Na podstawie http://azbyka.ru/fiction/nebesnyj-gost/ tłumaczył Eliasz Marczuk
Spotkanie z niebiańskim gościem – zwiastunem wieczności – zdarza się w życiu każdego. Tylko czy my je dostrzegamy? Czy pojmujemy jak zaproszenie do świata dobroci i miłości?
Bajka
Historia ta wydarzyła się w pewnym maleńkim miasteczku dawno-dawno – może sto lat temu, a może mniej (nieważne). I wydarzyła się akurat niedługo przed Bożym Narodzeniem.
Na pewno, znacie takie maleńkie miasteczka, pełne wszelkich tajemniczych uliczek, budynków i starożytności, z dziwnym uporem wciąż zachowujących ducha średniowiecza. Chyba, w Boże Narodzenie czasy się zbliżają do siebie – dlatego w te dni Zalcwiurnmberg reprezentował sobą jakieś tajemnicze połączenie mnóstwa epok, jakby śpieszących na spotkanie Cudownego Dzieciątka. Bożonarodzeniowe choinki, zabawki, świece, prezenty, lśniące witryny sklepików, zamieszanie i krzątanina, szybko idący dokądś ludzie, śmiech, dowcipy – wydawało się, w powietrzu unosi się duch czegoś niezwykłego.
Otóż, pewnego takiego dnia ulicą powoli szedł uczony (nie mniej niż trzech naukowych stopni) profesor teologii Hans fon Wartenburg, surowo chmurząc brwi, mamrocząc coś sobie pod nosem i w roztargnieniu ogarniając spojrzeniem otaczający świat. Zresztą, otaczający świat chyba nie mógł zwrócić na siebie uwagi starego profesora, bo był on pogrążony w rozwiązywaniu kolejnego problemu. Profesor uczył na miejscowym uniwersytecie i, chociaż był stałym przedmiotem dowcipów studentów, był człowiekiem wyjątkowo poważnym i bardzo mądrym. Wydaje się, nie istniała taka rzecz na świecie, która byłaby mu nieznana. Dlatego, zobaczywszy po drugiej stronie ulicy anioła, natychmiast pośpieszył do niego na spotkanie i zapytał:
- Twoja hierarchia i zastęp?
Ze zmieszaniem mrugając oczyma, anioł patrzył na niego, mimo woli kurcząc się pod surowo-badawczym spojrzeniem starego Hansa. Wyciągnął się przed nim w strunkę i patrzył z poczuciem winy, podobnie jak liczni studenci profesora – którzy tak się zachowywali, jeśli im zdarzało się w czymkolwiek zawinić. Profesor powtórzył swoje pytanie i anioł, czując się wyjątkowo nieswojo, ze zmieszaniem wyjąkał:
- Nie mam jeszcze żadnej hierarchii. Dopiero uczę się być aniołem.
Takiej odpowiedzi profesor kompletnie się nie spodziewał. Stary Hans we wszystkim lubił logikę i porządek; jego wykłady wyróżniały się pedanterią i racjonalnością, a tu – ot co! – spotkał niebiańską istotę, która nie ma pojęcia, jakim jest aniołem! A profesor potrzebował akurat do swojej kolejnej bardzo naukowej pracy uściślić pewne szczegóły urządzenia niebiańskiego świata.
Surowo patrząc na rozmówcę, który pod wpływem jego spojrzenia, wydawało się, staje się bardziej przezroczysty, profesor przekonująco powiedział:
- „Anioł” – słowo greckie, znaczy „niebiański posłaniec”. Duchy, stworzone przed pojawieniem się świata widzialnego, dzielą się na hierarchie i zastępy. Wysyłane są po to, aby ogłosić wolę Bożą z określoną misją.
Porażony nagłym domysłem profesor zatrzymał się.
- Aha – powiedział – misja. A jaka jest twoja misja?
Anioł (jeśli aniołowie umieją blednąć) wydał się blady. I na to pytanie on znów mógł tylko wyjąkać:
- Nie wiem… Zapomniałem…
Profesor w czasie swojej długiej kariery słyszał setki takich odpowiedzi i uważał je za wyjątkowo nieodpowiedzialne. Dlatego oburzył się i surowo wygłosił:
- Mam nadzieję, ty rozumiesz, jak nieodpowiedzialnie postępujesz! Jak można zapomnieć o misji?
Anioł popatrzył na niego z zakłopotaniem.
- No i co mamy teraz robić? - myślał głośno profesor. Nie można przecież tak po prostu ciebie tu zostawić. Dobrze – zdecydował – pójdziemy do mnie. Być może, w którejś z moich ksiąg przeczytamy cokolwiek o tobie i o tym, jakie misje wypełniają początkujący aniołowie.
I skierowali się do domu profesora. Żył na piętrze starego, ale solidnego domu – tak samo solidnego, jak i sam profesor, gdzie miał godnie urządzone mieszkanie, w którym główną wartość przedstawiały książki. Książki, książki, książki… One leżały wszędzie – na stołach, na fotelach, na parapetach, stały w dużych szafach. Anioł z szacunkiem przeglądał wszystkie – a potem zauważywszy encyklopedię z niezwykłymi obrazkami, z zainteresowaniem wziął się za nią. Pochłonięty książkowymi skarbami profesora, wydawało się, całkiem zapomniał o tym, po co tu przyszli.
„Lekkomyślny anioł” – myślał stary Hans, chmurząc brwi, ale w duszy pochlebiło mu to, że niebiański gość podziela jego zainteresowanie do książek, i dlatego nawet opowiedział co-nieco o niektórych cennych egzemplarzach i zaprezentował je.
Tak minęło kilka dni. Oni czytali „Niebiańską hierarchię” i apostoła Pawła, świętych ojców i uczonych profesorów (takich jak Hans), ale jednak nie mogli znaleźć rozwiązania. Hans wychodził z rana na uniwersytet, surowo przykazywał „lekkomyślnemu” poznawać literaturę, ale ten odnosił się do jego moralizatorstwa beztrosko i wyraźnie bardziej przeglądał książki z obrazkami, niż to, co zostawiał mu profesor. Hans zaś był tak zadziwiony tajemniczością gościa, że nawet nie zauważał na wykładach licznych pomyłek studentów, którym bożonarodzeniowy nastrój przeszkadzał należycie się uczyć. Sam zaś całkiem zapomniał o nadchodzącym święcie.
Nadeszła Wigilia. Tego dnia profesor miał całkiem mało wykładów, wysłuchał życzeń studentów, jak zwykle z roztargnieniem skinął głową i udał się do domu. Wieczorem z gościem poszli na spacer. Schodząc po schodach, profesor zderzył się z maleńką, chudziutką biednie i bardzo lekko ubraną dziewczynką. Ona przestraszona odskoczyła na bok, nieśmiało wymamrotawszy:
- Dzień dobry, panie profesorze, szczęśliwego Bożego Narodzenia…
Profesor skinął z takim samym roztargnieniem. Kiedy wyszli na ulicę, anioł nagle zapytał:
- Co to za dziewczynka?
- Dziewczynka? Jaka dziewczynka? Ach, ty, pewnie, mówisz o Mari. To córka handlarza zieleniną, oni mieszkają na samej górze naszego domu i bardzo biedują.
- A co ona powiedziała?
- Kto? Mari?
- Tak, co ona powiedziała?
- A ty co, nie usłyszałeś? Takie puste pytania zadajesz! Oto już kilka dni próbuję…
- Nie, co ona powiedziała? Przerwał mu anioł. Jego głos stał się bardzo nalegający, a i zachowanie się zmieniło. Zdziwiony profesor przystanął:
- Przecież ona po prostu przywitała się ze mną i pożyczyła mi szczęśliwego Bożego…
- Szczęśliwego Bożego Narodzenia? Boże Narodzenie! Boże, jutro przecież Boże Narodzenie! Czemu mi nie powiedziałeś o tym wcześniej, Hans! Ja przypomniałem, przypomniałem! – i posłaniec niebios zaśmiał się srebrzystym śmiechem.
- Przypomniałeś?! - z zaskoczenia profesor upuścił okulary, ale nawet nie schylił się ich podnieść, a niecierpliwie patrzył na triumfującego anioła, który teraz przypominał rozweselonego chłopczyka. – No, dawajże, mów szybciej!
- Ale przecież to takie proste! Anioł znów roześmiał się szczęśliwym śmiechem. – Bóg posłał mnie zanieść bożonarodzeniowy prezent. Ty wiesz, ona dawno marzyła o porcelanowej lalce, Hans…
- Lalka? Jaka lalka? – powtórzył pytanie zagubiony profesor.
- A oto taka! – anioł machnął skrzydłami i w powietrzu pojawiła się wielka lalka, krasnolica, w błyszczącej sukni i z koroną we włosach.
- Przecież to nie może być! Czyż Bóg ma czas na takie drobnostki? Lalki, dziewczynki… On powinien przecież zbawiać Wszechświat! Czyż On posyła aniołów bez szczególnej ku temu przyczyny? Cała Święta Historia mówi o ważnych misjach, a ty opowiadasz mi bajki…
Jednak anioł już nie słuchał jego argumentów, a wzniósł się w powietrze z lalką, zbierając się lecieć do okna Mari. Ale w pół drogi nagle znieruchomiał w powietrzu, a potem wrócił.
- Wiesz co, Hans – powiedział bardzo stanowczo i poważnie – ja, chyba, dam ci szansę zetknąć się z cudem. Trzymaj!
Przy tych słowach podał mu lalkę.
- A ona mi po co? – pogubił się profesor. Anioł powoli w zamyśleniu przemówił:
- Rozumiesz, dzieciństwo miała bardzo smutne. Niedawno straciła babcię, która opowiadała jej cudowne bajki, dbała o nią i uczyła modlić się. Rodzina u nich duża, pieniędzy nie wystarcza. A ona potrafi wierzyć w cuda i z przekonaniem wie, że one zdarzają się w czasie Bożego Narodzenia.
I nagle myśl, przeszywająco ostra, ścisnęła serce starego Hansa. „Panie – pomyślał – tyle lat obok mnie mieszka ten dzieciak, mieszkają ludzie… A im trzeba tylko trochę ciepła i… zwykłego cudu, który możemy uczynić sami… I tylko tyle…”
Stojąc podniósł głowę, nie zauważając, że mróz się wzmaga, i jego czapka w ślad za okularami spadła w śnieg. Niebo było bardzo czyste, gwiazdy dobrze widoczne, a wśród nich – śnieżnosrebrny oddalający się cień – anioł.
- Szczęśliwego Bożego Narodzenia, Hans! Będę ciebie wspominać!.. doleciało do profesora z niebiańskiej wysokości.
- Szczęśliwego Bożego Narodzenia! Wypowiedział też profesor i nagle uśmiechnął się, a jego stare, zmęczone serce drżało z miłości i dotknięcia Tego, Kto może posłać legiony aniołów dla jednego dziecięcego uśmiechu.
W pewnym niewielkim mieście mieszkał ładny i mądry chłopczyk. Na imię miał Siergiej. Tylko serce miał złe i chłodne jak lód. W klasie uważany był za przywódcę i zabijakę, ponieważ jego język był ostry jak sztylet. Dla wszystkich kolegów z klasy wymyślał obraźliwe przezwiska. Jeśli mały – Guzik, jeśli tęgi, znaczy Tłuścioch. I nazwisko obowiązkowo przekręci. Jeśli Kozłowski – na Kozła, jeśli Wiediernikow – na Wiadro. Swoje słowne chuligaństwo nazywał zabawą w pseudonimy. Ale nie daj Boże mieć jakąś wadę fizyczną (zeza albo jąkanie) – tu już całkiem nie oczekuj litości. Wyśmieje obowiązkowo. Dostawało się i nauczycielom, spierał się z nimi, kłócił, i to nieposłuszeństwo wobec starszych nazywał zabawą w dyskusje.
Och te jego drwiny! Dzieci oczywiście były niezadowolone, na początku złościły się i też się przezywały, potem przyzwyczaiły się i nawet reagowały na przezwiska. Ale w klasie królowała atmosfera nieufności, podejrzliwości i nawet wrogości. Żeby jakoś zjednać sobie dzieci, Sierioża wymyślił ksywę i dla siebie - Czoło, które niby wyrażało jego intelektualne zdolności, przecież zamierzał zostać dziennikarzem albo pisarzem.
Ale w połowie roku szkolnego w klasie pojawiła się nowa uczennica i wszystko się zmieniło. Miała na imię Ksienija. Jej rodziców skierowano w delegację za granicę i ona przyjechała mieszkać do babci, i zaczęła uczyć się w ich szkole.
Ksienija od razu spodobała się Siergiejowi. Też była mądra i ładna, tylko jej serce było dobre i czułe. Ksiusza ze wszystkimi zaprzyjaźniła się, do wszystkich uśmiecha się, dla każdego potrzebne słowo dobierze. Siergiej skrzywdzi, Ksenia pocieszy.
Zbliżyli się do niej koledzy z klasy. A Siergiej zaczął tracić autorytet, nie tylko przestali się go bać, ale nawet zauważać.
Uf, jak on się złościł, ciągle przezwisko próbował wymyślić dla nowiutkiej, ale nic nie wychodziło. Zacznie myśleć, do czego by się przyczepić, wyobrazi jej twarz radosną, oczy dobre, dwa warkocze jasne, no po prostu anioł. Zmęczył się cały ze złości, roztargniony się zrobił i nawet schudł.
A u nowej wszystko dobrze, cieszy się z życia, uczy się na „celujący”, wszędzie zdąża – i do szkoły muzycznej i na basen. A jeszcze babcia nauczyła ją piec bułki i ciastka, więc swoje wypieki do szkoły przynosi i wszystkich częstuje. I zaczęli koledzy z klasy gumy do żucia od Sieroży nie przyjmować, przecież domowe bułeczki z rumianą skórką są smaczniejsze.
„No nic to – myślał Siergiej – nie może człowiek zawsze być dobrym, gdzieś obowiązkowo błąd popełni, tu i pokażę wszystkim swoją błyskotliwość”.
Jakoś raz przyniosła Ksienija figurki z ciastek, po mistrzowsku zawinięte w piękny złoty papier, rozłożyła je na ławkach, a sama cała promienieje. Wyszło prawdziwe święto: dzieciom wesoło, papierem szeleszczą, częstują się, nowej dziękują, a Roman zaczął wiersze dla niej czytać. To była granica cierpliwości Sieroży. „Pora z tym skończyć” – pomyślał. Zdecydowanie zgarnął ciastka ze swojej ławki i rzucił je na ławkę Kseni.
- Nie chcę jeść twoich ciastek, mnie już mdli od nich i od pudełeczek twoich i od ciebie. Oto tak! Od dzisiejszego dnia będę nazywać cię Pudełeczkiem. Ponieważ cała jesteś jednolitą pokazówką, jak puste pudełeczko. Nie wierzę tobie!
Wszyscy ucichli i czekali, co będzie dalej. Twarz Kseni była całkowicie spokojna, jak i głos:
- Zachowujesz się jak mały Kay, którego pocałowała Królowa Śniegu i serce jego przekształciło się w kawałek lodu.
- Nikt mnie nie całował, ja nikomu nie pozwalam siebie całować!
- W takim razie ja ciebie pocałuję, jak Gerda Kaya – po przyjacielsku, żeby stopić twoje zimne serce. – I pocałowała go w policzek.
Śmiech kolegów zwalił się na Siergieja, on zrobił się czerwony jak rak. Nikt nigdy jeszcze z niego się nie śmiał i było mu to przykre. Tylko gdzie podziała się jego odwaga i błyskotliwość. Ścisnął pięści ze złości i wybiegł z klasy.
Tej nocy Siergiej długo nie mógł zasnąć, w uszach dźwięczał śmiech dzieci, a policzek palił od pocałunku Ksienii. Niespokojne myśli zamieniały jedna drugą, i na duszy było ciężko.
„Dlaczego nikt mnie nie lubi, czyż jestem taki niedobry, przecież przez całe życie palcem nikogo nie dotknąłem, no a jeśli słowem kogoś zaczepiłem, przecież to nie boli.
A jeśli boli? Przecież mi teraz właśnie boli, a co boli? Serce. Dziwnie jakoś, do tego dnia o nim w ogóle nie myślałem. Język był główną moją bronią, A z kim walczyłem? Z mamą, tatą, młodszą siostrzyczką, nauczycielami, kolegami... Tak więc co się okazuje, oni wszyscy są moimi wrogami? Nie, oczywiście. Rodzice mnie kochają, po prostu nie wystarcza im czasu dla mnie – pracują. Siostrzyczka Oleńka też mnie kocha – tak i chodzi za mną po piętach, prosi poświęcić jej trochę uwagi. Nauczyciele chcą dać mi wiedzę, bez kolegów byłoby nudno.
Kiedyś tata powiedział mamie, że u mnie zaczął się okres dojrzewania, dlatego jestem taki kłujący i nie trzeba na mnie się obrażać. A co ze mną będzie, kiedy przejdzie mój „kłujący” wiek? Czy będą oni mnie po dawnemu kochać i przebaczać? Czy tak wszystkich dosięgnę swoim językiem, że będę wywoływać u nich tylko rozdrażnienie i złość? Co mam robić? Milczeć, milczeć, ile sił wystarczy”. I z tym usnął.
Następnego dnia Siergiej przyszedł do szkoły mroczniejszy od chmury, z nikim nie rozmawiał, tylko głową kręcił. Dzieci zdecydowały, że obraził się, ale nikt go nie pożałował. Tylko Ksienija podeszła i poprosiła o wybaczenie za wczorajszy nieudany dowcip. Siergiej nic nie odpowiedział.
Tak minęło kilka dni, już i rodzice i nauczyciele zauważyli w nim tę zmianę. Czy nie zachorował – pytali wszyscy. Koledzy z klasy współczują, nauczyciele dwójek za milczenie nie stawiają, Ksienija chodzi z poczuciem winy, mama o niego się troszczy, a on nikomu nic nie tłumaczy. Cieszy się w duszy, że znowu jest w centrum uwagi.
Siergiej zaczął demonstracyjnie przychodzić do klasy ostatni, a wychodzić pierwszy.
Jakoś raz po lekcji kultury fizycznej, wychodząc z szatni, na korytarzu na podłodze znalazł łańcuszek z krzyżykiem. To niezwykłe znalezisko przyniósł do domu.
„Ciekawe, kto u nas w klasie nosi krzyżyk? Prawdopodobnie, któraś z dziewczyn”.
Następnego dnia Siergiej stanął pośrodku klasy i zapytał:
- Czyj to krzyżyk?
- O, sensacja, Żelazny Łeb się odezwał! – W klasie zaczęło się ożywienie.
- Mój! – krzyknęła Ksienija i podbiegła do Siergieja. Wyciągnąwszy rękę, szybko zaczęła mówić: – Tak jestem ci wdzięczna, już myślałam, że zgubiłam go, tak się zdenerwowałam i babcia moja zmartwiła się. Ot, co za radość! – Jej oczy promieniały entuzjazmem.
- Bierz i więcej nie gub, a łańcuszek naprawiłem.
- Jeszcze raz dziękuję, Sierioża.
- A nie ma za co... Pudełeczko.
To słowo samo wyleciało z ust, on nie chciał go wymawiać, ale było już za późno. W klasie trwała cisza i w tej ciszy zabrzmiał stanowczy głos Kseni:
- Zapamiętaj raz na zawsze, że nigdy nie będę Pudełeczkiem, Kokardką albo Cukiereczkiem. Mam imię, które dali mi rodzice na cześć świętej błogosławionej Ksienii Petersburskiej i 6 lutego miałem imieniny, dlatego właśnie przynosiłam ciastka.
Obróciła się i powoli poszła do swojej ławki, ale oczy, które zawsze ją zdradzały, zdradziły i teraz – w nich były łzy.
Roman, siedzący przy sąsiedniej ławce, głośno wyszeptał:
- Chcesz, dam mu w ucho? I wszyscy usłyszeli cichą odpowiedź:
- Nie, nie chcę.
Siergiejowi po raz pierwszy zrobiło się wstydliwie za swoje słowa: To kawałek lodu w piersi otrzymał już drugie pęknięcie, ale do wiosny w duszy było jeszcze daleko...
A tymczasem Siergiejowi było bardzo źle. Jeden głos wewnątrz oburzał się... Drugi prosił: „Chcę, żeby mnie lubiano, żeby mieć przyjaciół, chcę pogodzić się z Ksieniją”.
A tu jeszcze na lekcji literatury Aleksandra Nikiforowna opowiedziała, jak Lermontow zginął w pojedynku z powodu kpiny. Wydawałoby się, drobnostka, błahostka, a z jej powodu zginął człowiek – młody, piękny, utalentowany.
„A jeśli i ja z powodu swojego języka zginę? Co więc robić? Samej chęci poprawienia się nie wystarcza, potrzebne są czyny, potrzebne nowe słowa. Jak, na przykład, powiedzieć na głos słowo „przebacz” dziewczynce, która mi się podoba (tak, podoba się!) i dzieciom, które tak długo mnie znosiły i oczywiście też rodzicom, którzy wszystko mi wybaczali i nigdy mnie nie chłostali, a prawdopodobnie trzeba było. Jak?”
Pierwszy krok uczyniła Ksienija. Jej zrobiło się żal Siergieja, ponieważ jej dobre serce czuło tę wewnętrzną walkę, która w nim trwała. Pewnego razu podczas przerwy podeszła do niego i podała książkę:
- Weź, poczytaj. To „Żywoty świętych”. Książka, prawda, gruba, ale zrobiłam dwie zakładki, tam, gdzie mówi się o błogosławionej Ksienii Petersburskiej i priepodobnym Siergiju Radonieżskim. I zrozumiesz wszystko.
- Dziękuję – sucho powiedział Siergiej i szybko wsunął książkę do teczki, żeby nikt nie zobaczył.
„Jak może książka, tym bardziej taka stara, rozwiązać moje problemy? – zastanawiał się w drodze do domu. – Oto jeśliby trafić na wizytę do psychoanalityka, on wszystko objaśniłby i dałby rozsądną radę”.
W domu książką zainteresowała się Sierioży mama i poprosiła, aby dał poczytać, potem książkę czytał tata, nawet Oleńka ją kartkowała, ponieważ tam są obrazki, tylko Siergiej jej nawet nie otworzył.
Zaczęła się epidemia grypy, pół klasy zachorowało w ciągu kilku dni, w tym i Siergiej. On całkiem osłabł i nic mu się nie chciało – ani telewizji oglądać, ani na komputerze grać, ani muzyki słuchać. I tu siostrzyczka przynosi książkę Ksienii i kładzie mu na łóżko. Otworzył „Żywoty” na zakładce i zaczął czytać. Książka wstrząsnęła go. To było coś nowego i niezwykłego. Jej nie można było czytać spokojne. Trafiało się wiele nowych słów, pięknych, ale niezwykłych: świętość, pobożność, cnota, bogobojność... Siergiej nie wypuszczał „Żywotów” z rąk przez wszystkie dni, póki chorował. Nagromadziło się wiele pytań. Kto odpowie?
- Mamo, na cześć kogo nazwaliście mnie Siergiejem?
- Tak nazywał się twój dziadek – odpowiedziała mama.
- A dziadka na cześć kogo?
- Na cześć jego dziadka.
- A pradziadka na cześć kogo?
- Nie wiem.
Przyszedłszy do klasy po chorobie, Siergiej zdecydowane podszedł do Ksienii. Przywitał się i, zwróciwszy książkę, owiniętą w piękny papier, powiedział:
- Mam pytania – on zdecydował od tego dnia być oszczędnym w słowach.
- Tobie lepiej z moją babcią porozmawiać, ona uczy Zakonu Bożego w Niedzielnej szkole.
- A jak z nią się spotkam?
- Zapraszam cię dzisiaj w gości, po zajęciach pójdziemy.
Po lekcjach Siergiej i Ksienija szli nie śpiesząc przez park do domu babci Wiery Zacharowny. Siergiej niósł dwie teczki, a Ksienija wymachiwała rękami jak skrzydłami, opowiadała mu o Bogu, o Jego stworzeniach, o tym, jak On wszystko cudownie urządził. Jej oczy błyszczały, kilka kosmyków włosów wydobyło się spod dzianej czapeczki.
„Jaka ona jest piękna! – pomyślał Siergiej. Podobało mu się w niej wszystko: i twarz, i głos, i sposób mówienia. – Trzeba poprosić ją o przebaczanie... Ale tylko nie teraz”.
Wiera Zacharowna akurat przygotowała obiad i oczekiwała wnuczki ze szkoły.
Ksienija przedstawiła gościa:
- Babciu, poznajcie się: To Siergiej, mój kolega z klasy i przyjaciel.
Siergiej zmieszał się od słowa „przyjaciel”. Przyjaciel – jakie ciepłe słowo, ono grzeje serce. Ale jeszcze bardziej zmieszał się od słów Wiery Zacharowny:
- To chyba ten chłopak, za którego z tobą się modlimy.
Sierioża natychmiast zrozumiał, że w tym domu myśleli o nim i wspólnie z nim przeżywali. Z wysiłkiem wycisnął z siebie jedyne słowo:
- Dziękuję.
Obiad jedli w salonie, gdzie nie było tradycyjnego telewizora i dywanów, a na ścianach wisiały fotografie i ikona.
Ksienija odmówiła modlitwę i przeżegnała jedzenie. W domu Siergiej zwykle oceniał mamine gotowanie według pięciostopniowej skali i jeszcze z komentarzami. On i teraz chciał powiedzieć, że wszystko przygotowywane na „celująco”, ale na czas spostrzegł się i w ogóle więcej słuchał, niż mówił...
Wiera Zacharowna opowiadała o prawosławnej wierze, dała poczytać książkę „Zakon Boży” i chciała podarować Biblię, ale Siergiej przypomniał sobie, że Biblia u nich w domu jest.
Na pożegnanie Wiera Zacharowna zaproponowała:
- Jutro niedziela, przychodź do Niedzielnej szkoły, porozmawiamy jeszcze.
Ranek był zimny i wietrzny, ale Siergiej tego nie zauważał. Szedł szybko, spuściwszy oczy na ziemię i pogrążywszy się w swoich myślach. Sierioża bał się spóźnić – obok cerkwi będzie oczekiwać go Ksienija i oni razem pójdą na zajęcia.
Dzisiaj Ksienija wyglądała jakoś niezwykle: Na głowie miała białą puszystą chustkę, a spod kożuszka widniała długa ciemna spódnica, ale oczy i uśmiech były te same.
- Zajdziemy do cerkwi, służba skończyła się, ale można postawić świece – powiedziała Ksienija i podała Siergiejowi świecę.
W cerkwi było ciepło, a miękkie światło i zapach kadzidła uspakajały. Dzieci podeszły do ikony Siergija Radonieżskiego, przeżegnały się, postawiły świece i poprosiły u świętego pomocy w nauce. W drugiej części cerkwi chór śpiewał panichidę. I znowu Siergiej złapał się na myśli, że słyszy szczególne słowa: Królestwo Niebieskie, wieczna pamięć...
W Niedzielnej szkole Ksienija zapoznała Siergieja z dziećmi. Tradycyjnych ławek nie było, stoły stały półkolem. Wiera Zacharowna opowiedziała o Boskim darze – słowie, o skarbach języka, prosiła chronić go, bo język – to dusza narodu.
W końcu zajęć ona zaproponowała wszystkim powiedzieć sąsiadowi coś dobrego. Dzieci życzyły sobie zdrowia, sukcesów w nauce, dobrych przyjaciół, pokoju w duszy, cierpliwości. Doszła kolejka i do Siergieja. On obrócił się do Ksienii i powiedział tylko jedno słowo:
- Wybacz.
Ksienija jak zawsze, uśmiechnęła się i odpowiedziała:
- Bóg wybaczy! I ty mi wybacz… A ja chcę ci życzyć, abyś został znanym pisarzem i dobrym człowiekiem.
Po zajęciach dzieci szły razem, nie chciało się rozstać. Siergiejowi wydało się, że na ulicy zrobiło się cieplej, nie było chłodnego wiatru, śnieg trochę stopniał.
- Niedługo wiosna! – zauważył Siergiej.
- W twojej duszy już nastała wiosna! – odpowiedziała Ksienija.
Bajka
Żyła-była Róża cudownego piękna. I zgrabna figura, i delikatna twarzyczka, i rozkoszna fryzura – oka nie oderwać. I tylko tak boleśnie kłująca, i na sąsiadki z góry spoglądała. Tak i żyła okrutna i dumna.
Patrzył na nią Bóg, patrzył, cały czas oczekiwał, może opamięta się, w końcu mówi jej pewnego razu:
- Droga Różo, jesteś tak wspaniała i wytworna, ale twoja złość całkiem nie do twarzy twojej subtelności.
- To mi, mi – zachłysnęła się z oburzenia urażona Róża – rady dawać? Akurat mi w ogóle... nie ma równych!
Wtedy Bóg zdecydował w inny sposób Róży pomóc, inaczej zginie, uschnie ze złości. I przekształcił ją w Kaktus! Zostały z dawnej Róży tylko kolce.
Znalazł się Kaktus na okienku dziewczynki. Obejrzał się. Dookoła mnóstwo roślin: były tu Geranium i Fikus, był i Powój, a obok wiła się Liana. I wszystkie na niego zaczęły spoglądać z nieufnością.
Zobaczyła dziewczynka Kaktusa i ledwie nie rozpłakała się z litości:
- Biedniutki, jak tobie trudno się żyje: ani listeczka, ani kwiatka, nikt ciebie ani pożałować, ani przytulić, ani pogłaskać nie może. Kłujesz!
„Fi, jeszcze czego! Jakie fiołkowe czułości!” - pomyślała była Róża, ale z jakiegoś powodu jednak przemilczała.
Dziewczynka lubiła wszystkie rośliny, ale najbardziej zatrzymywała się obok Kaktusa. I tyle darowała mu ciepła, że po jej odejściu Kaktusowi było nawet jakoś nieswojo.
- Dzień dobry, radości moja, mój bezcenny skarbie. Jak tobie się spało? Jakie sny widziałeś dzisiaj? Może, tobie śniły się ciepłe kraje? - mówiła każdego ranka dziewczynka.
A Kaktus dziwił się: „Za co mnie kochać? Za kolce? Jeślibym był Różą, wtedy zrozumiałe...”
Tak upływał dzień za dniem. Ale pewnego razu dziewczynka boleśnie ukłuła się o Kaktus i głośno krzyknęła. Kaktus nawet zmrużył oczy ze strachu: „No koniec, skończyła się miłość dziewczynki!”
A dziewczynka strzepnęła nieproszonego gościa-łezkę z policzka i uśmiechając się, powiedziała:
- Wybacz mi, niezgrabnej, ja chyba przestraszyłam ciebie swoim krzykiem?
Kaktusowi jak gdyby zasłona z oczu spadła i zaczął się zastanawiać: „A za co kochać Różę? W czym jej zasługa? Bóg dał jej piękno, żeby cieszyć innych. Pielęgnował, troszczył się, a czym ona odpłaciła Bogu? Co ona zrobiła, żeby świat stał się piękniejszy? Wystawiała swoje kolce?
A za co kochać mnie? Znaczy, miłość żyje w samej dziewczynce. Ona kocha wszystkich: z kolcami i cierniami, z kaprysami i zarozumialstwem oraz nie czeka na odpowiedź i wdzięczność.
A ja? Czy ja tak mogę? Dziewczynkę łatwo kochać. Jak nie pokochać za dobroć? A oto jak nauczyć się kochać nie tylko ją, ale i chudego Fikusa i sąsiadkę Geranię z jej ostrym, odurzającym zapachem i natrętny Powój i jego krewną - lekkomyślną Lianę...”
Spodobały się Bogu skruszone myśli Kaktusa i On zapytał:
- Może przyszedł czas zwrócić ciebie do ogrodu w poprzedniej postaci?
Ucieszył się Kaktus, ale natychmiast przypomniał sobie o dziewczynce:
- Jak przecież ona rano obudzi się, a mnie nie ma na oknie? – nie chciał na dobro obojętnością odpowiadać, dziewczynki martwić. - Niech na zawsze zostanę kolczastym, ale będę obok niej, być może i ja od jej dobroci nauczę się kochać!
Bóg w odpowiedź tylko uśmiechnął się. Obejrzał się Kaktus. Kwiaty na parapecie już nie wydawały się jemu takie, jak wcześniej.
- Jaki przecież Fikus jednak potężny i niezawodny. A jak bardzo wytworny Powój... Geranium jakie ma wspaniałe kwiaty! – ze zdziwieniem zauważał Kaktus. Wszystkie one przyjaźnie machały w odpowiedź swoimi główkami.
I wtedy zrozumiał, że Bóg, widząc dążenie do dobra, obdarzył go zdolnością kochania. Tak zachciało się Kaktusowi zrobić dla wszystkich cokolwiek przyjemnego, że od przepełniających go uczuć... rozkwitł.
Wstała rano dziewczynka i – do okienka.
- Mamusiu, mamusiu! – wykrzyknęła – cud, cud Boży! Nasz Kaktus zakwitł!
Podskakiwała na miejscu, zaklaskała w dłonie.
A Kaktus był tak szczęśliwy, jak nigdy nie cieszyła się Róża.
Raz do roku od miłości i Kaktus kwitnie.
Sieliwanowa obrazili. Wydarzyło się wszystko pewnego jesiennego dnia.
W czasie, kiedy chłopiec siedział przy telewizorze i oglądał jak leci nudny film, do pokoju weszła mama i powiedziała:
- Obok rynku sprzedają niedrogą kapustę. Pójdźmy, kupmy na zimę.
Zebrali się szybko i już po kilku minutach odczuwali na sobie pierwszy jesienny przymrozek.
Powoli wirowały nad głową drobne śnieżynki.
Mama zajęła kolejkę po kapustę przy samochodzie i, zostawiwszy Dimę, poszła załatwiać swoje sprawy.
Dima długo musiał stać w hałaśliwym, marznącym tłumie. Babcie i dziadkowie, ciocie i wujkowie od czasu do czasu wychodzili ogrzać się w najbliższym sklepie, a potem znów wracali. Kolejka przypominała brzęczący ul. Dima swego miejsca nie opuszczał ani na chwilę.
Czas ciągnął się długo. Nogi chłopca jakby przymarzły do ziemi. Musiał poznać wszystko o prognozie na zimę, o różnych sposobach solenia i moczenia kapusty, o życiu nie tylko w swoim bliskim mieście, ale i w całym kraju, i nawet za granicą.
Zbliżywszy się do samochodu, kupujący zaczęli odtwarzać kolejność i okazało się, że Dima jakby tu wcale nie stał. Zaczęli go wypychać.
Stojący obok krzyczeli:
- Nie wiem, za kim on!
- Osobiście oto za nią zajmowałam!
- A ja – oto za tym starszym mężczyzną! Zobaczywszy podchodzącą mamę, chłopiec ledwie nie rozpłakał się z powodu krzywdy. Staruszka, która stała przed Dimą, potwierdziła, że jego mama zajmowała za nią, ale odchodziła. Nic nie pomagało.
Mama, nie zwracając uwagi na krzyki, stanęła na swoje miejsce i podała sprzedawczyni worki na kapustę.
Kolejka zamieniła się w syczącego węża, który cały wił się od głowy do ogona i próbował ukąsić.
Dima cały skurczył się ze strachu i żalu. W głowę uderzały, jak dwuręcznym młotem kowalskim, złe słowa. Chciał usprawiedliwić się, że nie jest zuchwalcem, ani arogantem, ani spekulantem, chciał zacząć krzyczeć, ale nie mógł: grudka żalu ścisnęła gardło.
Po drodze do domu Dima ledwie powstrzymywał łzy.
- Nie obrażaj się, synku, Bóg im sędzią – powiedziała mama.
Ale Dimie mimo wszystko było przykro.
W domu zaczął z nową siłą przeżywać to co się stało. Ukazywał mu się i wysoki mężczyzna w skórzanej kurtce, najgłośniej krzyczący i niewysoka kobieta w granatowej czapeczce i siwy staruszek.
Wszystko, czego Dima nie wypowiedział tam, w kolejce, teraz w myśli wychlustywał im sam na sam z sobą.
Ale od tego nie stawało mu się lżej. Ten wąż, do którego była podobna kolejka, jakby wpełznął mu w serce.
Wieczorem ani babcia, ani tatuś nie mieli czasu zabrać z przedszkola maleńkiej siostrzyczki. Iść po nią przyszło się Dimie.
Chłopiec wyszedł z domu. Nad jego głową wisiało niebieskie sklepienie nieba. Słońce skłoniło się ku zachodowi, posyłając ostatnie promienie na ziemię, szybko się ściemniało.
W sinej wysokości zapłonęła wieczorna gwiazda. Dima zobaczył gwiezdną dal, bezkresną i niepojętą w swojej bezgraniczności. Przed nim otworzył się cudowny widok! Odbicie Samego Boga przeniknęło do jego duszy i pogrążyło w uwielbieniu.
I tak błahą, i drobiazgową wydała się jego dzisiejsza krzywda, że roześmiał się i, zachwycając się niebem, krzyknął:
- Wybaczam wam, ludzie!
I natychmiast zrobiło się lekko na duszy.
- Oto i pech, znowu silnik nawala – powiedział zaniepokojony kierowca – bez postoju nie obejdzie się.
U Natalii ścisnęło się serce: „Kiedyż skończy się ta niespokojna noc?” Położywszy główkę na mamine kolana, wyciągnąwszy się na tylnym siedzeniu wśród licznych tobołów i toreb, posapywał jej dwuletni maluszek.
Natalia czuła się winną. Ona chciała szybciej wyrwać dzieci z kamiennego sarkofagu miasta. Uprosiła męża, nie czekając na jego urlop, aby wyprawił ją z dziećmi na lato do mamy. Mąż z wielkim wysiłkiem znalazł znajomego kierowcę.
- Tak, będziemy musieli zatrzymać się – westchnął kierowca.
- Mamusiu, a jeśli na całą noc – wyszeptała ośmioletnia Dasza, wyzierając zza oparcia przedniego siedzenia.
Kierowca włączył podświetlenie. Na desce rozdzielczej ukazała się ikona Mikołaja Cudotwórcy.
- Módl się, córeczko. Bóg jest łaskawy.
„Święty ojcze Mikołaju, módl się do Boga za nas!” – nie przestawała powtarzać w myślach Natalia.
- Na pomoc liczyć nie ma co. Nocą teraz zatrzymywać się nie bardzo chcą – niebezpiecznie.
W świetle reflektorów unieruchomionego samochodu wyraźnie pojawiły się zarysy staruszki z wiadrem i węzełkiem na plecach.
- Skąd ona tu? Targować jakby już późno.
Było koło północy, chłodno jakby nie latem, padał deszcz. Babcia, wziąwszy wiadro ochoczo skierowała się w stronę samochodu.
- Oj, dzieciaczki, Sam Bóg was do mnie posłał…
- Samochód przeładowany, miejsca nie ma, usiąść nie ma gdzie, z tyłu dziecko śpi. A i nie wiadomo czy sami z miejsca ruszymy – przerwał jej kierowca, otwierając maskę. – Może, ktoś jeszcze będzie jechać? – nieco złagodniawszy, dodał.
Babcia na chwilę zamarła.
- Tak, tak, synku. Być może, będzie – cicho powiedziała, rzucając bystre spojrzenie na wypełniony do wierzchu samochód, i poszła poboczem drogi. Wkrótce zniknęła z pola widzenia.
Natalia nie znajdowała spokoju. Obraz tej samotnej wędrowniczki, przypominającej jej mamę, zmusił do zapomnienia własnych zmartwień. Ale powiedzieć kierowcy, który okazując im przysługę i bez tego postawiony był w trudnej sytuacji, język się nie obracał. Czas jakby się zatrzymał. Kobieta bezdźwięcznie poruszała ustami.
- No teraz w porządku, miejmy nadzieję, że do rana dojedziemy – rześko przemówił kierowca. – Może, ją ktoś i zabierze? – dodał, jakby usprawiedliwiając się i usiadł za kierownicę.
- A jeśli nikogo więcej nie będzie? Po prostu nikt się nie zatrzyma? – niezdecydowanie zaczęła Natalia, podchwyciwszy nutkę wątpliwości w głosie kierowcy – my przecież zatrzymaliśmy się mimo woli.
- A przecież pan sam mówił, że nocą wszyscy boją się złodziei i bandytów, i nikt nie chce się zatrzymać. A dlaczego my nie możemy być tym „kimś” – zaszczebiotała Daria. – Nam w Niedzielnej szkole Zoja Antonowna opowiadała, że Bóg jest miłosierny dla miłosiernych. A jak my możemy oczekiwać Jego pomocy, porzucając stareńką babulę na drodze w środku nocy?
- Może, ty i masz rację, obrończynio – z uśmiechem powiedział kierowca. – A co? Całkiem po-rusku: sam giń, a innych ratuj. A jak tam maluch? – już poważnie powiedział, zwracając się do mamy.
- A ja go na ręce wezmę. On mocno śpi – radośnie podchwyciła Natalia, usłyszawszy od córki to, czego nie zdecydowała się powiedzieć sama.
Samochód uruchomił się bez problemu. Po przejechaniu kilku metrów, reflektory znów oświetliły samotną podróżniczkę.
- Siadaj, babuniu. A bagaże gdzie? Musimy się ścisnąć – zakrzątnął się kierowca. – Dasza, weź do przodu tobołek.
Lampka słabo oświetliła wiadro z grzybami i bukiecik dzwoneczków w rękach towarzyszki podróży. Natalia mimowolnie zachwyciła się kwiatami.
- Wam daleko?
- A nie, synku, tylko ze dwadzieścia kilometrów.
- A cóż babcia tak daleko na grzyby?
- Oj, i nie pytajcie! Przed świtem wstałam i na dworzec. Piętnaście kilometrów przejechałam autobusem do lasu, a tam grzybów… Ja zawsze według słońca drogę odnajduję. A koło południa ono za chmury się schowało, deszczyk popadał. Ile chodziłam?.. Grzybów dużo, już i kłaść nie było w co. Wyszłam na pole, traktorzysty pytam: „Gdzie jestem? Dokąd zaszłam?” A on mi: „Przecież to kilometrów ze trzydzieści będzie od was. Poczekaj, babuniu, do drogi podrzucę”. Dojechałam z nim na przystanek, a autobus już odjechał. Więc idę powolutku z Bożą pomocą.
Współpodróżniczka ciągle opowiadała, a Natalia jak drugoroczniak w żaden sposób nie mogła wykonać prostych matematycznych obliczeń: ile ona przeszła po lesie, ile potem po trasie, i wszystko to pomnożyć przez nogi osiemdziesięcioletniej kobiety…
- A jak się nazywacie, babulu? – zainteresowała się Dasza.
- Wiera ja, dziecinko. Oto tylko z wiarą zostałam. Wszystkich swoich pochowałam – dodała ze smutkiem.
- A nie ciężko wam samym? – nie przestawała dziewczynka.
- Jak samej – ja z Bogiem! Z uśmiechem odpowiedziała babcia Wiera. – Jeśliby nie Bóg, kto by nam pomógł! Oto i was posłał… A ja zapłacę – spostrzegła się, wyciągając chusteczkę do nosa, zawiązaną w supełek – mam pieniądze.
- Co wy, nie trzeba pieniędzy – powstrzymał ją kierowca i nieoczekiwanie dla siebie samego dodał: – Pomódlcie się za nas.
- Tak więc ja w domu. A kto dobro czyni – tego Bóg błogosławi – wysiadając z samochodu, z uśmiechem powiedziała współpodróżniczka i podała Natalii bukiecik polnych kwiatków. – Niech Bóg was chroni! – i przeżegnała wszystkich szerokim znakiem krzyża.
Już w domu, patrząc na dzwoneczki, Natalia wspominała babcię Wierę i nie przestawała się dziwić, pytając sama siebie: „Niosłabym ja bukiecik polnych kwiatów, jeśli trzeba by mi było dobierać się do domu w deszczową noc, pieszo, wiedząc, że przede mną dwadzieścia kilometrów? Czy my umiemy nieść swój krzyż?”
Wakacje dopiero się zaczęły, a internat już opustoszał. Większość dzieci rodzice zabrali do domu, niektóre wyjechały na obozy.
W pokoju zabaw panowała obca cisza. Pasza wdrapał się na szeroki parapet i usadowił się, podgiąwszy pod siebie nogi. Dookoła było cicho i spokojnie. Wielki piękny zegar pokojowo potykiwał w kącie i dodawał pokojowi przytulność, pomimo porozrzucanych wszędzie zabawek.
A na duszy chłopca było ciężko. On wiedział, że niektórzy jego przyjaciele zostaną w swoich rodzinach i po wakacjach tu więcej nie wrócą. I dlatego robiło się smutno. Smutno dlatego, że nie zdążył poprosić o wybaczenie Artioma za naniesioną mu obrazę; dlatego, że tak ani razu nie zdobył się stanąć w obronie małego Aloszy, kiedy krzywdziły go starsze dzieci. Żeby jakoś oderwać się od swoich niewesołych myśli, Pasza zaczął obserwować, jak za oknem ciężkie krople deszczu klepią po zielonych liściach kasztanu. Ale nieproszone wspomnienia już nie chciały odejść.
Po tragicznej śmierci rodziców minęły dwa lata. Ból straty trochę się przytępił i słowa „katastrofa samochodowa” już nie wywoływały w pamięci drogich twarzy. Ale czas był na razie jeszcze bezsilny, aby zagłuszyć uczucie wstydu i skruchy za ten dzień, kiedy rodzice zbierali się wyjeżdżać na daczę. Mama, kochana mama, droga moja mamusia... Poprosiłaś mnie, żebym pomógł ojcu wytrzepać dywany i sprzątnąć w mieszkaniu, póki pakowałaś rzeczy na drogę. Ale książka o piratach okazała się o wiele bardziej interesująca i bardziej kusząca niż zakurzone dywany i mokra szmata do podłogi. Powoławszy się na lekcje, twój kochany Pawlik pozostał w wygodnym fotelu. Już na progu mama, przeżegnawszy, pobłogosławiła swego ukochanego chłopca. Jakie to wszystko wydało mu się zwykłe i mało ważne. Czyż mógł wiedzieć wtedy, że to było ostatnie rodzicielskie błogosławieństwo na całe pozostałe życie.
Ojciec w pospiechu udzielił ostatnich pouczeń i nachylił się pocałować syna, ale ten wyśliznął się z jego objęć, uważając, że takie czułości są nie dla prawdziwych mężczyzn.
Tata, tatusiu, ileż razy po tym zasypiałem i budziłem się z myślami o tobie i o tym, jak nierozłącznie moglibyśmy z tobą łowić ryby na daczy, huśtać się na huśtawkach, przygotowywać mamie prezent na urodziny i oczywiście, że starannie trzepać nasze zakurzone dywany...
Lekka łza stoczyła się po policzku Paszy. On rękawem wytarł oczy i chlipiąc nosem, sięgnął do kieszeni. W rękach okazała się mała ikonka Anioła-stróża. Wyciągnąwszy nogi wzdłuż całego parapetu, postawił ją na swoje obdarte kolanka i wyszeptał:
- Taty i mamy już nie ma, i przyjaciół moich stąd wywieźli. Szkoda, bardzo szkoda, że teraz już nikomu nie jest potrzebna moja pomoc.
Myśli przerwał radosny śmiech, który niespodziewanie przetoczył się po całym korytarzu. Drzwi otworzyły się i do pokoju jedna za drugą ze śmiechem wbiegły dwie ogromne różowe kokardy, pod którymi rysowały się rumiane liczka bliźniaczek Alony i Nasti. Za nimi do bawialni wtoczyła mokra grudka, która wybuchła radosnym szczekaniem. Szczenię ślizgało się po parkiecie, padało i natychmiast wstając, próbowało dogonić dziewczynki. Pokój natychmiast napełnił się wesołym szumem i śmiechem. Wydawało się, że wbiegający nacisnęli na jakiś włącznik i rozświetlili całą bawialnię. Mimo woli chłopiec też zaraził się ogólną wesołością i ześliznąwszy się z parapetu, pobiegł za szczenięciem.
Niespodziewany brzęk zaskoczył rozgorączkowane grą dzieci. One dosłownie zastygły na miejscu. Na podłodze leżał rozbity zegarek. Pasza popatrzyła na Nastię, winowajczynię zdarzenia i zobaczył przestraszone oczy, gotowe lada chwila rozpłakać się. Tak, teraz on już wiedział, jak trzeba postąpić i nie wątpił w słuszność swojej decyzji.
- Nie bój się, ciebie nikt nie ukarze! – uspokoił dziewczynkę i zdecydowanie skierował się do wyjścia. Po paru minutach Pasza stała w pokoju nauczycielskim i tłumaczył Jelenie Grigorjewnie, że właśnie z jego winy rozbił się zegar.
Za oknem jeszcze bardziej zgęstniały deszczowe chmury, na ulicy szybko ciemniało, a na sercu chłopca było jasno i radośnie, jak w najbardziej jaskrawy i najbardziej słoneczny dzień.
Ośmioletni Wasia wałęsał się po swoim pokoju z kąta w kąt. Na kanapie leżała otwarta książka, ale czytać się nie chciało. Niedokończony zamek z klocków wznosił się pośrodku pokoju, ale i to nie pociągało chłopca.
Czasami Wasia zaczynał śpiewać:
To było dawno, z piętnaście lat wstecz...
Ale że słów tej pieśni on nie znał, to dalej zaczynał buczeć, a potem znów zaciągał:
To było dawno, z piętnaście lat wstecz...
Na biurku chłopca panował chaos. Czego tu tylko nie było: podręczniki, zeszyty, zabawki, części od konstruktorów, fiszki, ołówki, długopisy, flamastry. Trzeba było wszystko to sprzątnąć i zacząć odrabiać lekcje, ale się nie chciało.
Babcia gotowała w kuchni. Dochodził stamtąd apetyczny zapach mięsnych i kapuścianych pasztecików. Ale wstęp do kuchni był mu wzbroniony, ponieważ babcia już raz go wypędziła.
W końcu Wasia podszedł do okna i zaczął patrzeć na ulicę. Zimowa mgła otulała okoliczne domy i drzewa. W podwórzu nie było ani jednej duszy.
Dzisiaj chowano Piotrowicza, ich sąsiada z placu. Rodzice Wasi jeszcze wczesnym rankiem razem z nielicznymi znajomymi Piotrowicza udali się do cerkwi na otpiewanije (nabożeństwo pogrzebowe). A późnej powinni byli pojechać na pogrzeb. Babcia przygotowywała potrawy na pominkowy stół.
Nie wytrzymawszy samotności i bezczynności, malec skierował się do kuchni i zaczął prosić się do babci, zaglądając do drzwi:
- Ba-a-a – jęczał – będę dobrze się zachowywać. Tylko można do ciebie?
- Dobrze już, zachodź – odpowiedziała babcia. Ona akurat wyjmowała z piekarnika brytfannę z aromatycznymi rumianymi pasztecikami. Starannie ułożyła je na półmisku, a trzy sztuki położyła osobno na mały talerz i podała Wasi ze słowami:
- Jedz na zdrowie!
Wasia siadł do stołu i zabrał się je pałaszować.
- Dobry był wuj Piotrowicz, chociaż i pijak – powiedział z napchanymi ustami. – Babciu, a my wszyscy umrzemy?
Babcia spojrzała na wnuka jakoś wyjątkowo i odpowiedziała:
- Prawie wszyscy umrzemy, oprócz tych, którzy doczekają drugiego przyjścia Jezusa Chrystusa. Żywi zmienią się, a martwi zmartwychwstaną. I Pan Bóg będzie sądzić wszystkich ludzi. Pamiętasz, opowiadałam tobie? Dobrych ludzi Pan Bóg weźmie do Królestwa Niebieskiego, a kiepskich, złych i tych, którzy nie pokajali się za swoje grzechy rzuci w jezioro ogniste. Na wieczne męki wyśle.
- A pijaństwo – grzech?
- Tak, grzech.
- I wszyscy – wszyscy ludzie zmartwychwstaną? – zapytał ponownie Wasia.
- Oczywiście, wszyscy!
- I wuj Piotrowicz!?
- Owszem i on.
- Oto i dobrze, a to ja nie zdążyłem podziękować mu za ochronę.
- Jaką ochronę? – zdziwiła się babcia.
- A niedawno w naszym podwórzu jakiś dziwny wujek proponował cukiereczki, namawiał przejechać się samochodem, a Piotrowicz zobaczył to, chwycił łopatę i chciał go wytłuc, ale ten szybciutko odjechał.
Babcia aż ręce załamała.
- Dlaczego ty nic nam nie mówiłeś? – wykrzyknęła.
- Mówiłem tatusiowi, on kazał samemu nie spacerować, tylko z kolegami. Więc my teraz chodzimy we trójkę. Ja, Pietia i Żenia.
- Ojej, co się dzieje! Co to za czasy takie? Dziecko nie może spokojnie na podwórku pospacerować! Oj, grzechy nasze ciężkie! – zalamentowała babcia.
- No dobrze, babciu. A wuj Piotrowicz do Sadu Bożego pójdzie?
- Nie do Sadu Bożego, a do Królestwa Niebieskiego – poprawiła babcia.
- No właśnie, ja tak i mówię – odezwał się Wasia, a babcia kontynuowała:
- Przecież wiesz, jak on żył. Opowiadałam tobie. Całe życie przepracował w naszej fabryce jako ustawiacz. Ożenił się późno z dobrą, cichą, ale dziwną kobietą. Przez wszystkie lata, które ona przeżyła obok nas, my z nią i pół słowa nie zamieniłyśmy, oprócz „dzień dobry” i „do widzenia”. W naszym domu ją błażenną* nazywaliśmy. Ty jej nie pamiętasz. Dawno umarła. Jasnowłosa była, niebieskooka. Zgrabna, jak trawka. Bardzo wierząca.
Urodziła Piotrowiczowi dwóch chłopaków jednego za drugim. I wkrótce umarła. Dzieciom po lat dziesięć było, nie więcej, jak to się stało. Potem synowie wyuczyli się, założyli rodziny i rozjechali się do różnych miast. Jeden teraz na Syberii, jakimś zakładem kieruje. Drugi do wojska poszedł. Oni przyjadą, ale już po pogrzebie. Nadto daleko im jechać.
Piotrowicz jak sam został, zaczął wódkę popijać. I to mocno. Wiele lat pił. I wątroba nie wytrzymała. Przed śmiercią poprosił nas, aby przywieźć do niego kapłana. Szeptał, że chce do swojej Lizeczki, do nieba. Udzielili mu sakramentów Olejów Świętych i Eucharystii. Sam to już prawie nie mógł mówić.
- A co to takiego, Oleje Święte? – zapytał Wasia.
- A to nad chorym i umierającym taki sakrament jest dokonywany przez kapłana. I człowiek po tym sakramencie staje się czysty-czysty. I wszystkie grzechy mu Pan odpuszcza.
- Znaczy, do Królestwa… – powiedział rozmarzony Wasia. – A jeśliby wujek Piotrowicz przed tym sakramentem umarł, to dokąd? Do ognistego jeziora? Tak? Babcia zamyśliła się. Odpowiedziała nie od razu:
- Nie wiem kochany – powiedziała, ciężko westchnąwszy – miłosierdzie Pana naszego bezgraniczne. Tylko on decyduje, kto dokąd pójdzie. A nasza sprawa starać się nie grzeszyć. A to śmierć przyjdzie niespodziewanie i nie zdążysz pokajać się. I co dobrego wtedy oczekiwać? – i babcia się przeżegnała.
- Babciu, a dawaj my zawsze będziemy modlić się za wujka Piotrowicza. A na wypominkowej karteczce tak właśnie pisać: „Za spokój Piotrowicza”?
- Nie, on ma imię. A Piotrowicz – to jego otczestwo (imię ojca). Po prostu wszyscy przyzwyczaili się tak go nazywać.
- A jakie on ma imię?
- Jak i ty, Wasilij. Wasilij Piotrowicz, Królestwo mu niebieskie, wieczny spokój!
Dobrym człowiekiem był, tylko nieszczęśliwym – odpowiedziała babcia i dodała: – Oczywiście, będziemy za niego się modlić. I kartki w cerkwi dawać. A teraz muszę piec bliny. Ty lekcje odrobiłeś? Wkrótce przecież wszyscy wrócą i my pójdziemy na pominki. Idź, siadaj do nauki, czasu mało zostało.
Wasia poczłapał do swego pokoju. Wspominał Wasilija Piotrowicza w jego starej, zniszczonej kurtce i z niezmiennym powitaniem: „Cześć, Wasilij!” Chłopcu było smutno i jasno na duszy. Próbował wyobrazić sobie Królestwo Niebieskie i w jego wyobraźni pojawił się kwitnący wiosenny sad. Wasia westchnął i wziął się zaprowadzać porządek w pokoju, pośpiewując ciągle tą samą piosenkę:
To było dawno, z piętnaście lat wstecz...
*Błażennyj – błogosławiony, błogi, nawiedzony, niespełna rozumu
- Babciu, babciu, opowiedz cokolwiek!
- Cóż ci powiedzieć, wnuczko? Wszystko już tobie mówiłam-powtarzałam.
- Nie, nie wszystko!
- A więc co?
- Dlaczego ty swego syna, mego dziadka, batiuszką (ojczulkiem) nazywasz?
- A dlatego, ponieważ mój synek teraz właśnie batiuszką jest. A było to tak.
W wojsku on był, mój syneczek, na froncie. Poczuło moje serce, że źle z nim. Od dawna nie pisze. Miejsca sobie znaleźć nie mogę. A tu telegram: przyjeżdżajcie, wasz syn w ciężkim stanie w szpitalu leży.
Jak ptak do Piotrogrodu poleciałam, nawet nie pamiętam, jak dojechałam, całą drogę Boga błagałam, żeby zobaczyć go żywego.
Dotarłam do szpitala. Dziękuję, ludzie dobrzy pomogli. Dali popatrzyć na syna – zaprowadzili do sali. Leży pod tlenem, nieprzytomny. Lekarz prowadzący podszedł do mnie i powiedział: „Nadziei nie ma”. Potem uspakajał, niby, nie ty jedna syna tracisz, bądź silna.
Wyszłam stamtąd, a nogi z waty, odmawiają posłuszeństwa, serce ścisnęło się w grudkę bólu.
Przypomniałam o Ksienii Petersburskiej i znów zaczęłam dobrych ludzi wypytywać, jak mi na ten cmentarz się dostać, gdzie Ksieniuszka pochowana.
Dojechałam. Znalazłam mogiłę. Upadłam na kolana – i tu już polały się łzy, jak rzeka się polały. Zapłakało moje nieszczęście, zalamentowało. Całą swoją nadzieję matczyną na pomoc błogosławionej Ksienii złożyłam: „Ty jesteś sprawiedliwa, ty biedną sierotą bez kochanego męża zostałaś, ty boso po śniegu chodziłaś, ciągle Boga prosiłaś, wymódl i teraz Władcę nieba i ziemi, aby zostawił mego Miszeńkę dla pokajania”. Nie pamiętam, jak i ile się modliłam, tylko słyszę – z tyłu ktoś wziął mnie za ramiona i pięknym kobiecym głosem powiedział: „Krystyno, przestań, nie płacz, twoja modlitwa usłyszana, syn twój będzie żył”.
Odwróciłam się. Dookoła nikogo. Zmierzchało. Znaczy, już cały dzień tu, na cmentarzu. Ale ani strachu, ani zmęczenia nie czułam. Wracałam do szpitala z niewyjaśnionym spokojem.
Spotkał mnie ten sam lekarz: „Kobieto, gdzie pani była? Wydarzył się cud! Pani syn nieoczekiwanie zaczął poprawiać się. Ale to nieprawdopodobne!” Dookoła tłoczyli się lekarze, pielęgniarki, o czymś rozmawiali, dyskutowali, ale ja ich nie słuchałam. „Syn twój będzie żył”, dźwięczały w moich uszach słowa błogosławionej świętej Bożej Ksienii Petersburskiej.
Oto, Aneczko, jaka siła modlitwy świętych. Tylko pomódl się do nich gorliwie i oni natychmiast odezwą się na twoją biedę, pomogą ci, jak pomogli dziadkowi Miszy przeżyć, seminarium skończyć, dzieci nażył i wnuków, i w dobrym zdrowiu tyle już lat Panu Bogu służy.
Uporawszy się z pracami w gospodarstwie, Anfisa z synem weszli do chaty. Matka zapaliła lampę naftową i od razu w izbie zrobiło się przytulnie. Od dobrze napalonego pieca rozchodziło się ciepło, przyjemnie pieszczące wchodzących.
Anfisa usiadła przy maszynie do szycia szyć na front rękawice dla żołnierzy. Piotrek z taboretów zbudował czołg i „palił do faszystów”, jak i jego ojciec na froncie.
Nagle pies zaszczekał, a potem zaskamlał. Kobieta narzuciła chustę i wyszła z chaty.
- Co się stało, Knopka?
Anfisa otworzyła bramkę, Knopka rzuciła się do przodu i podbiegła do czegoś ciemniejącego na śniegu. Kobieta schyliła się i zobaczyła leżące pięcio-sześcio letnie dziecko.
Wziąwszy dziecko na ręce, Anfisa wróciła do domu. Rozwiązawszy chustki i zdjąwszy palto, zobaczyła, że to chudziutka, słabiutka dziewczynka.
Piotrek kręcił się przy mamie.
- Skąd ona się wzięła? A Knopka zuch, prawda, mamo?
- Prawda, prawda! Biegnij-no po felczera, dziewczynka nieprzytomna.
Chłopczyk migiem się ubrał i wybiegł.
Anfisa miesiąc odbijała od śmierci dziewczynkę. Musiała co-nieco z rzeczy sprzedać i wymienić na leki obrączkę. Piotrek nawet troszeczkę był zazdrosny, że mama tak o nią się troszczyła.
- Co powiesz tacie, kiedy przyjdzie z wojny? On ciebie zapyta: „Gdzie obrączka, którą ci dałem?” Co mu odpowiesz?
- A ja mu wszystko opowiem. On zrozumie. Ty, Piotrek, nie żałuj obrączki, życie dziewczynki cenniejsze. Nie bądź zazdrosny, ja ciebie kocham, ale ty jesteś zdrowiutki i dlatego powinieneś mi pomagać, a nie burczeć jak stary dziad.
I kiedy Anfisa wychodziła z domu, prosiła syna, aby opiekował się chorą. Piotrek specjalnie robił niezadowoloną minę, ale potem się zgadzał.
Pewnego razu Anfisa, nie wchodząc do domu, zajrzała przez okno i zobaczyła widok, który rozwiał wszystkie jej wątpliwości. Syn poprawił poduszkę i kołdrę u dziewczynki, zwilżył jej usteczka mokrą watką i, co najbardziej zdziwiło Anfisę, Piotrek pogłaskał nieruchomo leżącą chudziutką rączkę dziewczynki.
„Pielęgniarka jak należy!” – pomyślała Anfisa.
I oto nadszedł w końcu długo oczekiwany dzień, kiedy dziewczynka otworzyła oczy. Anfisa uśmiechnęła się:
- Chwała Bogu! Ożyła!
Piotrek, krępując się pokazać swoją radość, umyślnie szorstko powiedział:
- W końcu jednak stanęła na nogi, a to siedź przy niej.
Mama wiedziała, że to udawane, ale mimo wszystko surowo powiedziała:
- Pietia, jak ci nie wstyd tak mówić!
Od tego dnia zdrowie dziewczynki zaczęło się poprawiać, ale nie rozmawiała. Piotrek stwierdził:
- Ona, na pewno, głuchoniema.
Anfisa odkryła dokumenty, zaszyte w podszewce paltka.
- Znaczy, ty – Ludmiła Iwanowna Zacharowa, sześć lat. A jak ciebie nazywała mama? Ludeczka?
Dziewczynka milczała.
- Luda? Ludmiłka? W odpowiedzi – milczenie.
- Więc jak? A może, Lusia? Lusia kiwnęła główką.
- Piotrek, a Lusia to nasz zuch. Ona wszystko słyszy, tylko z jakiegoś powodu nie mówi. Prawdopodobnie, przeżyła silny wstrząs.
W taki sam sposób wyjaśniło się, że dziewczynka mamy nie ma, a tatuś na froncie. Anfisa zaniosła do rady wsi znalezione dokumenty, żeby wszystko zarejestrować: może, ojciec będzie poszukiwać córkę.
Nastała wiosna. Zbliżała się Wielkanoc. Lusia całkiem wyzdrowiała, ale była zamknięta w sobie. Anfisa rozumiała, że dziewczynce do wyleczenia duchowych ran niezbędny jest czas, ona i syna ostrzegła, żeby nie krzywdził Lusi. Ale ta, jak tylko Piotrek wchodził do domu, natychmiast właziła na piec chlebowy i patrzyła na niego zza zasłonki.
Pewnego razu chłopiec nie wytrzymał:
- Czego ty się przede mną chowasz? Jesteś mi potrzebna, jak kiełbasa dla zająca!
Piotrek wziął farbki akwarelowe i pędzelek, które zostały jeszcze sprzed wojny, i podszedł do pieca. Lusia energicznie zasunęła zasłonkę.
- Jak długo będziesz się chować? Pomóż mi narysować wzory. Wkrótce Wielkanoc, dlatego trzeba, żeby wszystko było piękne. A i mamie prezent, ona ma urodziny na Wielkanoc. A tata mówił: „Jak w lesie pojawia się pierwszy kwiateczek, to naszej mamie przybywa roczek”. Oto i narysujmy jej kwiaty. Tylko gdzie? A, wymyśliłem! Na piecu! Od razu zobaczy!
Lusia zeszła na dół i dzieci zaczęły malować.
- Ładnie ci wychodzi – powiedział Piotrek. Pomalowawszy piec, zadowolone dzieci zachwycały się swoją pracą. Przyszła Anfisa i przeraziła się, zobaczywszy porysowany i wymalowany piec, który ona tylko kilka dni temu tak starannie wybieliła. Ale popatrzywszy na dzieci, zrozumiała, że one „tworzyły” razem.
„Znaczy w końcu jednak Lusia przestała być dzika!” – pomyślała Anfisa.
- A my z Lusią prezent pod Wielkanoc ci zrobiliśmy i na urodziny.
- Widzę, widzę, jak postaraliście się! zaśmiała się Anfisa i nie zaczęła ich martwić, że jej urodziny już minęły. Święto Paschy i urodziny nie mogą się pokrywać każdego roku. Anfisa podziękowała i ucałowała dzieci.
Nadeszło święto. Słoneczko tego dnia świeciło wyjątkowo. Z samego ranka ono zagrało, zabłysło, promieniując ciepło, światło i radość. I twarze ludzi świeciły radością. Wszyscy chodzili do przyjaciół w gości, obejmowali się, dzielili się poczęstunkami i wymieniali się malowanymi jajkami.
Kiedy rano Anfisa christosowałaś* z Lusią, dziewczynka po raz pierwszy uśmiechnęła się. A kiedy Lusia christosowałaś z Piotrkiem, to oni stuknęli się nosami – i oboje roześmiali się. Wydawałoby się, wszystko idzie ku dobremu i młoda kobieta, patrząc na dzieci cieszyła się.
Ale na drugi dzień Paschy listonosz wręczył Anfisie list państwowy.
To było zawiadomienie o śmierci męża.
Anfisa powoli osunęła się na ławkę i w milczeniu zalała się łzami. Piotrek i Lusia przytulili się do mokrych policzków mamy.
Minął rok. Lusia tak i nie zaczęła mówić. A na dworze znów była wiosna i nie zważając na wszystkie biedy, które zwaliły się na ludzi, wieś znów żyła oczekiwaniem Paschy.
Anfisa odcięła nową tasiemkę do krzyżyka Lusi. Piotrek ze zdziwieniem zapytał:
- A co, Lusia krzyżyk nosi? Daj-no mi zobaczyć!
Chłopczyk wziął krzyżyk w ręce, Lusia rzuciła się ku niemu.
- Piotrek, oddaj Lusi krzyżyk. To święte, dzięki temu krzyżykowi Lusia żyje.
Pascha, Pascha! Radość, radość panowała wszędzie, dając ludziom nadzieję. Wszędzie było słychać:
- Christos woskres! – i w odpowiedzi radosne:
- Woistinu woskres! (zaiste zmartwychwstał)
Piotrek, wybiegając z domu, krzyknął do Lusi:
- Bierz najmocniejsze jajko i chodź bawić się.
Lusia zaczęła wybierać, które to jajko lepiej wziąć, kiedy nagle otworzyły się drzwi, i do domu, utykając, trzymając w poparzonej dłoni laskę, wszedł człowiek w mundurze.
Lusia patrzyła na jego uśmiechniętą twarz i nagle poznała:
- Tato, tatuśko!
- Lusia, córeczka! Chwała Bogu, w końcu jednak ciebie znalazłem!
Wbiegła Anfisa. Powiedziano jej, że do jej domu wszedł żołnierz. Jej serce gotowe było wyskoczyć z piersi.
- Wania! – krzyknęła.
Żołnierz, opuściwszy córkę na podłogę, obrócił się. To był Iwan, ale… nie jej Iwan. I nagle się rozległo:
- Mamusiu, to mój tatuś! On mnie znalazł! Anfisa przysiadła, objęła dziewczynkę i zalewając się łzami, powtarzała:
- Córeczko ty moja, przemówiłaś. Słyszycie, dziewczynka moja przemówiła!
I dopiero potem dotarło do Anfisy, że to Lusi ojciec. Jej nastrój nagle się zmienił. Jak się ma rozstać ze swoją dziewczynką? Nie, to niemożliwe!
Przybiegł Piotrek
- Ja wiedziałem, ja wiedziałem, że ty nie zginąłeś!
Zobaczywszy, że to nie jego ojciec, chłopczyk zatrzymał się, ale Lusia wzięła Pietię za rękę i, przyprowadziwszy do ojca, powiedziała:
- Tatusiu, to mój brat Piotrek.
…Kiedy wróg zbliżał się do miasta, zaczęła się ewakuacja kobiet i dzieci.
Babcia, zdjąwszy z piersi swój krzyżyk, włożyła na Lusię i powiedziała:
- Nigdy nie zdejmuj go. Niech ocali i zachowa ciebie Bóg!
Na drugi dzień przed świtem transport z uchodźcami zbombardowano. Jęki, krzyki słychać było z każdej strony. Kiedy całkiem rozwidniło się i rozproszył się dym, babcia znalazła Lusię przy martwym ciele matki. Lusia oniemiała. Jęki ucichły, kto mógł – poszedł, reszta została leżeć na zawsze. Babcia z Lusią poszły po torach kolejowych przed siebie. Z powodu rany babcia traciła ostatnie siły.
- Lusieńko, jeśli ja umrę, ty się nie bój, idź do przodu, nie zatrzymuj się. Zobaczysz pociąg – zejdź z torów, ale nie siadaj, idź dalej. Wkrótce powinny być siedziby. Idź do jakiegokolwiek domu.
Babcia usiadła przy drzewie:
- Idź, idź, kochana. A ja już doszłam.
Lusia tarmosiła babcię, płakała, a potem zrozumiała, że babcia zmarła. I dziewczynka poszła do przodu.
Anfisa, zarumieniwszy się krzątała się przy piecu. Ojciec Lusi patrzył, jak dokazywały – dzieci. „Jak mi dobrze i przytulnie tu, jak gdybyśmy zawsze byli jedną rodziną”. Uśmiechnął się do Anfisy i ona odpowiedziała mu uśmiechem.
*Christosowat’sia – w okresie wielkanocnym witać się z pocałunkami i słowami „Christos Woskriesie” (Chrystus Zmartwychwstał)
Pewnego razu Grigorij w sobotę wieczorem siedział nad otworem w lodzie, wyciągając rybki jedna po drugiej. To była wczesna wiosna, a głodne ryby łatwo szły na przynętę. Niedaleko, zauważył małego chłopca, który zręcznie zarzucał wędkę do otworu.
„Och, ty – pomyślał Grigorij – mały a już zaprawiony rybak. I kto puścił go samego na jezioro?”
Nagle usłyszał podejrzany trzask.
„Boże, czyżby lody ruszyły? Trzeba uciekać!”
Grigorij szybko zebrał połów i cały sprzęt. Przechodząc obok młodego rybaka, zatrzymał się i surowo powiedział:
- No dalej, chłopak, zabieraj się i uciekamy. Słyszysz, lód trzeszczy?!
Chłopiec migiem ruszył za Grigorijem.
- Jak masz na imię?
- Walka!
- A ja – Grigorij. Ty gdzie mieszkasz?
- Obok sanatorium. Tam mama pracuje jako pielęgniarka.
Przeszedłszy ostrożnie jeszcze z dziesięć metrów, Grigorij zobaczył, że przybrzeżny lód oddzielił się od głównego szeroką wstęgą wody. Doświadczony rybak rozumiał, jak trudno będzie im dostać się na brzeg.
Poszukawszy, gdzie lód mocniejszy, w końcu wybrał odpowiednie miejsce.
- Słuchaj, Walka! Teraz skoczysz na tę krę. Skoczysz jak w biegu: jedną nogą na nią i drugą – na lód przybrzeżny.
- Rozumiem! – odpowiedział chłopiec i po chwili już był na lądzie.
- Zuch! – radośnie krzyknął Grigorij. – No, teraz ja!
On rzucił w stronę krzaków złowione ryby, sprzęt, ciężki półkożuszek, wziął rozbieg i skoczył. Ale pod jego ciężarem kra utonęła i on po pas znalazł się w wodzie. Przybrzeżny lód był blisko, ale Grigorij nie mógł do niego sięgnąć, i buty, napełnione wodą, ciągnęły w dół.
- Wujku Grigorij, rękę, rękę dawaj! – usłyszał zdenerwowany głos. Chłopiec stał na samym, brzegu lodu i starał się sięgnąć do mężczyzny.
„Jakby mi nie ściągnąć go do wody!” – wystraszył się Grigorij i nie podając ręki, zaczął pełznąć sam.
- Dzielny chłopak z ciebie, Walka – powiedział Grzegorz, ubierając się. – Nie każdy dorosły chłop wyciągnąłby rękę w takiej chwili. Będziemy przyjaciółmi!
- Ja nie chłopak! – zaśmiał się mały rybak. – Ja – dziewczyna Walentina.
- Dziewczyna?! – ze zdziwieniem wykrzyknął Grzegorz. – No cóż, znaczy, jesteś dzielną dziewczyną! Ja, Walunia, muszę teraz lecieć do pociągu. Być może, jeszcze zdążę. A ciebie odnajdę!
- Nie wymyślaj, wujku Grigorij! Pójdziemy do nas! – zdecydowanie powiedziała dziewczynka. – Musisz jak najszybciej się ogrzać. Nasz dom prawie obok.
- Nie wypada, Wala…
- Co? Oj, ależ ty śmieszny, wujku Grigorij. Przecież jesteś cały mokry. Do pociągu jeszcze ponad godzinę. A jeszcze jechać ile…
I ona, zdecydowanie wziąwszy Grigorija za rękę, pociągnęła go za sobą.
Grigorij w żaden sposób nie mógł opanować dreszczy. Wala prawie ciągnęła go.
Na stukanie do drzwi otworzyła młoda kobieta.
- Waluniu! Czemu tak długo? – zapytała z niepokojem. Ale zobaczywszy nieznajomego mężczyznę, zamilkła.
- Mamo, to wujek Grisza. Ruszył lód. On mnie uratował, ale sam wpadł do wody. Szybciej, szybciej!
- Zachodźcie, zachodźcie – zapraszając Grigorija, odezwała się kobieta. Grigorij, proszę szybciej się rozbierać.
Schyliła się i nie patrząc na jego sprzeciw, zaczęła ściągać buty.
- Przyniosę panu ubranie męża. Proszę się nie bać, on na nic nie chorował. Tylko butelka go wykończyła. Zamarzł prawie przy samym domu… Grigorij, telefon u państwa jest? Wala pobiegnie do sanatorium i wszystko wyjaśni pana bliskim.
- Nie ma komu wyjaśniać, miła – smutno powiedział Grigorij. Już trzy lata, jak nie ma komu…
Grigorij wlazł na piec, czuł jak dreszcze zaczęły stopniowo przechodzić.
- Proszę wypić najpierw wódki, ja ją od męża chowałam – kobieta podała gościowi szklankę – to pana rozgrzeje.
- Nie, miła – odmówił Grigorij – ja i wcześniej z tą miksturą się nie wygłupiałem, a po śmierci Maszy i kropli do ust nie biorę. Może herbatę z malinami – to dobre.
- A teraz – spać! – zakomenderowała kobieta. Okryjemy pana dwoma kocami i kożuchem. Wygrzeje się pan i jutro wstanie zdrowy.
- Jak masz na imię, miła? – zainteresował się Grigorij.
- Masza.
- Masza… Masza… – mamrotał, zapadając w sen.
Kiedy Grigorij się zbudził, był dzień, i jasne słońce świeciło w okno. Przypomniał wszystko. Jego ubranie było wysuszone.
„Kiedy to ona zdążyła?” z wdzięcznością pomyślał Grigorij.
Zastukano do drzwi i do pokoju weszła zgrabna sympatyczna dziewczynka.
- Toś ty taka! – zachwycił się Grigorij.
- Ubieraj się, wujku Grisza. Mama ryby usmażyła i pierogów napiekła.
Pomodliwszy się, usiedli do stołu. Maria, z czułością patrząc na Grigorija, powiedziała:
- Ty teraz, Grisza, nie jesteś mi obcy.
Jesteś mi jak rodzony brat. Wala wszystko mi opowiedziała.
- A opowiedziała, jak rękę do mnie wyciągała, chcąc pomóc? I zmusiła przyjść do was. Krępowałem się…
Pojadłszy, Wala cichutko wymknęła się z pokoju.
- Walunia dla mnie i syn, i córka – westchnęła Maria. – Wszystkiego się nauczyła. Ja bez niej jak bez rąk. I ogród skopie, i drzew narąbie… A w trudnych chwilach, jak córka, i obejmie, i przytuli…
Oni długo dzielili się tym, co przeżyli. Każde miało co opowiadać. Grigorij opowiadał o tym, o czym nigdy nikomu nie mówił. Wszystko wyrzucił, jakby zapora się przerwała. I o tragicznej śmierci kochanej żony i dziewięcioletniej córki w wypadku samochodowym, i jak mu narzeczone dobierali, a on na żadną nawet spojrzeć nie mógł. Jak mężczyźni zalać nieszczęście wódką namawiali, ale nie poszedł na to. Książki duchowe, które zostały po żonie, zaczął czytać i do cerkwi chodzić. To uratowało przed samotnością. Potem nagle poprosił:
- Wyjdź no ty za mnie za mąż. Weźmiemy ślub cerkiewny i przeprowadzimy się do miasta. Kochać ciebie będę i nigdy nie skrzywdzę ani jednym słowem, ani uczynkiem. A już Wala będzie dla mnie bliższa niż rodzona córka. Wyjdź… – zasłonił oczy ręką, czekał…
- Nie, Griszeńka – smutno odpowiedziała Masza – nie sądzone nam być razem. Przecież Wala dobrym i czułym ojca nie pamięta, a tylko pijanym i obelżywym. Ona nigdy nie zgodzi się, żeby w naszej rodzinie znów pojawił się mężczyzna. Nie wierzy ona im…
- A wcale nie tak! – usłyszeli poruszony głos Wali. Ona weszła w niezamknięte drzwi, usłyszawszy ostatnie słowa matki.
- Ja Wujkowi Griszy uwierzyłam jeszcze wtedy, kiedy on ostrzegł mnie o niebezpieczeństwie i czekał, póki się zabiorę. A zwłaszcza, kiedy nie chwycił mojej ręki – bał się, że ściągnie mnie do wody, i jeszcze krępował się iść do nas, chociaż był cały mokry… Wychodź mamo, za niego za mąż, nie bój się. Ja się zgadzam. Ja ciebie, wujku Grisza, tatusiem nazywać będę…
Zdarzyło się to podczas wojny afgańskiej. Koledzy z klasy Wiktor i Piotr razem zostali powołani do wojska. Mama Piotra była wierząca, często modliła się w cerkwi. Namawiała syna, żeby poszedł z nią do cerkwi i poprosił kapłana o pobłogosławienie go na służbę wojskową. Pietia kochał swoją mamę i nie chciał zrobić jej przykrości. Poszedł do cerkwi i wziął błogosławieństwo. Matczyne serce zrobiło się spokojniejsze a i synowskie też.
I Wiktorowi, i Piotrowi wypadło służyć w Afganistanie. Wokół brezentowych namiotów, w których ich rozlokowano – góry i piaski.
Piotra wyznaczono na kucharza. Pewnego razu niedaleko od kuchni zauważył gniazdo żmij z małymi. Piotr pożałował je zabijać i nawet codziennie dokarmiał potomstwo żmii odpadkami z żołnierskiej kuchni. Czasami zdarzało się, że widział z daleka mamę-kobrę. Żmija trzymała się z dala i żołnierz pogodził się z takim sąsiedztwem.
Pewnego razu pod wieczór Piotr jak zwykle wynosił resztki jedzenia i nagle przed nim pojawiła się mama-kobra. Stała w groźnej pozie. Wiedząc, że w takich przypadkach nie można czynić gwałtownych ruchów, Piotr zaczął powoli odchodzić na bok, ale żmija natychmiast reagowała na jego ruchy – i znów dystans pozostawał poprzedni. Żołnierz musiał się cofać. Ale po każdym kroku żmija znów zbliżała się do niego i zamierała w grożącej pozie. Jeśli nie odchodził, zaczynała syczeć, zmuszając go robić kolejny krok do tyłu.
Tak trwało kilka godzin.
Żmija zmusiła go odejść na znaczną odległość od obozu. Kobra nie odpuszczała mu, ale i nie atakowała. Odpędziwszy go dostatecznie daleko, żmija uspokoiła się, ale wystarczyło mu uczynić choć jeden krok w kierunku obozu – przyjmowała pozycję do walki.
W takim strasznym napięciu Piotr przebył całą noc. Kiedy zaczęło świtać, żmija nieoczekiwanie odpełzła precz.
Ledwie trzymając się na nogach, Piotr podszedł do namiotu, mając zamiar opowiedzieć o tym co zaszło. Przed jego oczami pojawił się straszny widok: porżnięte ciała żołnierzy. W jednym z zabitych rozpoznał Wiktora. Nocą byli tu mudżahedini.
Wydarzyło się to w końcu XIX wieku.
Petersburg. Wigilia Bożego Narodzenia. Od zatoki wieje chłodny, przenikliwy wiatr. Sypie drobny, kłujący śnieg. Stukają kopyta po bruku, trzaskają drzwi sklepów – robione są ostatnie zakupy przed świętem. Wszyscy śpieszą się do domów.
Tylko maleńki chłopczyk powoli idzie po zaśnieżonej ulicy. Co chwila wyciąga z kieszeni zniszczonego paltka zziębnięte ręce i próbuje ogrzać je swoim oddechem. Następnie znów wsuwa je głęboko do kieszeni i idzie dalej. Oto zatrzymuje się przed witryną piekarni i ogląda wystawione za szybą precle i obwarzanki.
Drzwi sklepu otworzyły się, wypuszczając kolejnego kupującego i rozszedł się z nich aromat świeżo upieczonego chleba. Chłopczyk konwulsyjnie przełknął ślinkę, podreptał w miejscu i poszedł dalej.
Niezauważalnie zapada zmrok. Przechodniów robi się coraz mniej i mniej. Chłopczyk zatrzymuje się przed budynkiem, w oknach którego pali się światło i wspiąwszy się na palcach, próbuje zajrzeć do środka. Trochę odczekawszy, otwiera drzwi.
Stary pisarz dzisiaj zatrzymał się na służbie. Nie ma dokąd się śpieszyć. Już dawno żyje sam i w święta szczególnie ostro odczuwa swoją samotność. Pisarz siedział i z goryczą myślał o tym, że nie ma z kim witać Bożego Narodzenia, nie ma komu robić prezentów. W tym czasie otworzyły się drzwi. Staruszek podniósł oczy i zobaczył chłopca.
- Wujku, wujku, ja muszę napisać list! – szybko powiedział chłopczyk.
- A pieniądze masz? – surowo zapytał pisarz.
Chłopczyk miętosząc w rekach czapkę, zrobił krok w tył. I tu samotny pisarz przypomniał, że dziś wigilia Bożego Narodzenia i że tak bardzo chciał zrobić komukolwiek prezent. Wyjął czystą kartkę papieru, umoczył pióro w atramencie i napisał: „Petersburg. 6 stycznia. Do Pana…”
- Jak nazwisko pana?
- To nie pan – wymamrotał chłopczyk, jeszcze nie do końca wierząc w swoje szczęście.
- Aha, to dama? – uśmiechnąwszy się, zapytał pisarz.
- Nie-nie! – szybko wyrzekł chłopczyk.
- Więc do kogóż ty chcesz napisać list? – zdziwił się staruszek.
- Do Jezusa.
- Jak śmiesz drwić ze starszego człowieka? – oburzył się pisarz i chciał pokazać chłopcu drzwi. Ale w tym momencie zobaczył w oczach dziecka łzy i przypomniał, że dziś wigilia Bożego Narodzenia. Zrobiło mu się wstyd swego gniewu i już cieplejszym głosem zapytał:
- A co ty chcesz napisać do Jezusa?
- Moja mama zawsze uczyła mnie prosić o pomoc u Boga, kiedy ciężko. Ona powiedziała, że Bóg nazywa się Jezus Chrystus. – Chłopczyk podszedł bliżej do pisarza i kontynuował: – A wczoraj ona zasnęła i ja w żaden sposób nie mogłem jej zbudzić. W domu nie ma nawet chleba, tak bardzo chce się mi jeść – dłonią wytarł łzy, które napłynęły do oczu.
- A jak ty ją budziłeś? – zapytał starzec, wstawszy zza swego stołu.
- Ja ją całowałem.
- A ona oddychała?
- Co ty, wujku, czyż we śnie oddychają?
- Jezus Chrystus już otrzymał twój list – powiedział staruszek, obejmując chłopczyka za ramiona. – On polecił mi dbać o ciebie, a twoją mamę zabrał do Siebie.
Stary pisarz pomyślał: „Matko moja, odchodząc na drugi świat, przykazałaś mi być dobrym człowiekiem i pobożnym chrześcijaninem. Ja zapomniałem o twoim nakazie, ale teraz nie będzie ci wstyd z mego powodu”.
Żyli mąż z żoną – bezdzietni. Takie im było wypróbowanie: urodzi się dziecko, ochrzczą je, pożyje troszkę i umiera. Ciężko było rodzicom, ale oni nie narzekali: „Bóg dał – Bóg wziął. Z aniołami są teraz nasze dzieci”.
I oto – nagroda za cierpienia! – Urodziła się im córka, radość i trwoga dla ojca z matką. Minął tydzień od narodzin, ochrzcili dziewczynkę. Chwała Bogu! Ale oczekiwała ich nowa troska: na chrzcinach nieznajoma kobieta przepowiedziała, że córka będzie rosła piękna i mądra, a skończy osiemnaście lat, w dniu urodzin zostanie zabita przez piorun. Zapamiętali rodzice bolesną przepowiednię, ale co robić? Trzeba żyć. A o przepowiedni postanowili – nikomu ani słowa. I zaczęli wychowywać swoją córkę i kochali ją bardzo. A rosła ona, prawda. istna pociecha staruszkom – posłuszna, dobra, wobec rodziców czuła, do wszelkich prac sposobna. Czego jeszcze chcieć? Ale jak złowieszczy cień okrywała mrokiem rodzinne szczęście straszna przepowiednia. I ciągle myśleli staruszkowie, jak ją uratować? I wymyślili. Kiedy zaczęła zbliżać się pora osiemnastych urodzin córki, zaczął ojciec kopać i murować głęboką piwnicę: „Oto posadzę tam moją gołąbkę i żaden piorun tam jej nie dosięgnie”.
I nastał wreszcie tak uciążliwie oczekiwany dzień – dzień osiemnastych urodzin. Pora odkryć córeczce to, czym tak długo żyli ojciec z matką, tak długo męczyli się. Uważnie wysłuchała dziewczyna o przepowiedni nieznajomej, słuchała, jak ojciec, niepokojąc się i zacinając się, z zapałem przedstawiał swój plan uratowania... I oto, zawsze taka posłuszna, córka nagle twardo powiedziała: „Nie. Jeśli już czeka mnie taka śmierć, nie pójdę chować się do piwnicy! Czyż schowasz się od Boga? A wezmę ikonę obrończyni naszej Bogurodzicy i pójdę w czyste pola...” Jak piorunem ugodzeni patrzyli na nią staruszkowie. Ale nie odważyli się jej sprzeciwić...
A córka wzięła ikonę Matki Bożej, wyszła w ple, upadła na kolana i zaczęła się modlić. Ze łzami, długo, gorąco modliła się dziewczyna. A na niebie ani obłoczku! Pogodna jasność, jak młode życie, pokornie oddane woli Bożej.
Nagle, nie wiadomo skąd, naciągnęła na niebo czarna chmura, pociemniało dookoła, powiał wiatr, niebo przeciął straszny błysk, uderzył piorun, huknął grzmot, i… niebiańskie uderzenie na drobne kawałki rozniosło ojcowską piwnicę. A dziewczyna została żywa i cała.