę! Zostawcie mnie! Wyjdźcie wszyscy! – trącił talerz, ten upadł na podłogę i rozbił się. – Wyjdźcie! Wyjdźcie! – już krzyczał.

Kobieta z krzykiem:

- Wala! Wala! Chodź szybciej! Chory znów awanturuje się! – wyleciała z pokoju.

Złość minęła. „Pewnie, znów zwiążą” pomyślał ponuro.

Dało się słyszeć lekkie kroki. Ktoś usiadł obok na krześle i czule powiedział:

- No, miły, uspokój się, nie można się złościć! – I delikatne palce zaczęły gładzić jego rękę. – Nikołaj Pietrowicz uważa, że powodzenie operacji w dużym stopniu zależy od ciebie. Najważniejsze, nie powinieneś popadać w przygnębienie, a poddać się woli Bożej. A Bóg pomoże ci wzrok odzyskać.

- A u pani co, takie stanowisko: Wala-waleriana? – niewesoło zażartował. Dziewczyna cichutko się zaśmiała:

- Ja Witeczku, tu już trzeci rok. Jestem studentką medyczką. Najpierw jako sanitariuszka pracowałam, teraz – pielęgniarka u samego Nikołaja Pietrowicza. Och, jak się bałam na początku w czasie operacji! Nikołaj Pietrowicz nawet chciał mnie zamienić. Teraz strach minął, cały czas się modlę, żeby Bóg pomógł. Oto i za ciebie, Witeczku, modliłam się, kiedy ciebie operowali, i będę codziennie się modlić, prosić Boga, żeby zwrócił ci wzrok.

- Myślisz, pomoże? – uśmiechnął się Wiktor.

- A jakże? – przekonująco powiedziała Wala. We wszystkim jest Opatrzność Boża. Bez niej nic nie może się dokonać. Ty też, Witeczku, módl się i Bóg tobie pomoże.

- Ale dzieciak z ciebie jeszcze, Waluniu – czule powiedział Wiktor – wierzysz w cuda. A życie jest okrutne i bezsensowne. Na moich oczach ginęli chłopcy, tacy sami, jak ja. Dlaczego? W czym tu była Opatrzność Boża? A i ja… Za co Bóg pozbawił mnie wzroku?

- My, Witeczku, nie zawsze możemy pojąć, dlaczego i jak postępuje Bóg – łagodnie powiedziała Wala. – to przed nami jest ukryte. A i rozpatrujemy wszystkie wydarzenia z perspektywy czasu. A życie jest wieczne, Witia. I od nas zależy jak przygotujemy się do tej wieczności.

I chociaż jej słowa wydawały się mu dziecinnie naiwne, nie sprzeczał się. Z nią było dobrze, spokojnie, i nie chciał, żeby go zostawiła.

Wala przychodziła do niego każdego wieczoru. Dużo rozmawiali, ona czytała rozdziały z Ewangelii, opowiadała o cerkwi i cerkiewnych sakramentach, uczyła modlić się.

Wiktor tak przyzwyczaił się do jej czułych słów i dotyków, że wkrótce nie mógł nawet wyobrazić życia bez niej… Pewnego razu powiedział jej, że wyobraża ją jako blondynkę o błękitnych oczach, wysoką i zgrabną. Wala zaśmiała się:

- Oto i rozczarujesz się, kiedy mnie zobaczysz! Zupełnie nie jestem taka.

Nadszedł dzień, kiedy z oczu Wiktora zdjęto opatrunek. On – widział! Po nowemu, ze wzruszeniem oglądał twarze ludzi, niebo i drzewa, widoczne z okna szpitala.

„Wala miała rację! – myślał Wiktor. – We wszystkim Boża Opatrzność. Straciłem wzrok i Bóg znów darował mi go, żebym innymi oczami popatrzył na świat”.

Z niecierpliwością oczekiwał na Walę, ale ona tego wieczoru nie przyszła.

Walę przytłaczały wątpliwości: spotykać się z Wiktorem czy nie? Jego wkrótce wypiszą ze szpitala i wyjedzie w swoje strony. Tak może i lepiej, żeby w jego pamięci pozostał ten obraz, który sobie wymyślił i polubił.

- Nie przeżywaj, Wleńka! – uspakajały koleżanki – uczynimy z ciebie piękność!

One posadziły ją na krzesło, nałożyły wokół oczu cieni, podrumieniły policzki, namalowały usta, przykleiły długie rzęsy, wspaniale napuszyły włosy. W końcu z okrzykiem: „Och i ślicznotka z ciebie, Walka!” – podprowadziły ją do lusterka.

Wala długo patrzyła i nie poznawała siebie. Ta dziewczyna była piękna, ale to była nie ona – nic nie zostało z jej prostodusznej osoby. I nawet wiekiem wydawała się dużo starsza.

Podszedłszy do umywalki, nie zwracając uwagi na protesty zmartwionych koleżanek, Wala zdecydowanie zmyła cudze piękno, a wieczorem poszła do Wiktora.

On leżał na pościeli i z niepokojem czekał na Walę…

Otworzyły się drzwi. Na progu stała piękna niewysoka dziewczyna, z ciemnymi włosami i wielkimi szarymi oczami. Uśmiechała się.

„Co za dziewczyna? Dlaczego się uśmiecha?” – zakłopotał się Wiktor. I tu usłyszał znajomy czuły głos:

- No więc, Witeczku, wszystkie twoje strachy za tobą. Niedługo ciebie wypiszą.

I w tym momencie narysowany przez niego obraz dziewczyny znikł. Właśnie taka, tylko taka powinna być jego Wala.

- Droga, ukochana! – wykrzyknął. – Chodźże tu! Ja od razu ciebie poznałem!

Spis treści

SONIA SIĘ ZBUDZIŁ

- Dość! – mama wyłączyła telewizor i wychodząc, poradziła dla syna:

- Lepiej już w okno byś popatrzył. Nic, oprócz bajek, nie widzisz.

Małego przezwali Sonią za to, że spał w biegu. Nie, nie, oczy miał otwarte, ale nie umiał nimi patrzeć.

Ani ptaszki, przefruwające z gałązki na gałązkę, ani przepływające obłoki, ani śpieszący ludzie – nic go nie interesowało.

Aby tylko patrzeć na ekran! W tym momencie, kiedy ten się zapalał, budził się i Sonia, i nikt mu nie był wtedy potrzebny. Przeciwnie, wszyscy nawet przeszkadzali.

Skoro nie pozwalają oglądać bajek, plunął na wszystko, co było za oknem, od razu na cały świat.

Ślina rozpłynęła się po szybie. Sonia rozmazał ją rękawem. Ale i to zabawiło go niedługo. Obrócił się w stronę siostrzyczki. Ta z entuzjazmem coś rysowała.

Chłopcu zrobiło się przykro, że jej ciekawie żyć i podzielił się z nią swoim zamiarem:

- Zaraz na ciebie plunę.

Siostrzyczka spokojnie ostrzegła:

- A ja ciebie ugryzę!

Sonia nie chciał być ugryziony i zrezygnował ze swego pomysłu.

Braciszek podszedł do siostrzyczki i popatrzył, co ona maluje.

A tam czego tylko nie było – i jakieś pradawne dinozaury, i ludzie, krzeszący ogień, i zabawne owieczki.

Sonia sam zapragnął wziąć kredki. Rozmyślając, co mógłby narysować, spojrzał w okno.

Na gałązce bujał się czerwonobrzuszek-gil. Mały po raz pierwszy zobaczył, jakiż on piękny, ten ptaszek. Sonia podszedł do okna i zaczął go oglądać. Na gałęziach dokazywało całe stadko gili. Wszystkie one o czymś szczebiotały, wszystkim było radośnie.

- O czym szczebioczą ptaszki? – po raz pierwszy zamyślił się człowieczek.

Wytarł z szyby ślinę, żeby lepiej widzieć życie.

W tym czasie siostrzyczka zaczęła głośno czytać:

Nocowała chmurka złota
Na piersi urwiska-olbrzyma...

Sonia spojrzał w niebo. Tam kłębiły się biało-różowe obłoki, podobne to do niedźwiedzia, to do odpływającej góry.

A dziewczynka kontynuowała o złotej chmurce:

Rano w drogę pomknęła wcześnie,
Po lazurze wesoło się bawiąc...

Chłopca zainteresowało: dokąd płyną obłoki?

Nagle odkrył, że dookoła dużo zadziwiających tajemnic. Nawet siostrzyczka wydała się mu zagadką.

O czym ona teraz myśli, przebiegając oczyma jakieś wiersze i coś potem rysując ołówkiem?

- Poczytaj dla mnie… Poczytaj!..

Budząca się dusza pociągnęła się ku tajemnicom świata.

Dziewczynka, zobaczywszy u braciszka płonące zainteresowanie, rysując urwisko, wyszeptała:

Ale został wilgotny ślad w zmarszczce starego urwiska.
Samotne ono stoi, zamyśliwszy się głęboko
I cichutko płacze ono w pustyni.

Soni zrobiło się żal pozostawionego urwiska, żal też siebie. Wydało mu się, że wszyscy o nim zapomnieli, i nikomu nie jest potrzebny.

Cichutko pojękując chłopak poszedł do kuchni i przytulił się do mamy.

I mama go objęła.

Spis treści

W LABIRYNCIE

- Ach ty, Kola-Mikołaj! Siedź ty w domu i nie hulaj! – mawiała sąsiadka Akulina, kiwając zgarbionym palcem.

A co ma robić maluch w domu, jeśli dom – tylko dach i ściany, a w nim – nikogo. Ojciec gdzieś się błąka. Matka całe dnie w pracy. Wraca prawie po ciemku, a i to nie sama. Swoją miłość dziś – jednemu, jutro – drugiemu. Rano nagotuje kaszy – i tyle ją widzisz. A Kola sam, ciągle sam, nikomu niepotrzebny.

I tak mijało dzieciństwo bez ojca. Dzieciństwo bezpańskie.

Babcia Akulina targowała pestkami na placu. Zamiast nogi miała przyczepiany kawałek drewna. Jej też całymi dniami do wieczora znaleźć nie było można. Kiedy smażyła pestki, częstowała Kolę i modlitw uczyła. Głaskała po głowie, pocieszała:

- Nie smuć się, Koleńka. Wszyscy mamy ojca. On na niebie. Tylko na razie Go nie widzimy. Wezwij – On pomoże. Jesteś przecież synem Bożym.

Ale Kola chciał takiego tatę, żeby usiąść mu na kolana, żeby mama była w domu, ale nie z pijanymi cudzymi wujkami, chciał braci…

Kola ciągle kogoś szukał. Zabłąka się dokądś, a jak wrócić – nie wie. Dobrze, jeśli jeszcze w przedmieściu się zgubi. Znajdą – zaprowadzą. Jakby nie było - dom rodzinny. Jest gdzie przed przeciwnościami losu się ukryć.

Ale mieszkali oni obok dworca, gdzie pociągi towarowe na chwilę się zatrzymają – i w drogę. Kola lubił patrzeć, jak one w dali znikają. Podrósł, zaczął na perony, do wagonów się wybierać. Wywiozą do odległych krain, a jak wrócić? Nawet adresu nie znał.

Przyjęła go do swojej kompanii szajka złodziei-włamywaczy. Potrzebowali akurat dzieciaka, żeby do niezamkniętych lufcików właził.

Miejsca ich zbiórek nazywały się „maliną”, cwaniaczki – „bracią”, starszego tytułowali Oraczem. Był srogi: po pijanemu mógł nawet zabić. A pili – wszyscy. I grabili, żeby pić i kobiet spraszać, w karty rżnęli, piosenki złodziejskie gardłowali. Czasami w restauracjach szpanowali. Oto i cała romantyczność „maliny”. A zasady tam surowe: zdrajcy – śmierć. Dosięgną wszędzie.

W „malinie” właśnie przemknęła młodość z różnymi pseudonimami, z fałszywymi dokumentami, bez rodziny, bez pokolenia. Kradł, pił, nierządem się zajmował. Może i dzieci miał, ale czy w zwałowisku dojdziesz, które czyje. Tak i rodziły się bezpańskie Kole.

Oczywiście i więzień spróbował. Odsiedzi wyrok, łyknie swobody, a brać znów: „Robota jest. Jutro…” – i wyznaczali czas i miejsce spotkania. Spróbuj, nie przyjdź!

Przeddzień zwykle źle się spało. Oto i ta noc była niespokojna. Nie zrozumiał – czy to we śnie, czy to na jawie zjawił się przed nim Nikołaj-Cudotwórca.

- Nigdzie nie idź! Przepadniesz! I palcem pogroził.

Miotał się rano – iść, nie iść? W pamięci pojawiły się słowa Akuliny: „Ach ty, Kola-Kola-Mikołaj! Siedź w domu-w domu, nie hulaj!”

Zanim zdecydował się, brać przyszła, do drzwi łomoczą.

- Ty co?!

- Ja nie pójdę.

- Otwórz!

- Nie pójdę!

- No, uważaj! Pożałujesz!

Mikołaj dobrze wiedział, co znaczy – „pożałujesz”. Ale pożałował nie on, pożałowali oni: nakryła ich na gorącym uczynku milicja. Brać zdecydowała – on ich wydał.

Kola nie wiedział, gdzie się ukryć. Oni przecież wszędzie znajdą. Ratując się, trafił do monasteru. A tam zamyślił do pieczar zejść. O nich wszelkich cudów nasłuchał się od babki-sąsiadki. Stróż zapytał:

- Błogosławieństwo jest? Nie mrugnąwszy okiem skłamał:

- Jest, jest.

Odłączył się od grupy pielgrzymów, pokładał nadzieje w sobie. Wskazówki na cyferblacie późną godzinę pokazywały, choć w pieczarach, wydawało się, czas zamarł. Ludzie jakoś niepostrzeżenie rozproszyli się.

I tu zrozumiał – zabłądził w labiryncie katakumb. Świeca szybko dopaliła się. nastała ciemność nieprzenikniona. Woła – w odpowiedzi tylko echo wielokrotne się rozlega.

Okazać się bez wesolutkiej kompanii, bez odurzających butelek i muzyki w martwej ciszy, sam na sam z samym sobą, było dla niego wstrząsem. Całe życie przemknęło jak na ekranie, wydało się mu mysią krzątaniną.

„A co będzie, jeśli nikt tu nie przyjdzie? Czyż mam przebywać w ciemności do spotkania z Tym, Który zapyta: na co ty straciłeś swoje dni?”

Natknąwszy się na jakiś nagrobek, postanowił wykorzystać go jako kanapę.

W pieczarze dały się słyszeć szmery, czyjeś kroki… A potem… co było potem, on nikomu nie opowiadał. Ledwie zaczynał, trzęsło go i zalewał się łzami i modlił się.

Jakżeż rzucił się do mnichów, którzy weszli ze świecami, kiedy przyszli rano na modlitwę!..

Boży ludzie zaproponowali, aby pomieszkał u nich w monasterze, aby doszedł do siebie, odnalazł się.

Pomieszkał kilka tygodni. Pokajał się za grzechy, które uczynił. Przyjął Eucharystię. Jasno na duszy się zrobiło. Zapytał: czy można jeszcze u nich zostać? Pozwolili. Został.

Stopniowo piękno cerkiewnych służb przeniknęło do duszy. Otwierał się nowy sens życia, inny świat. I pociągnął się sercem do Ojca Niebieskiego. Po pół roku wstąpił do grona braci pustelni. Boży dom – monaster – stał się jego domem, a on sam po dziesięciu latach – nawet kapłanem.

Teraz i rano i wieczorem modli się za swoją brać, żeby święty Nikołaj i im palcem pogroził, żeby i oni zostali braćmi.

Spis treści

ŚLEPE KOCIĘTA

W przedszkolu zawsze wesoło obchodzono urodziny. I nagle w przeddzieńJak sześć lat zoaka Korzina?

- No Zina Michajłowna, wychowawczyni nasza.

- A dlaczego wy ją tak przezwaliście?

- Ona ciągle z torbami i korzinami (koszykami) chodzi, a jeszcze nowej nie pozwoliła przynosić do grupy Barbie. Mówi, napatrzycie się, same takie bezwstydne się zrobicie. Zostawiaj w domu, a lepiej – rzuć do korziny (kosza). Nowa i przezwała ją potem Korziną. Wiec cóż? Wszystkim słodki poczęstunek na urodziny był, a mi… Może, jutro do przedszkola nie iść? Boleśnie stuknie?

Mama serdecznie się roześmiała:

- Ani ciut. Tylko wesoło. I słodki poczęstunek obowiązkowo będzie.

Córka migiem znalazła się w matczynych objęciach.

- Widzisz, zegarek czas odstukuje: bom-bom-bom… Ogłasza: oto Ksiusza jeszcze na jedną godzinkę wydoroślała. Bom-bom-bom… Jeszcze o roczek… Bom-bom… A czy zmądrzałaś? Co dobrego zdążyłaś zrobić?

Ksienija w zamyśleniu pokręciła głową.

- Nic? Jakże tak? A złego? – Ksiusza wzruszyła ramionami.

- A kto wychowawczynię tylko co Korziną nazwał? Aj-jaj-jaj!

Dziewczynka schowała swoją twarz na matczynej piersi.

- A Zinaida Michajłowna troje dzieci wychowuje. I wszystkie przybrane. Siostra jej zmarła, trzy sierotki zostawiła. Zinaida Michajłowna wszystkie adoptowała. Jakże jej toreb nie ciągać, jeśli w domu cały tłum oczekuje: co nam przyniosłaś, mamusiu?

Ona został im mamą. Najlepsze lata im oddała. One tylko-tylko do szkoły poszły. Ona sama musi je hodować i hodować, póki nie obrosną w piórka… Sama już nie młodziutka. A i zdrowia nie za dużo. Oto i sapie z torbami…

„Korzina, Korzina!” Imię Zinaida oznacza boska. A wy… Ślepe kocięta. Nic nie widzicie. Nie pozwoliła Barbie przynosić. I mądrze postąpiła.

Pamiętam, starsza siostrzyczka mi ze szmatek zmajstrowała lalkę. I ja ją najbardziej ze wszystkich zabawek lubiłam. I sukienki jej szyłam, i spódniczki długie, i leczyłam, i kołysankami do snu lulałam. Kiedy ty się urodziłaś, ja już wszystko dla małego robić umiałam. Przez zabawę do macierzyństwa się szykowałam. A wy teraz nawet w córki-matki nie bawicie się. Wam Barbie – malowana ślicznotka się podoba. Tylko do czego z nią się dobawicie? Podobne pannice i mamami zostać nie mogą. To lekarze mówią. A co za życie bez dzieci? A i z krajem, z ojczyzną naszą co będzie, jeśli maluchy, jak ty, na świat boży przestaną się pojawiać? Tylko roboty się rozmnożą. Pomyśl!

- A czemu powiedziałaś „sama hodować”? Czy trzy sierotki nie mają taty? Gdzie on? – dopytywała się Ksiusza. – Dlaczego nie z nimi?

- Odleciał za ocean z jakąś Barbie. Są motylki-jednodniówki. One by tylko przefruwały z kwiatka na kwiatek, w pogoni za przyjemnościami. A o swojej wiecznej duszy, o obrazie Bożym w sobie nie myślą. Dlatego właśnie jednodniówki.

- A co to jest obraz Boży?

- Kiedy my kochamy, Bóg w nas jaśnieje. To właśnie jest obraz Boży. A ich tatuś-motylek wszystkich zdradził – i dzieci, i żonę, i ojczyznę. I obraz Boży zdradził.

W tym momencie zegar dźwięcznie wybił: bom-bom-bom! Mama westchnęła:

- Co tak zwany tatuś powie, kiedy jego ostatnia godzina wybije?

- Więc uderzy – to bolesne? – znów zaniepokoiła się córka.

- Zależy dla kogo – uśmiechnęła się mama. – Jeśli radowałaś innych i ciebie radość oczekuje.

- Mamo, dawaj jutro cokolwiek podarujemy Korzinie!

- Dawaj! Tylko nie Korzinie, a… – mama badawczo popatrzyła na Ksiuszę.

- …a Zinaidzie Michajłownie – domyśliła się córka.

Spis treści

W DNIU URODZIN

Ledwie zbudziwszy się, Nastieńka biegła do lustra. Ach, jakie brewki! Oczka-chaberki! A nosek!..

Babcia niepokoiła się: tak i oślepnąć można, zachwycając się sobą.

Ale babcia dla wnuczki – dinozaur, wymierająca epoka. Jaka poezja, pokrewieństwo dusz?! Obecnie w modzie dyskoteki, imprezy, konkursy piękności.

Tatiana Łarina, turgieniewska Liza – kim są? Ha!

Dziewictwo – co to jest? Nie bądź śmieszna! Już edukacja seksualna od pierwszych klas. Ależ i przedpotopowa jesteś, babciu!..

A babcia super inżynier video. Z kalejdoskopu epok, losów, osobowości takie zmontuje, że nawet skamieniałe serca drgną.

Widząc jak słowa przelatują mimo, babula zmontowała filmik na okazję pełnoletniości ukochanej. I postanowiła sama obejrzeć, póki goście u wnuczki, bo ta dziś nieprzewidywalna, oczkując telegramu albo telefonu od matki. Telefon nie milkł, ale ciągle połączenie nie to…

Znaczy i w tym dniu mama nie przypomniała o niej!

Biedna wnuczka… Babcia i nie zauważyła, jak Nastieńka zaszła do niej. A zaczynał się film z antycznego mitu o Narcyzie. Przepowiedziana została mu śmierć z powodu samolubstwa. On nawet mieszkał w lesie, żeby nie zobaczyć swego ślicznego oblicza.

Jednak przepowiednia się spełniła. Pewnego razu, zaspokoiwszy pragnienie w leśnym jeziorze, Narcyz zachwycił się swoim odbiciem.

Dni i noce, zapomniawszy o spaniu i jedzeniu, nie mógł oderwać się od cudownego widoku. Tak i zaskoczyła go śmierć, ale już nie wspaniałego, a wynędzniałego i kościstego, ale ubóstwiającego siebie.

I nagle na ekranie zamiast tafli jeziora pojawiło się lustro, a w nim – znajoma twarz, twarz matki, upiększającej siebie szminkami, a na kolanach – mała dziewczynka, która przypadła do matczynej piersi. Potem w lustrze odzwierciedliła się sama Nastieńka już panienka i też z farbami i tuszem.

„Czyż i ja – Narcyz?”

Próbowali wejść do pokoju, ale Nastia odprawiła wszystkich. Zachciała w ten dzień poznać siebie.

To był szczególny film, w którym kadry rodzinnej kroniki przeplatały się z kalejdoskopem migawek całego pokolenia, oślepionego pogonią za przyjemnościami, rozkoszami. Tłumy samolubów po rock-koncertach i orgiach dyskotek niszczyły wszystko na drodze do swojej przyszłości.

A nad nimi – rogaty dyrygent, zalewając się chichotem, zaprasza do siebie.

Rozwidlenia dróg. Jedna – do cerkwi, dokąd prowadzała ją jako dziecko babcia, druga – do przepaści. A przepaścią były Wyspy Kanaryjskie, dokąd odfrunęła jej mama z jakimś pięknisiem biznesmenem, zapomniawszy o córce…

Nastia, zaszlochawszy, przypadła do babcinej piersi, jak kiedyś do matczynej.

Oczy obmywały się łzami przejrzenia.

A w sąsiednim pokoju pili za drogą jubilatkę, nie zauważając, że jej nie ma wśród nich.

Ona była już z Bogiem.

Spis treści

MĄDRA PSZCZÓŁKA (opowiadanie)

Były chłody i kwiaty nie śpieszyły rozpuszczać swoich pulchnych pąków.

Pszczółka musiała długo latać, żeby zebrać chociaż troszkę nektaru. Biedactwo mocno męczyło się w poszukiwaniach drogocennych kropelek.

Ona często widziała, jak muchy stadami brzęczą nad na kupami śmieci. Im i latać daleko nie trzeba. Wszelkiej nieczystości jest wszędzie pełno-pełniutko.

A jeszcze zauważyła pszczoła ogłoszenie uczonego-przeuczonego profesora, przemieniającego wszystkie chętne pszczoły w muchy, żeby one nie męczyły siebie wyczynami, a żyły ku swojej przyjemności.

Zmęczona pszczółka zastanowiła się, czy nie zwrócić się do tego profesora?

Rozmyślając przeleciał nad śmietnikiem, gdzie ucztowała chmara much przy huku swego dyskotekowego brzęczenia, ale zapach zgnilizny przemówił jej do rozumu.

- Nie! – postanowiła pszczółka. – Ja lepiej będę tracić siły ze zmęczenia, ale wdychać boski aromat, i nieść w świat nie zarazę zepsucia, a leczniczy miód. Tak zamyślił mnie Stwórca światów. Zostanę Mu wierną.

Bóg widząc mądry wybór pszczoły, posłał fale ciepła, fale miłości – i rozkwitły przepiękne pąki.

I pszczółka, radując się, latała od kwiatka do kwiatka, słuchając treli słowika i szczebiotu ptaków.

Spis treści

WEZWANIE

Pewnego razu rozbójnik, napotkawszy swego byłego nauczyciela, rzucił się do ucieczki. Nauczyciel – za nim. Ale szacowny wiek szybko dał znać o sobie, nauczyciel szybko stracił siły, zatrzymał się i słowem dopędził uciekiniera:

- Wróć!

I słowo dotarło do serca złoczyńcy i poruszyło je.

„Jak ja mogę uciekać od swego nauczyciela? To przecież ukochany uczeń Chrystusa apostoł Jan! Uciekać od niego – uciekać od Samego Chrystusa. Dokąd mam uciekać od Boga?”

I rozbójnik wrócił, przynosząc najwyższy dar, najwyższą ofiarę – swego skruszonego, poskromionego ducha.

Takich właśnie przyjmie Bóg.

Wezwanie świętego przemieniło go.

Nawet w rozbójniku apostoł widział obraz Boży.

Pan woła każdego z nas.

Dokąd my od niego uciekamy?

Spis treści

NIEZIEMSKIE PROMIENIE

Nagle dziesiątki, być może, setki maleńkich kropelek rosy zapłonęło, mieniąc się różnymi barwami. I każda kropelka – jak słoneczko.

Wydawało by się, zwykła rosa, ale oto zaiskrzyło się coś nieziemskiego, przebłysk innych światów.

Prawda, wkrótce wszystko pogasło, kropelki rosy wyparowały, wszystko stało się codzienne i zwykłe Te brylantowe błyski obudziły w duszy jasne myśli. Gleb przypomniał sobie, że on już widział te nieziemskie promienie.

W maleńkiej wiejskiej cerkwi przygotowywali się do sakramentu spowiedzi. Do młodego kapłana stało dość dużo parafian. A z boku stał jakiś stół. Przy nim oczekiwało tylko czworo. Glebowi podpowiedzieli, że starzec będzie spowiadać tu, i kiedy maleńki staruszek podszedł do stołu, Gleb, uważając, że jego kolej nadejdzie jeszcze nieszybko, skierował się do ikony Zbawiciela poprosić o pomoc. Grzech, przebywający jeszcze w nim, męczył go. Całą noc w pociągu, przewracając się na twardej półce, on nie mógł zamknąć oczu.

Jak powiedzieć o swoim obrzydliwym postępku? Wstyd. Ciężko.

Ale powiedzieć nadeszła pora.

Zobaczywszy przy wejściu do cerkwi starca, groźnie postukującego laską, Gleb i całkiem się wystraszył. Batiuszka ten, mówią, zaprawdę święty. Osiemnaście lat więzień i obozów zniósł, a Boga nie zdradził.

„Ty zaś – myślał Gleb – zdradzasz swego Zbawiciela każdej godziny, z zwłaszcza wtedy… ale jak powiedzieć? Obok stoją duchowe dzieci ojca Grigorija. Mówić trzeba będzie przy nich. Przecież ja pod ziemię się zapadnę! Co robić? Panie, pomóż!”

I tu Gleb poczuł, jak czyjaś dłoń legła na jego ramieniu, obrócił się.

- Batiuszka was prosi.

Gleb podszedł do stołu. Ojciec Grigorij słabą ręką skłonił głowy wszystkich swoich dzieci i głowę Gleba, nakrył je epitrachelionem i ledwie słyszalnym głosem wypowiedział:

- Ja, niegodny kapłan Grigorij, władzą, daną mi od Boga, wybaczam i rozwiązuję wszystkie twoje grzechy, wolne i mimowolne…

Gleb był porażony. Jak? Już modlitwa rozgrzeszająca? Już grzechy zdjęte? A jak moje pokajanne słowa?

On w zdumieniu podniósł oczy i jego spojrzenie spotkało dwa boskie promyki, płynące z oczu starca. W nich było tyle miłości, że wszystkie pytania i męki odpadły.

Gleb zrozumiał, że zostało mu przebaczone, że jest kochany, że może zacząć życie od nowa.

Oczami przenikliwego starca przed chwilą patrzył na niego Sam Bóg.

Spis treści

CUDOWNY PŁOMIEŃ

Barbarzyńcy oblegli miasto. Strażnicy, chroniący ścian twierdzy, nocą zauważyli dziwny pożar, płonący w odległości około trzech wiorst.

Pomyśleli, że to pali się pustelnia starca. Około siedemdziesięciu lat żył w niej pustelnik, przebywając w modlitwie i miłości. I oto... To przecież prawdziwe barbarzyństwo, wydać ogniowi jego schronienie!

Ledwie zaświtało, żołnierze rzucili się na pomoc świętemu.

Ale jakież było ich zdziwienie, kiedy znaleźli i starca, i jego domek całkiem nietkniętymi. Żadnych śladów pożaru. To było dziwne.

Następnej nocy strażnicy znów zobaczyli ogień, buchający ze wszystkich okien celi. I następnej, i następnej…

Wielu mieszkańców miasta właziło nocami na mury, żeby podziwiać boski modlitewny płomień świętego ascety.

Widząc ten cud, jeden z żołnierzy został mnichem, żeby i swoją modlitwą rozpraszać ciemność.

Spis treści

DROGA DO ŚWIĘTOŚCI

Jak niepojęte są drogi Pańskie!

Czy mógł kiedykolwiek pomyśleć turecki generał, pasza, dowodzący tureckimi wojskami podczas wojny Turków z Ruskimi, co oczekuje go samego? Turcy okrutnie męczyli ruskich jeńców. To były masowe tortury za wiarę w Chrystusa. Za zdradę Zbawiciela i przyjęcie muzułmanizmu jeńcom obiecano rajską błogość na niebie i na ziemi.

Ale prawosławni woleli śmierć niż wyrzeczenie się Boga.

Pasza była porażony nie tylko niezłomnością, ale i radością, z którą umierali chrześcijańscy męczennicy. On zaczął rozpytywać o ich wiarę i... wkrótce sam, oddaliwszy się do Persji, potajemnie się ochrzcił.

Dowiedziawszy się o tym, Turcy schwytali swego generała, wycieli na jego piersi i plecach krzyże, połamali kości i, uważając za martwego, rzucili na pożarcie psom.

Według Opatrzności Bożej, kiedy pasza odzyskał przytomność, obok przejeżdżali ruscy kupcy. Oni zabrali męczennika. Pasza wyjaśnił im, że napadli go rozbójnicy. Kupcy wywieźli go na Kaukaz i powierzyli pod opiekę pewnej kobiecie.

Kiedy zaś chory wydobrzał, w nim nie można było rozpoznać dawnego władczego generała. Był to już zgarbiony staruszek, poruszający się z pomocą laski.

Ale dusza jego bogata była w duchowe skarby.

Pielgrzymując, on trafił do Optyńskiej Pustelni, którą polubił. Tu po raz pierwszy się wyspowiadał, przyjął święte Dary Chrystusowe.

Pomieszkawszy w Świętym monasterze i sam przyjął anielską godność, zostając schimnichem (mnichem najwyższego stopnia) Nikołajem.

Pewnego razu, spacerując z wielkim optyńskim starcem Warsonofijem, zapytał:

- Słyszysz, batiuszka, anielską muzykę? To wielkie szczęście ją słyszeć.

Wspominając o tym, starec, sam czasami promieniejący boskim światłem, przyznał:

- Ja nic nie słyszałem i on szczerze dziwił się z mojej głuchoty. Rzeczywiście, ten prosty mnich był wznoszony na niebo jeszcze podczas życia ziemskiego. Widział rajskie przybytki i słyszał niebiańską muzykę. To była jego nagroda za męki.

Dopiero po jego śmierci bracia zobaczyli, jak pokaleczone było jego ciało. To rzeczywiście był święty.

Spis treści

PRZEMIENIENIE

Być może uważano go, że jest nie z tego świata, dziwakiem. Mieszkając na końcu wsi, przy drodze, na noc, kiedy normalni ludzie śpią, on zapalał świecę i stawiał ją w oknie. Jeśli go pytali: „Po co? Co to za cudactwo?” – nieśmiało odpowiadał:

- A jeśli będzie taka ciemność, że komuś, kto zabłądzi, ona wskaże drogę.

Ciemność zapada. I chociaż słońce wstaje każdego ranka, ciemność zapada.

Ukochany uczeń Chrystusa apostoł Jan przepowiadał o nadchodzących czasach, że wszystkich – małych i wielkich, bogatych i biednych, wolnych i niewolników – będą zmuszać pokłonić się wizerunkowi bestii, wyrzec się obrazu Bożego w sobie. Bez tego nikomu nie będzie można ani kupować, ani sprzedawać.

Takie nadchodzą czasy.

Ale święty Jan zostawił nam i wspaniały wiersz: „I światłość w ciemności świeci, i ciemność nie ogarnęła go”.

Żebyśmy nie zabłądzili w dzikich ostępach życia, w gęstniejącej ciemności, Jezus Chrystus wskazał nam Boskie Światło.

Pewnego razu wziąwszy ze Sobą Piotra, Jakuba i Jana, Jezus poszedł z nimi na górę pomodlić się.

Zmęczywszy się, uczniowie mocno zasnęli, a Pan modlił się.

Kiedy zaś oni się przebudzili, to wśród nocnego mroku zobaczyli niewypowiedziany blask schodzący od Chrystusa.

„I zajaśniało oblicze Jego jak słońce, a szaty Jego stały się białe jak światło”

Tak Pan pokazał nam, jacy powinniśmy być.

Spis treści


Do strony głównej