Na podstawie Golden-Ship.ru tłumaczył Eliasz Marczuk
Piesek; Lekcja mamy; Polana Dobroci i Miłości; Ksiusza; Sumienie Koli; Maluch; Miłosierdzie; Rozwiązane zadanko; Wiera; Na rybach; Wilki; Niedzielny cud; Nagroda
Pojawienie się tej książki było nieoczekiwane, większość autorów nawet nie podejrzewało, że oni mogą cokolwiek napisać. Jednak na spotkania w szkółkach niedzielnych potrzebne były życiowe przykłady i słuchacze Mińskiej Szkoły Katechetów wzięli się za pióra. Ich historie z przyjemnością przyjmowała dziatwa. Tak zrodziły się opowiadania, które podyktowało życie.
© Wydawnictwo Białoruskiego Egzarchy, 2001
Niedaleko od Mińska jest osiedle domków letniskowych. Latem przyjeżdżało tu dużo dzieci. One zawsze były zgodne i razem się bawiły.
A jeszcze w tym osiedlu żył wujek Dima. W jego podwórku czego tylko nie było: i króliki, i indyki, i kury, i zadziorny kogut. Ale największą atrakcją podwórka był ogromny, kudłaty i ważny pies. Z wyglądu był on groźny, ale tak naprawdę był to bardzo dobry, łagodny pies. Nazywał się Graf.
Wujek Dima lubił dzieci, one przychodziły do niego w gości i bawiły się przed domem. Dla Saszy wujek Dima zrobił szabelkę, wyszlifował, pomalował srebrną farbą – wyszła jak prawdziwa. Dla maleńkiego Jurka poreperował stary rower, przymocował do bagażnika blaszaną puszkę, żeby wozić piasek. A kiedy puszka była pusta, bardzo brzęczała, co Jurkowi bardzo się podobało.
Jeszcze dzieci lubiły bawić się na szerokiej głównej ulicy i często do nich dołączał Graf.
Pewnego razu wieczorem przed domem wujka Dimy dzieci zauważyły maleńkiego pieska. On był czymś wystraszony i żałośnie skomlał. Wujek Dima przyniósł miskę zupy, nakruszył chleba i postawił przed nim.
- Jedz – powiedział – nie bój się, nikt ciebie nie ruszy.
I piesek zaczął jeść. Dzieci nigdy nie widziały tak głodnego psa. Graf zawsze jadł bez pośpiechu, czasem nawet chleba nie chciał. A ten jadł szybko, połykał całe kawałki.
Dzieci, wymieniwszy spojrzenia, rozbiegły się do domów, a kiedy wróciły, to w rękach trzymały – kto kawałek kiełbaski, kto sera, ktoś przyniósł gotowane jajko, a Jurek w swojej puszce przywiózł czekoladowy batonik „Snikers”. Piesek nigdy nie jadł tak pysznego jedzenia. On zjadł wszystko, tylko „Snikersa” nie zechciał. Malutkiego pieska polubili wszyscy, a jedna dziewczynka nawet ułożyła o nim wierszyk:
Ach, piesku ty mój,
Szarawe uszko,
Jak nazywać ciebie,
Podpowiedz na uszko?
Ale najbardziej ze wszystkich małego pieska polubił Graf. On nikomu nie pozwalał go skrzywdzić i piesek odwdzięczał się mu oddaną miłością. Graf chodził kąpać się nad rzekę, a mały piesek bał się wody i oczekiwał Grafa na brzegu. Jeśli zdarzało się, że wujek Dima wyjeżdżał do miasta i brał z sobą Grafa, to piesek zawsze witał ich przed bramą osiedla.
W końcu czerwca zaczął się sianokos i skoszone siano wozili traktorami po głównej ulicy. Całe osiedle napełniło się hałasem, zapachem paliwa i świeżo skoszonej trawy. Wujek Dima surowo-najsurowiej zabronił dzieciom biegać po głównej ulicy i zabierać z sobą psy, dopóki nie wywiozą wszystkiego siana. Najpierw dzieci bawiły się przed domem wujka Dimy, ale nie było tu takiej swobody.
Wkrótce one zapomniały o jego słowach i pobiegły na drogę. Na przód z głośnym szczekaniem wyrwał się Graf, za nim Sasza, wymachując szabelką, z tyłu za wszystkimi jechał Jurek na swoim rowerze, troszkę obok biegł maleńki piesek. Traktorzysta, zauważywszy dzieci gwałtownie zahamował. Graf odskoczył na bok, a maleńki piesek nie zdążył. Traktorzysta odjechał pogroziwszy dzieciom pięścią, a piesek tak i został leżąc na drodze.
Wujek Dima przyniósł stary worek, zawinął w niego pieska i zakopał pod starą jabłonią.
Graf nie mógł zrozumieć, dlaczego gospodarz zakopał jego przyjaciela do ziemi. Najpierw zdecydował, że ten schował go od upału. Graf też lubił tak robić: wykopie jamę i leży w chłodnej ziemi, dopóki ona nie nagrzeje się od jego ciała, potem drugą wykopie, potem trzecią. Ale tu gospodarz zakopał malutkiego pieska całego, nawet ogon.
Graf szczekał i nie chciał odchodzić od jabłoni. Wujek Dima wziął Grafa za obrożę, odprowadził do domu i zamknął drzwi. I wtedy Graf zawył – żałośnie, przeciągle, rozdzierająco. On zrozumiał, że nigdy więcej nie zobaczy swego małego przyjaciela, nigdy nie odprowadzi go nad rzekę i nie powita przy bramie. Ten wielki nieustraszony pies płakał po swojemu, po psiemu, wylewając swój smutek i tęsknotę z powodu utraty przyjaciela.
Dzieci cichutko siedziały na kłodzie. Pierwszy na cały głos zapłakał Jurek, potem zaczęły chlipać dzieci starsze.
Z domu donosiło się niepocieszone wycie Grafa.
Galina Kusznierowa
Lena chodziła do przedszkola do młodszej grupy. Tam zaprzyjaźniła się z dziewczynka Olą, która żyła w tym samym domu. Na Nowy Rok mama Leny ubrała choinkę i postanowiła zaprosić na święto koleżankę córki. Ona kupiła dziewczynkom dwie jednakowe piękne lalki, różniące się tylko kolorem sukienek. Rano Lena wstała, cichutko pobiegła do choinki, wyciągnęła obie lalki i lubowała się nimi. Tu zrobiło się jej szkoda podarować taki prezent Oli i ona schowała jedną lalkę w swoim pokoju pod poduszkę.
Wkrótce przyszła Ola. Dziewczynki usiadły przy świątecznym stole. Mama poczęstowała je herbatą z tortem, cukierkami i konfiturą, potem powiedziała:
- Teraz biegnijcie do choinki, tam są dla was prezenty od Dziadka Mroza.
Lena pobiegła pierwsza i schwyciła lalkę. Ola smutno patrzyła pod choinkę – drugiego prezentu nie było. Łzy pociekły jej z oczu. Lena zobaczywszy płaczącą koleżankę, pożałowała, że schowała drugą lalkę, teraz ona z radością oddałaby ją Oli, ale nie wiedziała, jak to zrobić.
Zaczęła bezładnie paplać, że Oli córka poszła na spacer i zaraz wróci. W tym momencie podeszła mama i, domyśliwszy się wszystkiego, wzięła u Leny lalkę, oddała ją Oli i powiedziała:
- Nie, Lena, to nie twoja córka. Oli córeczka nigdy nie uciekłaby na spacer bez pozwolenia mamy. To, chyba, twoja córeczka taka nieposłuszna. Idź zawołaj ją.
- Już, mamo! – radośnie wykrzyknęła Lena.
Ona szybko pobiegła do swego pokoju i wróciła, trzymając lalkę za rękę, surowo robiąc jej wymówki:
- No, dlaczego jesteś taka? Córka Oli zawsze słucha się swojej mamy i nigdy nie ucieka!
To było tak zabawne, ze Ola roześmiała się. Zaśmiała się i Lena. Potem dziewczynki długo bawiły się, one dały swoim lalkom imiona i prowadzały je jedna do drugiej w gości.
Po wyjściu Oli Lena podeszła do mamy, objęła ją i powiedziała:
- Wiesz, mamo, jak dobrze jest robić prezenty…
Ten Nowy Rok Lena zapamiętała na całe życie.
Lubow Ganago
Dasza zbudziła się, kiedy słońce podniosło się już wysoko. Cały pokój zalewało światło. W domu było cicho.
Wczoraj wieczorem Dasza z rodzicami przyjechała na wieś do babci w gości.
Dziewczynka słodko przeciągnęła się i wstała z pościeli. Kotka z podwórka wskoczyła na parapet. Dasza popatrzyła na nią i pomyślała: „Zaraz skoczy na moje łóżko”.
- Brykaj stąd! – krzyknęła Dasza. Kotka natychmiast zniknęła. Dziewczynka wyszła na ganek.
- Daszeńka wstała! – powiedziała babcia. – Umyj się i chodź jeść. My już dawno zjedliśmy śniadanie.
- Ja nie chcę! – wnuczka kapryśnie zacisnęła usta.
Mama poskarżyła się babci:
- Oto tak zawsze, nie zmusisz jeść.
- Przegłodzi się – zje – uspokoiła babcia.
- Dasza postanowiła w duchu: „Na złość nie będę jadła, wtedy ponamawiacie”.
I poszła zaprowadzać swoje porządki: to kury poganiać, to gęsi podrażnić, a kundla Żulkę tak patykiem uderzyła, że ta zaskomliła, ale na Daszę nie warknęła. Podkuliwszy ogon, pies schował się w budzie.
Babcia zabroniła Żulce krzywdzić Daszę i ta, patrząc na dziewczynkę, nie wiedziała jak się zachować. To przecież jej, Żulce, babcia powierzyła wypędzać gęsi na łączkę i potem przypędzać do domu, nie wpuszczać kur do ogrodu, a teraz ta dziewczynka tak męczy kury, że one z podwórka uciekają. Gęsi – też nie wiedzą, gdzie się podziać. „Jakaż ona wredna!” – myślało się w psiej głowie.
Tak minęło kilka dni. Mama prosiła córkę, aby była grzeczna. Tatuś groził karą. Dasza obiecała nikogo więcej nie krzywdzić i nie ganiać, ale swojej obietnicy nie wypełniła.
Potem wszystko jej się znudziło – i gęsi, i kury. Gęsior boleśnie ją uszczypnął, a kogut, broniąc kur, tak machał skrzydłami i nacierał na Daszę, że ona sama uciekła od niego do ogrodu.
Dobiegłszy do płotu, Dasza zatrzymała się. Zajrzała do sąsiedniego sadu i zobaczyła dziewczynkę, siedzącą na kocu. Dziewczynka czytała książkę, ale nagle, podniosła głowę, zobaczyła Daszę.
- Chodź tu! – uśmiechając się, zaprosiła dziewczynka.
- Ja nie przelezę przez płot.
- A tam jedna deska się odchyla.
Dziewczynka pokazała ręką słabo przybitą deskę. Dasza odchyliła ją i wkroczyła do sadu sąsiadów.
- Ja wiem, że nazywasz się Dasza, słyszałam. A ja nazywam się Julia.
Dziewczynki rozgadały się.
- Ja jesienią pójdę do czwartej klasy – powiedziała Dasza.
- Ja też do czwartej klasy pójdę. – Julia pomilczała i dodała:
- Jeśli Bóg da.
Dasza nie mogła usiedzieć na miejscu, i zaproponowała:
- Dawaj, pobawimy się w chowanego.
- Nie, ja nie mogę – odpowiedziała Julia. W tym momencie tatuś zawołał:
- Daria, gdzie jesteś?
- Idź, wołają ciebie – powiedziała Julia. Dasza niechętnie wstała i poszła.
Następnego dnia Dasza znów przyszła do Julii. One zaprzyjaźniły się.
Julia siedząc na swoim kocu, niestrudzenie wymyślała i opowiadała smutne oraz śmieszne historie. Julia opowiadała tak zaraźliwie śmiejąc się, że nawet ciągle z czegoś niezadowolona Dasza też się uśmiechała.
Raz Julia zapytała:
- A ty wiesz, że gdzieś w lesie jest cudowna Polana Dobroci i Miłości?
- Nie wiem.
- Moja babcia opowiadała, że rosną na niej niezwykłe kwiaty i zioła, jakich nigdzie więcej nie ma. A jeszcze słychać tam śpiew aniołów. Człowiek, który pobędzie na tej Polanie, staje się dobry i wszystkich-wszystkich kocha. I jeśli on przyniesie z tej Polany kwiaty i zioła, to nimi można wyleczyć każdą chorobę. Babcia mówi, że to Bóg tak cudownie pomaga ludziom.
- A gdzie ta Polana?
- W lesie. Ale nie w każdym. Idąc po szerokiej drodze jej nie odnajdziesz. Trzeba znaleźć tą wąziutką ścieżynkę, która do niej prowadzi, ale to nie wszystkim jest dane. A ten, kto pragnie odnaleźć Polanę Dobroci i Miłości, wychodząc z domu powinien odmawiać najważniejszą modlitwę i prosić Bożą Matkę, żeby wzięła pod Swoja Opiekę i wskazała drogę. Przyjść zaś na tą Polanę trzeba, zanim jeszcze nie wyschła rosa na kwiatach i trawie.
Dziewczynki pomilczały, każda myślała o swoim. Potem Julia powiedziała:
- Ot, żeby znaleźć tą Polanę! Ja bym swojej babci uzdrawiających ziół i kwiatów przyniosła. Stareńka ona, ciągle o mnie się troszczy, a o sobie nie myśli.
- A ty tą główną modlitwę znasz? – zapytała Dasza.
- Modlitwę znam, ale pójść nie mogę. Dasza nie zdążyła dowiedzieć się dlaczego – po Julię przyszła babcia.
- Juleńko, czas na kąpiel, już wszystko przygotowałam.
Dziewczynka odchyliła brzeg koca i Dasza zobaczyła leżące tam szczudła. Julia wzięła je, wstała z pomocą babci i poszła, wlokąc nogi. Dasza stała jak wryta. Julia odwróciła się do niej, uśmiechnęła się i powiedziała:
- Przychodź jutro.
Dasza cały wieczór była wyciszona i ciągle o czymś myślała. Potem podeszła do babci i zapytała:
- Babciu, dlaczego Julia nie chodzi?
- Julia razem ze swoimi rodzicami miała wypadek samochodowy. Rodzice zginęli, Juleczka od tej pory nie stanęła na nóżki. Ale Barbara, babcia Juli, powiedziała, że zrobi wszystko, co w jej siłach i będzie prosić Boga, żeby dziewczynka znów mogła chodzić.
- Babciu, a ty znasz najważniejszą modlitwę?
- Znam.
- Naucz mnie.
Minęło trzy dni. Dasza nauczyła się modlitwy – okazuje się, ona nazywa się „Ojcze nasz”. W rozmowie z Julią Dasza cały czas wracała do rozmowy o Polanie Dobroci i Miłości. Ona postanowiła znaleźć ją, ale nikomu o tym nie powiedziała.
Wieczorem Dasza przygotowała chleb i dwa ogórki, zawiązała wszystko w chusteczkę. Bojąc się zaspać, postanowiła nie kłaść się do świtu, ale wkrótce zasnęła. Zbudziło ją szczekanie Żulki. Popatrzyła na zegarek – przespała. Rosa już wyschła.
Za to tego dnia rodzice byli zdziwieni – Dasza pospała w dzień i wieczorem wcześnie się położyła.
- Córeczko, ty nie zachorowałaś? – zapytała mama.
- Wszystko w porządku, mamo – odpowiedziała Dasza.
Dasza zbudziła się, kiedy zaledwie zaczynał się poranek, wszyscy jeszcze spali. Ona cichutko wyskoczyła przez okno i poszła za wieś. Strach było wchodzić do lasu, ale Dasza zaczęła odmawiać najważniejszą modlitwę, prosić Bożą Matkę, aby wzięła ją pod Swoją Opiekę i wskazała drogę do Polany Dobroci i Miłości. To, że w lesie jest ta Polana, dziewczynka nie wątpiła. Ona tak śpieszyła ją znaleźć, że nie zauważała zmęczenia. Dasza wierzyła, że Caryca Niebiańska już wzięła ją pod Swoją Opiekę, dlatego strach odszedł i ona pewnie kroczyła naprzód. Szeroka droga, po której szła dziewczynka, skończyła się. Dalej było kilka dróżek, które prowadziły w różne strony.
„Oto ile ścieżek! Którą więc pójść?” – zamyśliła się Dasza. Nagle na jedną z nich wybiegł jeżyk i szybko podreptał dokądś swoimi króciutkimi nóżkami. Dasza, zapomniawszy o wszystkim, pobiegła za nim. Tylko do niego zbliżyła się, jeżyk zwinął się i zamienił się w kolczasty kłębek. Dziewczynka podotykała jego igieł, ukłuła paluszek i od razu przypomniała: „Przecież nie mam czasu, trzeba szybciej iść!”
Dasza poszła dalej i nagle usłyszała wspaniałą muzykę. Ona nigdy nie słyszała nic podobnego. Zaczęła iść szybciej, niespodziewanie wyszła na polanę. Dziewczynka nie wierzyła swoim oczom.
Oto ona, Polana Dobroci i Miłości, o której mówiła Julia! Ileż tu kwiatów! I wszystkie różne. Nie ma wątpliwości – to rzeczywiście właśnie ta Polana. Jakie wszystko piękne! A motylki! Jakie wielkie i ładne! A ważki jakie! A zapach!
Dziewczynce aż dech zaparło. Ona dalej zachwycała się Polaną. Kropelki rosy, jak miliony brylantów, łącząc się ze słonecznym światłem, utworzyły tęczę, która zawisła nad Polaną. To było niezwykłe!
Dasza jeszcze nigdy nie widziała takiej wspaniałości. Wzięła kropelkę rosy na swój paluszek, i ta kropelka zabłysła, zagrała tak samo cudownie, jak i na kwiatku.
Potem dziewczynka narwała naręcze pachnących kwiatów i ziół, odmawiając najważniejszą modlitwę, jak mówiła jej Julia. Ogromy bukiet okazał się ciężkim i niewygodnym bagażem. Dziewczynka zdjęła pasek z sukienki, przewiązała wszystko i zadowolona usiadła na pieńku odpocząć.
- Co ja narobiłam! Nikogo nie uprzedziłam. Prawdopodobnie, szukają mnie, denerwują się. Trzeba śpieszyć się do domu.
I Dasza po raz pierwszy poczuła niepokój z powodu swoich bliskich.
Mama, kiedy odkryła, że Daszy nie ma w łóżku i że nikt z domowników rano jej nie widział, zaczęła głośno wołać córkę, ale nikt się nie odezwał. Daszę szukali wszędzie, ale nigdzie jej nie było. Julia przypuszczała:
- Prawdopodobnie, poszła do lasu. Ja opowiedziałam jej o cudownej polanie, i, najszybciej, Dasza poszła jej szukać.
- Więc to dlatego Dasza pytała mnie o modlitwę „Ojcze nasz”! – domyśliła się babcia.
Dzień zbliżał się ku wieczorowi, kiedy Żulka znalazła Daszę. Dziewczynka mocno spała, przycisnąwszy do siebie swój drogocenny bagaż. Żulka liznęła Daszę w policzek i radośnie zaszczekała. Dziewczynka otworzyła oczy, zobaczyła Żulkę i objęła ją:
- Żulka, moja ty miła, jak się cieszę, że cię widzę!
Żulka machała ogonem i lizała Daszy rękę i twarz. Ona wszystko wybaczyła dziewczynce. Zobaczywszy rodziców, Dasza rzuciła się im na spotkanie:
- Mamusiu, tatusiu! Jak ja was kocham! Bardzo-bardzo!
Mama płakała z radości, że Dasza się znalazła. Tata chciał wziąć bukiet Daszy, ale ona nie dała:
- Ja sama muszę go z miłością zanieść Julii. Ja tak chcę, żeby ona wyzdrowiała i mogła chodzić, i żeby jej babcia też stała się zdrowa, przecież Julia oprócz niej nikogo nie ma.
- Bóg da, wszystko będzie dobrze – powiedziała mama.
Dasza odniosła swój cudowny bukiet Julii i jej babci, opowiedziała o znaku, który jej dała Boża Matka, ukazując ścieżkę do Polany Dobroci i Miłości. Babcia Barbara nie mogła powstrzymać łez, dziękowała Bogu i Daszy, a potem powiedziała:
- Teraz ja na pewno wiem, że Juleńka będzie chodzić. Modlitwa dzieci – to wielka siła, Bóg na nią obowiązkowo odpowie. A zioła, kwiaty – to drogocenny dar Boży.
Kiedy Dasza położyła się spać, kotka wskoczył na parapet, ale zobaczywszy dziewczynkę, zawróciła, żeby zeskoczyć z powrotem. Dasza zawołała ją:
- Kici-kici-kici!
Kotka niedowierzająco popatrzyła na Daszę.
- Murka, chodź do mnie! Murka skoczyła na łóżko.
- Jakaś ty, Mureczko, mięciutka i cieplutka – głaskając kotkę, powiedziała Dasza.
Murka z zadowoleniem zamruczała. Dasza, zasypiała, usłyszała głos gęsi.
- To Żulka zapędza gęsi do szopy na noc – pomyślała.
Dasza uśmiechnęła się i zasnęła.
Natalia Prochorowna
W pewnym miasteczku, w piętrowym domu na końcu uliczki mieszkała duża rodzina: dziadek Hawryło, babcia Eudokia, ich dorosłe dzieci i malutka wnuczka Ksiusza.
Dorośli wczesnym rankiem wychodzili do pracy, a Ksiusza zostawała z babcią. Babcia zawsze miała dużo krzątaniny w gospodarstwie: przygotowywała obiad, prała, pieliła grządki w ogródku. Ksiusza z niecierpliwością oczekiwała wieczora, kiedy babcia, skończywszy prace, śpiewała jej piosenki, opowiadała o swoim dzieciństwie, jak chodziła do cerkiewno-parafialnej szkoły i duchowny, usłyszawszy jej wysoki czysty głos, z całej klasy wybrał jedną Eudokię do śpiewania w cerkiewnym chórze.
Dobrze było Ksiuszy z babcią! Ale oto bieda: babci bolały nogi. Ona ciężko wzdychała, rozcierała je leczniczą nalewką i nazywała siebie „starym głąbem kapuścianym”.
Pewnego letniego poranka, odprowadziwszy wszystkich do pracy, babcia zaczęła miesić ciasto. Ksiusza zachciała babci pomóc. Zobaczywszy jak babcia podsypuje mąkę do mleka, ona też zanurzyła swoje rączki w torbie z mąką. Ale torba z całym rozmachem wywróciła się na stół, wzbiwszy gęsty biały obłok. On był podobny do śniegu, który padał wszędzie, gdzie tylko można było upaść: na kredens, na kuchnię, krzesła, podłogę. Babcia lamentując i pojękując, dała Ksiuszy klapsa, i ta z zaskoczenia zamarła. Żal gardło ścisnął i Ksiusza drżącymi ustami krzyknęła: – Stary głąb kapuściany!
Babcia schwyciwszy ręcznik, rzuciła się do wnuczki, ale ta, wykręciwszy się, wyskoczyła do korytarza, następnie – na werandę i, zobaczywszy, że babcia, wymachując ręcznikiem, jest tuż za nią, zeskoczyła z ganku i pobiegła do sadu. W ślad za nią, uzbroiwszy się jeszcze i w patyk, pędziła babcia. Ksiusza z przerażeniem zobaczyła, że ścieżka kończy się: przed nią były gęste maliny, uciekać nie było dokąd.
Niedaleko stała stara wpół zaschnięta jabłoń. Ksiusza sprawnie wdrapała się na bezpieczną wysokość i usiadła na gałęzi. Gałąź groźnie zatrzeszczała. Babcia zamarła na miejscu, patyk wypadł jej z ręki.
- Aniołku mój! – wykrzyknęła – zleź z drzewa!
- Dobrze, zlezę – zlitowała się Ksiusza, zauważywszy łzy, które zabłysły w oczach babci – tylko ty odejdź dalej.
Staruszka odstąpiła od jabłoni, uwalniając przejście i Ksiusza zaczęła powoli spuszczać się. Zeskoczywszy na ziemię ukradkiem poszła po ścieżce, ale babcia opamiętawszy się, znów popędziła za wnuczką z ręcznikiem w rękach.
Ksiusza długo uciekała. Zatrzymała się, zobaczywszy dzieci. One ustawiwszy się w kółko, zamierzały bawić się w chowanego.
- Z tobą co, psy goniły? Chodź, baw się z nami!
Ale Ksiusza, machnąwszy ręką, odeszła na bok i zaczęła w milczeniu obserwować dzieci.
Nabawiwszy się, dzieci rozeszły się do domów. Ksiusza została sama, zaczął dokuczać jej głód i ona też skierowała się do domu. Podszedłszy do swego ogrodzenia, dziewczynka usłyszała głos cioci Lizy. „Znaczy, niedługo wszyscy wrócą z pracy” – pomyślała Ksiusza. Dla niej ten moment zawsze był radosny. Cała rodzina zbierała się przy wielkim stole, każdy dzielił się swymi wrażeniami, nagromadzonymi w ciągu dnia. Było wesoło.
Ale teraz jej całkiem nie chciało się iść do domu. Dziewczynka bała się, że babcia opowie wszystkim, jak ona wyzwała ją „starym głąbem”, rozsypała mąkę i uciekła na cały dzień z domu.
Ksiusza schowała się w krzaki jaśminu. Z jej kryjówki było widać, jak wszyscy wrócili z pracy i babcia nakryła stół do kolacji. Mama kilka razy zawołała Ksiuszę, ale ona nie odezwała się. Z otwartego okna kuchni dochodził głos dorosłych. Ciocia Liza opowiadała coś ciekawego i wszyscy śmiali się, ale nagle w przerwie babcia ze złością wykrzyknęła:
- Sił już nie mam! Oddawajcie ją do przedszkola.
- Eudokio Jelisiejewna, wytrzymajcie do jesieni, tam coś zdecydujemy! – usłyszała głos mamy. I rozmowa na tym się skończyła.
Ksiusza całkiem nie spodziewała się takiego obrotu wydarzeń. Myślała, że będą ją obstawiać za skandaliczne zachowanie, w skrajnym przypadku postawią do kąta albo nie wypuszczą na podwórko.
Raz Ksiusza widziała, jak wychowawczyni przedszkola prowadziła dzieci na spacer. Ona wszystkich ustawiła w pary, aby dzieci nie pozostawały z tyłu, poleciła każdemu chwycić dół ubrania idącego przed nim, i powstał pociąg.
„Nie, z babcią lepiej – rozważała, przypomniawszy łzy w jej oczach. – Co by takiego uczynić, żeby babcia wybaczyła?”
Ale nic dobrego do głowy nie przychodziło, a tu jeszcze głód nie dawał spokoju. I tak nic nie wymyśliwszy, Ksiusza wylazła z krzaków i powoli powlokła się do domu.
Babcia w kuchni była sama.
- Babciu, ja… – wymamrotała Ksiusza. Ta obejrzała się:
- No, w końcu jednak przyszłaś! Gdzież ty się podziewała? – i zakrzątała się przy stole, nakładając do talerza bliny, polewając je śmietaną i gęsto posypując cukrem.
- Babciu… znów zaczęła Ksiusza.
- Dobrze, dobrze, jedz.
Póki Ksiusza zajęta była kolacją, staruszka pozmywała naczynia i wkrótce zaczęła układać wnuczkę do spania.
- Babciu, ty przecież mnie nikomu nie oddasz? – szeptem zapytała Ksiusza.
- Komuż mam cię oddać?
- Ty mnie nikomu nie oddawaj, a ja wyrosnę, zarobię dużo pieniędzy, kupię ci nowy grzebień i pończochy z wzorzystą piętką, jak u cioci Lizy.
Babcia uśmiechnęła się, wyobraziła swoje chore nogi w delikatnych jedwabnych pończoszkach i pogłaskała wnuczkę po głowie. Ksiusza z ulgą westchnęła.
- Babciu, opowiedz coś! Babcia zaczęła opowiadać, jak wyswatał ją dziadek Hawryło i wywiózł do swojej rodziny. O swoim ślubie cerkiewnym z koronowaniem i jak dużo gości było na wspaniałym weselu.
Ksiusza słuchała, nie zauważyła, jak zasnęła i śniła się jej młoda i piękna babcia w białej ślubnej sukience.
- Ja babci swojej nigdy więcej obrażać nie będę! – wybełkotała Ksiusza, poczuwszy na sobie miękką kołderkę i pogrążając się w mocny dziecięcy sen.
Galina Kusznierowa
Kola żyje w Domu Dziecka. On nie zna ani swojej mamy, ani taty. Za to zna swoich wychowawców. Jest ich troje, ale Olgę Andrejewną lubi najbardziej. Ona i przytuli, i cukierka przyniesie, i bajkę opowie, a pewnego razu Olga Andrejewna zaprowadziła wszystkie dzieci do cerkwi. W cerkwi jest pięknie, podobało się Koli. Tam płonie dużo świec, chodzą wujkowie w długich ubraniach, nazywają ich duchownymi. Jeszcze w cerkwi mieszka Bóg. On jest dobry i wszystkich kocha. Olga Andrejewna mówi, że Bóg stuka do każdego serduszka, tylko trzeba go słyszeć. A Kola na razie nie słyszał.
Koli nie podoba się, kiedy Olga bawi się z innymi dziećmi w grupie i innych głaska po głowie. Niedawno Olga Andrejewna pochwaliła rysunek Nadi, a Kola wziął i rozlał na niego wodę. Nadia płakała, a Koli było przyjemnie: nie ma u niej ładnego rysunku. Tylko oto dlaczegoś Olga Andrejewna nagle posmutniała, ale na niego, Kolę, nie krzyczała.
A dziś Kola uderzył Sierożę: wydało mu się, że Olga dłużej niż wszystkich huśtała chłopczyka na huśtawce. Sieroża usiadł na ławeczce i zapłakał. Tak mu i trzeba, cwaniakowi! A Olga znów posmutniała, przywołała Kolę do siebie i powiedziała:
- Sierożę boli. Idź pożałuj go i nie krzywdź więcej.
„Jeszcze co!” – pomyślał Kola, odszedł do piaskownicy i nadął się: pogniewał się na Olgę Andrejewną i postanowił nigdy więcej jej nie lubić. Zaczął bawić się w piaskownicy, znalazł kamyk i rzucił w kierunku wychowawczyni. Kamyk trafił jej prosto w okulary i pobił je… Niespodziewająca się niczego Olga zakryła twarz rękoma. Kola wystraszył się, schował się za altankę. Ale Olga nie krzyczała na niego, a zebrała wszystkie dzieci, przywołała też jego i poprowadziła do grupy.
Podczas kolacji Kola siedział zamyślony. Z jakiegoś powodu nie chciało się ani bułeczki z masłem, ani słodkiego kakao. Po kolacji dzieci, jak zawsze, oczekiwały bajki. Ale Olga Andrejewna powiedziała, że bajki dziś nie będzie, dlatego że okulary się pobiły, a bez nich nie widzi. Koli zrobiło się jakoś ciężko w środku, zabolało serduszko, zadrapało w gardle, zachciało się czy to zapłakać, czy to podbiec do Olgi, przytulić się do jej kolan. On usiadł w kąciku, coś ciężkiego w środku nie dawało mu spokoju, przeszkadzało bawić się. Wtedy podszedł do wychowawczyni, chciał coś powiedzieć i nagle zapłakał.
- Co ty, maluszku? – czule zapytała Olga Andrejewna i objęła chłopczyka za ramiona.
- Niedobrze mi, o tu! – I Kola pokazał ręką na miejsce, gdzie było u niego serce. – Pani nie złości się na mnie?
- Nie, głuptasie. W końcu jednak zbudziło się twoje sumienie!
- A to dobrze? – zaszlochał Kola.
- Oczywiście, dobrze. To Bóg dostukał się do twego serduszka! – I Olga Andrejewna, uśmiechnąwszy się, pogłaskała chłopczyka.
Ałła Czumak
Mitia skończył zaledwie siedem lat, ale to był już całkiem samodzielny chłopczyk. Prawda, do szkoły odprowadzała go mama, ale do domu wracał sam. Pewnego razu rano po drodze do szkoły zobaczył, że prawie na samym przejściu kopali głęboką jamę. Mama powiedziała:
- Będziesz szedł z powrotem – patrz pod nogi, żeby nie wlecieć!
Wracając ze szkoły, Mitia zobaczył, że jama jeszcze niezasypana, wszyscy poszli, nawet drabiny nie zabrali, tylko ogrodzenie dookoła postawili. Chłopczyk już chciał przejść obok, ale nagle usłyszał szczekanie psa, żałosne, prawie jak płacz. Zajrzał do jamy, a tam – piesek, malutki, jak zabawka. Zobaczył Mitię, na łapki wspina się, ogonkiem macha i cieniutko-cieniutko szczeka, dosłownie wzywa go.
Niedługo myśląc, Mitia zszedł na dół po drabinie, zeskoczył z ostatniego szczebelka, przysiadł obok, głaska szczeniaczka i mamine słowa powtarza:
- No, maleństwo, uspokój się, nie płacz, wszystko będzie dobrze.
Piesek liże jego ręce i cichutko popiskuje.
Ale jak go wyciągnąć? Zdjął Mitia swój długi szalik, którym mama go opatulała, obwiązał kurtkę i wsunął szczeniaka za pazuchę. Tak i polazł z nim. Szczeniaczek przytula się do Miti, tylko z rzadka główkę wysuwa i policzki mu liże, dziękuje.
Wylazł Mitia i, przytrzymując swoje znalezisko ręką, popędził do domu. Mama otworzyła drzwi i aż się cofnęła:
- Co z tobą? Czemu jesteś taki brudny i roztrzepany?
Mitia zacinając się, zaczął objaśniać:
- Tam do jamy szczeniak wleciał, on tak płakał, wzywał mnie, więc ja polazłem. Oto on – i wyciągnął zza pazuchy szczeniaka. A ten przytulił się do Miti, patrzy z przerażeniem i drży całym ciałem.
Zobaczywszy zdziwione spojrzenie mamy, Mitia wymamrotał:
- Jeśli ci kurtki szkoda, to my ją wymyjemy. Ona znów będzie jak nowa.
- Głuptas – powiedziała w końcu mama.
- Ale ty sama przecież mówiłaś – dalej tłumaczył się Mitia – że maluchom trzeba pomagać i chronić ich, a on taki malutki, i widzisz, chce ze mną zostać…
- Dobrze – powiedziała mama – idę nalewać wody do wanny, najpierw wykąpię ciebie, a potem twego malucha.
- Hura! – zakrzyczał Mitia. Ty jesteś Maluch, na zawsze zostaniesz ze mną! Mitia chwycił szczeniaka i podniósł go wysoko nad głową. Ten jakby wszystko zrozumiał i radośnie zaszczekał…
A w łazience mama nalewając wodę, cichutko modliła się:
- Boże, chroń syna mego Mitię i zmiłuj się nad nim. Niech on zawsze ma dobre serce.
Lubow Ganago
Dima szedł ulicą, mocno trzymając się za ręce mamy. Był słoneczny, mroźny dzień. Drzewa jak w bajce – puszyste, nieważkie! Śnieżek poskrzypywał pod nogami. Prawda, mróz leciutko szczypał za nos i policzki, ale Dimie było przytulnie i ciepło w futrzanej kurteczce i bucikach. Jasnoczerwony pas na kurtce i ciemny szaliczek nadawały mu wygląd gila. W dodatku i szedł, podskakując z radości. Było mu wesoło – czy to dlatego, że była niedziela, a lekcje odrobił jeszcze wczoraj, czy dlatego, że tatuś sprezentował mu nową zabawkę.
Ogólnie, nastrój jego był wspaniały. Mama na chwilę zatrzymała się. Dima mimowolnie zachwycił się młodą srebrzystą brzózką na błękitnym tle, a kiedy oderwał od niej wzrok, to dosłownie zanurzył się w lecie. Przed nim jaśniały czerwone, pomarańczowe, żółte plamy – pojemniki z owocami. Rumiane ciocie ważyły te maleńkie kawałeczki lata w szeleszczących i dzwoniących na mrozie torebkach.
Czerwone jabłka, jakby nawoskowane, aromatyczne pomarańcze i mandarynki, podstępna cytryna! U Dimy nawet ślinka pociekła. Mama dosłownie przeczytawszy jego myśli, zdecydowanie skierowała się w stronę straganu. Po kilku minutach chłopczyk już radośnie obserwował, jak owoce przemieszczają się ze skrzynek do szeleszczącej torby. On już wyobrażał, jak w domu zrobi z pomarańcza kwiatek, jak pięknie będzie prezentować się jabłko w małej wazie na stole.
Marzenia Dimy nagle przerwał starczy głos. Jakaś staruszka, trąciwszy go, wyciągnęła rękę do sprzedawczyni i poprosiła:
- Kochana, daj mi, proszę, jabłuszko. Bardzo chce się mi jeść. Ja jeszcze nic dziś nie jadłam i wydaje mi się, że zaraz upadnę. Niedobrze mi…
Dima nie słyszał, co odpowiedziała ciocia. On nieprzerwanie patrzył na staruszkę, na wyschniętą, drżącą rękę, na stareńkie znoszone palto, na to, czego nawet w jego dziecięcym pojęciu nie można było nazwać obuwiem. Głowa staruszki była obwiązana szarą chustką, spod której wyglądała jeszcze jedna – biała.
Mimowolnie Dima przypomniał swoją babcię Nastię. Ona też zimą zawsze nosiła dwie chustki. On wyobraził jej dobre, promienne oczy, ciepło jej rąk, napalony do gorąca piec, częstujący ich pysznymi blinami.
Po policzku staruszki popłynęła łza i przepadła w zmarszczkach, które gęsto pocięły jej twarz.
Przez chwilę Dimie wydało się, że to babcia Nastia – zziębnięta, w łachmanach, głodna i samotna. Chłopczyk patrzył jeszcze na staruszkę, która postanowiła spróbować szczęścia u innego sprzedawcy, a jego ręka już przeciągnęła się do torby i dotykała tam jabłko, pomarańcze. Aha, oto chyba cytryna, albo nie – mandarynka.
Dima wyciągnął wszystko, ile zmieściło się w jego dziecięcych rączkach i przeciągnął do niej. Ich oczy spotkały się. On prawie wyszeptał:
- Oto, weźmie pani, proszę!
Łzy zabłysły w jego oczach. Chłopczyk pobiegł do mamy, przytulił się do niej, następnie pociągnął za rękę:
- Chodźmy szybciej!
Kiedy trochę odeszli, chłopczyk odwrócił się. Staruszka ciągle jeszcze stała na tym samym miejscu. Ona schowała owoce do kieszeni, w jej ręku zostało tylko czerwone pyzate jabłko. Dima widział, jak przeżegnała się i czemuś się uśmiechnęła. Chłopczyk westchnął i powoli poszedł z mamą.
Teraz wiedział, że obok żyją ludzie, którzy potrzebują nie tylko światła słonecznego, ale i ciepła bliźnich. I jak mimo wszystko fajnie, że on, Dima, może im chociaż czymkolwiek pomóc.
Tatiana Kleszczenok
Pewnego pochmurnego dnia Alosza wracał ze szkoły do domu. Topniejący śnieg chlapał pod nogami, ołowiane chmury zakrywały niebo i nastrój chłopczyka był kropka w kropkę jak biedny szary dzień.
A wszystko z powodu tego zadanka z matematyki – nauczyciel wyjaśniał pracę domową, wszystkie dzieci zrozumiały, a Alosza – nie. „Jak je rozwiązać?” – nie wychodziło z jego głowy.
Jak na złość, tatuś był w delegacji. „On na pewno by pomógł – pomyślał chłopczyk – a mama wróci późno, akurat i na jej pomoc zwłaszcza nie ma co liczyć. Boże, co mam robić?” – westchnął Alosza.
Do domu zostawało kilka kroków, kiedy zza rogu wyszedł sąsiad. To był najbardziej nierozmowny i ponury mieszkaniec ich klatki schodowej. Dziewczynki bały się go, chłopcy omijali i wykrzykiwali w ślad za nim przykre przezwisko „Stuknięty”, a babcie, siedzące na ławeczce, szeptały, kiedy ten przechodził obok.
Człowiek ten mieszkał sam i Alosza nigdy nie widział u niego gości, nawet nie zauważał, żeby on z kimkolwiek rozmawiał: i dzieci, i dorośli – wszyscy unikali go.
Nieśpiesznym krokiem, ciężko oddychając, sąsiad wszedł w klatkę schodową i powoli pomaszerował po schodach. Alosza wchodził trochę za nim. „Stuknięty” podszedł do drzwi swego mieszkania i zaczął mozolić się z zamkiem. Chłopczyk chciał przemknąć obok, ale w tym momencie niezgrabnemu sąsiadowi wypadła teczka i kartki papieru rozleciały się po całej podłodze. Alosza ze słowami „Pomóc panu?” nie czekając na odpowiedź, zaczął zbierać, co upadło.
Po kilku chwilach sąsiad, wziąwszy z wdzięcznością teczkę, znów spróbował otworzyć drzwi, ale z jego lewej ręki wyśliznął się portfel. I tu maluchowi zrobiło się żal półsiwego, roztargnionego i samotnego człowieka. Alosza podniósł portfel i, powiedziawszy: „Ja panu pomogę”, przytrzymał go w swoich rękach. Sąsiad zgadzając się, kiwnął i po kilu sekundach oni znaleźli się już w mieszkaniu.
W pokoju było dużo ikon, w kąciku płonęła łampadka (lampka oliwna) pod nią na szafce nocnej leżała gruba książka. Na ścianie wisiał wielki drewniany krzyż.
Alosza z zainteresowaniem oglądał ikony, zapomniawszy o pochmurnym dniu, niezrozumiałym zadanku i złym nastroju. Jakby z daleka usłyszał głos:
- Nazywam się Piotr Siergiejewicz. Pracuję w instytucie jako wykładowca matematyki. Dziękuję ci za pomoc.
Jak tylko Alosza usłyszał słowo „matematyka”, które zadźwięczało jak grom z jasnego nieba, wszystko mu pociemniało, w jednej chwili wrócił pochmurny dzień i oczywiście, skomplikowane zadanie.
Piotr Siergiejewicz, zauważywszy zmianę na twarzy chłopca, powtórzył słowa:
- Tak, tak, uczę matematyki i jeśli będziesz potrzebował – możesz przychodzić.
Oczywiście, Aloszy nic innego nie pozostawało robić, jak o wszystkim opowiedzieć. Wysłuchawszy go, Piotr Siergiejewicz powiedział:
- No cóż, chodź pomodlimy się i poprosimy Ojca Niebieskiego, aby pomógł nam zrozumieć. Przecież on sam powiedział: proście i będzie wam dane.
Piotr Siergiejewicz podszedł do ikony i zaczął modlić się. Alosza stanął obok niego i próbował powtarzać każde słowo.
- Pomóż nam, Boże! – zakończył Piotr Siergiejewicz.
Potem usiedli przy stole i zabrali się za zadanko. Po kilku minutach Alosza je zrozumiał, jego radość nie miała granic. On zapytał:
- A co, jeśli modlić się, Bóg zawsze będzie pomagać odrabiać lekcje?
- Oczywiście, mały.
Siergiej Radkiewicz
Mała Wiera była chora. Chora poważnie i nieuleczalnie. Lekarze mówili, że z tą chorobą długo nie żyją. Nie więcej niż osiemnaście lat życia jej przepowiadali. Jakaś straszna choroba krwi – to wszystko co ona wiedziała. Stałym, tępym, doskwierającym bólem coraz częściej i częściej ujawniała się choroba, i wtedy ciemniało w oczach, i jak biciem w bębny dudniło w głowie, odzywając się w każdej cząstce ciała. Za każdym razem badania w szpitalu stawały się coraz dłuższe, bardziej męczące.
Wiera, jak i wszystkie dzieci, chodziła do szkoły, chociaż szybko się męczyła i nic nie mogła zapamiętać. A wieczorami przybiegała na zajęcia do pracowni i rysowała, z entuzjazmem słuchając nauczycielki.
Pewnego razu podczas wakacji, dzieci z pracowni pojechały do monasteru na wycieczkę.
Zwykłe dzieci, które prawie nic nie słyszały o wierze, i nauczycielka, tylko-tylko próbująca cokolwiek zrozumieć. Jechali po raz pierwszy.
W monasterze przyjęli ich serdecznie, nakarmili w refektarzu (monasterskiej jadalni). Przewodnik-seminarzysta wszystko opowiedział i pokazał, odpowiadając na dziecięce pytania. Postanowili tego wieczoru i odjechać. Ale… człowiek planuje, Bóg rozporządza. Zepsuł się autobus i oni zostali na wieczorne nabożeństwo.
U Boga nic nie dzieje się przypadkiem. I tego dnia do monasteru przywieziono cząstkę relikwii świętej wielkomęczennicy Jekatieriny. Przed służbą matuszka Maria, dowiedziawszy się od nauczycielki o nieuleczalnej chorobie dziewczynki, szepnęła: „pomódl się do świętej Jekatieriny, tylko wierz i módl się. Jesteś przecież Wiera…”
Trwało nabożeństwo. Diakon wygłaszał: „W pokoju do Pana pomódlmy się”. Czytali coś nie wszystkim zrozumiałe. I tylko jedna myśl kołatała w głowie: „Święta Jekatierino, módl się do Boga za mnie!” I oto Wiera podeszła do ansłoja (pulpitu), gdzie w szkatułce znajdowała się cząstka relikwii świętej. Przyłożyła się (ucałowała z czcią). Batiuszka narysował olejkiem na czole krzyżyk. Odeszła na bok…
I nagle dookoła zapłonęły niemigającym płomieniem tysiące świec… I cisza… Wszyscy zastygli, dosłownie połączywszy się w modlitwie w jeden ognisty wicher. Bezdenna cisza i duchowy spokój. „Światłości cicha…” – przypomniały się słowa pieśni.
…Dzieci wracały do domu. Złotem jesieni płonęła wieczorna zorza, długim pożegnalnym krzykiem dźwięczało stado żurawi, gasły dźwięki monasterskich śpiewów, topniało dzwonienie dzwonów. Wiera żegnała się z monasterem. Nie, nie żegnała się, a mówiła „do zobaczenia”, czując, że jeszcze nie raz tu wróci.
Uświadomienie tego, co się zdarzyło, nastąpi później. Lekarze drobiazgowo będą szukać śladów choroby, nie wierząc analizom i wskazaniom przyrządów, znów i znów je sprawdzając. Zaczynało się nowe życie – z wiarą.
Swietłana Michadiud
Zakończył się rok szkolny. Na czas wakacji mama odwiozła Aloszę na wieś do dziadka. Dziadka i wnuczka łączyło zamiłowanie do łowienia ryb, tym bardziej, że rzeka – obok wsi. Miejsce do połowu dziadek wybrał dość daleko, tam, gdzie rzeka płynie łagodnie i spokojnie. Dziadek dwa dni wczesnym rankiem, póki Alek jeszcze spał, chodził na brzeg i podkarmiał ryby.
Alosza z dziadkiem przyszli wieczorem na noc, żeby wczesnym rankiem rozpocząć połów. Rozłożyli się przy ognisku. Pogoda była wspaniała.
Spać się nie chciało.
- Ot, żeby teraz tu telewizor z „wideo”! – powiedział wnuk.
- A ty co, Alosza? – zdziwił się dziadek. – Po co ci telewizor? Popatrz jak pięknie dookoła! Jak można nie widzieć tego piękna i nie słyszeć tej Boskiej ciszy? A popatrz na zachód słońca!
- Co tu nadzwyczajnego? Rzeka jak rzeka, polana, las, a w telewizji można dreszczowca obejrzeć – próbował tłumaczyć się Alosza.
Dziadek przemilczał, a tak chciało się wykrzyknąć: „Ludzie, co wy robicie z dziećmi? One nie widzą piękna i nie słyszą dźwięków, które uzdrawiają i leczą duszę człowieka!”
Alosza zrozumiał, że zrobił przykrość staruszkowi:
- Dziadku, nie gniewaj się. Opowiedz jakąś historię. Ja tak lubię ciebie słuchać!
* * *
Kiedy my z twoją babcią byliśmy młodzi, polubiliśmy się. Mieszkała ona w sąsiedniej wsi. Drogą iść kilometrów koło siedmiu, a lasem – cztery. Chodziłem do niej na spotkania krótszą drogą. Latem przez las się przejść – sama przyjemność. Zimą też pięknie, ale niebezpiecznie. Pewnego zimowego wieczoru wracałem do domu. Niespodziewanie pociemniało, zaczęła się zamieć. Nic nie widać, moją ścieżkę zawiało. Jak zabłądziłem, sam nie wiem. Idę w jedną stronę, w drugą – ciągle nie to. Całkiem zgubiłem drogę. Zapadam w śnieg, ale idę, wiem: zatrzymam się – zamarznę.
Nagle przypomniałem słowa mamy, że najbardziej gorliwa modlitwa do Boga, to kiedy grozi śmiertelne niebezpieczeństwo. Taka modlitwa wychodzi z samego serca i Bóg ją słyszy.
Przypomnieć to przypomniałem, a modlitw nie znam ani jednej. Ileż razy mama zmuszała uczyć się, a ja jej nie słuchałem, myślałem – po co? Zatrzymałem się, przeżegnałem się, podniosłem ręce do nieba i krzyknąłem:
- Boże, uratuj mnie i zmiłuj się nade mną!
Włożyłem w te słowa całego siebie. Nagle widzę – światełko przede mną. Poszedłem na nie, a ono oddala się. Ja za nim, tak i wyszedłem ku wsi. A kiedy podszedłem w jej pobliże, światełko znikło. Zrozumiałem, Kto mi drogę wskazał. Podziękowałem Bogu. Widzę, że ani w jednej chacie nie ma światła – pora późna. Zamieć nie ustaje. Podszedłszy blisko do swego domu, zobaczyłem światło. Okazuje się, moja mama modliła się do Bożej Matki, aby Ona wzięła mnie pod Opiekę Swoją. I od tego czasu, Alosza, patrzę na świat innymi oczyma. Wszystko, co ty widzisz, stworzył Bóg: i las, i ptaki, i słowiki – wszystko wychwala Boga, i nawet rzeka. Słyszysz, jak ona nuci:
Chwała Tobie, Boże nasz, chwała Tobie!
Leż i słuchaj ciszy.
Tu nie wystarczy zobaczyć,
Tu trzeba się wpatrzyć,
Aby jasną miłością
Napełniło się serce.
Tu nie wystarczy usłyszeć,
Tu wsłuchać się trzeba,
Aby w duszę współdźwięki
Nalały się chórem.
By nagle odzwierciedliły
Przejrzyste wody
Wdzięk cały nieśmiałej
Rosyjskiej przyrody.
Wiersz N.I. Rylenkowa
Do wsi dziadek z Aloszą wrócili z udanym połowem.
Mijały dni. Trwało upalne lato i Alosza chodził kąpać się. W jeden z takich dni przybiegł on nad rzekę i szybciutko do wody. Póki nie było nikogo z wiejskich dzieci, Alosza postanowił sprawdzić swoje siły i dostać się na drugi brzeg, jak to robiły miejscowe dzieci.
Dziadek zabraniał mu daleko odpływać: nie znał Alosza podstępności rzeki. Kiedy chłopczyk podpłynął prawie do środka, dostał się w wir wodny. Zakręciło nim, poniosło. Nie każdy doświadczony pływak może wypłynąć z takiego odmętu. Alosza zaczął tonąć. On próbował krzyczeć, ale jego krzyku nie było komu usłyszeć.
Jak błyskawica przemknęła przez myśl dziadkowa modlitwa:
- Boże, uratuj mnie i zmiłuj się nade mną!
…Kiedy Alosza odzyskał przytomność, to zobaczył dziadka, stojącego na kolanach przy nim na brzegu rzeki.
- Dziadku, ja żyję?
- Żyjesz, żyjesz, radości ty moja!
Na twarz Aloszy upadły krople z twarzy dziadka, czy to woda rzeczna, czy to łza kapnęła. W domu dziadek ułożył Aloszę na łóżku i dał mu wypić nalewkę z ziół.
- A jak ty dziadku mnie uratowałeś? Skąd wiedziałeś, że ja tonę? – zapytał Alosza.
- Bogarodzica podpowiedziała.
- Jak podpowiedziała?
- Zaszedłem do chaty, spojrzałem na ikonę Carycy Niebiańskiej, a u Niej niepokój w oczach i jakby mówi: „Biegnij nad rzekę – nieszczęście!”
Pobiegłem. Przybiegam, widzę – twoja główka mignęła, zniknęła pod wodą i więcej nie pojawiła się. Ledwie ciebie znalazłem. Robię sztuczne oddychanie, a sam do Boga się modlę, proszę, aby ożywił ciebie.
- Dziadku, a ja twoją modlitwą pomodliłem się, kiedy tonąłem. Jak dobrze, że byliśmy z tobą na rybach.
Alosza popatrzył na ikonę i zobaczył żywe oczy Bogarodzicy. Od niej rozchodziło się matczyne ciepło.
Natalia Prochorowa
Tak już urządzone jest wiejskie życie, że jeśli przed południem nie wyjdziesz do lasu, nie przespacerujesz się po znanych grzybowych i jagodowych miejscach, to pod wieczór i biec nie ma po co, wszystko się pochowa.
Do takiego wniosku doszła też pewna dziewczynka. Tylko słoneczko podniosło się do wierzchołków świerków, a w jej rękach koszyk, zabrnęła daleko, ale za to jakie grzyby! Z wdzięcznością popatrzyła dookoła i właśnie miała wracać, jak odległe krzaki nieoczekiwanie poruszyły się i na polanę wyszło zwierzę, jego oczy uparcie obserwowały postać dziewczynki
- Oj, pies! – powiedziała ona.
Gdzieś niedaleko pasły się krowy i spotkanie w lesie z pasterskim psem nie było jej wielkim zaskoczeniem. Ale spotkanie z jeszcze kilkoma parami zwierzęcych oczu wprowadziło w odrętwienie…
„Wilki – przeleciała myśl – niedaleko droga, uciekać…” Ale siły opuściły, koszyczek mimo woli wypadł z rąk, nogi zrobiły się jak z waty i nie słuchały się.
- Mamo! – ten nagły okrzyk powstrzymał stado, które doszło już do środka polany. – Ludzie, pomóżcie! – trzykrotnie rozległo się nad lasem.
Jak potem opowiadali pastuszkowie: „Słyszeliśmy krzyk, myśleliśmy, dzieci się bawią…” To pięć kilometrów od wioski, w lesie!
Wilki powoli zbliżały się, na przedzie szła wilczyca. U tych zwierząt tak bywa – wilczyca zostaje przywódcą stada. Tylko jej oczy były nie na tyle drapieżne, na ile badające. One dosłownie pytały: „No co, człowieku? Co ty teraz zrobisz, kiedy w twoich rękach nie ma broni, a obok nie ma twoich pokrewnych?”
Dziewczynka upadła na kolana, zasłoniła oczy rączkami i zapłakała. Wtem przyszła do niej myśl o modlitwie, jakby coś drgnęło w duszy, jakby zmartwychwstały słowa babci, pamiętane z dzieciństwa: „Bogarodzicę proś!”
Dziewczynka nie pamiętała słów modlitwy. Czyniąc na sobie znak krzyża, prosiła Matkę Bożą, jak swoją mamę, w ostatniej nadziei na orędownictwo i ocalenie.
…Kiedy otworzyła oczy, wilki omijając krzaki, odchodziły do lasu. Na przedzie nie śpiesząc, opuściwszy głowę, szła wilczyca.
Siergiej Kucko
Pewnego niedzielnego wiosennego poranka maleńcy Maksim i Katia, jak zwykle, wybierali się z rodzicami do cerkwi. Dzieci nie mogły się doczekać, aby szybciej być już w cerkwi, ponieważ one już nie pierwszy rok tam chodzą.
W tej cerkwi ich kiedyś ochrzczono. Oczywiście, ani Maksymek, ani Katia nic z ego nie pamiętają, ponieważ byli jeszcze bardzo maleńcy, ale ich rodzice chrzestni o wszystkim opowiadali. I o tym, jak Katia podczas trzykrotnego pogrążenia w chrzcielnicy z wodą próbowała wyrwać się z rąk kapłana, a Maksymek, przeciwnie, cieszył się gdy go zanurzano, i nawet wyciągał rączki, aby znów znaleźć się w wodzie.
Wiedziały dzieci i o tym, że dawno-dawno temu, kiedy jeszcze ani Maksyma, ani Kati nie było na świecie, ich rodzice koronowali się (brali ślub cerkiewny) właśnie w tej cerkwi, to znaczy, że cała ich zgodna rodzina bierze początek właśnie stąd.
Ale jednak, wystarczyło dzieciom spojrzeć w okno, i ich radość od razu znikła. Na podwórku szalała prawdziwa zamieć. Wiatr co chwila uderzał w okna śnieżnym wachlarzem, jakby chciał sprawdzić ich wytrzymałość i, wydawało się, groźnie wył:
- Oto ja zaraz dobiorę się do was, kochani i wszystkich zamrożę!
Co robić? Dzieci pobiegły do rodziców. Cały tydzień one czekały na tę niedzielę, przygotowywały się do spowiedzi i Priczastija, a i do kolegów ze szkoły niedzielnej zatęsknili.
Co robić?
Na rodzinnej naradzie postanowiono rzucić wyzwanie śnieżnej królewnie-zimie i mimo wszystko przebić się przez przednie oddziały jej sług-śnieżynek, aby potem zanurzyć się w cieple ludzkich serc, w błogosławioną uroczystość cerkiewnego nabożeństwa.
- Czyż nie jesteśmy wojownikami Chrystusa? Podsumował postanowienie tatuś.
- Jeśli Bóg z nami, to kto przeciw nam? – podtrzymała mama.
- Hura! – zakrzyczał Maksym.
Więc, pomodliwszy się przed wyjściem, ruszyli w drogę. Wychodząc z domu, dzieci zobaczyły w rogu nad drzwiami wejściowymi ciemnego motylka.
- Tato, mamo, patrzcie – powiedziała Katia – motylek. Co on tu robi, dlaczego ma złożone skrzydełka? On co, umarł z zimna?
Dziewczynce zrobiło się tak szkoda biednego motylka, że jej oczy posmutniały.
- Nie martw się, córeczko – pocieszyła ją mama – on jeszcze ożyje, zobaczysz.
A tymczasem wiatr i śnieg nasiliły się. I im mniej zostawało iść, tym, jakby umyślnie, wiatr stawał się bardziej wściekły i jeszcze bardziej kłuł twarz ostrymi śnieżynkami. Katia mimowolnie wyobraziła sobie Gerdę z bajki Andersena, przedzierającą się do zamku królowej Śnieżki na pomoc bratu Kajowi.
„Jak było jej samej walczyć z tymi wszystkimi wojskami? – pomyślała dziewczynka. Oj, tak! Mama opowiadała, że Gerda pokonała wojsko śnieżnych trolli z pomocą modlitwy „Ojcze nasz”.
Katia jeszcze mocniej ścisnęła mamy rękę i zaczęła w duchu modlić się. Nie zdążyła wypowiedzieć modlitwy do końca, jak wśród śnieżnego chaosu pokazały się złote kopuły z krzyżami. Dzieci przyśpieszyły. Tam, w tym czasie miarowym i nieśpiesznym krokiem diakon obchodził cerkiew, dokonując kadzenia. Zapach kadzidła stopniowo napełnił całą przestrzeń. Wydawało się, niewidzialne kwiaty i zioła w cudowny sposób rozkwitły tu, aby obdarzyć obecnych swoim aromatem.
„Jak tu dobrze!” – pomyślała Katia, patrząc na gorący płomień świec, wsłuchując się w harmonijny śpiew chóru, spływający skądś z góry, prawie z nieba. Dziewczynka przypomniała o pogodzie dopiero wtedy, kiedy wszyscy parafianie chórem zaśpiewali modlitwę „Ojcze nasz”. Katia pomyślała: „Boże, jeśli trzeba, aby zamieć nadal po dawnemu trwała, niech będzie po Twojemu. Ty tylko pomóż nam spokojnie wrócić do domu”.
W tum czasie nabożeństwo w cerkwi zbliżało się ku końcowi. Jaśniejące twarze tych, którzy przyjęli Pryczastije Świętych Darów Chrystusowych tworzyły atmosferę radości i wzruszenia. Nasi bohaterowie też stali się przyczastnikami (uczestnikami) tego Największego Cudu.
- No, kochani, teraz nam żadne chłody nie są straszne – powiedział po Priczastiju tata.
- Przecież Sam Chrystus teraz mieszka w nas! – dodała mama.
Po pocałowaniu krzyża dzieci razem z rodzicami, trzykrotnie przeżegnawszy się i ukłoniwszy się, skierowali się do wyjścia. Jak wielkie było ich zdziwienie i radość, kiedy na ulicy oni nie zobaczyli nie tylko śnieżnej zamieci, ale nawet śnieg, leżący wokół, szybko topniał w promieniach już wiosennie przygrzewającego słoneczka. Chmury też gdzieś znikły i niebo było oślepiająco czyste. A pod nogami wesoło szemrały strumyki. Jakby na czyjeś polecenie nagle nastała długo oczekiwana wiosna.
- Ojcze nasz, to Ojcze nasz nam pomógł! Urywającym się ze wzruszenia głosem zawołała Katia, wspomniawszy swoją modlitwę w cerkwi.
- Znaczy, ktoś o to poprosił? Podchwycił Maksym.
- Oczywiście! – wypaliła Katia. I tu chciała powiedzieć, że to jej prośbę usłyszał Bóg, ale przypomniała, że chwalić się nieładnie i uśmiechnęła się. „Znaczy władza Królowej Śniegu jest bezsilna wobec Boga i naszej wiary” – pomyślała.
„Tak, oczywiście” – odpowiedział jej głos wewnątrz…
W niedzielnej szkole tego dnia dzieci opowiadały o tym, jak z pierwszymi promieniami słońca różne owady, chrabąszcze i pajączki nagle ożywają, i rozwijają się pierwsze przebiśniegi. I nawet żaby, zamarznięte pod lodem, znów się budzą. I ziarna pszenicy, i żyta, posiane jeszcze jesienią, przeleżawszy w ziemi całą zimę i, wydawałoby się, już umarłe, zgodnie puszczają pędy.
- Być może i nasz motylek ożyje? – Katia podzieliła się z bratem swoimi myślami.
Do domu szli radośnie i wesoło. Słoneczko ciepłymi promieniami pieściło ich twarze i ptaki swoim szczebiotem wzmacniały ogólną radość. Droga powrotna wydała się zadziwiająco krótka. Do domu było już ręką sięgnąć, jak nagle Maksym pociągnął Katię za rękę i, pokazując na śnieg, jeszcze leżący po bokach, wykrzyknął:
- Patrz! Motylki!..
I rzeczywiście, na śniegu siedziały dwa ciemne motylki, i powoli pomachiwały swoimi skrzydełkami. Zauważywszy dzieci, zerwały się i poleciały nad śniegiem, jakby pierwsze zwiastuny budzącego się życia. Dzieci i dorośli uśmiechając się długo patrzyli za nimi.
Kiedy cała rodzina wchodziła do domu, Katia spojrzała tam, gdzie rano widzieli motylka. Ale tam go już nie było…
Cudowne dzieła Twoje Panie!
Motylki na śniegu.
Boże, jaki cud.
Na wieki ich nie zapomnę,
W pamięci zachowam.
Motylki. Biały śnieg.
Tajemnica wiecznego życia.
Głos innej ojcowizny
Czy słyszysz, człowieku?
Motylki pośród śniegów -
Jakby zadatek zbawienia,
Głoszą Zmartwychwstanie,
Boga Żywego wezwanie.
Widzimy, jak każdego roku, wiosną, dzieje się wielki cud: cała przyroda, wydawałoby się pogrzebana pod warstwą lodu i śniegu, nagle zmartwychwstaje do nowego życia. I jeśli Bóg może przywrócić do życia rośliny, kwiaty, chrabąszcze, motylki, to czyż On nie może tego uczynić ze wszystkimi zmarłymi ludźmi?
Nasza Cerkiew uczy nas o tym, że wszyscy kiedyś zmartwychwstaną i ożyją dla nowego, doskonałego życia. I my, chrześcijanie, wierzymy właśnie w to, że jak Chrystus zmartwychwstał, tak zmartwychwstaną wszyscy ludzie.
To będzie wiosna całego rodzaju ludzkiego. To będzie wieczna wiosna.
Wierzcie: nadejdzie święta wiosna,
Ludzie zmartwychwstaną od śnieżnego snu.
Wszyscy się zbiorą w domu Ojca,
Radości tej nie będzie końca.
I nie zobaczy już nikt łez,
Albowiem na wieki z nami Chrystus!
On dla nas ukrzyżować się dał,
I dla nas Chrystus zmartwychwstał!
Gieorgij Romanowskij
Nasze miasteczko niewielkie, ale są w nim dwie atrakcje: węzeł kolejowy z dworcem, z którego odjeżdżają pociągi w różne strony kraju i dwie pozamiejskie ulice. Tam tylko parterowe domy, a przy każdym – ogród i mnóstwo kwiatów.
I oto mój mąż Fiodor – złota rączka – zbudował tam dom, prawdziwy pałac, piętrowy, z werandą, balkonami i nawet dwoma wejściami. Ja wtedy dziwiłam się, po co różne wejścia, a on tłumaczył, że dla synów – mieliśmy ich dwóch, Iwana i Kostię.
Ale wszystko wyszło inaczej. Zaczęła się wojna z faszystowskimi Niemcami. Najpierw poszedł mój Fiodor, potem jeden za drugim obaj synowie, a po kilku miesiącach przyszło z pułku zawiadomienie – zginęli obaj…
Traciłam rozum. Chodzę po pustym domu-pałacu i myślę – jak żyć?
Pracowałam w tym czasie w komitecie powiatowym, bardzo mi współczuli, uspakajali, jak mogli. Pewnego razu idę obok dworca i nagle nadlatują trzy samoloty. Ludzie jak zakrzyczą: „Niemcy, Niemcy!” – i rozbiegli się w różne strony. Ja też w jakąś bramę wbiegłam. I tu zenitówki zaczęły strzelać do samolotów: węzłowa stacja była silnie broniona, przez nią przejeżdżały pociągi z żołnierzami i sprzętem. Widzę – biegnie przez plac kobieta z dziewczynką na rękach. Ja do niej krzyczę: „Tu! Tu! Kryj się!” Ona nic nie słyszy i dalej biegnie. I tu jeden z samolotów zrzucił bombę wprost na plac. Kobieta upadła i dziecko sobą przykryła. Ja, nic nie pamiętając, pobiegłam do niej. Widzę, ona nie żyje. Tu przybyła milicja, kobietę zabrali, chcieli i dziewczynkę wziąć. Przytuliłam ją do siebie, myślę, za nic nie oddam, i pokazuję im identyfikator pracownika komitetu powiatowego. Oni mówią – idź, i torbę tej kobiety oddali. Ja – do komitetu: „Dziewczęta, załatwcie mi formalności na dziecko! Matkę na moich oczach zabili, a o ojcu w dokumentach – wykreślone…”
One najpierw zaczęły odmawiać: „Liza, jak ty pracować będziesz? Maleństwu żłobka nie załatwisz – one przepełnione”. A ja wzięłam kartkę papieru i napisałam podanie o zwolnienie z pracy: „Nie zginę – mówię – chałupnictwem będę się zajmować, żołnierzom koszulki szyć będę”.
Zabrałam do domu moją pierwszą córkę – Katię, pięcioletnią, jak było w dokumentach, i została ona Jekatieriną Fieodorowną Andrejewą zgodnie z imieniem i nazwiskiem mego męża.
Jak bardzo ja ją kochałam, jak rozpieszczałam… No, myślę, zepsuję dziecko, trzeba coś robić. Zaszłam raz do swojej byłej pracy w komitecie, a oni dwóm dziewczynkom, trzy-czteroletnim bliźniaczkom Dom Dziecka załatwiają. Ja do nich: „Oddajcie je dla mnie, a to ja Katię całkiem rozpieszczę”. Tak pojawiły się u mnie Masza i Nastia.
A tu sąsiadka chłopaka przyprowadziła około sześcioletniego, Pietię. „Jego matka uciekinierka, w pociągu zmarła – wyjaśniła – weź i jego, a to u ciebie – same panny”.
Wzięłam i jego.
Żyję z czterema maluchami. Ciężko się zrobiło: i pokarm trzeba przygotować, i poprać, i dzieci pilnować, a i na szycie koszulek też czas potrzebny – nocami je szyłam.
I oto jakoś rozwieszam w podwórku bieliznę, i wchodzi chłopczyk lat dziesięć-jedenaście, chudziutki taki, bladziutki, i mówi:
- Ciociuniu, to ty dzieci za synów przyjmujesz?
Milczę i patrzę na niego. A on kontynuuje:
- Weź mnie, ja ci we wszystkim pomagać będę – i pomilczawszy, dodał: – i będę ciebie kochać.
Kiedy powiedział te słowa, łzy z oczu mi się polały. Objęłam go:
- Synku, a jak się nazywasz?
- Wania – odpowiedział.
- Wanieczka, przecież u mnie jeszcze czworo: trzy dziewczynki i chłopak. Ich będziesz kochać?
A on tak poważnie odpowiada:
- No jak, jeśli siostry i brat, to jak nie kochać?
Ja go za rękę i do domu. Umyłam, ubrałam, nakarmiłam i poprowadziłam zapoznawać z małymi.
- Oto – mówię – wasz starszy brat Wania. Macie we wszystkim go słuchać i lubić.
I z przyjściem Wani zaczęło się inne życie. On był mi jak nagroda od Boga. Przyjął Wania na siebie opiekę nad maluchami a jak sprawnie mu wszystko wychodziło: i pomyje, i nakarmi, i spać ułoży, nawet i bajki poczyta. A jesienią, kiedy chciałam zapisać go do piątej klasy, sprzeciwił się, postanowił uczyć się samodzielnie, powiedział:
- Do szkoły pójdę, kiedy podrosną młodsi.
Poszłam do dyrektora szkoły, wszystko opowiedziałam i on zgodził się spróbować. I Wania poradził sobie.
Wojna skończyła się. Ja zapytanie o Fiodorze kilka razy posyłałam, odpowiedź była jedna: przepadł bez wieści.
I oto pewnego razu otrzymałam list z jakiegoś szpitala, pod Moskwą: „Dzień dobry, Liza! Pisze do ciebie nieznajoma ci Dusia. Twego męża przywieziono do naszego szpitala w złym stanie: zrobiono mu dwie operacje i amputowano rękę i nogę. Doszedłszy do siebie, on ogłosił, że nie ma ani krewnych, ani żony, a dwaj synowie zginęli na wojnie. Ale kiedy go przebierałam, to znalazłam w jego koszulce zaszytą modlitwę i adres miasta, gdzie on żył z żoną Lizą. Tak więc – pisała Dusia – jeśli ty jeszcze pamiętasz i oczekujesz swego męża, to przyjeżdżaj, jeśli nie oczekujesz, lub wyszłaś za mąż, nie jedź i nie pisz”.
Jak ja się ucieszyłam, chociaż i przykro mi było, że Fiodor zwątpił we mnie.
Przeczytałam list Wani. On od razu powiedział:
- Jedź, mamo, o nic się nie martw.
Pojechałam do męża… No, jak przywitaliśmy się? Płakaliśmy oboje, a kiedy opowiedziałam mu o nowych dzieciach, ucieszył się. Całą powrotną drogę o nich opowiadałam, a najwięcej o Waniuszy.
Kiedy zaszliśmy do domu, wszystkie maluchy oblepiły go:
- Tatuś, tatuś przyjechał! – chórem krzyczeli. Wszystkich wycałował Fiodor, a potem podszedł do Wani, objął go ze łzami i powiedział:
- Dziękuję, synku, dziękuję za wszystko.
Tak więc, zaczęliśmy żyć. Wania z wyróżnieniem skończył szkołę, poszedł pracować na budowę, gdzie kiedyś zaczynał Fiodor i jednocześnie dostał się na zaoczny wydział do Moskiewskiego Instytutu Budownictwa. Ukończywszy go, ożenił się z Katią.
Bliźniaczki Masza i Nastia wyszły za mąż za wojskowych i wyjechały. A po pięciu latach ożenił się i Piotr.
I wszystkie dzieci swoje córki nazywały Lizami – na cześć babci.
Lubow Ganago