Na podstawie Golden-Ship.ru tłumaczył Eliasz Marczuk
Tą książkę z zainteresowaniem czytają i dzieci, i dorośli. Jej autor, B.A. Ga
nago, prawosławny pedagog z dużym stażem, w prostych opowiadaniach, wciąga czytelnika w rozmyślania o najważniejszych sprawach życia.© Wydawnictwo Białoruskiego Egzarchy, 2001
Papużka Lustro I my odlecimy Nika Twoje pisklę Kto tam? Koń trojański Legenda o kalifie Kto co zobaczył? Dwie piękności Zaczarowane okulary Rower A tobie śniły się dzwoneczki? Dotyk Chcesz być królem? Władzio i wąż Maszeńka Chrystos Woskresie
Pietia wałęsał się po domu. Wszystkie gry znudziły się. Tu mama dała zadanie pójść do sklepu i jeszcze podpowiedziała:
- Nasza sąsiadka, Maria Nikołajewna, złamała nogę. Nie ma komu kupić jej chleba. Ledwie po pokoju chodzi. Dawaj, zadzwonię i dowiem się, może jej kupić coś trzeba.
Ciocia Masza ucieszyła się z dzwonka. A kiedy chłopiec przyniósł jej całą torbę zakupów, nie wiedziała jak mu dziękować. Z jakiegoś powodu pokazała Pieti pustą klatkę, w której niedawno żyła papuga. To była jej przyjaciółka. Ciocia Masza dbała o nią, dzieliła się swymi myślami, a ona wzięła i odleciała. Teraz nie ma do kogo słowa powiedzieć, nie ma o kogo dbać. A co to za życie, jeśli nie ma o kogo dbać?
Pietia popatrzył na pustą klatkę, na szczudła, wyobraził, jak ciocia Mania kuśtyka po opustoszałym mieszkaniu i przyszła mu do głowy nieoczekiwana myśl. Sprawa w tym, że on od dawna oszczędzał pieniądze, które dawano mu na zabawki. Ciągle nie znajdował nic odpowiedniego. I oto teraz ta dziwna myśl – kupić papużkę dla cioci Maszy.
Pożegnawszy się Pietia wyskoczył na ulicę. Chciał zajść do sklepu zoologicznego, w którym kiedyś widział różne papużki. Ale teraz patrzył na nie oczami cioci Maszy. Z jaką z nich ona mogłaby się zaprzyjaźnić? Może ta jej się spodoba, może, ta?
Pietia postanowił wypytać sąsiadkę o uciekinierkę. Następnego dnia powiedział mamie:
- Zadzwoń do cioci Maszy… Być może, ona czegoś potrzebuje?
Mama aż zamarła, potem przytuliła synka do siebie i wyszeptała:
- Oto i ty człowiekiem się stajesz… Pietia obraził się:
- A czyż wcześniej nie byłem człowiekiem?
- Byłeś, oczywiście byłeś – uśmiechnęła się mama. – Tylko u ciebie teraz jeszcze i dusza się rozbudziła… Dzięki Bogu!
- A co to takiego dusza? – zaniepokoił się chłopczyk.
- To zdolność do miłości.
Mama badawczo popatrzyła na syna:
- Może, sam zadzwonisz?
Pietia zakłopotał się. Mama podniosła słuchawkę: Maria Iwanowna, wybaczcie, Pietia ma do pani pytanie. Ja teraz oddam mu słuchawkę.
Tu już wyjścia nie było i Pietia z zakłopotaniem wymamrotał:
- Ciociu Maszo, może, wam coś kupić?
Co się stało na drugim końcu kabla, Pietia nie pojął, ale sąsiadka odpowiedziała jakimś niezwykłym głosem. Podziękowała i poprosiła przynieść mleka, jeśli on pójdzie do sklepu. Nic więcej nie potrzebowała. Znów podziękowała.
Kiedy Pietia zadzwonił do jej mieszkania, usłyszał pośpieszne stukanie szczudeł. Ciocia Masza nie chciała zmuszać go oczekiwać dodatkowe sekundy.
Póki sąsiadka szukała pieniędzy, chłopczyk jakby niechcący zaczął wypytywać ją o zaginioną papugę. Ciocia Masza chętnie opowiedziała o jej kolorze i o zachowaniu…
W sklepie zoologicznym papużek o takim kolorze było kilka. Pietia długo wybierał. Kiedy zaś przyniósł swój prezent cioci Maszy, to…Nie próbuję nawet opisywać, co było dalej.
Wyobraźcie to sami…
Kropka, kropka, przecineczek,
Minus, krzywy buziaczek .
Pałka, pałka, ogóreczek -
Ot i wyszedł nam człowieczek.
Z tym wierszykiem Nadia skończyła rysunek. Potem bojąc się, że jej nie zrozumieją, podpisała się pod nim: „To ja”. Uważnie obejrzała swoje dzieło i zdecydowała, że czegoś mu brakuje.
Młoda artystka podeszła do lustra i zaczęła przyglądać się sobie: co jeszcze trzeba dorysować, aby każdy mógł zrozumieć, kto jest przedstawiony na portrecie?
Nadia bardzo lubiła stroić się i wykręcać się przed wielkim lustrem, wypróbowywała różne uczesania. Tym razem dziewczynka przymierzyła mamy kapelusz z woalem.
Bardzo chciała wyglądać zagadkowo i romantycznie, jak długonogie panny, pokazujące modę w telewizji. Nadia wyobraziła siebie, że jest dorosła, rzuciła w stronę lustra tęskne spojrzenie i spróbowała przejść się krokiem modelki. Wyszło niezbyt ładnie, a kiedy gwałtownie zatrzymała się, kapelusz zjechał jej na nos.
Dobrze, że nikt nie widział jej w tym momencie. Ot, by się pośmiali! A zresztą, być modelką zupełnie jej się nie podobało.
Dziewczynka zdjęła kapelusz i tu jej spojrzenie padło na babciną czapeczkę. Nie powstrzymała się, przymierzyła ją. I zamarła, uczyniwszy zadziwiające odkrycie: jak dwie krople wody była podobna do swojej babuni. Tylko zmarszczek u niej na razie nie było. Na razie.
Teraz Nadia wiedziała, jaką ona będzie po wielu latach. Prawda, ta przyszłość wydawała się jej bardzo daleką…
Nadia zrozumiała, dlaczego babcia tak ją kocha, dlaczego z czułym smutkiem obserwuje jej wybryki i ukradkiem wzdycha.
Rozległy się kroki. Nadia pośpiesznie położyła czapkę na miejsce i podbiegła do drzwi. Na progu ona spotkała… samą siebie, tylko nie taką żwawą. A oto oczy były całkiem takie same: po dziecięcemu zdziwione i radosne.
Nadieńka objęła siebie przyszłą i cicho zapytała:
- Babciu, a prawda, że w dzieciństwie ty byłaś mną?
Babcia pomilczała, potem zagadkowo uśmiechnęła się i wzięła z półki stary album. Przerzuciwszy kilka kartek, pokazała fotografię małej dziewczynki, bardzo podobnej do Nadi.
- Oto jaka byłam.
- Oj, i prawda, ty podobna do mnie! – ze wzruszeniem wykrzyknęła wnuczka.
- A może, to ty podobna do mnie? – figlarnie mrużąc oczy, zapytała babcia.
- To nieważne, kto do kogo podobny. Ważne – podobni – nie ustępowała mała.
- Na pewno nieważne? A ty popatrz, do kogo ja byłam podobna…
I babcia zaczęła kartkować album. Jakich tam tylko twarzy nie było. I to jakich twarzy! I każdy był na swój sposób ładny. Spokój, godność i ciepło, promieniowało od nich, przyciągało spojrzenie. Nadia zauważyła, że oni wszyscy – małe dzieci i siwi staruszkowie, młode damy i wyprężeni żołnierze – byli czymś do siebie podobni… I do niej.
- Opowiedz mi o nich – poprosiła dziewczynka.
Babcia przytuliła do siebie swoją krew i popłynęło opowiadanie o ich rodzie, wywodzącym się z dawnych wieków.
Już zbliżyła się pora bajek, ale dziewczynce nie chciało się ich oglądać. Ona odkrywała coś zadziwiającego, co było dawno, ale żyje w niej.
A ty znasz historię swoich dziadków, pradziadków, historię swego rodu? Być może, ta historia jest właśnie twoim zwierciadłem?
Usłyszał maluch jak w jednej z bajek synek nie słuchał się mamy. Raz nie posłuchał, drugi… A mama zamieniła się w ptaka i odleciała.
Przypomniał malec, co dziś nawyczyniał, i oto już dziecięca rączka uchwyciła się maminej spódnicy:
- Mamusiu, a ty nie odlecisz?
Ale jak mocno nie trzymałyby nasze ręce, mamy najczęściej odlatują… I my w swoim czasie odlecimy. Odlecimy, aby potem na zawsze się spotkać.
A póki mama obok, spraw jej radość.
Maleńka Nika wyrastała w warsztacie artysty. Przyprowadzała ją tu babcia, kiedy malowała swoje obrazy. Babcia była troskliwa i pieszczotliwa wobec wnuczki, ale kiedy brała do rąk pędzle, to jej oczy jakby zachodziły mgłą, unosiła się daleko od dziewczynki.
Czasem do warsztatu schodzili się miłośnicy malarstwa. Babcia pokazywała im swoje obrazy. Tam były namalowane portrety sławnych ludzi, wychodzące z ciemności wieków, były i kwiaty, i ptaki, ale niezwykłe, jakby też dokądś dążące. Przez nie stopniowo odkrywał się głęboki sens, z trudem dojrzewająca myśl, domysł, odkrycie niewidzialnego świata. Wydawało się, strumienie miłości Stwórcy spływają na nas.
Oglądający mimowolnie mówili: „ach!” i zabierali się do herbatki. Jeszcze długo trwała rozmowa wywołana podarowanymi przez talent wrażeniami. Goście, zachwyceni tym co zobaczyli, zapominali o wnuczce, małej Nice. Jak tylko wchodzili, wszyscy zachwycali się nią, dawali jej ptasie mleczko lub czekoladę. W takich chwilach Nika czuła się zwyciężczynią. Przecież imię Nika właśnie oznacza zwycięstwo. Potem, kiedy wszyscy wpatrywali się w płótna, nikt o niej nawet nie wspominał, jakby w ogóle nie istniała. A Nice tak podobało się, kiedy zachwycano się właśnie nią. Jeśli kto nie patrzył na nią z zachwytem, to uważała go za niedobrego człowieka i z niezadowoleniem zadzierała przed nim nosa. Nika była zazdrosna o obrazy. Chciała, aby to ją oglądano, chciała sama znaleźć się w epicentrum zachwytów.
Pewnego razu nie wytrzymała. Kiedy chórem rozległy się komplementy o obrazach babci, dziewczynka stanęła przed płótnem i ogłosiła:
- Patrzcie na mnie: ja jestem obrazem!
Kruszynka kręciła się, pokazując jakie u niej na spódniczce hafciki-ozdóbeczki, jakie kokardeczki, ale czy to Nika uszyła spódniczkę? Sama zawiązała kokardki? Czyż to ona stworzyła takie oczęta, włoski, nosek? Więc czym się chwalić?!
Oto gdyby ona przezwyciężyła w sobie duch samolubstwa, nauczyła się kochać babcię, mamę, wszystkich ludzi, samego Stwórcę, to wtedy, rzeczywiście stałaby się Niką-zwyciężczynią, godną portretu.
Wypadło z gniazda pisklę – całkiem malutkie, bezradne, nawet skrzydełka jeszcze nie wyrosły. Nic nie umie, tylko piszczy i dziobek otwiera – jeść prosi.
Wzięły je dzieci i przyniosły do domu. Zdobiły mu gniazdko z trawy i gałązek. Wowa karmił maleństwo, a Ira poiła i wynosiła na słoneczko.
Wkrótce pisklę okrzepło i na miejsce puszku zaczęły wyrastać mu piórka. Dzieci znalazły na strychu starą klatkę dla ptaków i dla pewności umieściły w niej swego ulubieńca – wprost bardzo znacząco zaczął spoglądać na nie kot. Całymi dniami przy drzwiach dyżurował, odpowiedniego momentu wyczekiwał. I ile go dzieci nie przepędzały, oczu z pisklęcia nie odrywał.
Lato minęło niespostrzeżenie. Pisklę na oczach dzieci wyrosło i zaczęło po klatce latać. A wkrótce mu w niej ciasno się zrobiło. Kiedy klatkę na podwórko wynosili, ono biło się o pręty i prosiło się na wolność. Oto i postanowiły dzieci swego wychowanka wypuścić. Oczywiście szkoda im było z nim się rozstać, ale pozbawiać wolności tego, co stworzone do latania, one nie mogły.
Pewnego słonecznego poranka pożegnały się dzieci ze swoim ulubieńcem, wyniosły klatkę na podwórko i otworzyły. Pisklę wyskoczyło na trawę i obejrzało się na swoich przyjaciół.
W tym momencie pojawił się kot. Przyczaiwszy się w krzakach, przygotował się do skoku, rzucił się, ale… Ptaszek poleciał wysoko-wysoko…
Święty starec Jan z Kronsztadu porównywał naszą duszę do ptaka. Na każdą duszę wróg poluje, pochwycić chce. Przecież na początku dusza ludzka, zupełnie jak pisklę nieopierzona, bezradna, fruwać nie umie. Jak więc uchronić ją mamy, jak wyhodować, żeby nie rozbiła się o kamienie ostre, nie wpadła w sieci myśliwego?
Bóg stworzył ratujące życie ogrodzenie, za którym wyrasta i krzepnie nasza dusza – dom Boży, Cerkiew świętą. W niej dusza uczy się wzlatywać wysoko-wysoko, do samego nieba. I tam poznaje ona taką świetlaną radość, że żadne ziemskie sieci nie są jej straszne.
Oczywiście, pamiętasz, jak w bajce dla dzieci swawolne koźlątka usłyszały stukanie do drzwi i głos:
- Koźlątka, dzieciątka, otwierajcie, otwierajcie. Wasza mama przyszła, mleczka przyniosła.
Koźlątka rzuciły się do drzwi, ale coś podejrzanego im się wydało. Głos całkiem nie mamy.
Nasłuchują. A do drzwi ktoś znów stuka i namawia:
- Koźlątka, dzieciątka, otwierajcie, otwierajcie.
Ale otwierać całkiem się nie chce. Mamy głosik cieniutki, milutki. Jego by słuchać i słuchać. A ten jakiś obcy, zachrypnięty, Tylko udaje, że jest miły.
Namyśliły się koźlęta, tak i nie wpuściły do swego domu obcego.
A to, jak pamiętasz, zły wilk był, który chciał zjeść koźlęta na śniadanie. One nie uwierzyły złoczyńcy, nie otworzyli mu ani drzwi domu, ani drzwi swego serca. Musiał drapieżnik swój głos przekuwać, dobrego udawać.
Bajka – bajką, ale i teraz wszędzie wilki grasują, duszę twoją połknąć próbują. Nie zauważyłeś? Jakże, jakże… Pełno ich.
Tylko im zaufaj. Stukają do ciebie z ekranu. Tylko otwórz im serce, rozewrzyj je.
Stuka do naszej duszy również Bóg. On wprost powiedział:
- Oto, stoję przy drzwiach i stukam: jeśli kto usłyszy głos Mój i otworzy drzwi, wejdę do niego i będę wieczerzał z nim, i on ze Mną.
Kogo wpuścimy?
Komu uwierzymy?
Jak tylko ludzie nie bronili się przed wrogami! Zbudują twierdzę, wykopią dokoła niej głęboki rów, napełnią go wodą i tylko przed bramą zwodzony most opuszczają, żeby swoich przepuścić. Ale i najbardziej niedostępne twierdze nie ratowały. Czasem wróg zdobywał je długotrwałym oblężeniem aż obrońcy z głodu osłabną, czasem chytrością. Tak upadła słynna Troja. Podprowadzili Grecy do jej ścian drewnianego konia, w którym ukryli się żołnierze, a Trojanie z ciekawości sami go do siebie zaciągnęli. Nocą Grecy wyleźli i otworzyli bramy…
Wielu ludzi uważa, że najbardziej niedostępna twierdza – to ich głowa. Ale i na nią swój „koń trojański” znajdzie się.
Oto ty przeczytałeś ciekawą książkę o piratach. A oni natychmiast dokonali abordażu na twoją głowę i opanowali ją. Rzucili kotwicę w twojej pamięci i już mieszkają w niej, jak starzy znajomi. A mogą też zacząć rozkazywać… To wydarzyło się w jednej ze szkół Waszyngtonu. Do swojej klasy wszedł Barry, wyjął pistolet i zaczął celować do swoich kolegów, do dzieci, z którymi uczył się i się przyjaźnił.
Oni pomyśleli, że to głupi żart. Ale Barry otworzył ogień… Potem wyjaśniło się, że chłopiec zrobił to samo, co główny bohater książki, którą on niedawno przeczytał. Barry wszystko powtórzył do najmniejszego szczegółu: i pistolet wziął tego samego modelu, i strzelał tak samo, nawet wypowiedział przy tym słowa z książki. Być może kolegów pozbawił życia nie sam Barry, a ten obraz, który wszedł do jego świadomości i ożył tam?
A co ty czytasz? Jakie filmy oglądasz? Kto przyczaił się w naszym domowym „koniu trojańskim” – telewizorze? Ledwie tylko go włączysz i obrazy z ekranu wedrą się do twojej nie aż tak niedostępnej twierdzy-głowy i będą próbować zawładnąć twoją duszą.
Czyż nie dlatego starcy radzili wziąć na uzbrojenie tarczę modlitwy, Imię Pana naszego Jezusa Chrystusa?
Bogaty był kalif, ale nie cieszyły go ani niezliczone bogactwa, ani władza. Męcząco wlokły się jednostajne, bezcelowe dni. Doradcy próbowali zabawić go opowieściami o cudach, tajemniczych wydarzeniach i niewiarygodnych przygodach, ale spojrzenie kalifa pozostawało roztargnione i obojętne. Wydawało się, samo życie znudziło mu się i on nie widział w nim żadnego sensu.
Pewnego razu z opowiadania przyjezdnego podróżnika kalif dowiedział się o pewnym pustelniku, któremu było odkryte tajemne. I zapłonęło serce władcy pragnieniem: zobaczyć najmądrzejszego z mądrych i dowiedzieć się, w końcu, dlaczego człowiekowi dane jest życie.
Uprzedziwszy przybocznych o tym, że na pewien czas musi opuścić kraj, kalif wybrał się w drogę. Wziął ze sobą tylko starego sługę, który go wychował i wypielęgnował. Nocą karawana potajemnie opuściła Bagdad.
Ale pustynia arabska żartować nie lubi. Bez przewodnika wędrowcy zabłądzili, a podczas burzy piaskowej utracili i karawanę, i bagaże. Kiedy odnaleźli drogę, został im tylko jeden wielbłąd i trochę wody w skórzanym worku.
Nieznośny żar i pragnienie zwaliły z nóg starego sługę i on stracił przytomność. Z powodu spiekoty cierpiał też kalif. Kropla wody wydawała mu się droższa od wszystkich skarbów! Kalif popatrzył na worek. Zostało tam jeszcze kilka łyków drogocennego płynu. Zaraz on odświeży swoje zapieczone usta, zwilży krtań, a potem upadnie nieprzytomny, jak ten staruszek, który lada chwila przestanie oddychać. Ale nagła myśl powstrzymała go.
Kalif pomyślał o służącym, o życiu, które ten całkowicie mu poświęcił. Ten nieszczęśliwy człowiek, który stracił siły z pragnienia, umiera na pustyni, wypełniając wolę swego pana. Kalifowi żal zrobiło się biedaka i wstyd z tego powodu, że w ciągu długich lat nie znalazł dla staruszka ani dobrego słowa, ani uśmiechu. Teraz obaj umierają i śmierć czyni ich równymi. Więc czyż za całą swoją wieloletnią służbę staruszek nie zasłużył na żadną wdzięczność?
I czym można odwdzięczyć się komuś, kto jest już nieprzytomny?
Kalif wziął worek i wylał resztki uzdrawiającej wody w otwarte usta umierającego. Wkrótce sługa przestał rzucać się i zdrzemnął się spokojnym snem.
Patrząc na uspokojoną twarz staruszka, kalif doświadczył niewypowiedzianej radości. To były chwile szczęścia, dar niebios, dla którego warto było żyć.
I wtedy – o nieskończone miłosierdzie Opatrzności – lunęły strumienie deszczu. Sługa odzyskał przytomność i wędrowcy napełnili swoje naczynia.
Doszedłszy do siebie, staruszek powiedział:
- Panie, możemy kontynuować podróż. Ale kalif pokręcił głową:
- Nie. Już nie potrzebne mi spotkanie z mędrcem. Najwyższy odkrył mi sens życia.
Zakochał się biedny student w bogatej dziewczynie. Pewnego razu ona zaprosiła go na swoje urodziny.
Na jubileusz jedynej córki rodzice zaprosili mnóstwo gości, ludzi dostojnych, ze znanych rodzin. Oni zawsze przychodzą z drogimi prezentami, prześcigają się między sobą: kto bardziej zachwyci jubilatkę. A co może podarować biedny student, oprócz swego kochającego serca? Ale ono nie jest przecież dziś w cenie. Dziś są czczone kosztowności, luksusowe stroje i koperty z pieniędzmi. A serca do koperty nie zapakujesz…
Co robić? Myślał student, myślał i wymyślił. Przyszedł do drogiego sklepu i zapytał:
- Może macie drogi, ale pobity flakon?
- Mamy.
- A ile on kosztuje?
Kosztował całe nic. Ucieszony student poprosił zapakować to, co zostało z flakonu, w ładny papier i pośpieszył do kasy.
Wieczorem, kiedy goście zaczęli wręczać swoje dary, student podszedł do bohaterki uroczystości i z wyrazami życzeń wyciągnął do niej swój zakup. Następnie, niezgrabnie obrócił się, i jakby przypadkiem wypuścił pakunek, który z dźwiękiem upadł.
Obecni jęknęli, a zdenerwowana jubilatka, podniósłszy prezent, zaczęła go rozpakowywać.
I – o rozpacz! Usłużni sprzedawcy zapakowali każdy kawałek rozbitego flakonu oddzielnie! Goście byli oburzeni oszustwem, a młody człowiek ze wstydem uciekł.
I tylko czystej duszy dziewczyny te kawałeczki wydały się cenniejsze od wszystkich darów. W nich zobaczyła ona kochające serce.
Żył-był artysta, który czcił piękno. On mógł godzinami, zapomniawszy o jedzeniu i piciu, patrzeć na morskie fale lub gwiaździste niebo. Jak zawsze bywa w bajkach, zakochała się w nim przepiękna dziewczyna. Kilka tygodni artysta zachwycał się nią, a potem znikł. Jego natura potrzebowała nowego piękna i on wybrał się go szukać.
Mijały lata… Ze smutku piękno dziewczyny przybladło. Tęskniąc, ale nie tracąc nadziei, ona oczekiwała swego ukochanego.
Pewnego razu ktoś do niej zapukał. Otworzywszy drzwi, zobaczyła na progu ślepego włóczęgę. Trudno było znaleźć w osobie tego wyniszczonego tułacza znajome rysy, ale serce podpowiedziało jej, że to – on.
Radość dziewczyny nie miała końca. I nawet to, że artysta oślepł, nie wydało się jej tragedią – przecież on nie mógł zobaczyć, jak zwiędło jej piękno. Najważniejsze, że znów byli razem.
Ale jej ukochany był bardzo nieszczęśliwy. Jakoś podzielił się z dziewczyną swoim najgłębszym marzeniem: namalować obraz, który powinien stać się najważniejszym w jego życiu. Pomysł dojrzał dawno, on widział go wewnętrznymi oczyma, ale jego ślepota… O, jeśliby znów mógł widzieć!
Bajka jest bajką i dziewczyna oczywiście znalazła zaczarowane lekarstwo. I tu jej duszę zaczęły dręczyć wątpliwości. Co będzie z nią, kiedy artysta zobaczy, że jej piękno znikło? Czy nie zostanie ona znów sama?
O kochające serce kobiety! Swoją ręką ona zwilżyła jego powieki uzdrawiającym balsamem, odwróciła się, żeby nie mógł zobaczyć jej twarzy, i gotowa była odejść na zawsze.
Ale stał się cud! W tym momencie, kiedy artysta przejrzał, do niej powróciło jej piękno. I on znów nie mógł oderwać od niej oczu…
A gdyby nie cudowna przemiana? Czyżby on okazał się tak ślepy, że nie zobaczyłby wewnętrznego piękna jej duszy, nad którym nie ma władzy ani czas, ani nieszczęście?
Znalazł Pawlik na drodze niezwykłe okulary. Jedno szkiełko wydało się mu jasne, a drugie – ciemne.
Niedługo myśląc, on je włożył, zamknął jedno oko i popatrzył na świat przez ciemne szkło. Dokoła niego szarymi ulicami śpieszyli dokądś ponurzy i niezadowoleni przechodnie. Chłopczyk zamknął drugie oko – i jakby wyjrzało słońce: twarze ludzi stały się radosne, a ich spojrzenia życzliwe. On spróbował jeszcze raz – rezultat był ten sam.
Pawlik swoje znalezisko przyniósł do domu, opowiedział mamie o cudzie przeobrażenia i pokazał jej zaczarowane okulary. Mama nic dziwnego w nich nie znalazła i powiedziała:
- To normalne okulary. Ty wiecznie coś wymyślasz.
Pawlik jeszcze raz sprawdził: rzeczywiście okulary jak okulary, bez żadnych cudownych przemian.
- Ale ja dokładnie widziałem, jak ludzie się zmieniają. Więc co z nimi się działo?
- To nie z nimi się działo, a z tobą. Jeśli twoja dusza jest dobra, to ty i innych będziesz widzieć dobrymi.
Następnego dnia Pawlik przyszedł do szkoły i z przerażeniem przypomniał, że z powodu tych okularów zapomniał odrobić matematykę. Rzucił się do sąsiadki z ławki:
- Ola, daj spisać!
- Nie dam!
- Szkoda, czy co?
- Ciebie szkoda.
- Jak to – mnie?
- Który to już raz spisać prosisz? Jeśli czegoś nie rozumiesz, zapytaj. Wszystko ci wytłumaczę.
„Ot wredota” – pomyślał Pawlik i rzucił się do Igora, z którym chodzi na zajęcia sportowe. Ten też powiedział:
- Dość spisywania! Naucz się sam rozwiązywać. Ile razy ci mówiłem: „Przyjdź – pomogę”?
- Co tam – „przyjdź”! Mi teraz trzeba.
„Oto tobie i przyjaciele, w biedzie ręki nie podadzą. Tylko o sobie myślą. No dobrze, ja wam przypomnę” – postanowił Pawlik.
W tym momencie zadzwonił dzwonek i wszedł nauczyciel. Pawlik siedzi, drży: „Oj, zapyta mnie, jak nic zapyta. Znam go. Rodzonego syna nie oszczędzi. Serca nie ma – oto i szuka na kim się wyżyć”.
Ale nauczyciel nieoczekiwanie zaproponował tym, którzy nie potrafili rozwiązać zadania domowego, aby zostali po lekcjach i przeanalizowali je. A teraz – lekcja powtórzeniowa.
„Udało się! – triumfował Pawlik. – Nie, matematyk mimo wszystko niezły chłop, czuje, kiedy ludzie mają problemy. A i Ola z Igorem też dobrze mi życzą. Niesłusznie ja na nich tak…”
I Pawlik znów popatrzył na świat oczami miłości.
Sławek ma dobre serce: niczego kolegom nie żałuje. I kiedy rodzice kupili mu rower, wszystkim dawał pojeździć. Nawet sam proponował. Kiedy Sławek wychodził na podwórko, dzieci krzyczały: „Hura!”
On w ogóle był wspaniałym dzieckiem. Na lekcjach siedział nie poruszywszy się, żeby ani jednego słowa nie przepuścić. Wszystko go interesowało: i odległe kraje, i dawna historia, i doświadczenia chemiczne, i język angielski. A i matematyka ciekawa nauka, jeśli prawidłowo do niej podejść. A przecież są jeszcze i szachy, i fotografika, i wiele-wiele innego. Ale jak ze wszystkim zdążyć? Na świecie tyle ciekawego, a dzień taki krótki…
Oto i wymyślił Sławek uczyć się według zegarka: pół godziny na jeden przedmiot, godzina na drugi. Dużo więcej można zdążyć.
Jakoś przyszedł do niego sąsiad Andrzej i zawołał na podwórko. A u Sławka według grafiku spacer jeszcze za godzinę. Więc odmówił. I zobaczywszy, jak przykro zrobiło się Andrzejkowi, zaproponował:
- Ty weź rower, pojeźdź. A ja niedługo wyjdę.
Sąsiadowi oczy zabłyszczały z radości. Podziękował przyjacielowi, schwycił rower i tyle go widziano. I Sławkowi na duszy zrobiło się cieplej. Zawsze tak bywa, kiedy dobrze postąpisz.
Tu zadzwonił budzik. Popatrzył chłopiec na swój grafik i znów za książkę. Minęła godzina.
Nieoczekiwanie zadzwoniono do drzwi. Na progu stoi zapłakany Andrzej i coś mamrocze.
- Mów normalnie, co się stało?
- Na sąsiednim podwórku duzi chłopcy zachcieli pojeździć na twoim rowerze. Ja im nie dałem. Wtedy oni zabrali go i zaczęli nogami deptać. Wszystko, co mogli połamali lub pogięli. Oto, patrz – i Andrzej pokazał to, co jeszcze niedawno było rowerem.
- A tobie nic nie zrobili?
- Nie.
- No i dzięki Bogu.
Sąsiad zdziwiony popatrzył na przyjaciela:
- Jak to – „dzięki Bogu”?
Ale Sławek nic mu nie wyjaśniał, tylko dodał:
- Nic się nie stało. Bóg jakoś urządzi!
Andrzej nic nie rozumiał: połamany drogi rower, rodzice Sławka obowiązkowo zrobią awanturę, i nieźle dostanie się obu. Co robić? A Sławek jakby i nie bardzo się zmartwił, ciągle powtarzał:
- Dobrze. Nos do góry. Bóg pomoże.
Wieczorem wrócili z pracy rodzice Sławka. Dowiedziawszy się co się stało, tatuś podjął decyzję:
- Teraz będziesz bez roweru. Sam jesteś winien. Nie trzeba było dawać jeździć.
Ale mama wstawiła się za synem:
- To ja mu pozwoliłam. Nie można pozbawiać dziecka radości dzielenia się z przyjaciółmi.
Tatuś nie znalazł argumentu, żeby się przeciwstawić, i milcząc odszedł do drugiego pokoju. Podszedłszy bliżej do syna, mama zapytała:
- No i co powiedziałeś Andrzejkowi?
- Żeby nie spuszczał nosa, że Bóg wszystko jakoś urządzi i jeszcze, chyba, dodałem: „Dzięki Bogu”.
- Za cóż ty Bogu dziękowałeś?
- Za to, że chłopcy Andrzejowi nic nie zrobili… A dla mnie Bóg wypróbowanie posłał. Ty przecież sama mnie uczyłaś zawsze tak mówić.
Mama westchnęła, pomilczała, potem podeszła do ikony Zbawiciela i, przeżegnawszy się, powiedziała:
- Chwała Tobie, Boże! Chwała Tobie!
Wkrótce zaczęły się częste deszcze i rower już nikomu nie był potrzebny. A na Paschę tatuś podarował Sławkowi nowego składaka, o wiele lepszego niż poprzedni rower. Jak tylko drogi podeschły, chłopczyk zaczął ganiać nim po całym osiedlu. I Andrzejowi dawał pojeździć, jakby i nie było jesiennej historii. A ten, jeżdżąc, marzył, aby szybciej wyrosnąć i wszystkim maluchom w podwórku kupić po rowerze.
W polu morze kwiatów, pochylają się ku nam, pozdrawiają. Dzwoneczki, kiwając główkami, jakby dzwonią.
O czym? – one cieszą się z życia i dzwonią, aby zbudzić nasze dusze.
Dziki, niepokorny koń przemyka jak strzała. Jego kopytka uderzają o dzwoneczki. Jeździec nie może powstrzymać biegu niepohamowanego. On tylko prosi:
Dzwoneczki moje,
Kwiatuszki stepowe!
Nie przeklinajcie mnie,
ciemnoniebieskie!
Dlaczego on prosi o przebaczenie ? Za co?
Kto wie, być może, one usłyszą go, i od słowa „wybacz” rany wyleczą się, ból się zapomni?
Nasze pragnienia, kaprysy – nieposkromiony koń. Jak często, wskoczywszy na niego, ranimy uśmiechy bliźnich: sprawiamy ból, obrażamy, nie słuchamy.
Kiedyś dzieci przed snem podchodziły do rodziców i szeptały:
- Wybacz, mamusiu… Wybacz tatusiu…
A potem słodko zasypiały. I śniły się im dzwoneczki. Morze kwiatów.
Maluch siedzi na podłodze, bawi się i nagle pyta:
- Babciu, a ty mnie kochasz?
- Kocham – odpowiada babcia, nie odrywając się od robienia na drutach.
Maluch wstał, pochodził, o czymś pomyślał i znów:
- A ty mnie naprawdę kochasz? Babcia odłożyła robótkę:
- No co ty, maleńki, oczywiście kocham.
- A ty mnie mocno kochasz?
Zamiast odpowiedzi babcia objęła i pocałowała go. Maluch uśmiechnął się i spokojnie poszedł się bawić.
Nasza dusza, jak dziecko. I ona czasem czuje się samotnie. Ale warto podejść do ikony, przeżegnać się, pocałować ją – i na duszy robi się ciepło.
Przed wystawą błaga dziecko:
- Kup to! Kup to…
Mama posłucha, posłucha, a potem nie wytrzyma i kupi. Przyniesie nową zabawkę do domu, dziecko trochę pobawi się i rzuci ją do kąta. A tam już cała góra „kup-kup” przewraca się.
Idzie ulicą babcia z Alą. Zobaczy dziewczynka coś ciekawego, poprosi kupić, a babcia spokojnie wyjaśni:
- Teraz pieniążków nie mamy. Tylko na mleko.
Ala-mądrala pomyśli i powie:
- No dobrze, potem.
Potem o swoim pragnieniu ona zapomni, a o tym, że pieniążków mało, pamięta. I, jeśli jej zechce się czegoś, sama sobie mówi:
- Potem, potem…
Całkiem malutka, a swoje pragnienia kontroluje.
Pewnego razu król Fryderyk, zmęczywszy się ważnymi sprawami, wyszedł na spacer. W ciemnej alei zderzył się ze ślepym.
- Ktoś ty? – zapytał Fryderyk.
- Ja – król! – odpowiedział ślepy.
- Król? – zdziwił się monarcha. – Więc kim to ty rządzisz?
- Sobą! – powiedział ślepy i przeszedł obok.
Fryderyk zamyślił się. Być może i rzeczywiście łatwiej rządzić całym państwem, niż sobą, swoimi pragnieniami?
A oto Ali całkiem nie jest to trudne. Zobaczy na wystawie ładną zabawkę lub czekoladę i machnie rączką:
- Potem, potem… Czyż ona nie jest królową?
Babcia często czytała Władkowi o Adamie i Ewie, o tym, jakie wspaniałe życie było w raju, jak Bóg świat tworzył i jak z ziemi pierwszego człowieka uczynił.
Władek potem sam popróbował w piaskownicy ulepić człowieka, ale coś mu nie wychodziło. A babcine opowiadania były takie ciekawe. Czyż porównasz je z bajkami w telewizji.
Lubił chłopczyk słuchać i o zwierzętach: jak w raju wilk z jagnięciem się przyjaźnili, jak zwierzęta ludzi rozumiały i słuchały się ich. Popróbował i on kotce rozkazać, ale ta z jakiegoś powodu uciekła jak najdalej.
Ale najbardziej Władkowi podobało się opowiadanie o tym, jak wąż namówił Ewę zakazanego owocu spróbować. Babcia mówiła:
- To przecież o tobie napisane.
Ale w żaden sposób nie mógł zrozumieć chłopczyk, dlaczego ta historia jest o nim. Babcia porównywała zakazany owoc ze światłami sygnalizacyjnymi. W raju wszędzie zielone światło świeci, a na owocu zakazanym – czerwone. Ale do czego tu on? On na czerwonym świetle drogi nie przechodzi.
Raz poszli z babcią do sklepu. Zobaczył Władek, jak pewna staruszka pieniążek zgubiła. On niezauważalnie podniósł go, przez chwilę zastanowił się, a potem zwrócił znalezione staruszce. Ta jęknęła, podziękowała i nawet ukłoniła się chłopczykowi. Widocznie, pieniądze były jej bardzo potrzebne.
Kiedy oni wyszli ze sklepu, Władzio przyznał się babci:
- Tak chciałem ten pieniążek sobie wziąć. Dawno marzyłem żołnierzyki kupić. A potem przypomniałem przykazanie „nie ukradnij”. Więc postanowiłem oddać.
Babcia pogłaskała go po głowie i powiedziała:
- To wąż ciebie kusił, podszeptywał, żebyś znalezione pieniądze sobie wziął. A ty go pokonałeś!
Opowiadanie świąteczne
Pewnego razu wiele lat temu dziewczynkę Maszę (Marysię) wzięto za Anioła. Było to tak.
W pewnej biednej rodzinie było troje dzieci. Ich tatuś zmarł, mama pracowała, gdzie mogła, a potem zachorowała. W domu nie zostało ani okruszka, a jeść tak się chciało. Co robić?
Wyszła mama na ulicę i prosiła o jałmużnę, ale ludzie nie zauważali jej, przechodzili obok. Zbliżała się noc Bożonarodzeniowa i słowa kobiety: „Nie sobie proszę, dzieciom moim... w imię Chrystusa!” tonęły w przedświątecznym zamieszaniu.
W rozpaczy weszła ona do cerkwi i zaczęła prosić o pomoc Samego Chrystusa. Bo kogo jeszcze zostawało prosić?
Oto właśnie tu, przed ikoną Zbawiciela, Masza zobaczyła kobietę, stojącą na kolanach. Twarz jej zalana była łzami. Dziewczynka nigdy wcześniej nie widziała takich cierpień.
Masza miała wspaniałe serce. Kiedy inni cieszyli się i jej chciało się skakać ze szczęścia. Ale jeśli ktoś cierpiał, nie mogła przejść obok i pytała:
- Co z tobą? Dlaczego płaczesz? I cudze cierpienie przenikało w jej serce. Oto i teraz ona pochyliła się przed kobietą:
- Ma pani biedę?
I kiedy ta podzieliła się z nią swoją biedą, Masza, która nigdy w życiu nie doznała uczucia głodu, wyobraziła sobie troje samotnych maluchów, które dawno nie widziały jedzenia. Nie namyślając się, podała kobiecie pięć rubli. To były wszystkie jej pieniądze.
W tamtych czasach była to znacząca suma i twarz kobiety rozjaśniała.
- A gdzie wasz dom? – na pożegnanie zapytała Masza. Ze zdziwieniem dowiedziała się, że biedna rodzina mieszka w sąsiedniej piwnicy. Dziewczynka nie rozumiała, jak można mieszkać w piwnicy, ale twardo wiedziała, co musi zrobić w ten Bożonarodzeniowy wieczór.
Szczęśliwa matka, jak na skrzydłach, leciała do domu. Nakupowała jedzenia w najbliższym sklepie i dzieci radośnie ją przywitały.
Wkrótce zapłonęło w piecu i zagotował się samowar. Dzieci ogrzały się, nasyciły się i się uspokoiły. Stół zastawiony jedzeniem, był dla nich niespodziewanym świętem, prawie cudem.
Ale w tym momencie Nadia, najmłodsza, zapytała:
- Mamusiu, a prawda, że w Bożonarodzeniową noc Bóg posyła do dzieci Anioła i ten przynosi im dużo-dużo prezentów?
Mama dobrze wiedziała, że prezentów nie mają od kogo oczekiwać. Chwała Bogu i za to, co On już im dał: wszyscy syci i ogrzani. Ale maluchy są maluchami. Oni tak chcieli mieć w święto Bożego Narodzenia choinkę, taką samą, jak u wszystkich pozostałych dzieci. Co ona, biedna, mogła im powiedzieć? Zburzyć dziecięcą wiarę?
Dzieci niespokojnie patrzyły na nią, oczekując odpowiedzi. I mama potwierdziła:
- To prawda. Ale Anioł przychodzi tylko do tych, kto całym sercem wierzy w Boga i z całej duszy modli się do Niego.
- A ja całym sercem wierzę w Boga i z całej duszy modlę się do Niego – nie poddawała się Nadia. – niech On pośle do nas Swego Anioła.
Mama nie wiedziała, co powiedzieć. W pokoju zapanowała cisza, tylko polana potrzaskiwały w piecu. I nagle rozległo się pukanie. Dzieci wzdrygnęły się, a mama przeżegnała się i drżącą ręką otworzyła drzwi.
Na progu stała maleńka jasnowłosa dziewczynka Masza, a za nią – brodaty mężczyzna z choinką w rękach.
- Wszystkiego najlepszego z okazji Bożego Narodzenia! – radośnie pozdrowiła gospodarzy Maszeńka. Dzieci zamarły.
Póki brodacz ustawiał choinkę, do pokoju weszła niania Maszy z wielkim koszem, z którego od razu zaczęły pojawiać się prezenty. Maluchy nie wierzyły swoim oczom. Ale ani one, ani mama nie podejrzewali, że dziewczynka oddała im swoją choinkę i swoje prezenty.
A kiedy nieoczekiwani goście wyszli, Nadia zapytała:
- Ta dziewczynka to był Anioł?
Na podstawie motywu opowiadania N.Karazina „Fomka Kistień”
Na pewnym terenie pojawił się zbiegły więzień – Fomka Kistień. Był okrutny i bezlitosny. Nikogo nie żałował – ani starego, ani małego. Mówią, srogo go traktowano, oto i on szalał, jakby na wszystkich się mścił.
Jak tylko go nie łapano, nawet pozwolono zabić, jak wściekłego psa. Ale nic nie wyszło – Fomka, jak wilk, wyczuwał zasadzkę i zawsze wychodził cało.
W nocy przed Zmartwychwstaniem Chrystusa wszyscy poszli do cerkwi na służbę. Tylko w jednym bogatym domu został chory chłopczyk i pilnujący go. Kiedy rodzice wrócili, zobaczyli, że drzwi są otwarte, a pilnujący mocną śpią.
- Przychodził kto? – zapytali syna.
- Wujek przychodził. Wielki-wielki, z czarną brodą. Ja mu jajeczko podałem, które sam wymalowałem i powiedziałem: „Chrystos woskresie!”
On popatrzył na mnie i odpowiedział: „Woistinu woskresie!” potem położył mi coś na łóżko i uciekł.
Spojrzeli rodzice, a w łóżeczku kistień (kastet) leży. To taka broń dawniej była. Wszystko stało się jasne – Fomka-skazaniec ich odwiedzał. Szybko wszczęli alarm, zebrali ludzi i rozpoczęli obławę. A kiedy wyszli na plac przy cerkwi, zobaczyli – na kolanach stoi Fomka i, nie odrywając się patrzy na krzyż. Rzucili się go schwycić, a on zobaczywszy ludzi, głośno powiedział:
- Chrystos woskresie! A ludzie jemu:
- Woistinu woskresie!
Podszedł kapłan z krzyżem, badawczo popatrzył na rozbójnika i wygłosił:
- Chrystos woskresie! A ten radośnie:
- Woistinu, woistinu woskresie!
- Czy przyjmiesz święty krzyżowy pocałunek? – zapytał kapłan.
- Nie jestem godzien – ze skruchą pochylił głowę Fomka.
Ale kapłan pobłogosławił go i przyłożył krzyż do ust. Co zaszło w duszy rozbójnika, kto powie? Tylko od dotknięcia do świętości on zadrżał i upadł.
Związano go i odprowadzono na policję. Nie sprzeciwiał się, a na wszystkie pytania odpowiadał słowami chłopczyka: „Chrystos woskresie!” i przy tym jakby coś podawał ludziom.
Lekarze zdecydowali, że Fomka rozum stracił, ale Władyka surowo powiedział:
- To wcześniej on był szalony i znajdował się w niewoli złych duchów. Teraz zaś jego dusza została oświecona.
I wziął go za poręczeniem. Wkrótce w tej okolicy wydarzyła się epidemia i ludzie zaczęli setkami umierać. I tu właśnie pokazał się Fomka człowiekiem Bożym: nie bał się żadnej zarazy, pielęgnował chorych. Pocieszając nieszczęśników, mówił im jedno: „Chrystos woskresie!”
Zaczęły się przymrozki i choroba odstąpiła. Przypomnieli lekarze o swoim nawiedzonym pomocniku, ale nie znaleźli – gdzieś przepadł. A po kilku latach ludzie natknęli się w tajdze na jaskinię. Wyszedł z niej pustelnik i powiedział im to najważniejsze, co wydarzyło się w jego duszy:
- Chrystos woskresie!
Borys Galago
Fomka Kistień – dosłowne tłumaczenie: Łom Kosiarka lub Łom Kastet